Konstanty Ildefons Gałczyński Wiersze na polskich obłokach Poezje • Zielona Gęś • Listy z fiołkiem Wybór i wstęp Ziemowit Fedecki Projekt okładki i stron tytułowych Mieczysław Wasilewski Opracowanie typograficzne Cecylia Staniszewska Redaktor serii Barbara Miecznicka Redakcja techniczna Alicja Jabłońska-Chod^eń Korekta Halina Ruszykiewicz Ludwika Szumna Copyright © by Kira Gałczyńska Wybór i wstęp © Copyright by Ziemowit Fedecki, 1999 Bertelsmann Media Sp. z O.O. Świat Książki, Warszawa 1999 Fotoskład „Iskra" Druk i oprawa GGP ISBN 83-7227-193-3 Nr 2205 O Gałczyńskim „Ziemek, zaczekaj!" - zawołał do mnie Gałczyński na przystani W Praniu, kiedy odbiłem już od brzegu, kierując się ku Zatoce Samordejskiej. „Pojedziesz ze mną na ryby?" - zapytałem. „Nie. Powiedz mi tylko, co robi trzcina jesienią?" — „Chyba nic. Stoi sobie dalej i czeka, aż ją skoszą. Ale to dopiero zimą. Chłopi zwożą ją saniami, przyda się w gospodarstwie, choćby do łatania strzech". — „Nie może stać tak sobie — stwierdził stanowczo Gałczyński. - Jesień to ważna pora, wszystko się zmienia, trzcina na pewno też. Ale jak? Pomyśl i powiesz mi wieczorem". Siedziałem do zmroku w trzcinie zły na Konstantego, że zadał mi taką zagadkę, i wściekły na siebie, że nie mogłem jej rozwiązać. Kiedy przypłynąłem do Prania, czekał na przystani. „No i co z tą trzciną?" - zapytał znowu. „Chyba płowieje" — odpowiedziałem niepewnie. „No właśnie - stwierdził zadowolony - masz rację. To mi się przyda". Na co mu się płowiejąca trzcina miała przydać, dowiedziałem się dopiero z „Kroniki olsztyńskiej": Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. W Gałczyńskim rozczytywałem się od dawna, ale dopiero wtedy zrozumiałem w pełni, jak wrażliwy jest na barwy, dźwięki i wszelkie znaki płynące do niego ze świata, jak bardzo troszczy się o jakość budulca poetyckiego. Dla mnie spłowiała trzcina 5 była drobnym szczegółem pejzażu, dla niego - symbolem dramatu, kurtyną zapadającą po wesołym przedstawieniu ode- granym przez znikające lato. Z tą trzciną udało mi się przypadkowo. Gałczyński nie za często rozmawiał ze mną o Mazurach, miał lepsze źródła informacji. Jego naczelnym listonoszem przynoszącym wiado- mości z Puszczy Piskiej był leśniczy Stanisław Popowski, nasz gospodarz i przyjaciel. Poeta przepadał też za rozmowami z matką leśniczego i z jego siostrą Marychną. Prawie co dzień wyruszał z panią Natalią do lasu na zwiady w towarzystwie Żaby, Suki, Łobuza i Rudego (bohatera nie ukończonego poematu). „Nie masz pojęcia, ile się od tych psów nauczyłem" — powiedział mi kiedyś. A opowieść o lecie, któremu pilno „pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki", zamknął w klasycznym „kochanowskim" ośmio- zgłoskowcu. Był to naturalny odruch. Tworząc swoją arcy- samodzielną poezję, Gałczyński przez całe życie uważał się za ucznia Reja, Kochanowskiego i Mickiewicza. Korzystał z ich dorobku, przywoływał na świadków, czasami przekomarzał się z nimi, ale zawsze towarzyszyło temu gorące uwielbienie. W „Kronice olsztyńskiej" chciał pokazać Dawnym Mistrzom, jak wiele w ich klasycznej szkole skorzystał, oni bowiem wynieśli wdzięcznego terminatora na szczyty polskiej liryki i polskiej groteski. No właśnie - groteski. Spójrzmy pod tym kątem choćby na rozmowy w salonie warszawskim i sen senatora w „Dziadach", a z łatwością uchwycimy więź łączącą te sceny z „Zieloną Gęsią" czy z „Babcią i wnuczkiem". Poetów z prawdziwego zdarzenia zawsze musiała pociągać w grotesce możliwość maksymalnej koncentracji materiału i osiągnięcia w ten sposób efektów niedostępnych w innych gatunkach. A poza tym groteska niemal od swych narodzin towarzyszyła zazwyczaj słusznej sprawie. Ciemnota, przemoc i wszelkie kanciarstwo moralne, podparte 6 mętną filozofią, są z reguły śmiertelnie nudne i przegadane. Demaskowanie ich serio, w poważnych długich wywodach, rzadko przynosi pożądany skutek. Znacznie lepszy daje lampa błyskowa, która pozwala schwytać draństwo na gorącym uczynku i przy okazji ośmieszyć je całkowicie. Ten niepoważny pozornie gatunek stał się przyczółkiem wolnej myśli, sprzymie- rzeńcem humanizmu. Nic dziwnego, że ciemnogrodzianie pa- trzą na groteskę krzywym okiem. Pamiętają Państwo „Dymiący piecyk" Gałczyńskiego? W swoim czasie pewien liczący się krytyk określił tę „Zieloną Gęś" jako „bełkot surrealisty". Potem utwór trafił do wypisów szkolnych, jego zaś młodociani czytelnicy bez najmniejszych kłopotów domyślali się, dlaczego ten nasz nieszczęsny narodowy piecyk wciąż dymi i dymi. Powróćmy na chwilę do znakomitego współistnienia w poezji Gałczyńskiego tradycji i nowatorstwa, bo to właśnie jest istotą nadzwyczajnego talentu autora „Kolczyków Izoldy". Zrobić krok naprzód można tylko po odepchnięciu się nogą od ziemi, bez punktu odbicia nie przekroczymy nigdy linii startowej. Przyglądając się ruchom awangardowym, które pozostawiły ślad w literaturze, z łatwością zauważymy, że ich osiągnięcia były swoistą kontynuacją dzieł poprzedników. Nawet ci, którzy podejmowali zdecydowaną walkę z utrwalonymi kanonami, zdawali sobie sprawę, że przeciwnika w zapasach nie da się rzucić na łopatki z dystansu. Trzeba z nim najpierw wejść w zwarcie. Innymi słowy — bez klasyki ani rusz. Warto pamiętać o tym, wstępując w poetyckie szranki. Mniej waleczni potrząsają „nowości kwiatem" w odosob- nieniu, twierdząc, że wiersz prawdziwy może powstać wyłącznie jako dzieło twórcy amatora, nie skażonego żadnymi wpływami literackimi. Tak ma być rzekomo lepiej i ciekawiej. Rozumując w ten sposób, dochodzimy do wniosku, że nowoczesne auto wyścigowe może skonstruować jedynie człowiek, który nigdy nie miał śrubokrętu w ręce. Historia nie tylko techniki, ale 7 i literatury uczy jednak, że specjalizacja jest bardziej wskazana. A specjalizacja oznacza pracę. I współpracę. Dotyczy to, oczywiście, również poezji. W każdym wierszu znajdziemy cząstkę pracy, którą może wykonać tylko poeta, oraz cząstkę stanowiącą domenę odbiorcy. Mówiąc dokładniej — wiersz zaczyna się w duszy poety, a kończy w sercu czytelnika. Bez tego podziału pracy każdy napisany utwór pozostanie zwykłą baz- graniną. Przypomnijmy sobie, co na ten temat pisał Gałczyński: Cząstka pracy wykonana i znów cząstka, i znów cząstka, i znów noc, i znów od rana do cząstki dodana cząstka. Słońce serca nam przeszywa i biją, wdzięczne blaskowi. Rękami pchamy tworzywa od bezkształtu ku kształtowi. Kształtami świat zaludniają do prac przyłożone dłonie. Tętnią prace. Tak powstają wiersze, domy i symfonie. Albert Einstein słusznie twierdził, że każda dobrze wykonana praca jest piękna i mądra. Myślę, że znalazłby natychmiast wspólny język z Konstantym Ildefonsem Gałczyńskim. Nasz poeta nie zdołał co prawda porozmawiać o tych sprawach z wielkim fizykiem, ale udało mu się za to omówić je z Mikoła- jem Rejem. Oto zapisany fragment dialogu: MIKOŁAJ: Jak tam, panie Ildefonsie, Czy porządki już robią się? 8 KONSTANTY ILDEFONS: Tylko bez tych „się", gwiazduchno. „Się" to bujda. „Się" to próchno. Owo „się" połóżmy w grobie. Nie „się" robi, lecz ja robię. Jeden cegły, drugi rymy. Wy robicie. My robimy. Od czasów Norwida Polska nie miała poety, który by z taką pasją i przekonaniem walczył o etos pracy. W literaturze polskiej i w życiu Polaków. Władze nie rozpieszczały Gałczyńskiego. Konfiskowano mu teksty, przetrzymywano w szufladach wydaw- niczych zamówione utwory, likwidowano rubryki w „Prze- kroju". Do dobrego tonu należało wybrzydzanie się na Gałczyń- skiego. Z lewa i prawa. Ale ta sama ówczesna Polska dała poecie setki tysięcy czytelników z awansu społecznego i kulturalnego. Ludzi pracy kupujących książki w księgarniach, chodzących do kin i teatrów, spragnionych poetyckiego słowa o ich życiu i kraju. To dla nich pisał wiersze ów Konstanty Ildefons, który poetę przyrównywał do robotnika, poezję do wesołego paro- wozu, a Eos różanopalcą ozdobił „dumną twarzą robotnicy". Bardzo nie lubię określenia czy — jak kto woli - tytułu „najlepszy poeta polski". Może taki termin jest przydatny w rankingu wyścigowym, w literaturze, moim zdaniem, nie ma sensu. Nie użyję go zatem w stosunku do Gałczyńskiego, chociaż nie widzę dokoła nikogo, kto by go przewyższał. Twórca tej miary co Gałczyński jest ponad superlatywy i wszel- kie nagrody. Wystarczy - i jemu, i nam - że płynie czystym nurtem polskiej poezji, unoszony przezeń i zarazem wyznaczają- cy jego kierunek. Popłyńmy więc z poetą przez nasz piękny kraj, przeczytajmy raz jeszcze te wiersze pisane na polskich obłokach. Ziemowit Fedecki 9 Wiersze wybrane Piosenka o trzech wesołych aniołach - Słuchajcie, słodkie siostry — tak mówił stary opat: — (Na dworze było wietrzno, ponuro i listopad.) Raz było trzech aniołów, jak trzy wyborne liry, imiona ut sequuntur: Piotr, Paweł i Zefiryn. Śliczni to byli chłopcy, jeden w drugiego gładszy, łaskawym na nich okiem Pan Bóg zza pieca patrzył. No, w raju, jak to w raju, zielono i wesoło, obiady, gadu-gadu, wieczerze i tak w koło. Lecz nasi aniołowie coś nazbyt byli dziarscy i często Bóg Dobrodziej brew zagniewaną marszczył; i gęsto w skórę leli aniołów rajskie zbiry — na próżno: znów szaleli Piotr, Paweł i Zefiryn. Od sromu jak od gromu cierpiały aniołówny... Ha, było trzech aniołów, lecz siedem grzechów głównych. Anioł Piotr, jak to Piotry, 13 szklenicą zwykł się bawić i nieraz w Mons Pietatis musiał skrzydła zastawić; a gdy wyłysiał mieszek, to wonczas furis morę do piwnic Dobrodzieja dobierał się wieczorem. Paweł zasię po Pawle rycerskie wziął zasługi: Dzień w dzień na rajskiej łące aniołów kładł jak długich. Sam święty Jerzy, siostry, przyglądał się i dziwił: „Ho, ho, nasz anioł Paweł bije się jak Radziwiłł. Dobrodziej też by chwalił, lecz właśnie śpi w obłokach". Tak mówił święty Jerzy i dalej męczył smoka... Zefiryn był muzykant, miłośnik strun i syryng, niefrasobliwy, lekki, jednym słowem, Zefiryn; znał się na mitologii, Achillach i Chimerach, miał skłonność do księżyca, troszeczkę do Baudelaire'a i do sekretnych uciech, nie gardził również pozą, błąkając się, dziwacząc andante maestoso. A taki był wstydliwy... coś niby... jak Jan Jakub; 14 kazania wielce cenił: „Do rybek" i „Do ptaków"; chociaż wuj Zefiryna, już taki starszy anioł, raz widział „Słówka" Boya pod kołdrą. (Ach, ty draniu!) Tak żyli aniołowie, ale nadeszła kryska i wezwał Bóg Dobrodziej nadanioła Matyska. „Wypędź mi - prawi - Piotra, Pawła i Zefiryna, kalają Paradisum, ego Deus — daj wina!" Po takim paternoster i po wytrawnym winie Dobrodziej chodził gniewny i huczał po łacinie. Zefiryn zasromany pochylił nisko głowę, wstydził się jak Jan Jakub, skrzydła tuląc różowe. Piotr zasię, jak to Piotry, brat rygielkom i zamkom, siedział w chłodzie piwniczki i świecił sobie lampką. Paweł, jak zwykle Paweł, anioł bitny, rogaty, na podwórcu rajowym bił się z Jerzym w palcaty. Ale nic nie pomogło, zjawił się Anioł Michał i rzecze: „Zefirynku, 15 już mi nie będziesz wzdychał. Zwołaj swoich kamratów, tak Decyzja orzekła... ruszaj się, pókim dobry! ani mru-mru! do Piekła!" Wypędziły aniołów rajskie draby i zbiry. Zmarnowali kariery Paweł, Piotr i Zefiryn. Ergo, siostry najsłodsze, (Boże, módl się za nami!) lepiej wam się przed nocą nie wdawać z aniołami. 1926 Muza (z którą, po pijanemu, autor dotarł do trzeźwej pointe'y) Niechaj tam innym Sława dmie w laurowy puzon, niech się hołota bawi hucznie i wesoło, kupcy niech śpią na mieszkach — ja ze swą Muzą gołą w strofie zamieszkam. Muzo, ta strofa będzie „kościołem Dyjanny", w którym przy Tobie zasnę jak jaki Endymion; tam, czy wieczór, czy świt ranny, będziemy ziółka zbierać, rozbierać się i ubierać, i mleczko ssać 16 ze zmyślonych jałowic wymion. Jak ogród podzielimy strofę na kwatery, z rymów zielonych zrobimy szpalery, a z białych będziesz miała majtki, z czerwonych dla mnie będzie frak, i tak będziemy żyli jako królestwo z bajki. O strofy, „koralowe ostrowy" ułudy! („Cudy nie dziwią poetów".) Kiedy nie zechcesz ze mną razem spożyć obiadu, auto-Pegazem pojedziesz w raj trioletów. Gdybyś skłonności miała lunatyczne, to w każdym wierszu będzie wschodził miesiąc. Zimą w oktawie będziemy przez miesiąc mieszkać, a latem w rondzie elastycznem. Ze znaku zapytania dam Ci parasolkę, bo się boisz piegów i komet; a gdybyś miała gorączkę, to podnieś tylko rączkę: z przecinka zrobię Ci termometr... Tam usta połączymy jak rymy najsłodsze, tam będę Cię miłował i pieścił jak przeor — usta do ust się zbliżą, rym o rym się otrze, strofa stanie się niebem, cezurą - meteor... O tam, o tam! ten świat mi będzie rajem i szczęście tam rozwinie „złote żagle"... Et pourtant: (tak pomyślałem nagle) nad Pegaza, Dianę i Ceres 17 lepszy uczciwy interes: knajpa, dom, elektryczne magle albo zgoła karet wynajem. 1926 Wóz Sześć dzwon, a szprych dwanaście, luśnia, orczyk, zważeń: oto jest wóz jadący nucącymi koły, mocny wóz drabiniasty, żniwny i wesoły, kołami wołający rytm potężnych marzeń; przez błota miody grząskie, gdy ruch jest słodyczą, wśród dróg znieruchomiałych, długich jak pacierze, toczy się, snopy zwożąc, a snopy są świeże obfitości, a chłopy śmieją się i liczą. Śpiewam skrzypiące pięknie twarde wozy one, piasty od gwiazd krąglejsze, słońce i powietrze, i ramiona człowiecze rozwarte na wietrze, zbóż bogactwo, anioła i lejce zielone. 1926 Jesień Jabłka świecą na drzewach jak węgle w popiele, wiatrak pęka ze śmiechu i powietrze miele. Jak na fryzie klasycznym dziewczyny dostojne z różowymi żądzami mężną wiodą wojnę. l8 Już kasztan się osypał i ochłodły ranki; o, młody przyjacielu, poszukaj kochanki z małym domkiem, ogródkiem, sennym fortepianem, która by włosy twoje czesała nad ranem, z którą byś po śniadaniu czytał Mickiewicza - niech będzie silna w ręku, a piękna z oblicza, jak jesień zamyślona, jak jesień śmiertelna i jako jabłka owe cierpka i weselna. 1926 Śmierć braciszka Leżał w trumnie umarły na szkarlatynę na gładziutkich sosnowych deskach. Trumna pewnie w środku była niebieska, bo miał niebieskie oczy. Ojciec szedł za pogrzebem w długim surducie i dzień był strasznie długi; matka nie krzyczała, tylko szeptała: „O Boże, to już drugi! Padał deszcz. Nikt konwulsji nie dostał, gdy spuścili trumnę na sznureczkach. Doktorowi wypadła teczka. „...Mój panie, śmierć to rzecz prosta". 19 Było cicho, zupełnie cicho. Może wszystko było zmyślone? Ale dziadek siwy jak gołąbek miał oczy takie czerwone. A gdy się wszystko skończyło, doktor krzyknął: „Boże, to już trzecia godzina!" Skonał braciszek, skonał, skonał, skonał. Zostało po nim serce z kory i okaryna stłuczona. 1928 Stajnia w zimie Śnieg jest ostry i ciężki. Śnieg przydusza dachy. Ze stajni drągiem biją krwiożercze zapachy. Konie z brązu i z miedzi rozżerają obrok, w ustach mają czerwono, w oczach także modro. Ordynans generalski uśmiecha się słodko i Lwa swojego pana czyści nową szczotką. (Jest natchnienie ogromne w Lwa mięśniach i tłuszczach.) Mała gwiazda za oknem okna lód rozpuszcza. I ordynans jest senny. Wyjdź, bracie, przed stajnię: Jak niewiasta ze złota słońce świeci fajnie. Powietrze jest i krzyczy: Oj zima, oj zima, zima miecz szafirowy wbity w gardło olbrzyma. 1928 20 Koniec świata Wizje świętego Ildefonsa czyli Satyra na Wszechświat J. O. Panu Tadeuszowi Kubalskiemu tudzież śp. cioteczkom moim: Pytonissie, Ramonie, Ortoepii, Tenorze, Eurazji, Titi- nie, Ataraksji, Republice, Jerozolimie, Antropozpotera- tologii, Trampolinie — od trąby powietrznej w kwiecie wieku na ulicach bolońskich porwanym - poświęca nieutulony Autor Apparebit repentina Dies magna Domini Tur obscura velut nocte Impropisos occupans. Śpiewka łacińska W Bolonii na Akademii astronom Pandafilanda rzekł, biret zdejmując z włosów: — Panowie, to jest skandal: zbliża się koniec Ziemi, a może całego Kosmosu; wszystko przed wami rozwinę: perturbacje i paralaksy, bo według mojej taksy świat jeszcze potrwa godzinę. 21 Na te okropne słowa podniósł się Imć Marconi, najoświeceńsza głowa w całej Bolonii. I rzekł: — Areopagu mędrców najznakomitszy, wszystko, com słyszał, jest blagą, jak sześć to jest trzy i trzy; wszem wobec, jako rektor, oświadczam przeto, że kto takie brednie lansuje, na karę zasługuje, że taki głupi argument wymyślić mógł energumen, szarlatan Pandafilanda. Rumor się zrobił na sali: wszyscy uczeni gwizdali, wołali: - Skandal i granda! On tu nas chciał omamić, nabujać, skorrumpować, zaidiotyfikować! Poczekaj pan: kłamstwo plami, nikt z czoła ci hańby nie zdejmie! To mówiąc wyszli, stuknąwszy pulpitami, jak w polskim sejmie. Zostały czarne pulpity i czarny na ścianie krucyfiks, i na katedrze zgnębiony, maleńki, pokurczony astronom. 22 Bolało go bardzo w głowie, więc zażył proszek „Z kogutkiem", potem przez chwile krótkie nie podejmował powiek, wiadomo: astronom też człowiek. Potem się chwilę przechadzał posępny niesłychanie, mruczał coś: — Kończy się władza... Albo na białej ścianie kreślił cyfry i znaki, logarytmy, zodiaki — przez bardzo długie chwile zawile. W końcu, w notesie u góry, patrząc w cyferblat „Cyma", nakreślił dziwne figury z miną olbrzyma. A potem, wsparty na dłoniach, już tylko w okno poglądał: za oknem była zielona Bolonia. I wieczór. Daleko, w złotym birecie, student przygrywał na flecie — było to w lecie. Stop! Bo gdy wypełniła się pora, znaczy, godzina szósta, u bezbożnego rektora popękały wszystkie lustra; 23 i potrzaskały także u rentierów i tapicerów, i u wszystkich w mieście fryzjerów, a była to plaga za grzech. Komiczne! woźny Malvento, egzaminując się w lustrze: - Twarz mam na dwoje rozciętą! wrzasnął. A to było w lustrze. Więc widząc, co się święci, z kościołów uciekli święci, salwując się fugą niepiękną, jak lustra nie chcieli pęknąć. Uniosły się trwożnie do góry ładne gliniane figury i poleciały do nieba. Nie ma świętych, gdy potrzeba. A tutaj w moich widzeniach nastąpi należna przerwa. W i d z e n i a n a s t ę p u j ą Koty, motyle i drzewa tańczyły ze zgrozy w kółko, skrzydła siwiały jaskółkom, widziano krew na kamieniach. Widziano, jak nawet rektor ze strachu spuszczał zasłony i płakał, jak narodzony, a przecież nie był bylekto. 24 A już na wszystkich ulicach krzyczano: „Ginie Bolonia!" Widząc ten bayzel, policja jęła cwałować na koniach; długimi pałkami z gumy prażyli karabinierzy, niestety! wrzeszczały tłumy: „Ratuj się, kto w Boga wierzy!" I kto wierzył, szeptał: „O Boże", a kto nie: „Strachy na lachy!" Ciekawsi włazili na dachy i nawet bydło w oborze ryczało, ryczało, ryczało. Ulicami szli biczownicy w diesirycznej włosiennicy i umartwiali ciało. Mówiono, że nawet papież (tss!) szuka ucieczki na mapie, że całe święte Koncylium bije się w członki lilią. Taki to dopust Pan dał przez usta Pandafilanda. Tylko weseli studenci do strachu nie mieli chęci: w tawernach winem obrosłych kochankom pisali akrostych, a co wstydliwsze kochanki przez wina dzikiego listek całowali w same usta. Ładnie! ginie wszechświat wszystek, a tutaj, panie, rozpusta. 25 Bo również konkretne zdrożności przerabiali obustronne i pili, kanalie, koniak, i śpiewali, i na gitarach brzdąkali: „Evviva Bologna, citta delie belle donnę!" Tu pauza, bo konam z zazdrości. Kiedy się działy dziwy te szalone i nierozumne, niesłychane, niesamowite, cieśla Giovanni Lucco bawił się swoją ciesiółką i śpiewał, i ciosał trumnę; śpiewał Giovanni: „Ciosaj, trumno moja, się ciosaj; położy się w tobie panna, panna o złotych włosach". A kiedy ukończył pracę, w oliwie umaczał placek i jadł pomału, pobożnie; a potem, polityk stary, na oczy wdział okulary z premedytacją, ostrożnie, aby nie pękło włókienko, związując drucik z uszkiem; i usta łącząc z cybuszkiem, litery popychał ręką do gadania niezaprawne; 26 znudził się, zamknął warsztat i mrucząc: - Koniec świata... hm... to wcale... zabawne... zasnął pod krzaczkiem w ogródku. Śpij słodko, Giovanni Lucco. Ale w szpitalach nie spali na sprężynowych łóżkach i na miękkich poduszkach chorzy. Tylko krzyczeli, wołali, kasłali i przeklinali: — Gdzie są doktorzy?! Gdzie są ręczniki, spluwaczki, wykałaczki i posługaczki?! Nam coraz gorzej! A my nie chcemy umierać, ale się pięknie ubierać, wiązać zielone krawaty — nie chcemy bandaży i waty! Protestujemy! I coraz ciszej wołali, aż w nocy poumierali. Na białej, szpitalnej sali spokój panował niemy. A wtedy przez mały otwór wścibił się Astralny Potwór, lekarstwa pomieszał i zjadł. T u t a j s i ę k o ń c z y w i z j a. Na dole przed Akademią, w małe zebrane kupki, płakały nad biedną Ziemią, 27 rajcowały miejskie przekupki: — Czy pani widzi? — Nie widzę. — Toć widać tam i tu: — coś takie idzie — niedobre. — Szu szu! — Szu szu! — Toć widziałam, moja pani, — szło wyraźnie od plebanii, — szło szło — szło szło - To. — W gazecie także stojało, — czarno na biało. - O! - Qui - Pro — Quo. — To kara boska... — Co co? — Co co? — A ten Kosmos... — Biedna, stara Kosmoska. Ściemnia się. Pomarańczą księżyc wypływa z rzeki. Drzewa nad rzeką tańczą, jak jednonogie kaleki. I rzeka płynie, i milknie — długie - niebieskie - słowo. 28 Księżyc wyfrunie, przylgnie do drzewa gałązki jak owoc. Lecz nie pomoże pełnia: proroctwo się wypełnia. Lecz nie pomoże fala: biją dzwony na alarm. I Król, i lud nie pomoże, bo robi się coraz gorzej, strach się podnosi jak morze Chmury po niebie — chmury ociężałe cwałują; idący gniew Natury leniwie zwiastują. Ku miastu coraz bliżej, ku ziemi coraz niżej opadają złowrogie, ogromne, wstrętne, ryże. U Świętego Michała dzwony biją na trwogę. Bolonia struchlała drży. Bankierzy, piszcie testament: Bóg zburzy banki Bolonii! a wy skryjcie się w mysią jamę, bluźniercy i masoni. Widzę nadciągającą Grozę, Xiążę Ciemności wbija w biegun rozłopotany sztandar. Bo sprawdzi się od A do Z proroctwo Pandafilanda. 29 Już sprawdza się, już się sprawdza, jak drzewa drżą telefony, po zwierciadlanej sali biega Król przerażony: Hallo Hallo Hallo Czy to ty? czy to ty, Genowefo? Tu ja, tu ja - Antonio! Pomyłka! 405! Czy to skład trumien? Ach, pan mnie nie rozumie? Ja jestem pański zięć! A konie wysłać wieczorem. Poczta Pinocchio, tuzin 15 lir. Hallo Czy to królewska kancelaria? To ty, kociaku? Wariat! Jestem minister spraw wojskowych. Sire, burzy się proletariat: 30 Pytonissa Ramona Ortoepia Lenora Eurazja Titina Ataraksja Republika Jerozolima Antropozooteratologia Trampolina! P R O L E T A R I A T Więc wojsko wysłali na miasto, maszerowało wojsko: Piccolo-flet tak gwizdał jak kos, mocne bębny biły, biły tak: - Kosmos Kosmos ginie minie Kosmos bujdą skończy się niebborrak! A za wojskiem, zgarbiony, dziobaty, zamyślony, w okularach, z miotełką szedł towarzysz Mydełko; i miotełką z wikliny czyścił ostatnie szyny, i coś mruczał pod nosem, jakieś tam słowa krztusił: — Kosmos, panie, Kosmosem, a porządek być musi. A nad tym czyściszyną, a nad tymi szynami 31 gołąb skrzydła rozwinął i poruszał skrzydłami. A nad gołębiem księżyc leciał, srebrząc kominy. I tak szli, i ginęli: gołąb, tamten i szyny... Het, na krańcach Bolonii, cień się tylko pochylał. I do nich, i tylko do nich uśmiechnął się Pandafiland; i nader idylliczny stał się i zaczął marzyć: — Mój Boże, jaki śliczny proletariacki pejzażyk. Tego samego zdania byli bolońscy poeci: Przecież to niesłychane! tramwajarz, no i śmieci. Zaraz wiersze pisali, deklamowali słodko: — Choć źle ze światem, proletariatem pobawmy się jak grzechotką. A bawcie się, bawcie, dzieci. A tymczasem już grzmiało, a tymczasem błyskało i coś się niedobrego w ogóle gotowało. Nie pomogły przekleństwa, różne „porca madonna": 32 Nadszedł kres bezeceństwa: Świat konał. Na bolońskich ulicach kołysało się mrowie. Zbierali się, radzili, jak by temu zapobiec. Próżna rada! nie wskórasz w dzień ostatniej zagłady: Przewracały się biura, teatry, kolumnady, sklepy, cyrki, świątynie i różne ubikacje, słonie w Zoo i stacje, nawet obrazy w kinie. A u Giovanni Lucco, który zasnął, jak wiecie, przewrócił się gołębnik i gołąb zeń wyleciał; ten sam gołąb anielski, który z tym tramwajarzem, gdy Pandafil diabelski patrzył w okno i marzył. Ale kiedy bieg planet stał się krzywolinijny, uradzono nad ranem pochód protestacyjny: Wszyscy w nim udział wzięli: mniejsi, więksi i mali, czarni, żółci i biali, parlamentarni mówce, 33 krawcy i brzuchomowce, Szatani i Anieli. A jeszcze komedianci, a jeszcze policjanci, i księża, i rabini, siła, siła narodu. A na czele pochodu jechał rektor na świni; z obnażonymi nogami szli ekshibicjoniści, transparenty nieśli socjaliści, a komuniści dynamit. Rzecz oczywista - anarchiści nieśli maszyny piekielne, masony kielnie, a dzieci wianki z zielonych liści; zakamieniali rojaliści śpiewali „Evviva ii Re", za nimi neopapiści, co byli trochę marksiści, też śpiewali, „targali niebiosa": - Evviva bandiera rossa! He, he!! A wszystko składnie i ładnie, w porządku, rzędem, gromadnie: mityngi, wiece, masówki, kukluksklany, bojówki, kule dum-dum; szły rezolucje, protesty, 34 rewolucje i manifesty. TŁUM Na samym końcu pochodu szły pojednaczki narodów: Międzynarodówki: I, II i III, IV, V i VI, i VII!!! Szła Tęcza, zbawienie świata spóźnione: Bo gdy za ręce się wzięli, jak dzieci wystraszone, zawirowali, skamienieli, i z miliardowej gardzieli wyrwał się ryk: - NIE CHCE-MY KOŃ-CA ŚWIA-TA! Na złość się zrobił koniec świata. Sic! Kosmiczna zaczęła się chryja z całą straszliwą atmos- ferą. Vide św. Jan, Apokalipsa - Pathmos: Słońca zgasły i gi- nęły, tonęły w oddali. Gwiazdy spadały jak figi, a Żydzi je sprzedawali. W powyższej anarchii księżyc naśladował planety inne, znudziło mu także się żyć 35 i wskoczył w beczkę z winem; dopieroż tam zabulgotał, zamlaskał ten stary opój, aż beczka zrobiła się złota, aż się na fest utopił. Wszystko się toto waliło, kosmiczne przeróżne draństwo, aż pękło, się utopiło stare odwieczne państwo. Wielka to była chwila i tako rzekł Pandafiland: — Skończyła się cała panika i świat jak łódź bez steru, jak potworny kadłub „Tytanika" zatonął w odmętach eteru. JA TO WSZYSTKO SŁYSZAŁEM W NIEBIOSACH PRZEZ TELEFON I W XIĘGI ZAPISAŁEM SŁUGA BOŻY ILDEFONS. FINIS 1928 Ulica szarlatanów Szarlatanów nikt nie kocha. Zawsze sami. Dla nich gwiazdy świecą w górze i na dole. 36 W tajnych szynkach piją dziwne alkohole. I wieczory przerażają bluźnierstwami. Wymyślili swe tablice szmaragdowe. Krwią dziewicy wypisali charaktery. Strachy w liczbach: 18, 3 i 4- Przeklinamy Jezu-Chrysta i Jehowę. Szarlatani piszą księgi o papieżach. Zawsze w nocy mówią źle o Watykanie. Zawsze w nocy słychać szklane, szklane łkanie: płaczą gwiazdy zaplątane w szkła na wieżach. Kiedy miesiąc umęczony wschodzi na nów, alkohole z przerażenia drżą słodyczą. Nie pomogą alkohole: W nocy krzyczą łzy fałszywe szmaragdowych szarlatanów. Bardzo cicho i boleśnie jest nad ranem. 37 Dzwonią dzwony, świt pochyla się w pokorze. Odpuść grzechy szarlatanom, Panie Boże, wszak Ty jesteś takim samym szarlatanem, 1928 Zoo Poeta: Gwiazdy, się zapalajcie, Kwiaty, się rozwijajcie - słowy witam cudnemi narodziny ziemi — jeśli łaska, należny wierszom poklask oddajcie. Ziemia: Jestem, mówią, okrągła, okrągła i zielona i Bóg ma usta słodkie, kiedy mnie tuli do łona. Jak fryga, ręką dziecka puszczona, latam pięknie. W noc prawdziwą narodzin z ust Bożych zieleń cieknie. 38 Poeta: Jesteś okrągła za mało i zielona za mało. Zieleń i krągłość zabiorę, by innym nie zostało. Gwiazda: Panna w majtkach niebieskich, natchnienie pensjonarek anioł mnie w noc nakręca — chodzę — smutny zegarek. Człowiek: Siedzę ciągle pod stołem, pokurczony, malutki, mam brodawkę na nosie i smutki. Poeta: Jak z pustego w próżne świat się do wiersza przelewa. Jako własnego pępka dotykam drzewa. Lewiatan: Monstrum obrzydłe i sprośne tęsknię do wielkiej miłości katedra zapadła w otchłań - słyszę na wysokości. 39 Piersi kochanki: Rozkosz łakomych poetów, nas nie opisać piórem, jesteśmy dwie - jak dwie gwiazdy pod suknią wschodzimy wieczorem. Złodziej: Przemykam się pod bramami, prawie nieznaczny w tłumie, kradnę różne towary, bo wierszy pisać nie umiem. Poezja: Jabłoń kwitnąca na szynach, pachnę w milczeniu — cień odbity na ścianie - głupie ptaki na cieniu. 1929 Boję się zostać wieszczem (z powodu tzw. polemiki „brązowniczej") Nie mówię, żem jest geniusz, lecz i nie dupa*: też bym napisał „Dziady", ------------------------------------------------------------------- * Według Lindego pewien gatunek ptaków słynnych z lekkomyślności. Do dziś dnia używane w Kaliskiem. 40 gdybym się uparł: różne takie dziewice mdlałyby pod księżycem, a Gustaw by przedstawiał jak zwykle trupa. Potem bym, oczywiście, stworzył część III na radość Pomirowskim, na rozpacz dzieciom, a w „specjalnym" numerze na japońskim papierze fac simile by odbił Grydzewski Miecio. Gdybym się już w poezji onej rozruszał, w Paryżu bym napisał „P. Tadeusza", różnymi opisami, trzynastozgłoskowcami naród bym, panie święty, do łez przymuszał. Potem bym, oczywiście, był bardzo dumny: nawet bym do obiadu nie zlazł z kolumny i leżąc na kolumnie, trawiłbym obiad dumnie, przygrywając na rymach „trumny — kolumny". 41 Lecz wszystko to, mój Boże, piękne projekty: rozmnożyły się w kraju diabelskie sekty, oszalałego Boya napadła paranoja, wątrobę wieszcza gryzie, jak złe insekty. Ot, jeszcze wczoraj chciałem być polskim wieszczem, wzwyż i wszerz ducha skrzydlić jeszcze i jeszcze, ale teraz nie mogę, rosnącą czuję trwogę, jak osika ze zgrozy serce szeleszczę. Bo przyjdzie Boy i powie: - Wszystko to...: on miał sześcioro bliźniąt z Taubenhauzówną, Łaja Rozencwajżanka była jego kochanka, w Zakopanem się puszczał z Hozenpudówną. Każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęci złamie, powyskrobuje, dowiedzie pewną strofą, że ukradłem gramofon 42 pewnej damie. W ten sposób mnie zdyffamuje. Wtedy ja, na pomniku i w cieniu wiązów, stać będę sobie, smutna figura z brązu, rękę do serca ładnie przyłożywszy, bezradnie lać będę łzy rzęsiste na spodnie z brązu. 1929 Zjeżdżanie endeków (z okazji zjazdu Zw. Lud.-Nar. w Poznaniu) W Poznaniu, gdzie jest słoń i milion restauracyj, postanowili zjazd zrobić prawdziwi Polacy: A więc panowie barwiarze przystroili się w bandaże, Romanowi Dmowskiemu chleb z solą podali na tacy. Kiedy pan Marian Seyda odegrał Mariacki Hejnał, to z piersi panny Szebeko elokwentne trysnęło mleko, a z ust wonny wypłynął aromat. 43 No i wszyscy wołali, łysi i osiwiali: - Niech żyje Wódz Narodu Pan Roman!!! Wszystko to było składne, daję słowo: bardzo ładne: Miły prof. Rybarski stał jak konfederat barski. Jeszcze go teraz widzę, jak palcem na Orła wskazuje! - O Polsko, czy się nie wstydzisz? gubią cię Żydzi, masony, cyruliki i zbóje! Na końcu Trąmpczyński marszałek odegrał też swój kawałek, mówił długo i ciężko: - Jesteśmy partią zwycięską, musimy twardo stać, psiamać! Młodzież nie pójdzie na lep! Dla ludu chleb! I basta. Proszę państwa, ja w Polskę wierzę i w te kochane rubieże szczerze. 44 A kiedy się to skończyło, wszystkim było b. miło, zagrała harfa eolska, w ZOO zatrąbił słoń. O, biedna, biedna Polska... 1929 Raj Zapachy jak tłuste amorki unoszą się ponad łąkami. Drogi rozpięte w gwiazdy. Są palmy. I srebra dużo. Słońce rozkwita, przekwita do pięści podobną różą i śmieje się do aniołów dużymi, smutnymi oczami. Aniołowie chodząc przystają. Jest bardzo cicho aniołom. Gdy lazur nocy okrągłej skrzydła im nazbyt poparzy, wtedy się kładą na łąkach jak konie białe i marzą, a rosa opadająca chodzi po nich jak gołąb. A kiedy Bóg się zjawi w towarzystwie ciężkich obłoków, Gospodarz onych piękności z obliczem uśmiechniętem, jabłka, co były wysoko, wznoszą się bardziej wysoko i aniołowie śpiewają, i raj jest instrumentem. Wtedy burza księżyca, wtedy kwiaty strzelają i śmiech jak zwierzę złote przebiega pomiędzy drzewy. Lecz oto cisza nagła, bo patrz - na Bożych włosach motyl przysiadł i zasnął, naiwny i bardzo mały. 1929 45 Serwus, madonna Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna, ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę - serwus, madonna. Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna, tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol - serwus, madonna. Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie, albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna. Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie — serwus, madonna. To ty jesteś, przybrana w złociste kaczeńce, kwiaty mego dzieciństwa, ty cicha i wonna — że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce — serwus, madonna. Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza; znają mnie redaktorzy, zna policja konna, a tyś jest matka moja, kochanka i muza — serwus, madonna. 1929 46 Ulica Towarowa Tutaj wieczorem faceci grają na mandolinach i ręka wiatru porusza ufarbowane wstążeczki. W ogóle tu jest inaczej i gwiazdy są jak porzeczki, i jest naprawdę wesoło, gdy księżyc wschodzi nad kinem. Anioły proletariackie, dziewczyny, wychodzą z fabryk, blondynki smukłe i smaczne, w oczach z ukrytym szafirem; jedzą pestki i piją wodę sodową niezgrabnie, pierś pokazując słońcu, piękną jak lirę. A kiedy wieczór znowu wyłoni się z mandolin, a księżyc, co był nad kinem, za elektrownią schowa, mgłami i alkoholem ulica Towarowa rośnie i boli. 1929 Podróż do Arabii Szczęśliwej Pąsowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny i niebo jest gwiazd pełne jak Afryka ptaków, konie noga za nogą, koła - jako-tako, a woźnica pijany i bardzo samotny. Kareta to muzyka, to pudło muzyki, noc naokół karety to jest szczęścia dużo; zaraz księżyc przeleci wielką srebrną burzą i w rowach zakołują świetliki, ogniki. 47 Jadą w karecie piękni, ramiona oparli na poduszkach pachnących - o, nocy jedyna! Śpiewa szafir i droga, i każda godzina... A oni nic nie wiedzą, bo oni umarli. 1929 Evviva la poesia Koń by też pisał wiersze, gdyby mu dać sto złotych, też miałby aspiracje, ambicje i tęsknoty; co mówię? nawet wielbłąd gwizdnąłby na pustynię, gdyby mu, jak Boyowi, dać przednich wódek skrzynię; i nawet nietoperze, które wiszą na głowie, pisałyby komedie — a cóż dopiero człowiek? Ty więc, o Muzo moja, rymem mnie słodkim natchnij — możem ja tu nie pierwszy, aleć i nie ostatni! Umiem i metr wyszukać, i uśpić rym przy rymie, 48 puent mam tyle w głowie, ile jest śniegu w zimie; a jakie miewam wizje, koncepcje, problematy! W ogóle: bardzo dziwne, że nie jestem bogaty; toć jednym aforyzmem mógłbym spalić Warszawę; gdybym się rodził w Anglii, byłbym Bernardem Shawem. Więc jakże tu nie pisać, więc jakże! panie złoty... Koń by też pisał wiersze, gdyby mu dać sto złotych. 1929 Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód Niepoważny stosunek do życia figla ci w końcu wypłatał: nadmiar kolorów, brak idei zawsze się kończą wstydem i są wekslem bez pokrycia, mój ty Niprzypiąłniprzyłatał! 1929 49 Śmierć poety Nie pomogły zastrzyki, recenzje i pomniki ni kwaśne mleko: Przyszedł szarlatan - szuja, opukał go, pobujał: - Dementia praecox. Toż radość była w domu, nareszcie koniec sromu, skończony kłopot! Dozorca śmiał się setnie: - Zaraz mu nitkę przetnie panna Atropos. Żona klaskała w dłonie: - Ach, przecie nadszedł koniec pijackich orgii. Bólów miałam niemało, nareszcie twoje ciało wezmą do morgi. Wszyscy stanęli kołem z czołem bardzo wesołem: Prasa, kuzyni; i szacowne to grono orzekło unisono: - Dobrze tak świni! Po co dziewki uwodził, nocą domy nachodził, 50 sen rwąc dzieciątek; i po co „Pod Zegarem" lał w brzucho wino stare świątek i piątek? Zna go dobrze Warszawa: Pożyczał - nie oddawał, nasienie drańskie; a „poetyczne dale" to były te skandale w „Małej Ziemiańskiej". Dobrze ci, stary draniu, za grzechy nad otchłanią inferna zwisasz. Najprzód gwiazdy i róże, potem stołek w cenzurze - sprzedajny pisarz! Tak to nadobne grono radziło unisono w śmiertelnej sali. A że lico miał bladsze, orzekli: - Pewnie nadszedł koniec kanalii. Zapachniały zefiry, brzękły potrójne liry, pierzchnęła tłuszcza. Serce alkoholowe unieśli aniołowie na złotych bluszczach. 1930 51 Ballada ślubna I Gdyby nie te guziki, byłby zwyczajny kum z rękami jak dębczaki i z nosem jak dzwonnica, orałby czarne pole. A teraz gwar i szum: - Stangret! Wariat w cylindrze! — piszczy, tańczy ulica. Gdyby nie uprząż w różach i ta przez rzęsy biel, pomyśleć teraz można, że ot, stara kareta, szaleństwo muzealne, a w karecie poeta — ach, gdyby nie te róże, czapraki i ta biel! O, gdyby nie ta gwiazda, która upadła w zmierzch, powiedzieć mógłby człowiek, że się to przyśniło: nagły zakręt w aleję złotą i pochyłą, gdzie anioły kamienne posfruwały z wież. A gdyby nie ten wianek i welon ten, i mirt, i księżyc twojej twarzy mały, zawstydzony, mógłbym przecie pomyśleć, żem jest narzeczony, a tyś jest narzeczona i że to jeszcze flirt. A może rzeczywiście wszystko się nam przyśniło: stangret, kareta, wieczór, mój frak i twój tren, i nasze życie twarde i słodkie jak sen. Nie byłoby małżeństwa, gdyby nie nasza miłość. 1930 52 Bal u Salomona s z k i c Słonecznej pamięci Jana Piotra Morela z Neuchatel To dopiero piszczałki się skarżą, to dopiero mruczą bębenki szurum-burum zalotne, to dopiero cienie na cieniach, barwy nie wygotowane, kształty nie poprzebierane, jeszcze nie!... jeszcze nic - świat jak puste skrysztalenie zieleni, jak łąka przed przelotem jeleni, jak trumna albo gramofon za szybą. O, jakim mikro- czy teleskopem utraflć mi w tę salę złocistą, w ten dom, do którego ciągnie tłum jak do kościoła, w ten wysoki dom w ciemnej ulicy, pełen drżenia i tajemnicy... jaką harmonię wziąć i jakim być harmonistą, ażeby dalekość sali tak się paliła, jak pali, żeby dźwiękami te kandelabry poprzepaczać, łuki okien poprzeinaczać, ażebym wiedział, umarły przyjacielu, że to był właśnie ten dom? Jeśli ten dom ma być predyluwialnym grzybem, grzybem grozy, co rośnie z godziny na godzinę, to po co pośpiech ten, niech w wilgoci dojrzewa nasienie - wolno wolno 53 nasienie drżenie. Świat to drżenie. Potem - mógłbym powiedzieć, że kręciły się globusy muzyk i ludzie wchodzili do domu, ale jeszcze myśli nie mieli jak meduzy. Klimat? mróz wtedy był trzaskający, jedna z tych chwil przelotnych, gdy Bóg jest siny od chłodu, a czasem w paszczę kominków przemienia swe niezmierzone ciało — i przed paszczami kominków siedziały żony, ojcowie, dzieci, tuż przed paszczami. Może i księgi wtedy czytali spokojni studenci, stojąc, pełne spokojnych kart w złotej cytrynie światła i światło — miłość przedmiotów — płynęło sokiem zachwytu, napływającym do głowy. Ach błękit, ach mszalne dociekania, ach to, co się czepia brzóz... [...] Jeśli to wszystko piszę, moja maleńka żono, złoty maleńki boże mój, to przecież wiesz, że są nam potrzebne pieniądze i że mąż musi krzyczeć, ażeby był szczęśliwy, i że chciałby pomóc milionom, i że chciałby się nad innych wywyższyć, i że jeszcze ma takie sprawy na sercu, które muszą być wypowiedziane, wydarte i skonstruowane, i szumiące jak drzewo, jak podróż do Taorminy. 54 A jeśli to nie ta noc, o której marzę od lat (te słowa zwracam do ciebie, Książę Nonsensu), to powiedz od razu, po prostu, nie będziemy oceanów owijać w bawełnę. Wsparty na Watermanie jak pielgrzym odejdę w otchłanie absolutnego zwątpienia, gdzie nie rośnie nic i nic się nigdy nie zmienia... Ale ja zawsze wierzyłem, że człowiek choć raz może się zakręcić jak niebo i dłużej niż na sekundę. Jeśli rymów w tym, co piszę, jest mało, to dlatego, że mało słodyczy w życiu. Nad lustrem się kręcę na małych skrzydełkach jak kapłan-karzełek u swego ołtarza; ołtarz mnie przeraża, wzrok mój mnie przeraża — muszę być po prostu chory, bo mam dużo wódki w sercu. Na zielone wianki przyjdzie jeszcze czas: dom kochanka, kochanki: obłok, niebo, las. Napełnimy szklanki w przedwieczorny czas i spokojne usta w wino pochyli chwila, 55 świat na chwilę zasuszy nas jak Biblia motyla. Pisałem już, pisałem, się oddawałem różnym pomysłom - i komedię napisać chciałem, ale nic z tego nie wyszło. Zostało rękopisów miasto, ciasny pokój i mała żona, i ten pies, co chodzi za mną od lat trzynastu, ten bal u Salomona. [...] Strawinskij (wybacz, że tak bez „Mistrzu", cynicznie), ty byś lepiej te bębenki oddał przedwstępne, te pierwsze chwile dziecinne, bezzębne, te zarysy preludyjne, te profile, jak mówi dziennikarz, elegijne... pierwsze muzyki jak świętojanki wylatują zza stor - bo ty mówisz nie chór, tylko chor, a to- oceaniczniej. Ty byś wiedział, jak podciąć gwiezdnołapego niedźwiedzia i jak tknąć końcem fajki w niezapominajki, w bajki, w takie tony, które jeszcze nic nie znaczą, ale piękne są i już jak dorośli płaczą. Ja nie wiem, czy na posadzce były ornamenty, czy alegorie w powale - ktoś może zdzielił mnie przez łeb jak chama, 56 a może byłem po prostu czym innym zajęty, nie wiem - może znów chciałem pisać dramat... Dziś tylko jak fale ciepłego złota widzę tę salę, jak bibliotekę ciepła odnalezioną po długim marszu rudymentów w chaszczach, w polu poleskim, kiedy się umierało od mrozu. Książęta, pamiętam, się izolowali, ale niejeden przystanął, gdy saksofon trzasnął ton, od którego się rodzona matka przypomni, a potem znów chodzili, każdy po swojej sali, złociści i ogromni, w swych przezroczystych pelerynach, jakby w astralnych mandolinach, jak gdyby saksofon nie był godzien opiewać śmierci pajączka(?). Niebo jest mroźne i sine; jeszcze przed chwilą szkła w szybach były mleczne, a teraz - popatrz - niebieskie. Niebo przepływa wzdłuż szyb. - Proszę państwa, komu się nie podoba, może wyjść przez okno, prosto w niebo. Każdy za swoją potrzebą. [•••] Master of Revels wpadł na pomysł plagiacki: kazał złotem przesypać posadzki i wiśniami przystroić zwierciadła, potem chłopcom kazał tańczyć bezruchami 57 na tym złocie, między tymi zwierciadłami. I tańczyli jak zwierciadła, jak widziadła owi chłopcy, nieśmiertelne kolana. Muzyka wisiała nad tańcem lekko kolorowana. A wiśnie tak pachniały, tak pachniały, że się panny niektóre poprzestraszały, żeby z wisien nie wyszedł Proteusz. Pewien generał bardzo się żalił: - Pederaści, panie, na sali. Kiedy chłopcy swoje odtańczyli, roznoszono ciasta w konchach; każdy szczypał swój fragmencik idealnie, a najwięcej żarł dyrektor rzeźni rytualnej — cały w koronkach. — Gulistan — mówi — to ogród róż, w ogrodzie — mówi — strumienie. Róże? na skronie - mówi - róże włóż, strumienie - mówi - to cienie. Kto mówi? - mówi. - To kilka chwil. Świat - mówi - jak lalka znika. Ach, to nic - mówi - to tylko tryl. Kto mówi? Mówi muzyka. Jeszcze się podnieś, jeszcze się schyl, przebiegnij po klawiaturze. To nic nie znaczy, to tylko tryl, to tylko z trylów róże. To są te gaje prawdziwych snów, te dłonie i te dotyki, i to, co wznosi się, i znów, i znów plastyczniejące muzyki. 58 Nie krzycz, nie trzeba - już tyle lat... to wszystko nic nie znaczy... Widzisz te mgły? te mgły to świat, a to jest krew twej rozpaczy. I znowu w górę, i znów, i znów wyrastającym trylem; a może dosyć trylów i słów? poczekaj, jeszcze chwilę. Jeszcze chwileczkę małą jak tryl, świt także będzie wkrótce. Słabnij czy mężniej, wątp czy się sil - śmierć zagra ci na dudce. Gulistan - mówi - to ogród róż, w ogrodzie - mówi — strumienie. [...] Siedziałem na tym balu w chorobie, w dreszczach, w gorączce i w febrze, we własnym oknie błądziłem srebrnym spojrzeniem po srebrze. Światła widziałem za oknem, ciemne domy w srebrnej powodzi i całe miasto widziałem jak srebrną śmierć, co przechodzi. Oddalony od wszystkich tańczących, zatopiony w to rozsrebrzenie byłem jak intruz, jak szpicel, jak kaleka lub jak sumienie. Stultery mówił, że to trzeba uhermetycznić, owe cienie od palm na ścianach, żeby wszystko się dało zalegorycznić 59 przy organach fryzjera Antoine'a. Że świat jest pełen pięknej, ukrytej racji nawet wtedy, gdy ma charme trupa. Potem pokazał nam pakiet akcyj z akademii kolegi Kruppa. Jeszcze zanim na wiolonczeli poszedł psalm i tamburynach, już niejedni w tłumie zrozumieli, że to bal, który tylko się zaczyna, że to formy są nazbyt długie, że to tylko smuga goni smugę, a ze spodu się złotem podbarwia, że to tylko tak wymyślono, rozfletniono i zwiolonczelono, a że cały bal to tylko larwa. A ci ludzie to tylko strachy, a te dreszcze to tylko zapachy od owoców, od kobiet, od wina i że jeszcze przed poczęciem skona ten daleki bal u Salomona, ten bal, co się tylko zaczyna. [...] * Najpierw był ojciec. Każdy ojciec jest zły. Miał swoje wyrachowania, swoje serce, potem mieli w sercach po iskierce i za miesiąc już byli na ty. Potem syn się urodził — niby ja, niby ty, niby ona - któż to wypowie? 60 Mogłem się urodzić z wadą w głowie, ale właśnie, że nie... tra-la-la. Kiedy syn rośnie, muzyka pociąga syna, więc lubi siedzieć przy fortepianie. A przy fortepianie jest zawsze taka pani, która się potem przypomina. Mogą być również marki pocztowe, tran i „do szkoły, mój aniołku, do szkoły!" W cieniach szkoły uczą melancholijne bawoły, stąd onanizm - przez tę panią — mais ca depend. I powoli wchodzi w głowę świata klin; człowiek ma ławkę w parku, stary smyczek, zna już słowo „bordel", sens pożyczek i najświętsze słowo „c ' e s t la lunę". Różnie może się ułożyć potem: ławka w parku zniknie, zniknie park, uniwersytet przypłynie i warg nowa nuda pod jesiennym złotem. Wszystko względne. Inny pójdzie w sport, będzie byczył się i będzie ćwiczył, ten ma kielich wina, ten goryczy, jeden nędzarz jest, a drugi lord. Innym promień się do głowy wśliźnie: pójdą z ojcem walczyć w noc samotną, zrozumieją tę duszyczkę sromotną: „Bordel" myślał, mówiąc o ojczyźnie. 61 A gdy ojciec umrze, to jest naprawdę sympathique: stary cylinder w odwiecznym futerale... Krucyfiks wpadł do wanny. Matka w krzyk. A ja nie płakałem wcale. Wszystko normalnie. Potem można, jak to mówią, opuścić kraj dla europejskiej otchłani. Człowiek myśli: spokój, a tu baj-baj: inny drań o ojczyźnie tumani. A ty gdzie się podziejesz kąsany od Erynii, którego żadna szuja stu wiekowym bujaniem nie nabuja na temat Lotaryngii czy Gdyni? Cicho, serce, o tak... połóż głowę - widzisz świt? i koniak dobry i miękki jak posłanie... Powtarzaj za mną: ,,W nieruchomym złotym oceanie płyną łodzie białe i różowe..." * Mówiła: - Wróć - płakała: - Wróć, ach, na ten bal u Salomona, ach, cała noc jest jakby woń na konstelacjach położona. Pokazywała szyby złote, za włosy wciągał majordomo. Wrzeszczałem: — Zostaw, co mi po tem! Co mi ta noc! i co Salomon! Astral, plugawiec, stary grzyb... 62 Jak w canto „Piekła" wpadłem w windę. Szedł Hoffmann przez Unter den Linden jeszcze z tym złotem - od tych szyb. Jak Biblia, co się jak ryba gastrycznie przypomina, jak garbata dziewczyna w cieniu pianina, jak krótkie spięcie, co się ustawicznie powtarza, jak nuda w poczekalni lekarza, jak idiosynkrazja w dzień, a w nocy mania, jak hipopotama dypsomania i jak te jodły na gór szczycie - takie jest moje życie Po skośnych górach z papierosem i po księżycach, od których mdli, wchodzę w świątynię bogini Li, która stworzyła świat splunięciem. Po świętej rzece Irawadi pływają lampy w Dzień Zaduszków, a Li tymczasem leży w łóżku, która stworzyła świat splunięciem. „Sedens in coelis ridet" — Dawid mówi tak w psalmie - sprawdzić można. Jakże zazdroszczę ci, bezbożna Li, co stworzyłaś świat splunięciem! [...] Salomonie, Salomonie, Salomonie, jakaż ukrywa cię sala? Może to już koniec na symfonię, 63 możem się już dosyć nazapalał? Podziwiali kiedy wszyscy oświetlenie, a szczególnie te meluzyny z brylantowymi rogami, to ja byłem prądem i ja kandelabrami, wraz światłem i wraz cieniem. Salomonie, Salomonie, Salomonie, a co będzie, jeśli zgaśnie światło? Czy będziesz chodzić sam i jak widziadło, które język ciemności pochłonie? Szukałem cię i w szatni pod szapoklakiem, i w ogrodzie wśród biegających dla rozgrzewki jaśminów. Jakim, powiedz, będziesz zwiastował się znakiem? Jaką struną czy mandoliną? Ja czekałem na ciebie z goździkiem pod latarnią na rue Camelotte, mglisty muzyk ze skrzypcami i smyczkiem, i pod pachą z rulonem nut. A gdy wyszłaś ty ze swoim goździkiem pod latarnię na rue Camelotte, chciałem mówić coś - uwięzło krzykiem - i umilkłem. A goździk zwiądł. Fleciki bukszpanowe, fleciki małe! jak ból zęba fleciki! Dokąd mnie ciągniecie wy, wonie oszalałe, wy, schody w lustrach, wy, muzyki? Już była przecie i partia organów, 100 000 piszczałek, 100 ludzi. Jestem jak monstrum na dnie oceanu, które się bardzo nudzi. 64 [...] Smyczki, smyczki, nie mocujcie się tak z muzykami, basy, basy, oboje, oboje! łatwo muzyką tak kurzyć przez pokoje, gdy muzyka wylatuje oknami. Lecz co będzie, panie dyrygencie, gdy zostaniesz sam, jak na okręcie, w zatopionej muzyce minorem? Wtedy będziesz jak szczur w pustym gmachu na kadłubie pustym, pełnym strachu - wtedy zagraj na oboe d'amore! Zakurzyły się fryzury kobiet jak strzyżone bzy pod księżycem, rozjarzyły się iskry zachwyceń — inny świat widziany w chorobie; w salach zwanych Watykanami, od tych mieszań walców z winami, na galeriach ciemnozłotych, w zamieci tych amfilad, tych czerwonych makat świat się rodził podobny do ptaka, dziwotwora, co zdziwiony i świeci. Na Partenonie Panatenaje na pół wylęgłe, świat zarysem: bogowie-ludzie, coś z tych bajek, gdy bankier mieszkał pod cyprysem. Tu też - dlaczego nie? mój Boże! Jakżeby tak bez tego słońca?... Więc był na fryzie marsz płaskorzeźb — „Żandarmeria ścigająca". 65 Jeśli znów zaczerwieni się firmament od tych kilku telefonów szach-mach, znowu będą grać panowie w Amsterdamie na Verdun, Tannenberg, Skagerrak. Pan Strawinskij coś nowego skomponuje - tradycyjnie - „Histoire d'un soldat". Śmierć jest okultyzm. Człowiek się akomoduje. Więc Strawinskij do Genewy. Nie ja. Wojna zresztą to jest taki rodzaj organów, kto piszczałką jest, ten piszczy „Mamo". Jakże słodko być nawozem pod tulipany dla tych panów, dla tych mądrych panów z Amsterdamu. [...] 1933 Fragment z „Balu u Salomona' A kiedy będę bezrobotny, moja maleńka śpiewna żono, włożysz kapelusz swój niemodny i suknię starą, poplamioną. Ja mam lornetkę w głębi szafy i rumu resztkę dla rozgrzewki. Ach, przecież wiem, że ty potrafisz zrobić obiad z jednej marchewki. I nikt nie będzie się wybierał do nas ni dzwonił, ani pytał... 66 wreszcie - pocałuj Goldfedera, Kolasińskiego albo Szmyta. Pójdę! ach, czemu nie? wiadomo: Życie to życie, nie przelewki. Pójdę, jak w transie za oskomą... Dwa większe rumy dla rozgrzewki! Goldfeder siedzi na swym kółku: telefon, brzuch, co się wypina, biała kawusia z białą bułką. A ja tak stoję, jak brzezina. Ach, telefony, telefony! Człowiek się wstydzi, człowiek się wstydzi. Nie jestem przecie święty Idzi... — Pan ma nie tylko nos czerwony, ale coś więcej. To się widzi. Ja — takie małe, brzydkie słówko (człowiek jest słaby, ale krewki...). — Uszanowanie! — i taksówką... Dwa większe rumy dla rozgrzewki. Ach, te podróże, te podróże! To mżenie lamp w automobilach! Potem dla żony cztery róże — i to milczenie, i ta chwila. I zapach mydła, piekło balii, duet z posłańcem i z portierem... A ja bełkoczę: - Szmyt w Australii, wyjechał razem z Goldfederem. 67 No nic! No nie płacz - spójrz, to stokroć, ach, nie - to róże. Nie - to storczyk. A rano źle, a rano mokro - w południe można spać na dworcu... Można mieć małe zmarznięte pięści. I gdzie popatrzysz, tam twój kraj. Bo bezrobocie to jest nieszczęście, a praca w firmie - czysty raj! 1933 Modlitwa do Anioła Stróża Aniele Boży, Stróżu mój, do żony mojej steruj na swej łódce z niebieskiego papieru i powiedz jej, że kocham ją, Aniele Stróżu mój. Muśnięciem piór w kolędę zmień troski jej wszystkie ziemskie, a rozsyp przed nią twoje srebro betlejemskie, miękkie jak zieleń serce jej raduj spokojnym snem. Aniele Boży, uczyń mnie chociażby niskim progiem, ale szkarłatnym pod jej stopy drogie, i w próg tchnij śpiew na chwałę stóp, Aniele Stróżu mój. 1933 68 Ingę Bartsch Ingę Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych okoliczności... Oto słowo o Ingę Bartsch, w całej prostocie, dla potomności. Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował - żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował (są tacy też - na Mazowieckiej). A Ingę? Ingę miała w sobie jakiś smak niemiecki, ten akcent w słowie „Mond" - księżyc... der Mond, im Monde... A Fink był dureń i blondyn. Historia prosta: właśnie przyjechałem z Polski... Berlin... Berliiin... deszcz... Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł... Nuda - i nagle cud! Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach! Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky. Widzę: Ingę siedzi przy fortepianie, śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie! Wstała. Piersi miała małe, doskonałe i - wybaczcie mi państwo - brzuch tak się cudownie pod suknią rysował, że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch! aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad. - On zwariował. Przeszło lato, jesień i zima, i jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato, 69 i znowu jesień w mgłach jak w dymach. (Jesieni jestem amator.) Aż tu nagle pewnego dnia zamach stanu. Coup d'etat. Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej, za którą ciągnęło 3 000 000 magików. I wszystko stało się jak na scenie: siedziałem z Ingą w Tiergartenie, a jesień w Berlinie, w Tiergartenie, to są, proszę państwa, takie struny... Z drzew mgłą kurzyło, wiatr niski jak bas - i nagle Ingę: - Wiffen Sie waf? (Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.) Wissen Sie was? Życie mi się znudziło. - Hm... Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc - nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź to powiedzenie mnie wzruszyło. Za późno: Rewolwer nie był większy od róży: Pik! i Ingę rozpoczęła podróże w Au-dela, w metafizykę niemiecką. Jakiś grubas, co siedział przy piwie, nawet nie drgnął ani się nie zdziwił, bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko. A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę; trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem. 70 Bartsch Ingo! Szkoda! Twój talent to mogło być dużo szterlingów. Ingę Bartsch!!! Wróciłem do hotelu. 40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu... Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda, tu trzeba, że się tak wyrażę, przyszpilić jakieś komentarze - że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu, że podejrzana o semityzm, że... marchew... w obozie... zgniłą... Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity. (W Polsce zwany „kobyłą".) Powiedzmy, że to było na jesieni, dajmy na to trzy lata temu. No, i jeśli redaktor nie zmieni, pójdzie tak: „Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu Ingę Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych okoliczności..." A na końcu może z Rilkego coś o miłości, o samotności, a tytuł prosty: Ingę Bartsch. Szkoda. Ładna. Młoda. Plecy jak perski aksamit. 71 I było w niej coś... kobiece, nieuchwytne, dalekie, coś, co trzeba chwytać pazurami. 1934 Szczęście w Wilnie Na wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Gierwazeńku. Na cóż to nam przyszło, kochana? Po wileńskiej ulicy - tak-to-tak, Protazeńku, saniami trzeba pędzić od rana. Jakby nie było dosyć, że przez wieczność, przez wieczność świecić będą obrączki na ręku... a tu jeszcze serdeczność, okiennice, bezpieczność i dzwoneczki: dziń-dziń, Gierwazeńku. W tym Wilnie będziesz różą, w tym Wilnie matką z młodu... Ej, woźnico, zatrzymaj swe konie! Znam domek: drzwi w ulicę, a okna od ogrodu, a w ogrodzie rosną dwie jabłonie. 1934 72 Wesoły most Stał sobie skromnie nad Wilejką, nie przeczuwając, co się stanie... Chodził do biura pan Domeyko po nim i dzwoniły sanie; most jak to most. Na moście śpiewał dziad krzywonosy wniebogłosy, a z drugiej strony w budce z drzewa lampka złociła papierosy. Ale w ten wieczór biły dzwony, boś ty przez most szła, smagły cherub — i dwie latarnie z każdej strony błysły jak czterech oficerów; i zapachniało wszerz i wokół kadzidłem, winem w pięknej szklance - podobnie o wileńskim zmroku pachną „Ballady i Romance". A most się zrobił szafirowy, z szafirowego srebrny, potem szkarłatem okrył się i złotem i tak już został. 1934 73 Modlitwa polskiego poety O pointę, o cezurę, ekspozycję, fioryturę, o wszystek sekret retorów! A koledzy niech się błąkają we mgle... pod redakcjami, próżno swych nazwisk szukając, bo „wiersz »Jesień« pójdzie, ale w lecie". * Mnie zaś poczucie koniunktury, willę, marmury, sławę Kiepury, szampan, kotlety perfumowane — i żebych miał jednakową pasję, czy proletariat śpiewam, czy białą akację, rewolucję mas czy śmietanę! Bez „patri patriae", bez wzmianek w gazecie, bez trąb i pomp uroczystych niech umrą wszyscy zdolniejsi poeci na tyfus, zwany plamistym; niech się to stanie, o Piękny Panie, na jakiej małej stacji — a gdy się zacznie śmiertelna zabawa, niech wyjdzie na jaw, że karawan jest właśnie w reparacji; już nie dodaję dla matek obłąkania, że synek umarł bez „Zbiorowego Wydania". 74 * A mnie asonanse i tryle, i twarde pytanie: - Ile? gdy zechcą mój wiersz wydrukować. Wiek wieków królujesz który, zaświeć swą gwiazdą z góry, do Kasy dziecinę prowadź! * Dyplom LOPP jak premier także mieć chcę i Nobla po latach kilku - a kiedy będę już trup, w następnym awatarze zrób mnie pijanym właścicielem cyrku. Amen. N a s t ę p u j e a n t y f o n a: Tak modlę się, błędny anioł, gdy niczym Pascal stoję nad otchłanią, zapatrzony z mostu w Wilenkę. Już Heraklit powiedział z lwowska PANTA RHEI, PANTA RHEI, ale nic si nie dziei, chyba w niebie, gdzie gwiazdy taką śpiewały piosenkę: Już się zaczyna, już się zaczyna, zaraz przyjedzie na most dziewczyna z Warszawy w lazurowej karecie, smagła dziewczyna o rzewnych rzęsach co kocha Matkę Boską i Dickensa i sercem świeci poecie. 1934 75 Portret ojca artysty Ojciec lubił lenistwo. Całymi dniami widziałeś pasibrzucha, jak się bawił z psami. To zagwiżdże, to muchę zdusi pod Obrazem i marsz w gąszcz pod oknami dla czytania gazet. Najchętniej lubił czytać o mordach. Im więcej przelał jaki wisielec rzewnej krwi dziewczęcej, im zabawniej nakrajał do walizki głowę, tym piękniej się paliły oczy szmaragdowe, tym cudowniej blask oczu i grał, i się mienił, w promieniach źrenic ojciec siedział jak w zieleni. Zaś drugą pasję ojca stanowiły słoje różnych kształtów i barwy, którymi pokoje przewiewne swego domu zastawiał do góry, a w słojach najdziwniejsze stały konfitury: z róży bułgarskiej, z motyla, z ostu, z berberysa i z truskawki zrywanej podczas półksiężyca, gdy wiatr z południa wieje, z trześni, zdry i barły — szukaj tych słów w słownikach, bo dawno umarły, a słowa jesień mają tak jak ludzka dusza — mówi Horacjusz. Ojciec lubił Horacjusza. 76 Miał także ulubione okno. W oknie swojem, gdy się wieczór położył na wszystko spokojem, świeciła pełnia, lekkie cienie dom zaległy i tylko mały świerszczyk ćwierkał w szparze cegły, ojciec łeb w okno wstawiał i z lubością dyszał jak wielkie psisko z góry świętego Bernarda. Byłem wtedy nie większy od pszczoły. Gdy w dymach zmierzchu ujrzałem w oknie łeb ojca-olbrzyma, strach i śmiech mną wstrząsały, bo krzywa szlafmyca ciągnie - myślałem — ojca prosto do księżyca. 1934 O naszym gospodarstwie f r a s z k a O, zielony Konstanty, o, srebrna Natalio! Cała wasza wieczerza dzbanuszek z konwalią; wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą, broda siwa, lecz dobrze splamiona musztardą, widać, podjadł, a wyście przejedli i fanty — o, Natalio zielona, o, srebrny Konstanty! 1934 77 Ballada ślubna II Skuła nam nogi ciemna siła w płynie tłoczonym z maku, lecz całe szczęście, że świeciła twa klamra ze szmaragdu; kłułem policzki, biłem pięścią w rozmarzających dymach: bo sen od maku szedł krawędzią - ciemnoniebieski ślimak; Karakuliambro, olbrzym słodki ze starych bohomazów, to był łeb śpiący twojej ciotki, Wielkiej Xiężnej Kaukazu; stał świecznik z pięciu Murzynami przy śpiącej w oknie, blisko - ślimak obwąchał ją różkami, a potem zniknął nisko; i ty zniknęłaś nagle. - Gdzieś ty? Lecz głos mi w piersiach zamarł... — Ach, tutaj jestem, tu, gdzie świeci ta ze szmaragdu klamra; chciałem zapalić kandelabry, nie dałaś, smagła panno, i przez korytarz jak przez Afrykę szliśmy jeszcze nie znaną; 78 do stajni trzeba było dobiec: zdawało się daleko... Na wiązce słomy spał Joe, chłopiec Dickensa, wuja twego; owczarz z obliczem spał wesołem, a księżyc stał za węgłem, więc sam karetę wyciągnąłem i koni sześć zaprzęgłem; podczas odjazdu żadnych osób, pudeł gniotących w piętę, bo Biblia tylko, rurki do włosów Wielkiej Xiężnej świśnięte; ach, jak się śmiałaś, niegodziwa, kiedym zacinał konie, że ciotka na Murzynów kiwa, by szli do łóżka do niej! Na przełaj! przez truskawki, miła, dojedzie się do traktu - gadały koła i świeciła twa klamra ze szmaragdu. 1934 ` 79 Miła moja Prawda: na auto nie stać nas, miła moja. Lecz spójrz: tylko się durnie spieszą — ileż dostojniej chodzić pieszo, miła moja. Na Londyn także brak funduszów, miła moja. Lecz po co Londyn? Londyn - nora: W „Paris-Soir" czytałem wczoraj, że markiz Q., to jest baronet, psim makaronem otruł żonę... Jasna cholera z takim Londynem, miła moja! Na kawior z Kremla, na jesiotra również nie mamy, miła moja. Lecz na cóż Kreml, gdy mam twe biodra? biodra są złote, a noc modra. A jeszcze mamy lampkę wina i konto w niebie u serafina. Więc gwiżdż na auto, Kreml i Londyn, miła moja. 1934 80 Na pewnego Polaka — Patrz, Kościuszko, na nas z nieba! - raz Polak skandował i popatrzył nań Kościuszko, i się zwymiotował. 1934 Pięć donosów I „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście jest pięć wdów po gienierałach armii carskiej i że to się zaczęło znów: Czyli że, jak w poprzednim liście donieść miał zaszczyt Gwóźdź, mój zięć, ledwo na niebie księżyc błyśnie, gra w pięciu domach gitar pięć. Gitary są własnością mężczyzn, których nazwiska będę znał — i spać nie możem, tak się męczym, bo słychać wciąż: »Razbiej bakał!« Potem rydzyki, grzybki, zrazy żre każda piękność z gachem swym i łupią pięć do ośmiu razy, że aż się nogi chwieją im. 81 Jeśli tak wszystko zacznie chwiać się w tej biednej Polsce - ładny kwiat! wtedy rozbiory, panie bracie, i święta racja: Saisonstaat - O czym poufnie i bez krzyku donoszę, panie naczelniku". II „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście student Bresz czesze się bardzo ekscentrycznie, przedziałek z tyłu robiąc też. Wszyscy się u nas czeszą podług stołecznych życzeń, od iks lat, a tylko Bresz ma manię podłą być takim czymś na własny ład. Kiedy na Obchód Konstytucji sam pan starosta zjedzie z Płaz, Bresz głowy tył pokazać musi, w zamęt wprawiając karność mas. Starosta, według świętych reguł na jeża, wznosi: »Hip-hurraa!« A Bresz, on stoi zawsze z brzegu i tym przedziałkiem naród dźga. I coraz więcej, widzę, ludzi zaczyna czesać się jak Bresz: 82 Bortkiewicz, Durski, Bigda, Cudzik, Hopla-Konecki i de Wesz... O trądzie wśród akademików donoszę, panie naczelniku". III „Donoszę, panie naczelniku (czy kiciuś naczelnika zdrów?), że student Bresz siedział wieczorem u jednej z wyż. wspomnianych wdów. Na stole stary stał samowar, zakąski różne, zjesz, co chcesz — i nagle rzekł poniższe słowa do grzesznej wdowy student Bresz: - Pani Rosjanką jest, Tatiano, i znał Tołstoja pani mąż, niech pani powie, skąd co rano taki się smutny budzę wciąż? A przecież mam już niepodległość i wojsko własne, własny skarb, ale ta cała niepodległość ciąży na plecach mi jak garb. I Wisłę mam, i inne rzeki, i własną sól, i własny len. A ja bym chciał gdzieś w kraj daleki, co samą nazwą wprawia w sen... 83 O monologach romantyków donoszę, panie naczelniku". IV „Donoszę, panie naczelniku, że w naszym mieście..." ale tu list został ciężko czymś pocięty, jak gdyby brzytwą w miejscach stu. Sprawca, co dziury powycinał, musiał to być niedobry człek, więcej! to była wielka świnia, bo przedziurawił, potem zbiegł. Lecz jeśli świnia, mój ty Boże, inaczej czyż postąpić miał? A może uciekł aż nad morze i teraz błądzi pośród skał? Może ma dziatki, dużo dziatek, dziatki też błądzą z nim we łzach... a może to był reumatyk lub syfilityk - myśleć strach! Tu noc, pioruny w dzieci biją, słychać ryk fal i wiatru świst... lecz po coś zniszczył, stara świnio, ten może najciekawszy list?!! O starych świniach w mym kraiku donoszę, panie naczelniku". 84 V „Donoszę, panie naczelniku, że przed godziną moja żona się zapytała: - Co to jest takiego grupa Laokoona? Czułem, że tu jest coś z otchłani, a właśnie był na obiad śledź; śledź mi jak dyszel stanął w krtani: — Musisz z nią coś wspólnego mieć! Z tą grupą! - rzekłem jak we mgle od strachu. - Znamy doskonale parlamentarne grupy, ale tej »Grupy Laokoona« nie! Na własną rękę więc w powiecie zrobiłem z Waciem mały huk — i co powiecie, co powiecie? wyśnił się student Bresz, mój wróg! U jednej z wdów mrowisko śliczne nakryłem: Bresz i inne bubki, a w książce niby historycznej fotografijkę całej grupki, którą załączam — podpis Ś. B. jest na odwrocie — jasne: Bresz! Proszę się przyjrzeć: świętą rzeźbę udają, lecz się, bratku, strzeż! 85 Bresza pod kluczyk i po krzyku — radziłbym, panie naczelniku..." 1934 Proroctwa Kiedy Koźli Generał umrze wreszcie w Lizbonie, a ogniste trzy zera zalśnią na nieboskłonie - z dołu skoczy Pantera, z góry jasna Cholera, Artofilaks z Ofijuchem uścisną sobie dłonie. Noc wszędy zapanuje, noc się jak smok opuści, wyjdą na ciemność szuje, szulerzy i oszuści, dyplomaci i zbóje, mordercy a popsuje - toż będzie radość wielka, gdy wpadną do czeluści! Wszystko dokładnie będzie, jak przewidział ksiądz z Dukwi, księżyc może i wzejdzie, ale o kształtach brukwi, a w niejednym urzędzie strach na kasjera siędzie 86 i pępek mu odgryzie, po czym w jelicie utkwi. Zapanują owady: żuczki, sine muszyska, kleszcze, wszy, ćmy, cykady i straszne pajęczyska; różnorakie szkarady wyjdą z diablej szuflady, nawet świetlik niebożę, któremu nóżka błyska! Poeci będą wyli, że księżyc jest „jak kula" — darmo! nikt od tej chwili za „kulę" nie wybulą. Dość żeście nasmrodzili, jambografowie mili, śmierć rękopisy oszczy, sympatyczna babula. Takoż ożralcy kosie nie ujdą żadnym torem, tych po czerwonym nosie pozna diabeł wieczorem - żegnaj, pieczone prosię! i madero w bigosie - uważ, byku, Ofijuch siedzi w bułce z kawiorem. Jedzie, jedzie Ofijuch, jedzie, jajami dzwoni, 87 z przodku niby na kiju, z tyłku niby lajkonik - Vivat, crescat Ofijuch, zagłada świńskich ryjów, który się nocą wykluł na WILEŃSKIEJ SMORGONII! Kończę wieszczyć. Pargamin zapisany, noc głucha, lecz dodam pod liniami, że nastąpi posucha. Bierz na smutki „Jankamin" lub krople „Siwy Bramin" - grunt to grunt, na tym gruncie trzymaj się Ofijucha. 1934 Rosja Wszędzie tam, gdzie brzoza i muzyka w kołach jadącego na jarmark woza: „Aj dierbień, dierbień kaługa" śpiewa wóz i w słońce jedzie... gdzie wiewiórki są królewny, a królowie — niedźwiedzie; gdzie kobiety noszą pierś wysoko, a w oczach zmrużonych całą słodycz świata, gdzie na wędrowca czeka wieczorem herbata i mały dom, i sen, i brzęk talerza, i głupie, rzeźbione drzwi, dla biedaków otwarte na ścieżaj — 88 wszędzie tam, choćby to było na końcu świata, jest Rosja. 1934 Elegie wileńskie Wiersza miarowy takt miesza się z deszczem wiosennym, lecz oto cichnie deszcz, brzmi tylko wiersz struną rymu - i kapeluszy kształt, i rytm kroczących prałatów biorę za diabli szpas, co przeniósł mnie we śnie do Rzymu. Niestety, forsy brak na wojaż do Watykanu. Znów pękło lustro dżdżu, pluszcza gotyckie gargule. Chmury biegną przez strop, jak ciężkie z wojskiem pociągi. Rzuciłem MSZ. A mogłem być w Rzymie konsulem. Na Ostrobramskiej 9 piekli się Klub Dyskutantów, mielą nazwiska: Marks, Sorel, Vilfredo Pareto... Rzucam gromy na Klub, Klub pyta: - Czego chcesz w Klubie, balwierzu holandzkich chmur, bezużyteczny poeto? U Sztralla (vis-a-vis Poczty) schodzą się professores: Dembiński, Iwo Jaworski, Manfred Kridl, Srebrny ateńczyk; i nad stolikiem struchlałym, nad drżącą szklanką pół czarnej przechodzą cytaty z „Fausta" niczym Oddziały Szturmowe. Przed Bazyliką tłum. Dzwonią ostrogi majorów. Małe koboldy uliczne niosą pierwiosnki w spodeczkach: - Jeść chce si - zawodzi kobold. - Pan kupić bukiet pierwiosnków. 89 Pięć groszy... świeże pierwiosnki... Pan kupić... pan kupić... pan kupić!... Jest tajemnicze Wilno, pomarańczowo-zielone, zwłaszcza wieczorem, gdy siedzisz jakby w butelce od piwa. Drzemią budowle baroku, a w nich jak w szafach przezacnych świeczniki zdradliwych kształtów, ballady, zmarłe perfumy... I mosty są: Zwierzyniecki, Zielony, skąd magik Bosko wzniósł się na oczach cesarza w północnych mgieł nostalgiczność. I mostki ponad Wilenką z balustradami w trytony, gdzie skoczyć do wody na łeb to tylko romantyczność. Żydzi z ulicy Gaona, ze Szklanej, z Mylnej, z Podwójnej żyją z NAPRAWY LALEK i ZALEWANIA KALOSZY, okiem czerwonym jak koral szukają znaków na chmurach, smażą śledzie i wierzą w nadejście Goga-Magoga. Wymieć pokój, służąca! Już twoja pani jest blisko! Z doniczek obetrzyj kurz. Przydaj gitarze mej wstążek. Hurra! samolot nad miastem, a w samolocie Natalia. Rozświeci życiowy mrok Natalia, świecący posążek. 1935 Mały Apollo Rankiem, na ulicy Młynowej, gdy się jeszcze przytulamy do siebie, żona, podnosząc znad poduszki głowę: - Popatrz! — mówi — Niebieski Chłopczyk na niebie. 90 W południe, gdy kot w czarne grochy do kościoła idzie po murze, moja żona, piorąc pończochy, woła: - Popatrz! Srebrny Chłopczyk na chmurze. A wieczorem znowu jak z rana, gdy się sosny uciszą w ogrodzie, szepce dziewczyna kochana: - Popatrz! Złocisty Chłopczyk na zachodzie. 1935 Żywot Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Z pomocą diabła Beliala - jemu służy ziemska kula, dyplomaci i królowie, wszelacy ziemscy łotrowie — jako też Asmodeusza, co do nieczystości skuszą, zaczynam ten żywot pisać, kto przeczyta, będzie się śmiać. Jako w noc w donicy grubej zakwita kaktusik luby, tak Konstanty na ostatek wyszedł na świat niczym kwiatek. 91 Ojciec w czasy niegdysiejsze był cesarzem w Azji Mniejszej, od pijaństwa potem ogłuchł, co dzień ścinał tysiąc głów. Stanął z nożem nad swym synem, rzekł: — Zrobięć muzułmaninem. Lecz Konstanty w wierze trwał, wcale się obrzezać nie dał. Z takim tedy powikłaniem nie mógł być cesarzem draniem. Więc aby mógł sprostać temu, został odźwiernym haremu. Była tam w haremie Fatma, puszczalska, nawet nieładna, z którą - według pewnej wersji — Kocio oddał się perwersji. Mianowicie brali gruszkę i białą zajęczą nóżkę, potem leżą pod poduszką ona z gruszką, a on z nóżką. W ten sposób mijały lata. Nagle trąby tratatata i wjechał na koniu karym Kemal Pasza do Ankary. W dym obrócił haremu tłum, a odźwiernych w rachatłukum, 92 więc ojciec „niech żyje!" krzyknął, w ten sposób śmierci uniknął. Aby nie mieć tarapatów, poszli więc do konsulatu, a tam siedział konsul z bródką, który trochę pachniał wódką. I rzekł Konstanty do snoba: ~. Jesteśmy lotnicy obaj, ja i mój tatuś ananas. Do Polski tęsknota pcha nas. Po miesiącu pod Okęciem tak stanęło przedsięwzięcie: — Ja będę uważał złota, a ty wciąż mów, że tęsknota. Potem były garden-party, capstrzyki i zmiany warty. Wreszcie nagle w środku lata poszedł tata do zaświata. Wreszcie rok 26-ty! Pękły wiosenne upusty, z nich lecą zwyczajem starym i słowiki, i gitary. Konstanty czuł, skąd muzyka, więc wziął i do „Cyrulika" pisał wiersze, a z wesoła, o matołach i aniołach. 93 Płaciła mu dobra Polska, wtem żandarm wziął go do wojska, zabił w nim poezję czystą, uczynił go pacyfistą. Potem w Berlinie Konstanty studiował perski romantyzm. W końcu puścił księgi z dymem, został wędrownym buffonem. Wędruje a rzewnie płacze, tu i tam goryczy zazna. Lecz w tej ziemi jak inaczej? Trzeba z siebie robić błazna! Wszystko tutaj opisałem nie na czyjąś próżną chwałę, lecz by zarobić ździebełko na bułeczkę i masełko. 1935 Kryzys w branży szarlatanów Słoneczko z ruskich bylin już się na zachód chyli i pustoszeje targ. Szarlatan na podmostku sprzedaje lalki z wosku, krzyczy gorączką warg: — Hej, panowie, paniusie, bracia-siostry w Chrystusie, 94 kupcie ode mnie coś: Mam lalki od miłości, maści od samotności i Polikarpa kość... Hej, paniusie, panowie, kupcie u mnie cokolwiek — z febry od rana drżę! Ocet siedmiu złodziei i babiloński kleik, i poudre de pourlimpimpim... Ale krzyk nie pomaga, wszyscy mówią, że blaga, sztuczki w diabelskim pudle. Więc ty, Najświętsza Panno, dopomóż szarlatanom, by nie pomarli zimą jak wróble. 1935 Ciężki wieczór Szmaragd błyszczy, a ciemność trwoży, podniebienie twe pachnie konwalią, Pan Bóg na nas patrzy jak z loży... Ach, pocałuj mnie, pocałuj, Natalio. Bibułkowy księżyc przymilnie zerka ku nam i mruga chytrze. A chcesz, to ci na okarynie zagwiżdżę o naszym wielkim bólu w małym Wilnie. 1935 95 Wiersz dla pana Dołbniaka Reklama „Fluorynu": Pikador szpadą przeszywa pluskwę. Obok kino „Skrwawione usta". Pod pralnią „Hel" żebrak z żelazną fujarką - oo, teraz słychać trel i widać palce, jakby właśnie chciały wyśpiewać palce tę wywieszkę na piętrze: ŚRODKI LECZNICZE DLA CHORYCH KANARKÓW. Po niebie biegną chmury. Noc będzie z pełnym księżycem. Ten wiersz, panie Dołbniak, to nie jest, broń Boże, „futuryzm" ja po prostu patrzę na pana ulicę. 1935 Noc w Wilnie W sercu miłość, a w powietrzu żałość. Wiatr w drzewach trwożliwych trzeszczy. A ten deszcz - to jakby wiatr miał tyfus i wymajaczyło mu się takie Wilno z deszczem; i z takimi na Wilence mostkami, gdzie samobójstwo to tylko romantyczność, z dorożkami, płynącymi w mglistość, z piwiarniami, gdzie piją żandarmi. 96 Na plakacie rząd do pożyczki wzywa. Dorożkarze tłuką się po pysku. Tuż Wilenka, rzeczka mała, swarliwa, łkająca czarno, ciemno, po rosyjsku. 1935 Wilno, ulica Niemiecka Wilno, ulica Niemiecka, zdradziecka i zbójecka: Każesz dać sobie cytrynę, zawiną ci mandolinę. W końcu sam nie wiesz, gdzie wina: czy cytryna miała być, czy mandolina. W Wilnie ulicą Niemiecką nie chodź, chrześcijańskie dziecko. Tygrysy z szyldów futrzarzy okropne szczerzą kły. Wariat herbatę w samowarze obnosi pośród mgły. Konkurent puścił plotkę, że z pluskiew herbata. Przestali pić. Ciężkie lata na wariata. Na Niemieckiej ulicy w Wilnie jest więcej rozpaczy niż piasku na pustyni. Od lat na Niemieckiej ulicy kuśnierze i pasamonnicy żal czują, lęk i wstyd: Bo ciągle malarscy mistrze 97 malują: „Ceny najniższe!" lecz nie kupuje nikt. „Spal, Jahwe, Niemiecką ulicę! co pójdę sprzedawać? Chmury z księżycem?!' Wariat z herbatą lata boso. A Kryzys kroczy jak śmierć z kosą przez ulicę Niemiecką i dalej, gdzie jest więcej rozpaczy niż w morzu korali. Na Niemieckiej ulicy, kochani, troszkę ucisza się w piątek. Przegadują się tajemnym znakiem białe świeczki dziewięciorakie. A Zyskind cierpi na żołądek. Zły Zyskind zerka z pięterka na żonę w starych lakierkach: - Ach, jaki brzydki chód! Nad mordą tygrysa piątkowe niebo zwisa, jak rulon głupich nut. Wilno. Niemiecka ulica. Najlepszy bilard u Szpica. 1935 98 W Warszawie Cały dzień oddaję do reparacji gramofon - nie mogę wyjść, nie mogę dojść do mechanika; służąca poszła podniecać się teozoficznie - trudno! ślicznie! W każdym razie Żoliborz socjalizm przenika, to znaczy, że służąca ma czas na kulturę, a kultura to jest po prostu czas płynący jak muzyka. Zresztą Marysia wyglądałaby z gramofonem cudacznie, bo proszę: załóżmy - wyjdzie na ulicę, a tu deszcz padać zacznie „i z nieba aż do ziemi spuszcza długie smugi jak..." Gramofon - 600 zł - człowiek się boi — i to naprawdę smutne: taka mała służąca, deszcz i „His Master's Voice". Godzina 11.32. Gra katarynka: tili-duu... toli-duu — smutek. „Dzwony Kornewilskie". Cholera z katarynkami! A Marysia, proszę pani, zajmuje się teozofiami, zamiast myśleć o sprawach ziemskich... może to i lepiej: sam zaniosę, zdążę. Jeszcze by ją napadł Antoni Kociemski, słynny wąsal żoliborski, ognisty złodziej gramofonów, potem by jeszcze zaszła w ciążę z objawami choroby morskiej... (Dużo ciąży w Warszawie... Wojna?)... Tili-duu... toli-duu... Lecą confetti tonów, 99 świecą confetti tonów, płaczą confetti tonów... tili... boli... ti... ty... Warszawa. Cały dzień oddaję do reparacji gramofon, już 13-a. Nie mogę oddać! ba, nie mogę wstać z tego zawieszonego w niebiosach fotela, którego gałki w kształcie anielskich twarzyczek, a w kształcie kobiet leżących poręcze. Przy telefonie portrety: po twarzy Norwida biega ironiczny słoneczny promyczek, a Wyspiański ma taką twarz, jakby mówił: — Pan je brzoskwinie, a ja się męczę. Czas płynie. Nieruchome i realne są tylko te cztery brzoskwinie. Cały dzień oddaję do reparacji gramofon - ale czy to wypada, gdy jestem Jupiter Stator (czy widział kto Jowisza z gramofonem?), bożek, na tronie, z berłem, z orłem, z małą złotą baletnicą, tańczącą mi na dłoni rozpostartej jak co? jak morze... Jestem zbyt bogaty dla tego świata. Lepiej zostanę gwiazdą nad małym niemieckim miasteczkiem albo pszczołą, która koło twych uszu lata. Cały dzień oddaję do reparacji gramofon... nie mogę... 13-a, 14-a, 15-a, 16-a, 100 telefon, telefon... telefon to jest dziecinny płacz tego miasta, tego dziecka chorego na trwogę. Warszawianie! i co macie z tych telefonów, gdy nocą wracacie do nie kochanych domów? PUSTE RĘCE - PUSTE RĘCE! Zupełnie tak jak w mojej piosence. Cały dzień oddaję do reparacji gramofon. Już wieczór. Może wieczorem? Mechanik mieszka gdzieś na ulicy Suzina... Suzin, Suzina - kto to jest? Filareta, filomata? Wieczór po Żoliborzu jak Wergiliusz z latarką lata... 8 Suzina. A ja myślałem, że Suzina to jest dziewczyna. 1935 Tatuś Kiedyś lubił rydzyki w occie i rewolucją straszył - dzisiaj pracuje na poczcie - skubnięty ptaszek - biduś, Tatuś. Już dzisiaj inteligenckie kiszeczki rydzyków strawić nie mogą, a rewolucja podchodzi — jak księżyc pod płot - ale zupełnie inną drogą... 101 Rano szaro... czkawka: może to serce? może żołądek?... Pod fotografią Sławka pije Tatuś mdły wrzątek; szklanka pachnie marynowanym śledziem... Trudno: jak się komu nie wiedzie, to się nie wiedzie. Wokół Tatusia przy okrągłym stole cztery potworki: Zuzia, Kiciusia, Zbyszek i Bolek, trącony psychicznie: łyka korki; przedwczoraj łyknął korek od szampańskiego... Byli czasy... przed wojną! panietego. Patrzy Tatuś na dziatki: Jacy to mali, jacy ospali, monstrualni ludzie! We mgle je spłodził, w nostalgii oraz w ogromnej nudzie. Wpół do ósmej. „Już odchodzę do biura. I żeby mi na obiad była zupa, a nie lura". Oto biuro: kałuża niepokoju. Od 8-ej do 3-ej Tatuś się czołga. Potem obiad, znów dzieci... i tak jest zimno i bez jutra w pokoju, że tylko płakać lub bluźnić, lub śpiewać „Wołga — Wołga". Po obiedzie Tatuś zasłania okna mapą (z rolety krawaty) 102 i liczy wydatki na podatki i składki, a jak liczy, to rzuca obelgi na władców matki, czyli... że... co do tych okien... to każdy kraj ma gestapo; liczy Tatuś: - Raz... dwa... trzy... daj na Polski Biały Krzyż, daj na ZAKUP NOWYCH TRĄB, daj na KOP i daj na LOPP,* daj na Kurpiów, daj na Łemków, na spółdzielnię „Chatka ze mchu", na Związek Obrony Błaszek, na wystawę „Polski Ptaszek"; i na PAL, i PAN, i PUK, i na Ligę Polskich Dróg; na ORP „Joseph Conrad" i na bal „Krajowa Flądra"; na konopie i Filipa, i na Klub Polskiego Grzyba, na Ti-tii i na Bo-boo, na Aha! i na Oho! I na Ligę „Bić czy wolno?" też na Polską Macierz Szkolną... i na Morze, i na Góry, i na Hewrę Pań Ponurych, na Księżyc i na Kometę, na te sprawy i na nie te... Liczy tatuś: - Ach, niedoprze! bo jak nie dam, kto mnie poprze?... * bo mówiła żony ciotka: - Tych, co płacą, nic nie spotka. 103 I na Album, i na Medal... w łeb bym dostał, gdybym nie dał... Liczy Tatuś i się głowi, płacze pióro w małych dłoniach, i ze zgrozy Tatusiowi rośnie z ucha pelargonia. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Już wieczór. Ładny interes! Bolek łyknął korek od elektryki. A mamusia powiada do Tatusia: — Szoruj, Michałku, po 20 deka tłuszczu roślinnego „Ceres". - Dobrze. Tatuś wychodzi, żółty i nieufny, w strasznych lakierkach Bata. Idzie, marzy. Aż tu przed Dworcem Głównym furczy transparent UCZMY SIĘ LATAĆ. „Uczmy się latać, Tatusiu!" beczy transparent. A Tatuś ma przeziębiony pęcherz i w spodnie robi siusiu. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Zapada noc, noc ponura, zasypia Polska, tysiące, tysiące Tatusiów, tęskniących do miłości... Tatuś przez sen: - Znów na Święcie Niepodległości będę moknął... jak co?... jak kura... We czwartek muszę iść na Wiec ze Śląskiem Cieszyńskim, w piątek muszę odkupić skradziony kandelabr, 104 w sobotę muszę skoczyć o tyczce. Dla chleba. Cóż nie każdy Tatuś jest Boguś Miedziński. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Znów minął tydzień. Firmament chmurniej. Jeśli słoneczniej, to w niedzielę. Kawa „Enrilo". „Poranny Kurier" grzmi na kartele. Tatuś to czyta. Tatuś ufa (na obiad będzie lepsza zupa). Tatuś się drze i pieni. Dzieciny patrzą jak w cudaka! I tak, pod wpływem „Poranniaka" rośnie w TATUSIU - LENIN. I wszystko było już tak październikowo - i podział dóbr miał być zrobiony sprawiedliwie... Niestety: Tatuś ni stąd, ni zowąd zatruł się szprotkami w oliwie- Umarł. Ja się nie śmieję. 1935 Piosenki naczelnika wydziału grobownictwa Lector benevole: Podczas mojej ostatniej podróży inspekcyjnej po wojewódz- twach wschodnich (vide: „Mołwa": „K.I. Gałczyńskij szcziego. 105 liajet w Wilnie") natrafiłem pod miejscowością Mosty Kupiec- kie na zapomniane starostwo. Gmach starostwa - zbudowany na wzór prasłowiańskiej osady bagiennej na tzw. „sumikach" — trzyma się jeszcze jako-tako, ale starosta już nie żyje: umarł z tęsknoty do stolicy, od której został odcięty przez zły stan dróg. Urzędnicy natomiast nadal pracują z samozaparciem i woźny zapomnianego starostwa Odnopołyj odnosi codziennie do pobliskiej dąbrowy worek tzw. „pisemek", które składa w dziupli prasłowiańskiego legendarnego dębu. Wśród urzędników zapomnianego starostwa zwrócił naszą uwagę rumiany staruszek, magister K., naczelnik wydziału grobownictwa, absolwent, jak się okazało, uniwersytetu im. kapitana Gutkowskiego w Swiśnie. Byłem oczywiście u magis- tra K. na herbacie. Sympatyczny dygnitarz zwierzył mi się wstydliwie, że ostatnio podczas długich wieczorów zimowych oddaje się poezji, na co ma pozwolenie. Magister K. ofiarował mi na odchodnym szkatułkę ze swymi manuskryptami z prośbą, żeby je ogłosić po jego śmierci. Szkatułka jest zrobiona z salomonowego drzewa, w środku przegródki z puśni. Od rękopisów bije czar. Kartki zapisane drżącą ręką szelesz- czą, gdy ich dotykam. Format 26 x 20. Z lewej strony margines. Z prawej rysunki, niestety, pornograficzne i ślady od fasoli. Rękopis, który ogłaszamy dzisiaj pt. „Piosenki naczelnika wydziału grobownictwa", składa się z pięciu partii, partie zaś z kolei z 3, 4, 2, 3 i 5 wrotek. (Ostatnia partia w pełnym krytycznym wydaniu pism magistra K. ukaże się pt. „Pożeg- nanie z krawatami" NB.) Wrotki na ogół rymują ab ab. 10-sylabowiec przekładany 8- lub 7-sylabowcem. Metrum pseudojambiczne, w czym upatru- ję wpływ poezji rosyjskiej. Zdarzają się jednak również glykancje, molossy i cynamony. Cezura epileptyczna. Enjambement rzad- kie. Co do całej strony stylometrycznej, vide moje „Polnische Forschungen", Berlin 1935, Cotta, str. 935 et seq. Co zaś dotyczy 106 treści, to tej ostatniej zrozumienie nieraz nastręczało mi wiele trudności i nieraz przy czytaniu okrążała mnie jakoby czarująca ciemność pism Heraklita z Efezu. Toteż podczas całej trzy- dniowej lektury musiałem posiłkować się specjalnym słow- nikiem żargonu wileńskiego, tzw. „pidgin-polish". Przy zro- zumieniu natomiast trudności składniowych dużą usługę oddało mi moje pilne wczytywanie się w publikacje wileńskich dzien- nikarzy. Zbadane przeze mnie rękopisy ofiarowałem bibliotece uni- wersytetu im. kapitana Gutkowskiego w Świśnie. Reszta puściz- ny, niestety, już się znajduje w posiadaniu Miriama. 1 Dziś znów leżałem pod twymi drzwiami, śnieg mnie całego zasypał, a w palcie miałem kluczyk od biurka i kluczyk gdzieś mi wypadł. Potem podniosłem się i chciałem dzwonić, lecz dzwonek znów nie działał, a z dala płynął twój alt stłumiony: — To dzwoni ten patałach. Odszedłem. Wziąłem trzy aspiryny, czytałem „Dziennik Ustaw"... i marzył mi się świat jakiś inny oraz odnośne usta. 2 Ty mnie nie kochasz. Ja to wiem. I stąd mój smutek wynika. 107 Podobno już innego masz, jakoby pułkownika. On u „Jabłkowskich" kupuje ci, w ramionach ciebie kacza i jak do kotka mówi ci-ci, jakoby u niego dacza. Przy daczy jest zagłuchły sad, maliny i tulipany i też jakoby jego brat pułkownik dyplomowany. Znaczy we dwóch będą cię brać, rozjeżdżać co niedzielę, a ja w agreście będę stać i w końcu się zastrzelę. 3 U mnie rewolwer jest. Ty wiesz. Ty dobrze wiesz, Tamara. I pozwolenie także jest, to znaczy, że się staram. A ty ot myślisz: „Ot, on drwi, blaguje o tej kulce..." A ot zobaczysz: ślady krwi na jegierowskiej koszulce. 108 4 Znaczy w niedzielę. Jeszcze zapłaczesz, gdy mnie zobaczysz w trumnie... Nocą podejdę pod twoją daczę w moim żółcieńkim kościumie. Ty może będziesz zakąszać w ta pora swój boeuf a la Strogonoff, a ja ot zrobię z siebie upiora, znaczy trach! w głowę stęsknioną. Ty się w ta pora może zaśmiejesz, pomyślisz: „Może radio?..." Ja jestem chudy. Wiatr mnie rozniesie i nigdzie mnie nie znajdą. 5 Ten krawat jeszcze po ojcu dostałem, nosił do frakowa koszula. Żegnaj mi, życie! Żebym wiedziałem, tobych go w pudełeczku chował. A ten mi krawat dała Maryna i Syrokomli poezje, a w tym żółcieńkim raz kiedyś do kina poszedłem na „Rzymskie herezje". W tym w czarne groszki kupiłem parasol, w zielone groszki ślub brałem, a w tym malusieńkim na wiosnę za miasto poszedłem, a potem płakałem. 109 W tym białym byłem w gabinecie, całą straciłem stówkę, w tym do doktora chodziłem w sekrecie, a w tym dostałem...* A w tym błękitnym chciałem raz z gitarą podejść nawet pod jej okna... lecz pękły struny... żegnaj mi, Tamaro... Tu rękopis urywa się. 1936 Uwaga! Nowy tygodnik! Co? Nie masz gdzie drukować? Ja - mam. - A gdzie, kolega, drukujesz? Ja?... Tam! - Gdzie, gdzie, gdzie, gdzie, kolego? Hm... daleko, daleko... w niebie, w niebie wysokim, na chmurach, smokach chińskich, na skrzydłach serafińskich. - A kasa? Za obłokiem. - Więc płacą? Jak wiatr dmie, to znaczy, tylko ptakom, * Słowo zatarte. Miriam proponuje „poduszkę". 110 znaczy, pardon, pętakom nie. - Buuu... szkoda... Cóż, z ziemiście, do nieba nie dorośliście; tu u was trwożne kraje, szpicle, smutne gudłaje, gazety, klozety, faszyści, komuniści, durnie, „Poranny Kurier" — mysie serca z lwią pychą... Jeszcze raz splunę w Wisłę, błysnę, w górę wyprysnę, bo tam w niebie, w redakcji cicho. 1936 Wileńskie imbroglio Dzwonnice krzywe? Możliwe. Dorożki dziwne? Zapewne. Wszystko jest takie niepewne... Pani pozwoli, że się kiwnę. — Ach, czemu pan się kiwa? Ot, widzi pani, dola niegodziwa: 1) załamanie, 2) upodlenie, 111 3) rozchwianie i 4) zagubienie, cztery punkty: epilepsja wędrowna. — A pan by może do psychiatry? Do psychiatry? Za Boga! Pani coś nazbyt wymowna; ja, widzi pani, muszę biegać, gdy dmą wiatry: od cmentarza do cmentarza, a jak człowiek zobaczy gwiazdkę w niebie, wysoko nad autobusem, to się na dwie godziny rozmarza... Do widzenia, już muszę kłusem... Najgorzej, że w takich okresach nic się nie zarabia, ale furda! utrzymuje mnie dobry hrabia. Do widzenia... Aresztują - po nocy? rewidują — a po co? Znaczy, może co skradłem? może cudzy tort zjadłem? przez komin... do mieszkania... i jak upiór imieninowego zebrania?... Zdrowie pana naczelnika! naczelnikowej szacuneczki! ale przepraszam, już zmykam, mam rendez-vous z panem Mickiewiczem koło rzeczki... Płynie Wilenka-rzeczka, księżyc w rzeczce jak świeczka, na pagórku przysiadam. O, niesłowny narodzie! Spóźnia się coś dobrodziej, pan Adam. 112 Powróżę: orzeł, reszka - jak reszka, to na Wielką, bo wiem: przy Wielkiej mieszka... Dzwonię... Wychodzi postać mglista. — Pan Mickiewicz? - Nie, ujechał do Rosji... Boże! znaczy też komunista! Arturowi Maryi Swinarskiemu 1936 Muzie nóżki całuję „Kogutek"? nie uleczy. Przyjaciel? nie pocieszy. Nie ma przyjaciół. Rannyś? Ten świat jest borem, rąbałeś bór toporem, toś się i zaciął. Leżysz. Wokół mchy ciche. Igrają gwiazdy dziwne z gałęźmi. „Kogutek" nie uleczy. Przyjaciel nie pocieszy. Uwierz mi. 113 Co pomoże? A ja wiem: tu pomoże stary sen, stara bajda; jeśliś jak garnek pęknął, ona cię sklei, jeśliś nadzieję utracił, wpłyniesz na morze nadziei na wszystkich żaglach. „Nastawienia" społeczne? Dla karzełków. Recenzje niedorzeczne? Dla zgiełku. Poeto, pluń, gdzie komuna, sanacja i endecja. Tylko ona cię zbawi, przeklęta i jedyna - i na gwiazdy wyprawi, rytm święty, mowa inna — poezja. 1936 Wciąż uciekamy Wciąż uciekamy. Z miasta do miasta. Inteligenci. Tęskniąca nacja. Ginąca klasa. Mali, zmarznięci. Milionem rodzin. Z gramofonami. Z kraju do kraju. - Powiedzcie, gdzie jest wasza ojczyzna? Wciąż nas pytają. 114 A my nie wiemy; a my płaczemy, jak woda morska. Pod sztuczną palmą listy piszemy na brudnych dworcach. 1936 Krzyczysz przez sen Krzyczysz przez sen. Lampa dymi. Natalia! Natusia!! Natałka!!! Czemu, czemu nie uciekłaś na Kaukaz razem z ojcem i braćmi twoimi? Tutaj, widzisz, dni niechętne płyną, z katarami i aspiryną, a chmury są coraz bardziej trwożliwe. Tam byś miała maurytański zamek i winnice, i konie stadami — oczywiście, gdyby to było możliwe. 1936 Skumbrie w tomacie Raz do gazety „Słowo Niebieskie" (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) przyszedł maluśki staruszek z pieskiem, (skumbrie w tomacie pstrąg) 115 — Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem! (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) — Ja jestem król Władysław Łokietek, (skumbrie w tomacie pstrąg) Siedziałem - mówi - długo w tej grocie, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) dłużej nie mogę... skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie pstrąg) Zaraza rośnie świątek i piątek, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Idę na Polskę robić porządek, (skumbrie w tomacie pstrąg) Na to naczelny kichnął redaktor (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) i po namyśle powiada: — Jak to? (skumbrie w tomacie pstrąg) Chce pan naprawić błędy systemu? (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Był tu już taki dziesięć lat temu. (skumbrie w tomacie pstrąg) Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Krew się polała, a potem wyschło, (skumbrie w tomacie pstrąg) — Ach, co pan mówi? - jęknął Łokietek; (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) łzami w redakcji zalał serwetę, (skumbrie w tomacie pstrąg) 116 - Znaczy się, muszę wracać do groty, (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) czyli, że pocierp, mój Władku złoty! (skumbrie w tomacie pstrąg) Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie! (skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie) Chcieliście Polski, no to ją macie! (skumbrie w tomacie pstrąg) 1936 Zegarek z dewizką Piotr Kalinowski-Dziwanowicz znalazł zegarek z dewizką, pędzi do żony uszczęśliwiony, bawi go w drodze wszystko: kina, tramwaje, wieczorna pora. Na dewizce świnka i koral. Oto mieszkanko na Kępie Saskiej: kilimy, Stryjeńska, świątki... Chodzi w szlafroku żona znalazcy i właśnie robi porządki: - Co ci jest, Piesiu? Podejdź tu blisko! - Znalazłem zegarek z dewizką. I już wyciąga Piesio cebulę, drżą mu kolana i ręce... - A chcesz, żonusiu - powiada czule — 117 chcesz, to go zaraz nakręcę. Typ starodawny, miast śrubki kluczyk... Piesio ze szczęścia mruczy. Nakręcił - tylko że nie w tym miejscu, zegarek z dawnych dni, bo nagle kurant zanucił, zachrzęścił „Boże, caria eh rani!" Zdumiał się Piesio, że taka siurpryza. Łza mu się w oko wgryza. Tymczasem śpiewa coraz donośniej czasomierz dawny, zabawny, a tak radośnie, a tak miłośnie, że „Silny i dzierżawny..." zeszła z pięterka stara dziedziczka: - Mój Boże, śliczna muzyczka... Przyszedł Wunderlich, kwaśny emeryt, i Dzidzio, co stał w bramie, a potem jeszcze babcie cztery ze swymi robótkami; cała się zeszła kamienica u Kalinowskiego-Dziwanowicza. Łzami spłynęły wszystkie oczy. Piesio kluczykiem kręcił. Płakali rzewnie do północy i starcy, i studenci, poeci, dzieci i dryblasy: - Mój Boże, to były czasy... 1936 118 Zima z wypisów szkolnych Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów? Dyć oczywiście pan wojewoda; módl się, dziecino, z całą krainą — niech Bóg mu siły doda, śnieżku naprószył, śnieżek poruszył dobry pan wojewoda. A któż na szybach maluje kwiaty, czy mróz, czy mróz, dziecino? Nie, to rączuchną dla ciebie, żabuchno, starosta ze starościną; srebrzyste prążki, listki, gałązki dla ciebie, dziwna dziecino. A któż te śliczne zawiesił sople za oknem u okapu? Czy może także mróz niedobry swą fantastyczną łapą? Nie, moje złoto, to referenci, podkierownicy, nadasystenci nocą nie spali, hurra! wołali, sople poprzyklejali. Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły, przez okno rzuca spojrzenia bystre, bo chce, by dla ciebie były zimą sopelki, śniegi i lody: wszystkie zimowe wygody. 119 Jeżeli tedy sanki usłyszysz i dzwonki ich tajemnicze, wiedz: to minister w skupionej ciszy nacisnął taki guziczek, że sanki dzwonią i gwiazdki lśnią nad miastem i nad wsią. 1936 Polowanie z sokołami I Nagle wyszły Cyganki z zieleni - a pierścienie miały gwałtowne: jakby w nocy podpalił prochownię: szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny; okrążyły mnie wokół jak zefir; błysk mnie z owych kamyków oślepił. Szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny. Pierścieniami jęły potrząsać, „Morkosz!" - szeptać a śmiać się, a pląsać... „Morkosz! Morkosz!" I znikły w zieleni. II Trata-ta-tam, trata-ta-tum: to idzie zieleń nad głową, wesoły dobosz, zielony kum 120 z kapelą komarową; to idzie zieleń, to maszeruje, to pałeczkami dobosz żongluje. To idzie zieleń nad głową. A te pałeczki to oczywiście to tylko zieleń, to tylko liście: kasztan, akacja, brzoza i klon - trata-ta-tam, trata-ta-ton! To idzie zieleń nad głową. Zielone uszy, zielone wąsy, puść się, doboszu, puść się w pląsy: trata-ta-tam, trata-ta-tom, kołuje klon i dąb. Błękit, zieleń uszy rozerwie! Zieleń, zieleń, ponury werbel. Trata-ta-tam, trata-ta-tum, Lato. Zieleń. I szum. III Południe. Pojawiają się pszczoły. Powój mocniej zapachniał na usypisku. Obłoki szczęśliwe jak woły po mych kędziorach błądzą jak po pastwisku. Morkosz. Morkosz. Ani jednej chmurki. Leżę. Morkosz. Tańcują pagórki. IV W dole rzeka: nadzwyczajna; triumfalna; niebieska; 121 szeroka; rozłożysta; odwieczna; nagrzana; spławna; śmiejąca się; słodkowodna; wierzbobrzeżna; domorska; dla ludzi; i dla koni; do picia; i do kąpieli; dla łódeczek dziecinnych; i dla samobójców otyłych; w brzegów biodrach - rybitwom, kajakom i żaglom skłonna... Wisła? V „Wisła, nasza Wisła, nasza polska rzeka, w Karpatach się rodzi, dla morza ucieka. Słodko żyć w tym kraju nad Wisły brzegami!" Boże, daj nam wszystkim chodzić z orderami. 122 VI Fotografowie uliczni, tramwajarze, kucharki, żołnierze obstąpili mnie wokół - i wszelki szmer zamilkł. A gapili się na mnie, jakbym był księżycem lub jeżem, a ja wrzeszczałem pod dębem: „Polowanie! Polowanie z sokołami!" i tłukłem się w kolana, i do góry podskakiwałem, i tańczyłem bardzo lekko, i w złotym niebie znikałem. Wiatr zerwał się. Blask runął. Przesunęła się zieleń i złoto. Horyzonty poczęły maszerować jak armie z trąbami ku wrogom. „Polowanie z sokołami!" - wrzeszczałem, i z taką bolesną ochotą, jakby ścieżką przeszła dziewczyna w zielonym berecie, która nie należy do nikogo. (W dali było smutno. Wiatr trawy szczypał i macał; i na skrzypkach, w czapce z arbuza, grał „Pierwszą Brygadę" zredukowany radca.) VII Gdy się zorientowali, że im nic nie powiem, w przygasającym blasku rozbiegło się mrowie po lasku; i wróciły Cyganki z rubinami, ze szmaragdami, i też szukały tego „Polowania z sokołami"; kucharki i żołnierze, i tramwajarze z Woli w dębów liściach patrzyli skrzydełek sokolich; kobuzów i kapturów, i pierścieni w chmurach, polan złotych Kazimierza Wielkiego albo Króla Artura; 123 i zmykające cienie sokolników tropili ospowaci konfidenci; jedynie odsuwały się od wszystkiego baranie twarzyczki pań i panów z inteligencji. (Szmaragdy i rubiny. Szmaragdy i rubiny. W dole Polska. W górze marsz chmur. Szmaragdy i rubiny. Karuzele. Dziewczyny. „A Paris dans chaque faubourg...") VIII Szaro. Zeszły się barwy smutne i kobiece... Gwiazdy były jak dzieci trzymające świece, a wieczór był jak pochyłość. A działo się to w Roku Pańskim 1935 w Lasku Bielańskim. A „morkosz" znaczy w języku cygańskim miłość. 1936 Strasna zaba w i e r s z d l a s e p l e n i ą c y c h Pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem w towazystwie swego męza, ponurego draba; 124 wychodzą ze sklepu, pani w sloch, w ksyk i w lament: — Męzu, och, och! popats, popats, jaka strasna zaba! Mąz był wyzsy uzędnik, psetarł mgłę w okulaze i mówi: — Zecywiście coś skace po trotuaze! cy to zaba, cy tez nie, w kazdym razie ja tym zainteresuję się; zaraz zadzwonię do Cesława, a Cesław niech zadzwoni do Symona — nie wypada, zeby Warsawa była na „takie coś" narazona. Dzwonili, dzwonili i po tsech latach wrescie schwytano zabę koło Nowego Świata; a zeby sprawa żaby nie odesła w mglistość, uządzono historycną urocystość; ustawiono trybuny, spędzono tłumy, „Stselców" i „Federastów" — słowem, całe miasto. Potem na trybunę wesła Wysoka Figura i kiedy odgzmiały wsystkie „hurra", Wysoka Figura zece tak: - Wspólnym wysiłkiem ządu i społeceństwa pozbyliśmy się zabiego bezeceństwa - panowie, do góry głowy i syje! 125 A społeceństwo: — Zecywiście, dobze, ze tę zabę złapaliście, wsyscy pseto zawołajmy: „Niech zyje!" 1936 Impresario i poeta Darmo wołać woźnicy „stój!" — zawsześmy razem, bracie mój - ty jesteś cyfra, ja — zgryzota. jedziemy tak już wiele lat. Teraz jest zima, biały świat, wiatr nam śniegowe brody mota. Jakkolwiek zwiesz się: stary druh, redaktor, prezes - jest nas dwóch i zawsze dwóch, i zawsze razem; toczy się nasz zabawny wóz przez skwar i kurz, przez wiatr i mróz, a w wozie kanciarz i błazen. Ty wciąż rachujesz, ja wciąż śpię; ciągniesz za rękaw, budzisz mnie, żebym pofruwał, żebym tworzył. A kiedy stworzę, krzywy pysk mi pokazujesz, żeby zysk mieć większy z moich dziwactw bożych. 126 I tak jedziemy. Miga wiek jak mała lampka, mórz i rzek nie zliczyć w drodze utrapionej. I zawsze dwóch, i żaden sam; ja w gwiazdach wszystkie światła znam, ty w miastach wszystkie telefony. Moje porywy śmieszą cię, moje upadki cieszą cię i gorszą furie o jesieni. Jak szpicel trzymasz przy mnie straż. Jedziemy. Jedziemy. Twarzą w twarz Dalecy. I przyczajeni. 1937 Wielkanoc mojej córki Dzwony i hiacynty, pisanek wzór święty, cały świat w blaskach i szumie; przyleciały ptaki, udały się babki - ależ cóż z tego ona rozumie? Kira, moja mała córeczka, Kira, moja smagła córeczka. 127 Dzwony za daleko, hiacynty za wysoko, babki jeszcze jej nie wolno jadać; o ptaku na drzewie, o ziemi, o niebie mogę tylko jej, jak umiem, opowiadać... Kira, moja mała córeczka, Kira, moja smagła córeczka. Brzdąc o niczym nie wie, „Njam - njam" mówi ledwie i na nóżkach paluszki liczy. Toć niecały roczek! Wózek, soczek, smoczek to jej świat jest złoty, tajemniczy. Kira, moja mała córeczka, Kira, moja smagła córeczka. Dzwony biją stare: „Mateusz" i „Marek", dzwony strojne, strojniejsze niż lira; w kadzidłach, w muzykach, w szkłach, w modlitewnikach światło dźwięczy, a w domu śpi Kira. Kira, moja mała córeczka, Kira, moja smagła córeczka. 128 Boże zmartwychwstały, udziel nam swej chwały, wszystkim święto daj w hiacyntach, w dzwonach, żeby wszystkie dzieci na tym groźnym świecie mogły w rączki klaskać tak jak ona — Kira, moja mała córeczka, Kira, moja smagła córeczka. 1937 Oto widzisz, znowu idzie jesień Oto widzisz, znowu idzie jesień, człowiek tylko leżałby i spał... Załóżże twój szmaragdowy pierścień: blask zielony będzie miło grał. Lato się tak jak skazaniec kładzie pod jesienny topór krwawy bardzo - a my wiosnę widzimy w szmaragdzie, na pierścieniu, na twym jednym palcu. 1937 129 Anińskie noce Korale twoje przestań nizać, wiatrowi bardziej jestem rad, bo jak muzyka Albeniza przewraca nas na łóżko wiatr. Księżyc diamentem szyby tnie, na zachód lecą ptaki, pająk nad łóżkiem zwiesza się - szkoda, że nie baldachim. Upiorny nonsens polskich dni kończy się nam o zmroku. Teraz jak wielki saksofon brzmi noc taka srebrna naokół. I wielkim, bezkresnym wachlarzem wachluje nas chłopiec nieduży, szmaragdy w uszach ma, on jest Murzyn, a my nazywamy go Nocą. 1937 A la russe Ej, pod Wawrem, ej, na szosie lubelskiej rozhulał się, rozbisurmanił się wiatr wrześniowy! Zaczarowane ćmy przypadły do latarni naftowej, świszczą sosny, tańczą sosny farandole diabelskie. 130 W niebie rozpacz. Ale jaka! Zielone chmury się piętrzą; strach, strach jest w każdej rzeczy; a ten kurz, moja miła, to nic, że nam usta kaleczy — on ma w sobie gorycz najświętszą. Śpiewa wiatr. Co za ból! Lecz świstem jakich to sosen wyświstać nam ból stokroć większy, że urwie się kiedyś piosenka! Choć wiem, że tu po śmierci wrócimy. I przez tę lubelską szosę znów cię poniosę na rękach. 1937 Dzięcioł i dziewczyna Dzięcioł w drzewo stukał, dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo stukał, dziewczę płakało; dzięcioł w drzewo, proszę, proszę, a dziewczynie łzy jak groszek albo jak te perły, względnie kakao. Jechał premier drogą, śle dworzanina; jechał premier drogą, śle dworzanina; wraca dworzan (radca Żaczek): — Dzięcioł puka, dziewczę płacze. 131 Drży, bo nie wie, dobra czy zła nowina. Struchlał dwór w ogóle, jak w takich razach; struchlał dwór w ogóle, jak w takich razach... - Hej! - huknął premier w lesie, zapisał coś w notesie, zapisał coś w notesie i jechać kazał. 1938 Już kocham cię tyle lat Już kocham cię tyle lat na przemian w mroku i w śpiewie, może to już jest osiem lat, a może dziewięć — nie wiem; splątało się, zmierzchło - gdzie ty, a gdzie ja, już nie wiem — i myślę w pół drogi, że tyś jest rewolta i klęska, i mgła, a ja to twe rzęsy i loki. 1938 132 Ej, po szerokiej drodze Ej, po szerokiej drodze, sam jeden, sam jeden z harmonią — to znowu nie jest tak źle... cienie w czapkach złodziejskich pod parkanami się gonią i sosny kołyszą się. Śpiewaj, bracie. Sam jeden. Naciskaj należny klawisz, nutę po nucie... ej, gwiazdy! a ty z gwiazdami jak z dziewczynami się bawisz w zaczarowanej tancbudzie. Piosenkę, którą układasz, wrzuć w księżyc jak w skrzynkę pocztową, Mozart otrzyma list. Resztę już w niebie załatwią. A reszta w tę noc majową nie znaczy nic. 1938 Das ewig Polnische Czy to mówię, czy piszę — das ewig Polnische. Chciałem zostać Conradem, widzę, że nie da rady; choć dziwne, dlaczego nie: wiem, że „horses" to konie; z Conrada, słowem, figi (Raczyńskiego intrygi). 133 Odcierpię, się uciszę — das ewig Polnische. Nie jestem bity w ciemię, lecz weźmy... tramwaj „Zetka"... i nagle wsiada Niemiec gruby jak za Łokietka! Wędruję po Aninie, błoto jak za Olbrachta, słowem, drzewiej czy ninie: ta sama katarakta; chciałem dzień upamiętnić, biorę błoto na kliszę: wychodzi ciemno, mętnie — das ewig Polnische... Już miałem uciec: Grudziądz, Celebes lub coś z tego — i drepcę w miejscu, mówiąc słowami Dudzińskiego; najlepiej się powieszę, wietrzyk mnie pokołysze, raz na Wschód, raz na Zachód - das ewig Polnische. Nie. Poczekam do lata. Latem piękny ptak lata. Koło lubelskiej szosy rosną dęby w niebiosy... jak złoty posąg wchodzę w te zielone nisze... włóczę się. Muszki. Szum. Tak... taak... Tak... taak... 134 Das ewig Polnische zieht mich herum. 1939 Jak się te lata mylą Jak się te lata mylą! Ej, biegną jak konie karę. I znów idę z tobą nad Wilią zieleniejącym bulwarem. Wiosna przegląda się w wodzie niczym ty w lustrze weneckim; po moście gołąb chodzi poważnym krokiem niemieckim; gołąb odleci za chwilę, zapleć równiankę wesołą jak horacjańska Fidyle bogom mniejszym niż gołąb Czemu tak kusi pochyłość? Wergil do piekła nas porwał? Gorzka jest nasza miłość, gorzka jak czarna morwa. Rzęsy najdłuższe ze wszystkich. Oczy mędrsze od Minerw - a zachód jak witraż burgundzki roztłukł się już nad Wilnem. 1939 135 Nieporozumienia Jedni mówią: - On jest nasz! Drudzy mówią: — On jest nasz! A ja jestem tylko twój, jedyna. Jedni kuszą mnie na Wschód, drudzy ciągną mnie na Zachód, a ja wolę, po wypłacie, z tobą iść do kina. Jednych mi i drugich żal, na film Leni Riefenstahl ileż milej, niż do czyśćca lub do piekła! Od lat ośmiu przytuleni, dobrze nam na filmie Leni, chałwę jemy i patrzymy na ten ekran. Pion moralny? Nie ucz nas, mój staruszku, co dzień las, sosny uczą nas pionu w firmament; na dziękczynność i na troski litania do Częstochowskiej złoci się... z książki... po mamie. A ty jesteś dla mnie: Rzym i Bizancjum, blask i dym, nurt Mozarta i krucjata pełna chwały; a ty jesteś ognie pstre, święta Wisła, lecz i Ren, pieśń pogańska, Pater Goethe doskonały. 136 Z Teofilem zgadzam się: bez monarchii będzie źle, właśnie przez to zaczynamy wciąż od nowa. Jestem mimo wszelki świst ein polnischer Monarchist, bo ty jesteś właśnie moja cesarzowa. 1939 Noctes Aninenses I Krewny Ganimeda Ona mi powiedziała: „Zgaś lampę na werandzie, już północ, no! nie bądź głupi!" A chwiałem się na nogach jak flaszka na okręcie, bo mnie zapach jaśminu upił; i nagle zobaczyłem, jakbym się ze snu ocknął, przez szybę w dzikim winie: werandę, dzikie wino i ową lampkę nocną, wiszącą na kroksztynie. Kroksztyn był morski konik, takem to nagle odczuł, bo inne zwidziało się wszystko, a świeca — biedna babcia uwięziona w kloszu, wiatrowi na pośmiewisko; 1937 więc gdy on szedł werandą, woniejący, komiczny, cały w ironiach, w półtonach, to lampa na kroksztynie, na łańcuchu, pod liśćmi kołysała się jak podchmielona, gubiąc światełka różne. Tak promień za promieniem cały winograd oplótł, a gdy wiatr blask pchnął dalej, stał się jednym promieniem promieniejący ogród. I ujrzałem raptownie, ażem się przestraszył, wiele dziwów za sprawą muzy — i wdarła się muzyka i noc do serc naszych jak woda, gdy spuszczą śluzy. Górą sunęły chmury, wolno, jak wół za wołem, zasię w blasku stawał bór za borem, aż zmogły mnie te chmury i ta noc i runąłem, jakby w kark rażony toporem. A wtedy święta rosa zdjęła mi upał z czoła, ptak się jakiś odezwał w życie... Kołowałem na nocy, jakby zaśnięta pszczoła na gramofonowej płycie. Wtedy oczom zamkniętym otworzyła się nowa dal śmiertelna, a uszom organy — i ujrzałem dąbrowy dla królewskich polowań, i drogi dla zakochanych; jaśmin znowu zapachniał, wiater znowu zalatał, noc mi w usta wpadła jak morwa; 138 i przywarłem do ziemi, i chwyciłem się kwiatów, żeby Zeus mnie w górę nie porwał; gwiazdy poczęły wschodzić; zagwieździło się niebo; trząsłem nimi jak pękiem kluczy; i przychodziła do mnie sosna i inne drzewo, i prosiły: „Instrument z nas uczyń". Potem świerszcz się odezwał, potem drugi i trzeci i zagrały świerszczami pagórki. I przeszedł kot Salomon, i oczami oświecił klamkę zielonej furtki. II Pieśń o nocy czerwcowej Uwertura Kiedy noc się w powietrzu zaczyna, wtedy noc jest jak młoda dziewczyna, wszystko cieszy ją i wszystko śmieszy, wszystko chciałaby w ręce brać. Diabeł dużo jej daje w podarku gwiazd fałszywych z gwiezdnego jarmarku, noc te gwiazdy do uszu przymierza i z gwiazdami chciałaby spać. Ale zanim dur gwiezdny ją oplótł, idzie krokiem tanecznym przez ogród, do ogrodu przez senną ulicę — dzwonią nocy ciężkie zausznice 139 i przy każdym tanecznym obrocie szmaragdami błyszczą kołki w płocie, wreszcie do nas, pod same okna! i tak tańczy, i śpiewa nam: Noc śpiewa: Ja jestem noc czerwcowa, królowa jaśminowa, zapatrzcie się w moje ręce, wsłuchajcie się w śpiewny chód. Oczy wam snami dotknę, napoje dam zawrotne i niebo przed wami rozwinę jak rulon srebrnych nut. Oplącze was to niebo, klarnet uczynię z niego i będzie buczał i huczał, i na manowce wiódł. Ja jestem noc czerwcowa, jaśminowa królowa, znaki moje są: szmaragd i rubin, a pieśń moja silniejsza niż głód. Noc tańczy Nawet ćmy zadrzemały przy lampie i świerszcz zamilkł, i ogród zamilkł - bo tańczyła noc wokół klombu, potrząsając bransoletami; 140 kurz muzyczny spod stóp jej wypryskał i z bolesnym blaskiem frunął do nas; szmaragdowe toczyły koliska raz w raz w górę rzucane ramiona. Nagle irys pod płotem zakwitł i zapatrzył się w nocy źrenice, z domków swoich wyszły senne szpaki, by choć spojrzeć na tanecznicę; zasię ta, wokół klombu, z brzękadłem, jeszcze raz, jeszcze raz i na powrót, aż się stał brząkającym szmaragdem stopą nocy trącony ogród, a nasz klomb powierzchnią zwierciadła, gdzie spoczęły wszystkie konstelacje... i krzyknęła noc, i upadła do twych stóp jak raniony gacek. Noc umiera Już się księżyc zasępiał i mętniał, lecz zielone jeszcze oczy miał i duże; nieobeszła otwarła się głębia dla dywanów i dla poduszek. Gwiazdy z myrry i gwiazdy ze złota układały na szybach swój rebus, a z chmur ku nam jakby po schodach zstępowało śpiewanie niebios. Wtedy z płaczem wznieśliśmy ramiona jako dwoje przerażonych pogan: 141 „Nocy, stań się dla nas nieskończona, nocy krótka, dzwonnico wysoka!" Ale tylko nastraszył nas gacek i zapiszczał, i śmignął, i zginął; a w pokojach z przewróconych flaszek krwią bydlęcą pachniało wino. Wtedy noc się znowu ukazała, zatańczyła i tak zaśpiewała: „Ja jestem noc czerwcowa, Bóg mnie do trumny chowa. Szmaragdy moje, rubiny rozkradali, gdy księżyc zgasł; zostały mi tylko zmarszczki, ach! byle szmer mnie straszy! zatańczę wam gniewny taniec wokół klombu ostatni raz..." C o d a Heeej! pogubiły się rubiny i szmaragdy tej dziewczyny... Heeej! Liść za liściem ogniem błysnął, ranek przyszedł, wiatr i sen. Pod okapem zasnął gacek, z klombu prysły konstelacje, 142 poginęły, odfrunęły do swych starodawnych stron. III Nocny testament Ja, Konstanty, syn Konstantego, zwany w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem, będąc niespełna rozumu, piszę testament przy świecach. Ćmy się, zaznaczam, kręcą przy lichtarzach i drżą, i ręka mi drży — a więc majstrowi, co lichtarze stwarzał, zapisuję czerwcowe ćmy. Jeśli kiedy go rozwlecze chandra, w wieczór będzie wśród tych ulic stąpał, ćmy się zaczną kręcić na werandach, gasnąć kule niebieskie na klombach, ćmy zobaczy, twarze w złotym dymie i przystanie. I wspomni me imię. A poetom żyjącym i przyszłym zapisuję mój kaflowy piec, w nim spalone myśli i pomysły, czyli różne gry niewarte świec, nadto księżyc, pełny mój kałamarz, co mi sprzedał go wędrowny kramarz. Jeśli tedy kiedyś, w latach innych, jak ja dzisiaj nocą wzniosą głos 143 i rozłożą swoje pergaminy, wzdychać zaczną, jak uwiecznić noc - to ja będę w kuszeniach chmur, w pergaminach i skrzypieniach piór, bom ja nocą zaszumiał i odszumiał, i do dna jej partytury zrozumiał. Córce mojej Kirze, tancerce, zapisuję niebiosa siódme, cherubinów modlących się z tercyn, szum wysoki i światła ułudne, i przyrodę jak skrzynię sekretów - niechaj z niej się uczy swoich baletów. Teofilowi, gdy się w mieście zmierzchnie, daję całą uliczkę do szeptów oraz pewną bramę na Lesznie, gdzie był kuty w żelazie Neptun, ale uciekł, bo miał wstręt do miasta. Teraz w niebie jest spokojna gwiazda. Wszystkim dobrym cały czar, co wezbrał na tej ziemi, daję jak alfabet: pory roku ze złota i srebra i dzięcioły, i te muszki nawet wieczorami, wielkim rojem, przy akacjach, w głębi zorza, z której się nie wraca... Wierszom moim fosforyczne furie blaskiem w wertep ciemny i zły — a mojej Smagłej, mojej Smukłej, mojej Pochmurnej łzy. 1939 144 Troszeczkę pomarzyć... Ja wiem: groźne telegramy i na fotosach kolega Attyla... wojna? Wojenkę znamy, ale miła nam i krotochwila. A porządek jest taki: najprzód ogródkiem, między georginie, te śmieszne, potem koło bzów... i przez furtkę, i ulicą, i na pole wietrzne. Tam już pszczoły latają na skrzydełkach bogatych, zaś na kwiatach drżą rosy kropelki, kołują cienie ptaków, a ponadto są kwiaty, co się zwą Matki Boskiej pantofelki. Kwiaty są, by je zrywać, a cienie, by je gonić, a strumień, by usnąć przy strumieniu, a w braku telefonu na leśnych dzwonkach dzwonić można w sprawach o wielkim znaczeniu. A jeszcze można krążyć w cieniu starych kolegiat i jak kraskę łowić marzenie, które jest zawsze dalej, dalej, aż tam gdzie rzeka, a rzeka to znaczy uspokojenie... * * * Polska jesień nadchodzi, pogodna i nagrzana, i złocista jak uśmiech dziecka... 145 A może, mój Attylo, pan twierdzi, proszę pana, że „polska jesień" jest też niemiecka? 1939 Pieśń o żołnierzach z Westerplatte Kiedy się wypełniły dni i przyszło zginąć latem, prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte. (A lato było piękne tego roku.) I tak śpiewali: — Ach, to nic, że tak bolały rany, bo jakże słodko teraz iść na te niebiańskie polany. (A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.) W Gdańsku staliśmy tak jak mur, gwiżdżąc na szwabską armatę, teraz wznosimy się wśród chmur, żołnierze z Westerplatte. I ci, co dobry mają wzrok i słuch, słyszeli pono, jak dudnił w chmurach równy krok Morskiego Batalionu. 146 I śpiew słyszano taki: - By słoneczny czas wyzyskać, będziemy grzać się w ciepłe dni na rajskich wrzosowiskach. Lecz gdy wiatr zimny będzie dął i smutek krążył światem, w środek Warszawy spłyniemy w dół, żołnierze z Westerplatte. 1939 Sen żołnierza Płynie w łodzi zielonej... ach, do domu tak blisko! chwila jeszcze i schyli się nad córeczki kołyską. Żona zaklaszcze w dłonie, jak ptak do furtki pomknie - zaczerwienią się mocniej na klombach pelargonie. Przy furtce pocałunki, przy furtce łzy rzęsiste... Jak cicho! Córka śpi. Dzięki Ci za to, Chryste! - Matka zdrowa? — Zdrowiutka. Ot, wszystko po dawnemu. 147 Co było - przeminęło, dziękować Najwyższemu! - Głodnyś? - Nie, nie! nie trzeba. - A może chcesz herbaty? - Nie, nie. Daj się zapatrzeć w ciebie, w dziecko i w kwiaty. 1939. Pisane w niewoli List jeńca Kochanie moje, kochanie, dobranoc, już jesteś senna - i widzę Twój cień na ścianie, i noc jest taka wiosenna! Jedyna moja na świecie, jakże wysławię Twe imię? Ty jesteś mi wodą w lecie i rękawicą w zimie; Tyś szczęście moje wiosenne, zimowe, latowe, jesienne - lecz powiedz mi na dobranoc, wyszeptaj przez usta senne: za cóż to taka zapłata, ten raj przy Tobie tak błogi?... Ty jesteś światłem świata i pieśnią mojej drogi. Stalag Altengrabow, 19 III 1942 148 Dzika Róża Za Dzikiej Róży zapachem idź na zawsze upojony wśród dróg — będzie cię wiódł jak czarodziejski flet i będziesz szedł, i będziesz szedł, aż zobaczysz furtkę i próg. Dla Dzikiej Róży najcięższe znieś i dla niej nawiewaj modre sny. Jeszcze trochę. Jeszcze parę zbóż. I te olchy. Widzisz. I już — będzie: wieczór, gwiazdy i łzy. O Dzikiej Róży droga śpiewa pieśń i śmieje się, złoty znacząc ślad. Dzika Różo! Świecisz przez mrok. Dzika Różo! Słyszysz mój krok? Idę - twój zakochany wiatr. Stalag Altengrabow, 1942 Pieśń o fladze Jedna była — gdzie? Pod Tobrukiem. Druga była - hej! Pod Narvikiem. Trzecia była pod Monte Cassino. A każda jak zorza szalona, biało-czerwona, biało-czerwona! 149 czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, biało-czerwona. Zebrały się nocą flagi. Flaga fladze dodaje odwagi: - No, noo, nie bądź taka zmartwiona. Nie pomogą i moce piekła: jam ciebie, tyś mnie urzekła, nie zmogą cię bombą ni złotem i na zawsze zachowasz swą cnotę. I nigdy nie będziesz biała, i nigdy nie będziesz czerwona, zostaniesz biało-czerwona jak wielka zorza szalona, czerwona jak puchar wina, biała jak śnieżna lawina, najukochańsza, najmilsza, biało-czerwona. Tak mówiły do siebie flagi i raz po raz strzelił karabin, zrobił dziurę w czerwieni i w bieli. Lecz wołały flagi: — Nie płaczcie! Choćby jeden strzępek na maszcie, nikt się zmienić barw nie ośmieli. Zostaniemy biało-czerwone, 150 flagi święte, flagi szalone. Spod Tobruku czy spod Murmańska, niech nas pędzi dola cygańska, zostaniemy biało-czerwone, nie spoczniemy biało-czerwone, czerwone jak puchar wina, białe jak śnieżna lawina, biało-czerwone. O północy przy zielonych stolikach modliły się diabły do cyfr. Były szarfy i ordery, i muzyka i stukał tajny szyfr. Diabły w sercu swoim głupim, bo niedobrym rozwiązywały biało-czerwony problem. Łkała flaga: - Czyżem powinna zginąć, bo jestem inna? Bo nie taka... dyplomatyczna, bo tragiczna, bo nostalgiczna, ta od mgieł i od tkliwej rozpaczy, i od serca, które nic nie znaczy, flaga jak ballada Szopenowska, co ją tkała sama Matka Boska. Ale wtedy przyszła dziewczyna i uniosła flagę wysoko, hej, wysoko, ku samym obłokom! Jeszcze wyżej, gdzie się wszystko zapomina, jeszcze wyżej, gdzie jest tylko sława i Warszawa, moja Warszawa! 151 Warszawa jak piosnka natchniona, Warszawa biało-czerwona, czerwona jak puchar wina biała jak śnieżna lawina biało-czerwona, biało-czerwona, ohej, biało-czerwona. Stalag Altengrabow, i X 1944 [Dopiero gdy wzejdzie księżyc...] Dopiero gdy wzejdzie księżyc i swoje myśli uparte zacznie spisywać niebiesko jak Herman dla Doroty, idę do twoich oczu i stawiam przed nimi wartę: Popo i Serafina — dwa moje wierne koty. Więc koty stoją na straży i nic mi już nie potrzeba, bo wiem, że pod strażą mych kotów nic się twym oczom nie stanie, twój sen tylko jeszcze okrążę, osnuję i przed świtaniem jak księżyc wieczny i śmieszny wracam z kotami do nieba. Stalag Altengrabow, 27 listopada 1944 152 Matka Boska Stalagów Była już prawie zima, lecz wiatr południowy dmuchał i pachniał wstążkami dziewcząt. A był bliski drutom bukowy las, a buki były podobne nutom. Stamtąd wyszła do jeńca i powiedziała: — Posłuchaj! Kładę ci dłonie na włosach, by miłosierdzie z odwagą spleść w sercu twoim, ażebyś - czuły i mocny - wytrwał. Ja jestem spokój twej nocy i walka dnia, i modlitwa, i długi obłok złocisty - Matka Boska Stalagów. Znam wasze wszystkie troski i wszystko, co was zasmuca, listy i noce samotne, i dni beznadziejnie długie, ja troski wasze jak kwiatki splatam w szumiący bukiet i składam na stopniach tronu mojego Pana - Jezusa. Wtedy Pan Jezus powstaje, odkłada na chwilę berło i każdej trosce najmniejszej nadaje tak śpiewne imię, że jedna się staje rubinem, szmaragdem inna lub perłą, a ta najcięższa, najkrwawsza wyrasta w drzewo olbrzymie. Ja wiem, jak to wszystko boli, więc jestem do końca z wami blaskiem nad waszą rozpaczą i śladem na śnieżnej bieli, a jeszcze palmą i wieńcem dla tych, co zęby zacięli — jak deszczem słodkim na kwiaty, spadam na włosy rękami. Do widzenia. Już idę. Do uwięzionych kobiet. Ześlę im sny szeleszczące o dzieciach w różowych sukienkach, o mężach dobrych, o życiu, co dźwięczy jak piękna piosenka. A tym, co od ran pomarli, jarzębiną zakwitnę na grobie. Stalag Altengrabow, listopad 1944 153 Na dłonie Krystyny księżniczki Mediolanu malowanej przez malarza Holbeina W Lingen, w hotelu „Naave", pod blaskiem śmiesznych meluzyn, piliśmy czarną kawę: ja, pan Starzyński i Muzy wyzwolone przez Eisenhowera i Żukowa, i desant Claira — a Muzy były pijane, trochę z wosku, trochę przeszminkowane: Euterpe, Klio i Talia. W Polsce została Natalia. I nagle Jul: — Trubadurze od szpady i mandoliny, chce pan, to panu pokażę dłonie księżniczki Krystyny. — Chcę. — I się rozpoczęła po schodach ta podróż chwiejna: Szedł Julek, Talia i Klio w pielgrzymce do pana Holbeina, na końcu ja, drżąc jak trzcina. Więc śmiała się ze mnie Talia. 154 Sądziłem, że będzie Krystyna, a to właśnie była Natalia: łokcie podobnie śmieszne, uszy z drogiego kamienia. (Deszcz ustał. I księżyc wzeszedł. I zaczął się przypływ sumienia.) Wrzasnąłem jak we śnie, widząc takie same dłonie-konwalie - i łzy na Krystynę upadły, na Talię i na Natalię. Paryż grudzień 1945 [Pokochałem ciebie...] Pokochałem ciebie w noc błękitną, w noc grającą, w noc bezkresną. Jak od lamp, od serc było widno, gdyś westchnęła, kiedym westchnął. Pokochałem ciebie i boso, i w koronie, i o świcie, i nocą. Jeśli tedy kiedyś mi powiesz: Po coś, miły, tak bardzo pokochał? Powiem: Spytaj się wiatru w dąbrowie, czemu nagle upadnie z wysoka i obleci całą dąbrowę, szuka, szuka: gdzie jagody głogowe? 1945 155 Gwiazdy Rozpłakały się gwiazdy Belgii nad mym zbłąkaniem, nad szaleństwem wielkim, pozwoływały się, rozpłakały się, a jedna, ta niebieska, rzekła: mój mały. Rozpłakały się gwiazdy Niemiec też nade mną, żem taki szaleniec, że za dużo ukochałem naraz, że najgłupsza mogła zwieść mnie gitara, świeca nagle zapalona dobrą ręką i świecące przy tej świecy loki, księżyc mały i wielkie obłoki, i przechadzki przez most pod wiatr z piosenką. Poszeptały coś gwiazdy niemieckie, a ta niebieska zapłakała jak nad dzieckiem. Gwiazdy czarne nad Notre-Dame też widziały, jak bardzo byłem sam, a to były gwiazdy Francji najlepsze. Więc gdy jęły płakać nade mną, już niebiesko było, już nieciemno i niebieski już był most i powietrze. A ta mała, niebieska straszliwie, powiedziała: Ja mu się wcale nie dziwię. Ale tylko gwiazdy Polski uciekły i krzyczały: to był człowiek wściekły, niepotrzebny zakochany pasterz, 156 niepotrzebna gwiazda nad masztem, niepotrzebny kwiat, zbędny instrument, niepotrzebne drzewo z wiecznym szumem, niepotrzebna rozkochana piosenka, niepotrzebny kościół, gdzie się klęka, niepotrzebna ławka, gdzie się siada, i słodycz, i noc, i zagłada. Paryż grudzień 1945 Ulica Sarg Prof. Stanisławowi Pigoniowi •zamiast podziękowania za przybycie na mój wieczór autorski w Collegium Novum Komentarz szmaragdem Że ona jest na końcu świata, każdy policjant o tym wie, czarna jak płyta gramofonowa z tą samą piosnką, od nowa, od nowa. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Katastrofalna ulica. NAJLEPSZY TUSZ DO RZĘS „DWIE PROZERPINY" Miłość? Rozplączesz jak węzeł. Laur? Przyjdzie później czy prędzej; 157 lecz gdy cię, człowiecze, ulica urzecze, jak szmaragd upadniesz na dno. Piosenka o ulicy Sarg Od rana stoję, jak kwiat więdnę pod bramą knajpy albo piekła i patrzą na mnie oczy błędne strachów z plakatów, ludzi z reklam. Od wieków konam pod tą bramą, w mieście bez latarń, w świecie złota - i znowu dzień, i znów to samo, ciągle ta sama nudna nuta: Ulica Sarg. Ulica Sarg. Rozpaczliwa, panowie, ulica. Mijają trony, imperatory, z błogosławieństwem i przekleństwem, mijają cztery roku pory i piąta, która jest szaleństwem; było tu kino, ale nie gra, Chaplin z tektury struł się troską — i gwiazdy z fałszywego srebra wciąż układają zły horoskop. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Rozpaczliwa, panowie, ulica. 158 Na Sarg, pod niebem i muzyką, mieszkały Muzy nieparzyste i ty mieszkałaś, Eurydyko, lecz wiatr cię porwał z wielkim świstem; chciałem tam wejść, na Heraklita! nie jestem chuchrak ni słabeusz, ale policjant wciąż się pyta: - Przepraszam, czy pan jest Orfeusz? Ulica Sarg. Ulica w deszcz. Rozpaczliwa, panowie, ulica. Więc katarynkę ustawiłem, krew czarna mi zalała grdykę i grać zacząłem nudny refren: „Oddajcie moją Eurydykę". Kochaną korbą jak najprościej, kichać mi, bratku, że przeklinasz, jedno ma prawo do miłości Orfeusz czy też kataryniarz. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Ulica w deszcz. Ulica w skos. Ulica Sarg. Ulica Sarg. Ja wam pokażę, jaka ulica! 1945 159 Rozmowa z Diabłem z Notre-Dame Ten Diabeł z Notre-Dame spojrzy na mnie i spyta: - Czy pan jest dr Lam? - Nie, Scyta. - Co to Scyta, kochanie? - Chleb z wodą na śniadanie, a „z ziemi przez uszanowanie", i nie sceptyk, i nie epileptyk, i nie kob-i-ta. - Hm, to sprawa ciekawa, a jednak - czarna kawa, argentyńskie łazienki i angielskie piosenki, o: płyta: „An English boy in Paris fell for a lovely mademoiselle..." - Ba... Świta. Idę spać do Lamberta przez Aleję Mozarta, mosty, owszem, niczego i Genowefa - Landowskiego, fontanny, luwry, kotki, tryb życia nader słodki. 160 — A Sekwana zielona... - Milsza mi moja żona! Ja z żoną, ja ze słońcem, z pługiem, z koniem, z Muromcem. Święty Jerzy miał włócznię, toć jestem jego uczniem, święty Jerzy też Scyta, vide: „Noc" Heraklita, więc bonne nuit, monsieur. Orać. Orać. Zaorać. Fura dnia do wieczora. Pójdą żony przez żyto. Urodzą dzieci Scytom się. Paryż;, grudzień 1945 Kolęda paryska Obudź się, Jezuniu, więcej nie lulaj, a Ty Go, Matulu, już nie utulaj. Oddaj mu mieczyczek, bo będzie skandal, słysz, rży mu koniczek jak koń Rolanda. 161 Dam ja Jezusowi moją pokorę, zasię Józefowi brzozową korę. Na korze wypiszę imię Natula, a ty ją, Matulu, w płaczu utulaj. Paryż, styczeń 1946 Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich I Ziemia i niebo przemijają, chwieją się fundamenty światów, ostatni slogan snuje pająk: Vanitas vanitatum — i od balkonu do balkonu, w wąskiej uliczce, w głębi, na dnie, pod grozą złego nieboskłonu pająk i slogan są ostatnie. Ach, ukryć się tu w ciemnej sieni z dala od rynku, gdzie tak nudno, kędy przechodnie przerażeni pytają się, co będzie jutro; 162 z trwogą spogląda w niebo karzeł, co nuty sprzedaje nad rzeką. I w tłumach ciągle te dwie twarze: oszusta i potępionego. II Po niebie płynie moje serce i rozpryskuje się na dachach, ostatni slogan snuje pająk, amorki na portalach grają utwory z „Orgelbiichlein" Bacha; amorkom żal polskiego serca, uliczka nad Sekwanę skręca, skręci za parę chwil - serce na niebie, księżyc — tutaj, pomyłka, fikcja, złudna nuta: rue Saint Louis en L'Ile. III Ach, co za noc! Co za bezdroża wśród chmur, a miasta ciężar chmurny jak na dnie zielonego morza odnalezione partytury. Na noszach mnie uliczką niosą, bełkocę: — Księżyc! Tam! Znad domu! ................................... Jesienin kiedyś taką nocą zawołał, zawył: — Mamo, pomóż! 163 IV Niebo i ziemia przemijają, chwieją się fundamenty światów, ostatni slogan snuje pająk: Vanitas vanitatum. Nasz każdy wiersz zaorzą pługiem, będą kartofle, potem wódka, bo nasze życie — za długie, a sztuka - za krótka. Co pozostanie? Noc, mitologia niedorzeczna, sowiooka noc, zielonooka noc. Noc jest wieczna. (Z gitarą w ręku. Za uszami z kwiatem. W świetle księżyca. Chciałbym być choćby najmniejszym szmaragdem w jej zausznicach.) V Paryż. I noc. I Notre-Dame. I wiatr. Na pustym placu sam odprawiam modły do Madonny. Trzy gwiazdki nad wieżami brzęczą i drżą. Modlitwa kręci mną jak wiatr natchniony, wir szalony. 164 VI Tak modliłem się: żeby - w razie ostatecznej katastrofy - Matka Boska przemieniła mnie w małą płaskorzeźbę z XII wieku, która przedstawia „Daniela w jaskini lwów"; żebym w każdej chwili umiał się rozstać z pewnym abażurem, na którym jest wyobrażona bezsensowna ryba; żebym natychmiast ofiarował moją kanapę, moją pozłacaną kanapę, właścicielce bankrutującego baru, która skarżyła mi się, że po prostu nie ma na czym siedzieć; żeby mój ponury kolega zrozumiał, że „średniowieczny" to znaczy wesoły, a czterej Ewangeliści (Anioł, Wół, Lew i Orzeł) to wesołe chłopy, jak pielgrzymi kanterburyjscy, jak czterech kumów na chrzcinach; żeby urzędnicy z firmy „Trwoga & Żołądek", zamiast opowia- dać głupie kawały, lepiej śpiewali podczas przerwy psalmy; żebym - jeśli za oknem moim którejś nocy mocniej zagra galilejska fletnia - umiał natychmiast odejść i porzucić majątek, żonę i dziecko; żebym — oczywiście stosownie do wymiarów mego serca - również zasłużył na swoją noc mediolańską, podobnie jak św. Augustyn; żebym unikał jak ognia: alkoholu, głupich kobiet i lenistwa; 165 żebym tam, gdzie dyplomacja prowadzi do hańby, umiał przyjąć walkę albo męczeństwo. * „Ziemia i niebo przemijają, lecz słowo Moje nie przeminie"; kto to powiedział? kto powiedział? Zapomniałem. Zapomnieć snadniej. Przebacz, Panie, za duży wiatr na moją wełnę; ach, odsuń swoją straszną pełnię; powstrzymaj flukty w oceanie; toć widzisz: jestem słaby, chory, jeden z Sodomy i Gomory; toć widzisz: trędowaty, chromy, jeden z Gomory i Sodomy, pełna „problemów", niepokoju, z zegarkiem wielka kupa gnoju. Nie mogę. Zrozum. Jestem mały urzędnik w wielkim biurze świata, a Ty byś chciał, żebym ja latał i wiarą mą przenosił skały. Nie mogę. Popatrz: to me dzieci, śliczna kanapa i dywanik, i lampa z abażurem świeci, i gwiazdka malowana na nim, 166 gwiazdka normalna, świeci ziemsko - a Ty byś zaraz - betlejemską! Posadę przecież mam w tej firmie kłamstwa, żelaza i papieru. Kiedy ją stracę, kto mnie przyjmie? Kto mi da jeść? Serafin? Cherub? A tu do wyższych pnę się grządek w mej firmie „Trwoga & Żołądek". Lecz wiem, że jednak on się stanie, ten wielki wichr: na noc szatańską odpowie nocą mediolańską święty Augustyn w Mediolanie! A kiedy minie Twoja burza, czy przyjmiesz do Twych rajów tchórza? O nocy słodka, nocy letnia., Za oknem galilejska fletnia. VII Świt. Sekwana ziewa. Trzy koty miauczą. Deszczyk mży i w śmiesznych rynnach woda płacze. Gdy wróci noc, znów pójdę sam na pusty plac przed Notre-Dame i cień mój pomknie za mną tam z wielką walizką rozpaczy. Paryż, styczeń 1946 167 [Wiem, że jest gdzieś taki cmentarz...] Wiem, że jest gdzieś taki cmentarz. Może w niebie lub przy porcie, gdzie się kończą zbłąkania. O mym sercu tam jest napis, kochana: „Ono biło tylko dla ciebie"... Szło za tobą w słońcu, w rozpaczy, przy każdej czekało cię bramie — tak było zawsze. A kto myśli inaczej, kłamie, pamiętaj, kłamie. 1946 Le Sappey ...a ostatnie godziny są jak most nad przepaścią, a tyle zerwanych przęseł, a miłość jest na moście, a przepaść pod miłością, a księżyc jak lustro wklęsłe. Patrzę w lustro i w most, w lustrze widzę twą twarz, chciałbym jeszcze szybko winogradu liści dodać twym uszom, a winograd ty znasz i wołanie po nocy: Poratuj. Bo winograd miał chłopak, Bacchus, Dioniz, Lycaeus (różny dźwięk o tej samej urodzie), ale most się zawalił, święty Marek go spalił, zatonęły menady w wodzie. 168 Ale niech tam. Przez chwilę niechaj będzie winograd i ten most, bo muzyczny, i ta noc, bo tak modra jak bluzka z błękitnych pereł. W Sykstynie Michał Anioł rzucił się nad otchłanią, bluzkę rozdarł. I ujrzał śmierć. 1946 Bruxelles DLA MARUTY. (24-ty luty.) fotem buty. I nuty. Psiakrew, czemum nie uciekł? Bo tu znów przy Marucie. Uciekł, uciekł, jak jeleń! Bo tu znów laisser faire, rue Meyerbeer, złoty piasek i zieleń. Myślałem: pójdę sobie, businessman — anarchista, ale jak, jak to zrobię, gdy taka przeźroczysta; kiedy taka życzliwa: i przyszyje, i poda, i lokami potrząśnie, a ty myślisz, że woda; 169 że to woda, wiatr, wyspa, tataraki i mięta, i ważki, i te blaski, i zieleń, i źrebięta. A to wszystko Maruta, bardzo, bardzo niczego: i głęboko, i słodko, i blisko, i daleko. Lecz to tak jak z tą zorzą, co lśni na szerokościach, bo popróbuj, bo dotknij: rozejdzie się po kościach; błyśnie, trzaśnie, przeminie, włosy, palce wyzłoci, sam zostaniesz, kochanie, przed lustrem samotności; i znów twarz, lecz nie własna, tylko tamta, kochana, te usta jak przepiórka i te włosy jak manna; i ten brzuch jak oaza, i z palm nogi, i z miedzi, a jam tylko jak ptak się w twoich liściach umieścił; w twoich liściach zagmatwał, prysnął po liściu trylem - 170 bo ja tylko przelotem, bo ja tylko furkotem - Palmo złoto-zielona studnio srebrna, natchniona, pozwól, pozwól mi jeszcze chwilę. 1946 [Cóżem winien...] Cóżem winien, żem tak się nabłąkał, żeby w końcu do ciebie przyjść, żeby w końcu zrozumieć, że ty jesteś łąka i drzewo, i księżyc, i liść. Żeby w końcu zrozumieć, że śmiejący się potok to ty także i muszla na dnie, i Cerera świecąca nad pszenicą złotą, i zielony wiatr, który dmie. 1946 [We śnie...] We śnie jesteś moja i pierwsza, we śnie jestem pierwszy dla ciebie. Rozmawiamy o kwiatach i wierszach, psach na ziemi i ptakach na niebie. 171 We śnie w lasach są jasne polany, spokój złoty i niesłychany, pocałunki zielone jak paproć. Albo jesteś egipska królowa, jak miód słodka i mądra jak sowa, a ja jestem przy tobie jak światło. 1946 Zachłysnąć się tobą Zachłysnąć się tobą, jak wodą orzeźwiającą, żeby było wesoło i młodo, i trudno, i gorąco; żeby dzień się na dniu układał, jak czerwona cegła na cegle, by ojczyzna była mi rada, a ja w niej zakochany wściekle; bo tu nie ma, bracia, sekretu, żeby rosło, żeby się pięło, trzeba przykład brać od poetów, jak się kocha zaczęte dzieło; jak się kończy w pocie i trudzie, jak się lubi zgrzyty chropawe — ja człowiek i wyście ludzie, nuże razem w robotę i sławę! 172 Niech to będzie nasz marsz udręczony, niech do gardła przyschnie nam język, wydiwigniemy pod strop wygwieżdżony nasze dzieło. I ono zwycięży. Gdynia, 22 marca 1946 Powrót do Eurydyki Gdy mi wróżyli w Awinionie, wyszedł as trefl, gdy rzekła: Przełóż. Zełgały karty. Do Eurydyki wróciłem, prowincjonalny Orfeusz. A jeszcze w kartach wychodził sufler. Bardzo wysoki. Blondyn. Kamil. Zaś mnie? Mnie mieli zatłuc kuflem w oberży „Pod Apostołami". A tu na opak: Życie w śpiewie, dawny ton skrzypki mej cygańskiej — czysty jak wzór tych chmur na niebie seraflńsko-uzbekistański; i ona, Ona, wciąż jak panna, jak ten najlepszy owoc w sadzie, jak ta Natalia - Aleksandra, lecz ta Natalia, co nie zdradzi. 173 Dzień pełen pracy — no i płacy. Na rękopisie promień złoty. Widać, jak by tu rzekł Horacy: hoc erat in votis. 1946 Okulary Staszka Kochał Szymanowskiego. Lubił ptaki. Wydawał „Prosto z Mostu". Pił czasami. I okulary nosił tajemnicze. I w takich pochylał się nad partyturami. Błądził jak ludzie, co mają za dużo siły. Łachudry nie błądzą. On był jak lira. Strzał w struny. I dobrze za błąd zapłaciły okulary zakrwawione w Palmirach. Teraz jest z Karolem. U źródeł Aretuzy. W okularach. W ilustrowanym niebie; gdzie Matka Boska krzyczy na nieparzyste Muzy. .............................................. Wybacz mi, Polsko, że żonę i dziecko ukochałem bardziej niż Ciebie. 1946 174 Romans Księżyc w niebie jak bałałajka, ech! za wstążkę by go tak ściągnąć i na serduszko — byłaby piosnka bardzo nieziemska o zakochanych aż do szaleństwa, nieludzko. Jeszcze by można rzekę w oddali i cień od dłoni, i woń konwalii dziką; ławkę przy murze, a mur przy sadzie i taką drogę, która prowadzi donikąd. 1946 Ballada o samotnej pompie Trzem Breughelom: Staremu, z Piekła i Aksamitnemu oraz Jedynemu Kazimierzowi Wyce - arystarchowi — te „Balladę o samotnej pompie" przypisuje szalony Autor Stoi samotna pompa w ulicy Chryzopompa, przy placu; 175 z rury gęba delfina dawny świat przypomina, lecz na co? Czasem przyjdzie Słowacki, zamyśli się, odfrunie, nawet nie dotknie; czasem list od Drużbackiej, zresztą wrony i gacki - samotnie. Uliczka jak sen kurzy, a księżyc taki duży na poprzek. Żałobne szumią tuje, pompy nikt nie pompuje. Niedobrze. Czasem czarnoksiężnicy przystaną w tej ulicy z gwiazdą Heroda, poszepcą, zrobią swoje, lecz pompie, pompie mojej jakaż wygoda? Więc śni się nocą pompie, że Wodnik z nieba zstąpił i wreszcie: 176 ryms! pyms! i woda leci, i księżyc w niebie świeci jak pierścień... Są aktualne sprawy, kraj jest taki ciekawy wg Jerzego — a mnie ta pompa, po co? ta pompa — dniem i nocą, dlaczego? 1946 Ballada o mrówkojadzie Włodzimierzowi (i Loni) Słobodnikowi Żył - był pewien mrówkojad, raz dojadł, raz nie dojadł, gdy chory, to się leczył, żarł mrówki — siłą rzeczy, słowem, żył, jak wypada żyć życiem mrówkojada. Lubił też wieś, bek owiec, un peu peeselowiec, 177 lecz nie zanadto, czyli tak grał, żeby tańczyli; (ostrożnie, proszę pana, z grą na dwóch fortepianach!) („Źle skończysz, mrówkojadzie!" mawiała ciocia w sadzie. „Ja cię ostrzegam, Heniu".) A Henio w sprawie meniu: — Do jasnej karbidówki, ciągle mrówki i mrówki! Czy mnie się nie należy jaki pomidor świeży albo z chrzanem parówki, tylko mrówki i mrówki? Bo wciąż mrówkojadwisia mówiła: — Mrówki dzisiaj. Więc go zdenerwowało, poszedł do miasta z pałą; patrzy: się lampa świeci, siedzą, jedzą poeci, golonka z wielkim chrzanem, piwo pod fortepianem; 178 więc mrówkojad pokorny wszedł, powiedział: - Good morning. Toż to był szlagier! super! Prezes aż rozlał zupę i krzyknął: - Mammo moja, autentyczny mrówkojad! To są właśnie te szczyty: znakomity prymityw. Tu każdy mowę palnie, wznoszą go kulturalnie, czytają mu w „Kamenie , „Przekrój" i „Odrodzenie", i „Świerszczyka", i „Słonko" i częstują golonką. Lecz — rzecz nieprzyzwoita — zgwałci! go sodomita, a w nos mu wieszcz Pacholczyk wbił kalambur jak kolczyk. Mrówkojad z festiwalu wyszedł prawie bez żalu. A czując, że niebawem umrze nad pewnym stawem, 179 stworzył, nim spadła klamka, taki nagrobek w ramkach: Tutaj leży Mrówkojad jad jad jad aż się dojad zgubiła gogolonka przechodniu zdejmka pelusz* Patrz: idzie „Pchła-szachrajka" na grób niesie dwa jajka i płacze; za nią „Kaczka-dziwaczka" także płacze jak płaczka, tylko inaczej. Tu pewien krytyk rzekłby: Plagiat. Ściągnięte z Brzechwy. Przepraszam, czy za te parę „kawałków" mam zaraz panu napisać „Księgi Narodu i Pielgrzymstwa"? 1946 * W poezji mrówkojadów „kapelusz" i „golonka" rymują się bez zarzutu. Vide traktat tegoż aut. w jęz. ang. pt. „AU about mroovcoyads". 180 Dwa paszkwile na Kociubińską Hermenegildę I Kociubińska pachnie dorszem, Kociubińska Hermenegilda - i pisze wiersze coraz gorsze, i tych wierszy nikt nie wyda; oczywiście, jak dobra babka muszę ich słuchać, lecz gdy czyta, nagle spada ze stołu karafka i noc staje w biegu jak wryta; więc ją biję laską po głowie, Kociubińską Hermenegildę. Ona: cy psyjdzies jutro? powiedz! Ja: ze prawdopodobnie psyjdę. II Kociubińska ma dwie torebki, a w tych torebkach kompletny chaos, więcej: prawdziwy magiczny sklepik, bo: i „Kuźnica", i kakao, i dorsz, i „Karenina Anna" z fotografiami dziewczyn z Bali, zżółkły wycinek ze „Skamandra", że „nie będziemy drukowali", 181 okładki jakichś książek „Roju", cztery obrazki prawie święte, muszla, „Zielona Gęś" z „Przekroju", popodkreślana atramentem, dwie gumy „z myszką", dwa ramiączka, próbka tapety tajemnicza, list Osmańczyka, autograf Wionczka i wielki portret Turowicza. Więc ją biję laską po głowie, Kociubińską Hermenegildę. Ona: cy psyjdzies jutro? powiedz! Ja: ze prawdopodobnie psyjdę. 1946 Przechodniu, zapnij guzik! czyli Pytania i odpowiedzi Adam? Praojciec. Natanson? Wojciech. Zupa? Pomidorowa. Demokracja? Ludowa. Gojawiczyńska? Pola. Kopernik? Polak. Przystanek? Tramwajowy. Materializm? Dziejowy. Nie damy? Odry, Nysy. 182 Juliusz Cezar? Łysy. Twierdzenie? Pitagorasa. Od Sasa? Do lasa. „Pchła-szachrajka"? Brzechwy. Tygodnik? Powszechny. Kisiel? Patrz potrawy. Odbudowa? Warszawy. Termometr? Reaumuara. Oświata? I kultura. Przechodniu? Stuj. Mąż ten pani? Myśliciel. Dostojewski? "Idiota". Nad i kropka? U Kotta. Ilustracja? Dorego. Pan nie lubi? Dlaczego? Cudowna? Polska mowa. Bomba? Atomowa. Niemcy? Rozbici. Rozbiory? Jezuici. Piąte koło? U Woza. Żukrowski? Świetna proza. Swinarski? Artur Marya. Ja? Wariat. Idzie żołnierz? Borem lasem Stary Fredro? "Precz z kutasem". Hemar? W czamarze. Szkoda słów? O Hemarze. Reforma? Rolna. Jan? Z Kolna. Jajko? Kolumba. Flukowski? Tarabumba. Ładosz? Znakomicie. Szumią jodły? Na gór szczycie. 183 Ziemie? Odzyskane. Szopen? Z fortepianem. Gęś? Zielona. Grupa? Laokoona. Forsę? Przepili. Muzyczka? Tirli-tirli. Samozwaniec? Magdalena. Kwiatkowska? Irena. Na plamy? Terpentyna. Żelazna? Kurtyna. W co biją? W tarabany. Jaki ojciec? Zapłakany. Kiedy umarł? O trzeciej. Ratujmy? Dzieci. Na cholerę? Mickiewicz. A Wyspiański? Patrz: Minkiewicz. Małe wiśnie? Wisienki. Zakazane? Piosenki. Szaflarska? Wesoła. Kwadratura? Koła. Mikołajczyk? ? 1946 „Liryka, liryka, tkliwa dynamika" Sam nie rozumiem, skąd to mi się bierze, że jestem mitologiczne zwierzę, ni to świnio-byk i ni to koto-pies, w ogóle z innych stron: 184 liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Idę, powiedzmy, wieczorem z Arturem i nagle: księżyc wschodzi nad murem, Artur ostrzega, bo dobry kolega: - Nie patrz. - A ja jak bóbr: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. W takim „Przekroju" po prostu się boją, bo jak na przykład wejdę do pokoju i się zamyślę, powiedzmy, o Wiśle, to zaraz łzy jak groch: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Wy się nie dziwcie, śliczni panowie, sześć lat po świecie tułał się człowiek i nagle: Polska i harfa eolska, po prostu cud jak z nut: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. 185 Będziecie śmiać się, lecz daję słowo: ja czytam nawet „Gazetę Ludową" i „Pokolenie", i wiersze w „Kamenie", i czytam, i szlocham, och! liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. Niech mnie zarąbią, niech honoraria wyda na wieńce Artur Marya! Ja jestem Polak, a Polak jest wariat, a wariat to lepszy gość: liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal. A po pogrzebie pod korniszon niech epitaphium mi napiszą: TU LEŻY MAGIK I MAŁPISZON, pod spodem taki tekst: „Liryka, liryka, tkliwa dynamika, angelologia i dal". 1946 186 Dlaczego ogórek nie śpiewa (z nie dokończonej całości pt. „Miłosierdzie") Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, choćby z największym bólem rozwiązać by należało. Jeśli ogórek nie śpiewa, i to o żadnej porze, to widać z woli nieba prawdopodobnie nie może. Lecz jeśli pragnie? Gorąco! Jak dotąd nikt. Jak skowronek. Jeżeli w słoju nocą łzy przelewa zielone? Mijają lata, zimy, raz słoneczko, raz chmurka; a my obojętnie przechodzimy koło niejednego ogórka. 1946 187 Okulary szydercy Poeta awangardowy otrzymał zamówienie na reklamę pudru Tekst reklamy Pod lewą powieką ukrywam pompkę wzruszenia. Wieczór buduje Kraków. O Melizando! Mnisi drzew nie dopowiadają. Jajo. Skąd jajo? A jednak, panowie, jajo. Styczeń (brr!) Luty (frr!) Marzec (no no!) Kwiecień (oho!) Maj (ach!) Czerwiec (trach!) Lipiec (uf!) Sierpień (znów!) Wrzesień (ba!) Październik (mgła!) Listopad (frr!) Grudzień (brr!) My Pierwsza Brr i jajo, cholera, jajo. Góralu, czy ci nie żal odchodzić od stron ojczystych, świerkowych lasów i hal, 188 i tych potoków srebrzystych. Góralu, czy ci nie żal? Góralu, wracaj do hal! Świt. Spod lewej powieki wyjąłem pompkę wzruszenia. Świt demaskuje Kraków. O Melizando! Mnisi drzew też dopowiadają. Jajo. Skąd jajo? Tyle lat i ciągle jajo. A zdaje się, że chodzi o Pu a zdaje się, że chodzi o Pu a zdaje się, że chodzi o Pu der. 1946 Zaczarowana dorożka Natalii - która jest latarnią zaczarowanej dorożki I Allegro Zapytajcie Artura, daję słowo: nie kłamię, ale było jak ulał 189 sześć słów w tym telegramie: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. Cóż, według Ben Alego, czarnomistrza Krakowa, „to nie jest nic takiego dorożkę zaczarować, dosyć fiakrowi w oczy błysnąć specjalną broszką i jużeś zauroczył dorożkarza z dorożką, ale koń - nie". Więc dzwonię: — Serwus, to pan Ben Ali? Czy to możliwe z koniem? — Nie, pana nabujali. Zadrżałem. Druga w nocy. Pocztylion stał jak pika. I urosły mi włosy do samego świecznika: ZACZAROWANA DOROŻKA? ZACZAROWANY DOROŻKARZ? ZACZAROWANY KOŃ? Niedobrze. Serce. Głowa. W dodatku przez firankę: srebrne dachy Krakowa jak „secundum Joannem", 190 niżej gwiazdy i liście takie duże i małe. A może rzeczywiście zgodziłem, zapomniałem? Może chciałem za miasto? Człowiek pragnie podróży. Dryndziarz czekał i zasnął, sen mu wąsy wydłużył i go zaczarowali wiatr i noc, i Ben Ali? ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY KOŃ. II Allegro sostenuto Z ulicy Wenecja do Sukiennic prowadził mnie Artur i Ronard, a to nie takie proste, gdy jest tyle kamienic i gdy noc zielono-szalona, bo trzeba, proszę państwa, przez cały nocny Kraków: III Alegretto Nocne WYPYCHANIE PTAKÓW, nocne KURSY STENOGRAFII, nocny TEATR KRÓL SZLARAFII, 191 nocne GORSETY KOLUMBIA, nocny TRAMWAJ, nocna TRUMNA, nocny FRYZJER, nocny RZEŹNIK, nocny chór męski CZEŚĆ PIEŚNI, nocne SERY, nocne MLEKO, nocne TAŃCE WIECZYSTEGO, nocne DZIŚ PARÓWKI Z CHRZANEM, nocne TOWARY MIESZANE, nocna strzałka: PRZY KOŚCIELE! nocny szyld: TYBERIUSZ TROTZ, słowem, nocni przyjaciele, wieczny wiatr i wieczna noc. IV Allegro ma non troppo Przystanęliśmy pod domem „Pod Murzynami" (eech, dużo bym dał za ten dom) i nagle: patrzcie: tak jak było w telegramie: przed samymi, uważacie, Sukiennicami: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. Z Wieży Mariackiej światłem prószy. A koń, wyobraźcie sobie, miał autentyczne uszy. 192 V Allegro cantabile Grzywa mu się i ogon bielą, wiatr dmucha w grzywę i w biały welon. Do ślubu w dryndzie jedzie dziewczyna, a przy dziewczynie siedzi marynarz. Marynarz łajdak zdradził dziewczynę, myślał: Na morze sobie popłynę. Lecz go wieloryb zjadł na głębinie. Ona umarła potem z miłości, z owej tęsknoty i samotności. Ale że miłość to wielka siła, miłość po śmierci ich połączyła. Teraz dorożką zaczarowaną jedzie pan młody z tą młodą panną za miasto, gdzie jest stara kaplica, i tam, jak w ślicznej starej piosence, wiąże im stułą stęsknione ręce ksiądz, co podobny jest do księżyca. Noc szumi. Grucha kochany z kochaną, ale niestety, co rano przez barokową bramę pełną sznerklów i wzorów 193 wszystko znika na amen in saecula saeculorum: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. VI Allegro furioso alla polacca Ale w knajpie dorożkarskiej, róg Kpiarskiej i Kominiarskiej, idzie walc „Zalany Słoń"; ogórki w słojach się kiszą, wąsy nad kuflami wiszą, bo w tych kuflach miła woń. I przemawia mistrz Onoszko: - Póki dorożka dorożką, a koń koniem, dyszel dyszlem, póki woda płynie w Wiśle, jak tutaj wszyscy jesteście, zawsze będzie w każdym mieście, zawsze będzie choćby jedna, choćby nie wiem jaka biedna: ZACZAROWANA DOROŻKA ZACZAROWANY DOROŻKARZ ZACZAROWANY KOŃ. 1946 194 Kolczyki Izoldy m a ł e o r a t o r i u m Izoldzie Czarnej - wiecznie tej samej Heroldy Szły heroldy widziane z prawa, biało-czerwone heroldy; i krzyczały heroldy: — Sława, sława kolczykom Izoldy. A pierwszy to był przebrany drukarz, a ten, co gwizdnął do nas, raz „sława!" krzyczał, raz w trąbkę dmuchał, a włosy miał jak winogrona. Kwiaty z okien leciały na was. biało-czerwone heroldy. I śpiewały heroldy: — Sława... Dzieci Potem szły dzieci widziane z lewa, jak latarenki w balecie, ale się nagle zaczęła ulewa i zapłakały dzieci. 195 Żołnierze Szli żołnierze zmoczeni do nitki, żołnierze widziani z góry - Śpiew żołnierzy „A pod tą lipką, lipką zieloną mówili sobie, że się ożenią, ślubna kareta, ślubne koniki - a ja ci potem kupię kolczyki". Kolczykom sława, Izoldzie sława, uszom ze śniadej skóry. Dzieci z lewa, heroldy z prawa, deszcz i żołnierze z góry. Na rynku Mistrz ceremonii: Proszę państwa, w sprawie tych kolczyków. Otóż, zaznaczam, żeby uniknąć nieporozumień, że Izolda to jest po prostu konspiracyjny pseudonim. Dziewczynę znaleziono tego pamięt- nego miesiąca na ulicy Wojciecha Górskiego. Kulturowo i semantycznie. Ona była, jak by to powiedzieć, owinięta w państwową flagę. Ale całe ciało było zmiażdżone. Zostały tylko uszy i kolczyki. Realizm, panowie, realizm. I właśnie w myśl powyższego pokażemy państwu 196 Taniec niedźwiedzi Był pewien pan z Krakowa, który niedźwiedzie hodował i zawsze po obiedzie tańczył z jednym niedźwiedziem, a właściwie to była krowa, a nad program nasz poeta ob. Roch Serafiński oddeklamuje swoją „Balladę o dwóch siostrach". Ballada o dwóch siostrach Były dwie siostry: Noc i Śmierć, Śmierć większa, a Noc mniejsza, Noc była piękna jak sen, a Śmierć, Śmierć była jeszcze piękniejsza — Hej nonny no! haj nonny ho! Śmierć była jeszcze piękniejsza. Usługiwały te siostry dwie w gospodzie koło rzeczki. Przyszedł podróżny i woła: - Hej, usłużcie mi, szynkareczki - Hej nonny no! haj nonny ho! usłużcie mi, szynkareczki. Więc zaraz lekko podbiegła Noc, ta mniejsza, wiecie, ta modra. Nalała. Gość się popatrzył w szkło: — Zacny — powiada — kordiał. 197 Hej nonny no! haj nonny ho! — Zacny — powiada - kordiał. Lecz zaraz potem podbiegła Śmierć podbiegiem jeszcze lżejszym, podróżny cmok! a kielich brzęk! bo kordiał był zacniej szy. Hej nonny no! haj nonny ho! bo kordiał był zacniej szy. Spełnił podróżny kielich do dna i już nie mówił z nikim, widząc, że druga siostra ma dużo piękniejsze kolczyki — Hej nonny no! haj nonny ho! dużo piękniejsze kolczyki. Taką balladę w słotny czas w oberży „Trzy Korony" śpiewał mi haj! w Dublinie raz John Burton, John nad Johny - Hej nonny no! haj nonny ho! John Burton, John nad Johny. Dublin to z balladami kram, niejedną tam się złowi. Więc to, com ja usłyszał tam, powtarzam Krakowowi — 198 Hej nonny no! haj nonny ho! powtarzam Krakowowi. Mistrz ceremonii: Koniec „Ballady o dwóch siostrach". Poeta (pisząc): Nie! Nad brzegiem Wisły, Wołgi czy Arna, czy tu, czy na obłoku, Izoldo moja, Izoldo czarna, tyś piąta pora roku skończyłem. Mistrz ceremonii: Kapitalny brak piątej klepki. Kochani radiosłuchacze, oczywiś- cie, że jeżeli teraz kto ma życzenie iść na nocną premierę „Kolczyków Izoldy", to, oczywiście, naturalnie, nie możemy mieć nic przeciw temu. Hymn. Dobranoc. Ten sam rynek we mgle A pod tą lipką, lipką zamgloną we mgle kareta, we mgle koniki. 199 A obiecałeś na ślub kolczyki. Jakie kolczyki? Biało-czerwone. Biało-czerwone? Tak. Jak Warszawa. Dla mnie. Dla twej Izoldy. Jaka Warszawa? Warszawie sława! Sława kolczykom Izoldy. W oberży i z oberży „Pod Ogniem, Wodą i Miedzianymi Trąbami" Niesłychanie mi przyjemnie. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Pan się chyba śmieje ze mnie? Ale skąd, na rany Boskie! Pan słyszał o tych kolczykach? Podobno to balet chiński. Może by tak pod śledzika? Krupczałowski. Trzetrzewiński. Kto? Izolda? Pod Cecorą? Demokracja. Kant dziadowski. Nas z Krakowa nie nabiorą. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Jak pan mówisz, bom zapomniał? Pod Cecorą? Z tym Kilińskim? Człowiek musi być przytomniak. Krupczałowski. Trzetrzewiński. 200 Wie pan co, a mnie czasami rosną, panie, rude włoski, w ogóle taniec na wulkanie. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Jedna sitwa. Jedna sztama ten Balicki i Weryński. Ma pan klucz? Zamknięta brama. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Który klucz? O kluczu potem. Nie zapłacił pan dorożki. Ja? znów strugasz pan idiotę. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Mnie idiota? Od idioty? Sam idiota. Idiociński. Pełnia, panie. Stąd wymioty. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Demokracja. Demokracja. Jak pan mówi? Ryby z Rosji? Za kolczyki? Święta racja. Trzetrzewiński. Krupczałowski. Ja tu z lewa, a ty z prawa, będziem pili pod kanoldy. ........................... I śpiewali żołnierze: Sława. Sława kolczykom Izoldy. 201 Poeta Przepraszam, że się przyłączę. Poeta. Roch Serafiński. Ośmiorga imion. Xiążę. Krupczałowski. Trzetrzewiński. Właściwie jestem bezdzietny. Niestety noszę binokle. Raz chciałem wskoczyć do Etny, jak ten, jak Empedokles. Dym był czerwono-biały. Tylko sandały zostały. Co proszę? Ee, nic właściwie, to tylko taka bajka, więc piszę i sam się dziwię, a łzy takie wielkie jak jajka; i z łez, no niby z tych jajek, kiedy na ziemię upadnie, wyfruwa kurczaczek-grajek i śpiewa - och, jak ładnie. Stąd wiersze, obywatele. Dobrze poczytać w niedzielę. A z wierszy, znaczy się, kawa, zelówki, chleb, czysty raj. Sława, panowie, sława, sława kolczykom. Good bye. 202 Płacz po Izoldzie Szkoda, że stało się, szkoda, że nie ma, że... eech, próżna mowa Norwid, ten pisałby, Tycjan i Rembrandt, i Loon by malował. Ręce jak miękki sen, oczy jak, czy ja wiem, wiadomo: oczy. Anioł szedł, szedł przez mgłę. Mówię: tak. A on: nie. I zauroczył. No i łzy. A, to ty? Szkoda mi, byłyby i brzoskwinie... biały ptak... a tu tak: czarny mak, ciemny smak, jak po winie. 203 Teraz co? Nonny ho! Kruchy świat, kruche szkło, maski i instrumenty. Na cóż mi kwiaty i szmaragd, i gitara, i okręty? Dyrektor teatru: Wchodzić, panowie, już się zaczyna, stroje dowolne, byle nie nago, proszę: „Na bruku leży dziewczyna przykryta biało-czerwoną flagą". A w niebie zaraz, automatycznie, spójrzcie: tuż koło Baraniej Mordy gwiazd osiemnaście lśni bardzo ślicznie, gwiazdozbiór: „Kolczyki Izoldy". ........................................ Kolczyki Izoldy? 1946 204 Bardzo dziwna rodzina Brat u Andersa, szwagier w Paranie — tęskniący niesłychanie; mamunia w mamrze, tatunio tamże — ach, gdzie to, gdzie to, kochanie? To w pewnym kraju, bardzo daleko, za siódmą górą i rzeką. Stryjek zamienił siekierkę na kijek, potem miał żal do strony, więc znów na siekierkę zamienił stryjek ten kijek, lecz był rozżalony, no więc po prostu siekierką stronę w główkę, a sam na postronek — ach, gdzie to było? Bardzo daleko, za siódmą górą i rzeką. Wacio (z wyżej wspomnianej gromadki) wziął się do literatury, wstąpił do Związku, zapłacił składki i pisał różne bzdury: na katolicyzm, o stawach w rzęsie i o brzozowej korze, kawałki w stylu „Zielonej Gęsi", tylko dwa razy gorzej. Ach, gdzie to było? Bardzo daleko, za siódmą górą i rzeką. Busia, siostra Wacia, znaczy się, też miała światopogląd, 205 stenotypistką była w „Orbisie", lecz zmarła od winogron; zatrute były, chociaż niedrogo, to już pan wie, przez kogo — za siódmą górą, za siódmą rzeką, ach, bardzo, bardzo daleko. Czasem wieczorem, gdy przy kominku człowiek grysiczek wcina, to nagle mu się przypomni, synku, wyżej wspomniana rodzina: Brat u Andersa, szwagier w Paranie, tęskniący niesłychanie, mamunia w mamrze, tatunio tamże — za kant, za kant, kochanie. I oko mu się zaleje łzami, łza, synku, to nie kpina. Posłuchaj, synku: Za górami, za lasami mieszkała sobie pewna bardzo dziwna, bardzo głupia rodzina. 1946 206 Cafe-bar „Ocean" i W Brukseli, w złej dzielnicy, jest kawiarnia „Ocean", sami wykolejeńcy przychodzą tu na żer. Barman ma gębę trupią, żona życie złamane, wykolejeńcy łupią w karty zasmarowane: - Merde. - Pardon? - Coeur. Pod sufit z aniołkami fruwają niedopałki, aniołki pozłacane? pozłacane, kochanie o, jeden w dymie znikł. Anegdoty plugawe, mdłe koszałki-opalki; żłopią piwo i kawę: - Merde. - Pardon? - Pique. Gazowe lampy płoną. Wariat stoi przy ścianie. 207 zakładka Już niejeden zatonął w tym płytkim „Oceanie". II Tu dostaniesz rękopis Mozarta i dynamit. Zapszczykulski handluje kawą i dolarami. (Pięcioro dzieci z Włoszką. Włoch pod tramwajem zginął.) Spójrz: tam siedzi, na boczku, gra z Murzynem w domino. III O Boże, co tu dziewczyn! więcej niż gwiazd za chmurą. Durny telefon trzeszczy. Barman patrzy ponuro, jak pochylają one, po dwie, po trzy, po cztery, swe paznokcie czerwone nad kuflami z porterem; jak coś szepcą rzęsami, kolanami, powieką. Są takie z kolczykami i takie bez kolczyków; 208 takie jak nów księżyca i takie jak cień ptaka, i takie jak szubienica, i jak muzyka Bacha; jeszcze inne *- jak liście, jak drzewa i szum drzew i takie... a, rzeczywiście: - Merde. - Pardon? - Trefle. IV Zimą tu się nie błąkaj, stracisz wszelką nadzieję. Wiatr świszczę jak idiota w ulicy Meyerbeer. Zapszczykulski biedaczek wiersze pisze i płacze: chciałby opisać różę; robi kleksy na głowie; cywilizacja w górze płynie jak torpedowiec nad przeklętą kawiarnią „Ocean", nad utraconą wiarą, nad nadzieją, co zatonęła. — Pan wychodzi? — Przepraszam. — Karo. 1)46 209 Czterdziesty szósty Kraków Jesień. Już liście kolorowe jak wstążki na gitarze mojej. U Noworolskiego Palester pije „pól czarnej" z niepokojem: - Bo jesień, wie pan, głupia historia: grypa i wiatr, i oratoria. W Mariackim (złoto wśród purpury, które się spina z nią jak brosza) stoją sobie cztery figury dobrego majstra Wita Stwosza, więc z łezką patrzę nostalgiczną na sztukę dobrą, nie hermetyczną. A przed Mariackim (co ja bazgrzę!) fotografują Amerykanie stare nagrobki, ale także gołąbki srebrne niesłychanie, a dzwony dzwonią... człowiek rzekłby: Niebo czy - „Tygodnik Powszechny"? To - sans rancune. Bo trzeba przyznać: (zdanie samego jest Jerzego), że dziwna byłaby ojczyzna bez „Tygodnika Powszechnego", 210 w ten fiolet tylko nieco czerwieni, wtedy się wszystko na lepsze odmieni. Tylko — łagodnie. Lecz na mą mamę! po cóż ja palce pcham pomiędzy? Ta rzecz — to nie mój departament, mój departament to jest: księżyc, gitary, szpady, żart Pinokia i w ogóle angelologia. Ech, mój Krakowie krakauerski, wypić by cię jak wino z dzbanka! Tu jeszcze grają „Jarmark perski", tu błyszczy Skierski i Ciecierski, tu śpiewa „Krysia Leśniczanka": CESARZU, CESARZU, SZLACHETNE IMIĘ TWE, CESARZU, CESARZU, TWÓJ KRAKÓW MÓWI: NIE. A po teatrze z Kaziem Wyką gadamy sobie o „Twórczości", o wierszach z sensem i z muzyką, o Wenecji i o miłości, i o fistaszkach, i o knefliczkach, i o rysuneczkach Jana Kamyczka; i wschodzi księżyc, cham bezsenny, ale prawdziwy, przedwojenny; więc znów na Planty, uliczkami, po tym księżycu, jak po wodzie 211 (albo po chromatycznej gamie), nad Wisłę, gdzie buszuje młodzież i do znudzenia, do migreny nuci nad Wisłą durne refreny, np. „Góralu, czy ci nie żal?" albo „LIRYKA LIRYKA TKLIWA DYNAMIKA ANGELOLOGIA I DAL". '946 Dwie gitary Dwie gitary za ścianą zagrały równocześnie, a ta pierwsza brzdęk! brzdęk! a ta druga brzdąk! brzdąk! a ta pierwsza o Wołdze, a ta druga o Wiśle, obie takie podobne jak para ludzkich rąk. Dwie gitary za ścianą zagadały, zabrzękły, a ta druga, że Wawel, a ta pierwsza, że Kreml, Wawelowi na sławę i Kremlowi na sławę, 212 czerwień, czerwień - ta pierwsza, druga — czerwień i biel. Eech, rozlały gitary dźwięku pełne po brzegi i głos śpiewał, że brzoza, a baryton, że klon, że... Adam... że Aleksander, że... „Farys"... że... „Oniegin" - tajemnica ta sama i tęsknota, i ton. Tak gadały gitary, a pod ścianą w kołysce spało dziecko, a ogień mruczał w kuchni mru mruu. Zakochani w altance o pierścionku szeptali. Miesiąc świat światłem mościł i kołysał do snu. 1946 Zif Pod choink ą meditation J.O. Panu Hrabiemu STEFANOWI TRZETRZEWIŃSKIEMU-KRUPCZAŁ0WSK1EMU Z_ wyrazami uniżonej wdzięczności za serdeczne powitanie mojej Osoby w Klubie Pikwika, Eód\, Polska. Całkowicie zdenerwowany Autor Otóż, panie Stefanie, bardzo niedobrze: chciałem prosto, Bóg świadk! muszę na poprzek - a chciałoby się, chciało oddać duszę i ciało, lecz, niestety, w tej sprawie któż mnie tu poprze? „Dziś i Jutro" codziennie psy na mnie wiesza, też „Tygodnik Warszawski", też pan Kulesza*, nawet Kazimierz Wyka lewe oko przymyka, a Potocka powiada: II est tres mechant. * Kulesza - czołowy publicysta z miesięcznika „Lampa", o raczej lewico- wym usposobieniu. (Red.) 21Ą Katolicy, Stefanie, żyć mi nie dają, też marksiści, kochanie, nie popierają - więc chodzę nie poparty, z własnym cieniem gram w karty, a cień mówi do mnie per „obłędna fajo". A przecież, mój Stefanie (tu gorzko płaczę), wszystko mogłoby lecieć całkiem inaczej, chłopak jestem warszawski, ech! leciałyby drzazgi, gdyby tak, panie tego, razem coś zacząć. Niestety, nie tak prosto, jak Ci się zdaje, tylko wiatrem wolno mi szumieć nad krajem, czasem jakiejś dziewczynie w sztambuch człek wierszem wpłynie, ot i wszystko, wiadomo: liryczny frajer. Więc choć żal niesłychanie, wypiję mleko, kupię sobie gołąbka ze szkła niebieskiego, stanę sobie przy lustrze, -2IJ gołąbka z rąk wypuszczę i przewrócę się, i koniec, panie Stefanie, (tu następuje straszny koniec: czarny karawan, czarne konie, dwie przewrócone pelargonie, dwa przemówienia na balkonie, lekarz, aptekarz i MO). Wróci wiosna, baronowo Mówisz, że cię miłość mierzi, zmierź mnie sobie, wołasz, zmierź! Spójrz, powiadasz, to są piersi? kogóż natchnie taka pierś? A ja twierdzę: - Baronowo, wkrótce minie zima, a z wiosną zaczną się na nowo nasze słodkie TRULLA LA. Znowu będę twój Don Diego, znowu księżyc, znowu bzy, jak u Pawła Żeraldiego sitwa zmysłów: „Ja i TY". 2l6 I nie powie stary baron więcej do mnie paszoł won, nie wypchnie na bruk z gitarą, bowiem w grobie łeży on. Czarna kryje go pydżama, biedak gonił resztką sił, tak jak stał, w salonie zamarzł, bo lufcik otwarty był. Zły baronie, dobrze tak ci! chciałeś naszą miłość zgnieść, nasze słodkie koci-łapci, że tak powiem, naszą płeć. Na złość tobie wiosną Amor, co sekrety różne zna, ukołysze nas tak samo w tym najsłodszym TRULLA LA. * Aktualnie jeszcze zima (jakże nie lubimy zim!) nasze zmysły w karbach trzyma i rozkwitnąć nie da im; ba, przez całą Europę, zimno! krzyczy dziad i wnuk. 1 zawieszam się jak sopel pod okapem twoich nóg. Lecz się nie martw, baronowo, już przemija zima zła, rozpoczniemy ach! na nowo nasze słodkie TRULLA LA. * Dziś widziałem, to nie farsa (Dosyć mamy takich fars!), jak jamniczek twój zamarzał, „ziuziu" krzyczał, łkał i marzł; więc go wziąłem na rączyny, owinąłem w ciepły puch. O, jamniczku mój jedyny, wycierpiałeś się za dwóch! Na pierś moją marmurową chodź, jamniczku, gdy ci źle. A ty właśnie, baronowo, swym jamniczkiem zowiesz mnie. Czemu dni wesołe nie są, czemu z oka płynie łza? Cierpliwości, baronesso, jeszcze miesiąc, jeszcze dwa, a powrócą nasze święta (jak najprędzej pragnąłbym), 2l8 szał zmysłowy się rozpęta, huknie harfa: rym cym cym, i pochłonie przepych kanap purpurowe serca dwa, w górę uszy, ukochana, TRULLA, TRULLA, TRULLA LA. '947 ? Pomnik studenta W mieście *** (prawda w oczy kole) pomnik studenta stoi na cokole, ze spiżu pomnik i ze spiżu cokół, ze spiżu także allegorie wokół: Księgi, Pochodnie, Globusy i Sowy - wszystko artysta w kształt zaklął spiżowy, a potem zaklął potwornie. Punkt. Czyli za pomnik widać mu nie dopłacili. Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy: Więc na cokole stoi młodzian straszny pod względem garderoby. Odzian letko, agrafką spina przewiewne paletko, 21$ a pod paletkiem, w miejscach dolnotylnych, nie rozwiązany ma problem tekstylny, lecz się uśmiecha i ręce go swędzą, jakby za chwilę miał dostać stypendium. A napis taki na pomniku świeci: TEN POMNIK NARÓD WZNIÓSŁ DLA SWOICH DZIECI DROGICH STUDENTÓW, KTÓRZY Z RÓŻNYCH WZGLĘDÓW NIE UKOŃCZYLI STUDIÓW. I ja się tu wcale nie dziwię. Bo żywy student to jest kłopot dziki. A my, Polacy, my lubim pomniki. '947 Małe kina Najlepsze te małe kina w rozterce i w udręce, z krzesłami wyściełanymi pluszem czerwonym jak serce. Na dworze jeszcze widno, a już się lampa kołysze i cienie meandrem biegną nad zwiastującym afiszem. Chłopcy się drą wniebogłosy w promieniach sztucznego światła, 220 sprzedają papierosy, irysy i sznurowadła. O, już się wieczór zaczyna! Księżyc wyciąga ręce. Najlepsze te małe kina w rozterce i w udręce. Kasjerka ma loki spadziste, króluje w budce złocistej, więc bierzesz bilet i wchodzisz w ciemność, gdzie śpiewa film: szeleszczą gaje kinowe, nareszcie inne, palmowe, a po chodniku bezkresnym snuje się srebrny dym. Jakże tu miło się wtulić, deszcz, zawieruchę przeczekać i nic, i nic nie mówić, i trwać, i nie uciekać. Srebrzysta struga płynie przez umęczone serce. Drzemiesz w tym małym kinie jak list miłosny w kopercie: „Ty moje śliczne śliczności! Znów się do łóżka sam kładę. Na jakimż spotkam cię moście? Twój Pluszowy niedźwiadek". 221 Wychodzisz zatumaniony, zasnuty, zakiniony, przez wietrzne peryferie wędrujesz i myślisz, że najlepsze te małe kina, gdzie wszystko się zapomina; że to gospoda ubogich, którym dzień spłynął źle. Dedykacja: Autorowi „Opowieści morskich", Stanisławowi Marii Salińskiemu '947 Śmierć inteligenta i Hagiografia Przeziębiony. Apolityczny. Nabolaly. Nostalgiczny. Drepce w kółko. Zagłada. Chciałby. Pragnąłby. Mógłby. Gdyby. Wzrok przeciera. Patrzy przez szyby. Biały Koń? Nie, śnieg pada. Wszystko krzywe. Wszystko nie takie. Na ziemi znaki. Na niebie znaki. Przepraszam, a gdzie kometa? 222 Cipciuś z Londynu pisał przecie w wielkim sekrecie o komecie. Kometa. Ale nie ta. Więc obrażony. Więc zatruty. Wszędzie za późno. O dwie minuty. 0 dwie minuty. We śnie. Mieli przyjść szosą. Gdzie ta szosa? Jak gdyby włos wyrywał z nosa, uśmiecha się boleśnie. Więc, leżąc krzyżem, zadecydował. Stanął na głowie. Spuchła mu głowa. Żegnajcie, dzieci, żono! 1 paszkwil rąbnął na pewną pralnię, że w pralni było niekulturalnie i że go znieważono. A teraz co? Teraz się martwi. A może klasztor? Może do partii? Lecz tu czy tam — migrena. Boczną uliczką, zaułkiem krętym idzie pod wiatr ten polski święty z fortepianem Szopena. II Dym Wszedł. Zapłakał. Proszę o kawkę. I kremik. Malutko. Milimetr. 22$ — Popija kawkę. Cierpi na czkawkę. Siedzi zasnuty dymem. Dym spod szalika. Dym wokół głowy. I w głowie. Aż ciekną łzy mu na, że tak powiem, wieniec laurowy z kawiarnianego dymu. Wstał. Na spodniach pękło mu sukno. Chciał dzwonić. Z miną natchnioną. Podniósł słuchawkę. I tutaj buchnął kłąb dymu z telefonu. To zauważył. Że dym w kawiarni. I że tu siedzieć nie chce. Lecz dokąd pójdzie? Co? Więc odprawia swe dymne rekolekcje. A dym się wgryza w serce, w jelita, dym blisko i daleko. W dymie trwożnymi oczkami czyta powieść Andrzejewskiego. Zapałkę sobie wsadził do ucha. Wyjmie. Spróbuje. Słone. I nagle ręce! I nagle szuka jakiejś notatki szalonej. Bo się umówił z kimś. Z Sandauerem? Chciał ględzić na temat prozy. Czy z Sandauerem? Może z Homerem. A może święty Alojzy? 22Ą Nieboszczka ciotka? Może Kopernik? W końcu już nie wie, z kim. A może z dymem? Ten przyszedł. Wierny. Inteligencki dym. III Exitus letalis Najprzód kupił zabaweczkę tanią, gołąbka z niebieskiego szkła. Wybiegł. Stanął pod latarnią. Bo taka mgła szła. Więc z tą mgłą zamroczenie nań naszło. Stęknął. Jęknął: - O, moja biedna głowa. Kto ja jestem? A może jestem kaczka? I bardzo się nad sobą ulitował. Ulica była pusta. Puściusieńka. W dali gwizdał parowóz: — Fiuu! I to była ostatnia piosenka, którą wiek XX zaśpiewał mu. Wszędzie spóźniony. Nigdzie nie pasujący; można by powiedzieć - jaskółka. Co pocznę? myślał. I zapłakał lamentujący na stopniach malutenieczkiego kościółka. Kościółek, znaczy się, Bozia. O! Gdy błysnął księżyc, inteligent zjadł kawałek chleba, potem się napiął, nadął, natężył i odleciał na wspomnianym gołąbku do nieba. '947 22 J Śpiąca dziewczynka Dla córki Kiry i Andrzeja Stawara Śpij, dziecię. Już noc nadpływa jak wędrowny skład nut i w tym składzie, jeżeli poszukasz, chyba coś i dla ciebie się znajdzie: Półksiężyc i uliczka, która do nieba skręca; i wiatr, co ci włosy zakręca; i cienie — dla policzka; i cierpienie — dla serca. '947 Pożegnanie z latarniami Marianowi - Marianowi Eilemu Wy, które w miastach w noc świecicie zawsze cierpliwie i jednako, od których blask w zaułki idzie, iluminacja dla biedaków; na które pijak w noc zimową, pijak, co, dokąd idzie, nie wie, spojrzy z zadartą w górę głową i mruknie: - Może jestem w niebie? ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. 226 Wy, jakakolwiek okolica wasze przychylne światła gości, czy w tym Paryżu, gdzie w księżycu kochałem się bez wzajemności; czy w tym Londynie nad Tamizą, gdzie mgła jest snem, a wiatr histerią, kędy „latarnie światłem gryzą", o czym już pisał T. S. Eliot - ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. Wy, co śpiewacie noce całe, dopóki Wenus nie poblednie, wy, pod którymi przeczytałem trzykroć Danta „Boską komedię"; wy, których nic nie niepokoi, wieczne i kształtne jak sonety, co przebaczacie światłem swoim ludziom i miastu, jak kobiety — ŻEGNAJCIE, KOCHANE LATARNIE. '947 Karol Szymanowski (poetycka wersja rozmowy na Rynku Krakowskim w pobliżu domu „Pod Murzynami" w nocy z dn. i na 2 kwietnia 1947) Annie Iwas\kien>kłowej Tak. To tu; koło tych Murzynów z Konga; pod tą gwiazdą, co tak śmiesznie bzyka. 227 I ten wiatr, co chciałby coś powiedzieć, a się jąka: Mu - mu - mu - muzyka. A w muzyce flażolety, z flażoletów tkaniny perskie, rozumie pani? chromatyczna nuta - tylko słuchać... (polskiej biedy), długo słuchać... (aż do śmierci). I ten smak w ustach, jak dojrzałego, z raju spadającego grejpfruta. '947 Wjazd na wielorybie Natalii Wodospad szyb. Huragan braw. Gap przy każdej szybie. Od piątej rano gapili się na czczo. I nagle piąta pięć! I ryk. I tak się zaczął mój tryumfalny wjazd na wielorybie. Światła były dziwaczne. Trudno by orzec, dzień czy noc; a wiatr? wiatr, ten był szary i chyży. Więc widząc, co się święci, poetyzujący młodzieńcy zakrzyknęli chórem: - Teraz nareszcie będziemy się mogli ?' wyzyc 228 Zwłaszcza że w jednym ręku trzymałem katedrę Notre- -Dame ze złota, a w drugim wielką zieloną gęś, umiłowaną córę moją - i kiedym sunął szpalerem, słyszałem, co myśli hołota: - Oto nadciąga jak wiatr arcyapostoł cywilizacji „Przekroju", z katedrą i gęsią, organista i pyrotechnik, rozdarowujący się jak brzoskwinie Tycjanowskiej Lawinii, zaklęty w capa przez miłość, wyklęty przez „Tygodnik Powszechny", Bacchus demokracji powracający z Indii. Dorożkarze przed oberżami śpiewali Neptuna chwałę hymnem akatystycznym, lecz gdy zrobiło się ciemniej, chcieli uciekać do domu. Stop. Bo dorożki zaczarowałem, a wszystkie płaczące Izoldy miały kolczyki ode mnie. Inteligenci tymczasem wertowali słowniki Larussa, żeby pojąć, co to wszystko znaczy, czy to nie jest przypadkiem kino, tym bardziej że nade mną bizantyjsko płynęła moja muza, kobieta z oczyma Natalii, która jest nie zweryfikowaną boginią. W niebie zaczynała się groza. Notabene była niedziela, innymi słowy: czerwone niebo i purpurowy rynek. Na rynku koło południa wręczono mi order Breughela pod dźwięki stu tysięcy z papugami katarynek, które ustawione wzdłuż trasy, kręcone wprawnymi dłońmi, grzmiały, można powiedzieć, jak jedna cudowna trąba. I znieruchomiało miasto. Z ludźmi. Z kwiatami. I z końmi. 22<) Tulipany frunęły do nieba, a gwiazdy wytrysły na klombach (oczywiście). Deszcz wtedy zaczął płakać jak turkusowa dziewczyna zgwałcona dość podstępnie przez bardzo sprośne monstrum, więc zsiadłem z wieloryba i rzekłem do muzy: — Jedyna, widzisz most? - Rzekła: - Widzę. - I poszliśmy razem do mostu. Na moście wiatr włosy jej owiał. Księżyc rzęsy wydłużył srebrne. Nogi przemienił w promienie, a w światło całą biedę. Liczyliśmy struny nocy na palcach: raz, dwa, trzy, cztery. Jak gitara - miała siedem. '947 Ar s po eti ca c z y l i Sztuka rymotw órcza P rz e d m o w a Jakkolwiek prace w zakresie angelologii (m.in. dawno zamó- wiony artykuł dla „Angels' Review") nie pozwalają mi zasad- niczo na zbytnie czasu trwonienie, to jednak, wielokrotnie przez Drogiego Kolegę nagabywany, ustąpiłem i tę krótką przed- mowę do Jego „Sztuki rymotwórczej" niniejszym na światło podaję. „Ars poetica" K.I. Gałczyńskiego ukazała się pierwiastkowo w tzw. „serii zielonej" Editions Internationales w r. 1937, wywołując szereg gwałtownych sprzeciwów w obozie konser- 2)0 watywnym, potem burze protestów ze strony prasy radykalnej, a na końcu została włączona do indeksu ksiąg zakazanych (index librorum prohibitorum) w wyniku intryg prasy umiarkowanej. Nakład zresztą spalono, jedyny egzemplarz w posiadaniu antyk- wariusza Lefou dotarł po skomplikowanych perypetiach do Polski (przewieziony przez Tad. Brezę) i dziś ukazuje się w wiernym i wybornym polskim przekładzie. Rękopis dzieła — cudem w Muzeum Kociubińskich prze- chowany — nosi pewne ślady oliwy, jakby plamy po oliwie, których żadnym sposobem nie dało się wywabić. Stanowi on rodzaj zeszyciku (format 18x25 cm) kupionego w Nowym Jorku u G. Schirmera, zeszyciku skromnego, oprawionego w tekturowe kompaturki kratkowane zielonymi, prostymi deseniami. Na kompaturkach są narysowane chmurki, u dołu formułka, nerwowo: „Pan Bóg z wami". Całość ma kształt listu (jakże podupada epistolografia!) do krawca Teofila, który, jak to wynika z tekstu, postanowił był przypuścić walny szturm do Parnassu. Swoją „Ars poetka" opracował Author regularną jedenasto- zgłoskową sekstyną (rymowanie: a b a b c c) tokiem jambicznym lub pseudojambicznym, całe opus ma sekstyn 20 (słownie: dwadzieścia), ściśle 19 (dziewiętnaście), ponieważ ostatnia seks- tyną po zbadaniu okazała się oktawą; razem linijek 122. Przy odczytywaniu korekt pomocną mi była mgr Kitty Kowalska, której z tego miejsca wyrażam podziękowanie oraz Żal, że nie mogła dzieła swego doprowadzić do końca z powodu przedwczesnego zgonu. Tuszę, iż „Ars poetka" spotka się z łaskawym przyjęciem u publiczności polskiej i - podobnie jak monumentalne Chmie- lowskiego „Nowe Ateny" - mądrym — dla memoriału, idio- tom - dla nauki, politykom - dla praktyki, melancholikom dla rozrywki przyda się. prof. Baczyński 2p Następu je L i s t d o k r a w c a T e o f i l a i Żeś nie zapomnia ł mnie po latach tylu, wielka to dla mnie, mistrzu igły, radość i prośbie twej natychmi ast, Teofilu, cisnąwsz y inne prace, czynię zadość, bo chcę (za małą opłatą pieniężną ), żebyś się z krawca w poetę przedzier zgnął. II Sumkę twą właśnie otrzymałe m z rana i przeliczył em. Thanks. Zgadza się cacy. Więc wtajemni czę cię teraz w arkana mej poetyckie j sztuki jak Horacy i się zadziwisz , aż po głąb jestestwa, jak blisko od poezji do krawiect wa. I II Więc przede wszystki m: Poeta, co słynie, tak samo długo terminow ać musi, różne posługi wypełnia ć w terminie: Dziadzio wi fajkę nabić, łeb - babusi, majstrow ą połaskota ć w szyję, majstra w pięty, kiedy go męczy kacenjam er wstrętny. I V (O, jakże ciężkie są początki sztuki i w poetyckie j, i w krawiecki ej sztuce! Niejedną łzę przeleje człowiek, póki 232 nie zarży rżeniem własnym jak Fałbuce1, i nieraz rzuci obelżywe słowa na ołtarz, że tak powiem, rozczarowań!) V Termin w rzemiośle to epoka mgławic, jak się wyraził Kołoniecki Roman2, ale już wtedy widać, kto tu krawiec, a kto po prostu ponury krawcoman, co dziełek swoich mglistą idiotyczność podsuwa recenzentom, klnąc Publiczność. VI Publiczność zasię jest tym drogowskazem, czego nie mogą pojąć różni durnie. Jeżeli błazeństw pragnie, bądź jak błazen, jeśli koturnów, stańże na koturnie. I na to nie ma rady, moje panie: Toć i szyjemy, i piszemy dla niej. VII A więc poeta winien mieć przy lustrze żurnal, z którego widać, co się święci: Czy dłuższe wiersze idą, czy też krótsze, na co ma naród chęć bądź nie ma chęci, bo, jak powiedział filozof Parokki3: W modzie wyraża się obłęd epoki. VIII Szyj tedy, Teofilu, tak jak szyłeś, zmieniając igłę w pióro. Na Minerwę4! Jeśli w krawiectwie sławą się okryłeś, -*H to samo cię w poezji czeka. Tutaj przerwę dla przyrządzenia kawy czynię, a z tej racji, że kawa to podstawa inspiracji. IX Mój zaparzania sposób, Teofilu? Natychmiast tobie sposób mój wygarnę: Nie kupuj lichej kawy, Teofilu, lecz kupuj dobrą i syp dużo w garnek, i ze mną czcij nad wszystkie muzy inne dziesiątą. Najważniejszą. Koffeinę. X Podobna Ona jest do Peter Pana5 lub do Kobolda6, któremu zasuwa we drzwiach jest niczym. Najlepsza od rana, gdy jak motylek do mózgu wefruwa przez dziurkę. Dziurka pieśni świszczę wieszcze. Zielone gęsi chmurą. Forsa deszczem. Xl Teraz a propos forsa, Teofilu, za którą człowiek Publiczność wypasa: Już w starożytnym królestwie Bab-Ilu badano problematykę inkasa i ci poeci, co byli kapłani, bez forsy, jak wiadomo, ani ani. XII Cóż, praca z płacą jedną idzie drogą, wie to jednako wieszcz, krawiec czy anioł. Wyborny majster zawsze bierze drogo -2)4- i tylko lichy partacz robi tanio, a lichy partacz jest rynku zakałą, co się już nieraz w życiu okazało. XIII Przykład: Redaktor pewien w Uniejowie zamówił wiersz u wieszcza pierwszej gildy, wieszcz był za drogi oraz twardy w słowie. Redaktor kupił wiersz Hermenegildy7, tani, ale potworny — skutek taki, że redaktora zamknęli do paki. XIV Przykładzik drugi: Mając myśli płoche, inny redaktor w mieście Balabechnie8 zamieścił szmirę, lecąc na taniochę z rąk partaczyny znanego powszechnie, i co? i tylko rozpacz miał przez niego, i na śmierć zadręczyło sumienie go. XV Bo z wierszem jest tak samo jak z kostiumem: Uszyty tanio, zawsze jakiś kicz ma, ni-to-ni-owy jest jak katechumen, leży jak polska twórczość dramatyczna. Żeś mało forsy wydał, to cóż z tego? Lepiej od razu iść do Węglarskiego9. XVI Więc kiedy wiersz napiszesz, w teczkę włóż go, kawy się napij, ale nie mów o nim, żadnych wysiłków rączką ani nóżką. -2}J- Czekaj. Wydawca sam w końcu zadzwoni. I powie: - Mistrzu, proszę, przyjdź pan do mnie. Wtedy idź, ale pamiętaj, by skromnie. XVII I tutaj taka rozegra się scena, grana czasami forte i namiętnie. Wydawca płacze. Ty z miną Szopena cyferkę swą powtarzasz konsekwentnie, że ani grosza taniej. Na wiersz łassy wydawca da ci w końcu czek do Kassy. XVIII Jak Merkuriusza10 ołtarz, który śni się, taką jest Kassa. Rączki lekko drżą ci. Serduszko bije. Punkcik przy podpisie stawiasz, a potem idziesz w ciemny kącik i w tym kąciczku jak dziecię natchnione stajesz i ufnie przeliczasz Mammonę". XIX Zgadza się. Cudnie. Błędu ani troszki. Kasjerce wdzięczność wyrażasz na migi. A potem twoje są wszystkie dorożki. I wszystkie kwiaty12. Wszystkie makagigi,2a. „O, kiedy wiersze staną się monetą, cóż to za rozkosz być wtedy poetą!" XX W ten sposób, Teofilu, nie tak podle żyć będziesz, ale grunt to przyzwoitość. Bo jeśli sonet chcesz przemienić w kotlet, 236 z punktualnością ożeń pracowitość, wtedy zieloną gęś mieć możesz w godle, a nad nią pióro złote marki „SKRYTOŚĆ". Kończę. Pamiętaj, co rzekł B. Słowiczek13.: PISZ I SPRZEDAWAJ, LECZ NIE BIERZ ZALICZEK. Objaśnienia 1 Fałbuce: Bucefał (genialny koń starożytny). Przestawienie sylab dla rymu. Licentia poetka. 2 Roman Kołoniecki: Polish poet. * 1905. 3 Parokki: filozof, autor „Babilonu", emigrant włoski, całkowicie zapo- znany w ojczyźnie. Zmarł w Krakowie w wyniku nostalgii i neurastenii. 4 Minerwa albo Pallas: córka Jowisza, bogini mądrości i sztuk, a jedno- cześnie patronka krawiectwa. 5 Peter (czyt. Piter) Pan: chłopiec, który nie chciał rosnąć. 6 Kobold albo pixie: psikuśny, ale dobry karzełek. 7 Hermenegilda, inaczej Superdeotyma: poeta płci żeńskiej. Postrach redakcji krajowych i zagranicznych. 8 Balabechno: miasto na Ziemiach Odzyskanych. 9 Węglarski: krawiec w Krakowie. 10 Merkuriusz: syn Jowisza, bożek poetów i złodziejów. Mammona: termin psychologiczny na oznaczenie zadowolenia we- wnętrznego. Kwiaty: pachnące rośliny. Doskonały, acz niedrogi prezent dla chorych i kobiet. ?" Makagigi: przysmak orientalny. B. Słowiczek: zmarły niedawno krytyk i wielki przyjaciel piszącej młodzieży. Koniec „Sztuki rymotwórczej" i „Objaśnień" '947 237 - Plac Merkurego (widowisko poetyckie w dziesięciu częściach z epilogiem) Spis tzcczy MOTTO. GŁUPI JASIO. ARGUMENTOM. PROROCTWO JANA Z CZASOMIERZA. KATARYNIARZ. PODEJRZANY KARAWAN. TANIEC INTELIGENTÓW. PSEUDOTERCYNY. BAROMETR. PTASZKI 1 WYWIESZKI. ZAKOŃCZENIE. Motto: Krokodyl k^al nad brzegiem wody, krokodyl, ^wier^ąt bogdychan. ~ Ach, co pan robi? - r^ekl zpolog miody. Odparł krokodyl: - Oddycham. G ł u p i J a s i o : „Plac Merkure go"! „Plac Merkure go"! Za parę złotych tyle dobrego: Łezka i groteska, serca zawiłość i ojczyzny miłość, ogień i dym. I pijaństwo (wodą) ze źródła Hippokre ne, i piosenka z niesłycha nym refrenem: Rym. Cym. Cym. Argumentum Kto nie widział placu merkurego ten nic nie widział ujrzeć plac merkurego i umrzeć gołębie katarynki szopenfeldziarze pająki koniki wróżbici sprzedawcy pyz gorących gramofonów per- 2)8 kolatorów fotografowie z tłem z brzozami nad wodą zdjęcia ślubne w samolocie założyciele sekt religijnych głupi Jasio skórka panieńska stoliki z wirującym piórkiem można wygrać sto cukierków można przegrać życie uważajcie Proroctwo Jana z Czasomierza Kiedy już dość anemii było oraz megalomanii ponurych, tudzież ględzenia nie wiadomo komu, jak również bzdur upartych, deszcz zaczął padać rzęsisty, wystawcie sobie, z góry, i z deszczem wiersz jak wiatr przeleciał wszerz przez dwie szpalty. Psy zaszczekały takoż. Raki: - Szczypać chcemy! - syczały, aż włosy na głowie młodzieńcom, a serca stanęły starcom w piersiach. A kiedy Pantofon nastroił swe symfonały i trwożnie zapytał: — Czy mogę? Społeczeństwo powiedziało: - Proszę bardzo. — Chwila jest osobliwa, a koniunktura świetna - rzekł Pantofon i zagrał, i zapląsały Mariackie Wieże i rybki u pewnego marksisty w akwarium. I rezonans był jak kręgi na wodzie, a kręgi były jak geometria. A Pantofon lekki jak obłok poszedł zainkasować honorarium. -239 Katary niarz (kręcąc korbą i przemawi ając do katarynki) : Lekarstwo na moją biedę, ty moje grające serce! kręcę cię jak niejeden poeta swoje wiersze. Dzieciom, wariatom w obłokach ileż radości przyczyniasz, o, jakże mam cię nie kochać, ostatni kataryniarz! Papuga nad piszczałkami, jak subiekt w obłędnym sklepie, wróżby sprzedaje gapiom, że jutro będzie lepiej. Wiadomo: ludziom potrzeba trochę bengalskich ogni. Z papugi mam pajdę chleba, więc wołam: — Lora, ciągnij! Lora radośnie wrzeszczy głosem Elżbiety Drużbackiej. Lecz któż jestem ja? Tyci świerszczyk w szczelinie cywilizacji. Więc kręcę, kręcę i kręcę korbą mój dźwięczny bronchit. Natchnienie biorę w serce. A forsę do kieszonki. 240 Podejrzany karawan Że to i srebro, i rokoko, należałoby w gruncie prozą, ale nie w tym rzecz; rzecz, kogo wysoko za tą szybką tak szybko wiozą? Cienie: od brzóz. Konie: cienkie nóżki. Chlup: w chandrę. Kurzu: spirale. Trzęsie się. Słońce. A może to Puszkin? O, biedny, biedny Aleksander. Pióropusz: niknie. Koła: daleko. Do mostu. Ulicą stromą. Wielki, odwieczny jest kurz na placu Merkurego. Więc w ogóle nic nie wiadomo. Taniec inteligentów Ani w górze, ani w dole, w środku ani: binokle pod parasolem, pan przy pani. Sami państwo: pani z panem, a pan z panią. Krzywe nogi bugi-bugi nad otchłanią. I „dziękuję", i „przepraszam" (całą grupę). 24I I „mam zaszczyt", i „go nie mam", i „Jotwupe". W niedzielę splin, sekulorum; jutro tenże. Jagniątka cacy na forum, w domu węże. Demokracja to są zbóje pospolici. Ach, przepraszam! Ach, dziękuję! Kici-kici. Kici-kici Rostworowski, Krakus ci ja; i Słowacki kici-kici, mamma mia. Kurz - wiruje. Głowa - puchnie. My - tańczymy. Kici-kici rewolucje i reżimy. Na to w górze w śmiech wszyscy święci, że pląsali tak - eech! inteligenci. Pseudotercyny Tutaj otwarła się piekielna paszcza jak Baby gęba, która się otwiera, i drżeć zacząłem całym ciałem, zwłaszcza 2Ą2 że z gęby wyszedł sozjusz Sandauera i Osmańczyka sobowtór, i Jaszcza, i Gołubiew z halabardą, jak Chimera, a potem dwaj na skrzydłach serafickich sfrunęli: Marian Eile i Balicki. Barometr: (id^ie w górę) Ptaszki i wywieszki Solidni rzemieślnicy hodują ptaszki, a przed sklepami mają wywieszki: Klucze, okulary, nożyce, dzbanuszki; w klatkach: kanarki, kosy, śmieciuszki. Wokół dzbanuszków, nożyc i kluczy zefir wiruje świeży. Narzędzia błyszczą. Robota mruczy. Na stole chleb leży. Umyte szyby błyszczą nadzieją. Śpiewa w doniczce kwiat. Ptaszki się śmieją. Wywieszki chwieją. Z Wisły wychodzi wiatr. Zakończenie Wraz z wiatrem ściemniało się i robiło coraz fajniej. Poeci pili klęcząc ze źródła Hippokrene. Dziewczyny przymierzały pierścienie. A księżyc był jak czajnik. Całkowicie złoty. Notabene. '947 ~*43 Rymy niani i „Natchnienie świata' Polska jest jak poeta i za to ją świat wini. Poeta ma natchnienie. Forsę inni. II Megalomania Idąc razu pewnego przez leśny gąszcz, spytałem chrząszcza, co w całej Polsce słynie: - Czemu pan się nie odkłania, kolego chrząszcz? Chrząszcz odpowiedział: — Gdyż brzmię w trzcinie. III Na polską twórczość satyryczną Na świętego Grzegorza płynie atrament do morza. IV Ora et labora Módl się i pracuj! rzekł mnich. Oto najlepszy morał. Dwa słowa, a ileż w nich! I modlił się do wieczora. '947 -2Ą4- Augustiniana (dla pani Zofii Nałkowskiej) I Ex omni me Całego siebie dać jak bukiet chabrów, bo zawsze warto. Bo nigdy nie za późno. Lampą dla ludzi być, a nawą dla aniołów, których mi żal. Którym jest w niebie nudno. II Crescente anxietudine Kiedy niepokój rośnie jak wieża, a wieczór jest jak Autoportret Diirera przerażony, z workiem pieniędzy do snu jak do pieczary zmierzam, żeby odnaleźć kolana mojej żony. III De bono perseverantiae (O cnocie uporczywości) Czcić drobnostki. Drobnostki załatwiać punktualnie. Żyć tak, jakby się miało żyć wiecznie. Być świeczkami w latarniach. Ale nigdy nie włazić na latarnie. Długo kalkulować odruchy. I nie być niegrzecznym społecznie. Krynica, Stary Dom Zdrojowy " miesiącu lipcu 1947 - 24J - Krówka Mochnacka i Szanowna, jak Wieża Mariacka, chodzi Krówka Mochnacka, co do reżimu żal ma; chodzi, rusza nogami, w niebo patrzy czasami, luksusowa, pierwszorzędna i oryginalna. II Z premiery na premierę, z neseserem, z Bodlerem - metafizyczna krowa; przy obiedzie, kolacji grymasi: — Bba, we Francji... Oryginalna. Pierwszorzędna. I luksusowa. III W Warszawie, to u Fuchsa rozkłada parę nóg, za którymi, a właściwie pod nią, też się piesek rozkłada, jednooka szkarada, ubóstwiająca też Kulturę Zachodnią. 246 IV Mijają lata, zimy: budujemy, walczymy, sprzedajemy słowa i słówka; świat, brany w rożne wiatry, jak księżyc zmienia kwadry — tylko nie Mochnacka Krówka. V Ona — zawsze ta sama. Bo takaż była mama, takaż babcia i prababcia takaż. Dziedziczność? Owszem. Ślicznie. Ale czemuż dziedzicznie chodzisz, Krówko, i kraczesz, i krakasz? VI Czasem, gdy gwiazdy płyną, zatruty kofeiną nagle zbudzę się i wizja mętna! Jak czarownica Goi dyszy, nade mną stoi KRÓWKA MOCHNACKA !!!! Oryginalna, luksusowa i pierwszorzędna. '947 -247 - Bufalo-bill czyli Najnowsze egipsko-chaldejskie przedwojenne nadzwyczajne krakowskie abecadło Komu, komu, bo idę do domu! A ANIOŁ jest to człowiek boży? ADAM Ewę wciąż batoży? B BUBA Baba mieszka w Mszanie? BURDEL znaczy zamieszanie? C CYGARA nie wsadzaj w placki? CYCKI to nazwisko na „cki"? D DRAŃ był straszny z Szatobrianda? DOBRACZYŃSKI wuj Rembrandta? E EROTOMAN szczypie wilgi? ERYK to Lipiński, „Szpilki"? F FRANCUZ jada nawet muchę? FAKIR ziemię orze uchem? 248 G GRECO malarz zawsze młody? GÓWNO mrożone to lody? H HAMMURABI stworzył kodeks? HONOR po łacinie podex? I IRRAVADI wąchał eter? ILOCZAS gubi poetę? J JAN Sobieski wynalazł balon? JAJKO powiesz i w śmiech salon? K KONSTANTY vide Ildefons? KAMYCZEK Jan grywa w refons? L LAMBDA grecka to litera? LYRA przyrząd Sandauera? Ł ŁADOSZ jest nazwisko Henia? ŁOKNO dziura do patrzenia? M MORWA drzewo, a nie mątwa? MORWA TWOJA MAĆ to klątwa? 249 N NERON śmiał się ha-ha-ha-ha? NIE czytaj Wilhelma Macha? O O, jak ciężko na świecie żyć? ORNITOLOG ptaszki widzi? P PUPA konfederat barski? FORTEPIAN to błąd drukarski? R RĄBANKA przydział na lato? RYBY opisuje Ćsato? S SŁOWACKI uwielbiał orły? SIUSIAĆ w spodnie znak niedobry? T TWEED to znana szkocka rzeka? TRUMNY nie wkładaj do mleka? U UNIECHOWSKI znany cwaniak? UCHO otwór do dłubania? V VOGÓLE mętny przysłówek? YOLTAIRE Francuz i półgłówek? 2JO w WALDORFF łysy anioł w niebie? WOLĘ Waldorffa niż siebie? X XAWERY Pruszyński owszem? XENOFONT odkrył Mazowsze? Y YES to znaczny „tak" w Londynie? YONASZ pływał po głębinie? Z ZWINGLIUSZ zniósł celibat w Rusi? ZUPA dobra, kiedy kusi? Koniec Bufalo-bill czyli Najnowszego egipsko-chaldejskiego przedwojennego nadzwyczajnego krakowskiego abecadła Pani Hermenegildye KOCIUBIŃSKIEJ - \amiast wiązanki na grób pieska '947 2JI Nagrobek, który Konstanty Ildefons sam sobie ułożył nadziewając się być do piekła idącym Oto masz moje photo, chłop byłem jak rizotto, nie duży, nie maleńki, lecz zgubiły mnie księgi, mistyczne? tomistyczne? nie! materialistyczne; w ogóle księgi świeckie, jak Wieszcz mawiał, zbójeckie. Teraz mi bardzo przykro: pan Gołubiew mnie wyklął i na dno piekła spuścił, gdzie goreję w czeluści: siarką zachodzi buzia, w zadku smoła gorąca, diabłowie krzyczą: huzia! i męczą Ildefonsa. 2)2 Czytelniczko niektóra, masz dowód, zła lektura może być gorzkim fopa; a jeżeliś niewierna, żem jest na dnie inferna, uczyń dziurkę i popatrz. '947 Transport Odnalezionym po latach: Florze i Władysławowi Bieńkowskim Z krakowskim pocałunkiem Autor Proza W autobusach, tych nowoczesnych dyliżansach, tych domach ludowych na kółkach, spotykają się różni ludzie: Wiersz Allegro sostenuto jedzie magik w cylindrze, przedwcześnie siwy, jedzie dyrektor departamentu, na grzyby, jedzie sekretarka spółdzielni „Niniwa", jedzie Hermenegilda Kociubińska z rulonem patriotycznych sonetów, koło szyby; i z olbrzymim rewolwerem facet, który wygląda jak nieżywy, */i i skeptyczny dog pod ławką, i duch (kobieta?) ze czkawką, i jeszcze jeden dzielny facet z, pardą, prywatnej inicjatywy. Z początku wszystko to są ludzie obcy: i PPR, i PPS, i jeszcze co tam, dialog kuleje, kopci, ale wreszcie jak nić się mota i za każdym szosy załomem autobus coraz bardziej staje się domem, wspólny autobus, wspólny interes, wspólna dola i robota; wspólna piosenka i cel, wspólna, pardą, odwaga, co tu gadać: czerwień i biel: wspólna na maszcie flaga, kwiat, proszę państwa, cud, proszę państwa, na dachu autobusu jak z musu: BIAŁO-CZERWONA FLAGA. A autobus właśnie przejeżdża przez góry, ksiądz Franko mówi „módl się za nami" i gdy autobus przejeżdża koło chmury, sonety Hermenegildy łączą się z chmurami. Piorun. Autobus staje. Pocałowana dziewczyna poprawia we włosach kąkol, a idioci piją alkohol. Potem znowu ruch i krajobraz. Garnki na płocie. Kogut pieje. W wieczór księżyc, w co się patrzy jak w obraz, — 2J4- w zmienne kwadry niezmiennej nadziei; czasem deszczyk w rytm słowiańskiej pieśni, czasem z lasu faunowie leśni — i ten gość w kącie, który nic nie gada, tylko się uśmiecha i śwista, ani „katolik", ani „marksista", tylko rzetelny rzemieślnik. 1947 O wróbelku Wróbelek jest mała ptaszyna, wróbelek istotka niewielka, on brzydką stonogę pochłania, lecz nikt nie popiera wróbelka. Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, że wróbelek jest druh nasz szczery?! Kochajcie wróbelka, dziewczęta, kochajcie, do jasnej cholery! '947 2JJ Spotkanie w Szczecinie Leonardowi Borkowic^pwi Naprzeciw mojego okna w mieście Szczecinie złoci się w słońcu jemioła, a obłok przy niej. A w dole dziewczyny idą gwarząc wesoło — lecz tylko śnieg je całuje pod tą jemiołą. Ale jest jedna wśród dziewczyn, wietrzna i morska, ma takie niezwykłe imię: Polska. Na nią czekały usta. I dla niej chcę wierszem płonąć. Za Szczecin. Za Pierwszą Armię. Za wolność. '947 2j6 Przed zapaleniem choinki i Wstęp Już się dzień jak tragarz pochyla. Trzeba wyjść na miasto. Wigilia. Trzeba się trochę powłóczyć zamglonymi ulicami Krakowa. A Kraków jest dama fędesjeklowa w biżuterii świateł sztucznych. II Przemówienie do ulic (>v mimowolnej formie piosenki) Siostry moje, ulice, chcę wam dziś miłość wyznać: wy jesteście moja ojczyzna, mój deszcz i wiatr, i śnieg; śnieg tak pachnie jak lilia, deszcz jak wino upija, idąc wami słyszę, jak mija szalony XX wiek. W dali, na wzgórzu przystanę, gdzie miasto zaczarowane, wy płyniecie tam ze mną, piękniejsze od najpiękniejszych rzek. Siostry sny zsyłające, siostry moje, ulice, w dzień na szybach ze słońcem, -2J7 - w noc z wiszącym księżycem. W was puszczałem w rynsztokach małe łódki z papieru, o, złote dźwięków szuflady, o, filharmonie szmeru! Któż tak potrafi rzewnie mgłami zasnuć i osnuć? Któż tak do ucha szepnie: „Nie smuć się, bracie, nie smuć". Wiosną ptaszki i listki, latem jest kurz złocisty, jesienią koncert dżdżysty, a zimą wiatr i śnieg; śnieg tak pachnie jak lilia, wiatr jak wino upija, idąc wami słyszę, jak mija szalony XX wiek. (W ten sposób, pojmujecie, mam milion sióstr na świecie, bo w każdym mieście jest moje szczęście: ulice, ulice, ulice.) III Anormalny chiromanta Gdzie wzejdzie Gwiazdka? W niebie. Gdzie są dziewczyny? W sklepie. Dziewczyny ciastka sprzedają. W sklepie jest lepiej niż w niebie. Właśnie do sklepu wszedł chiromanta — •2f* — oraz chiromanty cień — i rzecze chiromanta: „Niech da mi panna dwa miliony rurek z kremem". „Przepraszam pana! Bez głupich żartów! Ile żąda dobrodziej?" „Cztery miliony, a zresztą — nie warto". I tak jak wszedł, wychodzi. IV Straszne skutki pijaństwa Ulicą jedzie dorożka, dorożkarz jest wlany troszkę, w dodatku śpiewa ten nicpoń: „Nie przesadzajmy z prohibicją... Nie przesadzajmy... tararara..." Więc wnet spotyka go kara: nagłą śmiercią umiera na koźle. Dobrze ci tak, stary ośle. Koń łeb odwraca. Przez smutne oko patrzy — o, dolo gorzka! i mówi: „Jeszcze jeden dorożkarz odszedł nie wiadomo dokąd". A lekarz stwierdza. I dzwonią z dziennika. A śnieg tańczy walczyka. V 80 strażaków i 1 (jedno) bluźnierstwo Inną ulicą z wielkim wysiłkiem tirli-bum-tiritomba idą strażacy i tak przez pomyłkę 2J9 ~ grają na pożyczonych trąbach: JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY, ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY. ADRESIK: HOTEL „FENOMENALNY" POKÓJ NR 303. I śnieg pada przez pomyłkę. I topnieje na jezdni. I wiatr wieje przez pomyłkę. A inaczej było w przepowiedni. Bo miało być słońce we dnie i lekkie mgiełki z rana. Oto są przepowiednie świętego Korbiniana! A tutaj śnieg monstrualny i pada, i pada, i... JESTEM DZIŚ TAKI SENTYMENTALNY, ŻE MÓGŁBYM SPRZEDAWAĆ ŁZY. VI Zamieć Zamieć, zamieć na bożym świecie, na całym świecie zamieć. Śnieg, powiadacie? A cóż wy wiecie, co to jest zamieć? Strach? A cóż wy możecie poradzić na taki strach? Na śnieżnej chmurze jak na białym byku sadzi tłusty Sebastian Bach. Liryka, muzyka coraz to wyższa, do nieba by się szło, ŻÓO właśnie tak, gdym Bacha w zamieć słyszał w Paryżu, w PALAIS CHAILLOT: Organy w chmury, w chmurach cherubin chmurom krzyczący: „Grajcie". Wszystko, coś stracił, wszystko, coś zgubił, w Bachu, bracie, odnajdziesz. VII Powrót A podobno jest gdzieś ulica (lecz jak tam dojść? którędy?), ulica zdradzonego dzieciństwa, ulica Wielkiej Kolędy. Na ulicy tej taki znajomy, w kurzu z węgla, nie w rajskim ogrodzie, stoi dom jak inne domy, dom, w którym żeś się urodził. Ten sam stróż stoi przy bramie. Przed bramą ten sam kamień. Pyta stróż: „Gdzieś pan był tyle lat?" „Wędrowałem przez głupi świat". Więc na górę szybko po schodach. Wchodzisz. Matka wciąż taka młoda. Przy niej ojciec z czarnymi wąsami. I dziadkowie. Wszyscy ci sami. I brat, co miał okarynę. Potem umarł na szkarlatynę. Właśnie ojciec kiwa na matkę, że już wzeszła Gwiazda na niebie, że czas się dzielić opłatkiem, 26l więc wszyscy podchodzą do siebie i serca drżą uroczyście jak na drzewie przy liściach liście. Jest cicho. Choinka płonie. Na szczycie cherubin fruwa. Na oknach pelargonie blask świeczek złotem zasnuwa, a z kąta, z ust brata, płynie kolęda na okarynie: LULAJŻE, JEZUNIU, MOJA PEREŁKO, LULAJŻE, JEZUNIU, ME PIEŚCIDEŁKO. '947 Mała symfonia „świecznikowa" Helenie i Henrykowi Łados^om na Gwiazdkę - na serdeczną pamiątkę 1 On nad nami wisiał, światło snując, a my w dole, przy stole, wyczekując - (konsul francuski był taki śmieszny!) szpady, kwiaty, kobiety i nuty posypywał złotym pudrem nudy świecznik śnieżny. Potem świecznik nagle cienie zmylił, żeśmy sądzili, że jesteśmy w Sewilli, jaka Sewilla?! Toć Katowice w zamieć. 262 Potem północ ogłosił zegar szafkowy, podobny do diabła z uszami krowy: „Północ, panowie. Można nie kłamać". Na to konsul spłaszczony od trwogi: „Inteligencjo polska, ten salon właściwie nie ma podłogi! A ja jestem kaczką i jestem opętany". I kwa-kwa! i znikł konsulcio, gdy dziób odmykał. I sączyło się ciemne światło ze świecznika w ciemne kąty jak jodyna w rany. II Było nudno. I wszyscy znudzeni siedzieli. Więc zacząłem im opowiadać o bezkresnych bulwarach Brukseli: że tam ciemno jest ciągle. I drzewa się ciągle trzęsą. I pada deszcz. I człowiek idzie przed siebie bez sensu. Że wiele złota leży w bankach, ale cóż z tego! Nikt się nie cieszy. I wszyscy chcieliby odejść bardzo daleko. Na bulwarach Brukseli nie ma żadnych kolorów, tylko mokro. Na bulwarach Brukseli jedyne wyjście to się otruć. Ranek jest taki jak wieczór na tych bulwarach i nigdy nie dźwięczy tu nic: ani śpiew, ani gitara — wiatr tylko wieje leniwy, lecz zapachów żadnych nie niesie — i cienie mijają cienie jak w XX-wiecznym Hadesie. Nie ma tu wiosny. Ani niedzieli. Na bulwarach Brukseli bezkresnych. Na bezkresnych bulwarach Brukseli. 263 III Kiedy podano pieczeń z rożna, za oknem zaczęła się zamieć śnieżna i śnieg, śnieg pięścią w szybę uderzył. I widziałe m z jednej strony śnieg (komiczn e!), a z drugiej te twarze ascetyczn e, unoszące się znad talerzy. Świeczni k zakołysał się. Upadł nożyk. Jeden gość się na kanapie położył. Z powodu serca. I jadł winogron o. A ja się zerwałem z krzesła. Nie kłamię! I pięścią w szybę. I zamieć bardzo wolno weszła do salonu. Skandal. Gaffa. Koniec Sewilli. Wszyscy się najeżyli i mówili: — Dziękuje my! — I: - Przeprasz amy! I przewróc ił się zegar szafkowy , podobny do diabła z uszami krowy, w chwili gdy towarzyst wo wychodzi ło z bramy. IV A ulicą, a ulicą, robotnicy ulicą szli, szli śpiewając, raźnym krokiem, a my boczkiem, a my bokiem, inteligencja dawnych dni. Oczywiście. Oczywiście. Żeśmy chcieli. Razem! Eeeech... Brak kontaktu. Gorycz faktu. A w dodatku taki śnieg. 20Ą Frrr! do góry. Frrr! na poprzek. Ach, serduszko! Och, niedobrze, tak jak struna: brzdąk i brzdęk. A mówiłem: zostać w bramie. Zamieć, proszę państwa. Zamieć. Towarzysze, pada śnieg. V Jak tu prawdę o Polsce powiedzieć, gdy pióro mam takie zamglone i pajęczynę w kałamarzu? I w oczach kłamliwe mgły. Jak tu Polskę na ręce pochwycić jak żonę i unieść do gwiazd jak żonę, i po prostu powiedzieć: to ty. To ty, wolna na przekór kanaliom i durniom. Mariacka Wieża, Pallas Varsavia, słońce wolności, które krety oślepia, ty roześmiana szeroko, gdy wózek z węglem przejeżdża przez roztrzaskany Szopena fortepian. Bo każdy twój dzień jest hymn. Nie słotny walc. Więc hymnem warczę nad twymi portami, szumię wietrzną wiejską muzyką, a w nocy, jak krasnoludek, wsparty na piórze, pilnuję twojego żelaza i cynku. I nie chcę od ciebie nic — oprócz szczęścia, że idę w szeregu. Przechodzę. Rzucasz mi kwiat. Bądź zdrów, powiadasz. Bądź zdrowa. O, gdybyź choć jeden mój wiersz na Polskę kiedy tak spadł, bezimienny, ale ożywczy, jak burza, burza majowa. 2Ój VI Od wioski do miasta i znowu w wieś jest szosa szeroka jak piękna pieśń. Szeroka szosa, przy szosie szkoły. O, kraju mój nowy, kraju wesoły! Jakie to szczęście między swojemi w tej Polsce, co wreszcie chodzi po ziemi. VII Jeśli kiedy — to mówię w sekrecie — napotkacie na jakiej tandecie, może w Krakowie, a może w Łodzi, taką paniusię, co ze świecznikiem chodzi, a na głowie ma kapelusz śmieszny, to nie śmiejcie się z niej, na rany Chrystusa! Bo sprzedaje właśnie ta paniusia świecznik śnieżny. '947 ? 2Ó6 Grób Krasickiego Co wieczór Wenus nad tym wzgórkiem błyska i muska kwiaty, w których się kochał śpiewający biskup, tłumacz Lukiana z Samosaty; obok tarnina wróblom na uciechę, w tarninie chmury białe — i mówią chmury: „On w kraj spadał śmiechem jak Zeus złotym deszczem w Danae; ale mu wlazła śmierć w wesołe oczy, zielone jak ta mogiła, to nic, nie cały umarł; zaraz w nocy Wenus się nad nim zapaliła, wdzięcznie okrągła. Swymi promieniami grób srebrzy po wieki wieków. A to są cienie: To grozą pięściami upiory urażonych mnichów". Do mowy polskiej Z akcentem na przedostatniej sylabie, co mnie zupełnie nie zachwyca — i znowu „drz" i „grz", i „chrz", i znowu „pszczoła" i „pszenica", 267 i znowu drogi mgłą owiane (po których chodzi pani z panem, pan, proszę pani, wyszedł z betów) - o, mowo polska, zakręt weź, pianinkiem jesteś, nie organem, klajstrem, a nie pasją politycznego pamfletu — z tym swym akcentem z brzydkich brzydszym, jak rzecz wiecznie niedokończona, ty zamiast działać, ty się mizdrzysz, zatruta składnią Cycerona; skrzypeczko śliczna, dudko dudków, dziecinko, się skarżąca mamie, nieutulonych wdowo smutków, ty muskasz rzeczy, a nie łamiesz; ty lubisz łasić się, przymilać, kostium przymierzać osiem razy. A nam potrzeba monosylab krótkich i jasnych jak rozkazy. Nam trzeba więcej rymów męskich, którymi będziem ćwiczyć Muzę, nam trzeba w sedno, a nie w księżyc, żelazem, a nie z ciepłych klusek. Z akcentem na przedostatniej sylabie, jak biegacz, co mu pękły ścięgna, jak naród, co w pół drogi stanie, taką ty jesteś, mglisto-senna. 268 Szczęście, że płyniesz ulicami, nie tylko w książkach, i jak rzeka szumisz nowymi akcentami, gdy człowiek mówi do człowieka; lecz literacka, z tych odpadków historii, co spadają z wózka, uff! jak mnie męczysz, Święta Matko, niedosłowiańska, półfrancuska. I choć z czerwieni płonących Warszaw trwalszą niż Anglia flagę zszywam, mowo polska, ja cię oskarżam: STAŁAŚ SIĘ LENIWA, NIEŻYWA. t94t Pieśń paschalna Nie Kalwaria, nie Golgota, ale chmura szczerozłota i wiatr skory; nie noc i cierń, ale słońce i blaski się wplatające w kędziory. Na tej szczerozłotej chmurze fruniesz - zwycięski - ku górze, „Sprawca zachwytów"; 269 lśni marszczona wiatrem szata, a z szaty na Polskę spada woń hiacyntów. Za te cuda oczywiste jakże ja Cię uczczę, Chryste? Wierszem chyba. Lecz patrząc na Twoją chwałę, stanąłem i oniemiałem, jak ryba. Bo trudno ziemskim inkaustem sprawy opisać przepastne: wiatr i złoto - chyba tylko oczy zadrzeć, zasłuchać się i zapatrzeć w szum odlotu. Spójrzcie: nad Wieżą Mariacką! Spójrzcie: już mały jak cacko leci. Wirują złociste koła. Zieleń gra. Purpura woła. RESURREXIT. if4i 2/0 Dziecko żydowskie Widziałem taki balkon, w kwietniu, w słońcu, w takim słońcu, że aż się oczy mrużą; gdy wiatry z pól zbyt pełne woni są; gdy ptaków i kwiatów jest tak dużo. Na tym balkonie, kiedy nań blask naszedł i wszystkie wonie jak miotłą przepłoszył, jeden posępny cień został jednakże i miał zielone oczy. Była to dziewuszka, której dzieje opisać można by w niejednym tomie. Jej teraz dobrze jest. Lecz jeszcze się nie śmieje. I często krzyczy nocą od złych wspomnień. Żydowskie dziecko. Kwiat, co rósł w sekrecie. Świerszczyk ukryty w szparze. A rodzice i stara babka, wszystko padło w getcie, oświetlone ogniem i księżycem. Dzisiaj jest dobrze, prawda, moje dziecko? Kwiaty znów pachną. Gwiazdy znów migocą. Ale ja także znam kolczasty drut i noc niemiecką i czasem też krzyczę nocą. ,94s 2JI Sylwester Marosz Pamięci Edwarda Szymańskiego Sylwester miał siostrę i skośne oczy, Sylwester miał oczy niebieskie, a kiedy się czołg ze swastyką przez Smoleńsk przetoczył, zburzył Sylwestrowi czołg siostrę razem ze Smoleńskiem. Ee tam miasta! ee tam siostry! nasza siostra jest po prostu ideą — i dlatego nasze nowe siostry rosną jak wiosny, i dlatego nasze miasta się odbudowują i śmieją, a idea to, widzicie, głowa i ręka, i cynk, i tedeum dzwonów; panie Krupczałowski, niech pan się niczego nie łęka, nas jest dzisiaj 300 milionów. Przepraszam, skłamałem, bo o jednego mniej, bo brak Sylwestra, czyli minus o jedną osobę. BO SYLWESTER, ROSJANIN, ZGINĄŁ JAKO POLAK ZA WARSZAWĘ. ZA WARSZAWĘ. JAKO POLAK. ZA EUROPĘ. Jak bombę, proszę państwa, podłożył go wywiad na zajętych przez Hitlera terenach. Ciężkie miesiące. Ale sercu lekko, kiedy serce wie, po co żyć i za co umierać. Z krótkofalówką niełatwa sprawa, skomplikowana, 272 ano z trudem do Stoczka, ano do Polski, a w Polsce w mig zakochana Helena. Krótkofalówkę w chleb, co proszę? jsjo w chleb, i w pociąg. Rusza. Helena patrzy i napatrzyć się nie może. Bo piękny był bolszewik, cholera, jak róża. Ze Stoczka do Warszawy pociąg kroczy, Sylwester duma. Bo nie wie, czy patrzyć, jak Helena, Helenie w oczy, czy w chleb, gdzie jest ta krótkofalówka. Wreszcie Warszawa. Doswidanja, Liena. Deszcz. Oczy Heleny i jezdnie mokre. Do widzenia, gołąbko. Ja, widzisz, metafizyczny analfabeta, ja znam tylko jedno słowo: konkret. Z trudem znalazł Sylwester mieszkanie, ale na Pradze, ale nędzne, uch! jaka bieda, bo robotnik, u którego zamieszkał Marosz, nędznie zarabiał, jak dziś niejeden francuski poeta. Ale za to potem, po nowej przeprowadzce, na Bielanach, bywało niebo bogate, bo pierwszorzędnie umeblowane gwiazdami. Pracuje krótkofalówka. Piękny jest światek i piękna druga Polka, Krystyna. No i wsypa, i rozwalają Krystynkę bydlęta, z całą rodziną (gdzie teraz leżą, nikt nie wie). Potem mąż Marii zginął, ale Maria na Pawiaku urodziła za to bliźnięta 27) jak dwie nowe gwiazdy, jak Kastor i Polluks na nowym polskim socjalistycznym niebie. Co z Sylwestrem? Ano nic. Raz się odnalazł w tramwaju nieoczekiwanie, gdy Helena w tramwaj wsiadała, do domu, ścisk był i pisk i wrywali się w tramwaj warszawianie jak chaotyczny polonez bufonów. Pogadali w tramwaju. Sylwester pytał o Mikusia, czy zawsze wesół jak ptaszek. Helena: — O, tu na fotografii mam go. Podobny do Henryka i tak jak dawniej lubi przed snem wychodzić na balkon, bo mówi: — Mamo, ja tylko jeszcze nockę zobaczę. (Mikuś zobaczył śmierć.) I to była ostatnia rozmowa z Sylwestrem, ileż to temu lat! Ostatnia, rozumiecie, i potem po Sylwestrze zupełnie zaginął ślad. Aż tu nagle pewnego dnia afisz z teatru śmierci. Aha: Obwieszczenie napadnięto tchórzliwie polscy bandyci śledztwo wykazało niezbicie organizacji tajnej za powyższe kazałem spośród osób, które były skazane przez sąd -2J4 — doraźny policji bezpieczeństwa, a były tymczasem przewidziane do ułaskawienia w dn. 11.xn.1943 oraz w dn. 14.xu.194j publicznie roz- strzelać następuje lista 170 nazwisk, wśród których: SYLWESTER MAROSZ podpisał: dowódca SS i policji na dystrykt warszawski Warszawa, 15. XII. 194 3 Afisz wisiał na ulicy Belgijskiej, w grudniu, roku czterdziestym trzecim, z wieczora. Grudzień. Chodniki były śliskie jak życie konspiratora. O, przyjaciele moi, z Warszawy, Moskwy i Pragi, Sylwester Marosz uczył nas zimnej kalkulacji i gorącej odwagi, a że zginął, cóż - życie. Lecz nie ma na ideę śmierci. O Sylwestrze Maroszu jeszcze kiedyś inną piosnkę zanucę. Bo Sylwester jak Wergiliusz uczył nas pisania wierszy, bo celnie strzelał, ostrzeliwując się przy krótkofalówce. Dziś, słuchając Bacha z dobrych płyt, patrząc na żywego psa i zielony arras, pijąc kawę, myślę o nim. Zapiszcie sobie dobrze te słowa zaraz: Sylwester Marosz. Pseudonim. 27 J To nic, Muzy. Muzy wolne, wy się w śmiechu zanoście i w śpiewie; ta trumna jest kwiatem; z takich kwiatów jest oddech swobodny tej ziemi; to kobiety niech raczej opłakują skośnookiego Scytę: Krystyna w niebie, a Maria i Helena na ziemi. No, niech pani mi poda kawę i pisze dalej. Dwukropek: SYLWESTER, ROSJANIN, ZGINĄŁ JAKO POLAK ZA WARSZAWĘ. ZA WARSZAWĘ. JAKO POLAK. ZA EUROPĘ. I teraz deszcz wolności jak psy chłeptać chcemy, mój panie Krupczałowski pochmurny. Rozprostuj plecy. Przestań szeptać. Zrozum, że jesteś wolny. '94* Liryka Śmierć? Proszę bardzo. Ale dużo dam za to, żeby chodzić po mieście bez kłopotów nareszcie i nucić „Walc piętnasty" Brahmsa pod oknami, gdzie cynerarie piosnkę skandują rzewną, 2/6 oświetlone światłem od wewnątrz, cynerarie jak halucynacje, którymi (halucynacjami) wewnętrzna ciemność południa powoli się zaludnia, gdy się człowiek zagapi - jakby nie można było wreszcie bez krzywych linii życia ułożyć miło, po prostu, tak jak inni. A podobno świat już zielony, kobiety pieką ciasta; i łamią dziobami wrony gałązki na nowe gniazda. 1948 Na śmierć Esteriny deportowanej przez hitlerowców Wenecjanki 1 Po twych warkoczach mógłbym wejść do nieba i nagle co? Zasłona. Serce uciekło ci jak mysz czerwona, nawet nie rzekło „przebacz". — 277 Po cóż mi było ciułać moją wiedzę? Szarpię cię: - Powiedz, po co? - Świeczka dogasa. Brzask blisko. Siedzę nad trupem twoim nocą. Bo wskrzesić cię nie mogę. Rozumiesz? Cień padł na twą urodę. Nawet wody nie chcesz. Nie rozumiesz. Z ciemnych rzek czerpiesz wodę. Już gdzie indziej twoje oko błyska błyskawicą szmaragdową, kiedy idziesz przez podziemne grzęzawiska, a trzciny szumią za tobą. A tu za oknem bór jak udręka wciąż rosnąca, komu potrzebna? I ptaki stoją na sękach, nieruchome, głupie, jak z drewna. II Jeśli kiedy spotkam twoją matkę, powiem, żem cię pogrzebał — że nosiłaś uczesanie gładkie i warkocze, co sfrunęły z nieba; że rzuciłem raz kwiat konwalii do twych stóp wąskich i bosych — żeśmy, gnój ładując, rozprawiali o Pietrzynce, pajacyku długonosym. 27* ~ 111 Ty się, lesie, ze mną pogrąż w rozpacz, ty, dębino, brzezino, buczyno — dziuro w bucie, ty się także rozpłacz nad umarłą, nad piękną Esteriną! Ptaszki szklane, drewniane jelenie, fajansowe, skrzydlate zające, pomagajcież mi rzucać ziemię, wstrętną ziemię na usta pachnące. Dzień nadchodzi. Deszcz konary obmył. Rzeka bólu płynie i bełkocze. Nuże, braciszkowie, zakopmy ręce, usta, oczy i warkocze. Wenus Żonie 1 Tobie grają wszystkie instrumenty, ciebie wiatr na ziemię z nieba przeniósł i ku oczom twym po ścieżkach krętych idę w dzień i w noc, o pani Wenus. 2 Tłumacząca wszystkie sny w sennikach, sekret wszystkich spotkań i zaręczyn, wszędzie jesteś: w kwiatach i w świecznikach, palcem tkniesz: i tańczy świat, i dźwięczy. -279 - 3 Po jarmarkach, zadymionych placach też przechodzisz, śmiejąc się i kwitnąc, ciągle cień twój odchodzi i wraca, w ręku chustkę trzymając błękitną. 4 Nawet ślepcy widzą cię nocami, głusi słyszą, chorzy wznoszą głowy, kiedy lekko stąpasz ulicami, gdy sprowadza cię wiatr południowy. 5 Każdą ranę palec twój zabliźni, każda sprawa będzie rozwikłana. Z krzykiem biegną ku tobie mężczyźni wylać gorzkie łzy na twych kolanach. 6 Świece im zapalasz. Przez ogrody wiedziesz ich, gdy śpią, nad złote rzeki i codzienne, takie ciężkie schody jakże im się znów wydają lekkie! 7 Wszystko zmienia się na twoje przyjście, kiedy pierścień twój zaświeci nocą: ptaki budzą się. I szumią liście. I na niebie srebrne gwiazdy wschodzą. 8 Więc dla ciebie, Wenus, tron w szkarłatach, rzeźba, wiersz, gramofonowa płyta 280 i ten dźwięk na wszystkich mostach świata zakochanych, siedmiostrunnych gitar. 9 To dla ciebie, Wenus, na twą chwałę pory roku idą rząd za rzędem: wiosen szum, zim plecy białe, letnie góry i trąbki jesienne. 10 Bo ty jesteś ta, która w nas mieszka i prowadzi nas jak marsz weselny; bo ty jesteś śpiewająca ścieżka, krzyk ostatni i zachwyt śmiertelny. '94* Serca przebite strzałą Życie nas nie złączyło, to nas śmierć połączy, o, Mario, Mario moja, najwspanialsza nogo! To cóż, że mąż twój na nas patrzy dosyć wrogo, niech patrzy, my dziś jeszcze wysiądziemy w Łomży; znam tam mały hotelik, cały w dzikim winie, zowie się „Pod Aniołem", jest schludny, niedrogi, nocą przez okna widać gwiazdy i obłoki, a właściciel przepięknie gra na okarynie. 28l Po przyjeździe natychmiast będzie jajecznica, pomidory w śmietanie i woda „Zubera", jakieś skumbrie, do skumbrii mam klucz, co otwiera - a potem noc i miłość, i pełnia księżyca. My umrzemy w piżamach. Rachunek uiszczę, ogolę się i krzyknę: — O, Mario jedyna, czujesz? to jesień pachnie jak zła terpentyna; widzisz? to deszcz oszalał. Słyszysz? to wiatr gwiżdże. Nad ranem będzie cicho. Pełni jesienności jeszcze raz pomyślimy o ziemi i niebie, jeszcze raz popatrzymy na szczotkę i grzebień, westchniemy, i na wieki umrzemy z miłości. Hymn starców Od autora Zawsze starałem się wypełniać bolesne luki. Mój wiersz pt. „Strasna żaba", ogłoszony w przedwojennych „Szpilkach" jako pierwodruk, zaskarbił mi wdzięczność nie tylko w kraju, lecz i za granicą, wśród ludzi nękanych przez straszną niedomogę wymowy. Do dziś dnia „Strasna żaba" to ozdoba moich licznych autorskich wieczorów. Toż samo ze starcami. Próżno byś wertował antologie poetyckie całego świata, a nigdzie hymnu dla starców nie znajdziesz. Panowie poeci hymniczni przechodzą snadź nad starcami do porządku dziennego. Niedopatrzenie? Czy może bezprzykładny egoizm? Nie wiem. Wiem natomiast, że starcy pragną śpiewać, pragną mieć swoją własną pieśń masową. I dlatego niniejszym tę bolesną lukę rezultatem wielu lat pracy wypełniam. 282 I Miliardy są nas na tym świecie, który mgliście widzimy przez szkła, i każdego z nas w dołku gniecie, i każdy z nas zgagę ma. Nam nie wolno ogórków i grzybków, nas malutki zabija rydz, nam nie wolno niczego za szybko i nie wolno w ogóle nic. Chór Ale choć nam nawala w wątrobie, choć nas męczą zastrzyki i kasze, śmiało, starcy! stańmy na głowie! Ziemia młodym. Lecz niebo jest nasze. II My podobni jesteśmy duchom i staramy się trzymać, lecz czasem we śnie odpadnie nam ucho albo noga lub inna rzecz; czasem w mózgu zaśpiewa ptaszynka lub króliczek podskoczy hop-siup, czasem nawet zaszkodzi nam szynka i już koniec, i astry na grób. 283 Chór Ale choć nam nawala w wątrobie, choć nas męczą zastrzyki i kasze, śmiało, starcy! stańmy na głowie! Ziemia młodym. Lecz niebo jest nasze. 1948 Kwiaty na tor Otdam wsiu dus^u Oktiabriu i Maju, no tolko liry miłoj nie otdam Jesienin My mówimy chór, oni - chor, lecz jednaka jest tarcza i włócznia. Rzucam kwiaty na tor. Rzucam kwiaty na tor. Rzucam kwiaty na tor, którym przejeżdża rewolucja. Że się komuś nie podoba, to cóż? Tak jak my chcemy, Wisła popłynie. Przemielemy ziarna polskich zbóż w socjalistycznym młynie. Socjalizm to słońce, mówię wam - niech tam strzela w słońce zbir za zbirem. Nasz Październik był w Lipcu. Jemu dam nawet lirę. 284 Szczury w końcu same wyjdą z nor. Nasza jest ziemia. Nasz firmament. Rzucam kwiaty na tor, którym przejeżdża rewolucja. Panna roztropna. Słońce sprawiedliwości. Amen. 1948 Ślubne obrączki Dla mojej dużej i twej małej rączki, w wieczór przy wtorku, kupiłem dla nas ślubne obrączki w „Juwelirtorgu". Bo nasze dawne, gdy była bieda, strach i areszty, musiałaś, miła, na życie sprzedać w roku czterdziestym. A dziś dni nasze nawet marzenia śmiałe przerosły i w samolocie wiozę, w przestrzeniach, obrączkę z Moskwy; pode mną chmury, jak panny w bieli, w złocie warkoczy. Lot nad granicą, która nie dzieli, ale jednoczy - — **J i znów twe rzęsy i twa serdeczność, jak trawa, miękko... A pamiętasz ten wiersz, że „przez wieczność, przez wieczność świecić będą obrączki na ręku"? Satyra na bożą krówkę Po cholerę toto żyje? Trudno powiedzieć, czy ma szyję, a bez szyi komu się przyda? Pachnie toto jak dno beczki, jakieś nóżki, jakieś kropeczki — ohyda. Człowiek zajęty niesłychanie, a toto, proszę, lezie po ścianie i rozprasza uwagę człowieka; bo człowiek chciałby się skoncentrować, a ot, bożą krówkę obserwować musi, a czas ucieka. A secundo, szanowne panie, jakim prawem w zimie na ścianie?! Co innego latem, gdy kwitnie ogórek! 286 Bo latem to co innego: każdy owad może tentego i w ogóle. Więc upraszam entomologów, czyli badaczów owadzich nogów, by się na tę sprawę rzucili z szałem. I właśnie dlatego w Szczecinie, gdzie mi czas pracowicie płynie, satyrę na bożą krówkę napisałem. S^c^ecin, Świetlica Artystyczna, dnia 16 lutego 1949 r. Straszna ballada wielkanocna o zatopionej szynce Stoi facet na moście z szynką pięciokilową, o balustradę oparł się i smutno kiwa głową, jesień idzie i zima, a facet szynkę trzyma. Ech, facecie, facecie, ty przed nami nie udasz, na nic tu eciepecie, jesteś guślarz lub dudarz, znamy twe gry zabójcze, ty romantyczny ojcze! 287- Bo patrzcie: Nasz obiektyw scenę notuje taką: ten most, woda, sztachety i ta szynka pod pachą, szynka, prezent od teścia, pięć kilo i dwadzieścia. Nagle, rany koguta! Ach, co ty robisz, co ty? Guślarz w żółtych półbutach szynkę wrzuca do wody, nawet rybitwy kwilą: szynka przeszło pięć kilo. Cóż za głupi patałach tych przysłów tworzy kosze! U rzeźnika wisiała, a zatonęła, proszę; zatonęła, po krzyku. Guślarz stoi i płacze. A księżyc na młodziku i puchają puchacze; no bo ktoś musi puchać. A z szynką co? Na denko poszła rzeczki wspomnianej, prawie serce jej pękło od tej nagłej przemiany: cztery raki i muszla, ach, ten przeklęty guślarz! 288 Nie można żyć na fuksa lari fati lakuksa. I teraz, nocą, zawsze, kiedy wietrzyk dmie w puzon, szynka wypływa na brzeg i śpiewa jak Caruso: „Jestem taka samotna i mokra, proszę pań! Ach, ać moja podwodna, ach! dziańdzia moja glań*". Lecz każdy się naśm-i-wa z tych szynki łez, a wicher na pełnię noc nagrywa jakby na gramopłytę. Co do mnie, ani w ząb nie pojmuję tej kpiny, że: guślarz, wody głąb i pięć kilo wędliny. Dla mnie szynka to doping, myślę o niej z oskomą, a ten, czemu utopił, do dzisiaj nie wiadomo. '949 * Straszne, stuprocentowo bluźniercze przekleństwo szewców, zanotowane przez Witkacego. K.J.G. 289 Koń (poemat z kategorii wiecznotrwałych, nadający się do tłumaczenia na wszystkie języki świata) Koń to zwierzak. Animal. Rży i wierzga. Patrzy w dal. Lecz do dali się nie pali — no bo niby co z tej dali? Metafizyka i streptokok. A tu muchy go rąbią w oko; łza mu ciecze. Rzecze: — Uch, skąd na świecie tyle much? Lecz świat kicha na ankietę. Więc koń stoi, klepiąc biedę. • Klepie, klepie klepu-klep; a w dodatku deszczyk z nieb; 2^0 moknie Kutno, moknie Tokio. O, przesmutna hippologio! Mokną wierzby, mokną pola i do stajni tak daleko, a koń nie ma parasola ani płaszcza gumowego. '949 Atanazy i Placyda Atanazy i Placyda Krupczałowscy obserwują przez lufcik pochód pierwszomajowy Placyda: Spójrz, spójrz, spójrz, znowu idą, niosą różne obra2y. Atanazy: Ach, niestety, Placydo. Placyda: Niestety, Atanazy. Atanazy: Cóż to za dziwne typy! Placyda: Jakie straszne osoby! 29J0 P7 — Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha Rodzina wyjechała do Hagen. Sam zostałem w tym ogromnym domu. Po galeriach krokami dudnię. Bardzo śmieszą mnie te złocenia i te pelikany rzeźbione jak od niechcenia, i te chmury mknące na południe. Ja bardzo lubię chmury. I światła pochmurne. Jak fortece. Jak moje fugi poczwórne. Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje z Panią Muzyką we dwoje! Jak las jesienny świece w lichtarzach czerwone. A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem. O, wesołe jest serce moje! W starych szufladach są stare listy, a w książkach zasuszone kwiaty; jak to miło plądrować wśród starych papierów... O, świąteczne godziny pełne złotych szmerów! o, natchnienia jak kolumny złote!, o, kantaty! Ubrany w zielony aksamit brodzę, błądzę tymi pokojami, i po galeriach, i po schodach; 328 o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin, żeby mruczeć, żeby nucić, żeby chodzić, żeby płynąć jak zaczarowana woda! Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach, jeszcze bardziej ciemniejąc, kiedy się oddalam. To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem, mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa. Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa, ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże, jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom. I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo. Spójrzcie na te niebieskie hiacynty, na te krzesła z czarnego drzewa, na te wszystkie złocone sprzęty, na tę klatkę z papugami, która śpiewa, na te obłoki jak srebrne okręty, które wiatr południowy podwiewa. Tak. Spójrzcie. To jest moje mieszkanie. Też wspomnienie po Janie Sebastianie. Mówią, że jestem stary. Jak rzeka. Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka. To prawda, że mi wiele godzin przepadło. Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach i są jeszcze kantaty moje, do pioruna! Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło. Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta. Córy moje, nim siądą, przejrzą się do lustra. I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec. P9 — Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze. I pasterz z gobelinu też huknie na kobzie. A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie. Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze, niźli perły, o których dla mej żony marzę, niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia, taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia, właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem: WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO. w» Kiermasz książki i Świeci słońce murarskie nad Ujazdowskim Parkiem, gną się od książek stoły, kiermasz, kiermasz wesoły! Nad książkami co chwila kasztan kwiaty pochyla, srebrzystym kwieciem prószy na karty tytułowe: na „Pana Tadeusza" i na „Stare i nowe". -3P- II Coraz bliżej jesteśmy mety, jeszcze rok, jeszcze dwa, już niedługo i zaorzą książki poety najbardziej zapadły ugór; oświata drogę wymości, zadźwięczy jak pieśń, jak zwrotka. Twórca na moście przyszłości z całym narodem się spotka. III W życiu radości są wielorakie: Kiedy uśmiecha się żona, kiedy praca uczciwie skończona, gdy spacerujesz nad rzeką, gdy dziecku smakuje mleko, słowem, gdy sercu lekko, jakby serce stało się ptakiem. Ale powiedzcie, najdrożsi, cóż może dorównać radości i cóż smakuje słodziej, gdy na Kiermaszu Książki widzimy, jak nasze książki kupuje robotnicza młodzież! igjo 331 Kursy dla biskupów Julian Niemcewicz - Ursyn, powiedział: - Grunt to kursy! Ale go zagadali, a ta sprawa i dzisiaj ... . . , . . niejednokrotnie mści się, czyli ślimaczy dalej; weźmy Apel Sztokholmski: toć ludność całej Polski nie szczędziła impetu - tylko biskupi mili w tej sprawie wystąpili w roli analfabetów. Mój Boże, jak mi żal ich! Bo może nie podpisali przez niepiśmienność jedynie? Bracia, nie bądźmy Turcy! Organizujmy kursy dla analfabetów i biskupów w naszej krainie. IffO Kronika olsztyńska I wieczne lato świeci w moim państwie... „Sen nocy letniej" Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki? Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę. II Dobrze jest nad jeziorem nawet porą deszczową. Leśniczy wieczorem lampę zapala naftową, po chwili we wszystkich pokojach naftowe lampy płoną, a cienie od rogów jelenich rozrastają się w nieskończoność. Psy szczekają. Trąbki północy bliskie. — 333- ' A chmury pędzą po niebie jak wielkie psy myśliwsk ie. Zasypiam y przytulen i do siebie jak dzieci. Noc się wypogod ziła. Księżyc mruczy i świeci. Pszczoły śpią. Tylko woda chlupie o brzeg bez przerwy. A nam się śnią polowani a, paprocie, jelenie i strzelby. III Rano słońce, rano pogoda, idziemy do kąpieli. Sama radość! Sama uroda! Jak tu się nie weselić? Z sosny słychać dzięcioła stuk. A tutaj ryby bryzg! spod nóg. Ech, bracia, wpław! I płynąć, pływać, aż tam, gdzie z drugiej strony wiatr, roześmiany wiatr przygrywa na sitowia strunach zielonych. I V A w tych borach olsztyńskich dobrze z psami wędrować. - 3 H - A w tych jarach olsztyńskich sośnina i dąbrowa. Tęcza mosty rozstawia. Jak Wenus pachnie szałwia. Ptak siada na ramieniu. Komar płacze w promieniu. W dzień niebo się zaśmiewa, a nocą się zagwieżdża, gwiazdy w gniazda spadają. Żal będzie stąd odjeżdżać. V Wszystkie szmery, wszystkie traw kołysania, wszystkie ptaków i cieniów ptasich przelatywania, wszystkie trzcin, wszystkie sitowia rozmowy, wszystkie drżenia liści topolowych, wszystkie blaski na wodzie i obłokach, wszystkie kwiaty, wszystek pył na drogach, wszystkie pszczoły, wszystkie krople rosy ii/ to mi jeszcze, przyjacielu, nie dosyć - chciałbym więcej ptaków, drzew z ptakami, więcej blasków, gwiazd, obłoków, trzcin, kaczek na wodzie, i uchwycić to wszystko rękami, ucałować to wszystko ustami i tak zajść, jak słońce zachodzi. VI Tyś jest jezioro moje, ja jestem twoje słońce, światłami ciebie stroję, szczęście moje szumiące. Trzciny twoje pozłacam. Odchodzę. I znów wracam. Miękko moim kędziorom w twych zielonych szuwarach. O, jezioro, jezioro piękniejsze niż gitara! A nocą przez niebiosa zlatują sznurem długim gwiazdy i na twych włosach siadają jak papugi. — 3)6 VII Tuman nad łąką dymi, księżyc swój lichtarz wzniósł. Widzisz? To noc się toczy jak wóz z muzykantami wiejskimi. Na łbach końskich przysiadły sowy. Bicz się chwieje. Wstążki kolorowe. Uprząż kurant wydzwania. Eech, uderzą siarczyste smyki! będą tańczyć jelenie i dziki w leśnych salach do samego świtania. VIII Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc. IX Ona idzie, ona płynie, ona sunie pod niebios ogromną bramą; a wszystko jest piękne u niej, a pachnie od niej wanilia i cynamon. Z gór w doliny schodzi coraz głębiej, a oczy ma piękne jak jastrzębie, a nogi ma proste jak sosny. — iJ7 — Nadaremno się dziwisz i pytasz, nic ma końca gwiaździsty korytarz, nie ma kresu dla nocy miłosnej. X Ona płynie szeroko, wielka i wielodźwięczna, krowom rogi osrebrzą, dachom gont omiesięcznia, w sadach jabłka potrąca, dzieciom jabłka w sny wkłada, koło wielkie zatacza, pląsom i śpiewom rada, smykiem do okien stuka, na jezioro wyciąga, żeby płynąć i śpiewać, żeby w struny zabrząkać. XI A na skraju lasu pogoda, a w tych szparach kurzawa szczerozłota, jakby Febus pogubił koła. Bosą stopą brnę przez mokradła. Inna zieleń wciąż. Inne światła. Błękit jak matka woła. XII Kiedym przez las sosnowy szedł, pojąłem, że w nim jest coś z męskiej tragedii. 33S- A kiedym w las liściasty wszedł, to jakbym słyszał śmiech i flet, jakbym wstąpił do pokoju kobiety. XIII Jeszcze tyle byłoby do pisania, nie wystarczą tu żadne słowa: o wiewiórkach, o bocianach, o łąkach sfałdowanych jak suknia balowa, o białych motylach jak listy latające, o zieleniach śmiesznych pod świerkami, o tych sztukach, które robi słońce, gdy się zacznie bawić kolorami; i gdy człowiek wejdzie w las, to nie wie, czy ma lat pięćdziesiąt, czy dziewięć, patrzy w las jak w śmieszny rysunek i przeciera oślepłe oczy, dzwonek leśny poznaje, ćmę płoszy i na serce kładzie mech jak opatrunek. XIV Kiedy słońce przechodzi przez swe zachodnie wrota, widzę twe ciało w wodzie jak posążek ze złota. Jak dziewczyna Homera, piękna i nieśmiertelna. — 339 — Potem suniesz do brzegu krokiem lżejszym od zmierzchu, drżąc jak trzcina i struna. A księżyc przypomina: — Taka była dziewczyna w grupie figur w gdańskiej studni Neptuna. XV Psy nad jeziorem szczekają, może wydrę pochwycą. Piszę wiersze na piasku, pióro maczając w księżycu. XVI Ech, hałasuje deszcz! trawa deszczowi rada. Szczęśliwy, szczęśliwy deszcz, bo się może wypadać. Jabłka jak twarze niemowląt deszczowi się bardzo dziwią. Podaj mi książkę dobrą. Rzuć w komin smolne łuczywo. XVII Grom daleki uderzył, z tej strony od Karwicy. Deszcz jak kroki żołnierzy po zielonej ulicy. ~34o Dzięcioł skrył się. Nie kuje. Listeczki nie szeleszczą. Żołędzie z dębów spłukuje wesoła młócka deszczu. XVIII Spływają krople z ula. Woda z jabłoni kapie. Hej, deszcz po polach hula, bo nie ma żadnych zmartwień. Błyska się. Piorun broi. Lasowi moknie broda. O, przyjaciele moi, jutro znowu pogoda! XIX Jutro popłyniemy daleko, jeszcze dalej niż te obłoki, pokłonimy się nowym brzegom, odkryjemy nowe zatoki; nowe ryby znajdziemy w jeziorach, nowe gwiazdy złowimy w niebie, popłyniemy daleko, daleko, jak najdalej, jak najdalej przed siebie. Starym borom nowe damy imię, nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody. -341 XX Gdybym tkaczem był, na imieniny taką tobie utkałbym tkaninę: W samym środku rozległe jezioro, nad jeziorem gwiazd modrych kilkoro, a na brzegu posępna olszyna; na olszynie nieruchome ptaki, a w zatoce zębate szczupaki, księżyc, noc i gwarliwa trzcina. XXI Słońce nad ziemią nisko, chłodnawy wieczór wcześnie. Rozpalimy wesołe ognisko, zaśpiewamy wesołe pieśni. Nasz płomień nie zagaśnie, drogę do gwiazd odszuka i nad gwiazdami błyśnie. Pierwsza pieśń o przyjaźni. O obowiązku druga. A trzecia — o ojczyźnie. [ Leśniczówka Pranie, ipjo 342 Przez świat idące wołanie... (fragmenty poematu o pracy i pokoju) Kończy się dzień. Kobieta ustawia talerze. Chłopak bochenek chleba wiezie na rowerze. Stolarz hebel odłożył. Wnet światło ogarnie latarenki przy bramach i duże latarnie. Wszędzie lampy rozbłysną różnokolorowe: na torach i okrętach światła sygnałowe, lampy w szkołach i w sklepach, lampy w bibliotekach i na wieżach stalowych, i na miękkich rzekach, na dworcach, gdzie zegary, w pulpitach, gdzie nuty, i te małe przy łóżkach, zwane liliputy; w zakładach produkcyjnych, w wytwórniach i w kinie, i te, które po balu gasną w „Onieginie": kinkiety, bras-de-mury, pająki, świeczniki, lichtarze, kandelabry, złotoramienniki; i te we mgle, na drutach, którymi wiatr kiwa, i tak się trudno rozstać. I te migotliwe w autach i w motocyklach, różnych świateł dużo. I świecznik-meluzyna w hotelu „Pod Różą", 343 w Krakowie, gdzie na piętrze pod numerem szóstym szuka swoich pantofli Balzaka cień tłusty. Gdy to wszystko zapłonie i oczy zadziwi, w jakiejś bocznej uliczce dorożkarz sędziwy również swoje zaświeci latarnie z cyframi i do chóru je włączy. A przy każdej bramie już się świeci — i latem, i podczas śnieżycy — jak gwiazda numer domu i nazwa ulicy. Teraz świecę zadmuchnij i podaj mi rękę - pójdziemy z tobą razem przez sznur latarenek tą ulicą do góry, aż tam, gdzie ten balkon, tam zostawiłem skrzypce. I chciałbym je zabrać. * Bela Bartok, tyś się pomylił w koncercie, to nie tak, to nie tak, to nie tak — ten najwyższy, przeraźliwy ton na kwincie, gdzie on jest? gdzieś go zgubił, Bela Bartok? Ty nie myśl, że to tak można z oczu łzy jak sok z winnych gron - ty spójrz: jak król Lear stoi klon i jesień śpiewa jak sopran. Ech, co za noc. Nów drży, nad klonem zajął swe miejsce. Gwiazdy podeszły do szyb, jak dwaj muzykanci wiejscy, lepsi niż ty, Bela Bartok. 344— Małe rzeczy foremne! Zegar w rogu na ścianie — małe muzykowanie; flaszki z atramentami, nuty, z kory czółenka i wy, kawy ziarenka, kwiat na oknie, sęk w desce, złoty pył nad podwórzem, wszystkie rzeczy nieduże: gwiazdka śniegu, listeczek, wstążki, płomyki świeczek, wieża w szachach, lis w bajce, wiatr, co w drutach brzęczy — małe, wesołe rzeczy! * Ja wiem: dla barbarzyńcy to są też drobnostki: elementarze dzieci i kielnie ojcowskie, sonety, Luwr, Uficje, twój syn, moja córka i te drzewa, co szumią w wierszach Erenburga; siewnik, piórnik, młot, smyczek i wesoły taniec, kłosy, cegły i domy, i gniazda bocianie, Kochanowski i Tycjan, Piotr Breughel i Cranach, Mickiewicz, Puszkin, fugi Jana Sebastiana, Notre-Dame, Uspienski Sobór i Wieża Mariacka — I o to będzie walczył świat aż do ostatka, i o to będzie walczył świat przeciwko szujom, co się na wojnie tuczą i wojną handlują — Aż powie matka dziecku wieczorem spokojnym: — Widzisz, synku, kiedyś na świecie były wojny... * ...jeszcze i jeszcze raz: najjaśniejsza ze wszystkich gwiazd — 34 J — i najprostsza ze wszystkich dróg, i jedyna, że nie ma dwóch, najzłocistsza ze wszystkich bram, najświetlistsza ze wszystkich lamp, najpiękniejsza ze wszystkich rzek, co popłynie przez wiek i za wiek; najmocniejsza ze wszystkich rąk, najmądrzejsza ze wszystkich ksiąg, najdźwięczniejsza ze wszystkich nut i tak lśni, jakbyś gwiazdy splótł - i plakaty, plakaty na ścianie, i przez świat idące wołanie, głosy matek i pięści dokerów, i motory, i pióra autorów, wielkie oczy dzieci maleńkich, artykuły wstępne i piosenki, i ta lampa, co mi teraz świeci, i w eterze ten głos: „Tu mówi Szczecin!' i to, co masz w sercu najgłębiej, i gołębie, gołębie, gołębie, i płynące jak śpiew transparenty przez kontynenty, przez firmamenty i najwyższa ze wszystkich lir: Pokój. Pokój. Der Friede. Mir. leśniczówka Tranie, 19jo 346 Spotkanie z matką Ona mi pierwsza pokazała księżyc i pierwszy śnieg na świerkach, i pierwszy deszcz. Byłem wtedy mały jak muszelka, a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne. Noc. Dopala się nafta w lampce. Lamentuje nad uchem komar. Może to ty, matko, na niebie jesteś tymi gwiazdami kilkoma? Albo na jeziorze żaglem białym? Albo falą w brzegi pochyłe? Może twoje dłonie posypały mój manuskrypt gwiaździstym pyłem? A możeś jest południowa godzina, mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach? Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach — od włosów. Czy to nie twoja? Ciemne olchy stoją na moczarze, rozsypuje się w mokradłach próchno. Ej, rozświstał się wiatr na fujarze, małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął. -347- Mała myszka przez ścieżkę przebiegła. Drogę Mleczną nietoperz wymierzył. I wiatr ucichł nagle. I zza węgła z fajką srebrną w zębach wyszedł księżyc. Rozświeciły się świeceniem wielkim chmury, dziuple, żołędzie i sęki - jakby cały świat był srebrnym świerkiem, srebrnym bąkiem grającym piosenki. Listki drżeć zaczynają, ptaki w ton uderzają, słońce wschodzi nad knieję, serce jak śnieg topnieje. Listkom rosnąć, opadać, ptakom też wiecznie nie żyć, słońcu wschodzić, zachodzić, sercu gwiazdy i skrzypce. Jak pudełko świeczek choinkowych, nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu, myśli nagle tak wchodzą do głowy, serce trącą i sercem zatrzęsą. Świeczki takie kupowała mama. One drzemią. W nich śpi piękny zamiar. -348- Tylko rozwiń je i tylko zapal, a zobaczysz, co z tego wyniknie: w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal. Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie. Matkę w ręce ucałuj i włosy, potem śniegu po uliczkach rozsyp, żeby błyskał się i żeby chrzęścił. Potem wszystkie światła, co migocą, do walizki zamknij. Otwórz nocą, jeśli w drodze spotka cię nieszczęście. * Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach. Szałwia. Zajęczy szczaw. Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka. Trzmiele brzęczą wśród traw. Motyle żółte i białe jak latające listy. Cisza i światło. A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym, też jest lato. * Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę, gwiazdy gapią się na ziemię z okien, a wiadomo, że gwiazd jest wiele i że wszystkie są niebieskookie. -349— A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem, w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony, a to drugie okno z drugim kwiatem... tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem fajerki przesuwasz. I płaczesz. Bo tak długo czekasz mnie z obiadem. Idę do ciebie. W twoją zieleń. I w twoje śniegi. I w twój wiatr. W twój niezmierzony idę świat, gdzie pory roku na twej dłoni trojaka jak Slązaczki tańczą i kurz się wzbija, skrzypi wóz, odyniec biegnie przez mokradła i jeleń rośnie pośród światła, co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc, zaspane gwiazdy strząsa z brzóz. Jesień to skrzypce potłuczone, bezradna myśl nad ćwiercią smyczka, zima to plecy twoje białe, lato — jak złota rękawiczka, którą porzucił w sadzie Jan, ten Kochanowski, co mu łyżką wystarczy stuknąć, a już wszystko tańcuje, niebo się otwiera, niebo niebieskich pełne piór, truchleje wilk, basuje bór głosem Szekspira i Homera. 3jo Ze srebrnych, księżycowych jezior delfin wysuwa ucho, jesiotr słuchaniem skraca sobie pobyt. A z lasu truchcik sarnich kopyt. Z rybackich ognisk bucha dym, skwierczy na sadle płotka żółta — to w wierszach Jana tak. I w nim zakotwiczona moja nuta; i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy, bemole wszystkie, rytm i rym, i księżyc, mój ubogi kuzyn, co na telegraficznych drutach nocą nabija sobie guzy. But zgubił. Choć jest cały światłem, we łbie rozumu ani szczypty. I nieskończonym sznurowadłem wplątał się w moje manuskrypty. Leśniczówka Pranie, ipjo Rozmowa liryczna - Powiedz mi, jak mnie kochasz. - Powiem. - Więc? - Kocham cię w słońcu. I przy blasku świec. Kocham cię w kapeluszu i w berecie. W wielkim wietrze na szosie i na koncercie. W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach. I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona. I gdy jajko roztłukujesz ładnie — nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie. -3J1 W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku. I na końcu ulicy. I na początku. I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz. W niebezpieczeństwie. I na karuzeli. W morzu. W górach. W kaloszach. I boso. Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą. I wiosną, kiedy jaskółka przylata. — A latem jak mnie kochasz? — Jak treść lata. — A jesienią, gdy chmurki i humorki? — Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki. — A gdy zima posrebrzy ramy okien? — Zimą kocham cię jak wesoły ogień. Blisko przy twoim sercu. Koło niego. A za oknami śnieg. Wrony na śniegu. Leśniczówka Pranie, ipjo Niobe DEDYKACJA I EUTYFRON UWERTURA BIZANCJUM MAŁA FUGA II CHACONA KUSTOSZ OSTINATO MAŁY KONCERT SKRZYPCOWY NENIA NIOBE ' — 3J2 — III NIEBORÓW DUŻY KONCERT SKRZYPCOWY SPOTKANIE Z CHOPINEM KONCERTU SKRZYPCOWEGO CIĄG DALSZY * * * IV „O, RADOŚCI, ISKRO BOGÓW!" Dedykacja W południe wieku XX Ten koncert ciemny jak wiatr w głazach, Czeladnik u Kochanowskiego, Złożyłem go w olsztyńskich lasach. Tobie te dźwięki niosę w darze, Niechaj otoczą twoje imię. Ty dla mnie wodą w lata skwarce i rękawicą jesteś w firnie. Weź, Siedmiostrunna, rym ubogi, Niech są we włosy ciemne wplata. Ty - pieśń weselna mojej drogi, Ty - blask i błysk nad światłem świata. Przesłanie Miła, gdy kartki te pożółkną, Gdy wiatr się w głazach uspokoi, Wnuk ujrzy * słońcu chmury brzeżek, To będzie światło oczu twoich. -3J3- I Eutyfron Uwertura i Nieforemna, niewesoła, dzień i noc nad brzegiem morza stoi w skałę przemieniona — 2 biedna córa Tantalowa, biedna żona Amfionowa, Niobe, nieszczęsna rodzica - 3 siedmiu synów, siedem córek Diana z Apollonem z łuku rozstrzelali jej o świcie. 4 Wokół pustka bezroślinna, żadnych świateł elektrycznych, na kamieniu stoi kamień. 5 Niebo zimno patrzy w Niobe, ciemna chmura błyska spodem, woda kamień ochlapuje. 3H~ 6 Idzie żagiel horyzontem, ale w inną stronę idzie, a tu mroźna nocka idzie, 7 niewesoła, nieforemna. Tam daleko bębni burza, a tu z przodu wicher śpiewa. Stoi Niobe z wielką głową, śnieg nad głową zakołował, głową żony muzykanta, 9 głową żony Amfionowej, głową córy Tantalowej, tyle śniegu na powiekach. 10 Nie padają łzy kamienne, nie rozświeca się poranek, tylko mewy wrzeszczą. — M Bizancjum ALMĘ CAESAR VATIS TUI MISERERE DOMINE Taką antyfonę napisał poeta Taliarch, syn bednarza, w smutku się pogrążywszy, i rozpisał ją na pięć najsławniejszych dzwonów miasta Bizancjum. A imię pierwszego dzwonu: Eutyfron; drugiego — Archangelus; trzeciego - Mikołaj; czwartego - Gerion; piątego - Acroceraunia. Takie są imiona dzwonów. I kiedy dzwony wydzwaniały antyfonę Taliarcha, mówią, że od muzyki ich padał złoty cień na tysiąc dwieście kopuł, wronom wyrastały złote skrzydła, a chmury zazieleniały się, zaś stojąca na placyku Michała Archistratega figura Niobe wyraźnie weselała. Pierwszy odzywał się Eutyfron i wołał ALMĘ, ALMĘ, po nim Archangelus ze swoim CAESAR, Mikołaj mówił VATIS, Gerion TUI, zaś dzwon Acroceraunia, ten, co potem uciekł do Rzymu, beczał MISERERE i wszystkie te śpiewy mieszał, i braci zagłuszał, ale tak chytrze, że w jego dzwonieniu słychać było poszczególne dzwonienia: i Eutyfrona, i Archangelusa, i Miko- łaja, i Geriona. Gerion dzwon ze wszystkich pięciu braci dzwonów był naj- weselszy: posąg Niobe boleściwej nieledwie rękę wyciągał, jakby prosił o grzebień, słuchając go. -jr/tf- A kiedy wypełniły się dni i Mahomet II wkroczył ze swoim wojskiem do miasta, figura Niobe obaliła się i głowa odłupała się. Wtedy poeta Taliarch, syn bednarza, wyskoczył z lochu, porwał głowę i uciekł z nią do Florencji. Dante już prawie półtora wieku jak nie żył. Takie są wstępne dzieje marmurowej głowy Niobe, zwanej nieborowską. Mała fuga i Jaki wiatr, jaki los cię porywał Europy drogami na przestrzał? Kto cię w ręku miał, kto cię podziwiał, najpiękniejsza z głów, słowiańsko-grecka? 2 Kto cię woził w karecie przez zaspy? Kto morzami ciągał na dnie kufra? Jaki biskup urwał „Pater noster", by zapatrzeć się w ciebie jak w obraz? 3 Świadkiem byłaś, głowo, jakim zbrodniom? W jakich krajach, państwach, w której stronie? Jaki łotr w nos ci błyskał pochodnią, w nos twój piękny jak słoneczny promień? 4 Gdzie ty byłaś? Gdzie? Jaką ulicą niósł cię złodziej i mało nie skruszył? Biała głowo, czarna tajemnico rotterdamskich antykwariuszy. -3J7- 5 Może miał cię w ręku swym Don Juan, Diirer, Holbein, Tycjan, Lucas Cranach, może skrzypek Filip Emmanuel, syn wielkiego Jana Sebastiana? 6 Może właśnie Tycjan w noc wenecką, patrząc w ciebie, oszalał z zachwytu i od stołu wstał, i na szyderstwo włosy twoje przybrał w wianek z mirtu? 7 Wielka głowo wielkiego posągu, jaką wiosnę miałaś? Jaką jesień? W jakich kręgach musiałaś się błąkać w Europie jak w dantejskim lesie? 8 Jaki kurz na ciebie spadał? Jakie wiatry? Jaka burza? Majowa? Śniegowa? by, przez Morza Czarnego szmaragdy płynąc, gwiazdą spaść na brzeg Azowa? 9 Tam spoczęłaś. I tam cię znaleźli pod trzcinami, głęboko, przy Donie. Ale powiedz wszystko. Jak mąż jestem, który wszystko wiedzieć chce o żonie - -3!*- IO W 1950 roku, zapatrzony, nocą, pytam ciebie: - Czyje oko było przy twym oku, może w Awinionie? Może w Bremie? II Chacona Kustosz Kustosz Muzeum w Nieborowie mówi: Odnaleziona nad brzegami Morza Azo ws kiego przez ekspedycję uczonych Katarzyny II, w drodze zamiany z carycą dostała się w XVIII wieku w ręce magnackiej rodziny Radziwiłłów. Dzisiaj urodą swoją służy pracy — Ostinato Niobe, marmurze z mirrą! O, Niobe, Niobe, którą jeszcze śpiewał Ajschylos - tańczący wiersz czy tren dla chwały twojej, trochej czy jamb — powiedz, Niobe, co ci przystoi? Jak nad kartą pióro pochylę? -319- w strofie safickiej? alcejskiej? Niobe, rodzajów pieśniarskich tyle, co wysp na Morzu Egejskim. Niobe, gdybym był dzieckiem twym, strun bym nie szukał: z wiosną dwa słowa, a jaki hymn: - Niobe! Jaskółka! I tylko tyle: Jaskółka! Niobe! I kwiat pod stopę. Lepiej by Kochanowski. Lepiej Prokofiew. Lepiej Chopin. To nic, Niobe. Twój głos goni mnie i przykazuje. To nic, że w ręce trudną muzykę. A ja spróbuję; chmur dodam, żeby rym się ściemnił, złocił się ciemniej, i sercem chlup! w Acheron - coraz niżej, coraz głębiej, tu? nie? Niobe! Piszczy w sitowiu wiatr. Marzną ręce. Czy to ta, czy to ta twoja twarz? Powiedz prędzej! Niobe! Czy ty masz może tyle sióstr, $60 a każda ma twoją głowę? Oj, jaki wiatr, oj, jaki mróz, Niobe! Niobe! Przez piach, przez mech, przez mrok, przez torf pod niebem wykrzywionym jak dziwoląg - i znów przez noc, przez krakanie wron, Niobe, nogi mnie bolą! Już nie pójdą, spoczną nieco. Heinrich, bujda „Lyrisches Intermezzo": łza w wiolinie, tani spleen. Acheron, płyniesz? To płyń. Mały koncert skrzypcowy i Te okna oświetlone... Kto tam teraz mieszka? Te okna, pelargonie, mostek, mała rzeczka, stara studnia z Neptunem, jabłoń, zieleń, ścieżka - a gdzie to jest? 2 Firanki wiatr kołysał, konwalią pachnący. W lichtarzu stała świeca. Słowik grał na skrzypcach. Dzwoniło ciężko srebro gwiazd w warkoczach nocy - a gdzie to jest? $6l Niebieskim cyferblatem świecił z wieży zegar, po niebie zapóźniony wolno obłok płynął — a potem księżyc wschodził i okna otwierał - a gdzie to jest? 4 W talerze cyrulika dął wiatr południowy, uliczką pies przechodził, niósł w zębach latarnię, bukiety, iskry, szepty spadały do wody — a gdzie to jest? 5 Zaręczyny w altanie. Perła. Szmaragd. Rubin. „Ballady i romanse". Imiona. Wiatr w polu. A księżyc, on do ucha mówił, mówił, mówił - a gdzie to jest? Nenia Niobe Co za no-o-c, droga myli się, co za no-o-c, szosa bieli się; gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? z jakiej pijecie rzeczki wodę mdłą? W Paryżu-m was szukała — nie znalazła. I z lampą po kanałach. Lampa zgasła. jÓ2 Jaki mro-o-k, jaki śnie-e-g! Boli! O-och! O, Melpomenę! Gdzieście wy-y, dziateczki, gdzieście są? Moje jasne główeczki, kto was wziął? Może tutaj jesteście, tu, gdzie szłam, może tu, w tej szpareczce, może tam? Dokąd i-i-ść? komu żalić się? Nocy, nocy, w skałę przemień mnie, ale łysą i niemrawą, żeby żaden kwiat ani trawa, tylko wia-a-tr, ciemności, stada wron, i zwal w rzekę boleści, — i^i w Acheron. III Nieborów Duży koncert skrzypcowy i Jest lampa na łańcuchach, co dotknięta skrzypi: kobieta z parą rogów i ogonem rybim, 2 zowią ją meluzyną, czasem bergamaską, pod stropem nad cieniami jakby płynie płasko 3 i światłami przemawia jak słowami człowiek. Właśniem pod taką lampą siedział w Nieborowie, 4 w twarz Niobe zapatrzony, Niobe z Nieborowa. Iskry od meluzyny biegły wzdłuż belkowań 5 i listopad nadchodził w zabłoconych butach z liściem klonu we włosach, z resztką słońca w sercu. 6 Już nad bramą wjazdową błysły dwie latarnie. W mroku skrzypnęły graby. Wiatr, piejąc chóralnie 7 ostatnie siedem liści zerwał i zakręcił, fronton pałacu trącił i dalej popędził, -tfĄ- 8 bęben płaskorzeźbiony stłukłszy w tympanonie, aż jęk poszedł w tympanon, w herby i w chorągwie. 9 A jesień tego roku jak Śródziemne Morze płynęła. Słońce grało na liniach płaskorzeźb, 10 w muszkietach, w arkabuzach nieciło iskierki i w liściach, które pędził wiatr jak fajerwerki II dalej, dalej i dalej, wiatr jak ból przewlekły. A noce były zimne. I ptaki uciekły. 12 Tylko tam, kędy teraz tyle oczu sowich, a gdzie w czerwcu w jaśminie grał na skrzypcach słowik, został blask, nawet nocą, jakby złotym pyłem przykurzony wiersz w złocie: Ja, słowik, tu byłem. A w sypialni, co z klucza trudno się odmyka, nad miejscem, kędy stała szklana harmonika, był arras, na nim wyspa w barwach mokrej mięty, na wyspie wiatr, co widać było z drzew przegiętych, -jtj - i6 a jeśli do arrasu zbliżyła się świeca, widziałeś w ciemnej głębi, jak dzik gonił strzelca, 17 jakoby w ilustracji do pożółkłych stronic pieśni pana Szekspira „Venus i Adonis". 18 Zacząłem w Nieborowie po pokojach brodzić i od Niobe odchodzić, i znów do niej schodzić, powracać i uciekać przez korytarz przykry. Meluzyna w twarz Niobe upuszczała iskry, 20 z choinki Beethovena cacka spadające, które Chopin pozbierał i przemienił w słońce. 21 W arrasie wiatr dął ciągle. To cichł, to się zbliżał, to biegł przez cały rejestr, do basu się zniżał, 22 lasy dalej odsuwał, szedł przodem w sopranie (arras zdawał się tańczyć jak pajac na ścianie), 23 a wiatr w tryl strzelca plątał, dzikowi grał w nozdrza, rdzawą jesień prowadził jak Bacchus swój orszak: 366 24 satyrów i Szopenów na triumf indyjski — jak w ministra Goethego „Elegijach rzymskich", 25 gdzie jest waz greckich opis, jakby grały smyczki nisko, wyżej Acheron, świeczki i duszyczki. Spotkanie z Chopinem Dobry wieczór, monsieur Chopin. Jak pan tutaj dostał się? Ja przelotem z gwiazdki tej. Być na ziemi to mi lżej: Stary szpinet, stary dwór, ja mam tutaj coś w C-dur (taką drobnostkę, proszę pana), w starych nutach stary śpiew, jesień, leci liście z drzew. Pan odchodzi? Hm. To żal. Matko Boska, w taką dal! Rękawiczki. Merci bien. Bonsoir, monsieur Chopin. Koncertu skrzypcowego ciąg dalszy 26 Księżyc w globusy patrzał w bibliotecznej salce i po Morzu Śródziemnym wodził srebrnym palcem, — i<*7— 27 w Sycylię się wpatrywał, wędrował nad Francją, a potem wielkim łukiem znów biegł do Bizancjum 28 i monogramy swoje rysował na dzwonach, w sercach Archangelusa i Eutyfrona, 29 którym śpiewać kazała muza Taliarcha. Następnie po zegarach, lustrach, zakamarkach, 30 chmurę z siebie strząsnąwszy przy pomocy wiatru, okrążając fortepian i brąz kandelabrów, 31 krzywym strumieniem spływał, gdzie sala czerwona, gdzie na innej tkaninie był ślub Posejdona 32 złotem i srebrem tkany tak jak rym do rymu, a Merkury prezenty przynosił z Olimpu. 33 Wtedy gwiazdy podeszły i brząknęły w szyby: Panna, Wodnik, Lew, Łucznik, Bliźnięta i Ryby, 34 gwiazdy, gwiazdy najdroższe, gwiazdy rozmaite, te jeszcze nie odkryte i dawno odkryte: $68 35 Wóz Dawida i Lira, Pies, Venus i Waga. I nagle zgasły wszystkie. I księżyc też zagasł. 36 I meluzyna zgasła. Mrok drgnął niewyraźnie. A wtedy Niobe twarz poczęła jaśnieć, 37 najprzód biało, a potem srebrnie i niebiesko. I wtedym twarz jej poznał. I krzyknął jak dziecko, 38 kiedy matkę lub wodę zobaczy przez klony... jakoby piach wiślany i brzeg wytęskniony: 39 Niobe! Niobe! Latarko przez pagórki ciemne! Niobe! Donie! I Wisło! I Morze Śródziemne! 40 jak żeglarz, w archipelag gdy wpłynie zawiły i wiatr światło mu zgasi, i już nie ma siły, 41 a tu burza się sroży i skał różnych tyle, z jednej strony Syreny, z drugiej strony Scylle, 4* i ostatni blask zamrze na archipelagu, i ostatnia piosenka po ostatnim ptaku, -3*9- 43 ciemne wały o burtę nie przestają walić i światła nawet sercem nie można zapalić, 44 noc dłuży się, strach rośnie i cel z oczu znika, wokół ciemności kręte i ratunku znikąd, 45 a nagle gwiazda wzejdzie na niebios równinie i żeglarz krzyknie: „Gwiazdo!", i w gwiazdę popłynie 46 znowu wesół i pełen wesołej odwagi, bo gwiazda łódź prowadzi przez archipelagi — 47 tak świeciła twarz Niobe. Jak ziemia ogromna. Brzask już łamał się. Nucił. Promień strzelał w okna. 48 Kustosz rano mnie znalazł jak nad matki grobem z twarzą w dłoniach nad tym marmurem Niobe. Niobe! * * * Co się łzą oświeciło, to słońcem wschodzi. Co się w ziemię wrzuciło, to się urodzi; 370 co się w wiatr rozmotało, to się zmota. Za pagórkiem cicha woda. IV „O, radości, iskro bogów!" Piszczałkami, kadzidłem, mirtem i rozmarynem zdobił trwożny Horatius przepływającą godzinę, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — My dla ciebie inaczej: tobie, Niobe, z wieczora dróżnik lampy zapala na kolejowych torach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - Tobie dzieci śpiewają. Tobie motor w obłoku. Tobie, Niobe, bo tyś jest krwią okupiony pokój, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Dla ciebie dytyramb wykuwam, pod stropem pochylony złotnik, maszyno tkacka, chorągwio, chorale portów i lotnisk. Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — — 571 Gdybym był Taliarchem, panem na pięciu dzwonach, dzień i noc bym ci dzwonił w: Eutyfrona, Archangelusa, Mikołaja, Geriona, Acroceraunię, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amflona — O, dźwięków jeszcze za mało, nam dźwięków trzeba wiele, my jeszcze odkryjemy mowę kamieni i belek, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Nowe zwierzęta znajdziemy na międzyplanetarnych łowach. Na światło rozbijemy atom czasu i słowa, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Roztworzystym cierpieniem mądra, daj mądrość tym, co krzyczą: „Matko, czemuś nas, matko, nie urodziła na księżycu?" Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Niech przemówią kamienie, drzewo, blacha i krowa, gwoździe, deski i beton, pustkowia i sitowia, -37*- Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Niech dno rzeki przemówi, beczka kształtem, wiatr szumem, młotek w klarnet niech zmieni się, z instrumentu w instrument, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - To my, kielnie i młotki, o świat ten mamy troskę, to nasze słońce oświeca zachodnie cmentarze morskie, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - Tam, gdzie się światła gubią, pośród kopuł najwyższych, palec twój, wielki promień, promieniem promień pisze, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - Tu kształty zamierają. Echo liczb słychać słabo. Płynie sen Scypiona przez wyzwolony kontrapunkt, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - Sylaba Niobe sylaba nie Niobe dwie sylaby dwie sylaby cztery sylaby o sylaby sylaby sylaby sylaby, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - -573- Nie ma śnieg ba śnieg śnieg sylaba ośnieży mama śnieg baba śnieg sylaba ba, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - Kto mówi? mówi sylaba mama sylaba wysłowi słońce mama słońce baba w abecadle słowik, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Sylaba jest to głoska lub kilka, które wymawiamy od jednego tchu: NIO-sylaba, BE-sylaba, chmurka przez C,H i zwykłe U, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — A tyś jest i ta mała, co ją Stwosz, rzeźbił, chmurka. I ty organy kolońskie rozrosłe w tysiące figur, ludzi, kwiatów, dziwokształtów, wielbłądów, nie mówiąc o małych wiewiórkach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona - L'art, l'art tu es Niobe, 1'art qui rit et pleure, plus vaste que vos canons, plus doux que le bonheur, Niobe, daughter of Tantalus, Niobe, Amphion's wife - $74— W tobie Orlando di Lasso. W tobie waga i wiek. Mensch — ja, das klingt stolz. W iskusstwie cziełowiek, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Od bieguna do bieguna jedna sprawa, jedna struna, wiek w południu, blask w człowieku, śpiewa Niobe pieśń o wieku. Śpiewaj, Niobe, struny swymi, mą piszczałkę, także weź ją. Kto ci może co uczynić, kiedy jesteś wieku pieśnią! Ziemia blisko. Pieśni blisko. Pieśń się śmieje z bomb i kul. „O, radości, bogów iskro, gwiazdo elizejskich pól!" Tyś jest wiatr i symetria, złoty deszcz i harmonia. Europę jak skrzypce trzymasz w swych niezmordowanych dłoniach, Niobe, córo Tantala, Niobe, żono Amfiona — Leśniczówka Pranie, i<)}0 — 37 J — Rozmowa między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem na temat porządków świątecznych Mikołaj: Jak tam, panie Ildefonsie, czy porządki już robią się? Konstanty Ildefons: Tylko bez tych „się", gwiazduchno: „Się" — to bujda. „Się" to próchno. Owo „się" połóżmy w grobie. Nie „się" robi, lecz ja robię. Jeden cegły. Drugi rymy. Wy robicie. My robimy. Mikołaj: Dobrze. Dobrze. Przestań stękać. Już nie będę sięsięsiękać, a rozmowy naszej wątki to są świąteczne porządki, przeto powiedz mi, gołąbku, czy już wszystko masz w porządku? -376 - Konstanty Ildefons: Niezupełnie. Ale prawie. Zaraz wszystko ci przedstawię: Najprzód starłem horrendalność, wymiotłem niepunktualność. Mikołaj: Jak to? Miotłą? Mów, perełko. Konstanty Ildefons: Właśnie. Miotłą i miotełką. Bowiem, panie Mikołaju, są tacy, co się spóźniają, czas dla nich to woda mętna, bo nie czują czasu tętna. Mówi taki jeden z drugim: „Przyjdę o godzinie drugiej". A tu już i piąta mija, gdzieś się zapodział bestyja, gdzieś się błąka, gdzieś grasuje, horrendalny złodziej czasu, chodzi tępy, chodzi bierny, cóż dla niego znaczy termin. On tak lubi mglisto-mglasto, między trzecią i trzynastą... -^377 — gdzieś... w czwartek... koło Filtrowej - jak hermenegildy owe, co czas mierzą takim kątem: „Raczej w piątek. Koło piątej". A my, panie Mikołaju, czas cenimy w naszym kraju. Niechaj grom satyry palnie w to słówko „ewentualnie", w te paniusie, mój Mikusiu, w tych cacusiów-ewentusiów. Mikołaj: Amen. Amen. Amen. Amen. Niech satyra zda examen. Jam też nie żałował ręki dla różnej płci hermenegild; lecz powiedz, Ildefonsini, cóżeś jeszcze tam wyczynił, w jakieś jeszcze strzelał ptactwo? Konstanty Ildefons: Ano, w ględziarstwo, w mętniactwo. Mikołaj: Cóż to znaczy, na Jowisza? Takich słówek-żem nie słyszał. -378- Konstanty Ildefons: Zaraz ci to, Mikołajku, wytłumaczę: Przykład: Jajko Mikołaj: znosi kura. Konstanty Ildefons: Ano właśnie Ale czasem człowiek zaśnie, nim się dowie, o co chodzi - bo ta... ten... hermenegilda bardzo estetyczny styl ma i w tym stylu ględzi co dzień: „Jajko... problem... jest... jajczany... kura... tak powiem... ptaszyna..." I w tym sensie. Wykapany „Metafizyk" Fonwizina; ględologia na koturnie, nie wesoło, lecz pochmurnie, a grunt, żeby niekonkretnie. Niekonkretnie? No, to świetnie. Już rozumiesz? Mi koł aj: N i pół słowa. Dziwna mi ta wasza mowa, — 379 — ale miła, sercu bliska i jak celny pocisk błyska. Żałuję, że mi się zgasło. Razem z wami wieś i miasto wznosiłbym. Byłem scriptorem. Ej! Machałbym moim piórem. Lecz na mnie czas. Mgły pierzchają. (pokręca wąsa) Promień słońca lśni na wąsie. Konstanty Ildefons: Do widzenia, Mikołaju. Mikołaj: Pa, Konstanty Ildefonsie. (na odchodnym) Ale, ale, takiś wesół, maszli do radości pretekst? Konstanty Ildefons: Dwa. Mikołaj: Co? Konstanty Ildefons: Dźwignia. Mikołaj: I co? j80 Konstanty Ildefons: Zespół - Mikołaj & Konstanty Ildefons {w duecie): Jak powiedział Archimedes. rf/e Nowy Rok 1951 Pan Ziemowit Fedecki (nadaje stróę) Stary rok odmaszerował. Dobrze, bo to był konował i w ogóle straszna małpa, Nowy Rok to jest xiądz Knajpa, co nam wszystkie, wszystkie rzeczy naprostuje i wyleczy. Więc pan, co masz cztery wrzody — Nowy Rok cię wyrwie z biedy. Dziatkom życzę szczęścia ditto i na forum, i z kobittą. Wiwat, wiwat, Nowy Roczek! Dozorca domu Henryk Mroczek. Leśniczówka Pranie, ipji Do Pana Ziemowita Fedeckiego zamieszkałego w Warszawie przy Alei Niepodległości 130 (ładna niepodległość!)* {nadaje stró:Q W nawale pracy winda też nawala Jak również dzwonek też nie funkcjonuje. Heraklit uczy, że życie to fala, Więc niepotrzebnie się pan denerwuje. Ja też bym pisał jak Maciej Kubala, Znany historyk, mój szanowny wujek — Niestety, szkoły były dla mnie z dala, Złocone księgi i uczeni... Co do natomiast kapania przez nosek, Tym mnie dotknąłeś, Panie, do żywego, Bowiem posiadam chustkę oraz boczek Wędzony z chrzanem, czyli wobec tego Kiedy zawitał wreszcie Nowy Roczek — Czekam w kotłowni. Czołem! Henryk Mroczek Leśniczówka Pranie, ip JI * Dalszy ciąg żartobliwej korespondencji noworocznej z Z. Fedeckim, który zarzucał dozorcy, że nie troszczy się o budynek i że stale kapie mu z nosa. 382 Bajka o sześciu tłumaczkach Sześć tłumaczek w ramach nieuzgodnienia tłumaczyło tę samą powieść w oparach natchnienia: pierwszej wyszedł poemat oktawą, drugiej coś ze sportu: „Kiszka, brawo!", trzecia przywiozła powieść historyczną pt. „Zamierzchłe czasy", czwarta rewelację w trzech tomach (nieomal klasyk!), piąta reportaż „Tam, gdzie był dół", szósta - „O hodowli pszczół". Pytanie: Skąd ta historia dzika? Odpowiedź: Żadna nie znała języka. Morał, czyli pouczenie: Więc po co sięgać do oryginału? Zamiast jednego, sześć dzieł powstało. Leśniczówka Pranie, ipji 3*3 ~ Wit Stwosz I. NOCNA PORA III. ROBOTA V. MISTRZ KOCHAŁ ULICE VIII. PIOSENKA O WICIE STWOSZU I. Nocna pora Jeszcze kur nie zapiał pierwszy. Knot w glinianej lampie skwierczy. Cień nad głową mistrza Wita skalną paprocią zakwita. Po ulicy wiatr szybuje, ledwo wykusza nie urwie. Od Wawelu wieje śniegiem. Trwoga potrząsa człowiekiem. Księżyc jak wisielec wisi. Wnet w dzwony uderzą mnisi, sznur ułapią paluszyska: chwalże Pana, ziemia wszystka, dzwonem, wszelkim instrumentem Deum Omnipotentem. Przez Grodzką leci szalony, wydaje krakanie wrony, — 3*4 wronim głosem gwarzy z gwiazdką, zaraz miejska schwyci straż go. rh CII Bokiem od Mariackiej Wieży na powietrzu diabeł bieży, gramoli się do księżyca. Za węgłem stoi złoczyńca. Przed gospodą w żółtych butach leży beznosy hukaj, ciężko dyszy, może kona, przy nim latarka stłuczona. Śnieg po Krakowie hula, leci, leci a leci. Ciemno u biskupa i króla. Ciemno na całym świecie. Ciężka jest chwila przed brzaskiem. Ciężko rodzi się świt. W okno bite wichru wrzaskiem patrzy Wit. Co za noc! Jaki żal płynie na grzbiecie nocy jak na fali, przez te chmury w kształcie gotyckich fial, ostrołuków, kwiatonów, pinakli! Noc księżycem jak pochodnią wywija. W oczach ciemno mi. Jezus Maryja! -}*) Lampa moja skwierczy i dogasa. O, nieszczęsna snycerzowa praca! Kto mi choć jedną świeczkę zatli na grobie za wszystkie blaski moich Zwiastowań i Wniebowstąpień? i gdzie mój grób? gdzie? w który jak dąb nocą zwalę się i tylko sowy osierocę? Tyle zgiełku. Tyle miast i bram. Farby moje czas jak liście przemieni. Ołtarz mój - samotny jak ja sam - o, jesieni moja, jesieni! Pieniądze! jak ćmy się rozlecą. Sława? nieraz płakał, kto cię miał. Frzyjazn? szukaj jej ze świecą nocą, na wietrze, wśród skał. Wiatr tylko płomyk ośwista i zgasi, i czmychnie sobie. A może właśnie tutaj, w tym Krakowie, nareszcie moja przystań? Może tu się nad robotą pochylę i wszystko z siebie dam - i krew, i trzewia - i rozzłocę, rozśpiewam moją biblię, moją biblię z lipowego drzewa — i zaszczepię burzliwe serce w wielkich figur spojrzeniach i ruchach. O, moje życie snycerskie, łódeczko krucha - }86 III. Robota Pracowali śpiewający stolarze w ogrodzie, nad brzegiem rzeki, a gdy w zmierzch kończyli stolarze, zaczynały śpiewać słowiki. A była to już pora jaśminu, pora ptaków i pora blasku - i odbity w Wiśle Kraków płynął jak dziecinne, pozłacane cacko. Czas upalny był i zielony i niejeden papieża się nie bał, i dzwoniły, dzwoniły dzwony, zapraszając biednych do nieba. Gdy kończyła się noc księżycowa, do tej szopy nadrzecznej i dużej znów przychodził mistrz i snycował włosy, nosy, ręce i uszy, betlejemskie dziwa i dary, i kubraki, i szuby na plecach, pięknie wargi podbarwiał Marii, a łajdaków sromotnie oszpecał; kładł jabłuszka na złotych talerzach, wyżej gwiazdki, by świeciły nocą; sam się dziwił, że tyli świat mieszka w ordynarnym lipowym klocu. 387- A tych kwiatków ile nasiał wkoło, tych konwalii mdlejących z tęsknoty! a jak oczy podniósł apostołom, by patrzały jak na samoloty! Potem złotem wszystko porozświecał (choć mu skradli niejedną uncję), w złoto zadął, aż strach obleciał zamki, diabły i dęby burgundzkie; i siepaczów nękanych kiłą także w drzewie skrzypcowym wykonał, z księżycowym okiem, że aż miło, jakbyś patrzał na kamratów Wilona — jakby obstąpiły cię poczwary, bazyliszki, trzcina styksowa, jakbyś zasnął w dzień i ciemny Paryż ujrzał w oknie zamiast Krakowa. A tu pośpiech. Jeszcze drzewo Jessego musi być i Anna, i Joachim, jeszcze taniec króla murzyńskiego i ta księga, i ten baldachim. Co do króla, to naprawdę nie wiem, bom nigdy nie oglądał Maura - i te figury z tyłu — o, robak w drzewie - i tych aniołków co niemiara. I żeby to wszystko wiatr obracał jak borem ciemnym przed burzą - jSS a co do aniołków, to jeden rajca powiedział, że o jednego za dużo. I gadka już chodzi miastem, że z wykusza od mistrza Wita wylatują aniołki pierzaste z organkami, z lutniami, gdy świta; i że łeb mu skwierczy jak pochodnia od owego snycerskiego wysiłku, i że nawet pewnego przechodnia mistrz uwiecznił wśród swoich figur. Tylko jednej figury dla siebie mistrz nie umiał wyrzeźbić jaskrawej: kurtyzany z puzonem przy gębie, swojej doczesnej sławy. V. Mistrz kochał ulice I na mnie popatrzał, kiedym żebrał w bramie; i na nas, na cacka rozłożone w kramie; i do mnie zagadał, kamiennego pawia, tu stał, gdzie ta krata, i ze mną rozmawiał; }** potem w prawo skręcił, o, tam, gdzie to okno; a mnie, ten bukiecik, swoją ręką dotknął. Potem poszedł dalej śladem tych warkoczy i zgubił konwalię, złotogłów i storczyk; ja, koń rozpędzony, małom go nie rozgniótł. A tam, z tamtej strony, niebo stoi w ogniu; pożar to sto pociech a dzisiaj już szósty: pędzą urwipołcie oraz drapichrusty, kuternogi, igrce, dziady kalwaryjskie; leci przez ulice bardzo dużo iskier. Zgasło. Ciemno wszędzie. Nagle zima przyszła. A ulica pędzi, ulica, ulica; jyŁ' ta szeroka w górę, a ta kręci pięknie; przemijają króle, a ulica biegnie; było słońce z rana, a tu nów księżyca; pędzi opętana ulica, ulica: przez rynki i place, prędzej, prędzej, prędzej! pokrzywione twarze, podniesione ręce. Na wiosnę śmierć stuka. Rybka na Popielec. A osieł na kółkach w Palmową Niedzielę. A tu taka mała uliczka spadzista. Lutnia się ozwała. Zza chmur słońce błyska. Jesień. Leci liście. Pobrzękuje struna. Popatrzcie: Stwosz idzie i zbliża się ku nam. 391 VIII. Piosenka o Wicie Stwoszu Gdy go matka rodziła zimowego wieczora, nie wiedziała, że synek będzie z drzewem się porał. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nie wiedziała, że z domu pójdzie w dalekie światy i że drzewo przemieni w ludzi, ptaki i kwiaty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. I poszedł syn udały nocą, w stronę tej gwiazdy. W drodze tylko migały rzeki i miejskie baszty. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Nieraz westchnął: — Oj, ciężko, ale tak już na świecie. Byłem tylko miał drzewo, a do drzewa narzędzie! 392 Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Dłutkiem w słoje lipowe i w mig: z kawałka drąga professorowi sowę. miłującym - gołąbka. Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. Taki wiatr, mój syneczku, zbójcy chodzą po drogach. Oj, nie przechodź tą rzeczką, woda taka głęboka. Matko, rękę mi podasz. Ja teraz rzeźbię ołtarz. Lampę tak późno świecisz. A może jesteś w biedzie? Oj, ulicą koń pędzi, jeszcze mi cię przejedzie. Matko, matko, mój skarbie, koniam wyrzeźbił także; strzemię i Zwiastowanie, wszystko w złocie się pali - i zamki blankowane, i owieczki na hali. 393 Synku, niebo się chmurzy. Zasłonię cię od burzy. A tu widzisz? tu Maria i Jan, i gwiazdki małe, a te szaty wiatr targa, bo wiatr też wystrugałem. Synku, w niebie wiatr wielki. Nie chodź do Norymbergi. Ale poszedł. Przez deszcze. Z pieśnią gniewną. Jak Dawid. Polską żył. Co najlepsze, wszystko Polsce zostawił. A Krakowowi serce jak jabłko ha jabłoni; a skonał w Norymberdze; a nikt nie płakał po nim. Synku — [...] Leśniczówka Pranie, 19JI Bajka o siedmiu kwiatkach głupich Była łąka... Ale coś nadzwyczajnego, gdy to wszystko zakwitło w lecie! słońcofeeria, panie kolego — tylko kłaść się i grać na flecie. Łąka po prostu jak łóżko sprężynowe, z pachnącym pledem. I siedem zdobiło kwiatuszków tę łąkę. Słownie: siedem: Fiołek, Rumianek, Storczyk, Dziewanna, Róża, i Mak, i Półgłówek Podksiężycowy (sublunarium idiota Sprack). Że różne miejsca i pora tych kwiatków, a tu są razem, nie wińcie za to Autora, w bajce rzecz ujdzie płazem. I rzekł Fiołek: „O jaka szkoda, żem nie jest Makiem, bo w życiu Maku (czy Mąka?) nic nie idzie na bakier. 59 J — Wszystko przez ciocię. Jako Mak mógłbym np. wydać poemat w dwunastu tomach. Ale tak los chciał widać. »0 głębi mych oczu piwnych« — taki był tytuł. Wyśmiane!! Bo jestem taki dziwny..." A teraz mówi Rumianek. Rumianek: „Co do mnie, otóż na różaną cierpię nostalgię, bo Koza me ma kłopotów, a tylko pachnie i pachnie. A ja na tej łące stoję i — można powiedzieć — więdnę. O, życie, życie moje tragiczne i moczopędne". Zaś Róża, Róża, która przywdziewa białą togę, powiedziała: „Jestem ponura, bo ja w takich warunkach, gdzie nie ma zrozumienia dla K-Ą-T-Ę-placji i specyficznych natężeń duchowych, i życia osobiście wewnętrznego, i metafizyczności, i wytwornego pesymizmu, i irracjonalnej przygody w fis-moll z mruczeniem, i tych rzeczy, -39* itd., itd., itd. - w ogóle rozkwitnąć nie mogę". Podobnie powiedział Storczyk, Dziewanna, tudzież Mak i Półgłówek Podksiężycowy też się wyraził tak. I podczas tych debat w wodzie trzy razy odbił się księżyc. Lecz po łące też Autor chodził, Autor jak kwiat najcudniejszy. I rzekł do kwiatków: „Panowie, to ple-ple będzie dopóki? Pozwólcie, że zrobię z was bukiet". I zrobił. I dał go krowie. Dyrektor i pomnik Pewien Osioł, co myślał o sobie bógwico i bógwico sobie wyobrażał, jednego razu, idąc ulicą, spotkał Rzeźbiarza; -397 — i tak do niego: „O, chyba sam Jowisz tu pana niesie, świetnie, żem pana przydybał, zrobi pan moje popiersie; żeby, pan wie, z mojej gęby blask taki bił i dowcip, no, krótko mówiąc, żebym przeszedł do potomności. Najlepiej, wie pan, w marmurze, nie, nie w marmurze, w granicie, bo granit trwa jeszcze dłużej, w granicie to znakomicie. A może spiż? Co pan mniema, żeby tak, panie, ze spiżu? Widziałem przed laty trzema coś takiego w tym... ee... w Paryżu: Przedmieście. Pnie się powoik. Cisza. Igraszki słońca. A tors, panie, stoi i stoi, a pod nim kolumna jońska; dalej maliny i woda, o, fotografię mam tu. A może po prostu ze złota, a oczy z wielkich brylantów? Mistrzu, niech pan się postara, nie będę zwlekał z zapłatą. — 39* — A może w chmurach z gitarą? Mistrzu, ach, co pan na to?" Rzeźbiarz tak odparł: „Pomału! Wszystkie projekty są dobre, tylko że brak materiału to, Dyrektorze, problem; bo jeśli chodzi o pana, to takiego szukaj ze świecą. Rzecz musi być wychuchana, a nie tak, żeby byleco. Ja mam dla pana materiał, co nie ma go w żadnym sklepie". „Przepraszam, jaki materiał?" „Przyjdzie zima, śnieg spadnie, to pana ulepię". tfji Bajka o słowikach Były takie sobie zarośla nad brzegiem takiej sobie rzeki, w rzece żyły raki i ślimaki w muszlach, a w zaroślach, w zaroślach mieszkały słowiki; kilka prawdziwych z pierza i z mięsa, reszta z tektury, tak! 399 „No, cóż, tektura także swój sens ma — jak wyraził się pewien rak - z tym zastrzeżeniem, proszę ja kogo, że tektury śpiewać nie mogą". I rzeczywiście: Nocka za nocką, gdy miękko, a energicznie jaśmin perfumo- wał noc szopenowską, słowiki śpiewały ślicznie, lecz te z tektury ni be, ni me, więc pyszne były i złe. W dodatku czasem z majowej chmury, folgując potrzebie swej, deszcz spadał i wtedy w słowikach z tektury rozklejał się jakiś klej, dzioby im odpadały i nóżki też — o, podły, śmieszny deszcz! tyle z niego, że sika; każdy przyzna, że sikanie to intelektualna płycizna, dżdżyste to jakieś takie, pluszcze i szumi cości — jedna z tych przyrodniczych idiotyczności. Lecz prawdziwe słowiki były innego zdania. Nawet w grad nie przerywały śpiewania. I tak mijały noce, przemijały deszcze, wiatr mruczał w murawach i w darniach - zaś słowiki z tektury były zawsze pierwsze, gdy księżyc wypłacał honoraria. 400 Księżyc pytał się, za co - niby, za jakie pieśni, a słowiki z tektury: „Ba! my śpiewać nie umiemy. Lecz geniusze jesteśmy' „Jak, przepraszam?" „Geniusze". „Ahaa". ifji Skromność Na Pocztę Główną w Warszawie przyszedł list strasznie pomięty, z adresem brzmiącym ciekawie: DO NAJLEPSZEGO POETY. Nazwiska ani ulicy nadawca nie podał wcale, więc naradzali się wszyscy, co z fantem tym począć dalej. Żeby nie wyszła gaffa, list odesłali do Staffa. Staff oddał go Tuwimowi, a Tuwim na to tak powi: „To nie ja. A wy się boczcie". I list znów leżał na poczcie. 401 Żeby więc skończyć z kłopotem, kierownik poczty rad nierad wziął w rękę swe pióro złote i dał do gazet inserat, że „list jest taki i taki, więc się zgłaszajcie, chłopaki". Taaak. I teraz wciąż się ktoś zgłasza, i problem wciąż się rozszerza. I stoi kolejka straszna na długość jak stąd do Zgierza. tf/f Bajka o drewnianej głowie Na Nowym Świecie, w świetle latarni, leżała głowa w antykwami, może dziwoląg etnograficzny, a może przyrząd do sztuk magicznych, z zewnątrz toczona, wewnątrz drążona, głowa-curiosum, fikcja szalona, w każdym bądź razie zwyczajne drewno, drewno, drewno. Na pewno. A02 Że lubię rzeczy wyjątkowe, nabyłem ową drewnianą głowę, niosę do domu, rozwijam papier, a żona patrzy i łza jej kapie, w końcu monolog: „Och, moje złoto, po coś to kupił, na co ci toto? Ja mam wydatki: i to, i owo, a ty do domu nagle z tą głową. O, biedna jestem ja, losu pastwa, jak ty co zrobisz — same dziwactwa; gdy patrzę na nie, ból mnie przeszywa, zabierz tę głowę, dość mam tych dziwactw". (Monolog rośnie, słowo do słowa, a między nami drewniana głowa.) Żeby więc nieco błysnąć dialogiem, tak się odzywam: „Prawdą a Bogiem, to mną kierował rozsądek zdrowy, wnet pojmiesz sekret drewnianej głowy". I żeby dowód poszedł za słowem, lekko nadziewam głowę na głowę. Wchodzi kolega (z drewnianą głową), co dawniej patrzał na mnie surowo. 403 Widząc, że też mam drewnianą kulę, zaczyna do mnie przemawiać czule, mówi: „Mój kotku!" Siedzi do rana. Drewniana głowa. Głowa drewniana. Nazajutrz o mej drewnianej głowie wieść się roznosi jak ryki krowie, chwalą w południe, wieczór i rano drewniane głowy głowę drewnianą, kariera rośnie, szacunek wzrasta, jestem na ustach całego miasta, duch mnie nie męczy apollinowy, mam pełny spokój. Z powodu głowy. Niech żywe głowy budują, a ja tylko oceniam, tylko zagajam, tutaj postoję, tam się powiercę, tu coś uzgodnię, tam coś zatwierdzę, rozkoszny dzionek strzela jak z bicza. O, głowo moja! o, tajemnicza! którą znalazłem gdzieś w antykwami? Na Nowym Świecie? W świetle latarni? Czysty przypadek. I cóż wy na to? Jestem szczęśliwym biurokratą. Żona Wada Cześć wam. Proszę o spokój. Jestem żona Wacia, prześladowanego wieszcza. Byli trzej bracia: Wacio, Gucio i Pucio - i wszyscy tworzyli, Wacio z wszystkich najdłużej, do ostatniej chwili. Lecz właśnie pióro złamał, o tak! i wbił w ścianę; wchodzę: kanapa - Wacio - i pióro złamane. Więc chciałam pióro skleić, Wacio dał znak brwiami, że nie, że już nie trzeba. I rzekł: „Taaak". I zamilkł. Na podłodze, koło miednicy, leżał w strzępach ostatni dramat Wacia pt. „Trąba", dziesięć aktów, a wszystko własną Wacia ręką. Lecz oni powiedzieli, że nie ma wydźwięku - więc Wacio wziął te akty, wsadził do kieszeni i poszedł ulicami pod deszczem jesieni, pośród tych złotych liści, przez tych wichur popęd, z kilową łzą na rzęsach, tragiczny jak Szopen. Na obiad była zupa, bigos, dorsz - to wszystko. Nagle Wacio wstał z krzesła i palnął mnie łyżką, o, w te zęby, i włosy posklejał bigosem. Jęknęłam, ale co tam, ja każdy ból zniosę, niech mnie nie tylko zęby, lecz i nerki bolą, byle tylko on tworzył, mój złoty Apollo. Więc przyklękłam i mówię: „Waciu, ptaszku słodki, a może chcesz herbatki? a może szarlotki?" Lecz Wacio, jak to Wacio, darł na sobie wdzianko i krzyknął do mnie strasznie: „Ty drobnomieszczanko, chcesz mnie szarlotką spłycić? Na mnie wszechświat liczy, ja jestem sfinks - powiada - bardzo tajemniczy. Męczą mnie metafory i różne natchnienia, Mickiewicz przy mnie mucha, a Szekspir to szczeniak, -4°J — nie myśl, że jutro oddam mocz do analizy, ja jestem nad mocz wyższy, jam jest metafizyk, mistyk - powiada - jestem, mistyk, panie dziejski, duch - powiada - specjalny, w formacie dantejskim". Tu wszedł Pajęczynowski, nerwowy człowieczek, co go też nie drukują z powodu tych rzeczy — wszedł, kichnął i zapłakał, i stanął przy ścianie. A Wacio jak nie krzyknie: „Ach, ty grafomanie, beztalencie śmierdzące, ty literatury zakało i tak dalej - a ja lecę w chmury, rozstąpcie się - powiada - ja wami pogardzam, jestem wieszczem — powiada - ja pójdę do »Marca«, rodziny redaktorów po kątach rozstawię, a potem jak duch siny pójdę po Warszawie, latarnie powywracam i duże, i małe i w dzwony każę dzwonić na mą cześć i chwałę". Tutaj Wacio szarlotki zjadł większy kawałek, wzrokiem po nas potoczył obłędnie, bezradnie, potem z kanapy wyjął swe dzieło ostatnie, poemat pod tytułem „Moje dziwne biodra". Pajęczynowski chwalił, ale z miną łotra, wiadomo: hipokryta, zazdrości Waciowi, a co naprawdę myśli, to nigdy nie powi. A mnie się wciąż zdawało, że gdzieś słychać wodę. I gdy odbrzmiały tony „Moich dziwnych bioder", Wacio syknął i tupnął, i legł na kanapie, i zasnął. A spać lubi. A jak śpi, to chrapie. Nocami, kiedy księżyc odbija się w lustrze, ja cierpię na bezsenność, bo gdzieś woda pluszcze, Wacio wstaje i chodzi po mieszkaniu w gaciach, i słychać plusk. To pluszcze woda w głowie Wacia. 406 Rozmowa z aktorem Właśnie wyszedł przed chwilą — jeszcze jego papieros pokój dymem napełnia - jeszcze cienie od gestów — jeszcze ten dym nad świecą. Z głośnika płynie Bach. Chmurami pełnia. Teraz chodzę i chodzę, i przypominam sobie jego słowa, i jak las podateński szumi w mej głowie ta rozmowa. Mówił o roli: że chciałby - powiada — widownię stroić, jak skrzypce się stroi (nasz narodowy instrument), ze czasem sm mu się tak: Na scenie jest parę świec więcei nic — lecz w blasku tych małych świec jakaś serdeczna sprawa, akaś sztuka pt. np. „Warszawa" słowa w sztuce poczyna|ą biec ak chmury złote, które wiatr wiosenny goni — aż zachwycona widownia powstaje z miejsc, aż pochodniami są płomyczki świec I JEDNO TEST: AKTOR I ONI. 407 - Czy napiszesz mi taką rolę? - Spróbuję. Odejdź z nadzieją. Sztuka jest wieczną wiosną. Sztuka jest ciepłym wiatrem, od którego śniegi topnieją. if/i Wariacje na tematy Rej o ws kie Żywot, żeby miał glanc swój, musi jak wstążka w tańcu lśnić złoto; żeby troski niezbytnie, żeby w śpiewie i w rytmie jak potok; żeby dla miłej żony to paseczek czerwony, to kolczyk; żeby Venus na niebie, a mądra sól przy chlebie i goździk; żeby czasami sowa; żeby noc księżycowa na umór — zasię w dzionki, dzwoniące pracą, przez okno słońce i humor; kwiatów żeby po brzegi, kos w klatce, a „Oniegin" na półce. A tytoń, mili moi, jak pożar miasta Troi w bibułce; pod oknem w pelargonii kawałek fisharmonii z Lajpcyka; w niej ten głos vox humana. Ba! Jana Sebastiana muzyka; pierzyny nie najlichsze, psy, świerszcze, pełne spichrze kiełbas, gęś na Trzy Króle, słowem, kuchnia niekusa, „Listy do Attikusa", w święto sonet Petrarki i w ogóle. '9/' — 409 Poemat dla zdrajcy Tu gdzie szarą wiklinę iskrami stroi słońce, zaś wiatr ptakami; tu gdzie Wisła jak synogarlica grucha falą płynąc do księżyca; tu gdzie z dębu jemioła migotliwa silnie złoci się, gdy dnia przybywa, tu mój dom, w nim kos mój gwiżdże, drze się, jakby nadal był w wesołym lesie; tu mój czas jak syren włos schwytany, tu te lampy razem z instrumentami, tu łzy moje i architektura, cień od łe2 i promień z mrocznej szpary; tutaj wszystkie moje gałęzie i konary, pośród których odpoczywam jak chmura. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca. Okiem zdrajcy patrzysz na Rawennę, na mozaik kamyczki promienne, potem piórem, ręką dezertera chciałbyś myślom swym kształt nadać trwały — ale oto litery powstały i splunęły ci w pysk. Wierszyk umiera. A tyś myślał, że ci będzie lepiej, a tyś myślał, że lutnia to sklepik, z którym można koczować przez bruki — byle tylko chleb i piżama — tak, mój panie, nowojorski kramarz rozumuje na temat sztuki. 410 Uch, przebolałem ja tę sprawę, jakby mnie batem bili, klnę się na matkę i Warszawę, że to mnie jeszcze boli; a ja sądziłem: minie, przejdzie, że jakoś ból wypielę — a ty mi ciągle z dna pamięci i i i wypływasz |ak topielec — topielca wiatr i strach przegania, topielec spływa w nocy z martwą maszyną do pisania, zdziwiony, że nie tworzy. Nie tak, bratku, zrobił Kochanowski: on też jeździł, ale tutaj trwał - i wyciągnął swoje gałęzie aż po flagę czerwoną dni naszych - i pozłocił swe liściaste zgłoski wielkim światłem Południa i Wschodu; nie zamienił Polski na walizkę - i dlatego świeci tak jak laur, tak jak Morze Śródziemne, wstążka modra w złotych włosach kontynentu. Lasy moje olsztyńskie, jeziora mazurskie, sianokosy i śniegi, co je dzik zakrwawią, dziękuję wam za wszystko i pięknie pozdrawiam. Od Węgorzewa po Wiartel, od Ełku do Ostródy — 4U witam sikorki w brzasku, na sosnach dzięcioły i w lutym, choć mróz trzaska, kwitnące jemioły. Pokłon wam biję, chmurki, i wam, chyże pagórki, żeście mi ułożyły rękę do pisania i strunę odnalazłem, co srebrnie podzwania. Bo to jest właśnie ona, to jest ta srebrna struna, podług niej zdania stroję, by gwarzyły razem, by z robotnikiem zrosły się i z krajobrazem. A ty jesteś dezerter. A ty jesteś zdrajca, mrok - plesn - strach - Architektur świetliste drżenia jak w myśl i światło rozrosła złota gałązka, róże z Pestum — które znam tylko ze słyszenia (opowiadała mi o nich Anna Żeromska); i ten gwarny blask oklep na chmurze, i ten laur, co go zefir rusza - i Rawenna, i znowu róże (takie same jak za Owidiusza); i fontanny rzymskie, i ich woda, Palermo i Taormina: cały ten kram chętnie oddam za jeden liść polskiego dzikiego wina. Trzeba tylko schylić się, liść podjąć, ziemię i horyzont, razem! w górę! 4I2 aż ten ostry żwir stęknie melodią, w dali wiatr zaćwierka mazurkiem, aż pieśń buchnie ze zbóż i maszyny, aż tu błysną one Taorminy jakby dęby złote, gadające ciągle jedno słowo: słońce! słońce! aż się w tobie spotkają na wieki: twoja pieśń i robotnik, jak dwie rzeki. Oto nasza myśl szopenowska — oto nasza warta stalinowska. Truman światła nie zgasi nam; warta! warta! warta dniem i nocą: u Notre-Dame i u koncertów Bacha. Jak pancernik płynę. Pójdę! Dojdę! Ze mną Schiller z odą „An die Freude". Szerzej okna! Świat otwieraj! Wierszu mój, ognia! W pysk dezertera! -413- Flagę do góry! Pracę! Pieśni! W słońce, o którym Michelangelo nie śnił. Dla waszych dzieci, dla naszej ziemi, ludzie prości, skarbów strzeżemy. Czas roziskrzymy. Pięść zaciśniemy. Strzeżemy. I ustrzeżemy. ifji Sanie Noc jak bas. Księżyc wysoko jak sopran, gość u chmur ośnieżających drzewa - zima, zima, jaka tam zima! skoro jak majowy słowik śpiewa. Gdzieś wysoko ciemny wiatr przeleciał, księżyc wszystkie drogi porozświecał, wszystkie czernie w chmurach, szparach, wronach; a tu droga przez las, przez noc, przez księżyc i trzy dzwonki z końskiej uprzęży dzwonią jak zapomniane imiona. — 4H — Srebrną drogę przebiegł srebrny zając. Srebrny promień podkradł się pod sowę. Sowa patrzy. A tu płatki śniegowe z nieba na ziemię spadają. Jaka tam sowa — to także księżyc. A śnieg się ustatkował i położył się, i leży; patrz: promieniowanie, blask na śnie. Ruszają się sanie. Leży śnieg. Za tobą, przed tobą las i las. Jak jabłko w ręku czas. Twarz. Cienie. Oczy. Z moimi zgasną. To moja ręka. To twoja. Rozłąka - ciemność. Twarz — jasność. Twarz - twoja. Twarz twoja. Dzwonki. Ze srebrnych łez. Dzwonią. Daleko. Ciężko. Twarz twoja mała. Twarz twoja jest. Twarz twoja jest jak słoneczko. Trzy dzwonki dzwonią. Imiona trzy. Do domu już niedaleczko. Świerk strząsa śnieg na wesołe łzy. Twarz twoja jest jak słoneczko. -4IJ Poroztwierał księżyc drogi wszystkie, porozkładał swój niebieski ogień, nasze sanie zima otoczyła, pora wróbli i świecących okien. Jadą sanie, cień drogami ciągnie: skośny dyszel i czapka futrzana. Wierzby straszą. Śnieg skrzy się. Trójdzwonkiem koń jak dzwonnik kuranty wydzwania. * Atramentem z serca mojego, literą rzymską i grecką wypiszę trzciną na śniegu: twarz twoja jest jak słoneczko. A wiosną — jaskrem wzdłuż drogi. A w lecie — chmurami w lecie. Przeczytają pisanie ptaki. I rozniosą. Po całym świecie. A może i w inny czas, w inne serca i w inne okna, w czyjąś noc sierpniową brzmiącą jak bas, w księżyc, w księżyc, rozśpiewany jak sopran. tffi 416 Poeta i pomarańcze Że niedostępne wiersze przy księ- życu wysmażał co godzina, wśród muz natychmiast zrobił krzyk się i wiodły go przed Apollina: — Wiersz tego wieszcza niedostępny! — krzyczały muzy, bijąc w bębny (krzyk się podnosił, z bębnów brzmiało, jak sopran z basem echo grzmiało). Apollo wyszedł gdzieś na szczęście. Może Krakowem szedł przez Planty? A może był na konferencji, gdzie uzgadniano tamto z tamtym. Był, ale wyszedł - fatamorgana. „Mitologia" Parandowskiego Jana. Więc wieszcz nadzieję w serce włożył i - jak to wieszcz - pomyślał szparko: „Gdyby dyrektor był, to byłoby gorzej, lecz może dogadam się z sekretarką". Więc sekretarką się zachwycał, a nogi miała jak stąd do księżyca. Muzy natomiast biły w bębny: — Wiersz tego wieszcza niedostępny! Wiersz tego wieszcza niedostępny — śpiewały muzy, bijąc w bębny. No i nasz liryk stracił kontenans i jak nie huknie: — Ja wiersz poprawię, — 4V — ale pozwólcie, muzy, teraz, że wprzód go zatańczę na murawie. Zatańczył. Muzy zaklaskały i biły brawo czas niemały — i pewien prosty pasterz, co miał znajomość traw i gwiazd też, powiedział, że wiersz nie jest niedostępny, tylko całkowicie, proszę państwa, zrozumiały. Zaś wieszcz, odchodząc w złotym kurzu, tak się wyraził: - Rzecz następna spod mego pióra będzie lepsza, nie niedostępna, lecz dostępna; robię, co mogę, i się staram, coś wyjdzie, gdy się pisze dużo; to ciężki trud poezja dostępna... Puszkin... Mickiewicz... Majakowski... kto? i Ajschylos? zaraz! zaraz! racja! dostępny! rzecz dostępna! Ale na przykład cena pomarańcz czemu w tym roku znów była taka niedostępna? lf/2 Ąl8 Miasto według projektu architekta Anieli S2adurskiej, kobiety płci żeńskiej Na latarniach firaneczki, na domach popielniczki, okna zapinane na guziczki — skrzynki pocztowe całe w kwiatach: róże, tuberozy, nenufary, tak że nie ma mowy, żeby dostać się do tej szpary i wsadzić rzewny list: w sprawie zaliczki. Ulicami, ubrane ładnie, w kostiumach a la Ghirlandajo, jeżdżą sprzątaczki i jak kropla deszczu spadnie, to one ją zaraz wycierają - i zawsze jest czyściutko tam, nie ma na jezdni od deszczu plam. Zaś ulice mają to do siebie, że każda jakoś tak dziwnie płynie: człowiek np. idzie Marszałkowską, a nagle patrzy i jest w Lublinie, względnie ulica kręci się i skrzy takim walczykiem: raz-dwa-trzy. Co do pomników, tu poezji bania najprzedziwniejsze złote figle stroi, np. jest POMNIK UST TWOICH — 4J9 — i POMNIK NASZEGO OSTATNIEGO SPOTKANIA - i wszędzie ta dbałość o wygląd, ergo w parkach na każdym drzewie wisi lusterko — a w lecie, ponieważ kurz lub rosa, wszystkie tramwaje chodzą w pokrowcach. Róże pną się na każdy mur, w każdym murze szafy i wieszaki i jest specjalny wachlarz do rozpędzania chmur, żeby księżyc nie był nie ogolony taki. I9J2 Patos kabotyna Aktor miał wejść z lichtarzem i powiedzieć „północ!", reżyser w siódmych potach siedział w siódmym rzędzie zdenerwowany strasznie i zbolały wszędzie, bliski potu ósmego, względnie dziewiątego, a aktor, za kulisą, tak szeptał z kolegą: „Już ja im tu pokażę! O, jak serce boli! żem nigdy, przez intrygi, nie miał wielkiej roli! A jam jest powołany, by grywać hamletów, nie tylko świece wnosić jak chłopcy z bufetów, mówić »północ!«, a potem spływać w zapomnienie; więc ja zakładam protest; ja cierpię szalenie. A20 Ale ja im pokażę!" Co mówiący, chmurą czoło swoje ociemnił, lichtarz wziął oburącz srebrny, prosty jak lilia, i w rytmie mazura wpadł na scenę, i stanął, i zawołał: „Hurra! hurra, obywatele! Północ! Pora czarta! czyli, mówiąc po prostu, już dwudziesta czwarta, a ja pragnę prostoty, ja chcę coraz prościej, sercem w serce, ja chcę się oddać Publiczności, bez reszty i różnicy: Warszawa czy Radom!" Tu gały wybałuszył, zsiniał i się nadął, po czym, wspięty na palcach, łez swych strumień wartki spuścił, że aż trysnęły na suflera kartki, poczciwego garbuska, co też w siódmym pocie, żeby zeszedł ze sceny, dawał znak idiocie. Lecz idiota rozrabiać zaczął nie w swej roli, a że przedtem w bufecie zjadł nadmiar fasoli, więc dostał skrętu kiszek na piękny początek, zwalił się na podłogę i utracił wątek. Następnie febra szpetna wstąpiła w kretyna, reżyser twierdził: grypa, zaś sufler: angina („cokolwiek znam się na tym! życie mnie odurza!"); po grypie przyszedł tyfus, po tyfusie róża 42I - nos w sposób monstrualny rozdęła błaznowi, nogi mu odleciały, głos wydawał sowi: „Hu! hu! hu! hu!, aż wreszcie oślepł i ogłuchnął, i rozpadł się jak sedes przemieniony w próchno, w ostatniej jeszcze chwili stuknięty niezmiernie przez świerzb i przepuklinę pępka, czyli hernię, skonał; na pogrzeb poszedł sufler i pięć osób. Oto, obywatele, są skutki patosu. Morał Jest patos wielkich uczuć, patos szczerozłoty; i jest patos blagierski: środek na wymioty. iffi Na fajfokloku Fraszka drobnomieszczańska Przy kawce, koło lustra, pod lampą intymną kukły siadły w fotelach i bredziły zimno. Gżegżółka rzekł, że wiersze greckie prężne nie są. — Prężne! — huknął Baczyński. Baczyński profesor. Tu pewien Porfirion ryknął od niechcenia: - Prężność wiersza zależy (co?) od naprężenia. - 422 Pies Falik (hau!) natomiast: - Problemu nie zwężać! wiersz wierszem, lecz bez wiersza też się można sprężać — i na dywanie perskim nie tylko nasiusiał. Gżegżółka rzekł: — To problem. - Rzekł, po czym wyjść musiał. Z tej bajki taki morał wyciągasz bezsporny: Analfabetyzm, bracie, ma tysiączne formy - i po różnych „salonach" kukiełki się kręcą, ględząc czasem „na temat", lecz zawsze bez sensu. 19)2 Księżyc Po kręgu zakreślonym starannie toczy się świecący mój mechanizm; każdą linię, bryłę i płaszczyznę trącam tym świecącym mechanizmem, stąd cień srebrny podczas nocnych godzin, co po świecie jak po twarzy chodzi. Poruszone mą wielką sprężyną rzeczy martwe tak jak żywe płyną, barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia -423 i ucicha wiatr, i milknie sowa, gdy nadchodzi pora księżycowa. Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą. W miastach zjawia się pochyłych dużo nagle ulic. Dzikie wino gore i się zwija raz w es, raz we flores. Na balkonach i na balustradach każdy promień swój rebus układa, a gdy ciemność zgasi część promieni, rebus wraca do ciemnej przestrzeni, jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach wyzwolona z liczb architektura. I znów z morza rzeczy, z głębi dennej wynurzają się kontury zmienne, ogmatwane z wszystkich stron księżycem, promieniami, co tną jak nożyce; kamień jęczy, mówi swoją skargę, w bas się zmienia, a z basa w latarkę, z tej latarki w twarz, a potem znowu w jakąś inną formę księżycową, w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie, i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie. — 424 — Ulicami, ze ściany na ścianę, blask przenosi swe linie łamane; plac, że przejść nie można, tak zasnuwa, schody kradnie i okna przesuwa, klucze giną ludziom, dyszle koniom, wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią - a to pełnia leci rozświetlona, fruwająca, świecąca filharmonia. Wtedy, wtedy wchodzi światło moje w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje, w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy, w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy, w oczy ptasie i psie, i kobiece, w lichtarz srebrny i zieloną świecę, w dzikie wino po ścianie się pnące, we wszystko kuszące, mijające, wirujące niezmienną przemianą, i wszystkiemu powiadam: Dobranoc, Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie, a to moje polskie pożegnanie. Rzeczy miłe, ponure i jasne, dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę. Ą2 J Światło moje cichnie jak muzyka. Ten promień niech zostanie. Ja znikam. Lecz nim zniknę - byście pamiętali - mój ostatni koncert dam w tej sali; prosto z nieba, przez szybę, na ścianę wsrebrzę się i przed pulpitem stanę, cztery walce zagram, z tłumikiem, cztery walce nieśmiertelnym smykiem, pod kopułą ciemną i wysoką - a to będzie tylko wirowanie, zakwitanie i przekwitanie, czas tańczący, cztery pory roku. Śnieg i pustka, owoc i pragnienie, gwiazd imiona i bez imion cienie, i pustynia, i zieleń kobieca, i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem - wszystko kręci się na kole wielkiem, a ja szprychy w tym kole oświecam. To są moje sprawy księżycowe, bardzo trudne, chociaż tak nienowe. Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa? To ja jestem, pełnia koncertowa. Zawieszony u tej szyby górnej, tobie świecę w noce niepochmurne, A2Ó w listach twoich przekręcam litery, na twe loki spadam deszczem srebrnym i sen tobie śni się w noc wrześniową, żeś trąciła gałązkę deszczową — i twe oczy, jak dwa lichtarzyki, w dwie radości świecą, w dwa płomyki. Potem, świateł różnych szafarz szczodry, z światłem zbliżam się do twojej kołdry; świecąc jak latarnia światłem sutym, kołdrę twą zahaftowuję w nuty, w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne, w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne. A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarzą, i jest nocny czas, i sny się marzą. Gdy odejdę, nie płacz, moja żono — ja księżycem wrócę pod twe okno. Kiedy w szybie promień zamigoce, wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy. Iff2 427 W leśniczówce Tu, gdzie się gwiazdy zbiegły w taką kapelę dużą, domek z czerwonej cegły rumieni się na wzgórzu: to leśniczówka Pranie, nasze jesienne mieszkanie. Chmiel na rogach jelenich usechł już i się sypie; w szybach tyle jesieni, w jesieni tyle skrzypiec, a w skrzypcach, byle tknięte, lament gada z lamentem. Za oknem las i pole, las - rozmowa sosnowa; minął dzień i na stole stoi lampa naftowa, gadatliwa, promienna jak ze stołu Szopena. W nocy tu tyle nuceń i śpiewań, aż do rana. Księżyc w srebrnej peruce gra jak Bach na organach i płynie koncert wielki przez dęby i przez świerki — to leśniczówka Pranie: nocne koncertowanie. 428 Chodzi wiatr nad jeziorem, trąca dęby i graby; i znów wieczór, wieczorem znów zaświecamy lampy; o, leśniczówko Pranie: lamp lśnienie, migotanie, księżyc na każdej ścianie, nocne muzykowanie. Sunie dorożka nocy, w skos, dziecinnym rysunkiem; dorożkarz zamknął oczy, konik stąpa z frasunkiem, cień od ściany do ściany: wehikuł posrebrzany; o, leśniczówko Pranie, nocne podróżowanie. Gwiazdy jak śnieg się sypią, do leśniczówki wchodzą każdą okienną szybą, każdą wrześniową nocą; w twoim małym lusterku noc świeci gwiazdą wielką. Wrzesień ip;2 429 Ojczyzna Córce Wiele pieśni na świecie ze stulecia w stulecie, ale jest ton jedyny, z samej głębi, z głębiny; od kolebki do grobu ton ten idzie za tobą; byle szmer, byle nuta, a już wiesz, że to tutaj: szyba w słońcu uśpiona - pelargonia czerwona; parę gwiazd, parę ptaków, a już wiesz, skąd ten akord; listek upadnie w strumień, a już serce rozumie, zamyśli się, wypowie, a co w sercu, to w mowie, w mowie dziada, pradziada, co szmerliwa jak trawa, co się krzewi faliście, raz jest słowem, raz liściem, — 43° — raz pagórkiem, raz chmurą, porą roku poczwórną, śniegiem, ptakiem, błękitem, Szopenem i Norwidem. Struna ze struną gada, czas swe wzory układa. Treść najgłębsza, najszczersza jarzy się w tyglu serca; światło pada wysokie na pracę, na chorągiew - i jednym światłem świeci ruch rąk i ruch narzędzi. I znów iskrzy się nocka jak lampa Szopenowska; dźwięk skrzypiec nad ulicą; pelargonia w księżycu, ciężka gwiazda nad świerkiem; i znów blask zorzy wielkiej. Kraju mój, kraju barwny pelargonii i malwy, kraju węgla i stali, i sosny, i konwalii, — 431 grudka twej ziemi w ręku świeci nawet po ciemku; tyś mój w śniegu, w spiekocie, tu dziad spoczął, tu ojciec; trawa, trawa szmerliwa białe kości okrywa. A nam, którzyśmy w drodze, niechaj flaga łopoce, żeby dźwięczał dźwięk kielni najcelniej, najrzetelniej - żeby siła w ramionach, żeby trud nasz wykonać — przy stali i przy zbożu, na lądzie i na morzu — żeby blask szedł z dni naszych, dni mozolnych, odważnych, w wiek sławą złotolistną, nuto święta, ojczyzno. If}2 — 432— Elegia (z okazji wyjścia na światło nr 400 „Przekroju") Obywatelu Redaktorze, z domku, co zowie się BELAMI, piszę ten list zielonym piórem oraz złotymi literami i całe serce w list ten włożę, Obywatelu Redaktorze. Natchnienie właśnie ze mnie bucha jak kolorowy płomień z Etny, wieszczego jestem pełen ducha, bo śpiewam Numer Czterechsetny - tak, tak... czas bieży coraz skorzej, Obywatelu Redaktorze. A pamiętacie ten poranek, gdym przyszedł do was po raz pierwszy śliczny i wonny jak sasanek z kufrem po brzegi pełnym wierszy? Gdzie jest ów kufer? W muzeum może, Obywatelu Redaktorze. Ech, czasie, czasie mój krakowski, twoje uroki któż wypowie?... śnieg na Krupniczej... Kremerowskiej... po com cię rzucił, mój Krakowie? Wspomnienia w sercu jak te noże, Obywatelu Redaktorze. A tu już Czterechsetny Numer. Rany koguta... głos się trzęsie... — m wzruszenie... wieczór z wietrznym szumem, na ścianie cień zielonej gęsi... Trzeba by wydać ją w wyborze, Obywatelu Redaktorze. Tymczasem, drodzy przekrojanie, całuję wszystkich was w mankiety, a ciebie w usta, mój Marianie, przyjmij ten wierszyk od poety, bo napisany jest niezgorzej — cóż, jubileusz, Redaktorze. Zakopane, listopad i<);2 Wierszyk o wronach W powietrzu roziskrzonym siedzą na drzewie wrony, trzyma je gałąź gruba; śnieg właśnie zaczął padać, wronom się nie chce latać, śnieżek wrony zasnuwa. Tuż pole z krętą rzeczką, w dali widać miasteczko uprzemysłowione - a wrony, jak to wrony, patrzą okiem szalonym, wrona na wronę. — 454— Gdyby je zmienić w nuty, dźwięczałyby dopóty, dopóki strun choć czworo - a tak, na wronią chwałę, siedzą czarne, zdrętwiałe in saecula saeculorum. Nocne niebo już kwitnie, wszystko świeci błękitnie: noc, wiatr, wronie ogony; zaśnij, strumieniu wąski - dobrej nocy, gałązki, dobranoc, wrony. Grób Beethovena Tutaj ciało złożone, tu jest grób Beethovena, gdzie to wzgórze zielone i perspektywa srebrna; za perspektywą srebrną już tylko nocne niebo. Dołem w ciemnościach wielu kształty jakieś niekształtne, coś jakby liście chmielu i olchy niewyraźne, ale wzgórze w promieniach; to jest grób Beethovena. — 43 J — Tu zlatują się ptaki różnych barw i rodzajów: kosy, sikorki, szpaki muzykowi śpiewają. A gdy noce deszczowe, deszczu słucha Beethoven. Zstępuje deszcz z wysoka, krzewy napełnia wrzawą, wykrzywia drzewa. Olcha stoi w deszczu koślawo. Śpiewa deszczowa burza. Widać tylko pół wzgórza. Ale kiedy wiatr gwarny szparę w chmurach rozewrze, księżyc wchodzi do szpary, wzgórze błyszczy jak w srebrze i księżyc wzgórze nosi jak latarnię w ciemności. Tutaj przychodzą ludzie, tu ciskają bukiety: za męstwo w każdej nucie, za symfonie, kwartety; tańczy na wietrze wstęga: BOHATEROWI PIĘKNA. Czas swoim palcem dużym pory roku obraca; we dnie słońce nad wzgórzem, w nocy nad wzgórzem gwiazda; szarfa z ciemnej purpury od wzgórza aż po chmury. -43*- Tutaj przychodzą dzieci, kładą mali pianiści to z dzikich róż bukiecik, to choćby parę liści, grobu się dotykają, jak gwiazdki odfruwają. Tu przychodzą dorośli, szumią w różnych językach oceanem wdzięczności wokół serca muzyka, palą lampki na darni i odchodzą odważni. Czasem, gdy grudzień hula, gdy zimno nawet wilkom, pusto tu, ani wróbla, żywej duszy, i tylko: śnieg, wiatr w piskliwych tonach i chorągiew żałobna. Ale trwa krótkie mgnienie boleść owa, pustkowie: w dali śnieg znów się czerni, znowu brnie przez śnieg człowiek, by złożyć dank serdeczny tej muzyce walecznej. To jest grób Beethovena. Nad nim Venus promienna. ttJi -457 — Dzikie wino Koło tych pagórków piaszczystych, które księżyc po kolei odsłania jeden po drugim, jeden po drugim, ptaki śpią, tylko droga się srebrzy i Wisła świeci jak latarnia - jest cisza, jakby Szopen przed chwilą zamilkł, lecz niech struna się przypomni srebrna jak te koleiny, zapląsają chmury z sosnami, z pagórkami, dzikie wino pocznie szeptać z dzikim winem; no, i już masz polonez. Przeklęte polskie serce! Diabli wiedzą, co to jest: w liniach skrzypiec i pagórków tego szukaj, w dzikim winie na szybie: szepty zaśpiewne i niebiosa bohaterskie, i wrzawa nad niebiosami, i pory roku jak struny skrzypcowe, cztery, cztery: wiosna, lato, jesień i zima, i wiatr w struny, i deszcz w struny, i grad w struny, i blask w struny, bas śnieżny i słowicza szalona kwinta, Wisła pod smyczkiem, srebro wiślane, Wisła pod palcem, ta, co śpiewa najwyżej struna, rzeka na skrzypce sopranowe naciągnięta, a z worka czasu chmury, ptaki, horyzonty wielogłosowe i jesień fruwająca, i ogromne lato; i chmury nad skrzypcami, i liście tuż nad smyczkiem, i te pagórki faliste, i wiatr, i światła wszystkie. — 43*- Na liściu dzikiego wina trudno jest zmieścić Warszawę i gwiazdę Wenus nad nią, a jednak w jakiejś trudnej podróży to on ci przypomni Warszawę, ten liść - na wszystkich kontynentach, we wszystkich miastach, zaułkach i labiryntach. Na liść dzikiego wina jak na mapę ojczyzny patrzę; tu węgiel, mówię; tu morze jak Kochanowski rozśpiewane, a tutaj, mówię, góry, a tutaj rownmy, a wszystko razem jak fotografia ukochanej; ognie portów, lampy w oknach, maszyny i ludzie, nasi ludzie, budowniczowie pogody, i słońce, słońce, słońce, które przodem pójdzie przez ogrody, ogrody, ogrody; i wiatr, i wiatr w liście, i znów wyrażalna trudno nuta, drzazga cudowna pod sercem samym. Powiedz, skąd jesteś, nuto; powiedz, skąd płyniesz, nuto, nuto-latarnio idąca przed nami. To w niej, w tym błysku nagłym: twarz jakaś, chmura jakaś, jakiś sierpień, dom, dzikie wino — i - jak burza odetchniesz, lecz nie deszcz będzie płakać, to łzy twoje szczęśliwe popłyną; gościńce złote wszystkie, rzeki wszystkie chóralnie zejdą się w twoim sercu, -4$9 - ziemia ciebie przyciągnie, księżyc ciebie dopadnie i po polsku ci powie: „Dobry wieczór!" A to jest dzikie wino. Rozszumiało się ono, zestroiło głos do głosu w pieśni, dzikie wino - dokoła; dzikie wino - noc wesoła; krzyczą liście: „My tutaj jesteśmy, nad tym oknem, nad tą lampą nie zagasłą, rozgadane jak jesienna plucha — jakich »Trenów«, jakich »Ballad i romansów« można by się jeszcze w nas dosłuchać!" O, dzikiego wina nocy, czarne blaski rozsypane muzyką śnieżno-ciemną! Nocy, w której jak w pokoju babki i liść, i ptak, i gwiazda bawią się ze mną. Osowieje liść, gdy mrok go najdzie, ptak w gąszcz frunie, zaś gwiazda do nieba, pokój babki zniknie, czas szumiący swoje wody będzie toczył i rozlewał. * Ileż to lat, ileż to lat trzeba chodzić po dniach, po nocach, po schodach, po piętrach, do ilu łomotać drzwi, w ilu szukać książkach, światłach, muzycznych instrumentach! Po jakich drogach, co się w deszczu mylą, zaplątują w niebieskich zachmurzeniach, w ilu miastach z latarniami! o, w ilu nieskończonych próbach, oczekiwaniach, doświadczeniach - 440 ażeby znaleźć jakieś jedno zdanie, które do serca komuś wejdzie i zostanie, parę słów ułożonych w dziecinny gwiazdozbiór, a ten nad czyimś oknem będzie sunął świecąc w noc zimową i powie ktoś: „Cóż, noc niebrzydka!" Bo trudno jest za włosy chwycić treść wzburzoną, rytm odmienny jak księżyc, ten sam księżyc, który Beethoven z nieba zerwał i w sonatę wepchnął. Rzeczywistości, nasza muzo, ziemio brzozy i palmy, flago czerwonousta przez horyzonty wszystkie! Rzeczy mroczne, niemrawe rękom opór stawiają, ręce świat kształtujące słońce unieśmiertelnia. Jako fala za falą wysiłek za wysiłkiem, nie ma już oceanów, my jesteśmy ocean. Flaga naszej radości płynie wąwozem czasu, czasy rozkołysane jak pszenica wysoka. 44I Po całym lecą świecie naszej myśli nasiona. Czas wieniec nam uplata. Wróg zębów nie pozbiera. A to złote błyskanie to los nasz na kowadle. Flago czerwonousta rozśpiewana jak wicher! Rzeczywistości, muzo, człowieku, rzeko, gwiazdo, domie mój, nocy moja, liściu dzikiego wina! * Nad oknem, na murze, a liście takie duże - zielone, zielone, dzikie wino zielone. O każdej godzinie wiatr szumi w dzikim winie zielone, zielone, dzikie wino zielone. Uroda, przyroda, za nic byś jej nie oddał - — 442— zielone, zielone, dzikie wino zielone. Za siedmiu morzami napełni oczy łzami - zielone, zielone, dzikie wino zielone. T - • 1 we sme przypłynie dom cały w dzikim winie - zielone, zielone, dzikie wino zielone. I niebo, i księżyc, i wino się rozsrebrzy - zielone, zielone, dzikie wino zielone. Zaszepce na szybie, myślisz, że słuchasz skrzypiec - zielone, zielone, dzikie wino zielone. Pod serce jak nuta. I powiesz: tak, to tutaj - — m — zielone, zielone, dzikie wino zielone. Ten dach i te okna, i noc jak narzeczona — zielone, zielone, dzikie wino zielone. Tańczy noc, rozśpiewała się po pagórkach, po kotlinach, tańczy noc, roztańczyła się w wieńcu z dzikiego wina. Klaszcze Wisła, wszystkie fale klaszczą, a nad Wisłą klaszcze wiklina, klaszcze niebo wysoko, noc tańczy w wieńcu z dzikiego wina. A to przecie wiatr dmie w srebrne pasma chmur, a każda chmura inna. Tańczy noc, jak bardzo srebrna gwiazda, w wieńcu z dzikiego wina. A to przecie najzwyklejsze liście, zwykły księżyc, co liście odciemnia — tylko że ten trylik tak srebrzyście, tylko że ten bas jak skała: ziemia. -444- I pieśń ziemi, co jak skrzypce woła — i te strofy, co jak chmury płyną — strofy — chmury — noc czuła, wesoła - i szumiące dzikie wino, dzikie wino - koło tych pagórków piaszczystych, które księżyc po kolei odsłania, jeden po drugim, jeden po drugim, ptaki śpią, tylko droga się srebrzy i Wisła świeci jak latarnia. '9JJ Ballada o trzęsących się portkach Posłuchajcie, o dziatki, bardzo ślicznej balladki: Był sobie pewien pan, na twarzy kwaśny i wklęsły, miał portek z piętnaście par (a może szesnaście) i wszystkie mu się trzęsły; włoży szare: jak w febrze; włoży granatowe: też; od ślubu: jeszcze lepsze! marengo: wzdłuż i wszerz. 44 J— Krótko mówiąc, w którekolwiek portki kończyny dolne wtykał, to trzęsły mu się one jak nie przymierzając osika. W ten sposób, przez trzęsienie, pan żywot miał bardzo lichy, bo wszędzie, gdzie wszedł, zdziwienie, a potem śmichy i chichy. W końcu babcia czy ciocia, juz nie pamiętam kto, powiedziała do tego pana: „Chłopcze, ty uschniesz, bo nad portek sprawą przedziwną wylałeś trzy morza łez, a znowu nie jest tak zimno, więc spróbuj chodzić bez. Toć są materiały urocze. Toć są, kochanie. Toć. Ty kup sobie jakiś szlafroczek i w tym szlafroczku chodź; lub od razu na zadek kup sobie spódnic troszkę, a na wszelki wypadek parasolkę. I broszkę; też innych rzeczy mnóstwo, kociackie ochędóstwo, rzęsy z drutu, najlony - i już będziesz urządzony, a wąsy sobie wyskub. I tak wyglądasz jak biskup". Kupił pan sobie szlafroczek, chodził w szlafroczku roczek, ale tylko w ciemności, bo i szlafrok trząsł mu się cości; a portki schowane w kredensie też się nie zrzekły tych trzęsień; trzęsło się całe mieszkanko, kanapy i futryny, bo to był dom melancho i bardzo cyko ryjny. Tutaj się kończy ballada o portkach się trzęsących, z ballady morał gada, morał następujący: GDY WIEJE WIATR HISTORII, LUDZIOM JAK PIĘKNYM PTAKOM ROSNĄ SKRZYDŁA, NATOMIAST TRZĘSĄ SIĘ PORTKI PĘTAKOM. -447- Ukochany kraj Wszystko tobie, ukochana ziemio, nasze myśli wciąż przy tobie są, tobie lotnik triumf nad przestrzenią, a robotnik daje dwoje rąk. Ty przez serce nam jak Wisła płyniesz, brzmi jak rozkaz twój potężny głos, murarz, żołnierz, cieśla, zdun, inżynier — wykuwamy twój szczęśliwy los. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane i miasta, i wioski, ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochany, jedyny nasz, polski. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochana i ziemia, i nazwa, ukochany kraj, umiłowany kraj, nasza droga i słońce, i gwiazda. My trudności wszystkie pokonamy, żaden wróg nie złamie hartu w nas, w słońce jutra otworzymy bramy, rozśpiewamy, rozświecimy czas. To dla ciebie najgorętsze słowa, wszystkie serca, siła wszystkich rąk, to dla ciebie, piękna i Ludowa, każdy dzień i każdy nowy dom. 448 Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochane i miasta, i wioski, ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochany, jedyny nasz, polski. Ukochany kraj, umiłowany kraj, ukochana i ziemia, i nazwa, ukochany kraj, umiłowany kraj, nasza droga i słońce, i gwiazda. W) Westchnienie babuni siwej Jam Wenus osiwiała, lecz za mych młodych dni krambambuli śpiewałam, krambambu li. Codziennie jakiś balik, codziennie karta win. Pakulscy mnie kochali i Krzysztof Brun i Syn. Któż zna dziś firmy owe? Zasnuła wszystko mgła. Świat zrobił krok milowy, zostałam tylko ja. 449 — Dziś bolą mnie odciski i nerki raz po raz. A Krzysztof to Gruszczyński, ach, cóż za straszny czas! O, gdzieście, dźwięki amfor i Martel, i Chablis? Krambambu, hej, krambambu, krambambu li. Ach, było znakomicie i mocarstwowo tak, niestety, toczył życie od spodu jakiś rak. A ja mówiłam: — Mamo, J ? I T • 11 swąd czu|ę! Juz się tli! 0 nieba, o krambambu, krambambu li. Wątroba się przewraca, gdy patrzę na ten świat, gdzie wszystko znaczy praca, nie forsa i nie kant. Ty widzisz, Europo, co u nas dzieje się? 1 ziemię dali chłopom, i wszędzie ZMP. Ach, dokąd my idziemy i jak to można znieść, -4J0- by tak się szerzył przemysł, by rosła nowa wieś! Z kultury tylko zamęt, powiedział kanclerz z Bonn. I kto to jest Putrament? Dlaczego właśnie on? A co nam z tych osiedli, z tych traktorowych kół? I po co tyle świetlic? I na co tyle szkół? Ten historyczny wiatr i lud... pokój... czy ja śnię? O! noce, noce w „Adrii", o! niegdysiejszy śnieg... Pod zgasłą dumam lampą i łza mi w oku lśni. Okropne! Wszystko w czambuł! O życie! O! krambambu, krambambu, ach! krambambu, krambambu li. iff) 4Ji — Gość na. 100% Nie widziałem go kopę lat. (O, jakże lecą te lata!) Byłem mu bardzo rad. Pij, mówię. Świeża herbata. Spojrzał na mnie jak wilk i syknął sss! jak żmija: „Zabierz to. Ja tej ich herbaty nigdy nie pijam". Widzę, żeś zmókł na wskroś i woda się z ciebie leje. „Z Kalisza na pieszo. Dość mam tych ludowych kolei". A żona, twój anioł stróż, jakże się czuje żona? Jęknął: „Rozwiodłem się już. Żona także czerwona". A jakże sprawuje się twój śliczny synek Hieronim? „Hieronim? W ZMP! Hieronim. Nie mów mi o nim". A Lulo? Funia? A Miś? Opowiedz wszystko szczerze. „Nie gadam z nimi dziś. Pracują - w pegeerze!" — 4J* — Tutaj fontannę łez gość nagle uruchomił i wyszedł; w mroku sczezł; i zapomniałem o nim. Lecz po tygodniu już list przyszedł z Częstochowy, ale bez znaczka — cóż, wiadomo: też ludowy. W) Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu Lis - Czy to „Orbis"? - Tak, proszę pana. - Gdzie jest Ciemnogród? - Stacja nieznana. - Jak to nieznana? - Tak to nieznana. - Czy to „Orbis"? - Tak, proszę pana. Bulwieć słuchawkę cisnął: łoskot. A niech to jasny piorun! Za oknem jesień jak kalejdoskop. Lub szarfa. Do wyboru. — 4J3 Bulwieć słuchawkę poprawia na widełkach; porządku wzywa głos go. Za oknem jesień jak barwne szkiełka, czyli wspomniany kalejdoskop. Taką jesienią, gdy liście lecą, chętka na podróż bierze. Bulwieć w atlasach szuka ze świecą. O, Ciemnogrodzie, gdzieżeś? Jesienią odkrył Guglielmo Mezzo Wyspę Łotrów Panteję; Bulwieć też mógłby odkryć co nieco, np. Ciemnogród gdzie jest. Chryzostom Bulwieć chce Ciemnogród ujrzeć; wciąż o tym piszą gazety; patrzy na globus: Barcelona, Brema, a gdzie Ciemnogród? Oto problemat. Bo Ciemnogrodu nie ma i nie ma, nie ma i nie ma. Niestety. Gdzie się dowiedzieć? Jak to wyjaśnić? Chryzostom Bulwieć nie może zasnąć. Wertuje księgi, szuka w opisach; w końcu po radę idzie do Lisa. 4J4 — - Lisie kochany, lisku, liseczku, gdzie jest Ciemnogród, gdzie to miasteczko? - Panie - Lis powie - w tym jest coś z szykan. Może pan myśli, że to Watykan? Pan mnie znieważa! Pan mnie potrąca! Ciemnogród to rzecz nie istniejąca. Paszkwil jest taki, nie mówię, że nie, ale Ciemnogród to przywidzenie. Bulwieć coś bąknął. Lis zmrużył ślepie. Nie ma, to nie ma. Może i lepiej. A jednak myśli: lisy to zbóje. Pójdę. Spróbuję. Wypenetruję. — 4JJ — Przez siódme góry Więc sakum-pakum puścił się w teren. Księżyc odmieniał rogi jak jeleń. Minęła jesień druga i trzecia: wciąż cień na szosach; to cień Bulwiecia; i jeszcze drugi, i ogon wisi, coś niby lisi, niby nie lisi. Bulwieć miał nieraz przeprawy trudne: to Rzeki Siódme; to Góry Siódme; gdzie rak zimuje; i gdzie pieprz rośnie; widział Feniksa; i Łąki Ośle; nawet odwiedził znany po części straszny Przylądek Zielonej Gęsi. -4j6 Pierwszy widoczek A stamtąd udał się w podróż dalszą. Patrzy: postaci jakoweś walczą. Gęby perfidne. Spojrzenia tępe. - Z czym to walczycie, bracia! - Z postępem. - A jak wam leci? - Jak to jarmarek: raz kapnie deszczyk, a raz dolarek. W walce nam sił do- daje piosenka z refrenem VIVAT TRZECIA WOJENKA. Lis, co w Bulwiecia ślady podążał, chwalił ten refren, jak tylko można. Był zachwycony melodią, rymem i w lisiej mowie wołał: - Optime! — 417— Tak! Złączcie serca w pieśni wysokiej! ja jestem z wami. Amen i Okay. „Koniec świata" Bulwieć się pięknie skłonił łobuzom, a nagle skądsiś ozwie się puzon: — Tratata tata, tratata tata! Panie, panowie, już koniec świata. Na dźwięk puzonu, czyli tej surmy, zaraz na sklepy rzucą się hurmy. Zgnieceni w tłumie wołają: - Mamo! A w sklepach znika pieprz i cynamon; kolejki stoją jak stąd do Zgierza; baby uuu! wyją, pisk się rozszerza; — V* — baby skupują kołdry, szparagi, pinezki, nawet wypchane ptaki, rurki do włosów, oliwę z soi; tak zwany konsum- pcyjny wszystkoizm. A Lis się cieszy, że taki zamęt, łapkę podnosi: — Okay i Amen. Kręci się w tłumie, nie szczędzi nóg i naszeptuje Vatike Fuchs. Trochę bakteriologii Od szeptu Lisa fala po fali szept poszedł w tłumie. Wszyscy szeptali: (i że podobno) (i że na pewno) (że już już już już) (że pod Izdebną) — 4J9 — (że wczoraj w nocy) (że w pewnej puszczy) (na własne oczy) (na własne uszy) (że niewątpliwie) (że daję głowę) (że nad Warszawą) (że pod Mrągowem) (że wieprzowina) (że w wieprzowinie) (że Karolina) (że w Gogolinie) A Lis się śmieje, aż zrywa boki. Bo strasznie lubi te szeptokoki. O łzach Tu płacz niewieści usłyszał Bulwieć. Jakaś szantrapa snadź musi ból mieć. Głowa jak kubeł. Supermanikir. Suknia sportowa w białe koniki. 460 - O, matko! matko! - łka szantrapina. — Com ja znalazła u mego syna! O, hańbo! świecie, gdzieś ty się zapadł? - I pokazuje czerwony krawat. Niektórzy chcieli powstrzymać babkę, lecz ona skacze w rzekę Ciemnawkę; ale nie tonie, choć słychać chlupot. Wielka jak słonie jest siła głupot. Niewątpliwie u celu podróży Bulwieć na sobie poprawił odzież: — Teraz na pewnom jest w Ciemnogrodzie, bo taka mżawka, noc, pleśń, swąd, mrok, brud; a jak Ciemnawka, to i Ciemnogród. — Ą6I — Tylko Lis zniknął, lecz widać ślady. Poszedł na pewno do Ambasady. „Barbara Ubryk" zwał się hotelik, gdzie się położył Bulwieć w pościeli. Przez okno widać gwiazdeczkę z nieba; szlafmyca, nocnik, wszystko jak trzeba. Mamo, jak rzewnie! Tato, jak cudnie! Kiedy się zbudził, było południe. Umył się. Z szynką zjadł trochę groszku i na wizytę udał się do szkół. Ciekawe, co też w tym Ciemnogrodzie studiuje złota, kochana młodzież. Z katedry upiór zdobny siwizną nauczał magii i okultyzmu. ĄÓ2 Inny profesor (z łagodną twarzą) miał kurs dywersji i sabotażu. Nad nim sentencja wisiała śliczna: SZKOŁA BYĆ WINNA APOLITYCZNA. Dyrektor szkoły, wpółniewidomy, twierdził, że WSZECHŚWIAT JEST NIERUCHOMY; że WSZYSTKO STOI, NIE MA SPRZECZNOŚCI. Bo bardzo lubił NIERUCHOMOŚCI. Wciąż w żółtym palcie, jak duch, w swym biurze pisał swój traktat „Przeciw Naturze". - Dziękuję! — Bulwieć powiedział mistrzom i poszedł zwiedzać Ciemnogrodziszcze. Tu widok dziwny oko mu przykuł: wiele tysięcy parawaników. 4fy Wszędzie: przez skwery, place, placyki, chodziły jakieś parawaniki. Bo tutaj każdy ma parawanik, chodzi z nim, jeździ i sypia na nim. Gdy się, na przykład, spotka dwóch panów, to rozmawiają zza parawanów; u góry widać głowy, kosmyki, zaś za zasłoną reszta psychiki. Taka metoda, jak łatwo zgadnąć, ocala w pełni życia prywatność; i tę intymność, i to zacisze, świat psychoprzygód... Któż to opisze? Ciemnogród nie zna publicznych latarń, każdy ze swoją latarnią lata. 464 Każda latarnia, choć wielki to kram, ma swój futerał oraz monogram. A gdy pomylą się monogramy, wszystko się leje po łbach latarniami, tłuką latarnie w bydlęcej złości, no i Ciemnogród stoi w ciemności. A mostów nie ma. Każdy cichutko rżnie przez Ciemnawkę prywatną łódką. Orkiestr też nie ma z tym strasznym brzękiem. Każdy gra w domu na własną rękę. O tęsknocie Szedł ulicami ciemnogrodzkimi Bulwieć Chryzostom. Wieczór się czynił. 46J Ciemnogrodzianie na placach stali, wyczekiwali, wypatrywali tego zdarzenia, tego konisia. A może jutro? A może dzisiaj? Może wieloryb? Pięć komet w masie? Może już nigdy? Lecz w każdym razie. Jest w Ciemnogrodzie niewąska wieża. Na wieży stoi rodzaj rycerza, który w pogodę, a i na deszczach patrzy, czy Biały Koń nie nadjeżdża. A gdyby zjawił się w jakiejś stronie, rycerz ma sygnał dać na puzonie; wtedy Ciemnogród, rajce i ludność hymn odśpiewają, kantatę cudną: 466 Hymn Ciemnogrodzian „Aczkolwiek świat idzie do przodu, My go ciągnijmy w tył, Synowie my Ciemnogrodu, Walczmy z postępem co sił!" Hymn ten dla wprawy też ćwiczą czasem: baby sopranem, mężczyźni basem; bard2o prześlicznie śpiewają oni, a Lis przygrywa na fisharmonii. Hotel „Ubryk" „Barbara Ubryk" - dziura nad dziury; „Barbara Ubryk" - hotel ponury. Pokojów nigdy się nie przewietrza, wszyscy wołają: — Powietrza nie trza! Nie przewietrzane izby i bety; na oknach czarne wiszą rolety 467 i dniem, i nocą. Może to harem? Portier śpi pod sto- jącym zegarem. W tzw. hallu trzy sztuczne palmy i plakat: WIEDZĘ BOMBĄ ROZWALMY; tuż oleodruk z jakąś Wenecją; w fotelach duchy siedzą i szepcą, ślęczą nad radiem, mówią na migi — duże kanalie i kanalijki, kombinujące dzionki i nocki. A deszczyk pada, deszcz ciemnogrodzki. Tajemniczy pustelnik Lecz nawet pośród takich żyjątek czasem się zdarzy jakiś wyjątek. Na wprost Bulwiecia, całkiem oddzielnie, w pięciu izdebkach mieszkał pustelnik. Z dala od świata i jego psotek w cichym hotelu pędził żywotek. Każdą myśl zdrożną odpędzał od się, jadał owsiankę i nic na occie, sam prał koszule, sam kurz omiatał, z dala od życia, z dala od świata. Oczy miał smutne, płuca miał słabe, ździebko zegarków złotych i sztabek. Zegarki w ścianę. Sztabki do beczki. Na beczce portret zmarłej córeczki, podpis: „Tatusiu, twa Weronika..." Tylko Lis bywał u pustelnika. 469 - Wizyta młodzianków & opis jesieni Bezsenność. Bulwieć w łóżku się kręci, wtem: puk-puk: wchodzą piękni młodzieńcy. Ręce ich długie, kręcone loki. Może studenci angelologii? - My przepraszamy, że przeszkadzamy. W kwestii rodzinnej, np. mamy. Pan nam wypłaci małe a conto: mamę czy tatę możemy sprzątnąć. A może chciałby pan zabić zięcia? Jesteśmy zbóje do wynajęcia. A może kogoś na stanowisku? Rzetelnie panu załatwim wszystko. 470 Nie? Żadnych życzeń? Więc uciekamy i przepraszamy, że przeszkadzamy. Już jesień z jabłkiem biegła wądołem, a przez Ciemnogród z miedzianym czołem. Już tu-uit, tu-uit wołała sowa, a księżyc w niebie coś tam majstrował, potem za chmurkę chował się śmiało, jak gdyby nigdy nic się nie stało; rycerz na wieży wytrzeszczał gały; Ciemnogród marzył; liście szeptały; jesień szła w miasto supergrobowa, cibalginowo- aspirynowa. 471 Plaga egipska W ostatniej chwili, po dżdżu śmigusie, niezwykła ilość zjawiła much się; dużych i małych, końskich, jelenich i wirowały w ciemnej przestrzeni: krótkie i długie, i choleryczne, i te malutkie muchy komiczne. W ślad za muchami wyszły pająki, gzy, ćmy, komary, trzmiele i bąki, z nóżką włochatą, z ryjkiem i z noskiem i przez ulice szły ciemnogrodzkie. Potem stonogi, potem szczypawki sekstylionami wyszły z Ciemnawki. 47* Pustelnik, który o pladze słyszał, twierdził, że to jest dopust Jowisza. Więc panom licznym drygały kupry w hotelu ślicznym „Barbara Ubryk". Medycyna Prospera Opodal szpital stał w bzowych laskach, szpital na medal, mówiąc z warszawska. Leczył tam Prosper z Baltazarei, a wszystko octem siedmiu złodziei: padaczkę, odrę, stadia pleurytu, i cichy obłęd, i fixum-dyrdum; najwięcej raka: baltazarejskim cudownym octem siedmiozłodziejskim. — 473— Rano przez lufcik (a mieszkał nisko) świeciło kuprem szarlatanisko. Wtedy Ciemnogród z obłędnym krzykiem wyciągał ręce pod tym lufcikiem: - Prosper! ach, Prosper! — krzyki szalone. A w jasnym niebie dzwonił skowronek. Co drugi przez ten ocet umierał, ale, kitując, chwalił Prospera, że się tak schyla nad ludzką dolą, że taki skromny, chociaż onkolog. Ci, którym ocet poszedł na zdrowie, w bzowych gaikach chodzili sobie. Każdy szczęśliwym spozierał liczkiem, na głowie świeczkę miał lub doniczkę. — 474— W głębi gaików był rodzaj auli. Tam się zbierali, dyskutowali - „że w tym Pekinie w pewnej dzielnicy tunel przebili czterej Chińczycy, czterej Chińczycy z oczami w ukos tunel przebili kitajską sztuką, z wierzchu przykryli papą krakowską, a tunel idzie przez cały kosmos; tam się tych czterech skryło głęboko, książki czytają i grają w oko; że mnie tu, panie, w dołku coś tego, co im do tego, panie kolego; lecz przyjdzie moment, mój przyjacielu, czterej Chińczycy wyjdą z tunelu, — 47 J — a wtedy, panie, kosmos i odór, sodomagomor, siarka i wodór, pustynia naga, ni pół człowieka..." Bełkot się wzmaga, szumi jak rzeka, że aż tańcują flaszki na szafkach. Tak bełkotała rzeka Ciemnawka. „To be or not to be" Bulwieć od plot tych niemal się zatruł. Trzeba odetchnąć. Jak? Do teatru! Ogolił zarost, wdział spodnie inne. Teatr ma siły rekreacyjne. Na mieście śnieżna szalała zamieć, lecz jednak dojrzał: „Hamlet" w programie! -476 - Na placu Baki pośród olszynek stał z drewna bardzo dziwny budynek: tu przybudówka, tam przybudówka, na jednej blacha, indziej dachówka. Od frontu żółto, po bokach biało — halucynacja, horror i chaos: tutaj filarek, tam zakamarek, tu parka kolumn, tam kilka parek; tu jakiś wykusz, tam jakiś psikus, wokoło balkon, a na nim fikus. W niszy Apollo z lutnią natchnioną pomalowany był na zielono. Dawniej ten teatr był większy o pół, lecz pożar strawił piętnaście kopuł. -477 — Bulwieć siadł grzecznie na strapontenie i czekoladkę przełknął z nadzieniem. Kurtyna wolno w górę się wznosi. O, cudowności teatralności! Więc jeszcze jedno połknął nadzienie i już zaczęło się przedstawienie. Przycichła nieco orkiestra dęta. Na scenę weszli duńscy książęta; chłopy jak byki, z grzywą na karkach, przy kordelasach i przy zegarkach. Bo po co aktor płacze i skamle, że tylko on jest jedyny Hamlet? Dobra Dyrekcja, by te łzy otrzeć, zadaptowała sztukę samotrzeć. Zamiast dwudziestu pięciu postaci sami Hamleci byli w dramacie. Na diabła Grabarz z tą Ofeliją! Chcą grać chłopaki, niech się wyżyją. W ten sposób szlagier! pierwszy raz w świecie! grali w „Hamlecie" sami Hamleci. Ręka na sercu. Twarze ponure. „Być albo nie być" - wołali chórem. „Pod Białą Lilią" Zima na mieście bieliła już się. Ciemnogród leżał jak na obrusie. Hotel jak lampa naftowa pełgał; opodal wieża jako butelka; 479 - budynki różne jak góry serów; i żółte plamy placów i skwerów. Już opuściły miasto szkaradne jaskółki, szpaki, gile i trznadle. Czasami tylko mignie wśród ulic pliszka, sikorka lub mysikrólik. Wróble zbierały najmniejszy okruch. Pod śniegiem biały skrzył się Ciemnogród. Bulwieć, że hotel był zimny zimą, w dzień tkwił w gospodzie „Pod Białą Lilią". Schodziły tu się na kawkę słabą różne aniołki oraz kollabo, mrugacze oczu, deptacze schodów, szeptacze nowin, ćmy Ciemnogrodu. 480 Mieszali w głowach, mieszali w szklankach „korespondenci" „Głosów" i „Ankar"; duże judasze, małe judaszki za cent złamany piszące paszkwil; łowcy srebrników i soczewicy — zdrajcy paryscy, zdrajcy madryccy. Siwy kollabo (w nietrzeźwym stanie) grał im Chopina na fortepianie. Wtem jakiś yankes rzucił dolarka i już to bractwo jest na czworakach. Kłębią się, pędzą sforą ponurą korespondenci „Wolnych Europ"; pod stolikami wyją i kwilą. Larum w gospodzie „Pod Białą Lilią": A8l Łapaj monetę! Chwytaj monetę! Jednego przy tym zgnietli „poetę"; czterej panowie pod żyrandolem piątemu panu przegryźli wole. — Hańba! — wołali, robili zeza. A piękny starzec grał poloneza. Pejzaż powyższy z psami wśród niwy jest zły czy dobry, ale prawdziwy. „Uliczkę znam w Ciemnogrodzie" Jest w Ciemnogrodzie pewna ulica, groźna ulica, lumpen-ulka. A na chodniku owej uliczki trzy drzewka stoją, drzewka-patyczki. 482 A nad drzewkami nie ma niczego — chyba że niebo, niejasne niebo. Na rogu knajpa, innego cóż by? A morska świnka wyciąga wróżby na katarynce, że brunet kłamie i jaki nosić należy kamień. Życie jest krótkie. Ulica krótka. Dzieci śpiewają o krasnoludkach. A śnieżek prószy. A deszczyk leje. Ogonów końskich i psów złodzieje tutaj mieszkają, na tej ulicy, czarnej ulicy, lumpen-ulicy; i nie ma wyjścia: ciemność grobowa, ciemność i tęskność 100%-owa. -4*3 Biały koń Tak się tęskniło nad rzeką zgniłą. Słońce wschodziło i zachodziło. Przez ciemnogrodzkie bulwary mokre chodził pod rękę idiota z łotrem; i naradzali się, że aż miło, jak by ten światek cofnąć do tyłu; potem zwracali się do rycerza: - Czy już nadjeżdża? - Nie, nie nadjeżdża. - A może jednak? A w międzyczasie zjechał karnawał w złotej kolasie. By lśniły w lodu taflę lustrzaną, rude pochodnie pozapalano. 484- Pokryta ludźmi cała Ciemnawka. Wszyscy wołają: — Cóż za ślizgawka! — Co za bufety! — I lodowisko! — My się ślizgajmy! — Chociaż tak ślisko! Para za parą, chalne z prawej rączki, my się ślizgajmy jak te zajączki. Nawet pustelnik (zwań Smutne Oczy) do swoich kapci łyżwy przytroczył; lecz - niezwyczajny - na lodzie zemdlał, potem na wieki wpadł do przerębla. I nagle - jak to dziwnie się składa — sygnał na wieży. Trata tatata. Trata tatata, trata tatata, ach, już nadjeżdża Ojczyzny Tata, — 48j- ach, już nadjeżdża Tata Ojczyzny, który uleczy rany i blizny. Nadjechał. W siodle wspiął się postacią i: — Bracia! — zaczął, ale się zaciął. - Ten... tego... bracia... lata... mordęgi... - i ucho potarł, bo mróz był tęgi. Ciemnogrodzianie stali na lodzie, w zwykłym ordynku: łotr przy idiocie, pętak ze szpiegiem, mętniak z faszystą, a okultysta z surrealistą, kociak przy bubku, koło chłoptasia. A cisza była jak makiem zasiał. Takim się chwilom cisze należą. A Lis podawał chleb na talerzu 486 i sól przy chlebie w misce głębokiej. - Witamy Ciebie! Amen i Okay. Że chwila była nie byle jaka. rycerz wciąż trąbił tratatatata. „Nemezis... Jowisz..." (tratatatata) „Zegar dziejowy..." (tratatatata) Że dźwięki trąby były ogromne, wciąż było słychać tylko tę trąbę. I coraz prędzej uszy pocierał Biały Generał! Piękny Generał! Tu wyżej w siodle wspiął się postacią i znowu zaczął, i znów się zaciął: - Tentego... bracia... gdy pod Marengo... - Mówił językiem. Pocierał ręką. -4*7 - Zegar dziejowy... chwila dziejowa... — Tu wodze puścił, trąc uszy oba. Tratatatata tratatatata, chwila gorąca, lecz lodowata; uszy jak maki zielone kwitną. Wtem koń się potknął i wykopyrtnął; na lód upadli po jakiejś desce pan razem z koniem, koń razem z jeźdźcem, z tego powodu, że Białe Zwierzę miało trzy nogi, jedną protezę. - Bracia!!! - Zawalił tu z trzaskiem lód się i potonęli w jednej minucie ludzie-upiory, ludzie-koszmary, chaine z prawej rączki, para do pary, w Ciemnawce mętnej, w mazi głębokiej, z cichym lamentem. Amen i Okay. Została tylko ciemność i mżawka. Ale pod lodem płynie Ciemnawka. Finał & motto Bulwieć do domu udał się prosto, znany podróżnik Bulwieć Chryzostom. Drogi powrotne też były trudne: to Rzeki Siódme, to Góry Siódme, lecz w końcu dotarł jesienią czwartą i zaczął pisać księgę in quarto. Księdze dał motto na pergaminie: „ALE POD LODEM CIEMNAWKA PŁYNIE". Leśniczówka Pranie, wrzesień-pażdziernik 19;i Pieśni Gdy próg domu przestępujesz, to tak jakby noc sierpniowa zaszumiała wśród listowia, a ty przodem postępujesz. A za tobą cienie ptasie, szczygieł, gil i inne ptaki. Świecisz światłem wielorakim od sierpniowej nocy jaśniej. Bo ty jesteś ornamentem w gmachu nocy, jej księżycem. Przesypujesz światła w ręku z namaszczeniem, jak pszenicę. U twych ramion płaszcz powisa krzykliwy, z leśnego ptactwa, długi przez cały korytarz, przez podwórze, aż gdzie gwiazda Venus. A tyś lot i górność chmur, blask wody i kamienia. Chciałbym oczu twoich chmurność ocalić od zapomnienia. ĄQ 0 II Pochylony nad mym stołem we wschodzącej zorzy łunie ręce twoje opisuję, serce twoje opisuję; smak twych ust jak morwa cierpki i głosu pochmurną słodycz, i uszy twe jak wysepki, które z dala widział Odys. Ten obłok jest twoją twarzą, ten horyzont, ta akacja. Pióro maczam w kałamarzu i litery wyprowadzam. Niech staną rządek przy rządku jak ptaki złote i modre, by z najprawdziwszego wątku powstał najprawdziwszy portret. Minął dzień. Wciąż prędzej, prędzej szybuje czas bez wytchnienia. A ja chciałbym twoje ręce ocalić od zapomnienia. III Ile razem dróg przebytych? Ile ścieżek przedeptanych? Ile deszczów, ile śniegów wiszących nad latarniami? 491 Ile listów, ile rozstań, ciężkich godzin w miastach wielu? I znów upór, żeby powstać i znów iść, i dojść do celu. Ile w trudzie nieustannym wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń? Ile chlebów rozkrajanych? Pocałunków? Schodów? Książek? Ile lat nad strof tworzeniem? He krzyku w poematy? Ile chwil przy Beethovenie? Przy Corellim? Przy Scarlattim? Twe oczy jak piękne świece, a w sercu źródło promienia. Więc ja chciałbym twoje serce ocalić od zapomnienia. IV Oto jest nasz dzień codzienny, nasze małe budowanie, trud uparty i niezmienny, nieustanne kształtowanie. Słońce wschodzi i zachodzi, drzewa kwitną, liście ronią, my strumień rzeczywistości kształtujemy naszą dłonią. 02 Jesteśmy cząstką w zespole, z niego płynie nasza siła - żeby chleb leżał na stole, a pracom lampa świeciła; by czas jak pochodnia płonął jednako: dzień czy mgła nocna. Stoimy przy życiu, żono, jako tkacze przy swych krosnach. Z dnia na dzień tkaninę tkamy wzorzystą dla pokolenia. Chciałbym i blask naszej lampy ocalić od zapomnienia. V Garniemy się do muzyki, muzyka to jest nasz festyn, kochamy trąbki i smyki, obój, klarnet i klawesyn. Jest w domu lichtarz nieduży z wysoką świecą szkarłatną; ona do koncertów służy, do dźwięku dodaje światło. Ty ją zapalasz w godzinie muzycznej i płomyk świeci w chwili, gdy z głośnika płynie Koncert Brandenburski Trzeci. — 493- Radość jak poważny taniec przesuwa swój cień po ścianach. I pada świecy pełganie na twarz Jana Sebastiana. Lipski kantor bardzo mile uśmiecha się zza oszklenia. Chciałbym wszystkie takie chwile ocalić od zapomnienia. VI Nie jesteśmy, by spożywać urok świata, ale po to, by go tworzyć i przetaczać przez czasy jak skałę złotą. Choćby i po razy tysiąc osaczyły nas trudności, my idziemy blaskiem bijąc w urodę maszyn i roślin. W poczekalni kin srebrzystych, gdy zadymka śnieżna bredzi, nieraz siadamy strudzeni, strudzonych ludzi sąsiedzi. Dni i noce z nami biegną, a my z nimi ku przodowi, w trudzie tworząc piękno, piękno, które znów służy trudowi. — 494 Z chmury zwisa śnieg z ukosa, twarz twoją w srebro przemienia. Chciałbym śnieg na twoich włosach ocalić od zapomnienia. VII Cząstka pracy wykonana i znów cząstka, i znów cząstka, i znów noc, i znów od rana do cząstki dodana cząstka. Słońce serca nam przeszywa i biją, wdzięczne blaskowi. Rękami pchamy tworzywa od bezkształtu ku kształtowi. Kształtami świat zaludniają do prac przyłożone dłonie. Tętnią prace. Tak powstają wiersze, domy i symfonie. Znów noc. Jak ludzie wysocy stoją świerki. Śnieg się sypie. Gwiazdy świecą w głębi nocy jakby w głębi wielkich skrzypiec. A za oknem migotliwie Venus gałąź opromienia. Chciałbym i ten błysk na szybie ocalić od zapomnienia. — 49 J — VIII Na moście Poniatowskiego wiatr śnieg ukośnie rozkłada. Na moście Poniatowskiego śniegiem kurzy balustrada. Latarnia w oczy nas razi, ośnieżona do połowy. Niewiele ludzi zgromadził przystanek autobusowy: tylko nas dwoje. Stoimy przy tym przystanku nad rzeką - dwoje ludzi w głębi zimy jak w głębi lasu białego. Parę by tu wron postawić, tak ze trzy, pośrodku jezdni, poobracać je dziobami ku sobie, na śniegu gwiezdnym. Niechby stały. Wiatr niech wionie wzdłuż i chmurom twarze zmienia. Chciałbym i te trzy łby wronie ocalić od zapomnienia. IX Piszę ten list, moja droga, z leśniczówki, w chwili takiej, gdy stoi lampa naftowa na pudle od kostek maggi. 496 W pokoju nie ma nikogo. Zmierzch. Zegarek tyka lekko. Drzwi się otwarły. Na progu staje matka leśniczego. Zatroskana, zatroskana, cała w cieniach od zgryzoty. Mówi: „Znowu, proszę pana, słychać w chmurach samoloty. Ja się, proszę pana, nie znam, ale to wielka maszyna. Ja wiem, że to nic, a jednak groźny czas się przypomina". Matko, podnieś pięść do góry, miliard tych pięści ma ziemia. Chciałbym na czole twym chmury ocalić od zapomnienia. X Wybaczcie mi, ludzie, jeśli w tych pieśniach dałem tak mało, że nie takie niosę pieśni, jakie by nieść należało; że tyle tu tych piękności, ptaków, różnych pobrzękadeł, złocistości, srebrzystości, księżyców, Bachów i świateł. — 497— Cóż, kocham światło. Promieniem, jak umiem, wiersze obdzielam. O, gdybym mógł, tobym zmienił cały świat w jeden kandelabr. Myślę, że po to są wiersze, ich ruch ku sercu człowieka, by szerzej szła, coraz szerzej przez kontynenty jutrzenka, światłami po wszystkich placach, światłami w każdej ulicy, ta Eos różanopalca z dumną twarzą robotnicy. Jesteśmy w pół drogi. Droga pędzi z nami bez wytchnienia. Chciałbym i mój ślad na drogach ocalić od zapomnienia. Leśniczówka Pranie, 19jj Zwierzęta patrzą na nas Kogut pośrodku podwórza zapiał: — Kukurykukuku! Proszę państwa, nowina duża, miałem telefon: nowina straszna: nie nadajemy się, nie nadajemy się, nie nadajemy się do druku. 49 8 — Jak to? - gdaknęła pewna kurka. - Nie nadajemy się? O rety! - Tak, proszę kur, bowiem te piórka to wszystko jest parszywy estetyzm. Więc patrzcie na mnie, zaraz się zmienię. I rzeczywiście: przez parę godzin wyrwał sobie całe barwne upierzenie i jako szkielet chodził. Cierpiała przez to produkcja jajek, lecz on się śmiał do rozpuku i tylko śpiewał: - Już się nadaję, już się nadaję do druku. Kury poszły w ślad kogutowy i według wszelkich reguł ta sobie oko wyrwała z głowy, ta nogę, ta inny szczegół: (bo, rozumiecie, na co mi noga? przez nogę tylko zamęt; bo niby, wiecie, kto wie, czy noga to także nie jest ornament?) Jelenie słysząc w sprawie tej nogi o dąb, co szumiał w lecie, obtłukły sobie na głowach rogi, żeby też być na tapecie. Dąb, oczywiście, jeleni śladem spróchniał. Na wszelki wypadek. — 499 — A gwiazdka śniegu, ach, jak śliczna! krzyknęła roniąc łzę: — A może jestem estetyczna? I rozpuściła się. Księżyc jak lustro pęknął. Pierzchły: dzięcioł, że barwny, zając, że śmieszny. A wtedy, na radość światu, gdy wiatr o północy zahulał, z pobliskiego cmentarza biurokratów wyszli biurokraci, bo pasowali do tego pejzażu jak ulał. Pootwierali wentyle z nudą, gwiazdy wesołe zasnuli nudą. Świat stał się nudny, zarozumiały, samotny i bez ruchu, lecz wszystkie rzeczy się nadawały, już nadawały, się nadawały, się nadawały do druku. '9J3 Koń w teatrze Na próbę generalną satyrycznego programu przez pomyłkę do konia zaproszenie wysłano, że mamy zaszczyt et cet., że bardzo dobre miejsce, koń przyjechał, ale się spóźnił, żeby zrobić tzw. wejście. Woźni nie chcieli go wpuścić, aliści rzecze woźny do woźnego: J00 - Szkoda łez, ja uważam, że lepiej go wpuścić, kolego, niby ta grzywa i rżenie, a może to nie jest byle kto? na oko koń, a w gruncie rzeczy może to jaki dyrektor; życie jest pełne pozorów, na pozór czasem koń czy zając, człowiek nie wpuści, a potem nieprzyjemności wynikają. I tu schylili głowy. Koń się znalazł w teatrze i przeszedł przed pierwszym rzędem na znak, że on czynnie i także. Przez cały czas przedstawienia stał głową do widowni obrócony, tam coś śpiewali, a on stał (z kopytem na poręczy) i tylko rozdzielał ukłony bezbłędnie, stosownie do osoby, raz serdeczne, raz nikłe, jak by powiedział Lukrecjusz: suum cuique. W antrakcie kilku redaktorów poprosiło go o poemat (ew. pt. „Indonezja"), ponieważ koń opanował w mig wyrażenie „koncepcja" i siał nim na wszystkie strony, czasami dodając „aspekt", ihahahaha koncepcja, ihahahaha aspekt. Ktoś go sfotografował, ktoś go nakręcił, dla kina, albowiem, co tu gadać, koń to rzecz sensacyjna. A w finale programu na scenie była namalowana trawa. Koń skoczył. I trawę zjadł. I dostał największe brawa. W) T Teatrzyk Zielona Gęś (S^tohfcft. *A^>—- -> *y ma ^as^c^yt przedstawić „POTWORNEGO WUJASZKA" Występują: Potworny Wujaszek Nieszczęśliwa Ciocia Generał Mścisław POTWORNY WUJASZEK (ocieka krwią) NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA: Cóż to za nowy kawał, Alojzy? POTWORNY WUJASZEK: Zamordowałem baronową. NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA (głucho): To już szósta zbrodnia w tym tygodniu. Alojzy, co się z tobą stało? POTWORNY WUJASZEK: Nuda. Nudzę się. — JO; — NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA: Nudzisz się? Och, jaka to szkoda, że jestem sparaliżowana, bo uplotłabym sobie wianek z narcyzów i w tym wianku zatańczyła- bym ci taniec Mórz Południowych. Pamiętasz, jak w Mszanie Dolnej... POTWORNY WUJASZEK: Gdzie jest nasz kotek? NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA: Wyszedł na dach. POTWORNY WUJASZEK: Szkoda, bo chciałem go udusić. Dusić. Dusić. Nuda. NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA: Och, uduś mnie, nieszczęsny. Przecież i tak nie dla mnie radość życia, skoro lewe oko mam wybite przez ciebie i tylko pół wiosny widzę w tym roku. POTWORNY WUJASZEK: Wiosna? Wiosna będzie wtedy, jak wróci generał. NIESZCZĘŚLIWA CIOCIA: Czy wróci? POTWORNY WUJASZEK: Wróci z bronią w ręku. Na białym koniu. I wszystkie dzwony uderzą. I nie będzie nudy, tylko konstrukcja i wielki, natchniony płacz odrodzenia. Jajka stanieją. Ja zostanę wojewodą smoleńs- kim. „God save generał". jo6 — GENERAŁ: (nie wraca) POTWORNY WUJASZEK: (dusi kota) Kurtyna 1946 ZIELONA miwM ma %as%c!(yt przedstawić „HAMLETA" Występuje: Hamlet HAMLET: Wielki Wóz z lewej strony. Straże śpią... Trąby. HAMLET: i w dali... Trąby. — J07 Biedny Yorrick! HAMLET: Trąby. HAMLET: ...sam sobie sterem, Trąby. HAMLET: ...żeglarzem, Trąby. HAMLET: ...okrętem, trąby. Trąby. T i +/~~\?* ma %as%c%yt przedstawić sztukę pt. „SZCZĘŚLIWY REAKCJONISTA" czyli „CIERPIĘTNIK DOSKONAŁY" Występują: Szczęśliwy reakcjonista — młodzieniec na pograniczu czterdziestki z kompleksem Grottgera i piegami Mama szczęśliwego reakcjonisty — niemal gwiazda filmowa na pograniczu sześćdziesiątki jedynki Zegar - przyrząd ze sprężynami i wskazówkami & Chór — zespół ryczących za wynagrodzeniem M i ej s c e: Willa Szczęśliwego Reakcjonisty „Mon Caprice". Czas: Poranek. SZCZĘŚLIWY REAKCJONISTA: {leży na kanapie) MAMA SZCZĘŚLIWEGO REAKCJONISTY {przeglądając stare fotografie): Wstań, synku. Już słońce wschodzi jak, że tak powiem, ananas. SZCZĘŚLIWY REAKCJONISTA: Wschodzi? Cóż mnie obchodzi? Bo wschodzi, ale {głucho, z satysfakcją) nie dla nas. — J29 — RAZEM {głucho, z satysfakcją): Ale nie dla nas. {nacierają ręce z satysfakcją) MAMA SZCZĘŚLIWEGO REAKCJONISTY {podsuwając synkowi srebrną patelnie, na której dymi 20 sadzonych jaj Z pieczarkami i szczypiorkiem): Posil się, synku. Prześliczne jajka zrobiłam tobie. SZCZĘŚLIWY REAKCJONISTA: O, jajka, jajka tragiczne! Wolałbym spożyć je w grobie. {Zaciera ręce i pałaszuje jajka na kanapie, zapominając o rzeczach ostatecznych) Długa pauza. MAMA SZCZĘŚLIWEGO REAKCJONISTY: Włóż buty, synku. Wesoło już gdaczą w ogrodzie kury. SZCZĘŚLIWY REAKCJONISTA: Jakże włożę buty od dołu, gdy męczą nas tak od góry? {nie posiada się z radości) RAZEM {leżąc na kanapach; nowe porcje jajecznicy): Czyż słońce wzejdzie nad tęczą? Czasem sądzimy już, że nie. O, jakże nas męczą i męczą, i męczą, i męczą szalenie. Taniec. J3° — CHÓR: Męczą mamę i syna szalenie, niesłychanie. ZEGAR: Pierwsza godzina. WSZYSCY grobowo): Czas na drugie śniadanie. Kurtyna spada i zabija się na miejscu 1947 ma ątsęcęyt przedstawić ALOJZEGO GŻEGZOŁKĘ w charakterze „Nieśmiałego Petenta" Osoby: Nieśmiały petent - Alojzy Gżegżółka Dyrektor — *** Woźny - Konstanty Baba (pierwszy raz po powrocie z Paryża) & Osiołek Porfirion — kierownik Instytutu Teatralnego „Zielonej Gęsi" Uwaga! Trzeci dzwonek. Przedstawienie w Najmniejszym Teatrze Świata zaczyna sie. — J31— GŻEGŻÓŁKA (nieśmiało): Chcę mówić z panem dyrektorem. WOŹNY: Niech pan spocznie. Chwileczkę. Pan dyrektor je zupę. Pau^a pól godziny. GŻEGŻÓŁKA (coraz nieśmiałe/): Chciałbym mówić z panem dyrektorem. WOŹNY: Niech pan spocznie chwileczkę. Pan dyrektor je pierożki. Pau\a godzinę. GZEGZOŁKA (uosobienie nieśmiałości): Pragnąłbym mówić z panem dyrektorem. WOŹNY (grając ^ nudów na pianinie „Marska gladiatorów"): Niech pan spocznie chwileczkę. Pan dyrektor je kompot. Pau^a dwie godziny. GŻEGŻÓŁKA (na klęczkach): Czy ewentualnie mógłbym dać panu dyrektorowi w mordę? WOŹNY: Niech pan spocznie. Momencik. Pan dyrektor zaraz wyjdzie. J32 DYREKTOR: {wychodki) GŻEGŻÓŁKA I WOŹNY: {pierwszy na klęczkach, a drugi pr%y pianinie dają w mordę Dyrektorowi) OSIOŁEK PORFIRION: Nie rób ze siebie pawia, szanuj mrówkę i kwita, w tym właśnie sęk, jak mawiał ojciec Piotr, karmelita. Kurtyna '947 *=®w ma ąis5>c%yt przedstawić jednoaktówkę pt. „OSTROŻNOŚĆ" W roli głównej: Prof. Baczyński PROF. BACZYŃSKI {wychodząc ? domu): a) sprawdza gaz; b) chowa zapałki; — /ii c) zamyka szczelnie okna; d) akwarium stawia na szafie; e) kota wpycha do szuflady; f) dzieciom odbiera ostre przedmioty; g) żonie książki treści podniecającej; h) spirytus denaturowany wylewa do zlewu; i) wyłącza telefon; j) pali „Pana Tadeusza" i „Trylogię"; k) na wszelki wypadek gasi światła i zabarykadowuje klozet; 1) pod podmuchem lekkiej schizofrenii przykleja sobie rude wąsy; m) dziurkę od klucza zatyka ligniną; n) b. ostrożnie wychodzi na miasto; o) wpada pod pędzącą z szybkością 60 km ciężarówkę z ka- pustą. Kurtyna '947 ma ^ass^csjt przedstawić „KONIEC ŚWIATA" PAN BÓG: Rrrrrrr. Ogłaszam koniec świata. Rrrrrrr. — J34 — Cala kosmiczna kombinacja Swaczyna się demontować. BIUROKRATA: Rrrrrrr. Bardzo dobrze. Rrrrrrr. Ale gdzie jest w tej sprawie odnośne pismo z okrągłą pieczątką zaopatrzone tamtejszym numerem przeciągniętym przez tutejszy dziennik podawczy? Okazuje są, \e takie pismo było, ale zginęło, wobec c^ego koniec świata wprawdzie następuje faktycznie, ale formalnie nie ma Radnego \nac%enia. Kurtyna spada optymistycznie 1947 U & y^, ma %as%c%yt przedstawić „REWOLUCJĘ KULTURALNĄ W WOŁOMINIE" Utwór poświęcony Jerzemu B. w Warszawie. AUTOR I: Warto by. AUTOR II: Trzeby by. — J3J — AUTOR III: Ba! AUTOR IV: Ale jak? AUTOR V: Czy ja wiem? AUTOR VI: Mgła! AUTOR I: W takim razie może razem, do kupy? AUTOR III: Cóż z tej kupy, jeśli w kupie trupy? AUTOR I: Rzeczywiście, jest niedobrze, mój Boże. AUTOR V: Niech więc nam społeczeństwo pomoże. SPOŁECZEŃSTWO: {nagle, paradoksalnie, wspaniałą miotłą wymiata pp. Autorów) Kurtyna: Pierwszy etap załatwiony. 1947 — J36— Trfr^r.. „SALUT NOWOROCZNY" Osoby: Cały Zespól „Zielonej Gęsi" C \a s: 1948. M i ej s c e: Polska. PROF. BACZYŃSKI (do Zespołu): Kochani przyjaciele! Oto nadszedł pracowity rok 1948. Tradycyjnym zwyczajem musimy go uczcić salutem armatnim, czyli dwudziestoma i jednym wystrzałem z armaty. PIEKIELNY PIOTRUŚ: Gdzie jest armata? PROF. BACZYŃSKI: Niestety, Ministerstwo Kultury i Sztuki w ostatniej chwili odmówiło nam armaty, wychodząc z założenia, że nasz teatr w ogóle nie ma sensu. Co robić? HERMENEGILDA: Ja się poświęcę. (poświęca się) JJ7 PROF. BACZYŃSKI: O ty, niezastąpiona! (dorabia I lermenegild^ie lufę i kółka i zbliża się do Hermenegildy ^ napalonym lontem) GŻEGŻÓŁKA: Ognia! HERMENEGILDA: (nie strzela) GZEGZOŁKA: Powtarzam. Ognia! HERMENEGILDA (^wracając się lufą w stronę wrogów „Zielonej Gęsi", a na kolach radośnie odjeżdżając w pr^ys^łość): Nie będę strzelać. Jak na złość. Na przekór całemu światu. r Test tylko praca. Było dość frazesów i wiwatów. Jest tylko praca. Mózg i mięśnie. I mózg, i mięśnie ma lud. Oto jest salut „Zielonej Gęsi", nasz noworoczny salut. Kurtyna '94s -J38 ma ęasęcęyt przedstawić „NIEZNANY RĘKOPIS ST. WYSPIAŃSKIEGO" POSEJDON: Kiedyś byłem ścichapęk, Kiedyś miałem dwoje szczęk, Gdym cię po raz piersy ujzoł, Dziś me został tylko trójząb, Śtucne zęby, śtucny świat, Lecz tyś moja, tyś mój kwiat. (wychodki \ trumny) MOJA: Czym ja twoja, czy nie twoja, Nie mam ja z tobom spokoja. (wchodzi do trumny) GŻEGŻÓŁKA (wychodki ^ trumny): O co chodzi, nie wiem sam, Ale sercem, Polską gram. Muchy brzęczą. W niebie grzmi. Słońce świeci. Pada dżdż. CHÓR {skacząc pr%e\ trumnę): Trza sposobić smolnych wiech. Trza toporem prać po łbiech. — 539 — WIECH: Każdą wzmiankę człek ocenia. B. dziękuję. G. jak Gienia. Kurtyna PUBLICZNOŚĆ: {patriotycznie namyślona, \ dostojeństwem a boleśnie rozchodzi sie do domów) 1948 mmm f, ma ^as^ył przedstawić SA „DESTRUKCYJNY WPŁYW KOBIET" czyli „I TAK BYĆ MOGŁO" Osoby dramatu: Król Jan Sobieski, Królowa Marysieńka, Kanclerz Gżegżólka, Dworzanin I, Dworzanin II, Dworzanin III M i ej s c e: Paląc królewski w Wilanowie. C \a s: Rok 1684. SOBIESKI & MARYSIEŃKA: (toną w miłosnym pitigrilli, ż? umyjemy terminologii naszego znakomitego kolegi prof. Wiecha) — J4° — DWORZANIN I: Królu, donieśli Włosi, że się na coś zanosi. (pr%epras%a i wychodki) DWORZANIN II: Zanosi się wyraźnie. SOBIESKI {tonąc jak wyżej; do Dworzanina II): Precz z moich oczu, błaźnie! DWORZANIN III {me/duje): Ze sułtanem i świtą Turcy na Wiedeń idą!! SOBIESKI {odprawia Dworzanina; do Marysieńki): Świecisz dla mnie jak gwiazd siedem, Marysieńko, cudo moje. Cóż mi Turcy, cóż mi Wiedeń, ja o ciebie tylko stoję. {stoi tylko o Marysieńkę) KANCLERZ GŻEGŻÓŁKA {^upelnie zadyszany): Ach, królu, straszna gaffa: Wiedeń zajął Mustaffa. — J4i — SOBIESKI: (daje znaki, ty stracił kompletnie kontakt z rzeczywistością) Tymczasem: Turcy zalewają Europę, powstają piekarnie tureckie, kawa po turecku i marsze tureckie. Jednocześnie pojawiają sie masowo na golasa tak zwani świeci tureccy, wobec czego Kurtyna dyskretnie zapada '94* ZtELótiA^L & ma ^as^c^yt przedstawić sztukę z życia nadwiślańskich inteligentów pt. „HAMLET & KELNERKA" Osoby: Hamlet - książę Danii Kelnerka — taka pani Henryk Ładosz — bez komentarzy i Piekielny Piotruś - świnia M i ej s c e: Oberka „Pod Wyskubanymi Brwiami". C z, a s: Nieokreślony. HAMLET (basem): Co może być? — H* KELNERKA: Wszystko. {odpina broszkę i zdejmuje buły) HAMLET {sopranem, stanowczo): Nie. Te sprawy odłożymy do wtorku. Pytam, co może być w sensie picia? KELNERKA: Kawa, herbata. HAMLET {lirycznym tenorem): Wobec tego kawa. Nie. Herbata. Nie. Kawa. Nie. Herbata. Nie. A może jednak herbata? Nie. Kawa. Kawa. Herbata. Herbata. Kawa. Kawa. Kawa. Kawa. {pauza; przyćmienie świateł; mezzosopranem): Herbata! KELNERKA: A może kawa? HENRYK ŁADOSZ: A może herbata? HAMLET: {umiera na brak decyzji i skręt kistek na ostrym zakręcie historycznym) PIEKIELNY PIOTRUŚ: Makabryczne. Kobiety szaleją. {pisze białą, stanowczą kredą na czarnej trumnie Hamleta: HAMLET IDIOTA) Kurtyna lf4» — J43 — C^Jk^f ^y KZ/CW ma ZasZcUf przedstawić „IDIOTĘ" IDIOTA (monolog): Dziś oczywiście znów spałem cały dzień. A dlaczego? Bo oczywiście byłem poprzedniej nocy „Pod Aniołkami" i oczywiś- cie zalałem się. Pod te aniołki. Ale dlaczego zalałem się? Zalałem się z rozpaczy i z protestu, czyli świętego oburzenia. Bo ja protestuję przeciwko temu, co się dzieje. {goli wódę i obęcwala się do reszty) Bo Wacio twierdzi, że wywożą spinacze. Co proszę? Spi- -na-cze?! Miliardy wagonów ze spinaczami jadą na wschód. Słyszycie? A my zostaniemy bez spinaczy. Więc jeżeli oczywiście teraz np. będę chciał spiąć się z czymś, to oczywiście mowy nie ma, bo wywieźli. Bo tak nas wykantowali. Kantu-kantu z ama- rantu. A jeszcze Wacio twierdzi, że piasku dosypują do spinaczy. Więc gdyby np. połknąć garść spinaczy z piaskiem, to oczywiś- cie naturalnie śmierć w męczarniach, czyli mówiąc naukowo angelologiczna agonia. Ja się załamuję. (załamuje się) A z tą demokratyczną ortografią? Przepraszam, to jak się dzisiaj pisze: „ucho" czy „ócho"? Nikt nie wie i wszyscy się boją. A ja się nie boję. Ja jestem gotów umrzeć za ortografię. Cyk i gotowe. Oto moja pierś grottgerowska. Tomasz, karabelę! Szumiały mu echa kawiarni. A ten Gałczyński to cynik i Trem- becki demokracji. Polsko, buzi! (umiera automatycznie) — J44 — Nagrobek TUTAJ LEŻY IDIOTA, WSZYSTKICH DURNIÓW MASKOTA. UMARŁ W OSTATNI WTOREK. PRZECHODNIU, ZMÓW PACIOREK. PRZECHODZIEŃ: Nie mam czasu, bo idę do pracy. Kurtyna ma %ąs%c%yt przedstawić „POZYTYWNEGO GÓRALA" ZIELONA GĘŚ: Góralu, czy ci nie żal odchodzić od stron ojczystych? GÓRAL: Szalenie. (nie odchodzi i ^ostaje) Kurtyna 194I — J4J ma %as%c%yt przedstawić dramat artystyczny pt. „SKARGA JULKA" JULIUSZ SŁOWACKI {blady jak aspiryna, ze skrzydełkami, z kolosalnym rulonem rękopisu, wystającym z tylnej kieszeni fraka): Trzy razy księżyc odmienił się złoty... O, przepraszam, przecież nie to miałem tragiczną intencję oddeklamować. Na Jowisza, przecie napisało się w międzyczasie to i owo piorunowo. A u nas {wskazuje paluszkiem do góry) też są linotypy, {wskazuje paluszkiem jeszcze wyżej) zwane u nas angelinotypami. Angeli, proszę państwa, liczba mnoga od angelus, proszę państwa, czyli anioł, proszę państwa, czyli do pewnego stopnia w ogóle w pewnym sensie an- gelologia, którą tak znakomicie uprawia znakomity prof. Baczyński. Ale — do rzeczy. {muska skrzydełka i recytuje, pokaslująć): Frufam ja po Warszawie, po Rawie i po Nieszawie i ze zgryzoty upadam - ~H6 - bo wszędzie, wszędzie z głośnika albo: Chopina muzyka, albo Mickiewicz Adam. Nie przeczę; się nie unoszę; obaj talenty niezgorsze; proszę bardzo; nie mówię nic, ale, obywatelki, czy Julek to hetki-pętelki, a już tylko Adam i Fryc? Toć Julek, Panie Redaktorze, też to i owo może - spuścizna, tamto i to - i lutnia, że tak powiem, strojona, i „W grobie Agamemnona"... Więc czemu nie uczczą Go? Koncerty? Ciągle Chopina. Portrety? Wszędzie Adama. A ja, przepraszam, to ser? Żony nie miałem ni dzieci, w „Odrodzeniu" jeden portrecik, to wszystko, parole d'honneur. (szlocha w koronkową chusteczkę \a pomocą smutnych oc%u) O, doloż moja ponura! Fruwam smętny jak kura z poderżniętym gardłem. J47 A ostrzegała mnie mama: - Ty, Julek, nie znasz Adama... A ja przecież także umarłem. Kurtyna spada i nagle zatrzymuje się w postaci tragicznego wykrzyknika. '949 JttHHfe *3>C4 ma ęastępgt przedstawić „STRASZNY KONIEC SPÓŹNIALSKICH' PIEKIELNY PIOTRUŚ {do swojej Mamy): Mamusiu, tatuś ma dzisiaj jakieś dłuższe uszy. MAMA PIEKIELNEGO PIOTRUSIA: Niestety, synku, tak. Taktaktak. Tatuś się całe życie spóźniał. Tatuś był całe życie niepunktualny. I wskutek powyższego wyrosły naszemu tatusiowi ośle uszy. PIEKIELNY PIOTRUŚ: A można tatusia w te uszki pocałować? — J4*- MAMA PIEKIELNEGO PIOTRUSIA (po dojrzałym namyśle): Zapewne. PIEKIELNY PIOTRUŚ: (całuje swojego tatusia w ustęki) TATUŚ PIEKIELNEGO PIOTRUSIA (kopie i ryc^y): I-ha-ha-ha! QUOVADISINSKI (wchodząc \ prawej kulisy): Ha, i mnie wyrosły ośle uszy w nagrodę za niepunktualność. Ach, gdyby to widział mój praszczur po kądzieli, podkomorzy szczypnicki!! Przekleństwo losu! (kładzie się na kanapie, recytuje mistyczne utworzy Towiańskiego i oddaje się ^ piskiem martyrologii) TRYLOGOWICZ (wchodzi w cylindrze, c parasolem): Dobry wieczór. Jak zdrowie mamy i tatusia Piekielnego Piotrusia? Tak, taak... Ale a propos, ja też mam ośle uszy. Od tej niepunktualności. Od tego spóźniania się. Dopust Boży. (odejmuje cylinder i zawadza oślimi ustami o ślubną fotografię państwa domu. Nb. na fotograficznej postaci pana domu równiej pojawia się w odpowiednich miejscach %arys cora% większych i większych us^u oślich, co wywołuje zrozumiały niepokój) SANDOMINGOWSKI (wychodząc % dalszych apartamentów): Niepunktualność to moja namiętność... Ale co z tego? (\ hukiem, na zasadnie eksplozji wyrastające ośle uszy %r%ucają mu kapelusz na podłogę) —149 SAMMOSJERSKI {wsuwa się jak cień, smutno): I ja też, patf2 jw. {zdejmuje szlafmyce i obnaża straszne piętno spóźnialskich') WSZYSCY SPÓŹNIALSCY: {recytują mistyczne utwory Towiańskiego, oddają się masowej martyrologu i boleśnie tańczą) PÓŁ MIASTA: {chodzi Z °śl'»ii uszami, nie wyłączając kobiet) ZIELONA GĘŚ {Zamyka Wszystkich Spóźnialskich do schludnej obory i recytuje następujący) Morał: NIGDY NIE TRZYMAJ SIĘ WYNIOŚLE, COŚ Z MRÓWKI MIEJ, NIE PAWIA, A JEŚLI KTO MA USZY OŚLE, TO Z NIM SIĘ NIE UMAWIAJ. Kurtyna '949 JJO -— ma %as%c%yt przedstawić „CYNICZNĄ UCZTĘ ETNOGRAFÓW" Osoby: Niestrawność — postać alegoryczna Etnograf Pierwszy Etnograf Drugi Chór Etnografów i Kurtyna Scena: Muzeum Etnograficzne w Gogolinie %e sławną, bezcenną kolekcją wielkanocnych pisanek. C %a s: Przedświąteczny, nad wieczorem. NIESTRAWNOŚĆ: Przepłynął już ludzki potok, w muzeum cicho jak w grobie. Lecz z kątów wychodzą oto cyniczni etnografowie. Zerwawszy z mozolnym pionem, łypią oczami jak mamki* na słynne jaja zdobione, czyli tak zwane pisanki. Patrzcie! ach, patrzcie bacznie na to, co zaraz się zacznie: * mamki, jak wiadomo, często-gęsto łypią oczami. (Przyp. aut.) JJI ETNOGRAF PIERWSZY {rozbija gablotkę z pisankami): Hej, śmiejmy się w nos plotce, vivat Piekło z Szatanem. Hej, ty jajo w gablotce, zaraz cię zjemy z chrzanem. ETNOGRAF DRUGI {rozbija następną gablotkę ^ pisankami): A ja też w naszym kole się zabawię niekiepsko, tylko, co do mnie, wolę pisanki z musztardą sarepską. {pochłania większą ilość pisanek, zaprawiając je wspomnianą musztardą sarepską) CHÓR ETNOGRAFÓW: Śliczne są kobiet stopki, lecz nie masz jak pisanki! Hej, obłupujmy skorupki. Hej, lejmy barszcz do szklanki. {skonsumowują pozostałość bezcennych historycznych pisanek, przebierają się w przedhistoryczne kapelusze i tańczą) NIESTRAWNOŚĆ: Wolnego, szaleńcy młodzi. Zaraz was Parka podetnie. Skręt kiszek już nadchodzi. Te jaja były stuletnie. WSZYSCY ETNOGRAFOWIE: {Z oczami w slup wydają okrzyk „Ach!", słaniają się na nogach i - przesławszy Publiczności należny ukłon wraz Z ŻycKen'am' „Wesołych Świąt" - w zroKum'abch męczarniach schodzą K.e scenJ Życia) JJ2 Galileusz, wchodząc na wieżę chodnikiem z linoleum, rzekł: — Jajka? Tylko świeże i w domu, nie w muzeum. Kurtyna: spada z fasonem '949 «P^i ma %as%c%yt przedstawić sztukę pt. ,PRZYGODA PADEREWSKIEGO' czyli „PERFIDIA PUBLICZNOŚCI" PADEREWSKI: {wstrząsając lwią grzywą, opuszcza P° triumfalnym koncercie dziewiętnastowieczną sale koncertową i usadawia sie w dziewiętnastowiecznym powozie, otoczonym ze wszystkich stron tłumami wielbicieli, którzy Z niesłabnącym dziewiętnastowiecznym Zainteresowaniem wpatrują sie w dziewiętnastowieczną superczupryne maestra) Dokąd? Do fryzjera!! '949 WOŹNICA POWOZU {do wielkiego pianisty): TŁUM WIELBICIELI: Kurty na //i ma ^as^cvjt przedstawić „GAWĘDĘ STAREGO KRETYNA" STARY KRETYN {le^ąc na katafalku): Hej, hej! Jakie to były czasy... Socjalizmu żadnego nie było, wobec czego pracownica domowa nazywała się po prostu kuchta względnie parzygnat... A jakie możliwości otwierały się wtedy podczas mycia schodów względnie okien!... Cuda? Nie tak jak dziś zaledwie raz do roku, ale codziennie, panowie, codziennie i co najmniej w co drugim mieście: to broda wyrastała świętej pustelnicy w sposób gwarantowanie przeraża- jący, to mogiła bogobojnego kucharza pokrywała się nagle majonezem z prawdziwej „nicejskiej" oliwy, to na niebie, mociumdzieju, ukazywały się ogniste miotły, odkurzacze i tym podobne rzeczy. A sznycle „po wiedeńsku"? Hej, łzy się kręcą... Bo to był, pro- szę państwa, cały Wiedeń na talerzu, z Grinzingiem i szramel- muzyką. Trzy dni można było jeść taki sznycel, słowo honoru. A jakie teatra były! Jak stary Trapszo wyszedł na scenę w „Dziadach" i nacisnął syfon z wodą selcerską, i powiedział: „Ach, jak mnie pragnienie pali, ach, choćby wody kropelka", to, mociumdzieju, cała widownia spadała z krzeseł. Hej, łzy się kręcą!... A po teatrze oczywiście: „Hawełka", szansonistki i szał. Paraliż postępowy naturalnie szerzył się do pewnego stopnia, ale co z tego? Geniusze dzięki temu rodzili się masami. Przybyszew- JJ4 — ski grał na organach „Święty Boże", a cesarz Franciszek Józef zapuszczał bokobrody nie dla siebie, tylko dla kraju. Hej, łzy się kręcą... ŁZY: {nb. %ac%ynają się kręcić \ taką szybkością, \e dalsze wygłaskanie monologu okazuje się niemożliwe) Wobec czego Kurtyna majestatycznie opada '949 «€>?* ma %ąs%pnt przedstawić „WIETRZNĄ SYMFONIĘ" Osoby: Niezliczona ilość C^as: i) sierpnia, 1949. M i ej s c e: S^c^ecin. SŁONECZNIKI: My, kwietne, wysokie postacie, nie zamienimy się z nikim. Cóż to za rozkosz chwiać się na wietrze i być słonecznikiem! Nas pszczoła brzęcząca odwiedza, wiatr do nas przychodzi w gości. /// Uroda to nasza wiedza, a sierpień to miesiąc miłości. WIATR: Tym, co kochają chmury, ptaki, natchnieniem wpadam im do ucha. Ach, jak to dobrze, że jestem taki, taki, co lata i co dmucha. SŁONECZNIKI I WIATR (razem): Słowa nie wypowiedzą, raczej struny baranie tę wietrzność, tę słoneczność, sierpniowe kołysanie. Ten ogród tonie w kwiatach. Ratunku! Jesień! Jesień! Najwyższy urok świata: szmer sierpnia, wietrzny sierpień. Ziemia, stary instrument po brzegi pełen muzyki, kuchnia cudów: „liść z szumem", po szczecińsku słoneczniki. LIŚCIE BRZÓZ: A my jesteśmy liście brzóz, nas wiatr tak samo kłoni i wiatr nas także dzisiaj wniósł jak nutę do symfonii. — Jj6 — I my dźwięczymy. Zielony dzwon dzwoni w zielonych dłoniach. I tak powstaje, za tonem ton, wietrzna symfonia. PSZCZOŁA: Przez liście i przez kwiaty, przez słońce i przez cienie, przez lasy i przez sady zanoszę się brzęczeniem. Jestem taka maleńka, nic po mnie nie zostanie. Złota sierpniowa piosenka, brzęczące przemijanie. POETA: Na świata oceanie mały, tragiczny manuskrypt to twórczość moja, dla niej oddałem wszystko. I pustym. Wyprztykany, banalny, nienowy biegam po pustym domu. Wietrze, wietrze sierpniowy, wietrze, wzywam cię, pomóż! Kurtyna opada z jękiem '949 — JJ7 — dramat pt. „DRAMAT ZDRADZONEGO MĘŻCZYZNY" czyli „PRZYGNIECIONY PRZEZ KREDENS" Osoby: Mężczyzna & Kredens Scena przedstawia izdebkę, gdzie stoi wyżej wspomniany starożytny trzypiętrowy Kredens, \ galeryjką w kształcie uciesznym i gzymsem z trąbiącymi aniołkami. MĘŻCZYZNA: Cogito, ergo sum, to znaczy: myślę, więc jestem - powiedział kolega Kartezjusz. Ale co z tego, że ja jestem, kiedy mojej żony nigdy nie ma. Ona całymi dniami siedzi w cafe i plotkuje. A tymczasem: grzybki nie zamarynowane, skarpetki nie pocerowane, kurze nie pościerane, łóżka nie zasłane, ryby nie oskrobane, kartofle nie obrane, jajka nie ugotowane, krany nie pozakręcane, a ja patrzę na pustą ścianę i łykam gorzkie łzy. {łyka raz P° raK) JjS Jedyne moje towarzystwo, jedyny mój przyjaciel to ten stary kredens, świadek moich cierpień i tęsknot. O, gdybyś umiał mó- wić, stary kredensie, kredensie z galeryjką w kształcie nieokreś- lonym i z gzymsem, na którym dwa aniołki dmą w złote puzony!! Ale coś zdaje mi się, że ten kredens znowu się chwieje. Naj- prawdopodobniej Pikus znów odgryzł nóżkę. Przeklęty Pikus. (rozpaczliwym ruchem poprawia Kredens, Kredens przewraca się i przygniata rozmówcę) MĘŻCZYZNA (spod Kredensu): O, jak mi dobrze! Może nareszcie skończą się moje cierpienia. Co to? Aha, to słoik z chrzanem otworzył się i chrzan zalewa mi oczy. Przebaczam ci, Mario. (pau?(a) Mario, gdzie w tej chwili jesteś? Czy może u Alicji? Czy ewentualnie w ulubionym cafe? Czy może zapisałaś się na kurs szybowcowy i bujasz teraz jaskółeczką wśród obłoków wysoko, nad trywialnym kominem naszego domu i, że tak powiem, vanitas vanitatum? Ty jak świetlany duch ponad ziemskim padołem. Ja natomiast pod kredensem, Mario, przebaczam ci. A ty, kredensie, przygnieć mnie do reszty. KREDENS (ludzkim głosem): Proszę bardzo! (przygniata go do reszty) Kurtyna *949 — JJ9 - mffl&ik ma sytsęcsyt przedstawić w ramach swej słynnej akcji wystaw objazdowych ręcznie malowany obraz olejny pt. „LENIWI LITERACI" Jak bywają kobiety tzw. chłodne, tak bywają i literaci w tym sensie. Oni wiodą życie staromodne, staropanieńskie i staroświeckie. Nie piszą nic. A jak mówią, to bardzo już w piętkę mówią. A gdy deszcz przyjdzie i starczy uwiąd, w nosach tragicznych dłubią. Zasłaniając się brakiem tematów, odsłaniają swe serca puste. Bez sensu kopcą i sterczą jak zgaszone świece przed lustrem. Przykro mi brać ich na cel. Przykro szalenie. W encyklopediach: pod L: LENIE. (Obraz Dominika Indyka „Leniwi literaci" został zakupiony przez Osiołka Porfiriona) '9)0 — j6o — „ULICĘ SNOBÓW" SNOB (^ towarzyszeniem fletu): Chodzę jak kudłaty kotek, w głowie łupież i egzema — włosy szczotką? ale szczotek, TAKICH szczotek u nas nie ma. SNOBOWA {stojąc na głowie, z towarzyszeniem gitary); A ja muszę stać na głowie i na nogi nic nie kładę, a dlaczego? gdyż albowiem nie ma TAKICH sznurowadeł. SNOB & SNOBOWA (razem, z towarzyszeniem wyżej wymienionych instrumentów): Ach, mój Boże, ach, ach, ach, ach, przyjdzie zginąć w tych problemach. Ciężki snoba fach, fach, fach, fach: snob oleju w głowie nie ma. SNOBIĄTKO: Przerażony brnę przez zamieć. Śnieg się kręci. Słońce zniża. Nocą sypiałbym w pyżamie, ale nie ma TAKICH pyżam. JÓI SNOB, SNOBOWA & SNOBIĄTKO (razem): Hej, zanućmy głosy trzema: NIE MA, NIE MA, NIE MA, NIE MA. SNOBISZCZE (Z Pr0&" caft »La Chose"): Oto dramat, czyli dramas: nie ma szczotek i pyjamas. A co do mnie — lubię groszek a la snob, nie byle jako! A palto wciąż w ręku noszę, bo nie ma TAKICH wieszaków. Więc nie gadam nawet z dziećmi, bo mi z nosa ciągle ciecze, ale jakże nie ma ciec mi, gdy nie ma TAKICH chusteczek! Czytać coś? Ach, na mą szyję! (ty zamilknij, szyjo moja) Homer umarł. Proust nie żyje, a mnie rąbie paranoja. Lecz wiem, co zrobię w tym względzie. Zaraz wszystko dobrze będzie. Hellooooooooooooooo! (Zatrzymuje przejeżdżający karawan i): SNOB, SNOBOWA, SNOBIĄTKO & SNOBISZCZE: (Z towarzyszeniem instrumentów ładują sie tamże i przejeżdżał do lamusa dziejów przy radosnych gwizdach ulicy) TEMPERATURA: {podnosi sie) Kurtyna opada JÓ2 „KONCERT W CZĘSTOCHOWIE" Dramatis persona e: Fryderyk Ucho - miejscowy Chopin Ireneusz Indyjski - miejscowy Mickiewicz Lolitta Niemogę - miejscowa Hermenegilda Dolly Sisters Trio Balzakas oraz Wacław Zagajewicz - specjalista od zagajeń i nadto Chór prowincjonalnych urazowiczów GONG: Bbbum! WACŁAW ZAGAJEWICZ: Więc zaczynamy, w ramach koncertów, nasz koncert, czyli szereg występów gimnastyczno-muzykalno-wokalnych, przy współudziale orkiestry, czyli zespołu instrumentów dętych, rżniętych i szczypanych. {wypija całą wodę ? karafki i dostaje rozstroju żołądka, ale opanowuje te r\ec^y siłą woli) ORKIESTRA: Zapomnisz - albo może nie zapomnisz - zapomnisz - rf3 ale wtedy także ja - zapomnę - albo może nie zapomnę - zapomnę - chociaż to i owo łka... ZAGAJEWICZ: W dalszym ciągu — kolega Ucho, z powodu zepsucia się fortepianu, wykona na skrzypcach „Trojmeraj" oraz „Polonez" Ogińskiego. UCHO: Ta raa ra ra ra ra raaaaa itd. ZAGAJEWICZ: Proszę państwa — są chwile w życiu człowieka, kiedy nasza psyche cierpi i smutek przepływa przez mentalność. Ale wtedy jak z bicza strzelił przychodzi nagle, po prostu nie wiadomo skąd, radosna wiadomość i nasza psyche rozprostowuje skrzy- dełka i te rzeczy; i właśnie, prpaństwa, przed chwilunią otrzyma- liśmy taką radosną wieść, że fortepian został zreparowany i kolega Fryderyk Ucho, wprost tautologicznie skrzywdzony na festiwalu chopinowskim, wykona pieśń. UCHO {skromnie): Muzyka własna. Słowa szwagra. {gra rękami, pedałuje nogą i śpiewa basem) Mam serce i nogę. W sercu smutki i sny. Nogą pedał naciskać mogę. Moje serce nacisnęłaś ty-y-y. Oklaski. — J64 — W. ZAGAJEWICZ: Jako następny punkt programu - chociaż należałoby właś- ciwie powiedzieć: jako następny wykrzyknik programu (ha-ha!) — wystąpi ozdoba naszego miasta, młody poeta p. Ireneusz Indyjski, całkowicie przemilkiwany przez prasę warszawską (te-e-e-ek), i odczyta utwór własny „Jesień". Orkiestra — tusz. Reflektor - fąksjone! IRENEUSZ INDYJSKI (spocony czterdziestolatek wychodki pr%ed rampę i natychmiast struga pielonego światła pr%emalowuje go nie do pognania) GŁOS Z PUBLICZNOŚCI: To nie jest Indyjski. To kant. Co oni z niego zrobili! I tak dalej!! INNY GŁOS Z PUBLICZNOŚCI: Puśćcie mnie! Ja jestem jego matką!! Et cetera!!! IRENEUSZ INDYJSKI: „Jesień"... (stwierdza \ nienawiścią, ęe Zagajewicę wypił całą wodę \ karafki) „Jesień"... (uciska orkiestrę) „Jesień": Mgła płynie wśród zalesień. Samotny baran beczy. PUBLICZNOŚĆ (podchwytuje popularną strofę): Jesień. De facto jesień. Hej, jesień... — J6j — IRENEUSZ INDYJSKI (rozkłada ręce): I te rzeczy. PUBLICZNOŚĆ: {wyprzęga konie z karety Indyjskiego i wynosi go na rękach, co automatycznie skraca koncert o ĄJ minut) WACŁAW ZAGAJ EWICZ: Ja wiem, że ja państwa nudzę. Ale (ach!) takie jest moje życie. Śmiej się, pajacu. {bije się po głowie pustą karafką, co Publiczność, nie rozumiejąca Sztuki, przyjmuje za numer programu. Zagajewicz bisuje kilkakrotnie, aż pęka karafka i następuje wszechświatowa konsternacja) ORKIESTRA: Ostatni promień szczęścia zgasł. Już widzę cię ostatni raz. Pod twym balkonem stoję niemy. Wichura dmie. Opada rtęć. Niezgorszy byłby ze mnie zięć. Niestety. Zwiędły chryzante-e-my... ZAGAJEWICZ {Zabandażowany; zapowiada z kanapy Louis XVI): Na wyspie Madagaskar... LISTONOSZ (jako postać epizodyczna; wąsy a la fan III Sobieski; muzykalność; eteryczność; i te rzeczy): Depesza. j66 ZAGAJEWICZ: (otwiera depeszę i spada z kanapy) ORKIESTRA: (V Symfonia Ludwika pan Beethovena) ZAGAJEWICZ: (Z nosem w podłodze): Tak jak przewidywałem... GŁOS Z PUBLICZNOŚCI: Głośniej! ZAGAJEWICZ: Głośniej nie mogę. Och! Mogę ciszej. Mogę ew. wierszem. I to tylko z assonansami: To dla mnie rzeczy oczywiste, że wkradł się intrygi skorpion, bo: Trio Balzakas & Dolly Sisters, & Lolitta Niemogę - nie wystąpią. {pauza; proza; resztką sił) I w ten sposób odpadają, niestety, dwa żywe obrazy historycz- ne: „Umierający marynarz zamordowany" & „Dziewczyna w biust rażona piorunem" PUBLICZNOŚĆ: (w związku z rozczarowaniem i wściekłością rozszarpuje na kawałki miedziany syfon Z wodą sodową; gwizdy) Jfy CHÓR PROWINCJONALNYCH URAZOWICZÓW: Hej! sowy, puchac2e, kruki! Znowu z nas zrobili turka. Szarpajmy syfon na sztuki, Niechaj naga sterczy rurka. Kurtyna P.S. Komentarz Prof. Baczyńskiego do powyższej „Zielonej Gęsi": To jasne jak śnieg zimowy, to proste! nikt nie zaprzeczy: kruki, puchacze, sowy, rurka, syfon i te rzeczy. Prof. Baczyński '9J0 Ji&wk y\, ma ^as^c^yt przedstawić tragedię w jednym akcie pt. „IDIOTA NIEZŁOMNY" Osoby tragedii: Idiota Niezłomny o r a z Bliższa i Dalsza Rodzina Wyżej Wspomnianego Nadprogram: Komiczne! IDIOTA NIEZŁOMNY: (w szlafmycy pr\ed ceratową kanapą} j68 BLIŻSZA I DALSZA RODZINA (chór a capella): Idioto, jakżeś zbladł, a może byś co zjadł, na przykład, ze dwa leszcze... (soprany): Lico blade jak zima. On najwyżej wytrzyma ze dwie minuty jeszcze. IDIOTA NIEZŁOMNY: Tj. akurat tyle, żebym zdążył powiedzieć to, co myślę. BLIŻSZA I DALSZA RODZINA: (s\mer zaciekawienia) IDIOTA NIEZŁOMNY: A myślę, że za dwie minuty uda mi się zrealizować hasła, które ułożyłem sobie jeszcze w dzieciństwie: PRZEZ LENISTWO DO GŁUPOTY, PRZEZ GŁUPOTĘ DO SZLAGU. BLIŻSZA I DALSZA RODZINA (chór a capella): Ach, co on bredzi, piędrzy? On smutny jest jak księżyc. On głową kiwa tak! (basy): Męczą go siódme poty. Na mózg padł mu idiotyzm. Zaraz go trafi szlag. — Jfy — IDIOTA NIEZŁOMNY (przewraca się na ceratową kanapę z towarzyszeniem orkiestry): Od 1945 r. zajmowałem (wody!) się wyłącznie plotką i beł- kotem. Ple-ple. To po pierwsze. Po (najlepiej z sokiem!) drugie, nic mi się w tym świecie nie podoba. To nie jest rzeczywistość, która mi odpowiada. Tu trzeba pracować, uczyć się, myśleć, zmagać się. A praca to nie dla mnie. Ja wolę cudy. Taki Szekspir też właściwie wypłynął przez intrygi i podlizywanie (natych- miast szpinaku!) się. Ja jestem na takie coś za uczciwy. Ja nigdy nie zmieniałem zdania. Bo nigdy nie miałem nic do powiedzenia. Moja namiętność to sen połączony z chrapaniem oraz bełkot natychmiast po obudzeniu (biskupa!) się. Uwaga, zasypiam na amen. BLIŻSZA I DALSZA RODZINA (Z towarzyszeniem orkiestry): Podnieśmy straszny lament, on zasypia na ament, a może wstrzyknąć bizmut?! 1 Leń był, wydało tu się, ale niezłomnie wzniósł się na szczyty idiotyzmu. {tenory): Niezłomny na tym globie niezłomnie nic nie robił, niezłomnie w ziąb czy w upał. BLIŻSZA I DALSZA RODZINA (Z towarzyszeniem bębnów i harf): Niezłomny wróg postępu bełkotał gębą tępą, niezłomnie trwał i głupiał. 170 IDIOTA NIEZŁOMNY: (w %n>ią%ku z powyższym wznosi sie po raz ostatni na s\c%yt idiotyzmu, po c%ym definitywnie opada martwym bykiem na ceratową kanapę) Kurtyna (Za pomocą poezji)'- Nieużyteczne chwasty, sitwy, kliki i kasty, różni mesje i madam - tacy są jak ten człowiek. Szczutka w nos im, widzowie. Ja bez bólu opadam. opada bez bólu Nadprogram: Podczas majestatycznego opuszczania się Kurtyny następuje, dodatkowo, Apoteoza, czyli słynna ceratowa kanapa wznosi się wraz z opisanym facetem w przestrzenie międzyplanetarne. IDIOTA NIEZŁOMNY (Z kanapy, w przestrzeniach międzyplanetarnych): Razem z kanapą moją ceratową zamknięty jestem w kulę kryształową, kosmos to jest mój grób. Smutno mi, Boże, przez to, więc ty mi graj, orkiestro, coś w rodzaju hop-siup! MISTYCZNA ORKIESTRA W NIEBIE: (wykonuje poleczkę „Hop-siup" na skrzypcach, altówkach, altówkach miłosnych, violottach, wiolonczelach, kontra- i octo-bassach, harfach, lutniach, mandolinach, gitarach, cytrach, klawikordach, klawesynach, grzebieniach, fagotach, saksofonach, materacach, puzonach tenorowych, kotłach, czajnikach, tamburynach prowansalskkh, — J7i — grobofonach, waltorniach, ksylofonach, puzonach wentylowych, saxbornach, celestach, wielkich i małych bębnach, dzwonach, rockach angielskich i amerykańskich organach Wurlit^era) MATERIALISTYCZNA ZIEMIA (na stronie): I zaraz lżej, gdy o idiotę mniej. Koniec W C~^L}) L>y f. ma ZasZcU( podstawić J „LWA" Występują: Lew & Społeczeństwo Uw aga: Z powodu zakatarzenia całego zespołu si( w roli Lwa świeco po powrocie ? Zakopanego: Fafik PIES FAFIK Najpopularniejszy Pies Wszechświata! Scena I SPOŁECZEŃSTWO: Dzień dobry państwu. Jestem Społeczeństwo. Idę. I za chwilę na mojej drodze spotkam Lwa. )7* LEW: Dzień dobry Społeczeństwu. Jak to miło, że się spotykamy. Umf. Ale więcej mówić nie mogę, bo jestem skóra i kości. Do kitu. SPOŁECZEŃSTWO {jak zwykle wierszem): Rzeczywiście! Do bani! Bardzoście, Lwie, przegrani: Zostały z pana cienie. Sama kość. Jak w rentgenie. {odjeżdża troUeybusem) LEW: Umf. (Znika n> ogóle) Scena II Kurtyna: Najprzód proszę przeczytać, co Zielona Gęś na moim zielo- nym pluszu wypisała: ...I MINĘŁY TRZY DŁUGIE MIESIĄCE. LEW JAK KAMIEŃ W WODĘ. I NAGLE... podnosi SH SPOŁECZEŃSTWO Ach! Ach! Ach! Na Jowisza! Sunie postać wciąż bliższa, patrzę, przecieram oczy, a to właśnie Lew kroczy, dawniej chudy jak szczapa, dziś tłusty jak kanapa! — U3 Nawet krawat i buty! Powiedz, Lwie, gdzieś tak utył? LEW (pro^ą, % uwzględnieniem ortografii): Ano cóż, konsumowało się w międzyczasie to i owo. Co proszę? Chwileczkę! Oto menu potraw, które skonsumowało się w międzyczasie: Menu Kawiarniany inteligent w cieście 400 razy Lunatyczki z pretensjami 2 razy Mistyk de volaille 85 razy Megaloman na szaro 21 razy Śpiące królewny w sosie ogólnym 100 razy Śpiący dyrektor z wody raz itp. SPOŁECZEŃSTWO: A ciekawe, żeśmy braku tych facetów i facetek zupełnie nie zauważyli. Kurtyna: Bardzo ciekawe, nie opada absolutnie, ponieważ w chwili gdy piszemy te słowa, Publiczność w dalszym ciągu oklaskuje Fafika w jego nowej, nieporównanej kreacji. i9,o P.S. Do ludności We wszelkich sprawach repertuarowych i innych uprasza się o nietelefo- nowanie pod numer mojego sąsiada WŁADYSŁAWA BRONIEWSKIEGO ponieważ tego rodzaju własnowolne telefony narażają PT. Rozmówców na impertynencje. (—) Zielona Ges (telefonu nie ma) — J74 ZIELONA2^ _ & esZ,a"'<>> rusza są z miejsca i - lekki - znika na horyzoncie) — J7J — Morał CZASEM O BYLE CIEŃ CZŁOWIEK MA ŻAL DO CZŁOWIEKA, A ŻYCIE JAK OSIOŁ UCIEKA. w> Kurtyna %mwfc Z\?lONAl~^ . 9, ma %ąs%c% yt przedstaw ić „BIUROKRATĘ NA WAKACJACH" Osoby: Biurokrata i Amator Kąpieli Ratunku! AMATOR KĄPIE LI {pośrodk u jeziora): BIUROKRATA {na brzegu jeziora): Nazwisko? AMATOR KĄPIELI (jw.y. Dajmy na to Jankowski. Ratunku! BIUROKRATA (/»?)?? Imię?! — U6 — AMATOR KĄPIELI (jw): Piotr. Ratunku! BIUROKRATA / i ma WsZc?yt przedstawić „TZW. DURSZLAK TEATRALNY" Osoby: A. Gżegżółka - miody aktor i ceniony teatrolog Woźny teatralny Publiczność Durszlak Alojzego Gżegżólki wg projektu prof. Baczyńskiego GŻEGŻÓŁKA (pod pachą olbrzymi durszlak dziwnych kształtowy. Uzbrojony w wynaleziony przeze mnie durszlak teatralny, mogę bez trwogi udawać się na dowolne przedstawienie. [całuje durszlak) WOŹNY TEATRALNY: Nie, obywatelu - z czymś takim do „Zielonej Gęsi" nie j8o wejdziecie. Instrumenty kuchennego użytku należy zostawić w szatni. A po drugie, już się zaczęło (zagradza G\eg\óice przejście halabardą) i po trzecie — z durszlakiem w ogóle nie wolno. GŻEGŻÓŁKA: Jak to nie wolno? Komu nie wolno? Mnie nie wolno? Mnie nie wolno? Do stu diabłów i trzydziestu dwóch sonat Beetho- vena! Obywatel woźny snadź zapomina, że ja, Alojzy Gżegżół- ka, należę do zespołu, a ponieważ dziś nie gram, przyszedłem jako widz. WOŹNY TEATRALNY: Nie szkodzi. Durszlaczek osoba będzie łaskawa zostawić w szatni, za numerkiem, jeden pan też przyszedł z balią na prezent imieninowy i też zdeponował w szatni, tu nie ma się co kłócić, a jak się akt skończy, to osobę wpuścimy. O, już się kończy! PUBLICZNOŚĆ: (%iewa z ulgi, "jdaje okrzyki w rodzaju: „Koszmar"!, „Nuda"!, „Zgaga"!, „Ta Zielona Gęś"! itp.) GŻEGŻÓŁKA (do Wodnego): Czuję swąd. Obywatelu Woźny, zdaje się, że z tą sztuką leżymy. To nie pójdzie, jakkolwiek nasza autorka, Kociubińska, wlała w ten utwór wszystko, co miała. Biedna Hermenegilda. WOŹNY TEATRALNY: Hermenegildę to ja bimbam. Grunt to publiczność. A boję się, że Publiczność wyjdzie tym razem z Gęsi rozgoryczona. jSi — GŻEGŻÓŁKA: No, ja to nie! Bo ja mam sposób na złe przedstawienia! (wciska są na sale, nastawia swój durszlak teatralny, w durszlaku teatralnym odcedtęa: tekst, aktorów, muzykę i dekoracje i zadowolony, po spożyciu obfitego posiłku udaje sie na spoczynek) Kurtyna Po co się tyle biedzić? Co niedobre — odcedzić, Durszlak - prosta formułka. Brawo, brawo, Gżegżółka. (opus^c^a sie kompletnie) c—^\*^jC}/\; ma ^as^c^yt przedstawić ZIELÓtiA^^ & „OPINIĘ PROF. BACZYŃSKIEGO O KOBIETACH" Dramatis persona e: Prof. Baczyński - ceniony angelolog i ginekozof Alojzy Gżegżółka - jego sekretarz, niedoceniony blondyn, tzw. kłębek nerwów Strażak pierwszy Strażak drugi Strażacy Scena przedstawia letnią rezydencje prof. Baczyńskiego z wodociągiem. Czas: letnie popołudnie. Woda w wodociągu: letnia. — J82 STRAŻAK PIERWSZY (do Strażaka Drugiego): Nie rozumiem zupełnie, po co tutaj przyjechaliśmy. Nikt nas nie wzywał. O żadnym pożarze mowy nie ma. Summa sum- marum jesteśmy pokątne osły do kwadratu. STRAŻAK DRUGI (Z rezygnacją, powołując się na Pitagorasa): Kwadrat przeciwprostokątnej równa się sumie kwadratów przyprostokątnych. WSZYSCY STRAŻACY: {wychodną) ALOJZY GŻEGŻÓŁKA (do prof. Baczyńskiego): A teraz, Mistrzu, kiedy już jesteśmy sami, niech pan mi powie, co pan naprawdę myśli o kobietach, pan, piewca wdzięków niewieścich i tych rzeczy, czyli urody życia, pan, można powiedzieć, drugi Pitigrilli. PROF. BACZYŃSKI: Co ja myślę? (namyśla sie) Mój drogi, przyjdzie taki dzień, kiedy popłakując, ułożycie moje zwłoki w trumnie i wyżej wspomnianą ustawicie na katafalku. Świece, wieńce i te rzeczy. Grobowe milczenie. A wtedy ja, Baczyński, ostatnim, transcendentalnym wysiłkiem woli uniosę wieko wyżej wspomnianej, szybko powiem, co naprawdę myślę o kobietach, i szybko spuszczę wieko na wieki. — JSJ — Amen. ALOJZY GŻEGŻÓ ŁKA-. { m d l e j e ) K u r t y n a { s p a d a ) 194S Listy % fiołkiem Ar Szanowny Panie Redaktorce! W sprawie intryg Mój trzeci syn jest synem chrzestnym Artura Maryi Swinar- skiego i ma na imię Barbara. Barbara pisuje. On może wszystko: i o kolei żelaznej mknącej w dal, i sceny z życia owadów. Niestety, Barbara nie jest zrozumiany. Właśnie ze względu na swój charakter. Ma lat 32, a wygląda na 14 z powodu higienicznego, wzorowego trybu życia. Oczywiście nie jest to w smak kolegom Barbary, którzy naturalnie chcieliby, żeby Barbara rozluźnia! samokontrolę, pil, palił i grał w „trąbkę". Toteż kochani koledzy dopięli swego: Redakcje czasopism odrzucają globalnie utwory Barbary. Bez komentarzy. Niech mi tedy będzie wolno z tego miejsca dać wyraz mojemu oburzeniu oraz zacytować ostatni utwór mojego drogiego syna z życia owadów. Jest to maleńka proza rytmiczna „O pszczółce". O pszczółce Pszczółka skrzydełkiem oberwała orzeszek. Orzeszek upadł na grzybek. Grzybek się przewrócił. Wtedy spod grzybka wyszedł krasnoludek i powiedział: — Do jasnej cholery, znowu jestem bez mieszkania. W sprawie torebki Podczas ostatnich uroczystości zginął mi portfel i obecnie moje skromne zasoby pieniężne oraz pamiątkowe listy noszę ~/*7 — w damskiej torebce mojej nieboszczki ciotki. Zdawałoby się, że wszystko jest do pewnego stopnia w porządku. Niestety: zdziczenie obyczajów, zanik delikatności uczuć, a, co najważ- niejsze, zła woła i tutaj święcą swoje piekieine tryumfy: Moja torebka stała się przedmiotem szyderstw wszystkich iokatorów domu. Nie mogę zrobić dosłownie jednego kroku, żebym nie był narażony na chichoty i tak zwane kalambury. Zapytuję Was, Redaktorze: czy wołny mężczyzna na wolnym kontynencie nie może nosić damskiej torebki? Czy wszelkie poczynania muszą być wyszydzane? Karakuliambro '946 Szanowny Panie Redaktorce! Nieuczciwy żebrak Znowu w zeszłym tygodniu przechodziłem ulicą Krupnicza i znowu zostałem nagabnięty przez tego zaufanie wzbudzające- go żebraka, któremu regularnie ofiarowuję skromne subwen- cje - proporcjonalnie do moich skromnych dochodów. Proszę sobie wyobrazić, że akurat nie miałem tzw. drobnych, skutkiem czego przedłożyłem nieszczęśliwemu banknot tysiączłotowy z uprzejmą prośbą o wydanie mi reszty. Nieszczęśliwy ubogi oświadczył, że tylu pieniędzy nie posiada. Wobec tego nie dałem za wygraną i zaproponowałem temu panu odesłanie mi reszty przez pocztę, na co pomieniony zgodził się nader skwapliwie. Zaznaczam, że do dziś dnia stypulowana suma do mnie nie wpłynęła, jakkolwiek temu panu podałem jak najdokładniejszy adres. Sytuacja o tyłe w dodatku komplikuje się, że od szeregu jS8 dni nie mogę wyjść z domu, bo czekam ufnie na listonosza, a listonosz, Panie Redaktorze, nie przychodzi. Znaki szczególne oszusta: bokobrody, tarczyca, na piersiach tabliczka z napisem: „Ofiara przyszłej wojny domowej", spodnie w prążki wirujące, cyniczne spojrzenie, prawdopodobnie takiż światopogląd. Biłgorajscy humoryści Obywatelu Redaktorce! Od kilku dni w godzinach paradoksalnych odwiedza mnie głośny humorysta biłgorajski Bukaszka, który grozi mi, że najdalej w sierpniu, jednocześnie w 40-u pismach, ogłosi o mnie artykuł, demaskujący, że primo: nie jestem autorem dla młodzie- ży, secundo: że piszę w sposób irytujący, i tertio: że np. sam tytuł „Zielona Gęś" świadczy o tym, że moje pojęcie o humorze jest zielone. Oczywiście, że z wielkim nabożeństwem wysłuchuję światłych uwag Bukaszki. Najbardziej zainteresowała mnie jego teoria krótkiego dowcipu: — Dowcip, drogi panie Konstanty, to konstrukcja, a kon- strukcja musi być prosta i zrozumiała. Np. Dwie baby w wannie „Dwie gołe baby kąpały się w jednej wannie. W pewnej chwili zderzyły się pośladkami i to tak klasnęło, że nie macie pojęcia". Serwis na 14000 osób W ogłoszeniach drobnych jednego z pism prowincjonal- nych przeczytałem następującą wiadomość: — ih — „Kupię natychmiast serwis na 14 000 osób. Henryk Ładosz". Przypuszczam, że to musi być jakaś pomyłka. Dlaczego natychmiast? Karakuliambro 1946 Szanowny Panie Redaktorce! W sprawie monologów Była u mnie wczoraj Hermenegilda Kociubińska. Z początku piła wodę sodową w milczeniu, a potem: „Ja nie mam pamięci wzrokowej i jak pana zobaczyłam, to nie mogłam pana poznać, jakbym miała pamięć wzrokową tobym na pewno pana od razu poznała, ale lepiej może, że nie mam pamięci, bo jak człowiek ma pamięć, to mu się wszystko przypomina niech pan tak nie patrzy na mnie czy pan zauważył, że ja mam różowe łydki, bo cała krew odchodzi mi od głowy i może przez to już nic nie rozumiem wczoraj spadłam z trzeciego piętra i niech pan sobie wyobrazi nic mi się nie stało, ale jakby mi się co stało, toby pan na pewno mnie nie pożałował, mężczyźni to zielone świnie a pan jest mężczyzna pan ma w sobie coś takiego męskiego dlaczego pan nie chce na chwilę usiąść przy mnie, tylko ciągle chodzi po pokoju zdenerrrrrrrrrrwowa- ny ja mam większe powody do zdenerrrrrrrrrrwowania, a jestem przytomna wczoraj jak zasypiałam, to mi się nie chciało domknąć lewe oko, więc musiałam sobie na oku położyć przycisk z Beethovenem, ale w nocy Beethoven ze mnie spadł i zrobił się taki hałas i wszyscy się obudzili potem zaczęły się różne plotki kobiety to zielone świnie pan nie ma pojęcia guzik — J90 — się panu oderwie naturalnie nie ma kto panu przyszyć ja teraz chodzę od muzeum do muzeum bo się chcę wie pan tą sztuką nasycić cóż życie parówki z chrzanem a Matejko trwa wiecznie ząb mi jeden wczoraj wyleciał dlaczego jak byłam we Francji to mi zęby nie wylatywały ten obraz wisi krzywo naturalnie że nie ma kto panu nawet obrazu prosto powiesić o już się wieczór robi pan pewnie będzie zaraz jadł podwieczorek bardzo lubię podwieczorki najlepiej boczek z musztardą czy pan wierzy w przeznaczenie mój tatuś do ślubu też nie wierzył a po ślubie bił mamę dlaczego ten świat jest taki okropny o już zupełnie ciemno ja u pana przenocuję to niemożliwe dlaczego ja się boję gwiazd pan się nie boi dlaczego zaraz mam w torebce wianek z konwalii blaszane ale to nic jak prawdziwe jak pan chce to ja ten wianuszek włożę na głowę i zatańczę panu „Bolero" Ravela ta ra ra ra ra ra ra ram ta ra ram niech pan tę szafę odsunie ta ra ra ra raaaaaa rarara..." Cuda telepatii S.M. Jędrzejewski z Warszawy nadesłał mi mój wizerunek zrobiony na odległość bez znajomości PT. Ob. JWP. Modela. Rozmawiałem na ten temat z głośnym historykiem sztuki Tadeuszem Dobrowolskim. Dr Tadeusz Dobrowolski twier- dzi, że jest to nie notowany dotąd w dziejach plastyki fenomenalny przykład telepatii plastycznej. Portret, powia- da, który widzimy, nie tylko jest interesujący formalnie, ale zaleca się również tzw. pogłębieniem psychologicznym, czyli właśnie posiada to, czego panu tak boleśnie brakuje, panie Karakuliambro ! P.S. Ob. S. M. Helenie Jędrzejowskiemu (w życiu doczes- nym Helenie Kurkowskiej) Bóg zapłać. J9i Szanowny Panie Redaktorce! 18 (osiemna ście) pytań pod adresem Obywate la P y t a n i e I Dlaczego rano, Obywatelu, wstajecie z łożnicy w kwaśnym humorze? Pytanie II Dlaczego (jeżeli mężczyzna) golicie się niedbale, a (jeżeli do czynienia z kobietą) dlaczego macie brudne nogi? Pytanie III Dlaczego Wam się zdarza, że wydajecie pieniądze w głupi sposób? Pytanie IV Po co oglądacie obrazy Artura Grottgera? Pytanie V Czemu czytacie Hoene-Wrońskiego, a nie np. rozkład jazdy? Pytanie VI Dlaczego Wam się podoba zawsze to, czego nie ma? J92 Pytanie VII Dlaczego wieszacie psy na rodakach, a jak wieszacie palto, to wieszak Wam się zawsze urywa, co już jest, nieprawda, rodzajem idiotycznej katastrofy? Pytanie VIII Czemu z właściwym Wam niechlujstwem sądzicie, że kolega Osmańczyk ma na imię Edward, podczas gdy Osmańczyk ma, przeciwnie, na imię Edmund? Pytanie IX Dlaczego wstydzicie się wynosić osobiście śmieci do śmiet- nika i czekacie na „cud nad śmietnikiem"? Pytanie X Dlaczego (no proszę!) przesiadujecie godzinami w kawiarni zamiast wziąć się do roboty nad sobą, mój gołąbku? Pytanie XI Dlaczego język rosyjski podoba się Wam mniej od angiel- skiego? Pytanie XII Dlaczego nie uczycie się boksu? Pytanie XIII (trzynaste) Dlaczego zdradzacie męża, który, jak Mu się przyjrzeć ze wszystkich stron, ma przecież swoje dodatnie strony? J93- Pytanie XIV Dlaczego, pijąc wódkę i myśląc z właściwym Wam rozrzew- nieniem o dzieciach, uważacie, że czekolada jest droga? Pytanie XV Dlaczego, gołąbko, nie cerujecie pończoch, tylko piszecie utwory dramatyczne? Pytanie XVI Czemu to sądzicie, że na księżycu jest lepiej niż w Polsce? Pytanie XVII Dlaczego, spuszczając wodę, uważacie, że to jest historyczny wyczyn, dzięki czemu wpadacie w patos, dzięki czemu spusz- czacie wodę niedokładnie? Pytanie XVIII Dlaczego, jak się umówiliście ze mną we wtorek o osiemnas- tej, przybiegliście (zadyszani) dopiero w piątek o dwudziestej z nieokreślonymi minutami, bo ciocia umarła i był pogrzeb, i deszcz padał, i Wyście się przeziębili, i czytaliście „Wesele" w gorączce, i Was okradli, bo drzwi były nie zamknięte, i przyśnił Wam się Piotr Skarga, i mówił wiersze Janusza Minkiewicza, i lampa zgasła, i nocnik się przewrócił, i w ogóle katastrofa z powodu tzw. nieprzewidzianych okoliczności — co? Karakuliambro '94<> —194 Szanowny Panie Redaktorce! Wybory w Związku Siodlarzy Jako przedstawiciel miesięcznika „Lampa" (prawdopo- dobnie przestanie w ogóle wychodzić, ale mniejsza o to) wziąłem udział w tegorocznym zebraniu walnym Związku Siodlarzy, nader burzliwym. Przede wszystkim okazało się, że sprzedaż siodeł spadła nieomal do zera, w związku z czym ustępujący Prezes Antoni Kometa zacytował Piotra Skargę i „Proroctwa" Malachiusza. W tym miejscu wszyscy wstali i ja też i tak staliśmy pół godziny. Następnie jeden członek znieważył czynnie drugie- go członka w ramach, że tak powiem, kalumnii rzuconej na całe miasto, wobec czego członek, który się poczuł znieważony, podskoczył na taburecie z okrzykiem „ja protestuję". Panie Redaktorze, w tymże momencie inny członek tak się przejął, że też postanowił, że się tak wyrażę, wykazać się, więc również podskoczył na krześle i z okrzykiem „ja również protestuję" opuścił salę, co zrobiło niemałe wrażenie. Następnie zaczął nagle przemawiać ob. Wdziekoński (syn Antoniego Wdziekońskiego). Mówił o starożytnym Egipcie, o rozmaitych troskach tak zwanych naukowo faraonów i zakończył apelem, żeby wszyscy się jasno wyrażali, bo romantyzm, panowie, i lunatyzm może nam znowu zaszkodzić. „Chcąc - tu cytuję dosłownie Wdziekońskiego — wziąć za rogi te rzeczy, musimy najprzód te rzeczy precyzyjnie ustalić". - Jakie rzeczy?! — zawołał ob. Kurnatowski, woźny Związku, który w wolnych chwilach funguje jako numerowy na Dworcu Południowym, ale nie otrzymał odpowiedzi. Z kolei pani Mięśnicka zapytała, o jakie rogi chodzi. W ten sposób wywiązała się dyskusja na temat rzeczy i rogów. Ze sprawozdania kasowego wynikło nb., że wpływy były — W — niewielkie, wydatki szalone oraz żadnego zrozumienia ze strony społeczeństwa. Naturalnie, że ustępujący prezes Antoni Kometa znowu tu wstał i znowu zacytował Skargę, i powoli wszyscy zaczęli szlochać. Tym kształtem nowy zarząd został wybrany w sposób tak zwany spazmatyczny. Nowy prezes zapewnił, że będzie dokładał wszelkich sił, nowi członkowie zarządu bili się w piersi i ślubowali, a woźny Kurnatowski włączył tymczasem od- kurzacz i odkurzał historyczny dywan. Na zakończenie miała być wspólna fotografia, ale aparat się posunął i nic z tego nie wyszło. Sytuację uratowała obecna na sali poetka Hermenegilda Kociubińska, która od-, wy- i zade- klamowała swój utwór pt. „Pejzaż nadmorski", a którego początek cytuję niniejszym: Morze. Tak. Rzeczywiście fale. A ty, Antoni? Jak fale. Jak fale. Tak... 1946 Pejzaż nadmorski Karakuliambro Szanowny Panie Redaktorce! Sztuka... ach, sztuka! Przychodzi do mnie czasem, tylko ciekawe, że zawsze, kiedy jest ulewa albo zamieć, albo jakaś inna furia atmosferyczna, facet -J96- w lakierach i okularach, którego wynurzenia na temat sztuki, że powtórzę za Mickiewiczem, Przejmują mnie dreszczem, dreszcz ten z kolei łącząc z przeczuciem złowieszczem... Więc wyobraź sobie Pan, Panie Redaktorze, że, powiedzmy, pada śnieg, a ja mam robotę pilną. Notabene już kilka razy przejrzyście alludowałem facetowi, żeby sobie poszedł, ba, nawet przy pomocy Staffa: „Wybiegniem na śnieg nadzy i ostrym podmuchem..." — Pan to zna? — pytam faceta, żeby go, znaczy się, zachęcić do radosnego kontaktu z przyrodą. A on nic. Siedzi. Milczy. W nosie dłubie. I nagle: — Sztuka upada. — Co? — Sztuka, to metafizyczne uniesienie, upada. — To co? — To straszne. — A pan by nie poszedł do domu? — Ja? Chce pan mnie narazić na samotność? Chce pan, żebym sam w czterech ścianach zatruł się do reszty tym tragizmem? — Jakim tragizmem? (Gwałtowne dłubanie w nosie. Śnieg pada coraz senniej.) — W ogóle to znaczy, że tej atmosfery nie ma, co była, tej gleby, panie, na której wyrastają kwiaty sztuki. Wszystko tylko, panie, elektryfikacja i radiofonizacja, a poezji, sztuki ani ni. Dlaczego? Czy samym chlebem żyje człowiek? Dlaczego, panie, nie przeżywa ludzkość tych wstrząsów, co przeżywała kiedyś, kiedy cały Rzym, można powiedzieć, biegł na jednej nodze, żeby zobaczyć nowe dzieło Rafaela? A jak taki Shelley wydał swoją pierwszą książkę, to profesorowie uniwersytetu nic innego nie robili, tylko, mimo że deszcz padał, z nosami w tych wierszach -J97- chodzili, panie, po mieście jak pijam, co? I gwiazdy dawniej opisywali, i księżyc, a dzisiaj - hej, łzy się kręcą. A czy pan wie, kto dziś kupuje książki, obrazy? Tu facet przypowstał, żeby dodać grozy swojemu oświad- czeniu. - No kto? — Rzeźnicy. I tu z tego przerażenia facet w lakierach i okularach dostał konwulsji. Ale owej sceny, niestety, opisać nie mogę, ponieważ właśnie wchodzą dwie panie, które namawiają mnie, żebym przystąpił do pewnej sekty, a jedna z tych pań napisała dramat pt. „Frywolność sceptyczna, czyli ślusarz zaskoczony", wobec czego przepraszam i wychodzę. Muszę się gdzieś ukryć. Karakuliambro 1947 Szanowny Panie Redaktorce! Oszczędności zoologiczne W ramach wszechświatowej akcji oszczędnościowej ośmie- lam się zaproponować wprowadzenie ograniczeń następujących: Wielbłądy dwugarbne Jeden garb można z powodzeniem skasować. Żyrafy Skrócić szyję przynajmniej do połowy. Słonie na trzech nogach Ta innowacja już się zaczyna tu i ówdzie przyjmować. Zdolniejsze słonie opanowują sztukę podpierania się laską, mniej zdolne siedzą w domu, nie wywołując w ten sposób zamętu. Faramusz Ze złośliwego ssaka zwanego faramuszem można by w ogóle zrezygnować, ponieważ po pierwsze nie jest dokładnie zbadany, a po drugie żadnego specjalnego pożytku społeczeństwu przy- nosić nie chce. Zebry Te prążkowane egzotyczne konie nie tylko że działają swoją pstrokacizną na nerwy, ale również są jaskrawym przykładem marnotrawienia barwników chemicznych, ot, byle tylko roz- śmieszyć publiczność. Ujednostajnić. Strusie Strusie cały dzień biegają po różnych pustyniach bez więk- szego zastanowienia. Bezsensowna strata energii. Do sprawy strusiów jeszcze powrócę. Lista ptaków niepotrzebnych Naiwne powiedzenie „ptak śpiewa" należy całkowicie do przeszłości. Ptak nie śpiewa, tylko hałasuje oraz bezkarnie zanieczyszcza wioski i miasteczka. m Oto, Panie Redaktorze, lista tych ptaszków, które propono- wałbym poddać redukcji: Pstroszka, cidomek, sipiórka, pyza, brajtszwanc, lewatywka, dzidziuś pospolity, kupść, stukułka, chlebotek, minóżka, buka- szka, sidorek oraz tzw. goguś bagienny. Ryby i. Delfiny Delfiny pływają po morzu, wypuszczając raz po raz przez odpowiednie dziurki idiotyczne fontanny wody, co już niejed- nego kapitana statku wprowadziło w stan zagapienia, a statek naraziło na katastrofę. Jeśli natomiast chodzi o rzeźbę, Panie Redaktorze, to w rzeźbie delfin odgrywa li tylko rolę ornamen- tacyjną, a nam chodzi nie o ornamentykę, tylko o treść i odbijanie rzeczywistości. Z delfinami należy skończyć. 2. Ryby w galarecie Celem umasowienia produkcji, skąd właśnie mogą wypłynąć kolosalne oszczędności, wkładamy żelatynę bezpośrednio do stawów, nie zapominając oczywista o marchewce krajanej w gwiazdki, listku bobkowym, zielu angielskim i tak smakowi- tych kaparach. Dodatek w sprawie oszczędności na oświetleniu astronomicznym Czy przypadkiem, Panie Redaktorze, nie jest za dużo gwiazd na niebie? Czy w naszych ciężkich czasach jeden księżyc by nie wystar- czył? Karakuliambro '947 ÓOO Szanowny Panie Redaktorce! Estetyka i życie praktyczne W książce „Wulkan Pomysłów dla Azji i Europy - Polskiej Publiczności zamiast Kwiatów Ofiarowany", pióra nieodżało- wanej pamięci Jerzego Warcabowicza, znajdujemy szereg inte- resujących sugestii, które, jak mniemam, i w naszych czasach mogłyby znaleźć zastosowanie. Np.: Chore kanarki Chore kanarki najlepiej leczy się mocną czarną kawą, po łyżeczce do dzióbka co kwadrans. Przy chorobach zakaźnych należy przede wszystkim kanarka ogolić. W wypadkach stwier- dzonej symulacji bicie kanarków za pomocą specjalnej pałeczki daje znakomite rezultaty. Pomidory Te szlachetne ziemiopłody nadają się nie tylko do spożywa- nia w zupie, w postaci sosu lub sałatki. Delikatnie obrane z ze- wnętrznej skórki i dokładnie wysuszone przemieniają się w tzw. proszek pomidorowy, który znakomicie nadaje się do posypy- wania podłóg, stołów, a nawet mniejszych walizek. Proszek pomidorowy jest bezwonny i całkowicie dla organizmu nie- szkodliwy. Zmiata się i ściera z łatwością, nie pozostawiając żadnych śladów. — 601 — Dziury na spodniach Dziurawe spodnie najlepiej wyrzucić. Gdyby w związku z tym zaistniała całkowita niemożność wyjścia na miasto z uwagi na moralność publiczną, wiedz, że wielomiesięczne przebywanie w domu wyjdzie ci tylko na dobre. Cisza i słodycz ukoją cię, przyjazny stosunek domowników rychło pozwoli ci zapomnieć, że chodzisz tylko w marynarce. Czas zużyjesz na samokształ- cenie i przebudowę swojego charakteru oraz ustrzeżesz się od różnych pokus, od których aż roi się świat dzisiejszy. Nabolałe dziurami spodnie można również zostawić samym sobie. Czas - najlepszy lekarz. Głowopukacz, czyli głowopukawka Jest to, jak z samej nazwy wynika, przyrząd do pukania się w głowę. Chętne używanie głowopukacza ustrzegłoby ludzkość od niejednego szaleństwa. Suszone śliwki Suszone śliwki należy najprzód namoczyć, po namoczeniu wysuszyć, po czym znów namoczyć i tak mniej więcej do stu razy. Zajęcie to nikomu ani ujmy, ani krzywdy nie przynosi, a nawet, powiedziałbym, kształci wolę. * * Łóżk. Afrodyty. Ważn. Dla samotn. Staruszk. Mechani. Gwaranc. Wszystk. 602 Złudź. Młod. Odnalez. Opis wraz z planem przesyłam w zalakowanej kopercie. Uniwersalna szczotka Po dokładnym sprzątnięciu apartamentu przymocowujemy ją do kapelusza i wychodzimy na miasto. Rozśmieszając tego rodzaju elementem dekoracyjnym niejednego smutnego prze- chodnia, wprowadzamy tanim kosztem odprężenie do atmo- sfery, a jednocześnie zwiększamy potencjał radości istnienia. Chwiejące się nogi przy stołach Odrzynać lub odłamywać. Podtrzymywanie chwiejącego się stołu ręką lub brzuchem wyrabia cierpliwość i mięśnie. Karakuliambro '947 Szanowny Panie Redaktorce! Nieznani mieszkańcy naszych borów Kiedy Maj-Królewicz idzie przez pola i łany w towarzystwie siedmiu dziewic, kiedy kolega skowronek budzi się do swojej pracy wokalnej, kiedy serca zakochanych biją donośniej (hej, łzy się kręcą), a na podbródkach osiemnastoletnich intelektualistów występują tzw. „zachciewajki" (hej, łzy się kręcą coraz szybciej); kiedy podręcznik do nauki języka angielskiego Berlitza w części II na str. 87 powiada na temat wiosny, że „the irresistible 60$ longing drives us away in the fields and meadows", a czeski poeta na ten sam temat dodaje ,,byl prvni maj, był laski ćas", wtedy, Panie Redaktorze, jakże miło jest wziąć do ręki drugie poprawione wydanie Tołłoczki „Nieznanych mieszkańców naszych borów" i z tym drugim poprawionym wydaniem w ręku udać się na samotną, zwierzętoznawczą wędrówkę. Bo tak, Panie Redaktorze: Cudze chwalicie, swego nie znacie. Pawiem narodów byłaś' i papugą. Nasze społeczeństwo wie coś niecoś o wielbłądach, tapirach i nosorożcach, ale znajomość u naszego społeczeństwa fauny rodzimej jest tak nikła, że aż wstyd i wszechświatowa kompromitacja i z tego wstydu i zdenerwowania człowiek miesza uchem cukier w herbacie. Ignoranci, drzyjcie! Cytujemy Tołłoczkę: Ciapciuś Nikłe, prawie że niewidoczne stworzonko (żyjątko) z gatun- ku ssaków obłych. Żywi się śmierdzącą padliną. Rozmnaża w miarę sił. Chłopcy i dziewczęta, nie straszcie ciapciusia swoimi dzikimi rykami, gdy ten ostatni wygrzewa się na słońcu. Pi twa Rodzaj rypały. Gulbrason Ponury, trawożerny ssak bez dowcipu i puenty. Oksztoń-grabarz Inaczej szakal polski. Przebywa w mrokach. Odznacza się niesłychaną perfidią i hipokryzją. Jesienią ze sfermentowanych 604 liści gruszki wysysa alkohol i pod zgubnym wpływem tego ostatniego niszczy drzewa i inne meble w salonie przyrody. Nie rozmnaża się zupełnie. Gżegżółka Rodzaj królika dzikiego, krwawookiego. Bez przerwy pod- skakuje, co go naraża na obrażenia cielesne. Rozmnaża się. Pseudoświniofon krótkowłosy Do tej chwili brak jakichkolwiek danych. Z p r z e r a ż e n i e m d o d r u k u p o d a ł K a r a k u l i a m b r o '947 Szanowny Panie Redaktorce! Dorośli jak dzieci Brak bezpośredniości w naszym życiu towarzyskim daje się we znaki nie tylko poszczególnym, a nierzadko wybitnym jednostkom, ale również i całym grupom. Ileż, Panie Redak- torze, razy zauważałem - jako bezstronny rzeczywistości obser- wator — że całe grupy, w których nierzadko znajdowały się wybitne jednostki, że całe grupy, powtarzam, nudziły się i męczyły się, i dręczyły się na różnych towarzyskich zebraniach, nie mogąc dokonać tego, co byśmy nazwałi „rozładowaniem ÓOJ atmosfery"! Czemu? Bo serca ich (to znaczy się grup, Panie Redaktorze) zatraciły dziecinną radość istnienia, ten spontanicz- ny talent zabawy ponad melbą konwenansu. Jak się rozprężać Powiedzmy: Uroczysty raut w uroczystym nad wyraz domu. Dwadzieścia przerażonych osób. Pani domu w różowym szlaf- roczku, pan domu na czarno, w masce obłudy. Za chwilę zostanie wniesione na srebrnej tacy dziesięć kawałków chleba z masłem i herbata z cholekinazy. Nuda wszechświatowa. Miecz Damoklesa nad katafalkiem, a ponieważ wszyscy przedstawiają się sobie niewyraźnie, więc nie wiadomo, czy Brmski to nie Rbmski. Komplikacje. Młodzieniec w okularach, z twarzą jak cytryna i z oczami jak pomarańcze, ryzykuje opinię na temat ostatniej premiery. Na nic. Katastrofa. Jak wybrnąć, Panie Redaktorze? Najprościej w świecie. Z lewej kieszeni wyjmujemy groch, a z prawej szklaną rurkę. Groch kładziemy do ust i przez wspomnianą rurkę wydmuchu- jemy go w kierunku najbliższej dostojnej osoby. Jeżeli to nie skutkuje, wskakujemy na najbliższe łóżko i, wprawiając spręży- ny materaca w stan wibracji, kołyszemy się na materacu jak na falach, tym symbolu istnienia. Można również podkręcać wąsy osobom obarczonym wąsami, spuszczać nieznacznie portrety ze ścian; śmigus, mimo że Wielkanoc do pewnego stopnia minęła, działa również zawsze rozprężające Przekonacie się, jak powoli całe towarzystwo zacznie się wciągać w beztroską zabawę, jak coraz to nowe i nowe pomysły zaczną strzelać jak korki od elektryczności. Bo gaszenie np. i zapalanie światła kryje w sobie również niezmierny walor rozrywkowy. Ciemno. Widno. Widno. Ciem- no. Pstryk! i widzimy kochane twarze. Pstryk! i znowu nie widzimy ich. 606 Ale wszystko to jest niczym w porównaniu z rozkosznym zaskoczeniem, jakie osiągamy wprowadzając do salonu zręcznie ukrytego konia. Z początku wprawdzie konsternacja, ale potem ileż śmiechu! A śmiech to zdrowie — jak się wyraził pewien stolarz, przybijając od góry do blatu stołu piątą nogę. Karakuliambro '947 Szanowny Panie Redaktorce! Rozrywki świąteczne dla osłabionych umysłowo Wojna, ten dziejowy kataklizm, niejednego z nas nadszarp- nęła mentalnie. Według statystyki prof. Baczyńskiego co naj- mniej u 2 ooo ooo ludzi mózg, ten bezcenny aparat, funkcjonuje nie tak, jak by powinien. A jednocześnie, Panie Redaktorze, zauważyłem, że odpowiedzialni kierownicy działów szarad i różnych łamigłówek tak układają te rzeczy, że tego nikt nie może rozwiązać, chyba że jest jednostką wybitną, na miarę, że się tak wyrażę, Annasza. Więc pytam: czemu tak się dzieje? Skąd ten sadyzm? To znęcanie się nad nie zawsze genialnymi umysłowoś- ciami Czytelników? Toteż - zanim czynniki kompetentne zajmą się tą skomplikowaną sprawą - pozwoliłem sobie, proszę Pana Redaktora, ułożyć pewną ilość zagadek dostępnych dla każdego. Jakże bo miło będzie niejednemu ojcu rodziny, cierpiącemu na ischias, neuralgię, apopleksję i schizofrenię, rozwiązać z błys- kawiczną łatwością parę takich moich zagadek! Ta błyskawiczna — 6oy — łatwość powróci wspomnianemu ojcu wiarę we własne siły, natchnie go otuchą oraz wzbudzi podziw otoczenia, które, jak wiadomo, nie zawsze ustosunkowuje się w sposób właściwy do ludzi osłabionych umysłowo. Oto moje zagadki na święta: i) Ma cztery nóżki, ogonek i mówi hau-hau? 2) Kto odkrył Amerykę i po co? 3) Stoi w stajni, uchem strzyże? (Odpowiedź: fryzjer). 4) Jakiej części ciała używamy do siedzenia w poczekalni dentysty? 5) Kto jest autorem arcydzieła „Góralu, czy ci nie żal Odchodzić od stron ojczystych, Świerkowych lasów i hal, I tych potoków srebrzystych?" 6) Kto miał w XVI wieku największe uszy? 7) Na co umarł Adam Mickiewicz? 8) Do czego służy głowa? 9) Bardzo duża widownia. Bardzo dużo krzeseł. Bardzo estetyczna scena. Wszystko bardzo estetyczne. Kandelabry i żyrandole. Żyrandole i kandelabry. Perfumy. Fumy. Atmosfera najwyższego wtajemniczenia. Stratosfera najwyższego intelek- tualnego napięcia. Na pustej widowni siedzi samotny facet i ziewa. Na scenie stoi kilkunastu facetów, którzy się męczą. Co to jest? (Odpowiedź: Wieczór autorski poetów z „Klubu Pik- wika".) Wesołych świąt Karakuliambro '947 608 Szanowny Panie Redaktorce! Jak zostać Polakiem Podręcznik dla skołowaciałych i niedożywionych cudzoziemców - wyjątki z nowej książki Alojzego Gżegżólki z przedmową Hermenegildy Kociubiń- skiej. Geografia Polska leży w Europie Centralnej, a nie na peryferiach cywilizacji, jak np. Ameryka. Z położenia centralnego wynikają siłą rzeczy skłonności centralizacyjne, czyli wszystko przenosi się do Warszawy. W najbliższych dniach ma być przeniesiona nawet Wieża Mariacka tudzież pomnik Zyblikiewicza wraz z cokołem i podstawą, i tą babcią, która tam zawsze siedzi na ławce. Z uwagi tedy na powyższe masowe przenoszenie się słusznym jest, iż może zaistnieć obawa, że z czasem Kraków stanie się li tylko rodzajem przenośni. Królową rzek polskich jest obecnie nie Wisła, lecz Odra. Łamiąc tradycyjne, ale dziwaczne polskie wyrażenie komunikuję uprzejmie, że polska Odra nie wpada, tylko wpływa do polskiego morza, wpadają natomiast i wpadać będą wyłącznie polityczni kombinatorzy, tak krajowej, jak i zagranicznej proweniencji. Historia Z perspektywy dziejowej widać teraz jak na dłoni, że w dawnej Polsce ci królowie zachowywali się właściwie przy- zwoicie, następowali bowiem grzecznie jeden po drugim, nie tłoczyli się i nie gwizdali, jak to np. obecnie obserwujemy w kinach. ÓOQ Sport i poezja Że nadrealizm jest naturalnym płodem polskiego ducha, to sprawdza się jak najoczywiściej na boiskach sportowych, gdzie publiczność nazywa sędziów „kaloszami". Takie „kalosze" jeszcze można, powiedzmy, strawić. Ale, Panie Redaktorze, gdy się słyszy z trybun ryki, żeby kalosz doił kanarki, to już, przepraszam, jest czysty nadrealizm, absurd i nonsens, bo nie tylko kalosz, ale zegarmistrz, gdyby nawet zastosował śrubkę, nie wydoi kanarka. Naukowo niemożliwe. Cóż, kiedy u nas publiczności wszystko wolno, a autorowi wiatr w oczy. Niech- bym ja tak wydrukował, że „kalosz doi kanarki". Zaraz by się zrobił krzyk, że nonsens, że surrealizm, że nie włączony, że izolacja społeczna, że wieża z kości słoniowej itp. Eeech! Karakuliambro 1948 Szanowny Panie Redaktorce! Angelologia Wstęp Liczne listy, telefony i telegramy Czytelników świadczą, że Angelologia, to dziecię prof. Baczyńskiego, cieszy się niesłab- nącym zainteresowaniem. Z niektórych listów wnoszę wszelako, iż w pewnych kołach nawarstwiło się mnóstwo angelologicznych nieporozumień, co mogłoby niekorzystnie wpłynąć na dalszy rozwój tej młodej nauki. Wobec tego komunikuję, że: ÓIO Słowo „angelologia" pochodzi z greckiego „angelos" — anioł i „logos" — słowo, czyli że angelologia jest po prostu nauką o aniołach. Czy aniołowie istnieją? Niewątpliwie tak. Sam znam osobiście kilkunastu: Taki krakowski strażak np., który u siebie na Bronowicach przygar- nął po powstaniu całą moją skołataną, głodną i schorowaną rodzinę. Ów anioł nazywa się Bańka. Znam również aniołów wśród malarzy, że wymienię Jerzego Zarubę i Eryka Lipiń- skiego, nie mówiąc o Janie Kamyczku, który posiada nawet specjalną legitymację anielską, zaopatrzoną nadzmysłowym podpisem i nadzmysłową pieczęcią archanioła teatru Mariana Eilego. A na Wybrzeżu, Panie Redaktorze, w sławnym porto- wym mieście Szczecinie spędziłem np. ostatnio z żoną i z Wład- kiem Broniewskim cały tydzień u wojewody Leonarda Bor- kowicza, który przy bliższym poznaniu okazał się również aniołem. Gdyby wojewoda szczeciński Leonard Borkowicz nie był aniołem, czyż moglibyśmy się czuć u niego jak w niebie? Angelologia. W Szczecinie zresztą wszystko jest skrzydlate: morski wiatr, morska myśl, a przede wszystkim nazwiska podopiecznych poetów wojewody: Jana Papugi i Franciszka Gila. Angelologia. Morfologia anielska Aniołowie jednoskrzydli Aniołowie dzielą się na: sześcioskrzydłych, dwuskrzydłych i jednoskrzydłych. Do sześcioskrzydłych należą cherubinowie, wojewodowie, serafinowie, redaktorowie i Jerzy Zawieyski. Do dwuskrzydłych kobiety. Co do jednoskrzydłych, to trzeba nareszcie śmiało powiedzieć, że są oni prawdziwą zakałą polskiej 611 angelologii. Zewnętrznie buńczuczni, a wewnętrznie skwaszeni kompensują swoją niemoc twórczą wiecznym postulowaniem, wiecznym hałasowaniem i wiecznym ruganiem kolegów. Byle kim zostać nie chcą, a na jednym skrzydle fruwać nie mogą. Każdy może zostać aniołem! Trzeba mieć tylko jasne serce, a w sercu pokorę. Amen. Karakuliambro 1948 Szanowny Panie Redaktorce! Zaznaczam, że zarządzam, co następuje: 1 Podczas zebrań towarzyskich nie wolno wieszać psów na nieobecnych, czyli tychże nieobecnych zohydzać, ośmieszać i „wykańczać". II Nie wolno wystawiać idiotycznych i nudnych sztuk teatral- nych. III W pobliżu domów zamieszkanych przez poetów i malarzy nie wolno hałasować, grać na katarynkach i harmoniach oraz urządzać awantur mogących zakłócić wewnętrzny spokój pracu- jących mistrzów. 6l2 IV Zabraniam uprawiania satyry personalnej, polegającej na wzajemnym podgryzaniu się i podszczypywaniu się, tudzież pokazywaniu języka. V Nie wolno opowiadać starych kawałów. VI Nie wolno gramolić się, kałapućkać, bajdurzyć, piędrzyć i gonić w piętkę. VII Zakazuje się również kategorycznie wszelkiego mętniactwa, pleplesji, koturnu i lipy. VIII Zabraniam takoż niniejszym jakiegokolwiek zaglądania przez dziurkę od klucza oraz: mizdrzenia się, używania brylantyny do włosów, rzucania się na szyję i dawania buzi z dubeltówki. IX Jednocześnie przypominam, że: Nie wolno zadzierać nosa i klepać po ramieniu. 613 X Nie wolno zawieruszać się, babieć i ramoleć. XI Nie wolno w obecności osób nerwowych przygrywać na następujących instrumentach, a to: symfonałach, organach hydraulicznych, cymbergajach i tzw. dudach portugalskich. XII Nie wolno opowiadać tasiemcowych wspomnień z życia osobistego, ponieważ to nikogo nic nie obchodzi. XIII Nie wolno zanudzać na śmierć. XIV Nie wolno bimbać sobie. XV Nie wolno intrygować, podlizywać się, donosić, podszczu- wać, podbechtywać i rozmigdalać się. XVI Nie wolno napuszczać. 6lĄ XVII Nie wolno używać takich słów, jak: zagadnienie i koncepcja. Trzeba pracować. XVIII Rozporządzenie niniejsze wchodzi w życie z dniem ogłosze- nia. Pismom stołecznym i prowincjonalnym nakazuję przedruk niniejszego, w całości, bez skrótów i głupich komentarzy. W stosunku do nie stosujących się będę wyciągał jak najdalej idące konsekwencje. Pieczęć Na oryginale podpisałem własnoręcznie: Karakuliambro 1948 członek KDK Szanowny Panie Redaktorce! Wierszomania szerzy się. Zastraszająco szerzy się - zazna- czam. W Warszawie np., w restauracji „Pod Zaczarowanym Ko- niem" (bilardy-gabinety-piwo), szatniarz, podając mi gardero- bę, odrecytował bez zająknienia się: Proszę pana, oto teczka, Kapelusik i laseczka — a do mojej żony: A tu, niesłychana pani, Pies i klatka z papugami - 61 J i jednocześnie szatniarz-poeta przeprosił Ją za assonans. Pomi- jam, oczywiście, mikrofakt, że piesek, nasz ukochany Lulu, został zamieniony, a jedna papuga (Kulturcia) zginęła. Trudno. Ale wracam, Panie Redaktorze, do tej restauracji „Pod Za- czarowanym Koniem", czyli do wierszomanii. Na ścianach tego gastronomicznego zakładu jest pełno napisów w rodzaju: Każ sobie gęś podać na taczy*, Apetyt ci wszystko przebaczy — albo: Za dobroć pieczywa ręczę, Lecz dla dobra ogółu Proszę nie brać w ręczę! Ob. Zecera proszę tu o niepoprawianie „ręczę" na „ręce", bo obywatel-poeta-restaurator wykonał tzw. pełny rym. Co do ko-, Panie Redaktorze, tletów, to oczywiście naturalnie jedliśmy kotlety, a kelner z kotletami podał nam je ze słowami: Kotleciki jak laleczka, Każdy jeden osiem deczka! a potem był kompot i wszyscy kelnerzy wybuchnęli chórem: Gaudeamus igitur, Nawet gdy w kompocie szczur! i niestety, Panie Redaktorze, z powodu szczura awantura. Facet w binoklach poczuł się znieważony jako literat i usiłował bić korektami swojej powieści gościa, który twierdził, że jest bokserem i że tylko boks. Inny pan rzucił się na pewną panią * Zamiast „tacy". Licentia poetica. Karakuliambro. — 616 — z okrzykiem „zaludniać!" i popełnił szereg błędów. Naftową lampę urwali. Łysego w związku z okupacją saksofonem bili. I wreszcie nam rachunek podali, naturalnie wierszem: Wątróbka - oczywista Kalafiory — trzysta Maskaryle — w cieście Lampa — 1200 Psychologia — gratis Redaktorze, zapłatis? Ja bardzo proszą. Jam jest bez grosza. Karakuliambro 1948 Szanowny 'Panie Redaktorce! Zaraz Pan spadnie z krzesła, jak się Pan dowie, co się stało w Egipcie. Otóż: przez angelologię do egiptologii: prof. Baczyński poty wykrywał, aż wykrył. Na podstawie antyczno- starożytnych papyrusów wyrosło jak na dłoni, że uderzające podobieństwo tematyczne folklorów świata może po prostu oszołomić laika. Tak np. w pyramidzie nr 98 wspomniany prof. Baczyński znalazł hieroglificzną piosenkę, która brzmi: Siwa małpka siwa Górnym Nilem pływa. Kluczykami dzwoni. Płaczą faraoni. Czyż to, powiedzcie, nie przypomina do złudzenia naszej „Siwej gąski"? Albo (znalezisko w pobliżu świątyni w Luxorze bezcenne, również piosenka, hieroglifami na glinianej tabliczce; Baczyński 6lJ osobiście odkopywał, własną łopatką, na własny koszt, a Ba- czyński notabene pracuje bez subwencji): W murowanym tabesie Tańcowali Ramzesi, Kazali se piknie grać I na nóżki spozirać. Ta-bes znaczy po egipsku piwnica, vide rękopiśmienne, do- tychczas niestety nie wydane „Considerationes aegyptologicae" tegoż samego profesora B., świadczące niezbicie o zbieżnościach i powinowactwach folklorów. Bo czyż wyż. cytowana starożyt- na pieśń nie przywołuje nam na pamięć naszej rodzimej pieśni góralskiej „W murowanej piwnicy Tańcowali zbójnicy"? I ta- kich przykładów Baczyński mnoży tysiące. Bez nb. subwencji. P.S. Projektodaję nowy materiał rzeźbiarski ob. ob. rzeź- biarzom kameralno-monumentalnym, uwaga: KOREK: dla- czego? Bo, Panie Redaktorze, wyobraźmy sobie, że Pan umiera i oczywiście naturalnie żałobna Wdowa bierze wannę po pogrze- bie, bo się zakurzyła - to co robi powyżej wzmiankowana w wan- nie dla kontaktu z Nieboszczykiem Redaktorem? Puszcza sobie na wodzie szanowne Popiersie rzeźbione w szanownym korku, a jednocześnie mydli się i płacze, czyli bolesność zsynchronizo- wana z praktycznością. Bo i na wodę dzieło sztuki puścić można, i słoik, Panie Redaktorze, zatkać, gdyby był duży. P.S. II: W sprawie bożych krówek. To nowy sposób warszawski na kobiety: — Dobry wieczór pani. — Witam dyrektora! — Czy nie zechciałaby pani obejrzeć kolekcji moich bożych krówek? Mam w domu osiem żywych. W pudełeczku. W kro- peczki. Z wąsikami. — Pan taki miły, taki inny! 618 Tu się dialog urywa, za to kontakt nawiązuje się. Potem jak we śnie idzie się. Potem wzdycha się. Potem przysięga się, że boże krówki były, ale zagubiły się. — Niech pani nie płacze. Bożych krówek nie ma. Może być: księżyc, czeremcha... — Pan jest szarlatan! — Nie, jestem: Karakuliambro ,94S Obywatelu Redaktorce! Lekkoatletyka dla starszych panów Tysiące listów dziękczynnych, jakie otrzymałem ostatnio po wygłoszeniu odczytu z przezroczami pt. „Lekkoatletyka dla starszych panów", ośmielają mnie do poruszenia powyższej sprawy również na łamach Pańskiego poczytnego organu. A chodzi o to, Obywatelu Redaktorze, że ludzie w pewnym wieku mogliby w dalszym ciągu zajmować się sportem, gdyby wziąć pod uwagę ich istotne, tj. realne możliwości. Wobec czego, Obywatelu Redaktorze, żądam, żeby w naszym sporcie zostały wprowadzone dla dobra i na użytek tzw. starszych panów następujące innowacje: i. Bieg na 8 metrów; 2. Rzut pomidorem; 3. Skok wzwyż we śnie itp. Karakuliambro 19J0 619 List z fiołkiem do tygodnika „Przekrój" Exp.: K. I. Gałczyński Poezja to jest złoty szerszeń, co kąsa, więc się pisze wiersze — cóż, człowiek pisze tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. Jesień jest na Krakowie dzisiaj i tyle kwiatów, tyle brzoskwiń. Wiaterek dmucha, słonko skrzy się, więc chodzę śliczny i beztroski — cóż, człowiek chodzi tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. Czy mam zmartwienia? Tak, czasami, niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy, właściwie jedno (między nami), że życie ukochałem nazbyt — cóż, człowiek kocha tak, jak może, Obywatelu Redaktorze. Więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktor2e. A jednak żal. Odejść nie łatwo. Taak. Kończę wiersz ten ze łzą w oku. 620 Lecz może, dzięki mym kontakto m, będę aniołkie m na obłoku? Cóż, człowiek fruwa tak, jak może, Obywatel u Redaktor ze. Karakuli ambro '946 Alfabetyczny spis tytułów ora^ incipitów A la russe 130 Angelologia 610 Anińskie noce 130 Ars poetica czyli Sztuka rymotwórcza 230 Atanazy i Placyda 291 Augustiniana 245 Bajka o drewnianej głowie 402 Bajka o siedmiu kwiatkach głupich 395 Bajka o słowikach 399 Bajka o sześciu tłumaczkach 383 Ballada o mrówkojadzie 177 Ballada o samotnej pompie 175 Ballada o trzęsących się portkach 44; Ballada ślubna I 52 Ballada ślubna II 78 Bal u Salomona [fragmenty] 53 Bardzo dziwna rodzina 205 Biurokrata na wakacjach 576 Boję się zostać wieszczem 40 Bruxelles 169 Bufalo-Bill 248 Cafe-bar „Ocean" 207 Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu .... 453 Ciężki wieczór 95 [Cóżem winien...] 171 Cyniczna uczta etnografów 551 Czterdziesty szósty Kraków 210 623 Das ewig Polnische 133 Destrukcyjny wpływ kobiet czyli i tak być mogło .... 54° Dlaczego ogórek nie śpiewa 187 Do mowy polskiej 267 Do Pana Ziemowita Fadeckiego zamieszkałego w Warszawie [•••] 382 [Dopiero gdy wzejdzie księżyc...] 152 Dorośli jak dzieci 605 Dramat zdradzonego mężczyzny czyli przygnieciony przez kredens 558 Dwa paszkwile na Kociubińską Hermenegildę 181 Dwie gitary 212 Dwóch Polaków 509 Dymiący piecyk 521 Dyrektor i pomnik 397 Dziecko żydowskie 271 Dziewczyna z Centrali Instrumentów Muzycznych . . . . 310 Dzięcioł i dziewczyna 131 Dzika Róża 149 Dzikie wino 438 Dziwny wypadek na rogu Nowowiejskiej 316 Ej, po szerokiej drodze 133 Elegia 433 Elegie wileńskie 89 Estetyka i życie praktyczne 601 Evviva la poesia 48 Fragment z „Balu u Salomona" 66 Gawęda starego kretyna 554 Gdybym miał jedenaście kapeluszy 314 Gość na 100% 452 Grób Beethovena 43; Grób Krasickiego 267 Gwiazdy 156 624 Hamlet 507 Hamlet & kelnerka 542 Hymn do Apollina 306 Hymn starców 282 Idiota 544 Idiota niezłomny 568 Impresario i poeta 126 Ingę Bartsch 69 Inwokacje do poezji 308 Jak się te lata mylą 13; Jak zostać Polakiem 609 Jesień 18 Judyta & Holofernes 523 Już kocham cię tyle lat 132 Karol Szymanowski 227 Kiermasz książki 330 Kolczyki Izoldy 195 Kolęda paryska 161 Koncert Armii Zbawienia 514 Koncert w Częstochowie 563 Koniec świata. Wizje świętego Ildefonsa czyli Satyra na Wszech- świat 21 Koniec świata [Rrrrrrr. Ogłaszam koniec świata...] ... 534 Kontrolerka nr 9 325 Koń 290 Koń w teatrze 500 Kronika olsztyńska 333 Krówka Mochnacka 246 Kryzys w branży szarlatanów 94 Krzyczysz przez sen 115 Księżyc 423 Kursy dla biskupów 332 Kwiaty na tor 284 62 J Lekkoatletyka dla starszych panów 619 Leniwi literaci 560 Le Sappey 168 Lew 572 Liryka 276 „Liryka, liryka, tkliwa dynamika" 184 List jeńca 148 List z fiołkiem 620 Mała symfonia „świecznikowa" 262 Małe kina 220 Mały Apollo 90 Matka Boska Stalagów 153 Miasto według projektu architekta Anieli Szadurskiej, kobiety płci żeńskiej 419 Mickiewicz na co dzień 325 Miła moja 80 Modlitwa do Anioła Stróża 68 Modlitwa polskiego poety 74 Muza 16 Muzie nóżki całuję 113 Na dłonie Krystyny księżniczki Mediolanu malowanej przez malarza Holbeina 154 Na fajfokloku 422 Nagrobek, który Konstanty Ildefons sam sobie ułożył nadzie- wając się być do piekła idącym 252 Na pewnego Polaka 81 Naród i ustrój 578 Na śmierć Esteriny deportowanej przez hitlerowców Wene- cjanki 277 Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód 49 Nieporozumienia 136 Nieśmiały petent 531 Nieuczciwy żebrak 588 Nieznani mieszkańcy naszych borów 603 Nieznany rękopis St. Wyspiańskiego 539 626 Niobe 352 Noctes Aninenses 136 Noc w Wilnie 96 Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich 162 Nowy Rok 1951 381 Ojczyzna 430 Okulary Staszka 174 Okulary szydercy 188 O naszym gospodarstwie 77 Opinia prof. Baczyńskiego o kobietach 582 18 (osiemnaści) pytań pod adresem Obywatela 592 Osioł i jego cień 575 Ostrożność 533 Oszczędności zoologiczne 598 Oto widzisz, znowu idzie jesień 129 O wróbelku 255 Patos kabotyna 420 Pieśni 490 Pieśń o fladze 149 Pieśń o żołnierzach z Westerplatte 146 Pieśń paschalna 269 Pięć donosów 81 Piosenka o dworcu EKD 312 Piosenka o trzech wesołych aniołach 13 Piosenki naczelnika wydziału grobownictwa 105 Plac Merkurego 238 Pod choinką 214 Podróż do Arabii Szczęśliwej 47 Pod wiaduktem na Solcu 315 Poemat dla zdrajcy 410 Poeta i pomarańcze 417 [Pokochałem ciebie...] 155 Polowanie z sokołami 120 Pomnik studenta 219 Portret ojca artysty 76 Ó2J Potworny wujaszek 50; Powrót do Eurydyki 173 Pozytywny góral 545 Pożegnanie z latarniami 226 Proroctwa 86 Przechodniu, zapnij guzik! 182 Przed zapaleniem choinki 257 Przez świat idące wołanie 343 Przygoda Paderewskiego czyli perfidia publiczności . . . 553 Raj 45 Rewolucja kulturalna w Wołominie 53; Romancero 293 Romans 175 Rosja 88 Rozmowa liryczna 351 Rozmowa między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem na temat porządków świątecznych 376 Rozmowa z aktorem 407 Rozmowa z Diabłem z Notre-Dame 160 Rozrywki świąteczne dla osłabionych umysłowo .... 607 Rymy niani 244 Salut noworoczny 537 Sanie 414 Satyra na bożą krówkę 286 Sen żołnierza 147 Serca przebite strzałą 281 Serwus, madonna 46 Siedmiu braci śpiących 5 s 2 Skarga Julka 546 Skromność 401 Skumbrie w tomacie 115 Spotkanie w Szczecinie 256 Spotkanie z matką 347 Stajnia w zimie 20 Strasna żaba 124 628 Straszna ballada wielkanocna o zatopionej szynce . . . . 287 Straszna rozmowa Gżegźółki z duchem 520 Straszny koniec spóźnialskich 548 Sylwester Marosz 272 Szafirowa wiatrówka 327 Szczęście w Wilnie 72 Szczęśliwy reakcjonista [...] 529 Sztuka... ach, sztuka! 596 Ślubne obrączki 285 Śmierć Andersena 318 Śmierć braciszka 19 Śmierć inteligenta 222 Śmierć poety 50 Śpiąca dziewczynka 226 Tańcowali Żydkowie 317 Tatuś 101 Tragedia erotomana 579 Transport 253 Troszeczkę pomarzyć 145 Tzw. durszlak teatralny 580 Ukochany kraj 448 Ulica Sarg 157 Ulica snobów 561 Ulica szarlatanów 36 Ulica Towarowa 47 Uwaga! Nowy tygodnik! 110 Wariacje na tematy Rejowskie 408 Warszawscy dorożkarze 313 Wciąż uciekamy 114 Wenus 279 Wesele na Kurpiach ; 16 Wesoły most 73 Westchnienie babuni siwej 449 [We śnie...] 171 629 Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha 528 Wielkanoc mojej córki 127 [Wiem, że jest gdzieś taki cmentarz...] 168 Wiersz dla pana Dołbniaka 96 [Wierszomania szerzy się...] 615 Wierszyk o wronach 434 Wietrzna symfonia 555 Wileńskie imbroglio III Wilno, ulica Niemiecka 97 Wit Stwosz [fragmenty] 384 Wjazd na wielorybie 228 W leśniczówce 428 Wóz 18 Wróci wiosna, baronowo 216 W sprawie intryg 587 W sprawie monologów 590 W Warszawie 98 Wybory w Związku Siodlarzy 59; Wycieczka do Świdra 296 Xiążę Józef Poniatowski ze stemplem 1946 518 Zachłysnąć się tobą 172 Zaczarowana dorożka 189 [Zaraz Pan spadnie z krzesła...] 617 Zaznaczam, że zarządzam, co następuje 612 Zegarek z dewizką 117 Zima z wypisów szkolnych 119 Zjeżdżanie endeków 43 Zoo 38 Zwierzęta patrzą na nas 498 Żarłoczna Ewa 513 Żona Lota 525 Żona Wacia 40; Żywcem zapeklowana 526 Żywot Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego 91 6p Ziemowit Fedecki - O Gałczyńskim 5 Wiersze wybrane Piosenka o trzech wesołych aniołach 13 Muza 16 Wóz 18 Jesień 18 Śmierć braciszka 19 Stajnia w zimie 20 Koniec świata. Wizje świętego Ildefonsa czyli Satyra na Wszech- świat 21 Ulica szarlatanów 36 Zoo 38 Boję się zostać wieszczem 40 Zjeżdżanie endeków 43 Raj 45 Serwus, madonna 46 Ulica Towarowa 47 Podróż do Arabii Szczęśliwej 47 Evviva la poesia 48 Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód 49 Śmierć poety 50 Ballada ślubna I 52 Bal u Salomona [fragmenty] 53 Fragment z „Balu u Salomona" 66 Modlitwa do Anioła Stróża 68 — 6p — Ingę Bartsch 69 Szczęście w Wilnie 72 Wesoły most 73 Modlitwa polskiego poety 74 Portret ojca artysty 76 O naszym gospodarstwie 77 Ballada ślubna II 78 Miła moja 80 Na pewnego Polaka 81 Pięć donosów 81 Proroctwa 86 Rosja 88 Elegie wileńskie 89 Mały Apollo 90 Żywot Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego 91 Kryzys w branży szarlatanów 94 Ciężki wieczór 95 Wiersz dla pana Dołbniaka 96 Noc w Wilnie 96 Wilno, ulica Niemiecka 97 W Warszawie 99 Tatuś 101 Piosenki naczelnika wydziału grobownictwa 105 Uwaga! Nowy tygodnik! 110 Wileńskie imbroglio 111 Muzie nóżki całuję 113 Wciąż uciekamy 114 Krzyczysz przez sen 115 Skumbrie w tomacie 115 Zegarek z dewizką 117 Zima z wypisów szkolnych 119 Polowanie z sokołami 120 Strasna żaba 124 Impresario i poeta 126 Wielkanoc mojej córki 127 Oto widzisz, znowu idzie jesień 129 Anińskie noce 130 _—^__ A la russe 130 Dzięcioł i dziewczyna 151 Już kocham cię tyle lat ^2 Ej, po szerokiej drodze 155 Das ewig Polnische 1^3 Jak się te lata mylą 155 Nieporozumienia 156 Noctes Aninenses tjy Troszeczkę pomarzyć I45 Pieśń o żołnierzach z Westerplatte 146 Sen żołnierza 14-7 List jeńca 148 Dzika Róża 145 Pieśń o fladze 145 [Dopiero gdy wzejdzie księżyc...] 152 Matka Boska Stalagów 15 j Na dłonie Krystyny księżniczki Mediolanu malowanej przez malarza Holbeina 154 [Pokochałem ciebie...] 155 Gwiazdy 156 Ulica Sarg 157 Rozmowa z Diabłem z Notre-Dame 160 Kolęda paryska 161 Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich 162 [Wiem, że jest gdzieś taki cmentarz...] :68 Le Sappey 168 Bruxełles 169 [Cóżem winien...] 171 [We śnie...] i7, Zachłysnąć się tobą 1-72 Powrót do Eurydyki 173 Okulary Staszka 174 Romans 175 Ballada o samotnej pompie 175 Ballada o mrówkojadzie 1-77 Dwa paszkwile na Kociubińską Hermenegildę 181 Przechodniu, zapnij guzik! 182 — Oi — „Liryka, liryka, tkliwa dynamika" 184 Dlaczego ogórek nie śpiewa 187 Okulary szydercy 188 Zaczarowana dorożka 189 Kolczyki Izoldy 195 Bardzo dziwna rodzina 205 Cafe-bar „Ocean" 207 Czterdziesty szósty Kraków 2:0 Dwie gitary 212 Pod choinką 214 Wróci wiosna, baronowo 216 Pomnik studenta 219 Małe kina 220 Śmierć inteligenta 222 Śpiąca dziewczynka 226 Pożegnanie z latarniami 226 Karol Szymanowski 227 Wjazd na wielorybie 228 Ars poetica czyli Sztuka rymotwórcza 230 Plac Merkurego 238 Rymy niani 244 Augustiniana 24; Krówka Mochnacka 246 Bufalo-bill 248 Nagrobek, który Konstanty Ildefons sam sobie ułożył nadzie- wając się być do piekła idącym 252 Transport 253 O wróbelku 255 Spotkanie w Szczecinie 256 Przed zapaleniem choinki 257 Mała symfonia „świecznikowa" 262 Grób Krasickiego 267 Do mowy polskiej 267 Pieśń paschalna 269 Dziecko żydowskie 271 Sylwester Marosz 272 Liryka 276 — 6)4 — Na śmierć Esteriny deportowanej przez hitlerowców Wene- cjanki 277 Wenus 279 Serca przebite strzałą 281 Hymn starców 282 Kwiaty na tor 284 Ślubne obrączki 285 Satyra na bożą krówkę 286 Straszna ballada wielkanocna o zatopionej szynce . . . . 287 Koń 290 Atanazy i Placyda 291 Romancero 293 Wycieczka do Świdra 296 Hymn do Apollina 306 Inwokacje do poezji 308 Dziewczyna z Centrali Instrumentów Muzycznych . . . . 310 Piosenka o dworcu EKD 312 Warszawscy dorożkarze 313 Gdybym miał jedenaście kapeluszy 314 Pod wiaduktem na Solcu 315 Dziwny wypadek na rogu Nowowiejskiej 316 Tańcowali Żydkowie 317 Śmierć Andersena 318 Mickiewicz na co dzień 32; Kontrolerka nr 9 325 Szafirowa wiatrówka 327 Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha 328 Kiermasz książki 330 Kursy dla biskupów 332 Kronika olsztyńska 333 Przez świat idące wołanie 343 Spotkanie z matką 347 Rozmowa liryczna 351 Niobe 352 Rozmowa między Mikołajem i Konstantym Ildefonsem na temat porządków świątecznych 376 Nowy Rok 1951 381 *iJ Do Pana Ziemowita Fedeckiego zamieszkałego w Warszawie [•••] 382 Bajka o sześciu tłumaczkach 383 Wit Stwosz [fragmenty] 384 Bajka o siedmiu kwiatkach głupich 395 Dyrektor i pomnik 397 Bajka o słowikach 399 Skromność 401 Bajka o drewnianej głowie 402 Żona Wacia 40; Rozmowa z aktorem 407 Wariacje na tematy Rejowskie 408 Poemat dla zdrajcy 410 Sanie 414 Poeta i pomarańcze 417 Miasto według projektu architekta Anieli Szadurskiej, kobiety płci żeńskiej 419 Patos kabotyna 420 Na fajfokloku 422 Księżyc 423 W leśniczówce 428 Ojczyzna 430 Elegia 433 Wierszyk o wronach 434 Grób Beethovena 43; Dzikie wino 438 Ballada o trzęsących się portkach 44; Ukochany kraj 448 Westchnienie babuni siwej 449 Gość na 100% 452 Chryzostoma Bulwiecia podróż do Ciemnogrodu . . . . 453 Pieśni 490 Zwierzęta patrzą na nas 498 Koń w teatrze ;oo — 636— Teatrzyk „Zielona Gęś" Potworny wujaszek 505 Hamlet 507 Dwóch Polaków 509 Siedmiu braci śpiących 512 Żarłoczna Ewa 513 Koncert Armii Zbawienia 514 Wesele na Kurpiach 516 Xiążę Józef Poniatowski ze stemplem 1946 518 Straszna rozmowa Gżegżółki z duchem 520 Dymiący piecyk 521 Judyta & Holofernes 523 Żona Lota 525 Żywcem zapeklowana 526 Szczęśliwy reakcjonista czyli cierpiętnik doskonały .... 529 Nieśmiały petent 531 Ostrożność 533 Koniec świata 534 Rewolucja kulturalna w Wołominie 535 Salut noworoczny 537 Nieznany rękopis St. Wyspiańskiego 539 Destrukcyjny wpływ kobiet czyli i tak być mogło .... 540 Hamlet & kelnerka 542 Idiota 544 Pozytywny góral 54; Skarga Julka 546 Straszny koniec spóźnialskich 548 Cyniczna uczta etnografów 551 Przygoda Paderewskiego czyli perfidia publiczności ... 553 Gawęda starego kretyna 554 Wietrzna symfonia 555 Dramat zdradzonego mężczyzny czyli przygnieciony przez kredens 558 Leniwi literaci 560 Ulica snobów 561 — 07 — Koncert w Częstochowie 563 Idiota niezłomny 568 Lew 572 Osioł i jego cień 575 Biurokrata na wakacjach 576 Naród i ustrój 578 Tragedia erotomana 579 Tzw. durszlak teatralny 580 Opinia prof. Baczyńskiego o kobietach 582 Listy z fiołkiem W sprawie intryg 587 Nieuczciwy żebrak 588 W sprawie monologów 590 18 (osiemnaście) pytań pod adresem Obywatela 592 Wybory w Związku Siodlarzy 595 Sztuka... ach, sztuka! 596 Oszczędności zoologiczne 598 Estetyka i życie praktyczne 601 Nieznani mieszkańcy naszych borów 60} Dorośli jak dzieci 605 Rozrywki świąteczne dla osłabionych umysłowo .... 607 Jak zostać Polakiem 609 Angelologia 6ro Zaznaczam, że zarządzam, co następuje 612 [Wierszomania szerzy się...] ć15 [Zaraz Pan spadnie z krzesła...] 617 Lekkoatletyka dla starszych panów 619 List z fiołkiem 620 Alfabetyczny spis tytułów oraz incipitów 623 6)i