PRZYGODA NAD AMAZONKA Dla Jonathana WILLARD PRICE PRZYGODA NAD AMAZONKĄ Przełożyła MAŁGORZATA SAMBORSKA Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Opracowanie typograficzne okładki Zenon Porada Ilustracja na okładce Pat Marriott Tytuł wydania angielskiego Amazon Adventure Random House, London 1993 Copyright © Willard Price 1951 First published in Great Britain by Jonathan Cape 1951 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1994 Tajemniczy telegram Hal siedział na łbie wypchanego krokodyla w holu hotelu Quito, czyścił broń i słuchał wynurzeń właściciela hotelu - Don Pedra. - Tak, zobaczycie największą rzekę świata ...największą niezbadaną dżunglę na Ziemi... największe zasoby surowców naturalnych na tej planecie. Pewnego dnia Amazonka wyżywi świat. - Czy naprawdę pływają w niej krokodyle tak wielkie jak ten? - spytał Hal, bardziej zainteresowany polowaniem niż karmieniem świata. - Większe. Przyjechaliście w odpowiednie miejsce, jeśli chcecie łapać zwierzęta dla ogrodów zoologicznych. Słyszałem, że tutaj w Amazonii jest więcej gatunków dzikich zwierząt niż na wszystkich kontynentach świata razem wziętych. Ale wy pewnie lepiej o tym wiecie ode mnie - zwrócił się do ojca Hala. Wszyscy zwracali się do Johna Hunta, jeśli chcieli dowiedzieć się czegoś o dzikich zwierzętach. Badał i łowił je od dwudziestu lat. Kiedy lwica Mollie zdechła w ogrodzie zoologicznym w ?????i?, dyrektor zadzwonił do Hunta, aby złowił następną, gdy będzie w Afryce. Kiedy boa dusiciel w cyrku Ringling popełnił drobną pomyłkę i połknął cenną małpę, zadepeszowano do 5 prywatnego ogrodu zoologicznego Hunta na Long Island z pytaniem, czy - jeśli nie ma takiej małpy w swoich zbiorach - mógłby złapać następny okaz w czasie wyprawy na Borneo? A gdy rzadka antylopa o nazwie bongo, warta prawie tysiąc funtów, rozchorowała się na kolkę w londyńskim zoo, do Johna Hunta dotarł telegram: BONGO KOLKA CO PODAĆ A on, oczywiście, wiedział. Była to piąta wyprawa Hunta do Ameryki Południowej, ale pierwsza dla jego synów - Hala i Rogera. Nie byli jednak zupełnymi nowicjuszami, jeśli chodzi o polowanie na dzikie zwierzęta. Hal łowił lwy górskie w Kolorado i Meksyku, a także, wraz z młodszym bratem, opiekował się zwierzętami w małym zoo ojca na Long Island, gdzie okazy przywiezione z wypraw czekały na sprzedaż do ogrodów zoologicznych, cyrków lub muzeów. - Nikt nie wie, ile jest zwierząt w dorzeczu Amazonki, ponieważ nie zbadano jeszcze rozległej części tego obszaru - odparł powściągliwie John Hunt. - Mamy zamiar zbadać nowe miejsca. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, rzekę Pastazę. - Pastaza! - zawołał Don Pedro. - Przecież ona jest znana tylko do Andoas. Kto wyruszył dalej, nigdy nie wrócił. Dwóch próbowało w zeszłym roku. Słuch o nich zaginął. Mieszkający tam Indianie to łowcy głów. Spójrzcie tylko. To właśnie z wami zrobią. Wskazał dziwny przedmiot leżący na gzymsie 6 kominka. Była to ludzka głowa, zmniejszona do wielkości pomarańczy. Roger podszedł bliżej, żeby się lepiej przyjrzeć, ale nie miał odwagi jej dotknąć. - To musi być głowa niemowlęcia. - Nie, to głowa mężczyzny - stwierdził jego ojciec. - Indianie Jivaro znają sposób na zmniejszanie głów. Zobaczysz, jak to robią, gdy do nich dotrzemy. Roger spojrzał z powątpiewaniem. - A co z nami? - Nie sądzę, żeby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo. Postępują tak z głowami wrogów albo krewnych - a my nie jesteśmy ani jednym, ani drugim. Właściciel hotelu pokręcił głową. - Nie ufałbym im za żadne skarby świata - mruknął. - Co by dały muzea za taki eksponat! - zawołał Hal. - Może by ją pan nam sprzedał? Hotelarz rozejrzał się nerwowo. Hunt szybko ochłodził entuzjazm syna. - Tutejsza policja wpakowałaby cię do więzienia za taką propozycję - powiedział. - Obecnie obowiązuje prawo zabraniające kupowania czy sprzedaży głów. Możesz dostać imitację z koziej lub końskiej skóry. Ale na prawdziwą głowę musisz zaczekać, aż odwiedzimy Jivarosów. - Ale po co w ogóle tam jedziemy? - zapytał zaniepokojony Roger. - Myślałem, że płyniemy w dół Amazonki. - Rzeka Pastaza jest jednym z głównych do- 7 pływów Amazonki. Wiecie przecież, że Amazonkę tworzy wiele małych rzek powstających ze śniegów topniejących w Andach. Pastaza to jedna z nich. I jest bardzo interesująca, ponieważ jej bieg nie został w całości zaznaczony na mapach. - I ponieważ płynie przez kraj łowców głów - dodał Hal rozbawiony niepokojem brata. - Nie chcielibyśmy go ominąć! Roger nic nie odpowiedział. Powoli zaszedł Hala od tyłu, chwycił krokodyla za ogon i, nagłym ruchem poderwawszy go do góry, sprawił, że brat wylądował na podłodze. - Poczekaj, aż cię dopadnę w kraju Jivaro - zawołał. - Pomogę im dostać twoją głowę. Zobaczysz, każę ją usmażyć i zamarynować. Kłopot w tym, że żadne muzeum nie chciałoby takiego brzydactwa. Nie mógł mówić dalej, gdyż Hal złapał go i usiłował wcisnąć w paszczę krokodyla. Właściciel hotelu przezornie usunął meble stojące w pobliżu walczących chłopców. Z niechęcią przyglądał się ich hałaśliwym zapasom. John Hunt patrzył z dumą na swych synów. Trudno pragnąć lepszych towarzyszy podróży przez dżunglę. Hal skończył szkołę i wybierał się do college'u. Był już tak wysoki i silny jak jego ojciec. Roger nie biegał zbyt dobrze, ale za to miał szybki refleks, był wysportowany i odważny, chociaż przyznał się do naturalnego lęku przed spotkaniem z łowcami głów. Był cztery lata młodszy od brata i natychmiast skorzystał z okazji spędzenia szkolnych wakacji na polowaniu na 8 zwierzęta. Ojciec obiecał im, że jeśli sprawdzą się na tej wyprawie, ich nagrodą będzie podróż na południe Pacyfiku. Recepcjonista podał Johnowi Huntowi telegram. Hunt rozerwał kopertę i rozwinął kartkę. Chłopcy rozluźnili uścisk i spojrzeli na ojca. John Hunt przeczytał telegram. Potem zrobił to jeszcze raz. Jakby nie wierząc własnym oczom przeczytał tekst po raz trzeci. Opalona twarz podróżnika nie pobladła, ale stężała z napięcia, a palce zacisnęły się na papierze. Chłopcy czekali z niecierpliwością. - I co, tato? Powiedz nam! Co ci tam napisali? Hunt roześmiał się. - Ktoś próbuje sobie z nas zażartować - stwierdził i podał synom telegram, którego treść była następująca: JOHN HUNT HOTEL QUITO QUITO EKWADOR AMAZONIA NIE DLA CIEBIE LEPIEJ TRZYMAJ SIĘ Z DALEKA JEŚLI CHCESZ ZACHOWAĆ ZDROWIE PILNUJ LEPIEJ DOMU Telegram wysłano z Nowego Jorku. Bez podpisu. Stukot butów - Kto to mógł wysłać? - zastanawiał się głośno Hal. - Może któryś z kolegów z Klubu Podróżników próbuje nam zrobić kawał? - powiedział Hunt, ale jego synowie z łatwością dostrzegli, że sam nie bardzo w to wierzy. - Myślisz, że w domu coś nie tak? - Ależ skąd. Gdyby były jakieś problemy, wasza matka przysłałaby telegram. Hal zmarszczył czoło, jak zawsze, gdy czuł się zdezorientowany. - Chyba stoimy przed prawdziwą zagadką - stwierdził. - Kto mógłby mieć coś do nas? Kto chciałby nas powstrzymać przed wyprawą do Amazonii? - Nie wiem - odparł ojciec. - Ale sądzę, że nie trzeba przywiązywać zbyt wielkiej wagi do anonimowego telegramu. Jeśli człowiek, który go wysłał, nie ma dość odwagi, by się podpisać, prawdopodobnie nie będzie też na tyle odważny, by nam szkodzić. - A może moglibyśmy go jakoś wyśledzić? Przecież jak się wysyła telegram, trzeba podać na poczcie swoje nazwisko i adres? io - Tak, ale jeśli nadawca nie chciał, by poznano jego tożsamość, nie podał swego prawdziwego nazwiska czy adresu. Roger nic nie mówił, ale oczy robiły mu się coraz większe, gdyż czul się niewyraźnie w tej dziwnej sytuacji. Ojciec zauważył podniecenie chłopca i powiedział: - Prawdopodobnie to robota jakiegoś nieszkodliwego wariata. Chyba powinniśmy o wszystkim zapomnieć. Jutro musimy wstać bardzo wcześnie, więc lepiej chodźmy już spać. Wyruszamy o świcie - jeśli ten szalony Irlandczyk będzie miał gotowy samolot. - Może wpadnę teraz do niego?- zaproponował Hal. - Dobry pomysł. Ja też pójdę - wtrącił Roger. - Nie - sprzeciwił się ojciec - ty pójdziesz się wyspać. Hal wyszedł na Plaża Independencia. Grała tam orkiestra. Muzyka odbijała się echem od wielkiego frontonu katedry i pałacu arcybiskupa. Plaża była pełna ludzi - dobrze ubranych obywateli hiszpańskiej krwi i Indian w płaskich kapeluszach i ponczach przypominających koce. Hal pomyślał, że Quito jest pięknym i tajemniczym miastem. Leżało w głębokiej niecce otoczonej górami, a ich przykryte śniegiem szczyty lśniły w świetle księżyca. Nic dziwnego, że mieszkańcy Quito kochali je. „Z Quito do raju" - mawiali. Gdy Hal musiał zwolnić kroku, bo dostał zadyszki, ponieważ miasto leżało na wysokości ii 9-500 stóp, uznał, że stolica Ekwadoru jest rzeczywiście blisko nieba. To jedno z najwyżej położonych miast na świecie, ale powietrze nie jest tam przenikliwie zimne, gdyż niedaleko przebiega równik. Jednak tego wieczora było na tyle chłodno, że Halowi trudno było w to uwierzyć. Zapiął płaszcz, gdy dotarł z jasno oświetlonego placu do ciemnych, wąskich uliczek starego miasta. Musiał iść bardzo ostrożnie, gdyż bruk był nierówny. Stare domy zbudowane były z cegły suszonej na słońcu. Ich czerwone dachy pokryte plamami zielonego mchu prawie stykały się nad głową Hala. Uliczka przypominała tunel. Po chwili minęły go beszelestnie jakieś opatulone bosonogie postaci. Hal uświadomił sobie nagle, że jedna para stóp podążających za nim jest obuta. Gdy skręcił w prawo z Venezuela w Sucre i nadal słyszał za sobą kroki, nieco się zaniepokoił. Potem skręcił w lewo w Pichincha. Ten ktoś wciąż podążał za nim. Dla zabawy Hal obszedł budynek dookoła, a prześladowca zrobił to samo. To przestało już być zabawne. Hal przyśpieszył kroku. Ostrożnie i jak najciszej pobiegł do przodu. Znacznie wyprzedził natręta i ukrył się w głębokim cieniu przy drzwiach domu Terry'ego 0'Neilla. Wyciągnął z kieszeni latarkę i czekał. Po chwili nadszedł uparty nieznajomy. Jego kroki były teraz trochę niepewne. Zatrzymywał się przy wszystkich drzwiach i doszedł w końcu do kryjówki Hala. 12 Hal zapalił latarkę i skierował światło prosto w twarz mężczyzny. Nie pochodził z Ekwadoru. Był na to za wysoki i zbyt tęgi. Latynosi są niżsi i drobniejsi, a Indianie też są niscy, choć muskularni. Ten człowiek mógł uchodzić za boksera wagi ciężkiej lub gangstera. Jego skrzywiona w ostrym świetle twarz wydawała się niezwykle okrutna i groźna. Oczy świeciły mu się jak u zaskoczonego tygrysa. Chyba żaden łowca głów nie wyglądał równie bezlitośnie. Hal z trudem powstrzymał się od walenia w drzwi domu przyjaciela. Opanował się i powiedział: - Szedłeś za mną. Mężczyzna zamrugał oczami. - Coś ty, zwariował? Wyszedłem sobie na spacer. - Zabawne, że wybrałeś tę samą drogę co ja. - Dlaczego tak sądzisz? - Poznałem cię po butach. - Po butach? Oszalałeś? Mnóstwo ludzi w Qui-to nosi buty. - Tak, ale twoje wydają charakterystyczny odgłos, a szedłeś za mną cały czas, nawet dookoła domu. Nieznajomy poruszył się groźnie, ale Hal stał na podwyższeniu i przyjął taką postawę, aby trudno było go zaatakować. Awantura przyciągnęłaby całą okolicę. Na twarzy mężczyzny pojawił się głupkowaty uśmiech. 13 - Masz rację, chłopie. Szedłem za tobą. Ale nie planowałem nic złego. Zobaczyłem, żeś Jankes i pewnie gadasz po mojemu, a ja tylko chciałem spytać o drogę do kościoła Santo Domingo. A bo dziś niedziela, pomyślałem sobie, że zmówię modlitwę i zapalę świeczkę - powiedział i wzniósł przekrwione oczy do nieba. - Prosto tą ulicą do rogu Flores - wskazał Hal. - Wielkie dzięki - powiedział nieznajomy w miarę grzecznie, ale gdy wychodził z kręgu światła, w jego oczach pojawił się błysk nienawiści, który sprawił, że ciarki przebiegły Halowi po plecach. - Zobaczymy się jeszcze! - dorzucił. - Byle nie za szybko - odpowiedział szczerze Hal i odwrócił się, by zapukać w drzwi Terry'ego. W jasnym, przytulnym saloniku Terry'ego 0'Neilla Hal opowiedział, co mu się właśnie przydarzyło na ulicy, a także o telegramie. Terry nie należał do ludzi, którzy przejmują się byle czym. Był lekkomyślnym młodym pilotem i uwielbiał przygody. Pogratulował Halowi, że znalazł sobie jakąś rozrywkę. - Wygląda na to, że nie będziecie się nudzili - stwierdził. - Jak sądzisz, czy może być jakiś związek między telegramem a tym facetem? Macie w Nowym Jorku jakiegoś wroga, który mógłby kogoś tu wysłać? - Nie mamy wrogów - stwierdził Hal. - Konkurentów - owszem. Właściwie jednego dużego konkurenta - przerwał nagle i zmarszczył czoło. - Zastanawiam się... - powiedział. - Terry, podsunąłeś mi pewną myśl. U ¦ To dobrze. Nadal chcecie lecieć jutro rano? - Oczywiście. A co z samolotem? Zreperowałeś hamulce? - No, niezupełnie - odparł Terry z właściwą sobie beztroską. - Ale pewnie będą w porządku. „Szczęśliwa gwiazda musi mocno świecić nad życiem Terry'go" - pomyślał Hal. - Dobrze - powiedział. - Będziemy na lotnisku o świcie - i wstał, by wyjść. - Potrzebujesz eskorty do hotelu? - Dam sobie radę - roześmiał się Hal. Nie poszedł jednak tą samą drogą, jaką przyszedł. Wybrał trasę okrężną, szedł środkiem ulicy, wytężając wzrok i słuch. Wrócił do hotelu bez przeszkód. Zastał ojca i Rogera pogrążonych we śnie. Położył się, chociaż był pewien, że nie zaśnie przez całą noc. Ale był to bardzo burzliwy dzień. W rozrzedzonym powietrzu górskiego Quito trzeba dużo odpoczywać. Po pięciu minutach Hal już spał. Lot o świcie - Wszyscy na pokład Zielonego Piekła! - zawołał Terry, przyśpieszając obroty silnika swego kapryśnego czteroosobowego samolotu typu Bonanza. Huntowie wsiedli za nim. Sprzęt i broń schowali do luku bagażowego. Bonanza ruszyła powoli podskakując na trawiastym pasie i stopniowo nabierając szybkości. Kiedy samolot sunął z prędkością siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę, powiew bocznego wiatru uderzył w jego bok i pchnął maszynę prosto na samochód strażacki. Terry mógłby skręcić w jedną czy drugą stronę, gdyby miał dobre hamulce. Niestety, nie miał. Bez hamulców nie mógł też się zatrzymać. Na lotnisku rozległo się wycie syren alarmowych. Strażacy wyskoczyli w panice z samochodu. Szalony Irlandczyk zachował zimną krew i wybrał jedyne właściwe, choć desperackie rozwiązanie. Otworzył przepustnicę gazu do końca. Samolot z rykiem ruszył pełnym gazem na wóz strażacki. Czy wzniesie się na tyle wysoko, by ominąć ogromnego, czerwonego potwora, który stanął mu na drodze? Koło dziobowe zaczęło się unosić. Dwa pozos- 16 tałe koła odbiły się kilkakrotnie od ziemi, a wreszcie oderwały się od niej. Samolot był w powietrzu. Ominął wóz o kilka cali. Tylko ludzie, którzy niewiele wiedzą o lataniu, nie uświadamiają sobie związanych z nim niebezpieczeństw. Hal i jego ojciec pilotowali samoloty, ale Roger nie miał o tym pojęcia. Podniósł głowę znad mapy, a zobaczywszy pobladłe twarze ojca i brata, zapytał ze spokojem: - Czy coś nie tak? Hal chętnie obdarłby go żywcem ze skóry. To samo zrobiłby z lekkomyślnym pilotem. Szczęście wprost kocha tego faceta! Samolot wznosił się trochę opornie. Nie była to wina dzielnej małej Bonanzy, lecz wysokości. - Jaką masz prędkość wznoszenia? - spytał Hal. - Około dziewięciu tysięcy stóp na minutę na poziomie morza - odparł Terry. - A wyżej około pięciuset stóp na minutę. - A jaki jest pułap praktyczny? - Hal spoglądał z niepokojem na wyrastającą przed nimi lodową ścianę gór, nad którą musieli przelecieć, zanim będą mogli obniżyć lot. - Ta balia - powiedział Terry z dumą - wzniesie się na siedemnaście tysięcy stóp. - Nigdy nie przeniesie nas przez te góry - powiedział Hal patrząc na mapę. Ekwador jeżył się trzydziestoma potężnymi wulkanami. Dookoła Quito zaciskał się pierścień olbrzymów. Hal wyjrzał przez okno. Ujrzał Cotopaxi, najwyższy aktywny wulkan świata, wżynający się w niebo na 17 wysokość ponad dziewiętnastu tysięcy stóp. Caya-mbe i Antisana wznosiły się prawie na tę samą wysokość. - Prześliźniemy się przez tę przełęcz - zapewnił Terry. - Ale dlaczego teraz lecisz na północ? - Pomyślałem sobie, że chcielibyście rzucić okiem na równik. O, tam jest. Widzicie ten pomnik? Postawiła go w 1936 francuska misja miernicza, by zaznaczyć dokładnie miejsce przebiegu równika. Chcieli precyzyjnie ustalić wymiary naszej starej planety. I już jesteśmy na północnej półkuli. - Pochylił samolot i przeleciał nad pomnikiem. W jednej chwili znaleźli się nad północną półkulą, a po minucie wrócili znów nad południową. Roger chuchał na zmarznięte ręce. - Trochę mroźny ten równik - stwierdził. - Czy ta droga pod nami to autostrada pan-amerykańska? - spytał John Hunt. - Tak - przytaknął Terry. Pod nimi rozciągała się właśnie ukończona, wspaniała szosa łącząca Alaskę z Patagonią. - Pojadę tędy kiedyś - obiecywał sobie Roger. - Sporo ludzi jeździ teraz tą drogą - powiedział Terry. - Wczoraj spotkałem Szkota, który miał ranczo owiec w pobliżu Przylądka Horn. Przejechał całą drogę do Chicago i właśnie wracał. - A co z tymi przerwami w drodze? - Są trzy przerwy w Ameryce Środkowej. Ale możesz samochodem wjechać na pociąg lub statek i je ominąć. 18 - Najdłuższa droga świata - powiedział John Hunt spoglądając w dół na magiczną wstęgę. - Połączy obie Ameryki. - Ale nie ma to jak samoloty - powiedział Terry dotykając delikatnie przyrządów. Irlandczyk miał ten samolot od pięciu lat. Spłacał go z pieniędzy zarobionych na przewozie pasażerów. Latał z Quito do położonego na wybrzeżu Guayaąuil. Przelatywał też nad Andami do stanowisk w dżungli, gdzie zbierano kauczuk i korę chinowca do produkcji chininy. Hal pomyślał, że Terry do tej pory nigdy nie miał wypadku, a gdy pędzili ku przerażającej ścianie lodu i śniegu, miał nadzieję, że nie złamie tej tradycji. W tej chwili ściana gór jakby się rozpłynęła i ujrzeli przełęcz. I to jaką! Po obu jej stronach rozciągały się wielkie przepaście. Czy samolot zdoła wznieść się wyżej i uniknąć niebezpieczeństwa? Hal zerknął na wysokościomierz. Wskazywał prawie siedemnaście tysięcy stóp. Oznaczało to, że prawie osiągnęli maksymalny pułap wysokości. Nagle wskazówka wysokościomierza zaczęła opadać. - Hej! To nie wystarczy! - wykrzyknął Terry próbując podnieść opadający dziób maszyny. Wyrwali się z niebezpiecznego ciągu odwrotnego, ale ledwie sześćset stóp dzieliło ich od skalistego dna przełęczy. Terry próbował wznieść samolot, ale na próżno. Mały samolot musiał wykonać tyle skrętów i przechyłów, aby uniknąć skał, że nie starczyło mu już energii na nabieranie 19 wysokości. Nie można było nic zrobić, musieli lecieć zgodnie z wszystkimi zakrętami i załamaniami kanionu. Mogli tylko żywić nadzieję, że nie wpadną w następny ciąg odwrotny. Bez przerwy pojawiały się przed nimi esowate zakręty i ostre występy skalne. Nikt już nie patrzył na mapę. Roger dostawał zeza, gdy co i rusz przed oknami wyrastały ostre skały i w ostatniej chwili udawało się je wyminąć. Gdyby gracz w polo prowadził konia tak jak Terry pilotował swój samolot, miałby powód do dumy. Hal pomyślał o Ben Hurze i wyścigu rydwanów. Terry wprawdzie nie przypominał Ben Hura i zamiast stać na trzęsącym się rydwanie, siedział spokojnie na siedzeniu pilota. Jednak w sposobie sterowania kapryśnym samolotem wśród nieruchomych ścian był jakiś ponadczasowy heroizm. Rozpływały się na jego komendę. Niemożliwe stawało się możliwe. Wreszcie dno kanionu zaczęło się oddalać. Okrutne ściany odsunęły się, pokonane. Bonanza nabrała nagle prędkości i triumfalnie wyrwała się w nowy świat. Zniknęło jałowe, piaszczyste wybrzeże Pacyfiku, które prawie nie zna deszczu. Poniżej rozciągały się i mieniły zielenią lasy, którym nigdy nie brakowało wody. Meandry strumieni tworzyły srebrzyste aleje w zieleni. - Spójrzcie na tę różową chmurę - zawołał Roger nie wierząc własnym oczom. Kolorowa chmura przesuwała się nad lasem. - Motyle - stwierdził Terry. - Zaledwie kilka 20 miliardów. A tam inna chmura - papugi. Zobaczysz tu chmury we wszystkich kolorach tęczy. Poczekaj, aż pokażą się kolibry i tukany. Będziecie myśleli, że patrzycie na obraz w technikolorze. - Co to za strumień pod nami? - To Amazonka, mój panie. Lub raczej Patate, która wpływa do Pastazy, która z kolei wpływa do Maranon, wpływającej do Amazonki. - I pomyśleć - powiedział John Hunt - że w odległości stu mil od Oceanu Spokojnego, woda odwraca swój bieg i wyrusza na wyprawę długości trzech tysięcy mil do Atlantyku. - Wyruszamy na taką samą wyprawę - powiedział Hal. Ta myśl była podniecająca, choć budziła też pewien niepokój. Wyruszali w nieznane. Żaden inny obszar świata nie krył w swoim sercu tylu sekretów. Po chwili ujrzeli w dole, jak Patate połączyła się z Chambo, by utworzyć Pastazę - rzekę Jivarów - łowców głów. Minęli mały posterunek przygraniczny o nazwie Topo, a potem Merę, a Terry zaczął przygotowywać się do lądowania w dżungli w wiosce zwanej Puyo. Hal zacytował fragment z przewodnika: „Tutaj kończy się znany świat, a zaczyna amazońska puszcza. Poza Puyo nie sposób wyruszyć nawet konno..." Można by polecieć samolotem, ale wracał on do Quito. Pozostawała jedynie łódź. Żadnemu podróżnikowi nie udało się dotrzeć do górnego biegu Pastazy, a na mapie Johna Hunta otrzymanej z Amerykańskiego Towarzystwa Geograficznego 21 rzeka ta była nakreślona przerywaną linią, co oznaczało, że nie została zbadana. Gdyby ekspedycja Huntów odniosła sukces, przerywana linia zamieniłaby się w ciągłą. Poza tym odkryto by faunę nowego regionu. Właśnie to najbardziej interesowało trzech łowców dzikich zwierząt. Po chwili ujrzeli w dole wodospad, most wiszący nad rzeką i polanę. Terry obniżył lot i skierował samolot w tamtą stronę. - Jaka jest twoja prędkość przeciągnięcia? - spytał Hal. - Sześćdziesiąt pięć. Lotnisko wydawało się zbyt małe, by lądować na nim z prędkością większą niż mila na minutę. I to bez hamulców! Na końca pasa stało kilka krytych słomą chat. Nagle samolot zanurkował i spadł na lotnisko. Niestety, przebił przy tym słomianą ścianę wielkiej chaty i zatrzymał się wśród jej zaskoczonych mieszkańców. Taki był początek znajomości Huntów z łowcami głów. Na szczęście nikt z Indian nie ucierpiał, gdyż cztery nowe głowy mogłyby prędko znaleźć się na półce... Łowcy głów Taki początek nie wróżył nic dobrego. Obecni w chacie Indianie chwycili za dzidy i noże. Inni biegli w stronę samolotu, a wszyscy byli uzbrojeni. Słychać było wołanie kobiet, płacz dzieci i groźne okrzyki wojowników. Wówczas uśmiechnięty Irlandczyk wystawił głowę przez drzwi i wesoło pozdrowił starego człowieka, który okazał się być wodzem. Pełen gniewu gwar zmienił się w hałaśliwe powitanie. Terry był tu częstym gościem, gdyż w pobliżu znajdowała się placówka zbieraczy kory chinowej. Terry przedstawił swoich przyjaciół. Indianie otoczyli ich tłumnie i powiedli gości do domu wodza. Huntów zaskoczył niezwykły wygląd wioski. - Na szczęście uderzyliśmy w chatę ze słomy, a nie w taką jak ta - stwierdził Hal. Większość domów była zbudowana z solidnych bali. Dostrzegli rozciągające się za wsią poletka kukurydzy, fasoli i bananowce. Wewnątrz domów widać było krosna, na których tkano bawełniane tkaniny. Na brzegu bystrej rzeki Pastazy stały czółna zręcznie wydłubane z pni. - To bardzo mądrzy ludzie - powiedział Terry, gdy zauważył zaskoczenie swoich towarzyszy. 23 -1 bardzo odważni. Inkom nigdy nie udało się ich sobie podporządkować. Hiszpanie rządzili mmi bardzo krótko - potem Indianie zbuntowali się. Rząd Ekwadoru też woli ich zostawić w spokoju. - Skąd mają te koszule i szorty? - spytał Hal. - Szyją je. Ale kiedy idą na wojnę, zdejmują ubrania i malują ciała jaskrawymi farbami. Nawet w koszulach i szortach niektórzy mężczyźni sprawiali groźne wrażenie. - Mogliby się ostrzyc - zauważył Roger. Indianie mieli czarne, długie i proste włosy, przybrane piórami tukana. _ W każdym Jivaro tkwią dwie osoby - stwierdził Terry - jedna cywilizowana, a druga dzika. I nigdy nie wiesz, z którą będziesz mieć do czynienia. Dlatego są tacy interesujący. W domu wodza wisiały na ścianach dmuchawki, dzidy, łuki i strzały, skóry wspaniałych jaguarów i panter. . - Nigdy nie widziałem takich wielkich jajek _ stwierdził Roger, gdy podano im jakieś dziwne danie. - Muszą mieć kury olbrzymki. _ Kury, które złożyły te jajka miały dziesięć stóp długości i zęby jak brzytwy - odpowiedział mu Terry. - Jesz jaja aligatora. Jak ci smakują? Roger zrobił kwaśną minę. _ Smakowały, dopóki mi nie powiedziałeś, co _ A z czego jest ten stek? - spytał Hal. _ Przecież nie mają tutaj bydła. _ Z ogona legwana. To taka ogromna jaszczurka, o długości pięciu, sześciu stóp. Jest ich 24 w tutejszych lasach mnóstwo. Pewnie będziecie chcieli złapać jedną do waszej kolekcji. A ta pieczeń, która smakuje jak cielęcina, jest z mięsa lwa górskiego. Będziecie jedli znacznie dziwniejsze rzeczy, gdy popłyniecie w dół Amazonki. - Masz rację - powiedział John Hunt, który wiedział ze swoich poprzednich wypraw w dół rzeki, że synów czekają nowe doświadczenia. Jadł z dużym apetytem, lecz chłopcy szybko się nasycili. Byli jeszcze nie przyzwyczajeni do amazońskiej kuchni. Zresztą ponury widok rzędu głów ustawionych na wysoko zawieszonej półce odbierał im chyba chęć do jedzenia. Jedna z głów wisiała nad drzwiami. - Ta zajmuje chyba honorowe miejsce - stwierdził John Hunt. Stary wódz nie zrozumiał angielskich słów, ale domyślił się, że gość mówi o głowie nad drzwiami. Zwrócił się do Terry'ego, a on przetłumaczył. - Wódz mówi, że to głowa jego dziadka. Przechowywanie głów wcale nie jest tak barbarzyńskie, jak sądzi większość ludzi. Egipcjanie też przecież mieli zwyczaj przechowywania zmumifikowanych ciał swoich królów. Przyświecała im ta sama idea. Wódz mówi, że bardzo szanował swojego dziadka i chce mieć go zawsze przy sobie. Jest to sposób okazywania przez Jivarów szacunku. - To zrozumiałe, jeśli chodzi o przyjaciół i krewnych, ale dlaczego zachowują głowy wrogów? Z pewnością nie po to, by okazać tim szacunek - zaoponował Hal. 25 - Właśnie że tak - upierał się Terry. - Wierzą, że jeśli zachowają głowę silnego człowieka, przejmą jego siłę. Nie tracą czasu na zmniejszanie głów słabeuszy - to długa, mozolna praca i uważają, że nie warto się dla nich trudzić. - Chyba że robią to na sprzedaż, jako ciekawostkę dla turystów - wtrącił John Hunt. - Tak. Ale we własnej chacie przechowują jedynie głowy najlepszych wojowników. - Zatem powinniśmy czuć się zaszczyceni, gdyby postanowili wygarbować i zamarynować nasze głowy - powiedział Roger. - Nie martw się - pocieszył go Hal. - Na pewno nie wyda im się przez pomyłkę, że twoja makówka należy do kogoś mądrego i silnego. - Czyżby? - żachnął się Roger. - Założę się, że moją głowę wezmą jako pierwszą. - Niech będzie, jeśli tego chcesz - zgodził się Hal. - Może wódz opowie nam, jak zmniejsza się głowy - zaproponował John Hunt. - To prawdziwa sztuka. Terry przetłumaczył pytanie, a wódz skinął z powagą głową i zaczął wyjaśnienia. - Wszystko musi odbyć się zgodnie z ceremoniałem - powiedział wódz - w przeciwnym razie ginie moc bohatera. Czarownik odprawia obrzędy zgodnie z rytuałem religijnym. Robi to, by uspokoić ducha zmarłego. Potem zszywamy wargi, aby duch nie mógł uciec. Następnie nacinamy tył głowy i wyjmujemy czaszkę. Nie moglibyśmy przecież zmniejszyć głowy, gdyby w środku pozo- 26 stała czaszka. Zmniejszanie zaczyna się od wypełniania głowy gorącym piaskiem. Kiedy wystygnie, zostaje wysypany i głowę ponownie wypełnia się gorącym piaskiem. Powtarza się to przez trzy dni i noce, czasami nawet przez tydzień - jeśli chcemy, by głowa była bardzo mała. To wszystko. Bardzo proste. - Jest skromny - uśmiechnął się John Hunt. - Ale żadne inne plemię na świecie nie potrafi zrobić tego tak dobrze. A wiele próbowało. - I jest to znacznie trudniejsze, niż on mówi - dodał Terry. - Pominął proces garbowania głowy w tajemniczym wywarze z ziół i korzeni, a także gotowania jej oraz wędzenia. Poza tym w czasie wsypywania i wysypywania gorącego piasku twarz musi być gładzona płaskim kamieniem. Potem modelują ją tak jak rzeźbiarz ugniata glinę lub wosk. Żeby zachować rysy twarzy, trzeba być artystą. John Hunt przyglądał się głowom na półce. - Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej chciałoby mieć jedną w swoich zbiorach antropologicznych. Spytaj go, czy moglibyśmy jedną z nich kupić? W pierwszej chwili wódz pokręcił głową. Ale Terry miał dar przekonywania. Wyjaśnił, że chodzi o muzeum. I to jedno z największych na świecie. Codziennie przychodzą tam tysiące ludzi. Kiedy zobaczą taką głowę, będą podziwiali umiejętności Jivarów. Czyż nie jest to głowa wielkiego bohatera, którego chciałby uczcić? Nie ma lepszego sposobu uczczenia bohate- 27 ra, jak umieszczenie jego głowy w tym wielkim muzeum. Wódz spojrzał na swego dziadka. Nie, nie mógłby rozstać się z nim. Zdjął z półki inną głowę. - To głowa jednego z naszych najszlachetniejszych, najodważniejszych wojowników - mądrego i dobrego człowieka. On pojedzie do waszego kraju. - Jakie nosił imię? Wódz podał imię, które brzmiało trochę jak "CharHe". Tak też przez całą podróż Huntowie nazywali swego milczącego towarzysza. Terry zaczął dobijać targu. Wódz ustalił cenę na dwadzieścia pięć dolarów. John Hunt zapłacił pięćdziesiąt. - Po co płacić mu więcej, niż chce? - spytał Terry. - To zwykła uczciwość. Zresztą muzeum zapłaci kilka setek za taki okaz. Tak Charlie rozpoczął swe przygody. - Czy teraz opowiesz mu o naszym projekcie wyruszenia w dół Pastazy? Gdy Terry to zrobił, wódz gwałtownie zaprotestował. Irlandczyk spoważniał. - Lepiej zrezygnujcie z tego pomysłu. Oni twierdzi, że was zabiją. Wódz i jego ludzie sal przyjaźni. Ale nie może odpowiadać za Indian] mieszkających w dole rzeki. Są bardzo dzicjn i nigdy nie zawarli pokoju z białym człowiekiemj Hunta niełatwo było odwieść od powziętego zamiaru. ^^^^H 28 - Nie mają broni palnej - powiedział. - Mają dmuchawki z trującymi strzałkami, dzidy i strzały z zatrutymi grotami. I wiedzą, jak ich używać. - Tak, ale mam nadzieję, że się zaprzyjaźnimy. - Mogą was zabić, nim zdążycie się zaprzyjaźnić. - Musimy zaryzykować. Obiecałem Amerykańskiemu Towarzystwu Geograficznemu, że spróbuję zbadać dolny bieg Pastazy. I istnieje szansa, że wrócimy z nowymi gatunkami zwierząt. Spytaj wodza, czy może nam dać łódź. Wódz zgodził się niechętnie. Nalegał jednak, by goście zanocowali w wiosce. - Gdzie będziemy spali? - zapytał Hal. - Na tamtych drewnianych platformach. - Wydają się trochę twarde. - Będziesz zbyt zmęczony, by to zauważyć. Rogerowi nie zależało za bardzo na zostaniu w wiosce. - Kolejne jaja aligatora do zjedzenia - zajęczał. - Chłopcy - odezwał się ojciec - chcieliście ruszyć na tę wyprawę. Jeśli zmieniliście zdanie, możecie odlecieć z Terrym. Jego słowa odniosły skutek. Sam pomysł zrezygnowania z wielkiej przygody sprawił, że pogodzili się z twardymi platformami i jajami aligatorów. Na kolację nie było zresztą jaj aligatorów. Zamiast nich podano przepyszny plaster delikatnego, białego mięsa, które w smaku przypominało trochę rybę, a trochę kurczaka. Roger zjadł 29 z ogromnym apetytem i ani myślał zapytać, co je,J dopóki nie skończył. Wódz wyjaśnił, że zjedli właśnie mięso dużego boa. Dusiciele rozmnożyły się ostatnio w pobliżu wioski. Roger zzieleniał. - To znaczy, że oni jedzą węże? - A dlaczegóżby nie? - spytał Terry. - Niedo-j bre? - Tak, ale nikt nie je węży. Ojciec uśmiechnął się. - Mówiąc „nikt" masz chyba na myśli swoich sąsiadów z Long Island. Przekonasz się, że gdzie indziej ludzie mają zupełnie różne od naszych obyczaje. Jeśli Francuzi mogą jeść ślimaki, Chiń-j czycy ptasie gniazda, Japończycy wodorosty, plemiona górskie w Indiach koniki polne, a mieszkańcy Long Island oślizgłe żywe ostrygi, dlaczego' ludzie z Amazonii nie mieliby jeść pożywienia, którego dostarcza im natura? - Wiem - odparł Roger, zdecydowany wykazać tyleż hartu ducha co jego ojciec. - Jeśli ty możesz to jeść, to i ja mogę. Proszę o dokładkę węża.] Nałożył sobie następną obfitą porcję i mężnie ją] zjadł. - Smaczne! - powiedział, oblizując wargij Chociaż wciąż miał trochę niewyraźną minę. Tej nocy, gdy przewracał się na drewnianej] platformie służącej za łóżko, śniło mu się, żd zamienił się w boa dusiciela i był połykany przez; człowieka-olbrzyma. Uderzał ogonem z wielką siłą, ale olbrzym pochwycił go, a potem oblizał wargi i powiedział: 30 - Węże są bardzo smaczne. Po południu Terry odleciał z powrotem do Quito. Huntom przykro było się z nim żegnać. Irlandczyk i jego samolot byli ostatnim ogniwem łączącym ich z cywilizacją. Hal obudził się przed świtem i leżał wsłuchując się w niesamowite wycie, wrzaski i pochrząkiwanie dobiegające z otaczającej ich dżungli. Bez wątpienia było to odpowiednie miejsce do łowienia zwierząt. Cieszył się, że spali wśród czterech ścian. Co będzie jutrzejszej nocy i co czeka ich w przyszłości? Hal nie myślał o czyhających na nich niebezpieczeństwach - nie raz obozował w głuszy. Myślami wrócił do Quito i przypomniał sobie twarz wydobytą z mroku przez światło latarki. Ale po co się martwić? Zostawili tę twarz daleko w tyle. Ścigający go człowiek z pewnością nie mógł wyruszyć za nimi w amazońską dżunglę. Chociaż kto wie... Cień kondora O świcie Hal był już na brzegu rzeki, ładował łódź. Było to indiańskie czółno wydrążone w pniu drzewa. Hal uznał, że ma około dwudziestu stóp długości, a jego szerokość nie przekracza dwóch stóp. Miejsca starczało dla trzech, czterech osób i bagażu. Środek pnia wydłubano i wypalono z wielką zręcznością. Kadłub miał grubość zaledwie jednego cala. Hal podziwiał mistrzostwo Indian. Zostawienie burty o odpowiedniej grubości i nie przecięcie jej w żadnym miejscu wymagało nie lada precyzji. • Łódka będzie ślizgać się po wodzie jak deszcz po skrzydłach kaczki. Niestety z powodu braku kila będzie chybotliwa. - Musimy być bardzo ostrożni - stwierdził Hal. Czółno z łatwością mogło wywrócić się do góry dnem. Najpierw musieli zapakować bagaż i tak rozłożyć ciężar, by została zachowana równowaga. Trzeba było zostawić miejsce dla wioślarzy. Rzeczy musiały leżeć płasko, by łatwiej było przeczoł-gać się lub przeskoczyć, jeśli zajdzie konieczność zmiany miejsc. Strzelby trzeba było trzymać pod ręką, jednak broń i inne ciężkie przedmioty 32 powinny być tak zabezpieczone, by nie zatonęły w razie jakichś kłopotów. Hal zabrał się do pracy. Zanim nadeszli pozostali, z zadowoleniem stwierdził, że wszystko jest spakowane. Ojciec zmierzył czółno krytycznym spojrzeniem. - Nie zapomniałeś Kanady - pochwalił syna. Przepłynęli wtedy razem w kanoe wiele północnych rzek. Za to Rogerowi brakowało doświadczenia. Miała to być jego pierwsza wyprawa rzeką. Hal i jego ojciec zawrócili w stronę wioski, ale zanim do niej dotarli, zatrzymał ich krzyk znad rzeki. Odwrócili się i ujrzeli, jak zapakowane przed chwilą czółno płynie do góry dnem samym środkiem strumienia, a głowa Rogera podskakuje obok. Nie martwili się o Rogera. Umiał pływać. Ale prąd znosił łódź w dół rzeki. Za chwilę dotrze do bystrzyn, a za nimi są wodospady. Dobiegli do rzeki i rzucili się wpław. Przy takim bystrym prądzie nie powinno być tu krokodyli, drętw ani anakond. Dołączyli do Rogera, który mężnie próbował wepchnąć łódź na brzeg. Po pewnym czasie udało im się to zrobić. Ociekający wodą Roger wyczołgał się na piasek. - Chciałem tylko je wypróbować - mruknął przygnębiony. Hunt przyglądał się synowi z dezaprobatą, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok jego smutnej miny. - Na drugie imię masz Psota - stwierdził. 33 - Nic nie wypadło - powiedział Hal, gdy sprawdził bagaż. Większość pakunków była prawie wodoszczelna, ale wszystko wyjęto na brzeg, by wyschło w gorącym słońcu. Zapakowali czółno jeszcze raz. Roger przez dłuższą chwilę był cichy i spokojny, ale gdy jego ubranie wyschło, powrócił mu humor. - Płyniemy! - wykrzyknął w godzinę później, gdy odbijali od brzegu. Wódz i jego wojownicy stali nad rzeką i machali im na pożegnanie. Indianin o imieniu Napo miał im towarzyszyć do granicy wrogiego kraju. Nie obiecywał im więcej, lecz John Hunt miał nadzieję, że namówi go na wyprawę ku nieznanej części Pastazy, którą zaznaczono na mapach przerywaną linią. Nic nie wskazywało na to, że grozi im jakieś niebezpieczeństwo. Wspaniale świeciło słońce, na wierzchołkach drzew kłóciły się małpy, papugi i makaki tworzyły wstęgi jaskrawych barw, a daleko na zachodzie nad zieloną dżunglą wznosiła się ośnieżona głowa Chomborazo - góry o wysokości dwudziestu tysięcu stóp, która z jednej strony spoglądała w stronę Pacyfiku, a z drugiej na podróżników podążających do Atlantyku. Gdy minęli zakręt rzeki, zniknęła im z oczu wioska przyjaznych Jivarów. Oba brzegi porastała gęsta dżungla. Rzeka miała około stu stóp szerokości. Woda była lśniąca i gładka, ale mknęła, jakby bała się spóźnić na spotkanie. Cztery wiosła nie miały zbyt wiele do roboty, poza utrzymywaniem kierunku. 34 - Popatrzcie na ptaki - zawołał Hal. Roger spojrzał do góry. - Nie, patrz w dół. Głęboko w wodzie. Na dnie płycizny widać było czarne małe ptaki śmigające w poszukiwaniu żeru. Nie było czasu im się przyglądać, bo czółno płynęło dalej. - To pluszcze - powiedział Hunt. - Ale one latają pod wodą. - Można to i tak nazwać. Uderzają skrzydłami, co im pomaga poruszać się w wodzie. Polują na ślimaki i wodne owady. Pod wodą mogą pozostać około dwóch, trzech minut. Nagle nad wodą przemknął jakiś cień podobny do czarnej chmury. Popatrzyli w górę i ujrzeli jeszcze większe dziwo niż przed chwilą. - To kondor! - zawołał Hunt. Rozpiętość skrzydeł ptaka dochodziła z pewnością do dziesięciu stóp. Napo przestraszył się. - Bardzo źle - powiedział posługując się swoim niewielkim zasobem słów angielskich zdobytym dzięki kontaktom z Amerykanami skupującymi korę chinową. Wielokrotnie przesunął dłońmi nad głową. Zabezpieczał się jakimś zaklęciem. - Indianie mają bardzo wiele przesądów związanych z kondorem - powiedział Hunt. - Obawiam się, iż on uważa to za zły omen dla naszej wyprawy. Kondor krąży wokół padliny albo tam, gdzie wietrzy śmierć. - Nadlatuje z powrotem. Zobaczymy, kto będzie martwy - zawołał Roger i chwycił za strzelbę. 35 - Oszczędzaj amunicję. Ten ptak nie robi nam żadnej krzywdy i raczej nie nadaje się do jedzenia. Poza tym nawet byś go nie zranił tą pu- kawką. - Jest niewiarygodnie wielki - mruknął Hal, gdy ptak zatoczył następne koło. - To największy na świecie latający ptak - powiedział Hunt. - I chociaż jest bardzo ciężki, lata najwyżej z wszystkich ptaków. Potrafi wytrzymać bez jedzenia przez czterdzieści dni, ale kiedy ma szansę najeść się do syta, zjada ponad osiemnaście funtów za jednym posiedzeniem. - Wiem - stwierdził Roger. - Porywają jagnięta i dzieci. - Niezupełnie. Nie boją się atakować dużych zwierząt, nawet takich jak koń, jeśli wyglądają na słabe czy chore. Ale nigdy nie odlatują z łupem. Mają za słabe pazury, by unieść duży ciężar. Kondor odleciał zniechęcony, co wcale nie uspokoiło Indianina. - Niedobrze, niedobrze - upierał się, z zapałem machając wiosłem w przeciwną stronę. - My wracać, wracać. Nie mogli zawrócić, gdyż czółno porwał bystry prąd i dyskusja nad powrotem nie miała sensu [15 U. Zza zakrętu rzeki zaczął dobiegać głuchy ryk bystrzyn. Wokół czółna tworzyły się gwałtowne wiry, jak gdyby laski dynamitu wybuchały na dnie strumienia. Wzburzone fale zaczęły huśtać łódką. Opłynęli zakręt i usłyszeli głośny ryk roz- 36 wścieczonych wód. Po rzece pląsały białe ni-by-postaci. To ostre skały wzbijały w powietrze fontanny pyłu wodnego. Na okrągłych skałach fale wybrzuszały się w wielkie garby. Napo siedział na dziobie, a John Hunt na rufie. Indianin wskazał nagle przesmyk między dwiema wielkimi skałami. Wszystkie wiosła połączyły się w wysiłku, by czółno mogło przemknąć jak strzała przez wąską szczelinę. Przy tak wartkim nurcie odpowiednia szybkość zapewnia sterowność. Łódź musi płynąć szybciej od prądu, jeśli ma bez kłopotów ominąć skały. Między skałami wybrzuszył się wał spienionej wody. Czółno skoczyło na niego jak kowboj na konia. Chmura pyłu wodnego wznieconego przez skały przemoczyła wszystkich. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Wiosła śmigały jak szalone. Rozkołysane czółno sunęło przed siebie coraz to zanurzając się w fale. Kolejka górska w wesołym miasteczku była niczym w porównaniu z tą jazdą. Roger zakrzyknął głośno, a pozostali mu zawtórowali. Takie przeżycia odejmują lat i sprawiają, że krew szybciej krąży w żyłach. Mijali szybko skały. Nagle łódź zanurzyła się głęboko i Napo zniknął. Wydawało się, że dziób jest skierowany prosto w dół. John Hunt i Hal zaczęli szybko wiosłować wstecz, aby podnieść dziób, więc Napo nic się nie stało. Czółno wyczyniało różne akrobacje. Nie mogli się nadziwić, że łódka wydrążona z jednego pnia 37 może być tak zwinna. Prześlizgiwała się między skałami jak wąż. Wreszcie łódź wyprysnęła w dół w ostatnim zwycięskim skoku i z rozpędu, przy nieruchomych wiosłach, wpłynęła na gładkie szerokie rozlewisko. Odpoczynek i przyglądanie się dopiero co przebytym progom sprawiły im przyjemność. - Na amazońskich rzekach jest całe mnóstwo takich schodów - powiedział Hunt. - Znacie pochodzenie słowa Amazonia, jak sądzę? - Czy nie ma ono jakiegoś związku z plemieniem kobiet-wojowników, które napotkali pierwsi odkrywcy? - spytał Hal. - To jedna teoria. A według innej nazwa rzeki pochodzi od indiańskiego słowa amassona oznaczającego „niszczyciela łodzi". I nie odnosi się to tylko do bystrzyn. Na niektórych z dopływów tuż pod powierzchnią wody płyną niebezpieczne pnie. A tam, gdzie Amazonka rozlewa się szeroko jak morze, często zdarzają się bardzo nieprzyjemne burze. A wtedy pojawia się fala powrotna. - Co to jest? - spytał Roger. - Przesuwająca się ściana wody powstająca pod wpływem przypływu. Mknie w górę rzeki od oceanu. Czasami ma dziesięć, dwanaście stóp wysokości. - Chciałbym ją zobaczyć - stwierdził Roger. Ojciec uśmiechnął się ponuro. - Zobaczysz. Ale mam nadzieję, że będziemy płynęli wówczas większą łodzią. 38 - Kiedy przesiądziemy się na nią? Wtedy będzie można zacząć łowić zwierzęta. - Jak tylko opuścimy tę rzekę. Większą łódką nie dotarlibyśmy w dół Pastazy. Ale nie musimy czekać z łowieniem mniejszych zwierząt, czasami są one cenniejsze od tych dużych. Nagły huk dochodzący z przodu ostrzegł ich, że łowy będą musieli odłożyć na później. Dudniący odgłos nie przypominał poprzedniego, był znacznie donośniejszy. Nie widzieli, skąd dobiega. W pewnym miejscu rzeka po prostu znikała z pola widzenia i pogrążała się w mgle. - Wodospad! - krzyknął Hal. - Zatrzymajmy się i oceńmy sytuację. Z prawej strony znaleźli niewielką zatoczkę, w której woda tworzyła wir. Podpłynęli do brzegu, wyciągnęli łódź na piasek, a potem przedarli się przez dżunglę nad brzeg rzeki, skąd mogli przyjrzeć się wodospadowi. W jednym miejscu woda spadała prostopadle w dół, wprost na grzbiety ostro zakończonych skał. - Tam to nie chcemy płynąć - stwierdził John Hunt. - Ale widzicie tę rynnę? Nie możemy nią spłynąć, ale moglibyśmy przeciągnąć łódź na linkach cumowniczych. Plan okazał się równie podniecający jak pokonywanie bystrzyn. Wiosłując podpłynęli jak najbliżej rynny, ale posuwali się tuż przy brzegu, gdzie prąd nie był jeszcze zbyt silny. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu. Napo zapomniał chyba nawet o cieniu kondora. 39 Po chwili wysiedli z czółna. Nurt był bystry, ale woda sięgała im tylko do piersi. Był to świetny sposób na ucieczkę przed tropikalnym słońcem! Nie mieli na sobie ciężkich strojów myśliwskich używanych w północnym klimacie. Cały ich strój składał się z cienkiej koszuli, przewiewnych spodni i pary południowoamerykańskich sandałów zwanych alpargatas. Zamoczenie nie mogło im zaszkodzić, nie licząc oczywiście tytoniu w fajce Johna Hunta. ^L Bagaż w łódce też był dobrze zabezpieczony, nawet broń zaj dowala się w wodoodpornych pojemnikach. Amunicję schowano do aluminiowego pudła, podobnie jak aparat fotograficzny, filmy, lekarstwa i dokumenty. Ale Charlie - głowa Jivaro - był tylko przywiązany za włosy do ławki. Przetrzymał za życia słońce i deszcz, więc mógł to zrobić i teraz. Hal i Napo trzymali cumę. Lina ta, przywiąza- '' na do dziobu, była upleciona z lian. Oparli się o skały i spuszczali linę po kilka cali. Łódź powoli zsuwała się rynną rufą do przodu. Roger i jego ojciec trzymali za burty po obu stronach rufy. Ich zadanie polegało na kierowaniu czółna w dół, pomiędzy skałami. - Jeśli woda zbije cię z nóg, Roger, złap za nadburcie... Łódź ześlizgiwała się w dół wraz ze strugą wody, która spływała ze skał jak okap dachu. Dno było bardzo nierówne. Przez jakiś czas Roger chwiał się na skale, gdzie woda sięgała mu do kostek, by po chwili wpaść w dół aż po szyję. 40 Kurczowo wczepił się w burtę. Pomagał łodzi, a ona stanowiła jego oparcie. - Nie za szybko! - zawołał John Hunt do dwójki luzującej cumę. Ryk wody prawie go zagłuszał. Ale było już za późno. Przyśpieszająca rufa pchnęła go. Stracił równowagę i spadł prosto w spieniony wir. To mogło być niebezpieczne. Wirując tuż pod powierzchnią wody mógł się poranić o skały. Mógł nawet stracić przytomność i zostać na dnie. Pozostała trójka z niepokojem czekała, aż Hunt się wynurzy. Kiedy już byli gotowi pozostawić łódź swemu losowi i rzucić się na pomoc, obok rufy pojawiła się jego głowa. Hal roześmiał się z ulgą, gdy zobaczył, że fajka nadal tkwi w zębach ojca. Na ociekającej wodą twarzy malował się wyraz zaskoczenia i oburzenia. Ojciec nie był przyzwyczajony do takiego traktowania przez siły natury. Po chwili i jemu poprawił się humor, gdy wszyscy z powrotem znaleźli się w łódce. Płynęli szybko pod zwieszającymi się nad wodą gałęziami drzew, ale był to raczej bezpieczny odcinek rzeki. Gdy Hal pochylał się szukając czegoś na dnie łodzi, sucha gałąź wsunęła mu się pod pasek i zanim zdążył zawołać, zawisł w powietrzu. Próbował pochwycić odpływające czółno, ale udało mu się złapać tylko worek z kartoflami. Pozostał w bardzo żałosnym położeniu - wisiał głową w dół, ściskając z ponurą miną worek 4i z kartoflami. Wtem gałąź złamała się, a Hal wraz z kartoflami spadł do wody. Pozostali przybili do brzegu i wesołymi kpinkami powitali Hala, który chwiejnym krokiem wyszedł z wody, wciąż dźwigając swój ciężar. Na plaży zjedli obiad. Później pokonali kolejne bystrzyny. Wreszcie późnym popołudniem bardzo zmęczona czwórka przycumowała łódź do brzegu. Wysokie drzewa miały im posłużyć nocą za dach nad głową. Twarz na szlaku Wydawało im się, że to idealne miejsce na rozbicie obozu. Obok leżało urocze jezioro o szerokości stu stóp. Ryby znaczyły jego gładką powierzchnię kółkami i smużkami. Tuż za jeziorem wznosiła się czarna ściana dżungli rozświetlona na górze przez kwitnące żółto i purpurowo drzewa oblane blaskiem zachodzącego słońca. Leniwe białe czaple przeleciały powoli nad głowami podróżników. Postanowili zanocować pod wielkimi puchow-cami w pobliżu rzeki. Nie było tam podszycia, zaczynało się po kilku jardach. Kiedy skończyła się słabo zalesiona przestrzeń i wyrosła przed nimi dżungla, John Hunt znalazł wąską ścieżkę. - Przypomina szlak - stwierdził. - Czyżby Indianie? Napo spojrzał na ścieżkę z powątpiewaniem. Potem zbadał miękką ziemię i wskazał na ślady. Nie były to ślady człowieka. - Spójrzcie, chłopcy - powiedział Hunt. -Oto pierwsze tropy zwierząt, jakie widzicie w Amazonii. Te dziwne nakłucia zrobiły kopyta pekari. - To, zdaje się, odmiana dzików? - spytał Hal. 43 - Czytałem o nich. Łączą się w stada i nie boją się atakować ludzi. - Masz rację. Kiedy nadchodzą, najbezpieczniej wspiąć się na drzewo. Znałem pewnego podróżnika, który siedział na drzewie przez trzy dni i trzy noce. - Zbadał pozostałe ślady. - Wydaje mi się, że zwierzęta przychodzą tutaj nocą do wodopoju. A to są ślady kapibary - wskazał tropy ] dziwacznie ściętych ukośnie stóp. - To największy gryzoń świata, wielki jak owca. Tu widzicie ! ślady jeleni. - Tak - przyznał Hal. - Rozpoznałbym je wszędzie, przypominają tropy jeleni w Kolorado, Kanadzie i lasach stanu Maine. - A tu jest coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Ślady, które wskazywał, były gładkie i okrągłe, jakby zostały wyciśnięte przez wielkie talerze. - Tigrel - wykrzyknął Napo. - To niedobre miejsce. - Tak, to jest tigre - potwierdził Hunt. - Co to jest tijgrej? - dopytywał się Roger, powtarzając nazwę tak, jak wymawiali ją Napo i ojciec. - W całym Meksyku i Ameryce Południowej nazywają to zwierzę tigre> chociaż tak naprawdę nie chodzi o tygrysa. Ma na futrze kropki, a nie pręgi. Kiedy przekroczymy granicę z Brazylią, gdzie mówi się po portugalsku, usłyszymy nazwę onca, która oznacza irbisa. A my nazywamy go jaguarem. Bez względu na to, jaką nosi nazwę, jest królem dżungli. 44 - Niedobrze - wyjęczał Napo. - My wracać. - Znowu dostał choroby „my-wracać" _ stwierdził z niesmakiem Hal. - Co za okazja! Mogę zrobić świetne zdjęcia, gdy przyjdą do wodopoju! - Okazja na danie z miłych podróżników - dorzucił z przekąsem Roger. - Nie martw się - pocieszył go ojciec. - Mało prawdopodobne, by nas zaatakowały, jeśli zostawimy je w spokoju. Poza tym będziemy dla nich za wysoko - w naszych hamakach. Metoda rozbijania obozu w dżungli była nowa dla Hala i Rogera. Przyzwyczaili się do namiotów i śpiworów używanych na północy. Gdy ktoś przemierza dżunglę, nie może być zbyt obciążony bagażem. Nocuje na świeżym powietrzu. Nie dla niego brezentowy dom, z dokładnie zamkniętymi brezentowymi drzwiami i moskitierami na wszystkich oknach. Gdy urzędnik z Minneapolis wyrusza na kilkudniową wycieczkę nad jeziora, gdzie najbardziej krwiożerczą bestią jest komar, zabiera ze sobą więcej skomplikowanego sprzętu do obozowania, niż doświadczony podróżnik bierze na roczną wyprawę przez dżunglę amazońską. Po dziesięciu minutach obóz był gotów. Składał się tylko z trzech hamaków zawieszonych między drzewami. Hamak w Amazonii spełnia rolę łóżka. Wymyślili go Indianie znad Amazonki i im właśnie go zawdzięczamy. Nawet w miastach w większości domów śpi się w hamakach. W ciągu dnia widać tylko żelazne haki, do których wieczorem przy- 45 wiązuje się hamak i w ten sposób salony zmieniają się w sypialnie. Pokoje hotelowe też są wyposażone tylko w haki w ścianach. Uważa się, że gość powinien hamak przynieść ze sobą. W tym kraju hamaków istnieje kilka plemion, które ich nie używają i do nich należą Jivarowie. Dlatego Napo, zamiast rozwiesić hamak, wygrzebał sobie norę w ziemi. Nagrzana w ciągu dnia ziemia, ogrzewa ciało nocą. A noce bywają zaskakująco zimne. Po zawieszeniu trzech powietrznych i wygrzebaniu jednego podziemnego łóżka, Napo wziął łuk i strzały. - My dostać ryba - powiedział. Ojciec zasugerował, że Roger pewnie chciałby zobaczyć, jak poluje się na ryby z łukiem. Roger poszedł z Napo, ale wyglądał, jakby coś innego chodziło mu po głowie. Wciąż oglądał się za siebie i spoglądał na wąską ścieżkę prowadzącą w głąb dżungli, skąd nocą wychodziły zwierzęta i skąd mogli pojawić się Indianie. Uważny obserwator zauważyłby, że Roger coś knuje. Ale nikt na niego nie zwracał uwagi. Ruszył z Napo wzdłuż brzegu rzeki. Poczekał, aż Indianin dojrzał tuż pod powierzchnią wody dużego pstrąga i ustrzelił go. Potem Napo zaniósł rybę do obozu, by upiec ją w glinie, a Roger poszedł do łodzi, coś z niej wyjął i zniknął w dżungli. Po chwili wrócił wolnym krokiem do obozu i przyłączył się do pozostałych, którzy znosili drewno na ognisko. Wreszcie pod drzewami zapadł zmrok, tylko 46 migoczące żółte światło rozchodziło się wokół ognia. Chwiały się cienie. Z dżungli dobiegło parę okrzyków będących uwerturą nocnego koncertu. Hal zadrżał i spojrzał w miejsce, gdzie zaczynała się ścieżka. Znieruchomiał. - Ojcze, spójrz - wyszeptał - Indianin. Ojciec podniósł wzrok. Nie mogło być wątpliwości. Zza liści wyłaniała się twarz Indianina. Światło było zbyt słabe, by rozróżnić rysy. - To pewnie Napo - powiedział Hunt. - Zbiera drewno. - Tak, ale zbiera je nad rzeką. Napo wrócił z wiązką drewna. Hal sięgnął po broń, ale ojciec go powstrzymał mówiąc: - Nie śpiesz się, może są nastawieni przyjaźnie. Spróbujmy najpierw ofiarować prezent - i wyjął z kieszeni małe lusterko. Indianie lubią lusterka. Napo podążył wzrokiem za spojrzeniami pozostałych i był bardzo zaskoczony widokiem indiańskiej twarzy. Poruszony upuścił ładunek pod nogi. Wyrwał mu się okrzyk, który jeszcze bardziej przestraszył Hala i jego ojca, ale najwyraźniej nie wywarł żadnego wrażenia na nieznajomym Indianinie. Hal zauważył też, że Roger jest zadziwiająco spokojny. „Ten dzieciak ma więcej zimnej krwi, niż sądziłem" - pomyślał. - Nie widzę go zbyt dokładnie - stwierdził ojciec. - Ale wygląda na bardzo małego. To może być chłopiec. Pewnie jest tylko zaciekawiony. Spróbuję dać mu prezent. - A ja będę cię osłaniał, jeśli kryje się tam jakaś przykra niespodzianka - zapewnił Hal. 47 Ojciec zaczął ostrożnie zbliżać się do ścieżki. Hal przycisnął do piersi broń i wstrzymał oddech. Roger wydał z siebie dźwięk przypominający kichnięcie, ale może tylko zachłysnął się powietrzem ze strachu. Twarz na ścieżce nawet nie drgnęła. Ojciec był już o kilka stóp od niej. Nagle zatrzymał się i wybuchnął śmiechem. Sięgnął ręką w stronę liści i wyciągnął stamtąd głowę. To był Charlie. Roger padł na ziemię, zaczął wierzgać nogami i ryczeć z radości. Hal odłożył broń, złapał Rogera za siedzenie spodni i ruszył w kierunku rzeki. Roger wyrwał mu się i zniknął w zaroślach, wciąż chichocząc jak hiena. Hal zaczął się też śmiać, tylko Napo pozostał poważny. Spoglądał na swych dziwnych towarzyszy, jakby wątpiąc w ich zdrowie psychiczne. Potem zrezygnował z prób zrozumienia ich zachowania i zaczął wyciągać rybę z ognia. Wyjął z ogniska twardą i suchą glinianą kulę, po czym rozbił ją na kamieniu. W środku znajdowała się pieczona ryba, która z kartoflami upieczonymi w tym samym ognisku stanowiła smaczną kolację. Potem Huntowie schronili się w swych hamakach, a Napo zakopał się w ziemi. Ciepłe koce mieli docenić dopiero nad ranem. Moskitiery, specjalnie przystosowane do hamaków, nie były potrzebne, gdyż wyglądało na to, że nie ma tu moskitów. Aby zniechęcić mrówki i innych małych dręczycieli do spełzania z drzew i chowania 48 się w hamakach, ich linki zostały pociągnięte kreozotem. Roger wiercił się i nie mógł wygodnie ułożyć, gdyż nigdy przedtem nie spał w hamaku. - Nie leż prosto - poradził mu ojciec. - Spróbuj położyć się po przekątnej. Wtedy z pewnością nie wypadniesz. Ale Roger nie należał do osób, które korzystają z udzielanych im rad. Musiał nauczyć się na własnych błędach. Wkrótce i on, i jego ojciec mocno spali. Hal, przyciskając do piersi aparat fotograficzny i lampę błyskową, próbował czuwać, ale też szybko zapadł w sen. Napo zakopał się daleko od zwierzęcej ścieżki. Jego głowa sterczała dziwacznie z ziemi. Poruszała się to w jedną, to w drugą stronę, gdyż Indianin przyglądał się gasnącym płomieniom. Wkrótce głowa mu opadła, a oczy zamknęły się. Gdy czterech podróżników spało, las się przebudził. „Obudźcie się!" - zdawały się mówić zwierzęta. Cykady zaczęły przenikliwe cykanie, które z czasem przeszło w świszczący gwizd. Rzekotki drzewne buczały, hukały i rechotały. Lelek wydał z siebie dźwięk przypominający wycie upiora. Dziwaczne stworzenia, którym zoologowie nie nadali jeszcze nazwy, wnosiły swój wkład do ogólnego harmideru. Nagle dał się słyszeć głęboki harkotliwy kaszel. W jednej chwili zapadła cisza. Był to hołd oddany jaguarowi - królowi dżungli. Noc w dżungli Nocną ciszę przerwało przeraźliwe wycie. Hunt zerwał się i zapalił latarkę. Znowu rozległ się wrzask. Przypominał głos Rogera. Ojciec i Hal skierowali światło latarek na ścieżkę. Spodziewali się, że ujrzą Rogera w paszczy jaguara, ale nie było tam śladu żadnego zwierzęcia czy chłopca. - Ratunku! Pomocy! - wycharczał Roger. Światła pomknęły i odnalazły go. Roger skakał jak szalony, z wybałuszonymi oczami, wykonując coś w rodzaju połączenia samby ze szkockim jigiem i rycząc wniebogłosy. Drapał się wściekle, zdzierając z siebie koszulkę i szorty, a potem całkiem nagi nadal podskakiwał i podrygiwał, uderzając się i klepiąc w różne fragmenty ciała. - Zróbcie coś! - zawył. John Hunt chichocząc wyplątał się z hamaka. - Chyba znalazłeś najlepsze rozwiązanie - stwierdził. - Tańcz, chłopcze, tańcz! Skierował światło latarki na ziemię. - Tędy idą. Zejdź im z drogi. Czarna masa maszerowała w poprzek polany. Kolumna owadów miała szerokość jednej stopy. 50 Procesja wydawała się nie mieć początku ani końca. - Co to jest? - spytał Hal. - Mrówki. Czasami ich armia ma milę długości. Jedzą wszystko, co napotkają na swej drodze - włączając w to chłopców. Popatrzcie na oficerów. Wzdłuż brzegów kolumny znajdowały się mrówki, które nie maszerowały równomiernie naprzód ze wszystkimi, ale biegały w tę i z powrotem, jak gdyby próbowały utrzymać szeregowców w ryzach. Hunt podszedł do ogniska i wyciągnął z płomieni gałązkę, która żarzyła się na końcu. - W porządku, Roger. Pan doktór już idzie. Mam nadzieję, że nie uznasz, iż lekarstwo jest gorsze od choroby. Roger stał nieruchomo, z trudem wytrzymując zabiegi ojca polegające na tym, że gorącym węgielkiem dotykał .odwłoków mrówek, które wbiły potężne żuchwy w ciało chłopca. Mrówki zaatakowane w taki sposób od razu rozluźniały uścisk i odpadały. W trakcie swych szaleńczych pląsów Roger oderwał wiele odwłoków mrówek, których głowy wraz ze szczękami tkwiły mocno wbite w jego ciało. Aby je usunąć, trzeba było zastosować bardziej drastyczne środki. Musiały zostać wydarte czubkiem noża. Kiedy wszystkie rany zostały zdezynfekowane, Roger wyglądał jak biało-różo-wy lampart, a może Indianin na wojennej ścieżce pomalowany białą farbą. 5i - Wytłumacz, jak dopadły cię w hamaku? - spytał ojciec. - Właściwie to nie byłem w hamaku - mruknął z zakłopotaniem Roger. - Wypadłem. Byłem zbyt śpiący, by do niego wrócić, a na ziemi było mi bardzo wygodnie. Nie mogę zrozumieć, dlaczego nie dopadły Napo. Nie pomyśleli wcześniej o Indianinie. Skierowali latarki na ziemię, gdzie się przedtem zakopał. Znaleźli kopczyk świeżej ziemi, po którym przelewał się strumień mrówek. Doświadczony Napo schował się całkiem pod ziemią. Roger dotknął swoich ran. - Ależ te potwory potrafią ukąsić! - Nie wiedziałeś, że Indianie używają mrówek do zszywania ran? Sprawiają, że mrówka kąsa oba brzegi rany. Potem odcinają tułów owada. Szczęki zostają na miejscu, dopóki rana się nie zagoi. - Indiańska wioska musi być wesołym miejscem, kiedy przemierza ją jedna z takich armii - stwierdził Hal. - Najlepiej wtedy wyprowadzić się i pozostawić wioskę mrówkom. Indianie czekają w bezpiecznej odległości w dżungli, aż armia mrówek przejdzie. Ci, których domy znajdują się na trasie przemarszu owadów, to szczęściarze. Chaty zastaną czyste, bez szkodników i robactwa. Wreszcie przeszła ariergarda kolumny. Napo najwyraźniej wiedział, co się dzieje, gdyż pojawiła się jego głowa. Ostrożnie rozejrzał się 52 dookoła. Roger miał już dość Matki Ziemi -ubrał się, owinął kocem i z powrotem ułożył w hamaku. Znów zapanowała cisza i ciemność. Zaniepokojony hałasem w obozowisku las przez chwilę 2achował milczenie. Potem jakieś oderwane odgłosy zakłóciły ciszę, aż wreszcie wrzawa wybuchła z nową siłą. Hal, wybity ze snu leżał mając nadzieję, że jakichś mieszkańców dżungli ogarnie pragnienie. Najwyraźniej jednak porzucili swe nawyki zaniepokojeni dziwnymi wydarzeniami w lesie. Tylko najmniej bystre zwierzęta przyjdą tej nocy do wodopoju. W końcu zjawił się taki leśny głupek. Hal usłyszał trzeszczenie podszycia, jak gdyby zbliżało się jakieś ciężkie zwierzę. Czekał tak długo, aż nabrał pewności, że wyszło z krzewów i przemierza obozowisko. Wtedy zapalił latarkę. Zwierzę stało w miejscu wpatrując się w światło. Błysnął flesz i Hal miał zdjęcie tapira. Dobry fotografik najpierw robi zdjęcie zwierzęcia, a potem dopiero mu się przygląda. Po szczęśliwym zarejestrowaniu tapira, Hal zaczął obserwować zwierzę. Był to pierwszy okaz z tego gatunku, jaki widział w naturze, choć znał go ze zdjęć w książkach z historii naturalnej. Był jednak zaskoczony jego rzeczywistymi wymiarami. Oto stało przed nim największe zwierzę żyjące na wolności w Południowej Ameryce. Ten okaz musiał ważyć ze sto dwadzieścia kilogramów. 53 Miał około pięciu stóp wysokości i sześć stóp długości. Wyglądał, jakby składał się z części zamiennych zebranych z innych zwierząt. Miał ciało wielkiej świni, końską grzywę i trąbę słonia. Hal wiedział, że zdaniem niektórych naukowców jest on amerykańskim kuzynem słonia. Jego trąba jest bardzo krótka, ale używa jej w ten sam sposób, co słoń. Wyszukuje nią pożywienie i wkłada sobie do pyska. Zafascynowany światłem konio-świnio-słoń stał zupełnie nieruchomo. Ogród zoologiczny w Cinncinati chciał właśnie taki okaz. Hal był bezradny. Nawet gdyby złapali tapira, nie byliby w stanie przewieźć go w dół rzeki w chwiejnym czółnie. Byłoby lepiej, gdyby ten gatunek występował w poręczniejszej formie. Jakby w odpowiedzi na jego prośbę, po krótkim zamieszaniu w krzewach, pojawiło się na ścieżce mniejsze, „kieszonkowe" wydanie tapira. Cóż, może niezupełnie zmieściłoby się w kieszeni, ale dałoby się upchnąć nawet w zatłoczonej łódce. Był to bowiem mały tapir. Miał ładniejsze ubarwienie niż jego matka - bladobrązową sierść, wesoło poznaczoną żółtymi paskami i białymi cętkami. Zapiszczał podchodząc do matki, otarł się o nią, po czym minął ją i ruszył naprzód, by napić się wody. Hal już miał zbudzić ojca szturchnięciem kolby, kiedy przyszło mu do głowy, że miałby powód do chwały, gdyby własnoręcznie pochwycił tego 54 malucha. W końcu nie powinno to stanowić zbyt wielkiego problemu. Z pewnością matka nie będzie sprawiała kłopotów. Próbował sobie przypomnieć, co kiedyś czytał o tapirach - jakiś autorytet twierdził, że stworzenie to ma łagodne usposobienie, a poza tym jest bardzo krótkowzroczne. Prawdopodobnie można zbliżyć się do niego, a zwierzę nie uświadomi sobie, co się dzieje. Hal wysunął się cicho z hamaka i powoli ruszył do przodu wciąż kierując światło latarki w słabe oczy tapira. Zastanawiał się, co robić dalej. Jeśli przestraszy tapira, w którą stronę zwierzę pobiegnie? Hal wiedział, że tapiry zazwyczaj kryją się w wodzie. Prawdopodobnie spłoszona samica pobiegnie prosto do rzeki. Malec nie rusza się zbyt prędko, więc z łatwością będzie można go złapać. Najlepsze plany czasami zawodzą. Nadepnięta przez Hala gałązka złamała się z trzaskiem. Tapir ruszył, ale nie w stronę rzeki. Z pochyloną głową szarżował prosto w światło. Hal miał okazję przekonać się, że nawet mama o łagodnym usposobieniu broni zajadle swego malucha. Atakujący tapir wydał z siebie dziwny odgłos. Nie był to porażający ryk, jakiego można by się spodziewać po zwierzęciu tej wielkości, lecz podobne do końskiego rżenie, które przeszło w przeraźliwy gwizd. Ojciec i Roger natychmiast wyskoczyli z hamaków, a Napo wygrzebał się z nory, jak jeż na pierwsze wezwanie wiosny. 55 Żaden z nich nie miał dość czasu, by zareagować, gdy trzystufuntowy pocisk dosięgną! Hala. Hal zachował na tyle przytomności umysłu, by chwycić się gałęzi i podciągnąć w górę. Brązowa torpeda przebiegła pod nim, ale gałąź złamała się i wylądował prosto na grzbiecie tapira. Nagle z przerażeniem przypomniał sobie kolejną książkową informację. Jaguar atakuje tapira wskakując mu na kark, ale nawet najgłupszy tapir wie, jak go się pozbyć. Przebiega pod ciernistymi krzewami, pod na wpół przewróconymi pniami drzew, czy niskimi gałęziami, a jaguar zamienia się w poranioną, połamaną, krwawiącą miazgę. Przerażony tą myślą Hal bez namysłu zeskoczył ze swego rumaka. Odetchnął z ulgą, gdy spoczął na miękkiej ziemi. Ale mylił się sądząc, że tapir zostawi go w spokoju. Nawet bez światła, zwierzę wiedziało, gdzie leży jego wróg. Tapir ma słabe oczy, lecz jego zmysły węchu i słuchu są doskonałe. Hal usłyszał, jak sunie ku niemu niby pogwizdujący pociąg ekspresowy. Z trudem podniósł się na kolana i rzucił w bok. Gdy szarżujące zwierzę przemknęło obok, odnalazły je dwie latarki i rozległ się huk wystrzału. Nawet gruboskórne połączenie konia, dzika i słonia nie przetrzyma stutrzydziestogramowej kuli z Winchestera kalibru 270. Tapir wykonał ciężkie salto i znieruchomiał. Hal wybiegł na środek polany. Musiał znaleźć młodego tapira. Nie było to trudne. Maluch już 56 pędził do matki. Dobiegłszy do niej, przysiadł i zaczął ssać. Hala ogarnął żal. Jego towarzysze patrzyli w milczeniu. Pozwolili maluchowi ssać do woli. Hal uklęknął, by pogłaskać gładką, kolorową skórę sieroty. - Nie martw się - powiedział. - Zabierzemy cię do miłego zoo, gdzie będziesz miał najlepsze jedzenie 1 basen tylko dla siebie. I nie będzie tam żadnych jaguarów. Obiecuję. Wzdłuż przerywanej linii Następnego ranka pokonali kolejne bystrzyny i wielki wodospad. Musieli go ominąć, najpierw ciągnąc bagaż, a potem łódkę. Kiedy u stóp wodospadu zapakowali czółno, wszyscy wsiedli z powrotem, ale Napo pozostał na brzegu. - Moja wracać - powiedział zdecydowanym tonem. Ojciec próbował go przekonać, ale bez powodzenia. Ten wodospad oznaczał granicę znanego mu świata. Poza nim leżała nieznana, budząca przerażenie strefa. Nie znał tamtejszych ludzi. Wiedział tylko, że są bardzo źli. Miał wrócić do domu szlakiem prowadzącym wzdłuż brzegu rzeki. Powrót do rodzinnej wioski mógł potrwać dwa dni. Hunt zapłacił mu, a Hal zaproponował zaopatrzenie w żywność. Napo podziękował i odmówił z uśmiechem. - Moja jeść - stwierdził i pomachał łukiem. Wszystko, czego potrzebował, mógł znaleźć lub upolować w dżungli albo w rzece. Pomógł im jeszcze odepchnąć łódź, a potem stał długo na brzegu, jakby mu było przykro żegnać się z nowymi przyjaciółmi. Gdy czółno porwał bystry prąd, Napo wykrzyknął słowa pożegnania 58 w swoim języku, po czym zaczął wspinać się na skalisty brzeg przy wodospadzie. Na szczycie odwrócił się raz jeszcze, zamachał do nich i zniknął. pozostała trójka poczuła się dziwnie samotnie, przez długą chwilę spoglądali na wodospad. Napo był jedynym spośród nich, który naprawdę znał tę dżunglę. A teraz ruszali w strony, skąd do tej pory nie wrócił żaden biały. Roger najszybciej otrząsnął się z odrętwienia. Nie był na tyle dorosły, by zrozumieć, co oznaczało dla nich odejście Napo. Bardziej wierzył w swojego ojca i brata niż oni sami. - Chyba Nochal chciałby coś zjeść - stwierdził. Ze względu na swoją wystającą trąbę, którą wtykał, gdzie się dało, mały tapir został nazwany Nochalem. - Co je tapir? - Wszystkie liście, pędy i soczyste warzywa - odpowiedział ojciec. - Ale mały tapir powinien pić mleko. Ponieważ nie ma mleka, mógłbyś spróbować dać mu jakiejś bardzo delikatnej trawy. Podpłynęli do brzegu, a Roger urwał pełną garść świeżej, młodej trawy. Podsunął ten smakołyk Nochalowi, ale zwierzak nawet go nie tknął. - Widzę, że będziesz dzieckiem sprawiającym kłopoty - stwierdził John Hunt z wyrzutem. Nochal od razu chciał udowodnić słuszność tego twierdzenia, próbując wyskoczyć za burtę. Powstrzymała go jednak siatka specjalnie dla niego upleciona z lian. - Chyba pozwolimy mu przez jakiś czas pożyć na własnym tłuszczyku, aż zdecyduje się coś zjeść 59 - powiedział ojciec i zajął się ważniejszą sprawą. Wyciągnął notes, ołówek i kompas. - Będziesz szkicował mapę rzeki? - spytał zaciekawiony Hal. - Tak, chciałbyś mi pomóc? - A może ja będę rysował, a ty mi pomożesz? - odważył się zaproponować Hal. Nanoszenie na mapę biegu nieznanej rzeki wydawało mu się niezwykle fascynujące. John Hunt uśmiechnął się pobłażliwie. - Jestem pewien, że dasz sobie radę - powiedział i podał mu materiały. - Zaczniemy od wodospadu, prawda? - spytał Hal z błyskiem w oku. - Czy ma jakąś nazwę? - Nic mi o tym nie wiadomo. - Jak go nazwiemy? - Przypomniał sobie, jak patrzyli nań ostatni raz, gdy Napo stał na samym szczycie. - Wodospad Napo. Co o tym myślisz? - Bardzo dobra. Hal zrobił znak u góry kartki i napisał: „Wodospad Napo". Potem zaczął kreślić bieg rzeki Papier był niebieski i kratkowany, a każda kratka odpowiadała jednej mili kwadratowej. Hal oceni! odległość dzielącą ich od wodospadu i od najblil szego zakrętu rzeki. Potem sprawdził na koni pasie, czy ustalił prawidłowe kierunki. Czesi obserował przy pracy kartografów i postępowa! jak oni. - Szkoda, że nie mamy odpowiedniego sprzętt - powiedział. - Jest zbyt nieporęczny, zawadzałby nan w trakcie podróży. Jeśli wrócimy z mniej wiece dokładną mapą, zachęci to kartografów do wyruszenia i dokończenia naszej pracy. Za każdym razem, gdy dostrzegali wzgórze lub górę, zaznaczali je na mapie, podając przybliżoną wysokość. Na marginesie notowali, jaki występuje drzewostan, szczególną uwagę zwracając na gatunki o wartości handlowej, jak drzewo chinowe czy kauczukowe, Hunt stale udzielał synowi wskazówek opartych na wcześniejszych doświadczeniach, ale to Hal rysował mapę. Zaznaczał szerokość rzeki, jej głębokość i charakter różnych bystrzyn. Hal czuł się jak prawdziwy pionier. Wszyscy podróżnicy, którzy w przyszłości popłyną tą rzeką, będą mu sporo zawdzięczać. Wiedział, że spoczywa na nim duża odpowiedzialność i sumiennie przykładał się do pracy. Dzień minął im szybko. Nie mieli czasu myśleć o wrogach, którzy być może kryli się za zieloną ścianą dżungli. Rozbili obóz na małej wysepce. Indianom byłoby trudno zbliżyć się tam niepostrzeżenie. Głównym kolacyjnym daniem było mięso tapi-ra zastrzelonego poprzedniej nocy. Było bardzo smaczne, przypominało trochę wołowinę. W nocy wydawało im się, że dobiega ich łoskot bębnów, lecz w lesie panowała taka wrzawa, że mogli się przesłyszeć. Przez cały następny dzień płynęli i szkicowali mapę. Nadal nie widzieli śladu Indian i Nochal wciąż nie chciał jeść. Co jakiś czas piszczał jak 60 61 dziecko lub szczeniak. Zaczęli się o niego marti wić. Jeśli nic się nie zmieni, nigdy nie ujrzy zotii Wkrótce udało im się rozwiązać ten problem, choć o mały włos nie zaprzepaścili całej wyprawy. Gdy opływali zakręt, zobaczyli dwie kozy stoją, ce po kolana w trawie. Jedna z nich była mleczna i miała pełne wymiona. - Dzikie kozy - zawołał Roger. - Będzie mleko dla Nochala. Kozy stały nieruchomo i przyglądały się łodzi. - Gdyby były dzikie, toby już uciekły - stwierdził Hal. - Ale w pobliżu nie ma nigdzie wioski. - Pewnie jest ukryta gdzieś w głębi dżungli. - Może zjemy obiad na tej plaży- zaproponował Roger. Wciągnęli łódź na brzeg i wyjęli trochę zapaj sów. Z plaży nie widzieli kóz, gdyż skrywała je wysoka skarpa. Po obiedzie ucięli sobie drzemkę na plaży. Hal i ojciec nie zauważyli, że Roger wyjął butelki z torby i wspiął się na brzeg. Jakiś kwadrans później obudził ich przeraźliwi krzyk i świst strzały. Roger zsuwał się z brzegu ściskając butelkę mleka. - Szybko! Strzelają do mnie! W mgnieniu oka znaleźli się w łodzi i zaczęi wiosłować ku środkowemu biegowi rzeki. Silny prąd przyszedł im z pomocą. Następna strzała zasyczała tuż za nimi, ale ich nie dosięgła. PJ chwili byli już za zakrętem i odetchnęli z ulga Niestety, jak się okazało, przedwcześnie. Doj strzegli bowiem w zatoczce czółno. Nie zdążyli oddalić się na pięćset stóp, gdy trzech Indian dopadło czółna i ruszyło za nimi w pościg. Niesforny Roger odczuwał spóźniony żal. Hu-ntowie wiosłowali zapamiętale, jakby przeczuwali że od tego może zależeć ich życie. Indianie lepiej znali rzekę i mieli więcej doświadczenia w wiosłowaniu. Huntowie utrzymywali przewagę przez milę, potem zwolnili na piaszczystej płyciźnie. Łódź tamtych prawie frunęła nad wodą, jakby była żywą istotą. Jeden z Indian odłożył wiosło i wziął łuk o długości prawie siedmiu stóp. Stanął w łodzi, naciągnął cięciwę i założył na nią długą, groźnie wyglądającą strzałę. Usłyszeli świst. Strzała wbiła się w burtę łodzi Huntów, a pióro na jej końcu furczało jak ogon grzechotnika. Ojciec nawet w trudnych chwilach nie zapominał o powinnościach etnografa. Wyciągnął strzałę i włożył ją ostrożnie do łodzi. - Jakieś muzeum na pewno ją zechce - stwierdził. Potem próbował zamanifestować, że jest przyjaźnie usposobiony. Podniósł obie ręce do góry i uśmiechnął się. Ale kradzież Rogera uniemożliwiła nawiązanie przyjaźni. Indianie odpowiedzieli okrzykami pełnymi złości i kolejną strzałą, która trafiła Johna Hunta w uniesioną do góry rękę. Na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Tego już było za wiele. Hal uniósł samopo- 62 63 wtarzalny karabin załadowany specjalnymi nabojami 300, znanymi ze swej siły niszczenia. - Nie zabijaj ich - ostrzegł go ojciec. - Nie zabiję. Skierował karabin tak, by trafić w czółno tuż pod powierzchnią wody. Wystrzał rozdarł ciszę dżungli. Łódź i jej wrzeszczących pasażerów skryła fontanna wody. Kiedy opadła, czółno tonęło, a Indianie chlapiąc dopływali do brzegu. - Mogę ci pomóc, tato? - Nie. Wiosłujcie bez przerwy. Ale najpierw podaj mi sól. Hal popatrzył ze zdumieniem na ojca. Czyżby jego staruszek oszalał? - Tak, Hal. Chodzi mi o sól. Podaj puszkę. Hunt wyciągnął strzałę i położył ją obok poJ przedniej. Zauważył, że grot jest pokryty czarną mazią. Była to kurara - trucizna. Rozpoznał ją, gdyż sam miał jej trochę w plecaku - była bardzo użyteczna dla myśliwego. Hunt podciągnął rękaw koszuli. Odsłonił niel wielką ranę, w której było dość trucizny, by spowodować śmierć w ciągu kilku minut. Zwierzęta i Indianie - nie jedzący soli - ulegali bardzo szybko działaniu kurary. Białym, którzy jedli sól, udawało się przeżyć. Hunt rozkroił ranę szerzej czubkiem myśliwsJ kiego noża. Potem szybko wtarł w nią sól. Napełnił usta solą i popił odrobiną wody. - Przykro mi, że zostawiam wam całą robota - powiedział i wyciągnął się na dnie łodzi. - Może wolałbyś położyć się na brzegu? 64 - Nie, nie. Płyńmy dalej. Nic mi nie będzie. Kurara przerywa połączenia między nerwami a mięśniami. Mięśnie wiotczeją. Dlatego ten śmiercionośny wynalazek amazońskich Indian jest wykorzystywany w europejskich i amerykańskich szpitalach, gdy konieczne jest osłabienie napięcia mięśni. Łatwo posunąć się za daleko. Hunt sam nie wiedział, czy przeżyje zaaplikowaną mu dawkę. Trucizna zaatakowała najpierw mięśnie twarzy i szyi. Hunt nie mógł poruszyć głową. Potem poczuł odrętwienie w klatce piersiowej. Gdy osłabły mięśnie międzyżebrowe i przepona odpowiedzialna za oddychanie, zaczął mieć problemy z nabraniem powietrza. Już chyba wolałby przestać oddychać. Uparcie walczył ze słabością, wiedząc, iż to jest jedyna szansa na przetrwanie. Chłopcy nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Ale i tak nie mogli mu w niczym pomóc. Mogli jedynie zwiększać odległość między swym czółnem a wioską rozgniewanych Indian. Pościg Z dżungli dochodziło złowróżbne dudnienie. - Bębny! -wykrzyknął Hal. - Ci Indianie muszą być naprawdę wściekli.. Zerknął z lękiem przez ramię, ale w zasięgu wzroku nie było żadnego czółna. Pod wiosłami szumiała woda. Pomagał im prąd, ale niestety sprzyjał również ich prześladowcom... Nochal zarżał prawie jak koń. - Trochę cierpliwości, koniku rzeczny - powiedział Roger. - Nie mamy teraz dla ciebie czasu. Wepchnął butelkę świeżego koziego mleka w zacienione miejsce. Zamoczył w rzece chusteczkę i przykrył nią mleko. Hal nie zapomniał o mapie, ale szkicował i notował w iście szaleńczym tempie. Z niechęcią odrywał się od wiosła. Wkrótce usłyszeli ryk bystrzyn. Białe i zielone fale zlewały się, wzbijały w górę. Były bardzo piękne, ale od czarnych skał pod nimi wiało grozą. Nie mieli czasu, by wysiąść i zorientować się w sytuacji ani wybrać odpowiedniej trasy. Łódka wpłynęła już w bystrzyny. Nurt przyśpieszył. Zasyczał jak wąż i sunął szybko w dół, wijąc się wokół skał. 66 Nagle usłyszeli głośniejszy huk, a Roger siedzący na dziobie zamarł, gdy zobaczył, co leży przed nimi. Jeśli Hal, który steruje, przeprowadzi łódkę przez ten odcinek, jest lepszym wioślarzem, niż Roger sądzi. Pędząca w dół rzeka wpadała w nieckę między dwoma wielkimi głazami. Gdyby lecąca jak strzała łódź skierowała się odrobinę w prawo lub w lewo, rozległby się głośny trzask i pozostałyby po niej same drzazgi. Roger wystawił wiosło, by zapobiec niebezpieczeństwu. Czy wiosło złamałoby się, gdyby uderzyło o skałę? A może wyrwałoby mu się z ręki, przebiłoby mu pierś i wyrzuciło go z łodzi? Na szczęście nie musiał się dowiadywać. Czółno gładko przepłynęło między głazami, po czym uderzyło o fale u podstawy pochyłości. Zostało podrzucone lekko do góry, jakby było piórkiem, a nie wydrążonym pniem, a potem zanurzyło się z pluskiem. Szum rzeki przypominał huk pociągu przejeżdżającego przez most, a mgła wodna była oślepiająca. Coś, co przypominało białą kurtynę, stało im na drodze. Wydarli w niej dziurę i znaleźli się na krótkich, lekko wzburzonych falach, a potem gładkiej wodzie. Gdyby w ogóle był czas na odpoczynek i rozważenie dalszych kroków,to właśnie wtedy. Ale wiosłowali bez ustanku, bo gdy ucichł szum wody, usłyszeli wyraźniej bębny. - Dobra robota - dobiegł ich słaby głos ojca z dna łodzi. 67 Hal odwrócił głowę. - Mam nadzieję, że Indianie będą potrzebowali trochę czasu, by się tutaj dostać - powiedział,po czym gwałtownie zanurzył wiosło. - Oto są. Na szczycie rynny pojawiło się czółno. Z okrzykiem, który przypominał zawołanie wojenne, Indianie pchnęli swoją łódź w dół strumienia, z wprawą ominęli skały, a potem zniknęli we wznoszącej się mgle. Chłopcy wydali okrzyk radości, gdy zobaczyli, że czółno wypływa z piany do góry dnem. Trzy ciemne, podskakujące w wodzie plamy to byli Indianie. Było na co popatrzeć. Ojciec próbował podnieść głowę, ale bez powodzenia. Dlaczego czółno Indian się przewróciło? Z pewnością byli wprawnymi wioślarzami. Hal doszedł do wniosku, że im udało się uniknąć wywrotki, gdyż bagaż pomógł zrównoważyć łódź na wzburzonej wodzie. Także ciężar ojca leżącego na dnie odegrał swoją rolę. Na szczycie bystrzyn pojawiło się kolejne czółno. Spłynęło w dół bezpiecznie. Za nim nadpłynęło kolejne. Przez dłuższą chwilę było w niebezpieczeństwie, ale zdążyło na czas. Obie łodzie zawróciły, by pomóc rozbitkom. Hal i Roger w pełni wykorzystali przerwę w pościgu. Opłynęli zakręt, by znaleźć się na długim, prostym odcinku, który wydawał się kończyć w zboczu góry. Gdy zbliżyli się do niej, ujrzeli szczelinę. Rzeka znikała między dwiema pionowymi skałami. I tu pojawił się nowy kłopot. Hal uświadomił 68 obie, że w wąwozie rzeka zazwyczaj zwęża się • przyśpiesza. Nie będzie tam plaż ani płaskich brzegów, ani możliwości wylądowania, gdyby pojawiło się niebezpieczeństwo. Jak już wpłyniesz cło wąwozu, wydostaniesz się z niego dopiero po drugiej stronie. Powinien stanąć i ocenić sytuację. Zerknął do tyłu. Indianie zebrali już siły. Trzy czółna płynęły obok siebie i podążały za nimi. Hal kierował czółno prosto w wąwóz. Był wąski, czarny, a rzeka wpływała do niego z dużą prędkością. Indian dzieliło od nich już zaledwie sto jardów i wiosłowali z całych sił. Najwyraźniej byli jednak czymś poruszeni, gdyż zaczęli wydawać podniecone okrzyki. Strzelali też, ale na próżno. Gdy tylko czółno Huntów wpłynęło w gardziel kanionu, ścigające ich łodzie nagle wydostały się z głównego nurtu i skręciły ku pobliskiemu brzegowi. - Boją się wpłynąć - zawołał z radością Roger. Lodowaty dreszcz przebiegł po krzyżu Hala. I wcale nie dlatego, że skały rzucały zimne cienie. Skoro Indianie nie śmieli wpłynąć do wąwozu, musiało kryć się w nim coś naprawdę groźnego. Zaczął nasłuchiwać szumu bystrzyn. Ogarnęło go przerażenie. Rzeka sunęła szybko bez plusku czy pomruku. Skały dzieliło tylko trzydzieści stóp i wyrastały prosto z wody. Ich czarne, przerażające ściany wznosiły się na wysokość dwustu stóp. W górze widać było wąską wstążkę błękitu, która 69 wydawała się strasznie daleka, jakby należała do innego świata. - Hej! Hej! Hej! - zawołał Roger, który chciał usłyszeć echo. Hal wzdygnął się nerwowo. Odbite od skał dźwięki zmieniły się w diabelski chichot, a potem w żałobne zawodzenie. - Dość już tego! - mruknął ze złością Hal. Rzeka kluczyła pomiędzy ścianami kanionu. Za każdym zakrętem Hal oczekiwał niebezpieczeństwa, ale nie widział żadnego. Dno rzeki było gładkie i głębokie. Prąd był bardzo bystry. Gdy minęli kolejny zakręt, rozległ się ledwie słyszalny dźwięk, ale zanim Hal zdecydował, czy wywołała go woda, czy wiatr, dźwięk ucichł. Hal spojrzał w górę, by zobaczyć, czy uginają się drzewa porastające szczyt kanionu. Stały nieruchomo, jak skamieniałe. Wysoko w górze kilkanaście szkarłatnych ptaków przeleciało w kluczu przez niebieską wstążkę. Może to one wywołały ten dziwny dźwięk. Patrzenie na rozjaśniony słońcem błękit było jak spoglądanie zza krat więzienia na wolny świat. Ten kanion stał się dla nich więzieniem. Hal instyktownie zanurzył wiosło i przyśpieszył bieg czółna. Chciał już mieć za sobą niebezpieczeństwo, które być może leżało przed nimi. Wstrząsnął nim dreszcz. Równik był niedaleko, a jednak między tymi czarnymi, nie znającymi słońca ścianami panował chłód. Hal czuł się dziwnie samotny i bezradny. Ojciec wyglądał na pogrążonego we śnie. Roger wykazywał zupełny brak odpowiedzialności. Próbował nakarmić No- 70 chała kozim mlekiem z butelki. Mały tapir piszczał hałaśliwie, a jego rżenie odbijało się od ścian jak klaśnięcie w dłonie. Piski malucha powtórzone przez echo brzmiały jak urywany chichot. Hala opadły złe przeczucia. Żałował, że wpadli do tej diabelskiej dziury. Trzeba było walczyć z Indianami. Wiedział, że to nieprawda. Gdyby zabili kilku Indian, mieliby na karku kilka setek czerwono-skórych. Znowu w kanionie rozległ się dziwny dźwięk, a gdy czółno opłynęło kolejny zakręt, Hal miał nadzieję, że zobaczy wylot kanionu. Odniósł jednak wrażenie, że skalny wąwóz się zamyka. Ściany zbliżały się, a wielkie drzewa rosnące na nich łączyły gałęzie. Wreszcie nad podróżnikami zawisł skalny sufit. Znaleźli się w tunelu. Gdy Roger nie mógł dostrzec karmionego przez siebie Nochala, rozejrzał się zdumiony dookoła. Ciemność gęstniała. Hal nie widział już wiosła trzymanego w ręce. Czarna woda i czarne ściany zlały się w jedno. Nie było sensu sterować, musieli poddać się prądowi rzeki. Gdyby w ciemnościach wyrosła skała, byłoby z nimi źle. Nic dziwnego, że Indianie nie podążyli ich śladem. Hal czytał kiedyś o strumieniach, które znikały pod ziemią, aby przeobrazić się w podziemne rzeki. Przypomniał sobie powieść pod tytułem „Rzeka bez powrotu" i wcale nie podniosło go to na duchu. - Rany boskie! A co to? - krzyknął Roger. - Co? 7i - Coś wokół nas lata. Powietrze pulsowało od uderzeń skrzydeł. - To muszą być nietoperze - powiedział Hal. Setki nietoperzy otaczały ich ze wszystkich stron. Hal pochylił głowę, chociaż wiedział, że i nietoperz ma swego rodzaju „radar", dzięki któ- 1 remu potrafi latać w kompletnych ciemnościach i niczego nie dotykać. Chyba że tego chce. Otóż to ... Mogą przecież latać tu często i spotykane w Ameryce Południowej nietoperze wampiry, które najbardziej lubią ssać krew ciep-łokrwistych stworzeń. Hal pocieszał się myślą, że j nietoperze nie atakują szybko poruszających się obiektów. Jaskinię wypełniały ciche piski. Wkrótce do wysokich sopranów dołączył niski baryton. Był to coraz donośniej szy, lecz wciąż odległy j huk. Czyżby podziemny wodospad? Czy prąd zniesie ich tam i roztrzaska o niewidoczne skały? Hala nauczono, że jest panem swego losu. Jednak teraz wraz z towarzyszami gnał bezwolnie ku nieznanemu przeznaczeniu i nic nie mógł na to poradzić. Nagle Hal odniósł wrażenie, że rzeka zakręca, gdyż czółno otarło się o ścianę. Próbował się chwycić, lecz dłoń natrafiła na nietoperze przy- j czepione do skały. Prąd porwał łódź i pognał ją i dalej. Wreszcie gdzieś w ciemności pojawił się nieznaczny przebłysk światła, wystarczający, aby dostrzegli ruchy skrzydeł nietoperzy. Światło zbliżało się i narastał huk wody. 72 - Wydostajemy się stąd! - zawołał z otuchą Hal- Kie przejmował się coraz głośniejszym rykiem wody. Nie mogło być chyba nic gorszego od tej czarnej pułapki na szczury. W skalnym sklepieniu pojawiły się pęknięcia, jak dobrze było ujrzeć znów skrawki błękitnego nieba - wiek chyba minął, kiedy widział je po raz ostatni. Minąwszy kolejny zakręt chłopcy wydali radosny okrzyk, gdyż kamienny dach pękł, a skały odsunęły się od siebie. Oślepiło ich światło i odurzyło świeże powietrze przesycone drobinami wody. Na rzece wzbijały się białe fale. - Dokąd to płynie? - zastanawiał się Roger. Mieli wrażenie, że rzeka dotyka nieba i tam właśnie się kończy. Od tego krańca łódź dzieliło tylko kilkadziesiąt jardów i gnała ku niemu jak koń wyścigowy. Nie było szansy na dobicie do brzegu. - Wodospad! - krzyknął Hal, ale huk wody zagłuszył jego słowa. Roger obejrzał się za siebie i zobaczył, że brat wiosłuje zażarcie, więc zrobił to samo. Jedyną ich szansą było zeskoczyć tak szybko nad brzegiem wodospadu, aby zjechać rufą, a nie dziobem. A jeśli trafią na skały, to i tak się roztrzaskają. Roger wrzeszczał jak szalony. Dla niego to była frajda. Hal myślał tylko o śpiącym czy nieprzytomnym ojcu leżącym na dnie łodzi. To nie było odpowiednie miejsce dla chorego. Czółno wyskoczyło jak z katapulty. Hal w osta- 73 tnim momencie odwrócił pióro wiosła i naparł na ' nie, by utrzymać dziób w górze. Potem poczuł, że \ spadają. Trwało to w nieskończoność. Potem trudno im było uwierzyć, że spadli z wysokości zaledwie dziesięciu stóp. Stało się zadość ich modlitwie - łódź nie roztrzaskała się na dole, tylko zanurzyła się w głębokiej wodzie, ale dnem do dołu. Chłopcy po- j zwolili sobie na chwilę wytchnienia i to był ich błąd. Wpadli w spieniony wir, który w mgnieniu oka wywrócił łódź do góry dnem. Hal chwycił ojca. Trzymając go, zanurkował, po czym wynurzył się i walczył z prądem, który próbował roztrzaskać ich o skały. Roger, pływający jak ryba, usiłował doholować łódź do brzegu. Białe wierzchołki fal zakrywały co chwila jego głowę, ale zawsze wynurzał się, by wydać z siebie zwycięski okrzyk i pchnąć łódź bliżej brzegu. Kiedy dotarł do plaży, znalazł tam Hala i ojca, którzy wyglądali, jakby czekali na pochówek. Hal był zupełnie wyczerpany i drżał na całym ciele, była to nerwowa reakcja po płynięciu w ciemnościach przez tunel i upadku ze szczytu wodospadu. Uderzenie o wodę przebudziło Johna Hunta. Miał otwarte oczy, ale był zbyt osłabiony, by się poruszyć. Bagaż przywiązany do czółna dotarł do brzegu bez szwanku. Roger odwiązał go i rozłożył na skałach, by wysechł. Nagle przypomniał sobie o Nochalu. Gdzid podział się tapirek? Koniec smyczy był nadali 74 przywiązany do burty. Roger trzymając ją podążył nad brzeg rzeki do małej zatoczki za wielkim głazem. Nochal bawił się tam w najlepsze. Tarzał się, nurkował i chrząkał jak mały lew morski. Roger zostawił go, by sobie pobaraszkował. Między skałami znalazł potrzaskane kadłuby wydłubanych z jednego pnia czółen. Nic nie wskazywało na to, czy wioślarzami byli Indianie, czy poszukiwacze przygód, których wyprawa nad Pastazę skończyła się w tym miejscu. John Hunt też zobaczył wraki. - Hal - powiedział cicho - rozprawiłeś się z tym wodospadem jak stary wyga. Dzięki za wyciągnięcie z wody. Hal już spał mocno w kojącym cieple słońca. Tajemnica wampira Tej nocy nie spali zbyt długo, gdyż czekały ich odwiedziny- Nie byli to Indianie Jivaro - choć się ich spodsiewano. Byli to dziwni i dość przerażający goście Ro Ser, którego ciało wciąż jeszcze nosiło ślady spotkania z mrówkami, znowu okazał się łakomym kąskiem. Krew niektórych osób ma skład chemiCZny, który odpowiada wygłodniałym krwiopijcom. Minęła zaledwie godzina, jak usnęli w hamakach. Nagle Roger ocknął się, choć nie wiedział, I co go przebudziło. Poczuł nieznaczny ból dużego palca u prawej nogi. Dotknął go ręką i wyczuł j wilgoć. Zapam latarkę. Palce i stopa były powalane krwią, z ranki przypominającej otwór wywiercony wiertłem wciąż sączyła się krew. - ijej| pożerają mnie żywcem! - zawył Roger. Hąi0wi śniło się, że ludożercy przygotowali sobie danie z jego młodszego brata. - Pewnie skaleczyłeś się o ciernie - powiedział z niechęcią patrząc na ranę. - Daj spokój! Nie ma tu żadnych cierni. A poza tyms dlaczego wciąż krwawi? 76 _ posłuchajcie! - uciszył ich głos ojca dobiegający z hamaka. Gdzieś wysoko wznosiło się sklepienie 2 setek bijących skrzydeł. Nagle Hal przypomniał sobie nietoperze w kamiennym tunelu. - Och, nie! - zawołał. - To zbyt piękne, by było prawdziwe! - Co w tym pięknego? - skrzywił się Roger, ścierając krew chusteczką. - To muszą być nietoperze-wampiry. Londyńskie zoo zapłaci dwa tysiące dolarów za jedną sztukę. - Muszę to zobaczyć - stwierdził ojciec, próbując wstać z hamaka. - Nie ruszaj się. Przyniosę go do ciebie - Hal pochwycił nogę Rogera i niemal wyciągnął go z hamaka, żeby pokazać ojcu ranę na palcu. - Mam być królikiem doświadczalnym, czy co? - wrzasnął Roger, ale nikt nie zwracał uwagi na jego skargi. - Pomyśl, tato - zawołał Hal - gdybyśmy złapali choć jednego! Pamiętasz, co powiedział nam doktor Ditmars? Egzemplarz, który on zdobył, był pierwszym, jaki kiedykolwiek pokazywano w zoo w ?????i?. I padł po kilku miesiącach. A londyńskie zoo nigdy nie miało wampirów. - Obandażuj mu palce, by powstrzymać krwawienie - powiedział ojciec. - Nie zapomnij o jodynie. Przeżyjesz - zapewnił Rogera. - Jak go złapiemy? - zastanawiał się Hal. 77 - Możemy na przykład poczekać, aż któryś znowu ukąsi Rogera i wtedy go schwytać. Roger spiorunował wzrokiem brata. - Sam sobie bądź królikiem doświadczalnym! - warknął. A kiedy zabandażowano mu palec, przykrył się starannie kocem, owijając twarz i stopy. - Teraz niech te wstrętne bestie spróbują tylko mnie ugryźć. Wyzwanie zostało szybko podjęte. Po kilku minutach ciszę przerwał kolejny wrzask Rogera. Chłopiec zapomniał wsunąć koc pod siebie. Odważny nietoperz szybko znalazł małe rozdarcie na siedzeniu jego spodni i ukąsił go przez siatkę hamaka. I znowu udało mu się uciec. Rezygnując z przyrządzenia sobie posiłku z Rogera, żądne krwi potwory zainteresowały się ojcem i Halem. Hunt miał już gościa w hamaku i próbował go pochwycić, nim został ukąszony. Nietoperz jednak umknął, nim ojciec zacisnął palce. Hal wyciągnął z plecaka małą siatkę. - Zastawię na nie pułapkę. - A czego użyjesz na przynętę? - Siebie - roześmiał się trochę niepewnie Hal. - Jeśli mógł to zrobić Wiliam Beebe, to i ja mogę. Beebe - znany zoolog - z własnej woli wystawił ramię i czekał na wampira. Zwierzę delikatnie wylądowało i zaczęło nacinać skórę. Wyobraźnia spłatała Beebowi figla. Wydawało mu się, że czuje płynącą krew i próbował schwytać nietope- 78 rZa, ale ten uciekł. Badając ramię Beebe stwierdził, że przerwał nietoperzowi zbyt szybko - na skórze było tylko zadrapanie i nie znalazł śladów krwi. Hal postanowił, że wszystko przetrzyma, bez względu na to, co będzie czuł. Zachowanie wampirów zawsze stanowiło tajemnicę, która dopiero teraz zaczynała się rozwiewać dzięki takim ludziom jak Ditmars i Beebe. Wampiry zawsze nazywano „nietoperzami ssącymi krew". Ditmars dowiódł, że wcale nie wysysają krwi, lecz chłepcą ją jak kot mleko. Krążyły też legendy, że nietoperze usypiają swe ofiary machając skrzydłami. Mówiono, że nietoperz zawisa nad ciałem ofiary, ale nie ląduje. Hal chciał sprawdzić, jak to jest naprawdę. Wyciągnął nagie ramię i leżał nieruchomo. Przez dłuższy czas nic się nie wydarzyło. Nagle odniosło wrażenie, że słyszy w pobliżu szum skrzydeł. Poczuł bardzo delikatny ucisk na piersi, jak gdyby tam wylądował nietoperz. Potem już nic nie czuł. Z trudem wytrzymywał napięcie. Chciał zerwać się i machając rękami odgonić wstrętną istotę krążącą wokół niego w ciemności. Nagle zaswędział go przegub ręki. Po chwili swędzenie zdawało się przesuwać w górę, do łokcia. Mógł to być tylko powiew nocnej bryzy. Hal nie był pewien. Przez chwilę nic się nie działo. Potem ramię w okolicy łokcia zaczęło drętwieć. Odkrycie pod- 79 nieciło Hala. Naukowcy często zastanawiali się, dlaczego ofiara nie czuje, gdy nietoperz nacina jej skórę. Uważano, że ślina nietoperza zawiera środek znieczulający, który powołuje drętwienie miejsca, które nietoperz ukąsi. Odczucia Hala zdawały się potwierdzać tę hipotezę. Nadal nic się nie działo i Hal zaczął myśleć, że wszystko sobie wyobraził. Jednak poczuł wreszcie, że po tej części ramienia, która nie została znieczulona, płynie strumyczek ciepłej krwi. Hal uznał, że jak na jedną lekcję nauczył siej dość. Musi złapać małego krwiopijcę, zanim się nasyci i odleci. Najszybciej jak umiał, rzucił sieć przed siebie, a potem skręcił wprawnie rączkę, aby schwytana ofiara nie mogła uciec. Sięgnął po latarkę. Tak, to nie był wytwór wyobraźni. Ramię sprawiało okropne wrażenie. Nie patrzył jednak na nie, ale przyglądał się sieci, w której miotał się dziwny stwór. - Mam go ! - zawołał Hal. - Tato! Mam go! Patrz! Zza siatki wyłonił się niesamowity pysk wampira. Hal pomyślał, że raz tylko widział twarz o równie diabolicznym wyglądzie - pamięcią wrócił do człowieka, który śledził go tamtej nocy w Quito. Przypomniał sobie stare legendy o wampirach,; które wychodziły nocą z grobów, by ssać ludzką krew. Im właśnie nietoperze zawdzięczały swą nazwę. 80 Z pewnością nietoperz uosabiał całą grozę starych legend. Wyglądał jak wysłannik nocy, ciemności i zła. Miał paciorkowate oczy pełne nienawiści, spiczaste uszy, płaski nos, a dolną szczękę wysuniętą jak u zawodowych bokserów. - Wygląda jak skrzyżowanie diabła i buldoga - wyszeptał John Hunt, gdyż pysk zwierzęcia wydawał się zbyt wstrętny, by mówić o nim głośno. Czekał ich jednak jeszcze okropniejszy widok. Nietoperz ze złowrogim mlaśnięciem otworzył usta. Długi, wąski język był wciąż zakrwawiony po uczcie. Po obu stronach pyska wyrastały długie, psie kły. Naprawdę zadziwiające były dwa zęby - skalpele, lekko zakrzywione i ostre jak brzytwa, które wyrastały z przodu górnej szczęki. Właśnie tymi igłami nietoperz nacinał głęboko choć bezboleśnie skórę ofiary. Poza krwią, w pyszczku znajdowała się wodnista wydzielina. Jeśli uda im się dostarczyć tego nietoperza do laboratorium, zaanalizują tę wydzielinę, by sprawdzić, czy zawiera jakąś narkotyczną substancję, która znieczula, a także sprawia, że krew nie krzepnie. Hal spojrzał na swoje ramię. Krew wciąż płynęła z rany. Ojciec próbował ją zatamować, zawiązując mocno chusteczkę wokół ramienia. Właśnie stały upływ krwi długo potem, gdy nietoperz skończył jedzenie, powodował śmierć m zwłaszcza małych zwierząt. Nietoperz zapamiętale uderzał skrzydłami, ale 81 siatka była mocna. Chociaż w opowieściach nie I dość dokładnie opisano brzydotę wampira, prze- i sadzano, jeśli chodzi o jego wielkość. Mylono go najczęściej z nietoperzem owocożernym, którego rozpiętość skrzydeł dochodzi do dwóch, trzech stóp. Wampir ma skrzydła o rozpiętości ledwie dwunastu cali, a ciało o długości czterech cali. - Ale malutki! - zawołał Roger. Gdyby udało im się dowieść stworzenie do domu, wiele tysięcy ludzi patrzyłoby nań z równym co oni zadziwieniem i lękiem! Huntowie nie znali takiego ogrodu zoologicznego czy kolekcji zwierząt na świecie, która miałaby okaz tego mało poznanego przez naukowców zwierzęcia. Czy uda im się dowieźć je żywe? Halowi przyszła do głowy niepokojąca myśl. - Jak będziemy go karmić? - Sam się nad tym zastanawiam - przyznał jego ojciec. - Musi raz dziennie wypijać pół kubka świeżej krwi. Popatrzyli na siebie z zakłopotaniem. Potem Hal spojrzał na Rogera. - O nie! Nie ja! - krzyknął Roger. Był gotów uwierzyć, że poświęcą go żywcem nauce. Po zajodynowaniu jednej rany na palcu i drugiej z tyłu uznał, że dość uczynił dla postępu wiedzy. - Nie zmusimy cię - zapewnił go ojciec. - Chyba że zajdzie taka konieczność - stwierdził Hal. - Jeśli jednak nie chcesz, by do tego doszło, to wyciągnij z bagaży swoją dwudziestkę 82 dwójkę i postaraj się o ciepłokrwiste zwierzątko dla Wampa. propozycja znacznie poprawiła humor Rogera. Uwielbiał strzelać i rad był, że znalazł do tego pretekst. Nie mógł doczekać się ranka. Nietoperz spędził noc w sieci. Rankiem wampirzycę - gdyż mimo braku kobiecego wdzięku została zidentyfikowana jako przdstawicielka płci pięknej - przeniesiono do klatki, którą Hal uplótł z bambusa. Rankiem Roger nie potrafił zazwyczaj myśleć o niczym innym poza jedzeniem. Tym razem przed śniadaniem wyruszył do lasu ze strzelbą. Był to pięstnastostrzałowy automatyczny Mos-sberg wyposażony w celownik optyczny. Broń ładowano specjalnymi nabojami i choć należała do lekkich i miała niewielki kaliber, Roger zabił z niej w Kolorado ogromną pumę. A teraz skrycie marzył o ustrzeleniu jaguara. Po godzinie wyczekiwania trafił tylko przypominającą szczura kapibarę, i to raczej niewielką. Dorosła kapibara ma trzy stopy długości i jest największym gryzoniem świata. Ta była naprawdę mała. Roger zamierzał nawet ją zignorować, lecz pomyślawszy o Wampie i swoim śniadaniu, posłał kulę. Rezultat był raczej zaskakujący. Mała kapibara padając trupem wydała z siebie ryk, który wstrząsnął lasem. Roger zamarł zaskoczony. Dostrzegł błysk czerni i złota w gęstwinie za kapibara i rozczarowanego jaguara, który przedtem czekał na zdobycz, a teraz przedzierał się przez krzaki. 83 Kiedy Roger zobaczył z jak silnym, wielkim i pięknym zwierzęciem ma do czynienia, odechciało mu się polowania nań z dwudziestką dwójką. Dziękując losowi, że nie zranił jaguara i nie sprowokował go do ataku, pochwycił gryzonia i wrócił do obozu, często oglądając się za siebie. Śniadanie podano wampirzycy wewnątrz klatki okrytej kocem, żeby wywołać wrażenie, że jest w jaskini. Po jakimś czasie Hal zajrzał do środka, ale ostrożny nietoperz wciąż zwisał głową w dół u szczytu klatki. Trójka podróżników zjadła śniadanie, po czym Hal ponownie zajrzał do nietoperza. Siedział na kapibarze jak ogromny pająk i żarłocznie ucztował, ale zaniepokojony światłem natychmiast skrył się u góry klatki. Hal zdążył jednak zauważyć, że wampir nie wysysał krwi, jak sądziła większość naukowców. Jego wargi nie dotykały rany. Miał długi różo-wo-niebieskawy język, wysuwający się i wsuwający do pyszczka mniej więcej cztery razy na sekundę. Ruch był tak szybki, że wyglądało jakby między raną a wargami tryskała strużka krwi. I pomyśleć, że wampir robił to tak delikatniej że nie budził śpiącej ofiary, a ta, która nie spała, nie wiedziała, co się dzieje! Jeszcze tego samego dnia do kolekcji przybyfi im jeszcze jeden okaz. Był również maleńki, ale bardzo cenny. Gdy rozbili obóz na noc, Hal 84 odkrył maleńkie stworzenie siedzące na gałęzi drzewa. Miało około trzech cali długości - nie licząc ogona - i ważyło nie więcej jak cztery uncje. Maluch był pokryty miękką, złotą sierścią, tylko pyszczek i okolice oczu miał białe, więc wyglądał jakby pocałował mąkę i miał na nosie parę wielkich, białych okularów. - To marmozeta karłowata! - zawołał Hal do ojca. John Hunt ułożył się już wygodnie w hamaku, powoli powracał do zdrowia po zatruciu kurarą. - Spróbuj dmuchawką - poradził Halowi. Roger pobiegł do łodzi i wydostał dmuchawkę - podarunek wodza Jivarów. Przyniósł także kołczan pełen strzałek i małą buteleczkę kurary. Hal zanurzył ostrożnie sam czubek strzałki w tru-ciźnie. Potem wsunął ją do bambusowej rury długości siedmiu stóp. Koniec strzałki był owinięty przędzą kapokowca, która tworzyła kulkę pasującą do otworu dmuchawki. Hal uniósł bambus, przyłożył do warg i dmuchnął z całej siły. Na szczęście marmozeta - ciekawa jak większość małp - siedziała nieruchomo przyglądając się z zainteresowaniem przygotowaniom. Stanowiła idealny cel. Hal spodziewał się wprawdzie, że spudłuje, gdyż nie miał wprawy w posługiwaniu się tą bronią - ale strzałka trafiła malucha w bok. Małpka zapiszczała nerwowo, wyciągnęła strzałkę i, odrzuciwszy ją, zaczęła wspinać się na drzewo. Trucizna jednak szybko zadziałała. Małpka zatrzymała się, podreptała w miejscu i spadła. 85 Hal podniósł ją z trawy. Roger znał swoją rolę wr tym dramacie i miał już przygotowaną sól. Wtarli odrobinę w ranę. - Jest tylko trochę oszołomiona - powiedział Hal. Marrnozeta zaczęła ruszać się w jego dłoniach. Otworzyła oczy. Po chwili puszysty ogonek zaczął się ruszać, a ze śmiesznych białych warg dobiegały świergotliwe dźwięki. Roger był zachwycony. - Czujesz się lepiej, Okularniku? - spytał nadając przy okazji małpce imię. - Wydaje mi się, że Okularnik będzie bardzo interesującym towarzyszem podróży - stwierdził John Hunt. - Czasami może nawet zbyt interesującym. Marmozety to najruchliwsze i najbardziej ciekawskie małpy. Oczywiście pozostałe przedstawicielki tej rodziny są od niej większe, ^larmozeta karłowata jest najmniejszą małpą świata. To prawdziwa gratka dla każdego kolekcjonera. Wiesz, Hal, że nie zdziwiłbym się, gdyby był to nowy podgatunek marmozety. Mogliby wówczas nazwać ją Hapale pygmaeus hunti. - Cóż, dla nas będzie to po prostu Okularnik Jlunt - odparł Hal. Okularnik bardzo szybko uświadomił sobie, że jest członkiem rodziny Huntów i domagał się wszystkich związanych z tym przywilejów. Ten łagodny, ćwierkający niby ptak maluch skakał jak akrobata i wszędzie było go pełno. Złośliwość, która często cechuje małpy, nie leżała chyba \v jego charakterze. 86 największą przyjemność sprawiała mu zabawa jjUgimi czarnymi włosami Charliego. Wskakiwał też na Nochala i sadowił mu się na grzbiecie. Ale kiedy Nochal wybierał się do kąpieli, zabierając Okularnika ze sobą, ten głośno protestował, gramolił się z powrotem do łódki i kierował prosto do Rogera, którego uznał za swojego opiekuna. Krył się u niego pod koszulą i kulił się tam mokry i zziębnięty, dopóki nie wysechł. przeczuwali, że trudno im będzie rozstać się z Okularnikiem. Arka Noego na Amazonce - Amazonka! - zawołał Hal, gdy za zakrętem wyłoniła się większa rzeka - szeroka, bystra i pełna brązowych garbów przypominających głowę lwa z powiewającą grzywą. Potężne fale świadczyły o mocy i szybkości prądu. Przez pięć dni płynęli wzdłuż tajemniczej, przerywanej linii. Kiedy opublikują swą mapę, linia stanie się ciągła. Hal uzupełnił ołówkowe szkice, zaznaczając połączenie z Amazonką. Potem wsunął ostrożnie mapę do wodoodpornego pudła na lekarstwa. Była przecież jedną z najcenniejszych zdobyczy tej wyprawy. Amazonka - największa rzeka świata! Roger i ojciec byli równie podnieceni co Hal. Pozostali pasażerowie wydawali się dzielić ich entuzjazm, gdyż byli zaniepokojeni kołysaniem i drżeniem małej łodzi. Tapir popiskiwał, marmozeta świergotała, nawet senna wampirzyca w ciemnej klatce skrzeczała wystraszona. Tylko Charlie niczym się nie przejmował. Zmumifikowany bohater zwisał z burty i nawet nie raczył otworzyć oczu. - Czy to naprawdę Amazonka? - upewniał sid Roger. 88 _ powiedzmy, że tak - odparł ojciec. - Spójrz na mapę. Zauważysz, że cała rzeka stąd do Atlantyku nosi nazwę Amazonki. Zaś każdy jej odcinek nazywa się inaczej. Niektórzy określają ten fragment rzeki Maranon, a następny Solimo-es. Całość zaś to Amazonka. _ Kiedy zbudujemy tratwę? - dopytywał się rozentuzjazmowany Roger. Czółno było najodpowiednieszym środkiem transportu do pokonywania bystrzyn Pastazy, ale nie mogło służyć do przewożenia zwierząt. Poza tym przestawało być bezpieczne. Już wcześniej planowali, że gdy dotrą do Amazonki, zbudują tratwę. Roger nawet miał dla niej nazwę - Arka Noego. - Im wcześniej, tym lepiej - stwierdził Hunt. - Ale nie możemy tu wylądować - prąd jest zbyt silny. Poszukajmy zatoczki. Świeży wietrzyk wiał od odległego o milę brzegu. Gdyby nie prąd, mogliby sobie wyobrazić, że płyną po jeziorze, a nie rzece. Po lewej stronie burty widzieli gęstwinę kwitnących drzew porastających nabrzeże. Blisko brzegu ptactwo wodne podskakiwało na falach. Roger sięgnął po wiatrówkę. W lesie roiło się od ptaków wszystkich gatunków. Jednak gwałtowny przechył czółna ostudził jego zapał. Był to najwyraźniej ptasi raj. Lecz najdziwniejszy był wysoki jak człowiek bocian jabiru, kroczący dostojnie wzdłuż brzegu. Minęli miejsce, gdzie dotkliwe biczowanie 89 strumieni wody sprawiło, że marmozeta z piskiem schroniła się pod koszulą Rogera. Potem wpłynęli do spokojnej zatoczki. Nie było tam prądu, poza słabym wirem, który krążył wokół okrągłej skały. Znaleźli tam płaską plażę z czystym piaskiem. Tuż za nią rozpościerała gałęzie olbrzymia ceiba, kryjąca w swym cieniu prawie akr ziemi. Nic poza trawą nie odważyło się tam rosnąć. Było to idealne wprost miejsce do rozbicia obozu i budowania tratwy. Nie ma lepszego materiału na tratwę od olbrzymich łodyg bambusa. Rosły w kępach blisko brzegu. Zleźli tam też liany, które posłużyły im za liny łączące poszczególne części. Budowanie tratwy zabrało im dwa dni. Przez ten czas widzieli inne tratwy przepływające rzeką i nabrali pewności, że postępują słusznie, skoro Indianie uznali, że tratwy są najbardziej praktycznym środkiem lokomcji na tym odcinku Amazonki. - Spójrzcie, wszystkie tratwy mają domek - zawołał Roger. - Zbudujmy szałas na naszej! Zgodnie z jego życzeniem postawili szałas. Miał ramę z bambusa, dach z trzciny i ściany z palmowych liści. Teraz był to wystarczająco duży środek lokomocji, aby pomieścić trójkę Huntów wraz z całą menażerią, zwłaszcza że dołączyły do niej dwa duże zwierzęta. Jednym z nich był legwan długości sześciu stóp. Ogromna jaszczurka leżała na niskiej gałęzi! kiedy odkrył ją Roger, który tropił właśnie ptaka. 90 Chociaż był zaledwie kilkanaście stóp od legwana, gad nie zaniepokoił się, gdyż Roger szedł bardzo cicho. Roger wystraszył się bardziej od jaszczurki. Widział już okazy długości kilku cali czy nawet stopy5 ale ten był wprost niewiarygodny. Przypominał dokładnie rysunki prehistorycznych potworów. Jaszczurka była zielona i miała brązowe paski wokół ogona. Wzdłuż grzbietu wyrastał jej rząd łusek, a następny zdobił jej szyję. Stopy gada przypominały ręce z długimi, cienkimi, szponias-tymi palcami. Roger pomknął do obozu. - Myślę, że coś zobaczyłem - wyszeptał. - Myślisz, że coś zobaczyłeś? - Może zwariowałem - przyznał Roger - ale to coś wyglądało na aligatora na drzewie. - Aligatory nie wspinają się na drzewa - stwierdził z przekąsem jego brat. - Dobrze. To idź i sam zobacz. Trójka Huntów ostrożnie przedarła się przez gęstwinę zarośli. Stworzenie wciąż tam siedziało, najwyraźniej na wpół uśpione. - Legwan! - wykrzyknął Hunt. - Pamiętasz, jak jadłeś stek z legwana w wiosce Jivarów? Indianie bardzo cenią sobie ten przysmak. Łapią legwany w dość dziwaczny sposób. Spróbujmy. Przynieś linę z pętlą. - Mam przy sobie - powiedział Hal. - Dobrze. Zwiększ pętlę i trzymaj ją w pogotowiu, żeby zarzucić mu ją na głowę. 9i - A nie możemy po prostu podejść do niego i zarzucić pętlę na szyję? - Nie. Musimy mu najpierw zaśpiewać i gfl pogłaskać. Chłopcy popatrzyli podejrzliwie na ojca. Chyba żartował. - Tak właśnie robią to Indianie - upierał się Hunt. - Legwan jest bardzo wrażliwy na muzykę i lubi drapanie. - Podniósł kij. - Dalej, Hal, podrap go końcem. A ty, Roger, śpiewaj. Roger nie umiał śpiewać, więc nie miał raczej szans oczarować kogokolwiek swym beczeniem. Hal drapał szorstką skórę jaszczurki, stojąc jak najdalej od niej. Legwan poruszył się, otworzył szeroko oczy i odwrócił głowę, żeby obejrzeć natrętów. Rozwarł szeroko szczęki, jakby ziewał, ale Roger był tak zaskoczony widokiem paszczy pełnej zębów, że przestał śpiewać. - Potrafi nieźle ugryźć - powiedział Hunt - ale nie zrobi tego, jeśli będziemy ostrożni. Śpiewaj, Roger, śpiewaj. - Roger więc śpiewał, a Hal drapał legwana w kark. - Spokojnie, spokojnie - ostrzegł ich ojciec! - Żadne zoo nie weźmie go bez ogona, a straci go, jeśli się przestraszy. Roger popatrzył na ojca zaskoczony. - Straci ogon? Tak jak robią to małe jaszczurla u nas? - Tak samo. W porządku Hal. Chyba już jeą gotowy. Przywiążę linę do końca kija. Hunt przymocował pętlę, a potem bardzo ost- 92 rożnie zaczął opuszczać ją przed nosem legwana. Za każdym razem, gdy legwan poruszał się niespokojnie, Hunt zatrzymywał się i czekał. Wreszcie delikatnie nałożył pętlę na głowę zwierzęcia i powoli ją zacisnął. - Mamy go! - wrzasnął Roger. - Cicho. Pamiętaj o ogonie. Hunt zaczął bardzo delikatnie ciągnąć legwana. W pierwszej chwili nie zareagował, a potem powoli poddał się, pozwolił ściągnąć na ziemię i poprowadzić swemu prześladowcy do obozu. Raz tylko uczynił gwałtowny ruch przy nogach Hala, kłapiąc szczęką w przerażający sposób. Został na pół wprowadzony, na pół wniesiony na tratwę. - Teraz, jak sądzę, muszę poszukać dla niego pożywienia - odgadł Roger. - Co on je? - Prawie wszystko. Delikatne liście, owoce, małe ptaki, drobne zwierzęta. Roger wyruszył na poszukiwania. Następny pasażer był nie mniej rzadki. I też miał sześć stóp - choć raczej w pionie niż w poziomie. Bociana jabiru. przyciągnęły świeżo złowione ryby zostawione przez Hala na plaży. Ukryty w cieniu wielkiego drzewa Hal przyglądał mu się spokojnie. Wielki ptak o cienkich jak szczudła nogach spoglądał z wysoka na ryby. Jabiru zawsze sprawiają wrażenie pogrążonych w głębokiej medytacji. Wyglądało na to, że ptak wszystko przemyślał i doszedł do wniosku, iż wyciągnięcie 93 ryb z kubła będzie łatwiejsze niż złowienie ich w rzece. Był to naprawdę majestatyczny ptak. Jego wielkie ciało pokrywały białe pióra. Głowa o lśniącej czerni miała elegancki czerwony pierścień pod gardłem. Bocian rozłożył trochę skrzydła i Hal ocenił, że ich rozpiętość dochodzi pewnie do siedmiu stóp. Już wyobrażał sobie tego największego bociana świata spacerującego w jakimś ogrodzie zoologicznym i wzbudzającego zachwyt i podziw tysięcy zwiedzających. Jabiru dotarł do ryb. Dziób długości jednej stopy z nieprawdopodobną prędkością zanurzył się w kuble. Wydawało się niewiarygodne, że poruszający się tak dostojnie ptak jest zdolny wykonać szybki ruch. Ryby zniknęły, a bocian powoli powrócił do przerwanego spaceru. Hal był bezradny. Pomyślał o złapaniu ptaka naf lasso, ale zabrakło mu czasu, by zbliżyć się do niego na tyle, by go nie wystraszyć. Wówczas wielki opierzony samolot poderwałby się do lotu. Hal musiał pozwolić mu odejść. Miał nadzieję, że wysoki gość powróci, skoro| dowiedział się już, jak łatwo tu o obiad. Uzupełnił kubeł żywymi rybami i zostawił go w tym samym miejscu. Wbił cztery słupki, a do ich wierzchołków przywiązał siatkę, która rozciągała się jak dach na wysokości ośmiu stóp nad kubłem. Siatkę zwalniała linka biegnąca po ziemi aż do kryjówki Hala w cieniu drzewa. Prawie już porzucił nadzieję, że tego dnia złapią jabiru, gdy w świetle zachodzącego słońca do- 94 strzegł zbliżającego się wolnym krokiem bociana, ptak zatrzymał się dwadzieścia stóp od siatki, aby zbadać kubeł i rozciągnięty nad nim dach i linek. Wymagało to namysłu. Stanął na jednej nodze - w cudowny sposób zachowując równowagę - wetknął dziób w pióra na piersi i zamyślił się. W końcu uspokoił się, widząc, że ani kubeł, ani siatka nie poruszyły się, i powoli ruszył w jej kierunku. Przez chwilę wpatrywał się w zawartość kubła, a potem zanurkował pod sieć. W tej samej chwili Hal pociągnął za linkę i siatka opadła. Przestraszony ptak poderwał się do lotu. Nie było to mądre posunięcie, gdyż tylko mocniej zaplątał się w sieć. Próbował się oswobodzić. Białe pióra unosiły się w powietrzu jak płatki śniegu. Hal przestraszył się, że ogromne skrzydła za chwilę porwą siatkę. Ojciec i Roger byli świadkami tego eksperymentu. - Lepiej się pośpieszmy. Musimy związać mu nogi - powiedział Hunt. Hal podbiegł z liną. Roger nie lubił, gdy go wyłączano z zabawy. Udało mu się otrzymać mocny cios w żołądek wymierzony ptasią nogą. W chwili, gdy ptak wyciągnął nogę, Hal zarzucił na nią pętlę. - Uwaga! Siatka pęka! Trzymajcie! - wrzasnął, gdy olbrzymi bocian wyrwał się z sieci i wystrzelił w powietrze. Przez chwilę wydawało się, że Hal i Roger zostaną porwani jak Sindbad Żeglarz, którego orzeł uniósł do nieba. Lecz ich połączona 95 waga przewyższyła siły wielkiego lotnika Chłopcom udało się przymocować koniec liny do tratwy. Ptak wzniósł się na wysokość pięćdziesięciu stóp, gdyż na tyle pozwoliła mu lina. Potem zaczął latać dookoła tratwy zataczając coraz ciaśniejsze kółka. Chłopcy usunęli się z pola widzenia ptaka, aby dać jeńcowi szansę pokonania strachu. Jabiru ma zbyt wiele godności, by przez dłuższy czas okazywać strach. W końcu ptak obniży) lot i wylądował na tratwie. Uspokoił się i ułoży} nastroszone pióra. Potem stanął na jednej nodze, a drugą schował pod skrzydło, skulił ramiona, ukrył dziób w piórach na piersi i zaczął rozmyślać nad dziwacznym postępowaniem ludzi. Arka Noego płynęła ku morzu z niezwykłymi pasażerami na pokładzie: tapirem, wampirem, marmozetą, legwanem, jabiru, trzema przedstawicielami homo sapiens i zmumifikowaną głową. John Hunt był kapitanem, Hal matem, a Roger stewardem. Do niego należało karmienie zwierzyńca. Goście byli niestety bardzo wybredni. Nochal lubił mleko, ale zaczęły mu smakować też liście i pędy. Wampirzyca chciała świeżej krwi, Okularnik nie zadowalał się warzywami, jak inne małpy, ale żądał owadów, ogromny legwan uwielbiał bulwy i kwiaty, zaś dla rybożernego Chudego codziennie był piątek. Załoga zazwyczaj spędzała noc na pokładzie tratwy przymocowanej do jakiejś wyspy. Szałas był doskonałą sypialnią. Hamaki przywiązy- 96 wali na krzyż od kąta do kąta. Roger spał pod dachem, Hal w środku, a ich ojciec najbliżej podłogi. Kiedy Roger chciał zejść na dół, opierał nogi 0 hamak brata, a potem ojca. Tak bardzo go to bawiło, że robił to dość często pod pretekstem, że usłyszał coś dziwnego i chce to sprawdzić. Halowi znudziła się ta zabawa w schody i postanowił dać Rogerowi nauczkę. Pewnej nocy, gdy brat głęboko zasnął, odwiązał jeden z końców jego hamaka i przymocował do drzewa na brzegu. Roger zawisł nad wodą. Po pewnym czasie obudził się i miał zamiar jak zwykle zakłócić sen swoim towarzyszom podróży. Tym razem postanowił udać, że wypadł z hamaka, spaść na Hala z okropnym krzykiem i śmiertelnie go wystraszyć. Hal pewnie pomyśli, że skoczył na niego jaguar. Roger ułożył się na brzegu hamaka, zawisł tam przez chwilę, po czym runął bezwładnie w dół. Jego wrzask przytłumił trochę bulgot, gdy zanurzał się w wodzie Amazonki. Hal leżał w ciemnościach i chichotał. Ojciec, obudzony krzykiem, wychylił się z hamaka. - Roger, czy to ty? Hal, chyba słyszałem Rogera. - Tak, ja też go słyszałem - odparł Hal, krztusząc się ze śmiechu. - Chyba wyszedł na zewnątrz. Dobiegł ich kolejny bulgoczący okrzyk, dzięki któremu mogli zlokalizować Rogera. Ojciec na-tychmisat rzucił się mu na pomoc. 97 - Krokodyl mnie złapał! - wrzeszczał Roger. Hal przestał chichotać i wyskoczył w pośpiechu z hamaka. Przeraził się nie na żarty. Jak mógł popełnić takie głupstwo? Rzeka była pełna krokodyli i ryb z ostrymi jak brzytwa zębami. Potrafią w kilka chwil rozerwać wołu na strzępy. Wyciąg. nął z pochwy myśliwski nóż i wybiegł na zewnątrz. - Pokażę krokodylowi, gdzie pieprz rośnie! Przypomniał sobie, co radzono mu, na wypadek gdyby miał stoczyć walkę wręcz z krokodylem. Trzeba wydłubać mu oczy. Ledwie dostrzegał zarys ciała Rogera w wodzie. Skoczył i chwycił go za nogi, spodziewając się, że brat tkwi częściowo w paszczy krokodyla. Zamiast potwora natknął się tylko na zanurzony do połowy pień. Tak naprawdę Roger wcale nie obawiał się napaści krokodyla. Jednak, gdy poczuł, że coś chwyta go za nogi, był pewien, że zatakował go krokodyl, albo anakonda ścisnęła go w swych splotach. Jego przeraźliwe krzyki sprowadziły na pomoc ojca. Po chwili trzej Huntowie chlapali się jak szaleni w Amazonce, gdy marmozeta ćwierkała, nietoperz piszczał, a wielki bocian był zbyt mądry, by choć otworzyć oko czy opuścić ukrytą pod skrzydłem nogę. By ogrzać zziębnięte ciała, musieli rozpalić ognisko na sześciocalowym palenisku w kącie szałasu. Potem ponownie ułożyli się do snu, a każdy z nich pomrukiwał z niezadowoleniem i zrzucał winę za wypadki na pozostałych. Nazajutrz nawet Chudy stracił właściwy sobie spokój. W dzikim pędzie przebyli kilkanaście bystrzyn. Gdyby przydzielano nagrody za najmniej odpowiedni środek lokomocji do pokonywania bystrzyn, na pewno otrzymałaby ją tratwa Huntów. Gdy Arka Noego zanurzała się w przerażające białe fale między czarnymi skałami, panowało na niej straszliwe zamieszanie. Huntowie nie byli w stanie upilnować wszystkich rogów tra-twy5 więc co kilka sekund któryś z nich utykał między skałami. Potem tratwa zaczynała kręcić się w kółko, jakby obracała nią olbrzymia ręka. Ktoś musiał wyskakiwać za burtę, by ją uwolnić. - Skały przed nami! - krzyknął Roger. Nie mieli szans ich ominiąć, gdyż po obu stronach tratwy też wyrastały skały. Starali się opóźnić pęd wiosłami, ale bezskutecznie. Wiosło Hala złamało się na pół. Los tratwy wydawał się przesądzony. Z całą pewnością za chwilę roztrzaska się o skały. Zwierzęta rozproszą się lub zginą. Tratwa uderzyła o skałę środkiem przedniego pokładu. Na szczęście budowniczowie nie mieli gwoździ ani śrub. Bambusowe pale były tylko luźno powiązane ze sobą lianami. W czasie zderzenia środkowe pnie ugięły się, uniosły nad skałą i coś w rodzaju wielbłądziego garbu przesunęło się wzdłuż tratwy aż do rufy. Tym razem bocian musiał opuścić nogę, by utrzymać równowagę. Tratwa wytrzymała, ale 98 99 nacisk był tak duży, że rozsunął się dach szałasu. Nie stracili jednak ani jednego cennego zwierzęcia. Kiedy tratwa kolebała się na wszystkie strony, zdegustowany jabiru wzleciał w górę na długość liny. Gdy wpłynęli na spokojniejszą wodę, wrócił na tratwę, zlustrował wszystkich towarzyszy podróży i wygłosił parę sarkastycznych uwag. Widywali na wodzie tylko jedną czy dwie tratwy dziennie i z rzadka mijali wioski indiańskie. Aż tu nagle, pewnego ranka ujrzeli miasto! 1 Po wielu dniach pobytu w dżungli, wydawało im się wielkie i hałaśliwe jak Nowy Jork. Było to Iąuitos. Miało być ostatnim przystankiem przed zapuszczeniem się w głęboką dżunglę amazońską. Przywiązali tratwę do nabrzeża. Z setek łodzi wyładowywano tam kauczuk, tytoń, bawełnę, drewno, orzechy nanerczowe i brazylisjkie. John Hunt został na pokładzie, by przypilnować ich własności, gdy tymczasem Hal i Roger z entuzjazmem wyruszyli, by pomyszkować po okolicy. W tym przygranicznym mieście były stocznie, młyny, przędzalnie, fabryczki i gorzelnie, gdzie produkowano rum z soku trzciny cukrowej. Minęli urząd celny, siedzibę burmistrza i kinoteatr, w którym wisiały fotosy z firnów obejrzanych przez nich dawno temu na Long Island. Zgodnie z poleceniem ojca poszli złożyć wizytę konsulowi Stanów Zjednoczonych. Miał dla Johna Hunta telegram. ioo Hal zaczął mieć złe przeczucia. Wrócili na tratwę biegiem. Ojciec wziął kopertę i rozwinął kartkę. Hal przypomniał sobie telegram otrzymany w Quito - czy teraz też znajdą w nim pogróżki od nieznanego wroga? Gdy ojciec podniósł głowę, Hal zrozumiał, że stało się coś strasznego. - Chłopcy - powiedział - musimy wracać do domu! Klęska Hal wziął telegram z rąk ojca. Zobaczył, że nadała go matka. WSZYSTKIE BUDYNKI POZA DOMEM ZNISZCZONE PRZEZ POŻAR ZWIERZĘTA SPALONE CAŁA KOLEKCJA PRZEPADŁA MUSI BYĆ ROBOTA PODPALACZY POLICJA NIC NIE WIE ANONIMOWA GROŹBA PODPALENIA DOMU CO MAM ZROBIĆ Ostrzeżenie z pierwszego telegramu „PILNUJ LEPIEJ DOMU" miało więc swoje konsekwencje. - Musimy jak najszybciej wracać- powiedział ojciec. Wyglądał na załamanego. Stracił prawie wszystko, co posiadał. Poza tym kochał zwierzęta. Nie mógł znieść myśli o swych ulubieńcach, którzy spłonęli żywcem. A teraz na dodatek jego własny dom był zagrożony. Może nawet żonie groziło niebezpieczeństwo. Myśli Hala biegły trochę innym torem. - Kto mógł to zrobić? - zastanawiał się, i wspomnieniami wrócił do twarzy oświetlonej światłem latarki. - Tato, opowiadałem ci o tamtym czło- 102 wieku, który śledził mnie w Quito. Nie potraktowałeś tego zbyt poważnie, ja zresztą też nie. ?i?... czy nie sądzisz... - Trudno dostrzec związek między turystą w Quito i pożarem na Long Island. - Tak, chyba masz rację. Ale kto mógłby zrobić coś takiego? - analityczny umysł Hala pracował intensywnie. - Nie jesteś z nikim w konflikcie, nie masz osobistych wrogów, więc nie chodzi o zemstę. W Ameryce Łacińskiej jest mnóstwo rewolucjonistów gotowych wyciągnąć topór wojenny, ale ty nie mieszasz się przecież do polityki. To zrobił ktoś mający motyw ekonomiczny. - O co ci chodzi? - dopytywał się Roger. - To zrobił ktoś, kto zyskałby, gdyby tata stracił. Chodzi więc o naszych konkurentów - łowców zwierząt. Większość ogrodów zoologicznych, cyrków i muzeów zwraca się najpierw do nas. Gdy znikniemy z rynku, będą musieli zwrócić się do kogoś innego. - Gadasz bzdury, Hal. Nikt z łowców nie zrobiłby mi tego. Z wszystkimi jestem w doskonałych stosunkach. - A co z największym łowcą po tobie? - Chodzi ci o Griffisa? Griffis to stary przyjaciel. Poza tym sprzedał swoją firmę. - Dokładnie - stwierdził Hal z namysłem. - Do czego zmierzasz? - Sprzedał ją człowiekowi o nazwisku Sands. Znasz go? - Jedynie ze słyszenia - przyznał John Hunt. 103 - Nazywają go chyba Rekin Sands - ponieważ kiedyś polował na rekiny na południu Pacyfiku. To obieżyświat. Podobno zajmował się połowem pereł, a potem wydobywaniem złota w Australii. Słyszałem coś o jego pracy w kopalni, która nie należała do niego i wszedł ponoć w konflikt z prawem. Miał też kłopoty na Filipinach i umknął, zanim oskarżyli go o morderstwo. Och, o Rekinie Sandsie krąży mnóstwo historii. Ale to człowiek, który nie zna się na zwierzętach. Nie odróżniłby kangura od słonia. Nie ma dość wiedzy ani uczciwości, by osiągnąć sukces w tej branży. - Właśnie - stwierdził Hal. - I dlatego musi wygrać nieuczciwymi środkami. - Ale masz wyobraźnię, Hal! - żachnął się John Hunt na samą myśl o tym. - Teraz najważniejsze jest dotarcie do domu. Samoloty latają we wtorki, czwartki i soboty. Polecimy więc jutro rano. Potem ruszył do miasta, by zarezerwować bilety. Hal prawie całą noc spędził na rozmyślaniach. - Możesz odwołać jedną rezerwację, tato - oświadczył rano przy kawie. - O co ci chodzi? - Zostaję. Czy nie widzisz, że właśnie o to chodzi temu facetowi - kimkolwiek on jest? Najbardziej zależy mu na tym, abyśmy zrezygnowali z naszej wyprawy. Nic nie sprawi mu większej frajdy od patrzenia, jak gnamy wszyscy do domu. Zniszczył nasze zwierzęta - a ostatnią rzeczą, jaką chciałby zobaczyć, jest nasz uwień- 104 cZOny sukcesem powrót znad Amazonki. Nie możemy dać się pokonać. Ty, oczywiście, musisz jechać. Sam się wszystkim zajmę. Wynajmę paru ludzi do pomocy. _ W ogóle nie przyszłoby mi to do głowy _ odparł ojciec. - Jesteś jeszcze chłopcem. - Ja z nim zostanę. Pomogę mu - oznajmił Roger. John Hunt uśmiechnął się na myśl, że Roger tak siebie ceni. - Nie, obaj jesteście za młodzi, by sami walczyć z dżunglą. - Posłuchaj, tato - powiedział Hal zdecydowanym tonem. - Twój ogród zoologiczny nie istnieje. Co masz zamiar zrobić? Jedynym sposobem na powrót do interesu jest zdobycie nowych zwierząt. Dużo zainwestowałeś w tę wyprawę. Jeśli się nie powiedzie, wszystko przepadło. Czy mam rację? - Chyba tak - stwierdził ponuro John Hunt. - Pomyśl o mamie, pomyśl o nas wszystkich. Najlepiej będzie, jeśli pozwolisz Rogerowi i mnie dokończyć tę robotę. - Zdajesz sobie chyba sprawę, jak niebezpieczny jest to kraj. To nie Kolorado. - A więc uważasz, że musisz opiekować się swoimi małymi chłopcami? - spytał z sarkazmem w głosie Hal. - Bardzo mi przykro, ale muszę ci przypomnieć, że połowę wyprawy przeleżałeś chory. Roger i ja odwalaliśmy całą robotę. Jeśli robiliśmy to do tej pory, to chyba możemy robić dalej. 105 - Nie powinienen pozwolić na to Rogerowi. Jest zbyt roztrzepany. - Obiecuję, że będę rozsądny jak sędzia - zapewnił Roger błagalnym tonem. - Będzie mi ślepo posłuszny - powiedział Hal. - Prawda, Roger? Roger rzucił bratu miażdżące spojrzenie. Przełknął gorzką pigułkę. - Tak, będę słuchał poleceń Hala, jeśli pozwolisz mi zostać. - Dobrze - zgodził się niechętnie John Hunt. - Ale pamiętajcie... - zaczął, po czym dał Halowi bardzo szczegółową instrukcję postępowania. - A ty - zwrócił się do Rogera z powagą - pamiętaj, bez wygłupów! - Przysięgam! Ojciec odleciał porannym samolotem. Ucieczka Chłopcy wpatrywali się w samolot, aż stał się tylko kropką na niebie. Potem popatrzyli na siebie z powagą. Nagle poczuli się bardzo samotni. Byli tylko chłopcami, a mieli stawić czoło dżungli. Odważne słowa Hala wygłoszone niedawno teraz wydawały się raczej głupie. - Nam przypadła łatwiejsza część roboty - stwierdził Hal, próbując dodać otuchy sobie i Rogerowi. - Będziemy mieć do czynienia tylko ze zwierzętami. A tata musi zmierzyć się z wrogiem, który przed niczym się nie cofnie. - Tak, jeśli przed niczym się nie cofnie, może nawet dopaść nas tutaj - stwierdził Roger ponuro. - Coś ty? - żachnął się Hal. - Gdyby tata tak sądził, nigdy by nas tu nie zostawił. Nie, niebezpieczeństwo czyha na Long Island. Chodź, mamy masę roboty. Ruszyli w stronę molo. Hal odczuł ulgę, gdy zobaczył, że tratwa jest na miejscu, gdyż dręczyły go obawy, iż ktoś ją ukradnie. Gdy tylko podeszli bliżej, policjant, którego prosili o pilnowanie tratwy, podbiegł do nich wymachując rękami i wykrzykując coś w pod- 107 nieceniu. Hal, w ramach przygotowań do wyprawy, przez dwa lata uczył się hiszpańskiego i przez rok portugalskiego. Miał jednak trudności ze zrozumieniem dziwacznej mieszanki tych języków, którą uraczył go policjant. Zrozumiał w końcu, że w czasie ich nieobecności pojawiła się jakaś łódź i jej załoga zaczęła odwiązywać cumy tratwy od nabrzeża i mocować ją do swojej rufy. Kiedy policjant zaprotestował, z łodzi zszedł na nabrzeże mężczyzna, który oznajmił, że jest jednym z właścicieli tratwy. Twierdził, że chce tylko przycumować tratwę w bezpieczniejszym miejscu. Policjant, który nabrał podejrzeń, zaproponował uprzejmie nieznajomemu, aby wraz z nim poczekał na powrót pozostałych. W końcu człowiek ten stwierdził, że nie może czekać, ale wróci później i odpłynął. Hal próbował wydobyć z policjanta opis nieznajomego, ale zrozumiał tylko, że był „duży", nieprzyjemnie wyglądał i nie był „dżentelmenem". Poza tym mówił po hiszpańsku z angielskim akcentem. Hal nagrodził dzielnego policjanta dodatkową monetą, a potem poszedł z nim na posterunek złożyć skargę. Roger, uzbrojony po zęby i bardzo przejęty swoją rolą, został na straży. Policja potraktowała całą sprawę lekceważąco. - Ktoś widocznie popełnił pomyłkę - stwierdził komendant. - Ale postaramy się go odnaleźć - dodał gorliwie. Stało się oczywiste, że Hal będzie musiał sam zdobyć informacje o nieznajomym. 108 Poszedł do konsula i o wszystkim mu opowiedział. - Nikt, odpowiadający temu opisowi, nie zjawił się tutaj - stwierdził konsul. - Pewnie woli trzymać się ode mnie z daleka. Nie wiem, jak go odnajdziesz i czy to w ogóle ma sens. W końcu nic przeciwko niemu nie masz. Nie zrobił nic, za co mógłby zostać zatrzymany. Gdyby nawet aresztowała go policja, musieliby go uwolnić, a wtedy byłby pewnie bardziej zdeterminowany, by was dopaść. - A co pan mi radzi? - Szczerze mówiąc, radziłbym wam pójść w ślady ojca. Wskakujcie do samolotu i wracajcie do domu. Najwyraźniej istnieje jakiś bardzo wredny spisek przeciwko wam. Możemy chronić was w Iąuitos, ale gdy wyruszycie w dół rzeki, będzie obowiązywało jedynie prawo dżungli. Tam możesz polegać tylko na sobie - a ty jesteś jeszcze chłopcem. Ostatnie słowa zabolały Hala. Był wyższy i silniejszy od konsula. Na pewno nie miał tak rozległej wiedzy, ale zamierzał ją zdobyć. Zdobyć w trudnej konfrontacji z dżunglą. - Bardzo panu dziękuję - powiedział - ale mamy zadanie do wykonania i nie pozwolimy powstrzymać się Rekinowi Sandsowi czy jakiemuś innemu bandziorowi. Konsul spojrzał na niego z uśmiechem i wyciągnął rękę. - Widzę, że nie brak ci odwagi. Powodzenia! Hal wrócił na nabrzeże i znalazł Rogera z dwu- 109 dziestką dwójką w jednej ręce i koltem ojca w drugiej. Za paskiem miał obnażony myśliwski nóż. Stał na nabrzeżu na rozstawionych nogach, z wysuniętą dolną szczęką. W głębi duszy był śmiertelnie przerażony. Gdy ujrzał Hala, odczuł ogromną ulgę. - Znalazłeś go? - spytał. - Nie. Ale zostawmy go na chwilę w spokoju, to sam nas znajdzie. - Tego właśnie się obawiam! Zaczęli wykonywać polecenia ojca. Zbudowana własnoręcznie tratwa dobrze służyła Huntom w górnym biegu rzeki, ale by wpłynąć w szerokie koryto Amazonki, potrzebowali porządnie zbudowanej łodzi. Musieli mieć również więcej miejsca na wypadek, gdyby złowili duże zwierzęta jak jaguar czy anakonda. Aby płynąć taką łodzią, trzeba też znaleźć załogę. Jeszcze raz poprosili przyjaznego policjanta, by pilnował cennego ładunku i poszli obejrzeć stocznię. - To jest to! - krzyknął w końcu Hal. - Tego nam właśnie potrzeba! - Tak wyglądała pewnie Arka Noego - roześmiał się Roger. Był to rodzaj barki, którą ludzie znad Amazonki nazywają batalao. Miała długość pięćdziesięciu stóp, głęboki kokpit, kadłub poszyty nakładkami. Cała część rufowa przykryta była daszkiem, który sprawiał, że łódź rzeczywiście przypominała Arkę Noego. Szałas w kształcie beczki - zwany toldo - nadawał całości wygląd no cygańskiego wozu. Łódź miała prawie dziesięć stóp szerokości. Dla sternika przeznaczona była niewielka platforma ustawiona wysoko na rufie. Znajdując się na niej widzał cały pokład i nurt przed łodzią. Na okrężnicach blisko dziobu znajdowały się dulki, przy których czterech ludzi mogło usiąść do wioseł. Poniżej górnej części burt łodzi zbudowano coś w rodzaju kładki. Na płytkiej wodzie załoga mogła, stojąc na niej, przepychać bosakami łódź zaczynając od dziobu i przechodząc w kierunku rufy. Hal kupił batalao, które miało stać się teraz ich nową Arką. Kupił również mniejszą łódź długości dwudziestu pięciu stóp o nazwie montaria. Chociaż woleli mówić o niej - skif. Była prawie tak lekka jak skif i mogła osiągnąć sporą szybkość. Miała również toldo, ale mniejsze niż dom na Arce. Z pomocą właściciela stoczni Hal zaangażował załogę. Uznał, że do obsadzenia dwóch łodzi i pomocy przy chwytaniu zwierząt, potrzebuje sześciu ludzi. Zwerbowano pięciu Indian oraz caboclo - pół-krwi Indianina, pół-krwi Portugalczyka o imieniu Banco. Mieli jeszcze trzecią łódkę - czółno wydłubane z jednego pnia drzewa, w którym pokonali Pas-tazę. Postanowili przywiązać je do rufy Arki. Wszyscy byli podeskcytowani perspektywą długiej podróży przez dżunglę, gdy wiosłowali w Arce i skifie do tratwy. Udało im się bez Przeszkód przenieść zwierzęta i bagaż na łodzie. iii Ściemniało się już. Halowi zależało na tym, by przed zmrokiem ukończyć pracę, gdyż chciał wypłynąć o świcie. Na nabrzeżu zebrał się tłum gapiów. Rozbawił ich przebieg przenoszenia legwana na Arkę. Ogromny bocian wystraszony tak licznym towarzystwem wzbił się w górę, na całą długość pięćdziesięciostopowej liny i krążył nad nimi. Gdy przywiązano drugi koniec liny do Arki i ptak się obniżył, został łagodnie ściągnięty do nowej siedziby. Praca była już na ukończeniu, gdy jakiś barczysty mężczyzna, którego głowa górowała nad tłumem, przepchnął się do przodu i wskoczył na tratwę. Hal natychmiast go rozpoznał. Aby się upewnić, oświetlił go promieniem latarki. Nie mogło być żadnej wątpliwości. To była ta sama brutalna twarz, która wystraszyła go tamtej nocy w Quito. - Witam! - odezwał się Hal. - Chyba się już gdzieś spotkaliśmy. - Tak? Rzeczywiście - przez chwilę w Quito. Chyba chciałem znaleźć kościół. - Mam nadzieję, że zapalił pan świece i zmówił modlitwę. - Daj spokój, koleś. Dość o tym. Chciałem spotkać się z tobą. - Z ust mi pan wyjął te słowa. To ja chciałem pana zobaczyć. Chyba zainteresował się pan moją tratwą, kiedy nie było mnie w pobliżu. - To była pomyłka, wzięliśmy ją za tratwę kogoś innego. .a - Oczywiście - przytaknął Hal. - A tak przy okazji, chyba nie pamiętam pańskiego nazwiska. Nieznajomy roześmiał się. - Mnie tam na nazwisku nie zależy. Możesz mnie nazywać najlepszym kumplem. - Zarechotał. Jego zęby przypominały pociemniałe pieńki z paszczy krokodyla. Hal od razu znalazł dla niego imię - nazwę zdradliwego wodnego drapieżcy. - W porządku. Będę nazywał pana Krokodylem, żeby wiadomo było, o kogo chodzi. A teraz, czym mogę służyć? Poza wyrzuceniem za burtę? - Słuchaj, koleś, nie chcę awantury - odparł mężczyzna ochrzczony imieniem Krokodyla. - Chcę tylko ubić interes. - Dla Rekina Sandsa? Mężczyzna spojrzał na niego ze zdumieniem. - Nie wiem, o czym mówisz. Chciałem tylko dowiedzieć się, czy nie sprzedałbyś mi swoich zwierząt. - Za ile? - Tysiąc dolarów gotówką. - Są warte pięć razy tyle. - Może - przyznał Krokodyl z okrutnym błyskiem w oku - ale tyle właśnie ci proponuję i lepiej bierz tę forsę. Jeśli nie weźmiesz, wkrótce tego pożałujesz. Weż, ile daję. Kup sobie bilety do domu. - A ty lepiej wynoś się z tratwy, zanim cię wyrzucę. Oczy Krokodyla nabiegły krwią. - Byłem dla ciebie za uprzejmy, smarkaczu. Dobra. Skoro nie chcesz pójść mi na rękę, 113 dostaniesz za swoje. Jeszcze się zobaczymy, koleś. Wspiął się na nabrzeże i przepchnął ze złością przez zebrany tłum. Roger popatrzył na brata z przerażeniem. - Mam przeczucie, że z samego rana zobaczymy znowu tego przyjemniaczka - powiedział. - Już raczej zmajstruje coś nocą, by uniemożliwić nam wypłynięcie - stwierdził Hal. - A jeśli nic nie zrobi, będzie miał całą noc na przygotowanie się do pościgu za nami. Musimy więc wyprzedzić go na starcie. Gdy tylko ci ludzie odejdą, wymkniemy się stąd. Możemy płynąć całą noc. Zanim wystartuje, będziemy mieli pół dnia przewagi. - Ale dogoni nas, gdy będziemy tropili zwierzęta. - Może. Chociaż istnieje szansa, że sami mu się zgubimy i nie znajdzie nas. - Co masz na myśli? - Rzeka ma kilka mil szerokości i pełno na niej wysp... między wyspami są dziesiątki kanałów. Skąd będzie wiedział, którym popłynęliśmy? - Mam nadzieję, że masz rację - powiedział Roger. Hal zawołał Banka i polecił mu, by za godzinę ludzie byli gotowi do wypłynięcia. - Nie, nie, senhor - odparł Banco po portugals-ku. - Nie możemy wyruszyć przed świtem. - Wyruszamy dziś o dziesiątej - powiedział Hal stanowczo. - Pływanie po rzece nocą jest bardzo niebezpieczne. Nie, nie możemy ruszać. 114 Hal rozumiał, że Banco, który miał swoje lata i dobrze znał rzekę, niechętnie przyjmował rozkazy od chłopca. Ale już na początku wyprawy Banco musiał zrozumieć, kto jest szefem. Hal wyciągnął portfel. - Zapłacę ci za twoją dzisiejszą pracę i popłyniemy bez ciebie. Banco stał jak rażony gromem. - Nie możecie płynąć beze mnie. Nie znacie rzeki. - Nie wiem, dlaczego uważasz, że jesteś taki potrzebny, Banco - odparł Hal. - Dotarliśmy tutaj bez ciebie, więc dalej też damy sobie radę. Banco odmówił przyjęcia pieniędzy. - Będziemy gotowi o dziesiątej, senhor - powiedział ponuro. Gdy skończył się pokaz zwierząt, widzowie rozeszli się. Po godzinie nabrzeże opustoszało. Wtedy flotylla trzech łodzi wymknęła się po cichu i dała porwać wartkiemu prądowi Amazonki. Tratwę zostawili przycumowaną do molo. - Przyjemniaczek chciał ją mieć - stwierdził Roger - no to niech ją sobie teraz weźmie. Banco stał za sterem na małej platformie wzniesionej nad pokładem Arki. Przy wiosłach stało czterech mężczyzn. Hal był jednym z nich. Czółno przywiązano do rufy. Roger płynął w montańi z dwoma wioślarzami. Zwierzęta ukryli na Arce w toldzie, gdzie nie niepokoiła ich obecność obcych na pokładzie. Wampirzyca wisiała głową w dół w klatce zawieszonej pod dachem. Marmozeta wspinała się na 115 krokwie ćwierkając nerwowo. Nochal co jakiś czas wystawiał trąbę przez drzwi, ale natychmiast cofa} ją, rżąc jak wystraszony koń. Olbrzymi legwan leżał głęboko uśpiony, a Chudy zachowywał spokój stojąc na jednej nodze w kącie. Tylko Charlie mógł napawać się świeżym po-wietrzem. Wisiał wysoko na szczycie masztu. Jego czarne włosy powiewały na tle gwiazd. Zmęczony księżyc w ostatniej kwadrze tkwił na niebie. Rzucał ponure światło, jakby krył jakąś straszliwą tajemnicę. Roger nie chciał na niego patrzeć, a Hal był zbyt zajęty wiosłowaniem, by cokolwiek zauważyć. Nagle krew zastygła mu w żyłach, gdy usłyszał odgłosy dżungli. Okrutne wrzaski z setek gardeł dzikich zwierząt połączyły się w jeden ogłuszający ryk. Najbardziej przerażające było rozdzierające uszy wycie, które mogłoby być rykiem stada liczącego setki rozwścieczonych wilków, albo armii krwiożerczych lwów. Hal wiedział, że były to tylko nocne nawoływania wyjców - mniejszych od psa, ale hałaśliwszych od jaguara. Głos wyjca roznosi się na odległość trzech mil. Hal przypomniał sobie zdanie pewnego przyrodnika, który pisał, że gdy pierwszy raz usłyszał wołanie wyjca, był przerażony, bo myślał, że wszystkie jaguary znad Amazonki „zaczęły ze sobą walczyć na śmierć i życie". Hal bez trudu uwierzył, że wyjec to najbardziej posępna, ponura i najdziksza z wszystkich małp-Zagrożona potrafi zaatakować znienacka i poważnie pokąsać. Ma niezwykle mocne szczęki. Przy- 116 rodnik Up de Graff próbował odgonić małpę lufą karabinu - rozwścieczone zwierzę zacisnęło szczę-kj na lufie tak mocno, że zgniotło ją zamykając otwór. Nie mniej przerażający był rechot milionów żab i ropuch. Zagłuszały prawie rechotanie krokodyli, które najwyraźniej licznie obsiadły brzegi, rżenie tapirów, dzikie wrzaski ptaka - skrzydłoszpona, ostre pomruki pekari i inne dźwięki nieznane Halowi. Wkrótce miał nauczyć się rozpoznawać kaszlący ryk jaguara. Chociaż nie był zbyt głośny, paraliżował dżunglę niemal natychmiast. Po jakimś czasie zaczął wiać ożywczy wiaterek i Hal rozkazał postawić żagle. Banco znowu zaprotestował - niebezpiecznie było gnać w ciemnościach po rzece, gdy nie widać skał, łach piasku czy na wpół zatopionych pni. Hal wiedział, że Banco ma rację, ale pragnienie pozostawienia daleko w tyle ścigających nakłoniło go do podjęcia ryzyka. Na dwóch żaglach i wiosłach, łodzie śmigały w dół rzeki jak stado przerażonych kotów, mijając wyspy tylko o klika stóp. Dwukrotnie Arka wpadła na łachę piasku, ale udało jej się przedrzeć na głęboką wodę. Raz uderzyli z głośnym trzaskiem o pień, ale zaskrzypiał tylko i odpłynął. Zmęczony księżyc nie świecił tak jasno jak gwiazdy. Krzyż Południa wydawał się zamrożony w chłodzie nocnego powietrza. Wrzawa w dżungli ucichła przed północą, a potem tuż przed świtem wybuchła od nowa. Mogła służyć jako budzik. 117 Kiedy jest najgłośniej, wiadomo, że do poranka zostało jeszcze tylko pół godziny. Gdy wschodzą, ce słońce oświetliło kwitnące wierzchołki drzew słychać było tylko gulgotanie Amazonki pod kilem i dalekie krzyki fantastycznie kolorowego stada lecących na północ warzęch. Gdy słońce wzeszło na tyle wysoko, że sięgnęło liściastego kanionu między dwiema wyspami, którym płynęły łodzie, pozwolili sobie na wypoczynek. W ciepłych promieniach słońca zjedli śniadanie, na które złożyły się maniokowe ciasteczka, suszone mięso i kawa. Zwierzęta też były głodne. Wyspa po prawej stronie burty miała mniej więcej milę długości. Powinna być dobrym miejscem na poszukanie dla nich żywności. Hal skierował flotyllę do cichej zatoczki otoczonej majestatycznymi orzechami brazylijskimi. Ledwie łodzie dotknęły plaży, ogromny krokodyl przesunął się o kilka stóp, by zrobić im miejsce, ale był zbyt śpiący, aby odpłynąć. Tylko nos i wyłupiaste oczy gada wystające jak żarówki, unosiły się nad wodą. Jego podbródek spoczywał na dnie tuż przy brzegu. Po ciężkiej nocy wszyscy byli zadowoleni z odpoczynku. Większość mężczyzn położyła się na brzegu, ale Banco z trójką Indian z obawy przed mrówkami i kleszczami wyciągnęli się na dnie czółna. Wszyscy zdrzemnęli się. Wszyscy poza Roge- rem. Przejażdżka na krokodylu Roger zapomniał, że przyrzekł nie psocić, ale trudno mu było przepuścić taką okazję. Nos krokodyla idealnie nadawał się do jego celu. Był ostry i spiczasty, różnił się od tępego nosa aligatora. I krokodyl, kiedy już wystartuje, w niczym nie przypomina aligatora, tak jak łódź motorowa nie przypomina tratwy z bali. Roger pochylił się nad cumą czółna. Jeden koniec liny był przywiązany do dziobu, a drugi do pnia na brzegu. Roger cicho odwiązał linę od pnia, zrobił pętlę, po czym delikatnie zarzucił ją na śpiącego gada. Potem gwałtownym ruchem zacisnął pętlę na nozdrzach krokodyla i odskoczył w bok. Przebudzony krokodyl dyszał żądzą zemsty. Gwałtownie rzucił się w stronę Rogera, ale po chybionym ataku zawrócił z potwornym uderzeniem ogona i zanurzył się w wodach zatoki. Lina naprężyła się z jękiem, który przebudził śpiących mężczyzn. Zaczęli krzyczeć z przerażenia. Rozwścieczony krokodyl ciągnął łódź w tę i z powrotem, prawie zatapiając ją przy każdej zmianie kierunku. Śmigał po zatoce jak rakieta. W pewnej chwili wykonał obrót i rzucił się na czółno z otwartą szeroko paszczą. Zamknęła się 119 z przeraźliwym chrzęstem na burcie, gdzie przed ułamkiem sekundy spoczywało ramię Banka. Poleciały drzazgi, gdy wielkie zębiska zagłębiły się w drewno. Wtedy krokodyl zmienił taktykę i zaatakował wielkim, ciężkim ogonem. Machał nim jak kafa-rem, uderzał w czółno, które drżało od dziobu do rufy. Rogerowi przestało być do śmiechu. Jak zwykle po niewczasie żałował, że postąpił tak lekkomyślnie. Hala i pozostałych już dawno obudziły krzyki. Wskoczyli do montarii. Roger wraz z nimi. Podążali za czółnem miotającym się po zatoce, ale po chwili stwierdzili, że pływają w kółko. Roger pomyślał, że sytuacja nadal jest zabawna. Ludziom w czółnie na pewno nic się nie stanie. Banco już wychylał się, by przeciąć linę. Krokodyl odpłynie i wszyscy będą uważali przejażdżkę za świetny żart. Pocieszał się w ten sposób, gdy nagle z przerażeniem zobaczył, że krokodyl zanurkował. Zanurzył się w głębokiej wodzie, a czółno podążyło za nim. Dziób zanurzył się i zniknął, a rufa uniosła się wysoko w górę. Czterej mężczyźni wypadli za burtę, machając rękami i krzycząc tak przeraźliwie, że ich wrzaski wystraszyły ptaki i małpy. Po chwili cała czwórka zniknęła pod powierzchnią wody. Roger sięgnął po karabin. - To na nic - krzyknął Hal. - Nie zabijesz go jednym strzałem, tylko jeszcze bardziej rozwścieczysz. - Co zrobimy? 120 - Trzeba przeciąć cumę. Jest przestraszony, jeśli uda nam się przeciąć cumę, może ucieknie. Hal już miał wyskoczyć za burtę, ale Roger go uprzedził. Wiedział, że to jego zadanie. Dał nura w spienioną wodę, w której pojawiły się już ślady krwi. Znalazł dziób czółna, po czym myśliwskim nożem przeciął linę przytrzymującą szalejącego potwora. Krokodyl nagle wyskoczył z wody jak dziki koń, a potem zanurkował. Mężczyźni ustawili czółno i wgramolili do niego. Roger dopłynął do montarii. Widział krew w wodzie i z ciężkim sercem patrzył na czółno, spodziewając się, że ktoś z załogi jest ranny. Chyba jednak nic im nie było. Jeden z nich trzymał w ręku zakrwawiony nóż. A więc ranny został krokodyl. Nagle zauważyli poruszenie w wodzie. Jeszcze raz na powierzchni pojawił się krokodyl. Tym razem zaatakowały go kanibale Amazonki - żarłoczne piranie. Wystarczy, gdy stworzenie będące w wodzie ma nieznaczną rankę, a już piranie - znęcone zapachem krwi - rzucają się na niego. Ryby te mają tylko stopę długości. Gdy zacisną szczęki, wyglądają niewinnie. Ale kiedy je otworzą, pojawiają się dwa półkola ostrych jak brzytwa zębów. Piranii boją się wszystkie stworzenia pływające w Amazonce, nawet krokodyle. Ryby te pływają bowiem ławicami, w których są setki, a nawet tysiące sztuk. Płynąc za śladem krwi atakują bezlitośnie i w ciągu kilku minut obgryzają ofiarę do kości. 121 Nie zawsze potrzebują krwi, by zaatakować. Często zdarza się, że wioślarze wyciągają dłonie z wody z równiutko odgryzionymi palcami. Jedno ugryzienie wystarczy do tej operacji. Siła szczęk piranii jest niewiarygodna. Ekspedycja Amerykańskiego Towarzystwa Geograficznego odkryła, że aby złapać piranię, trzeba założyć gruby drut miedziany między linką a haczykiem. Rozjuszone ryby zmieniły wodę w białą kipiel, na której widać było plamy ciemnej krwi. Indianie w czółnie rozmawiali o czymś z podnieceniem. Wiosłowali w stronę rozgrywającej się w rzece tragedii. Jeden z nich trzymał dzidę na ryby i udało mu się upolować dość ryb, by wystarczyło na obfity rybny posiłek dla wszystkich. Kiedy skończył, ponad dwadzieścia sztuk leżało na dnie łodzi. Trzymali się od nich z daleka, bo nawet wyjęta z wody pirania nie nabiera dobrych manier. Dopłynęli do pobliskiej łachy piasku. Wyrzucili ryby na piasek i obcięli im głowy. Roger podniósł głowę odciętą przed minutą od korpusu i przyglądał się otwartym szczękom. Przeraziło go nagłe kłapnięcie paszczy. Postanowił zaczekać z dalszymi obserwacjami. Indianin uśmiechnął się widząc zdumienie Rogera. Włożył nóż w paszczę oddzieloną od ciała. Szczęki zatrzasnęły się z impetem, łamiąc przy tym zęby. Indianin wyciągnął nóż - po obu stronach twardą stal znaczyły ślady półkola zębów piranii. - Gdy w nowojorskim akwarium pirania wbiła zęby w szczypce chirurgiczne z najlepszej stali) 122 powstała na nich szczerba - przypomniał sobie Hal. - Piranie pożerają się nawzajem, więc w akwarium trzymają je pojedynczo. Niektóre ze złowionych piranii miały wydarte z grzbietów kawałki mięsa. Banco wyjaśnił, że gdy wbita na włócznię pirania nie może się bronić, otaczają ją jej pobratymcy. Trzeba wyciągnąć ją bardzo szybko, w przeciwnym razie z wody wyłania się tylko szkielet. - A propos szkieletów, spójrzcie tam - powiedział Hal wskazując wodę. Ryby odpłynęły, woda uspokoiła się, a na dnie pozostał biały, długi szkielet należący jakby do prehistorycznego potwora. - To samo spotyka nasze bydło - stwierdził Banco. - Bydło krwawi, bo nietoperze wampiry piją krew w nocy. Rano krowy wchodzą do wody, piranie czują krew i atakują. Roger spędził resztę poranka zbierając pożywienie dla swych podopiecznych. Kiedy podano w południe posiłek, zapomniano wszystkie grzechy Rogera i piranii, gdyż stanowi ona doskonałe danie. - Możesz broić codziennie, hultaju, jeśli dzięki temu będziemy mieli taki obiad - stwierdził łaskawie Hal. Roger jednak poprzysiągł sobie, że nie będzie organizował obiadów z ryb przywiązując czółno do krokodyla. Wielkie węże Gdy płynęli, Hal nieustannie oglądał się za siebie, by sprawdzić, czy nie podąża za nimi Krokodyl z bandą łotrów. Poza indiańską łódką nic jednak nie było za nimi widać. Może Krokodyl nie dotarł jeszcze tak daleko, a może już ich minął. Jeśli popłynął dalej, mógł wrócić, by zbadać dokładniej rzekę. Hal chętnie stoczyłby z nim walkę, ale wolał jej uniknąć. Powinien złowić zwierzęta i wywieźć je, a nie walczyć. Szansę na wygraną miał niewielką. Gang Krokodyla składałby się na pewno z uzbrojonych opryszków, a do załogi Hala należeli zwykli wioślarze. Mieli łuki i strzały do łowienia ryb, kilka dmuchawek do łapania ptaków, ale nie mieli broni palnej. Hal nie chciał plamić rąk krwią - swoją czy cudzą. Zabójstwo mogło prowadzić do aresztowania, długiego pobytu w więzieniu w oczekiwaniu na proces, a potem do rozprawy w jakimś brazylijskim sądzie. Takie sprawy ciągnęły się czasem przez rok, albo i dłużej. Wyprawa zakończy się klęską, a ruina ojca będzie całkowita. Dlatego Hal postanowił, że będzie trzymał się z dala od Krokodyla tak długo, jak tylko to będzie możliwe. Jeśli krwawy dramat ma nastąpić, on nie 124 będzie próbował go przyśpieszyć. Schroni się w cichej zatoczce i poczeka do zmroku, a potem wyruszy w podróż nocą. Załoga, najedzona rybami-ludojadami leżała pogrążona we śnie. Hal i Roger poszli w ich ślady. Dlatego nie było komitetu powitalnego dla damy, która przyszła z wizytą. Szkoda, że nikt nie widział jej przybycia, gdyż stracili naprawdę piękny widok. Miała gładką jasnobrązową skórę ozdobioną ciemnobrązowymi plamami o jasnych środkach. Jej głowa przypominała zgrabny psi Jeb. Była dwa razy dłuższa od wysokiego mężczyzny - gałąź, wokół której owinęła swój piękny czerwono-czarno-żółty ogon wznosiła się dwanaście stóp nad ziemią. Jej szczupłe ciało falowało z wdziękiem, jakby wolno tańczyła. Ułożyła podbródek na ziemi i odwinęła ogon z gałęzi. Tak zastygła przez chwilę, niby muskularna kolumna o wysokości dwunastu stóp. Potem ciało obniżyło się, aby dołączyć do głowy. Nie spadło, ale zsunęło zachowując równowagę, której mógłby pozazdrościć akrobata. Uniosła głowę i przyjrzała się śpiącym kształtom. Czy któryś z nich byłby odpowiedni na obiad? Boa dusiciel - drugi pod względem wielkości wąż w obu Amerykach, jest znany ze zdolności połykania istot czy przedmiotów trzy razy większych od siebie. Opisywana dama prześliznęła się po pierwszym Indianie, tak delikatnie, że niczego nie poczuł, potem minęła pozostałych i dotarła do Rogera. Zastanawiała się nad nim długo i dokład- 125 nie. Zrezygnowała jednak z niego, bo chociaż był mniejszy od innych, to i tak strawienie go po-trwałoby sześć tygodni. Węża zainteresowały dźwięki dochodzące z Arki. Okularnik - marmozeta - siedział na szczycie masztu i bawił się włosami Charliego. Boa przemknął obok głowy Hala, minął plażę i wśliznął się po trapie na pokład Arki. Potem zastanawiał się chwilę nad wielkim bocianem. Jednak doszedł do wniosku, że jego długie, kościste nogi sprawiłyby kłopot, a wielki dziób nie jest pożywny. Poza tym jest tak ostry, że mógłby uszkodzić wężowi skórę od środka - gdyby oczywiście udałoby się go mieć w środku, zanim uszkodzi ją z zewnątrz. Jabiru jest przeciwnikiem, którego nie należy lekceważyć. Chudy spoglądał na intruza z dezaprobatą i wygłaszał gardłowe pogróżki. Boa zwrócił wtedy jeszcze raz uwagę na soczysty, smaczny kąsek na wierzchołku masztu. Okularnik wspiął się po fałach. Boa wolał skorzystać z masztu jak z windy. Był gładki i śliski, ale wąż nie potrzebował wsporników, by sunąć w górę. W końcu był dusicielem. Potrafił się trzymać. Okularnik zauważył węża dopiero, gdy jego szczęki zaczęły się otwierać, by go połknąć. Skoczył jak oszalały przed siebie i wylądował na dachu tolda. Boa natknął się na Charliego, który podskakiwał w popołudniowym wietrze. Ruch sprawiał, że wydawał się żywy i boa zbadał go z ciekawością. 126 ?i? był zbyt wybrednym smakoszem, by usatysfakcjonował go kawałek suszonej ludzkiej skóry. Odwrócił się i zszedł na dół używając własnego ciała jak schodów. Dotarł już prawie na pokład, gdy zatrzymało go ciche rżenie. Młody tapir wysunął ciekawski nos i tolda i wyszedł na zewnątrz. Zsuwający się boa, z ciałem do połowy owiniętym wokół masztu znieruchomiał i wysunął głowę- Przypominał pomnik z brązu, a nie żywą istotę. Nochal - mały lekkoduch - powędrował prosto w pułapkę. Jego słabe oczy były zwrócone na pokład, gdyż szukał pożywienia. Kiedy tapir znalazł się o dwie stopy od boa, wąż zaatakował. Jego miękkie, jedwabiste ciało wystrzeliło do przodu jak włócznia. Szczęki rozwarły się i ostre, zakrzywione zęby jak obcęgi ścisnęły trąbę Nochala. Tapir przeraźliwie zarżał, od razu budząc śpiących na plaży. Hal przybiegł z karabinem w ręce. Gdy jednak zobaczył pięknego boa, zrozumiał, że go nie użyje. Musiał zdobyć ten okaz. I nie mógł pozwolić sobie na utratę tapira. Pierwszą czynnością boa było zaciśnięcie szczęk na ciele ofiary. Potem wąż ześliznął się z masztu i oplótł ciało tapira. Gdyby Hal nie zareagował na czas, boa w śmiertelnym uścisku połamałby kości 1 zmiażdżył ciało zwierzęcia. A potem ofiara znalazłaby się w rozwartym gardle węża. Hal strzelił blisko głowy gada, mając nadzieję, 2e przestraszony rozluźni uchwyt. 127 - Zrobię to lepiej - zawołał Roger, myśląc, że brat chybił. A Banco nadbiegł z nożem. - Nie zrań węża - ostrzegł Hal. - Chcę mieć g0 żywego. Wskoczył do tolda po linę z pętlą. Kiedy powrócił, zmieniła się sytuacja. Do dramatu przyłączył się nowy aktor. Olbrzymi legwan - rozzłoszczony uderzeniami ogona węża - zanurzył w nim zęby. Kłębowisko wściekłych gadów toczyło się po pokładzie, wlokąc za sobą tapirka. Hal i jego ludzie stanęli z boku, bo trudno zatrzymać tornado. Legwan, przypominający prehistorycznego potwora, z kolcami na grzbiecie i wolem nabrzmiałym jak korale wściekłego koguta, pochwycił węża długimi, ostrymi pazurami i przytrzymywał go wielkimi kiami. Zęby boa puściły tapirka i zaatakowały wroga. Nochal uwięziony w wężowych splotach, toczył się wraz z nimi, piszcząc wniebogłosy ze strachu. Hal przyglądał się tej walce z przerażeniem. Brzydki legwan i piękny boa były równie cenne. Walka pięknej i bestii nie mogła skończyć się zwycięstwem żadnej ze stron. Co robić? Hal łapa! już kiedyś węże, ale nie boa dusiciele. Wreszcie przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Zauważył, że za każdym razem, gdy legwan rzucał się na boa, wykorzystując całą długość smyczy przywiązanej do nadburcia, szalejący derwisze na chwilę zamierali w bezruchu. Gdyby Hal znalazł się wtedy przy nich i zdążył nacisnąć palcami pewne miejsce na szyi węża... Wszystkie węże mają splot nerwów, który 128 jest ich najwrażliwszym miejscem - ich piętą Achillesową. Następnym razem, gdy linka napięła się, palce piała zanurzyły się błyskawicznie w podgardle węża. Szalejący gad pociągnął Hala za sobą, ale chłopak nie zwolnił uścisku. Indianie tańczyli wokół niego, próbując pochwycić jakąś część miotającego się ciała gada. Wtedy Hal zauważył, że uchwyt szczęk boa na legwanie rozluźnił się. Ogarnęło go uczucie triumfu. Wreszcie udało mu się odegrać rolę Tarzana! Triumf jednak zamienił się w przerażenie, gdy boa otoczył go swymi splotami. Roger chwycił koniec ogona i dzielnie próbował go odciągnąć. - Odsuń się! - wrzasnął Hal. Wystarczyło, że jeden Hunt miał kłopoty. Jednak Roger nie ustawał w swych beznadziejnych wysiłkach. Hal zanurzył palce obu rąk w skórę z tyłu głowy węża. Otwarte szczęki z błyszczącymi zębami wykręcały się ku jego dłoniom. Chwyt tuż za głową węża jest uważany za bezpieczny, ale niektóre gady umieją prawie ją obrócić, aby pochwycić swego przeciwnika. Hal był wdzięczny losowi, że boa nie są jadowite, ale wiedział, że jego ukąszenie może być bardzo bolesne, a czasami śmiertelne. - Zabić! Zabić! - skrzeczał Banco wymachując nożem. Hal pokręcił głową. Czuł, że wygrał już dwa punkty, gdyż legwan i tapir były bezpieczne. 129 Wijący się wąż zdołał uchwycić zębami koszulę Hala i oderwać kawał materiału na ramieniu. Ze skaleczenia pociekła krew. Bardziej niebezpieczne było zaciskanie się splotów. Hal zaczynał tracić oddech, więc z całej siły wbił palce za głową węża. Usłyszał okrzyk radości Rogera. Udało mu się wreszcie oderwać ogon gada. Jednak wąż młócił nim tak silnie, że Roger uczepiony jego końca tańczył fandango. Ciągnąc wciąż ogon, zaczął biegać dookoła Hala odwijając węża. Indianie przyszli mu z pomocą. Szczęki i głowa gada omdlały. Hal zwolnił uścisk, mając nadzieję, że nie posunął się za daleko, zabijając tego pięknego przedstawiciela świata węży. Boa opadł z sił, więc sześciu ludzi bez trudu podnosło go i rozściągnęło lśniące brązowe ciało na całą długość. - Co teraz z nim zrobimy? - wyrwało się Rogerowi. Hal był obolały i słaby. Miał pustkę w głowie. Jeden z Indian zjawił się z odpowiedzią. Wskazał szałas - toldo na montarii. Hal przypomniał sobie, że Indianie są przyzwyczajeni do oswajania boa dusicieli. W indiańskich wioskach trzymają boa w domu, aby ustrzec się przed szczurami i myszami. Ten wąż walczył o swoje życie i pokazał swą dziką naturę. Gdyby jednak traktowano go łagodnie, może dałby się oswoić. - To dobre miejsce - powiedział Hal. Wspólnie przenieśli osłabionego boa z Arki na skifa. Włożyli go do tolda i zamknęli drzwi. Powinien pozostawać z daleka od innych zwie- 130 rząt. Może później nauczy się z nimi współżyć. Jeśli będzie dostawał jedzenie, przejdzie mu chętka na połknięcie współpasażerów. Jego pierwszym posiłkiem był młody pekari dostarczony przez jednego z członków załogi. Pekari kwiczał głośno, gdy zaciągnięto go do tolda. Chwilę później kwik ucichł, gdyż dochodził z wnętrza gardzieli boa. Otworzyli drzwi, by obserwować, co się dzieje. Boa był zbyt zajęty, by zwracać na nich uwagę. Jego głowa wydawała się dwa razy większa i spuchło mu gardło. - Jak on może tak rozciągnąć głowę? - zdziwił się Roger. - Jego szczęki nie są zablokowane z tyłu jak nasze - powiedział Hal. - Są tylko przyczepione do czaszki czymś w rodzaju ścięgna. Wąż może więc odciągnąć dolną szczękę na tyle daleko od górnej, by połknąć coś znacznie większego od normalnego rozmiaru jego głowy. To jeszcze nie wszystko! Patrz na to „chodzenie na szczękach"! Boa połykał pekari cal po calu dzięki dziwnemu ruchowi dolnej szczęki - a raczej szczęk, gdyż nagle pojawiły się dwie. Działały oddzielnie. Prawa chwytała i ciągnęła, a lewa w tym momencie zwalniała uścisk i przesuwała się dalej. W ten sposób ofiara „wchodziła" do paszczy. - Widzę, że nie zabraknie mi roboty, by zdobyć codziennie jedzenie dla tej dużej dziewczynki - stwierdził niezadowolony Roger. - Nie sądzę, by ci sprawiała dużo kłopotu 131 - zapewnił go Hal. - Ten posiłek wystarczy na jakiś tydzień - może dwa. Będzie teraz leżała w kącie i spała. Nie musimy chyba nawet zamykać drzwi. Nie przyjdzie jej do głowy myśl o ucieczce, dopóki nie zgłodnieje - a do tego czasu będziemy mieli dla niej więcej jedzenia. Roger podziwiał książkową wiedzę swojego brata. Wszystko potoczyło się tak, jak Hal przewidział, z jednym wyjątkiem - do wyprawy nieoczekiwanie dołączyło sześćdziesiąt boa dusicieli zamiast jednego! Resztę dnia boa przespał w kącie tołda. Teraz mogli zbadać go bez przeszkód. Podnieśli głowę, rozwarli szczęki, przewrócili na bok. - Spójrzcie! - zawołał Roger. - Stopy! Ma stopy - wskazał na dwa pazury pod tułowiem węża. - To dowodzi, że w odległej przeszłości węże boa miały stopy tak jak jaszczurki i inne kręgowce. A to są ich pozostałości - powiedział Hal. - A dlaczego je utraciły? - Bo wygodniej było im poruszać się na brzuchu - zgadywał Hal. - Pomyśl, co to za przewaga w dżungli - nie mieć ramion i nóg, które mogą zaplątać się w podszycie. Wąż może prześliznąć się przez plątaninę lian, która zatrzymałaby każde zwierzę posiadające nogi. - Ale żaden z węży, które kiedyś złapaliśmy, nie miał takich pozostałości nóg. - Nie - ale wydaje mi się, że cała rodzina węży boa je ma. 132 - Co to za rodzina boa? - Och, istnieje około czterdzieści gatunków boa. Jednym z nich jest pyton. Musiałbyś wybrać się do Azji, żeby go znaleźć. Ale największego węża świata możesz w każdej chwili spotkać tu nad Amazonką. - Anakondę? Hal skinął głową. Oczy Rogera zabłysły. - Czy spróbujemy złapać jednego z nich? - Tak. Ale nie pójdzie nam to tak łatwo jak dzisiaj. Nasz boa jest łagodny jak kociątko w porównaniu z anakondą. - Łagodny! - zawołał Roger, spoglądając na potężne sploty. - Dziś po południu był taki moment, kiedy myślałem, że ten kociak połknie myszkę, którą ty byłeś. Tej nocy zdarzył się cud - jeden wąż zamienił się w sześćdziesiąt, a może nawet siedemdziesiąt węży. Trudno było dokładnie określić ich liczbę, gdyż nie wiedzieli, ile połknął wielki bocian, kiedy na niego nie zwracano uwagi. Flotylla sunęła w dół rzeki. Światło księżyca było jeszcze bardziej ponure niż poprzedniej nocy. Nagle wrzawę wznieconą przez wyjce, żaby i drapieżniki zagłuszył wrzask Rogera. Płynął w skifie z dwoma Indianami. Nagle złapał się za kolano, gdyż poczuł, że coś się wije w nogawce spodni. A potem coś spadło mu z fału na ramię i owinęło się wokół szyi. Obydwaj Indianie przestali wiosłować i też zaczęli krzyczeć. Podskakiwali, jakby chcieli strząsnąć coś z bosych stóp. Potem wgramolili się 133 na dziób i przycupnąwszy jazgotali jak małpy. Spoglądali z obrzydzeniem na dno łodzi. Roger wspiął się na maszt i zerknął na dół. Czyżby miał zwidy w świetle księżyca, czy całe dno łodzi pełzało? - Co się dzieje? - dobiegł ich głos Hala. Arka płynęła obok i okrężnice obu łodzi ocierały się o siebie. W pewnej chwili można było zobaczyć coś podobnego do krótkich fal, które przemykały przez burty z mniejszej łodzi do większej. Wtedy załoga Arki dołączyła do tańca. - Węże! - krzyczał Hal. - Co z tobą, Roger? - Oblazły mnie całego. - Pokąsały cię? - Nie. Chyba nie kąsają. Ale jak te małe dranie potrafią się wspinać! Zsunął się z powrotem na pokład, bo zauważył, że węże wspinają się po maszcie równie chętnie jak on. Hal zapalił latarkę. Węże były wszędzie! Miały tylko stopę długości i grubość ołówka. Hal wziął do ręki jednego z nich i otworzył mu szczęki. Podziękował losowi, że wąż nie miał zębów jadowych. Wtedy zrozumiał wszystko. Boa została matką. - Hura! - krzyknął. - Teraz mamy wystarczającą ilość węży, by dostarczyć do wszystkich ogrodów zoologicznych na świecie. Pozostali członkowie załogi nie byli tak szczęśliwi z tego powodu. Nie można było stąpnąć czy położyć ręki, aby nie dotknąć czegoś śliskiego. 134 paluchom najbardziej podobały się kieszenie. Prawdopodobnie lubiły ciepło. Hal wyciągał je tak długo, aż zmęczony i zrezygnowany stwierdził, że odtąd zawsze będzie nosił małego węża w każdej kieszeni. Światło latarki dodało Indianom otuchy. Wiedzieli, że małe boa nie uczynią im krzywdy - dziewczęta w ich wsi pozwalały im wplatać się we włosy. Roger od razu zaczął się martwić, że będzie musiał nakarmić taką ilość węży. - Może wszystkie odpłyną - powiedział z nadzieją w głosie. - Nie licz na to - odparł Hal. - Anakondy by tak zrobiły, ale boa nie lubią wody. Prawdopodobnie pozostaną w pobliżu matki. Nie tylko Hal był zachwycony pojawieniem się węży. Wielki bocian uderzał miarowo dziobem we wszystkich kierunkach i za każdem razem połykał węża. Jego długa szyja wiła się, gdy węże przesuwały się wewnątrz. Kiedy Hal to zauważył, natychmiast zawiązał dziób bociana kawałkiem liny. - Oto robota dla ciebie - powiedział do Rogera - masz tak napełnić Chudego rybami, żeby nie chciało mu się pożerać naszych malców. Łodzie popłynęły dalej. Po północy zaczęła wiać lekka bryza, postawili więc żagle. Dżungla zamarła. Płynęli wąskim kanałem pomiędzy lądem a wyspą. Nagle od brzegu odbiło czółno i rozległy się krzyki w języku portugalskim. Ktoś wzywał po- 135 mocy. Hal, chociaż nieufny, nie mógłby ominąć kogoś będącego w potrzebie. Rozkazał opuścić żagle. Arka zbliżyła się do czółna. - Czy to łódź Huntów? - odezwał się głos z łódki. - Tak - odpowiedział Hal, którego ogarnęły niejasne podejrzenia. Czego jednak miał się obawiać ze strony dwóch mężczyzn w czółnie? - To oni! - krzyknął jeden z nich. Dobiegła ich odpowiedź z brzegu i zgrzyt wioseł na dużej łodzi. - Żagle! - zawołał Hal, ale zanim je postawili, jeden z napastników stanął w czółnie, pochwycił okrężnicę Arki jedną ręką i wyciągnął rewolwer drugą. - Kto się ruszy, będzie uziemiony - ostrzegł. Wszyscy zamarli na swoich miejscach, jakby dotknięci nagłym paraliżem. Roger zbierał węże na pokładzie Arki i wkładał je do koszyka z przykrywką. Stał z koszykiem w ramionach przy burcie tuż nad czółnem. Sądząc po odgłosach dochodzących z brzegu, do łodzi wsiadało wielu mężczyzn. Hal był wściekły, że musi stać tak bezradnie, gdy tymczasem jego wrogowie przygotowują się do ataku. Jednak wycelowany wprost w niego rewolwer stanowił wystarczający argument. Roger poruszył się. Stojący mężczyzna natychmiast skierował broń w stronę chłopca. - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedział jego towarzysz. - To tylko dzieciak. Lufa wróciła do Hala. Roger poczuł się dot- 136 knięty do żywego. Jest tylko dzieciakiem?! Nie warto go nawet trzymać na muszce?! Wykorzystał fakt, że nie przyglądano mu się zbyt uważnie. Po cichu zdjął przykrywkę z koszyka. Widać już było wielką łódź, która odbijała od brzegu. Siedziało w niej wielu mężczyzn. Wioślarzy popędzał chrapliwy głos, który z całą pewnością należał do Krokodyla. Roger machnął koszykiem i wysypał całą zawartość na mężczyzn w czółnie. Strzały o północy Deszcz węży spłynął na głowy nieproszonych gości. Niecierpliwy palec nacisnął spust i rewolwer wystrzelił. Kula wbiła się w drzewo na wyspie. Mężczyźni, rycząc z wściekłości i strachu, machali rękami, próbując uwolnić się od tajemniczych, niesamowitych pełzaczy. Kto wie, może są jadowite? Mężczyzna stojący w czółnie puścił burtę Arki, aby mieć obie dłonie wolne do walki z wężami. Ledwie to zrobił, stracił równowagę i wypadł z czółna, przewracając je do góry dnem. - Hej, nie umiem pływać - wy dyszał jeden z intruzów, ale Hal nie zawracał sobie głowy ratowaniem go. Żagle stanęły w mgnieniu oka, a ludzie pochylili się do wioseł. Na ścigającej ich łodzi również postawiono żagle. Słuchając wrzasków swych prześladowców, Hal zauważył, że najczęściej porozumiewali się w portowej angielszczyźnie. Możliwe, że Krokodyl zabrał do Ameryki Południowej bandę złoczyńców, ale najpewniej skaptował ich w Iąuitos. Wzdłuż nabrzeży Iąuitos cumowały oceaniczne liniowce po dwóch tysiącach trzystu milach podroży w górę Amazonki z Atlantyku. Zawsze można było tam znaleźć twardzieli z Ameryki I?» północnej czy Europy gotowych wziąć udział w zbrodni za odpowiednią dolę. Wśród takiej bandy chętnych morderców, Krokodyl musiał jnieć paru Indian, a może Mety sów znających rzekę. Pewnie jeden z nich stawiał żagle, gdyż chwytał najlżejszy powiew wiatru. Jednak mężczyźni przy wiosłach najwyraźniej nie mieli doświadczenia w pływaniu po rzece. Znali pewnie lepiej pokłady towarowego parowca niż stanowisko wioślarza na montarii. Po każdej stronie burty powinny pracować jednocześnie cztery wiosła. Jednak cały czas uderzały o siebie przy akompaniamencie przekleństw odbijających się echem od ściany lasu. Krokodyl musiał zatrzymać się, by wyjąć z wody dwóch ludzi z wywróconego czółna, a potem odwrócić samo czółno i przywiązać je do rufy większej łodzi. - Dobra robota, Roger! - stwierdził Hal, patrząc na efekty akcji ratunkowej brata. Każda zyskana chwila przechylała szalę zwycięstwa na ich stronę w tej walce na śmierć i życie. Jednak już po chwili Hal miał powód do niepokoju, gdyż zaczęto ich ostrzeliwać. Była to najwyraźniej broń o dużym zasięgu. Mogli ich trafić, nawet gdyby znajdowali się pół mili dalej, a nie zaledwie pięćset stóp. Jedna kula trafiła w ster, inna przebiła toldo, a kolejna strzaskała jedną z podpór platformy sternika, która przechyliła się niebezpiecznie. Banco porzucił ster i kuląc się zbiegł na dół w poszukiwaniu schronienia. Arka zeszła z kursu. 139 - Wracaj do steru! - rozkazał Hal. Banco odpowiedział histerycznymi okrzykami i uciekł do tołda, Hal wskoczył na platformę, pochwycił ster i skierował Arkę z powrotem na kurs. Ale stracili cenną chwilę. Kule świszczały wokół niego. „Świetny cel ze mnie" - pomyślał. Stał na wysokiej platformie, musiał więc być doskonale widoczny na tle nieba. Na pewno w końcu go trafią, to tylko kwestia czasu. Musi coś zrobić, by opóźnić pościg. - Roger! - zawołał, a brat przybiegł natychmiast. - Odetnij cumę czółna! - Po co? - Szybko! Odetnij i popchnij! Roger pojął jego zamiar. Wepchnie ciężki, choć wydrążony pień tuż przed łódź Krokodyla. Stracą czółno, ale opóźnią pościg. Ciągnął linę do chwili, aż pochwycił dziób czółna. Przeciął cumę i pchnął je mocno, kierując nieco na skos. Zaczęło płynąć burtą w stronę zbliżającej się łodzi. - To zatrzyma ich na minutkę - powiedział radośnie Hal. Jak gdyby w odpowiedzi kula rozdarła mu spodnie, ledwie omijając biodro i niepokojąc boa ukrytego w kieszeni. Wąż wił się przez chwilę, a potem uspokoił się i przytulił do ciepłej nogi Hala. Miał nadzieję, że czarne czółno zleje się z czernią Arki, a Krokodyl i jego ludzie go nie dostrzegą do chwili, gdy będzie za późno, by je wyminąć. Niestety plan niezupełnie się powiódł. Łódź Krokodyla znajdowała się ledwie dziesięć stóp od 140 dryfującego czółna, gdy dostrzeżono je i wydany chrapliwym głosem rozkaz zmienił kurs dużej jodzi na tyle w prawo, że ominęła czółno i zgniotła mu ster. Z łodzi złoczyńców dobiegł pogardliwy śmiech, który stłumił krzyk w języku portugalskim. Ten ktoś znał kanał, ale nie usłyszano jego ostrzeżenia. Ludzie przy wiosłach pracowali zażarcie, więc Jódź z całym impetem wpadła na łachę piasku. Kil z trzaskiem wbił się w ziemię, a żagiel wciąż pchający łódź, natychmiast ją przechylił. Niektórzy z pasażerów wylecieli na piasek, niektórzy wpadli do wody. Załoga Hala odprężyła się i z radości zwolniła tempo wiosłowania. - Wiosłować! - krzyknął Hal. - Nie przerywać! Jeśli będziemy dalej szybko płynąć, zgubimy ich! Dwie łodzie - skif na przedzie i Arka, z Bankiem za sterem, pędziły w ciemności, wzdłuż zakrętów kanału. Jeszcze raz czy dwa strzelano do nich z piaszczystej mielizny, ale bez powodzenia. Rozwścieczone głosy umilkły po chwili w oddali. Hal odetchnął z ulgą. Wiedział, że trudno mu będzie utrzymać ten dystans od prześladowców. Na łodzi Krokodyla znajdowało się ośmiu, może dziesięciu mężczyzn. Mimo, że wiosłowali trochę niewprawnie, dzięki pomocy żagla, mogli płynąć znacznie szybciej swą lekką montańą niż dwie łodzie - a w tym ciężki batalao - z załogą ośmioosobowa. Hal nie mógł polegać na wietrze. Żagiel na Arce był wielki i służył dobrze, kiedy wiało od rufy. 141 Poza tym ich zadaniem było łowienie zwierząt a to oznaczało częste postoje. Nie, ucieczka by}a niemożliwa. Musi trwać zabawa w chowanego. Chociaż niełatwo schować dwie duże łodzie, widoczne z daleka dzięki masztom i toldom. Flotylla wypłynęła z kanału na odcinek rzeki o szerokości prawie pięciu mil. Amazonka stawała się coraz szersza. Nie widzieli nigdzie żadnej wyspy. Jeśli tutaj zastanie ich świt, będą widoczni jak mucha na szybie. Zwierzęta w dżungli zaczęły ogłaszać nadejście poranka. Na wschodzie powoli bladły gwiazdy, a zimne, zielone światło pełzało po wodzie. Na niebie zaczęły połyskiwać różowo małe chmurki i nagle pojawiło się tropikalne słońce. Wszyscy oglądali się za siebie. Czarna kropka na horyzoncie była pewnie łodzią Krokodyla. Skoro oni go widzieli, to na pewno Krokodyl widział Arkę. Niestety rzeka rozszerzała się coraz bardziej. Od brzegu do brzegu było pewnie z dziesięć mil. Hal popatrzył na mapę. Przed nimi powinno znajdować się skupisko wysp, za którym będzie kolejny szeroki odcinek. Wtedy zauważył błękitną linię wskazującą kanał między tym, co wyglądało tylko na ląd a tym, co nim naprawdę było. Dziękował losowi za szczegółową mapę. Spojrzał ku północnemu brzegowi, ale nie spostrzegł tam żadnego przesmyku -wiedział jednak, że tam jest i zmienił kurs małej floty. - Nic tam nie ma - stwierdził Banco. Przy- 142 zwyczajony do podróżowania głównymi kanałami nie znał wąskiego przesmyku. Znaleźli go jednak. Krokodyl zgubił z oczu ich jodzie, bo zasłoniły je wyspy. Hal miał nadzieję, że Krokodyl straci czas na szukanie ich między wyspami i nie znajdzie wąskiego kanału ukrytego w dżungli. Prześwit był wąski i drzewa zwierały gałęzie nad ich głowami. Wysokie, białe pnie sięgały dwustu stóp. Przeprawa przez kanał przypominała przejście przez nawę katedry - tylko że w katedrze nie ma lśniących kolorowych ptaków i mamroczących małp. Żagle na nic by się tu nie zdały, gdyż dżungla osłaniała ich od wiatru. Powierzchnia wody była gładka i wiosłowanie nie sprawiało trudności. Krokodyle pomrukiwały, gdy uderzały w nie fale wywołane przez łodzie. Chudy wymieniał uwagi z dwoma statecznymi jabiru stojącymi przy brzegu. - Spójrzcie! Jaszczurka chodzi po wodzie! - krzyknął Roger. Przestali wiosłować, by napawać się niezwykłym widokiem. Jaszczurka wraz z ogonem mierzyła około trzech stóp długości. Stała na tylnich łapach, podpierając się ogonem, który dotykał wody. Przednie łapy z pazurami uniosła do góry jak ręce. - To bazyliszek! - zawołał Hal. - Wygląda dziko! - przyznał Roger. - Ale nie jest. Ludzie, którzy go tak nazwali, myśleli, że to okrutny potwór z baśni. Uważano 43 nawet, że bazyliszek może zabić człowieka swoim oddechem lub choćby nawet wzrokiem. A sposób, w jaki stoi - niby jakiś upiór - sprawia, że wydaje się niesamowity. - To musi być duch - stwierdził Roger, który czuł się tak, jakby ktoś rzucił nań czar. - Jak żywa istota mogłaby stać na wodzie? Bazyliszek w poszukiwaniu pożywienia biegał od jednego brzegu do drugiego, w górę i w dół rzeki, nie zwracając wcale uwagi na łodzie. Mknął z niezwykłą prędkością. Gdy tylko zatrzymał się, natychmiast zaczynał tonąć. - Ma bardzo lekkie ciało - powiedział Hal. - Spójrzcie na jego wielkie, płaskie stopy - szerokie jak liście lilii wodnej. Dopóki biega, utrzymuje się na powierzchni. Co to byłby za widok w zoo! Postanowił go złapać. Ustawił łodzie po przeciwnych brzegach rzeki. Bazyliszek zaczął się niepokoić. Jaskrawoczerwony grzebień powstał na jego głowie, następny na grzbiecie, a trzeci na ogonie. Przypominał indora z trzema parami czerwonych korali. Nagle, uciekając z wody, musnął kilka gałązek, które dryfowały na powierzchni i schował się na niskim konarze. Hal ruszył do niego z siatką przymocowaną do końca długiego kija. Bazyliszek skoczył do wody, zniknął na chwilę, a potem wyskoczył jak korek i zaczął znowu biegać. Jeden z Indian - młodzieniec o imieniu Aqua, zawsze robił więcej, niż od niego oczekiwano. Teraz wyskoczył daleko z montarii i niezgrabnie 144 wylądował na bazyliszku. Obaj zniknęli pod wodą. Aqua wynurzył się z pustymi rękami. Jaszczurka wywinęła się z opresji i wyskoczyła do góry. Przypominało to film puszczony do tyłu, gdy nurek nurkuje z wody. Teraz bazyliszek naprawdę się rozzłościł. Jego trzy grzebienie płonęły czerwienią, szczęki miał otwarte, ostre pazury wyciągnięte przed siebie. Ruszył ku Aąuie. Nawet roślinożerną jaszczurkę można sprowokować. Aqua przygotował się do obrony, ale Hal ochronił go przed poważnym podrapaniem. Rzucił w dół sieć i zdążył pochwycić nie tylko jaszczurkę, ale i głowę Indianina. Bazyliszek zaskoczony nowym atakiem, zaplątał pazury w siatkę. Indianin uwolnił się i Hal wciągnął na łódź sieć wraz z żywą zawartością. Postawił nowego pasażera na pokładzie. Ważył zaskakująco niewiele jak na tak duże zwierzę. Hal zachwycił się jego ubarwieniem - miał zielo-no-brązowy tułów w ciemne pasy i czerwone grzebienie. I co za talent! To stworzenie potrafiło biegać równie dobrze po wodzie jak po lądzie. Dobrze pływało, a na drzewa wspinało się równie zwinnie jak małpa. Każde większe zoo z chęcią wiele za niego zapłaci. Och, gdyby go tylko dowiózł do zoo! Hal zgrzytał zębami na samą myśl o człowieku, który był zdecydowany ukraść albo zniszczyć jego zwierzęta. Bazyliszek próbował uciec wraz z siatką. Dwóch ludzi trzymało sieć, gdy Hal odważył się 145 wsadzić ramię do środka i nałożyć pętlę na głowę zwierzęcia. Z trudem unikał kłapiących szczęk. W końcu lina zatrzymała się za grzebieniem na głowie, tuż przed przednimi łapami. Hal zawiązał dodatkowy węzeł. Wicie się zwierzęcia czy szarpanie pazurami nie powinno go przesunąć. Gdy Hal usunął siatkę, bazyliszek zaczął biegać jak pies na smyczy. Lina miała trzydzieści stóp długości, a jej drugi koniec przywiązano do słupka przy toldzie. - Nie klatka? - spytał Banco. - Chciałbyś siedzieć w klatce? Dopóki mogę, wolę dać zwierzętom jak najwięcej swobody. Poza tym, kiedy nie są uwięzione, same się karmią. Bazyliszek myślał teraz jedynie o ucieczce, a nie o jedzeniu. Pomknął przez pokład, potem przez dziesięć stóp wody na najbliższy brzeg i wspiął się na drzewo. Łódź płynęła dalej, więc linka szybko zaplątała się w gałęzie. Arkę trzeba było cofnąć. Hal musiał rozplatać linę i wciągnąć protestujące zwierzę na pokład. Banco ucieszył się widząc zakłopotanie Hala. - Lepiej pozwól mi zrobić klatkę - zaproponował. Hal jednak trzymał się swojej koncepcji. - Kiedy złapiemy jaguara, będziesz mógł zrobić dla niego klatkę, ale nie dla bezbronnej, nieszkodliwej jaszczurki. Hal widział zbyt wiele zwierząt umierających w klatkach. Nawet w ogrodach zoologicznych zapewniano ostatnio zwierzętom otwarte przestrzenie przypominające ich naturalne środowis- 146 ka. Tolerował jednak niezadowolenie Banka, gdy czwórka uwiązanych zwierząt: tapir, bocian, legwan i bazyliszek bez przerwy zaplątywały się nawzajem w linki. Kiedy było trzeba, cierpliwie rozplątywał węzły. Kanał leśny miał osiem mil długości. Według mapy kończył się, gdy Napo i Amazonka zlewały się ze sobą. Hal nie wiedział, czy prześladowcy popłynęli za nimi. Miał już nowy plan uniknięcia pościgu. Gdy zbliżyli się do końca kanału, skierował swą małą flotę nie na rozlane wody Amazonki, gdzie znowu byliby doskonale widoczni, ale w lewo, w górę Napo. Wkrótce zakola rzeki ukryły łodzie przed wzrokiem podróżujących Amazonką. Hal wybrał spokojną zatoczkę i postanowił spędzić tam resztę dnia. Tym razem nie rzucali trapów. Małe boa zaraz wykorzystałyby je jako drogę ucieczki. Łodzie przycumowano jakieś dwadzieścia stóp od brzegu, a mężczyźni przeszli w bród na plażę. Roger znalazł się pierwszy na brzegu i dlatego jako pierwszy wpadł w kłopoty. Zapasy Roger patrzył z niedowierzaniem. Przetar oczy. To niemożliwe... Takie zwierzę po prost nie mogło istnieć. Stało na tylnich łapach i do szyi wyglądało ja niedźwiedź. Jego łeb nie przypominał jedna żadnego zwierzęcia na Ziemi. Nie miał szczę ani pyska, nic poza trąbą z małym otworem n końcu. Z tego otworu wysuwał się zygzakowa język. Istota miała ogromne, muskularne jak u goryl ramiona i wielkie zakrzywione pazury długość czterech cali. Tymi pazurami rozorywała wielki mrowisko wysokości dorosłego człowieka. Gd mrówki wyroiły się, czerwony język długoś dwóch stóp zaczął śmigać jak błyskawica. Robił t tak prędko, że prawie niemożliwe było śledzeni jego ruchów. Na scenie pojawił się Hal. - Mrówkojad wielki! - zawołał. - Musimy g złowić! Roger był zachwycony. - Nie wiedziałem, że mrówkojad może być tak ogromny! - Istnieją różne gatunki. Ten jest największy Ale okazja! 148 - Cóż, jeśli to jest tylko mrówkojad - powiedział Roger lekceważąco - złapię go dla ciebie. Ty złapałeś ostatni okaz - bazyliszka. Pozwól mi pochwycić to cudo! - I ruszył przed siebie. - Uważaj! Jest niebezpieczny. - Niebezpieczny! Jak to, ma tylko język! - I pazury... - Złapię go od tyłu. Mrówkojad wielki pomimo kiepskiego wzroku uświadomił sobie, że coś jest nie w porządku. Stanął na czworakach, skręcając przednie łapy do środka. Za nim pojawił się absolutnie fantastyczny ogon - niezwykle gęsta, gruba szczotka długości kilku stóp. Cały dziwaczny kostium od czubka trąby po koniuszek ogona z pewnością mierzył z siedem stóp. Roger błyskawicznie dopadł grzbietu mrów-kojada i zacisnął ramiona dookoła jego szyi. Spodziewał się, że teraz zaniesie go do Arki i na tym się skończy. Był więc raczej zaskoczony, kiedy z pozoru bojaźliwy mrówkojad zerwał się na tylne łapy i podrapał mu ręce pazurami. Roger musiał go puścić i odskoczyć na bok przed gwałtownymi ciosami. Mrówkojad, wciąż stojąc na tylnich łapach, machał przednimi jak pięściarz. Napierał na Rogera, wysuwając podobny do wężowego czerwony język. Hal niepokoił się o brata, ale wiedział, że Roger nie podziękowałby mu za interwencję. Był gotów uderzyć mrówkojada w głowę kolbą karabinu, gdyby sytuacja stała się krytyczna. 149 - Odsuń się! - wydyszał Roger. - To mój łup. Idąc do tyłu potknął się o pień i przewrócił na plecy. Natychmiast włochaty olbrzym zaatakował go. Teraz z kolei mrówkojad ściskał Rogera. Tak jak niedźwiedź z północnych stron, wiedział jak to się robi. Hal przypomniał sobie, że ten gatunek jest w stanie wydusić życie z pumy. Roger nie zrezygnował. Udało mu się stanąć na nogi, wciąż trzymając mrówkojada. Nigdy nie widziano dziwniejszych zapasów. Roger ściskał mocno długą trąbę i postępował tak, jakby chciał ją odkręcić. Olbrzymi ogon wił się i uderzał dookoła, smagając chłopca po policzkach, albo wprost w oczy, tak że nie widział, co robi. Cały czas czuł coraz silniejszy ból. Podstawił nogę potworowi i przewrócił go na plecy, ale zwierzę nie zwolniło uchwytu. Zapaśnicy w mgnieniu oka znowu stanęli na nogi. Roger próbował podnieść przeciwnika nad ziemię, ale nadaremnie. Lepki czerwony język smagnął Rogera po twarzy. Wydawał się pokryty klejem. Chłopak pozwolił mrówkojadowi skorzystać z tej formy ataku. On sam miał język suchy i przyklejony do podniebienia. Nie mógł znieść dłużej tego ściskania. Brutalnie skręcił trąbę - była to najprostsza rzecz pod słońcem. Jeśli bokser nie lubi ciosów w nos, to dlaczego nos mrówkojada miałby być inny? Nagle rozsunęły się krzaki i na arenę wstąpił nowy gladiator. Drugi mrówkojad wielki przychodził na pomoc swemu towarzyszowi. Dwóch na jednego - to nie fair. Hal wycelował 150 broń w nowo przybyłego. Ten znajdował się jednak tak blisko Rogera, że Hal nie ośmielił się strzelać. Aqua wysunął się do przodu z nożem w ręku _ o ile można nazwać jego maczetę długości trzydziestu trzech cali nożem. Praktycznie był to miecz o morderczym wyglądzie. Mrówkojad stanął na tylnich łapach. Mierzył pełne sześć stóp. Aqua był pięć cali niższy. Pierwszy mrówkojad wybrał zapasy z Rogerem. Drugi wolał pojedynek z użyciem śmiercionośnej broni. Potężne ramiona uzbrojone w trzy ostre jak brzytwa ostrza długości czterech cali, zamachnęły się w stronę Indianina. Były wystarczająco sprawne i mocne, by rozdzierać termitiery zbudowane z twardej jak cement gliny; termitiery odporne na ulewy pory deszczowej i na uderzenia młota czy topora. Mrówkojad potrafił walić w mrowisko wysokości dwunastu stóp tak długo, aż dostał się do wnętrza. Atakował pień drzewa tak twardy, że siekiera zostawiłaby tylko niewielkie ślady i przedzierał się do spróchniałego wnętrza pełnego termitów. Mógłby więc z łatwością obedrzeć Aquę ze skóry, gdyby go dopadł. Indianin jednak bronił się z wprawą. Parował każdy cios maczetą. Gdy tylko mógł, uderzał w ciało zwierzęcia. Rzadko go dosięgał. Jego nóż był długi, ale ramiona mrówkojada jeszcze dłuższe. Raz, gdy podszedł zbyt blisko zwierzęcia, otrzymał mocny cios w pierś. Z głębokiego rozcięcia popłynęła krew i Hal natychmiast ruszył na pomoc Indianinowi, ale 151 Aqua powstrzymał go machnięciem ręki. On, tak jak Roger, chciał wygrać tę walkę samodzielnie. Pod jednym względem Aqua miał przewagę nad swoim przeciwnikiem. Mrówkojad szybko młócił ramionami, ale miał słabe nogi. W pewnej chwili Aqua udał, że skacze w prawo, ale gdy mrówkojad robił obrót, odskoczył w lewo i stanął z boku zwierzęcia. Zanim zdążyło się obrócić, machnął maczetą z całej siły i ciął je w szyję. Wydłużona głowa spadła na ziemię. Ciało przewróciło się, ale mięśnie wciąż drżały. Płynęła krew. Jeden z ludzi podbiegł z butelką - krew będzie najsmaczniejszym obiadem dla wampirzycy. Roger i jego olbrzymi przeciwnik nie przerwali zapasów, by przyglądać się pojedynkowi. - Trzymaj się! - krzyknął Hal. - Nie pozwól, by cię zranił! Roger przywarł ciasno do mrówkojada, aby ten nie mógł zwrócić przeciw niemu swych śmiercionośnych sztyletów. Poczuł jednak zagłębiające się w plecy pazury. Uścisk zwierzęcia stawał się miażdżący. Nie mógł dłużej go znieść. Wtem wpadł na pomysł. Zaciągnął mrówkojada nad brzeg zatoki. Może mrówko jady nienawidzą wody. Mylił się - są doskonałymi pływakami. A jednak pomysł nie był taki zły. Mrówkojad nie miał nic przeciwko przebywaniu w zatoczce, ale kiedy Roger zanurzył jego wąski nos pod wodę i tam go przytrzymał, zaczął okazywać oznaki niezadowolenia. Teraz walczył, by się uwolnić, ale Roger go nie 152 puszczał. W walce podciął mu nogi i Roger nagle znalazł się na dnie rzeki z mrówkojadem na sobie. Wtedy otrzymał dawkę lekarstwa, które zaaplikował swemu przeciwnikowi. Teraz wszystko zależało od tego, który z nich dłużej wytrzyma bez oddychania. Mrówkojad osłabł pierwszy i próbował się wynurzyć, by odetchnąć. Lecz Roger zadbał, żeby długa trąba, którą wciąż ściskał, nie wydostała się nad powierzchnię wody. Mięśnie mrówkojada zwiotczały. - Nie utop go! - ostrzegł Hal. Roger wyciągnął z wody nieruchome ciało zwierzęcia i wrzucił na pokład Arki. Więzień otworzył krótkowzroczne oczy, wyciągnął czerwony język i poruszył słabo łapami. Hal zaciągnął mocno grubą linę na jego ciele, preparując coś w rodzaju uprzęży przed i za przednimi łapami. Mrówkojad zyskał swobodę ruchów na bardzo krótkiej smyczy. - Jeśli będzie grzeczny, przedłużymy linkę - stwierdził Hal. Opatrzono rany gladiatorów. Roger czuł się jak przekłuty balon i wyciągnął się na plaży. - Zdaje się, że dzisiaj sam będziesz musiał poszukać obiadu - powiedział do Hala. - Nie zazdroszczę ci szukania mrówek dla niego. Hal przeglądał jeden ze swoich podręczników. - Tu jest napisane, że żyją przez wiele lat w ogrodach zoologicznych karmione siekanym mięsem i surowymi jajami. Wcale nie muszą zbierać mrówek - powiedział, po czym zmarsz- 153 czył brwi. - A niech to, gdybym to wiedział wcześniej, nie pozwoliłbym ci bawić się z nim. Są naprawdę niebezpieczne. Zabiły wielu Indian. Zdarzyło się nawet, że jeden z nich zabił jaguara - wbił mu pazury w serce. Psa myśliwskiego rodzierają od pyska do ogona, zanim zbliży się do mrówkojada na tyle blisko, by go ugryźć. - Może będzie zagrażał naszym zwierzętom? - Nie. Piszą, że jest spokojny, o ile się go nie drażni. - Możesz być pewien, że teraz już zostawię go w spokoju - zajęczał Roger. Indianie poćwiartowali zabitą bestię i na obiad podano kotlety z mrówkojada. Mięso było twarde, żylaste i kwaśne jak ocet. Roger ugryzł jeden kęs i nie mógł zjeść więcej. Hal dzielnie, choć z pełnym obrzydzenia wyrazem twarzy próbował skończyć swoją porcję. - Wolałbym już chyba jeść mrówki - stwierdził. Ruszaj na zachód, młodzieńcze - Ogień! - krzyknął Hal. Jego flota znowu żeglowała w dół Amazonki. Gdy opłynęła zakręt, na wodzie zjawiło się krwawe odbicie gorejącej łuny na brzegu. - Może płonie indiańska wioska? - zgadywał Roger. - To nie indiańska wioska - zaprzeczył Banco. - Młody człowiek z Rio. Zbudował tu farmę. Może zaatakowali go Indianie. - Do brzegu! - rozkazał Hal. Banco nie ruszył rumplem. - Indianie mogą tam jeszcze być. Wszystkich nas zabiją. - Pomożemy mu ugasić ogień - upierał się Hal. - Do brzegu. Banco uparcie trzymał kurs. Hal wspiął się na platformę i przejął ster. Kaboklo mrucząc zszedł na pokład. Przycumowali obie łodzie kilka stóp od brzegu, gdyż Hal wciąż pamiętał o ładunku małych boa. Ludzie zeskoczyli na plażę. Hal i Roger zabrali ze sobą broń, a Indianie uzbroili się w łuki, strzały i dzidy. Banco demonstracyjnie sprawdził ostrze swego 155 noża, ale został z tyłu, kiedy pozostali wspinali się na brzeg. Nie miał serca do walki. Kiedy nikt nie zwracał na niego uwagi, zawrócił do łodzi. Hal jednak obserwował go. Nie sądził, by Banco odciął cumy i odpłynął, pozostawiając ich własnemu losowi, ale wolał nie ryzykować. - Do przodu! - rozkazał ostro. - Szybko, wracaj do szeregu. Będziesz nas prowadził. Banco marudził i mruczał, ale zbliżył się do gorliwego Aquy i szedł z nim przez dłuższą chwilę. Gdy tylko dotarli na szczyt skarpy, zobaczyli ogień. Płonął dom. Nie zauważyli Indian. Samotny człowiek próbował bezskutecznie ugasić płomienie, wylewając kubły wody wyciągane ze studni. Hal ruszył biegiem. Przypilnował, by Banco pobiegł razem z nimi, zachęcając go do tego lufą rewolweru przyciśniętą do pleców. Tak wspomagany, Banco rozwinął niezłą prędkość. Mężczyzna obejrzał się za siebie, a widząc uzbrojonych ludzi gnających w jego stronę, miał wszelkie powody, by sądzić, że za chwilę zostanie zaatakowany. Sięgnął w miejsce, gdzie powinien znajdować się rewolwer - ale go tam nie było. - Masz więcej kubłów? - zawołał Hal nie siląc się nawet na powiedzenie tego po portu-galsku. Mężczyna wyraźnie odetchnął z ulgą. - Tam w szopie - odpowiedział po angielsku. 156 Hal i jego załoga pośpieszyli do szopy.Znaleźli tam mnóstwo kubłów i wiader. Potem pognali do studni. Zamocowano tam długi łańcuch z sześcioma pojemnikami. Gdy kołowrót powrócił, pojemniki były pełne i każdy napełnił swój kubeł, potem pobiegł, by wylać go na ogień i wrócił po kolejną porcję wody. Dach małego domku był kryty blachą falistą. Nie wyglądał może zbyt pięknie, zwłaszcza że zardzewiał w amazońskich deszczach, ale miał tę zaletę, że był niepalny. Wspólnym wysiłkiem szybko ugaszono gorejące ściany. Młody człowiek wszedł do domu i zapalił lampę. Potem osunął się na podłogę. Hal i Roger zanieśli go do hamaka. Leżał tam osłabiony z zamkniętymi oczami. Hal obejrzał go dokładnie, sprawdzając, czy nie jest ranny. Aqua zdjął ręcznik ze ściany, wybiegł by zamoczyć go w wodzie, po czym wrócił i położył go na czole wyczerpanego mężczyzny. Hal podziwiał silne, czyste i inteligentne rysy młodego farmera. Wtem oczy zamrugały i otworzyły się. Nikły uśmiech przemknął przez bladą twarz nieznajomego. Poruszył wargami i wypowiedział tylko jedno słowo: „Dzięki". Roger przyszedł ze szklanką wody i podtrzymał pijącemu głowę. Mężczyzna zlustrował wzrokiem cały pokój. Podążyli za jego spojrzeniem. W pokoju panował okropny bałagan, puste skrzynki walały się po podłodze, szafy były pootwierane i puste. Domyślili się, że farmera ograbiono. Dom był dokładnie splądrowany. Nie pozostało nic 157 wartościowego. Na papierach i podłodze widniały ślady krwi. Hal podniósł portfel. Był pusty. - Musiał pan stoczyć prawdziwą walkę - stwierdził Hal, patrząc na połamane krzesła i plamy krwi. Farmer pokiwał głową. - Prawdziwą walkę - przyznał słabym głosem. - Sam pan tu mieszka? Mężczyzna znowu skinął głową. - To chyba niebezpieczne - w kraju Indian? - To nie byli Indianie. - Nie Indianie! A więc kto...? - spytał Hal, choć sam odgadł prawdę. Banda Krokodyla. - W jakim języku mówili? - Najczęściej po angielsku. Spytali mnie, czy widziałem przepływające łodzie ze zwierzętami. Powiedziałem, że nie. Chcieli żywności. Było ich ośmiu, czy dziesięciu i dałem im wszystko, bez czego mogłem się obejść. Zażądali więcej. Potem wzięli sobie sami, zabrali wszystkie moje zapasy, przenieśli je na swoje łodzie. Gdy zaprotestowałem, ten wielki facet uderzył mnie. - Miał twarz podobną do nietoperza wampira? - Tak. Skąd pan wie? - Spotkałem go. Prawdę mówiąc, właśnie nas ściga. To my wieziemy zwierzęta. Mam nadzieję, że to jego krew. - Chyba nie. Poszedłem po broń, ale zdążyli ją ukraść. Miałem tylko nóż. Kiedy ten wielki go zobaczył, schował się za plecami innych i kazał jednemu z nich mi go odebrać. Człowiek, którego zraniłem, zemścił się. Podpalił dom. Wy- 158 ciągnęli mnie na zewnątrz i trzymali tak długo, aż ogień był zbyt silny, bym sam mógł go ugasić. Wtedy puścili mnie i odpłynęli. Po drodze śmiali się, jakby uważali to wszystko za bardzo zabawne. - Jak to się stało, że mówi pan po angielsku? Nie jest pan chyba Anglikiem? - Nie, jestem Brazyliczykiem. Nazywam się Pero Sousa. Nauczyłem się angielskiego w Rio, w szkole. - Słyszałem, że to najpiękniejsze miasto świata - powiedział Hal. - Dlaczego pan je opuścił? Młody pionier uśmiechnął się i przez chwilę leżał bez słowa, zanim odpowiedział. - W Rio wisiały plakaty. Napisano na nich to, co kiedyś pisano w Ameryce Północnej: „Ruszaj na zachód, młodzieńcze". Nasz rząd chciał, abyśmy pomogli w rozwoju tej oddalonej części kraju. Przyjechałem więc. Może byłem głupi. - Zamknął oczy i leżał nieruchomo. Potem otworzył oczy, które zalśniły z ożywienia. - Nie, nie byłem głupi - powiedział stanowczo. - Jak nie był głupi Kolumb, gdy wyruszył na odkrycie Nowego Świata. Jak nie byli głupi Ojcowie Pielgrzymi, gdy dotarli do Plymouth Rock. Ani Amerykanie, którzy ruszyli na podbój Dzikiego Zachodu. - Uniósł się na łokciu i wbił wzrok w Hala. - Niech pan pomyśli, jakie istnieją tu możliwości dla młodych ludzi, takich jak pan i ja. Tutaj przebiega ostatnia granica świata. Nawet nie została zbadana. Bogactwo minerałów. 159 Największe lasy pełne szlachetnych drzew. Największa rzeka świata, która może przenieść wszystkie produkty do morza. Dorzecze Amazonki mogłoby wyżywić cały świat. Ale brakuje tu ludzi. Teraz mieszka tu jeden człowiek na milę kwadratową. Pomyślcie o tym! W Stanach Zjednoczonych mieszka czterdziestu trzech na milę kwadratową i nikt nie uważa, że jest tam zbyt tłoczno. Potrzebujemy ludzi - nie tylko Brązylij-czyków, ale ludzi z waszego kraju i z całego świata. Na wytrwałych i pracowitych czekają tu fortuny. - Powinien pan teraz odpocząć - poradził Hal. - Fortuny! - powtórzył Pero. - Ale pieniądze, które tu można zdobyć, nie są najważniejsze. Najważniejszy jest pokój na świecie. A dlaczego nie ma pokoju? Bo istnieje zbyt wiele cierpienia i głodu. Gdyby wykorzystano zasoby Amazonki, można by zmniejszyć te cierpienia i rozwiązać problem głodu. - Wiem - odparł Hal. - Ale teraz lepiej będzie, jak pan zaśnie. Pero z uśmiechem oparł się o poduszki. - Moje słowa muszą wydawać się wam bredzeniem szaleńca. Ale jutro oprowadzę was po farmie. Nie uwierzycie, co potrafi ta ziemia, dopóki nie zobaczycie na własne oczy. Hal popatrzył na spalone ściany, rozbite meble, pusty stojak na karabiny, na opróżnione szuflady i pudła, portfel bez zawartości. - Czy nie dociera do pana, że został pan doszczętnie ograbiony? - spytał. - Nie ma pan 160 broni, ubrań, zapasów, ani pieniędzy, żeby kupić ziarno czy maszyny. Widzę, że jest pan wykształconym człowiekiem. Na pewno da pan sobie radę w mieście. Może wróci pan do Rio? Zabierzemy pana ze sobą. Co zdarzyło się raz, może zdarzyć się ponownie. Istnieje wiele band takich jak ta. poza tym mieszkają tu Indianie. Jeden człowiek sarn nie poradzi sobie z dżunglą. Niech pan z nami jutro popłynie. Pero uśmiechnął się ze znużeniem. - Dziękuję, przyjacielu, ale zostanę tutaj. Rano pokażę wam dlaczego. Rankiem Hal zrozumiał, co farmer miał na myśli. Pero nie mógł mu pokazać świń, gdyż je ukradziono, ani bydła, bo je poćwiartowano, a mięso zabrano, by wykarmić bandę Krokodyla. Ale złodzieje nie byli w stanie zabrać warzywników, w których bujnie rozrastała się fasola, ryż, kukurydza, sałata, ogórki, rzodkiewki i marchew. Hal był zdumiony. - Sądziłem, że gleba jest tu tak wyjałowiona przez deszcze, że nic na niej nie urośnie. - To mity - roześmiał się Pero. - Właściwie mamy jeden problem - wszystko rośnie zbyt szybko. Przez cały czas walczymy z dżunglą i chwastami. Wszystko rośnie jak pod dotknięciem różdżki czarodziejskiej. Pęd bambusa w ciągu nocy urośnie o stopę. Wcale nie żartuję. Ziarno kukurydzy, które kiełkuje w Stanach Zjednoczonych dwa, trzy tygodnie, tutaj potrzebuje na to tylko trzech dni. Spójrzcie na te pomarańcze. 161 Hal wpatrywał się w młode drzewko obwieszone owocami wielkości piłek futbolowych. - To nie mogą być pomarańcze! One nigdy nie osiągają takich rozmiarów. - To są pomarańcze. W Kaliforni nazywają je waszyngtońskimi, ale naprawdę pochodzą z Brazylii. W Stanach mają jedną trzecią tej wielkości. Na farmie rosły też młode drzewa mango awokado, kakaowce, drzewa chlebowe, bananowce - wszystkie były obsypane owocami. Widzieli też pastwisko porośnięte świeżą zieloną trawą. W lasach należących do posiadłości Pera rosły szlachetne gatunki drzew: mahoń, cedr, kauczuk, sięgające nieba olbrzymy obwieszone orzeszkami brazylijskimi i nanerczowymi, a także wielkie, rozkrzewione figowce. Rosły tam także drzewa cenione na uprzemysłowionej północy za swe olejki. Pero miał rację. Świat potrzebował Amazonki i leżącej nad nią krainy. Ludzie, którzy odważali się ofiarować amazońskie bogactwa ludzkości, wypełniali niezwykłą misję. - Żeby wam dowieść, jakie to ważne zadanie, powiem tylko, że Narody Zjednoczone biorą teraz w nim udział - zaczął Pero. -Zebrali miliony dolarów we wszystkich krajach zainteresowanych tym, co Amazonka może zaoferować. Zorganizowano Instytut Amazoński, do którego przyjeżdżają dziesiątki specjalistów w dziedzinie górnictwa, leśnictwa, uprawy ziemi. Niektórzy z nich byli tutaj. Spodobała im się moja farma. Hal wyciągnął rękę i uścisnął mu dłoń. - Nie dziwię się, że zostajesz. Powodzenia! 162 Kiedy Hal i jego załoga odpływali, byli ubożsi 0 jeden rewolwer i o cennego Winchestera kaliber 270. Zawisły na stojaku na broń w szałasie Pera. Znajdzie je po powrocie znad rzeki. Znajdzie też pudło z amunicją, kilka ubrań, a w jednej z kieszeni swój własny portfel, ale już nie pusty. Jednak Hal czuł, że zawdzięcza Pero więcej niż farmer zawdzięczał jemu. Od tej pory był bowiem zdecydowany wygrać na przekór człowiekowi i dżungli. Jaguar przybywa na wezwanie Dni mijały bez śladu obecności Krokodyla. Ścigał ich nie wiedząc, że płyną za nim. Wcześniej czy później domyśli się i będzie czekał w zasadzce na Arkę. Hal trzymał bez przerwy straż. Zabierał też na pokład nowych pasażerów, najczęściej niewielkich: wspaniałego ibisa purpurowego, warzęchę różową, aratingę, skaligurka gujańskiego i czubacza kędzierzawego, który wkrótce stał się ulubieńcem wszystkich. Hal jednak był niezadowolony. - Takie małe okazy są też cenne. Ale musimy złowić anakondę. I jaguara. Powiedział o tym Aąuie. Coraz bardziej polegał na wiernym Indianinie. W ciągu długich godzin spędzanych na pokładzie Aqua uczył obu chłopców lingua geral - języka ogólnego. Każde plemię mieszkające nad Amazonką używa własnego języka, ale istnieje wspólny język znany w całym dorzeczu. Każdy odkrywca czy badacz powinien go poznać, gdyż wielu Indian nie zna portugalskiego, a prawie nikt nie mówi po angielsku. - Myślę, że szybko dostaniesz tigre - powiedział Aqua. - Wpływamy w jego kraj. - Już się w tym pogubiłem - poskarżył się Roger - chodzi wam o tygrysa czy jaguara? 164 - Jaguar to nazwa książkowa - przyznał Hal. _ Ale nikt tutaj tak na niego nie mówi. Nazywają go tigre, a ponieważ jest to zwierzę południowoamerykańskie, uważam, że mają prawo. Ja będę go nazywał jaguarem. Chcę jednego mieć. - Mówisz, że pochodzi z Ameryki Południowej _ sprzeciwił się Roger. - A przecież słyszeliśmy o nim w Arizonie. - Tak, i pełno ich jest w Meksyku. Tamte są inne. Mniejsze. Rzadko kiedy ważą ponad sto kilogramów - a tutejsze jaguary przekraczają dwieście. Zwierzęta meksykańskie mają ciemne barwy - tutejsze są jaskrawożółte z czarnym wzorem. Oczywiście nie są to paski, lecz coś w rodzaju pękniętego pierścienia. Jaguar meksykański ucieka zaniepokojony, jeśli tylko może. Jaguar amazoński atakuje bez wahania. Są bardzo okrutne i silne. Niedawno czytałem, co napisał o nich Sasha Siemel. Twierdzi, że południowoamerykański jaguar może zabić afrykańskiego lwa. - To ten facet, którego nazywają „czło-wiek-jaguar"? - Tak. Zatrudniają go bogaci hodowcy bydła. Jaguary wyrządzają im duże szkody. Przeciętne ranczo traci przez nie trzy tysiące sztuk rocznie. Siemel walczy z dzidą. Uważa, że jest skuteczniejsza niż broń palna, bo żeby zabić jaguara trzeba strzelać kilkakrotnie. Nawet jeśli trafisz go w serce, nie przestaje atakować i zabije cię, zanim sam padnie. - Już się cieszę na widok twojej szarży z dzidą na jaguara - rozpromienił się Roger. 165 - Obawiam się, że nie będziesz miał tej przyjemności. To stary indiański sposób - zostawię g0 Aąuie. Mam jednak nadzieję, że nie będzie to konieczne; chcemy złowić go żywego, a nie martwego. Bez wątpienia tereny, które przemierzali, były zamieszkane przez jaguary. Co noc słyszeli ich ryki. Najbardziej przerażające było to, że ryk jaguara wydawał się dochodzić z bardzo bliska, gdy tymczasem zwierzę znajdowało się dwie, trzy mile dalej. Ryk zaczynał się od kilku kaszlnięć, które stawały się coraz szybsze i głośniejsze, aż przechodził w grom, który zdawał się trząść dżunglą - a już na pewno targał nerwami słuchaczy. Potem ryk słabł i kończył się kilkoma głuchymi pomrukami. Kiedy milkł, wydawało się, że powietrze wciąż drży. Dzięki tym pomrukom na końcu ryku można było określić, jak blisko znajduje się zwierzę. - Jeśli nie słyszysz pomruków, on jest daleko - mówił Aqua. - Kiedy je słyszysz - uważaj - jest bardzo blisko! Modulowany ryk jaguara przypomina niesamowitą syrenę alarmową. Nie sposób go przespać. Podróżowali teraz w ciągu dnia, a wieczorem zawieszali hamaki na brzegu. Przez całą noc palili ognisko. Hal nie był pewien, czy ogień odstrasza zwierzęta, czy też je przyciąga. Może przerażał te płochliwe. Bowiem pewnej nocy Hal wyjrzał z hamaka i dostrzegł wielką żółto-czarną głowę dwadzieścia stóp od siebie. Jaguar go nie widział, ale wpatrywał się z wyraźną ciekawością w ogień. 166 Jego wielkie żółte oczy błyszczały w świetle. Zwierzę leżało wyciągnięte, jak kot grzejący się przy kominku. Jego olbrzymie szczęki rozwarły się w kocim ziewnięciu. Hal był zupełnie nieprzygotowany na tę wizytę. Nie miał gotowej klatki, ani sieci, a jego ludzie spali - niektórzy na brzegu, niektórzy w montarii. Ci, którym nie przeszkadzały pełzające małe boa, spali w skifie. Gdyby Hal krzyknął, zalarmowałby zwierzę. Miał przy sobie sztucer, ale nie byłby w stanie zabić tak wspaniałego stworzenia. Z drugiej strony, nie miał ochoty iść spać, skoro o dwadzieścia stóp dalej leżał jaguar - a nie zdradzał on chęci odejścia. Jeden z Indian wstał, by dorzucić drewna do ognia. Jaguar usiadł na zadnich łapach i przyglądał się jego ruchom z zainteresowaniem. Hal wstrzymał oddech. Powoli podniósł sztucer i wycelował, ale nie strzelił. Jedna kula mogłaby zmienić spokojnego kota w rozjuszonego demona. Hal tłumaczył sobie, że nawet najdziksze zwierzęta rzadko atakują człowieka, jeśli nie są ranne lub zapędzone w pułapkę. Wiedział też, że ta prawda nie odnosi się do jaguarów. Znane były liczne przypadki napadania tych zwierząt na ludzi. Najczęściej jaguary zabijają drwali i zbieraczy mleczka kauczukowego. Raz pewien żeglarz uratował życie, ale stracił rękę. Zdarzyło się też, że jaguar zaatakował w kościele trzech księży - dwóch zginęło, jeden uciekł. W ogrodzie zoologicznym w Buenos Aires drapieżnik zabił trzy 167 osoby. Przytaczano też opowieść o argentyńskim naukowcu. Jego obóz co noc odwiedzał jaguar który zasmakował w suszonej wołowinie; kiedy została zawieszona poza jego zasięgiem, rozczarowany drapieżnik zaatakował człowieka i roztrzaskał mu czaszkę jednym kłapnięciem szczęk. Hal słyszał dziesiątki takich opowieści, ale nie mógł sobie teraz żadnej z nich przypomnieć. Tylko jedną pamiętał bardzo wyraziście. Był to raport złożony przez przyrodnika Azarę: sześciu ludzi spało przy ognisku; rano obudziło się tylko czterech i znalazło na wpół pożarte ciała pozostałej dwójki niedaleko w dżungli. Indianin przeszedł między ogniskiem a jaguarem. Hal trzymał palec na spuście. Czuł zimny pot zalewający mu czoło. Jaguar podniósł nos, jakby węsząc. Czy to brązowe dwunożne stworzenie wystarczy na dobry obiad? Ale nie poruszył się. Nagle, niedaleko w dżungli, odezwało się wysokie rżenie tapira. Natychmiast wielka głowa jaguara zwróciła się w tamtą stronę. Podniósł się i bezgłośnie ruszył w ciemność. Po chwili ciszę rozdarł przeraźliwy pisk tapira i ogłuszający ryk króla dżungli. Wszyscy w obozie zerwali się na równe nogi. Roger powiedział łamiącym się głosem: - Cieszę się, że płonie ognisko. Naprawdę je odstrasza. Hal postanowił nie martwić brata opowieścią o tym, co widział. Po pięciu minutach Roger znowu zasnął. A Hal trzymał straż przez całą noc. 168 Rano znalazł ślady. Każdy odcisk stopy miał wielkość talerza i był prawie idealnie okrągły. Odległości między palcami były równe, a pazury nie zostawiły śladów - jaguar idąc chował je. Ślady nie wskazywały na to, że pozostawiła je dzika bestia. Były delikatne i gładkie, jakby ktoś przyciskał do ziemi aksamitne poduszeczki. Hal pokazał tropy Aąuie. - Łapa jaguara jest miękka - powiedział Aqua - ale silna! Jednym ciosem zabija wołu. Hal i Roger przy pomocy Aquy podążyli za tropem do dżungli. Doszli w końcu do miejsca, gdzie tapir i jaguar stoczyły ze sobą walkę. Trawa była pognieciona, ziemia zorana, a wokół leżały połamane gałęzie. Nie znaleźli ciała zabitego tapira. Hal był rozczarowany. Miał nadzieję, że w tym miejscu złapie jaguara. Kiedy wielki kot zabija duże zwierzę, najczęściej pożera tyle, ile zdoła; zostawia łup na kilka godzin i wraca by znowu jeść. Przebiegły łowca może wówczas zaczaić się na niego z bronią lub klatką. Tym razem drapieżnik okazał się sprytniejszy niż myśliwy. - Spójrzcie na ścieżkę - krzyknął Roger. - Tu muszą być Indianie. - Nie Indianie - stwierdził Aqua. - Jaguar zrobił ścieżkę. - Ale jest szeroka jak trzy jaguary. - Ciągnął tapira. Hal patrzył bez słowa. Nie mógł w to uwierzyć. Od stratowanej areny prowadziła w gęstwinę 169 szeroka na trzy czy cztery stopy droga - podszycie było zrównane, jakby przejechał po nim walec. - Jak jaguar mógł ciągnąć tapira? - zastanawiał się. - Przecież jest prawie tak ciężki jak krowa. Nie było jednak żadnej wątpliwości. Największe z południowoamerykańskich dzikich zwierząt zostało przeciągnięte przez dziewiczą dżunglę, przez którą trudno było przedrzeć się człowiekowi uzbrojonemu w maczetę. Podążyli tropem drapieżnika. Miejscami droga zmieniała się w tunel, gdyż jaguar nie mierzył więcej jak trzy stopy wysokości. Pochylali się i przedzierali dalej. Sądzili się, że za chwilę natkną się na martwego tapira lub jaguara. Ale trop ciągnął się już ponad milę. Wtedy wyszli na brzeg Amazonki. Ślady docierały do wody. I to było wszystko. Hal spojrzał na drugi brzeg. Rzeka miała kilka mil szerokości. Jego podziw dla jaguara wzrósł jeszcze bardziej. - Nie wiedziałem, że potrafią pływać - przyznał się Roger. - Lepiej od ciebie. Jaguar uwielbia wodę. Pewnie jego żona i dzieci mieszkają po drugiej stronie i chciał podzielić się z nimi posiłkiem. Pomyślcie tylko. Przepłynął taką odległość ciągnąc łup dwa razy cięższy od siebie! - Hal przypomniał sobie informację o jaguarze, który zabił konia i przepłynął z nim rzekę. Poza tym słynny Brązy li jczyk, generał Rondon pisał, że widziano jaguara, który ciągnął martwego konia przez gęstą dżunglę do odległego o milę wodopoju, aby móc spożyć posiłek popijając. 170 Spryt zwierzęcia dorównywał jego sile. Mogło dotrzeć do rzeki prostą drogą obok obozowiska, ale wybrało trasę okrężną, nie ryzykując utraty łupu. W drodze powrotnej Aqua pokazał chłopcom dziwny widok - salon piękności drapieżników. Było to wielkie drzewo. Na wysokości sześciu, siedmiu stóp zauważyli głębokie rowki i zadrapania - ślady pazurów jaguarów. W ten sposób - wyjaśnił Aqua - drapieżniki ostrzyły sobie pazury. Zachowywały się jak koty domowe. Stawały na tylnich łapach, opierały o drzewa i wielokrotnie drapały pazurami o pień. W miejscu, gdzie piersią dotykały drzewa, wygładziły korę. Jaguary nie lubią żartów Dotarli do prawdziwej krainy jaguarów. Zrozumieli to w ciągu jednego dnia podróży. Roger płynął na przedzie w skifie. Nagle dał znać swojej dwuosobowej załodze, żeby przestała wiosłować. Wskazał małą zatoczkę. Hal zatrzymał wioślarzy i po chwili Arka dryfowała burta w burtę ze skifem. Na pniu zwisającym nad wodą siedział olbrzymi jaguar. Głowę odwrócił w drugą stronę, więc nie zauważył cicho podpływających łodzi. Łowił ryby. Używał jako przynęty własnego ogona. Leciutko muskał powierzchnię wody jego koniuszkiem. Owady lub spadające owoce wywołałyby ten sam dźwięk. Ryby powinny podpłynąć, by to sprawdzić. Nagle jaguar szybko machnął łapą i wyjął rybę w zaciśniętych pazurach. Wrzucił ją sobie do pyska i pożarł z widocznym smakiem. Rozejrzawszy się leniwie dookoła zauważył łodzie. Wstał powoli, zbyt dumny by biec, i odszedł dostojnie w gąszcz. Aqua rozpromienił się. - Bardzo mądry jaguar - stwierdził z dum jakby zwierzę było jego własnością. 172 Roger nie wierzył własnym oczom. - Myślisz, że on naprawdę używał ogona jako przynęty na ryby? Czy piszą o tym w twoich książkach, profesorze? Hal, jak zwykle, zagłębił się w lekturze. - No cóż, napisano tutaj coś zupełnie fantastycznego. Autorem jest zoolog, któremu możesz zaufać - Wallace. Posłuchaj tylko: „Indianie twierdzą, że jaguar jest najsprytniejszym zwierzęciem w dżungli. Potrafi bardzo dokładnie naśladować głosy prawie wszystkich ptaków i zwierząt, i tak je do siebie przywołuje; łowi ryby w rzekach - uderzając ogonem o wodę imituje dźwięk wydawany przez spadający owoc, a gdy ryba podpływa, chwyta ją pazurami. Łapie i pożera żółwie. Sam znalazłem nietknięte skorupy, które dokładnie oczyścił pazurami. Atakuje nawet delfiny amazońskie w ich własnym środowisku, a naoczny świadek zapewniał mnie, że widział, jak jaguar wyciągał z wody to ogromne zwierzę, ważące prawie tyle co wół." - Ojej! - skomentował Roger. - I ty sądzisz, że złapiesz tak silne i sprytne zwierzę?! Oszalałeś chyba! Banco zainteresował się rozmową. - Senhor życzy sobie złowić jaguara? -spytał. - Mam właśnie taki zamiar - odparł Hal. Łudził się, że Banco, który okazał się malkontentem, teraz zaproponuje swą pomoc. Na próżno. - Nie możesz złapać jaguara - stwierdził Banco. 173 - Dlaczego nie? - Do tego potrzeba dwudziestu, trzydziestu ludzi. A nas jest tylko siedmiu i chłopiec. - A „człowiek - jaguar" zabija jaguara sam. - On go zabija. Nie chwyta żywcem. To różnica. Hal musiał przyznać, że to prawda. Ale tym bardziej był zdecydowany zabrać do domu jaguara. Przerwał podróż w południe i zarządził zejście na ląd. Po posiłku przystąpili do pracy - zaczęli budować klatkę. Kiedy Banco zaprotestował, Hal powiedział: - Banco, zostaniemy tu tak długo, dopóki nie złowimy jaguara - nawet jeśli ma to potrwać miesiąc. Chcieli zbudować nie tylko mocną, ale i lekką klatkę, więc ścięli grube, wysokie bambusy. Połączyli je zielonymi, mocnymi lianami. Na jednym końcu zrobili drzwi. Powstała klatka raczej niewielka, aby zwierzę nie mogło jej połamać od środka. Miała około czterech stóp szerokości, cztery stopy wysokości i dziesięć długości. Hal znalazł niedaleko tropy prowadzące do wodopoju. Szukał śladów jaguara, ale musiał poprosić Aquę o pomoc. Indianin znalazł je, a były na tyle wielkie, aby zaspokoić ambicje najbardziej wybrednego łowcy. Hal z załogą zaczęli kopać dół. Indianie chętnie pracowali, ale Banco usiadł z jednej strony dołu i mruczał coś do siebie. Wykopali pułapkę - głę- 174 boką i szeroką na sześć stóp - prawie na środku ścieżki wydeptanej przez zwierzęta. Wtedy ludzie pod kierunkiem Hala nacięli palików i ułożyli je w poprzek dołu. Na nich Hal położył szeroką pętlę lassa. Potem wspiął się na wysokie drzewo zwieszające się nad dołem i przywiązał drugi koniec lassa do gałęzi, tak aby lina była lekko napięta. Zasypali paliki i linę grubą warstwą liści, by zamaskować pułapkę. Podnieśli klatkę i umieścili ją blisko, ale w ukryciu za krzewami. Pomysł polegał na tym, że jaguar wpadnie w pętlę, która zaciśnie się, gdy zwierzę wpadnie do dołu. Potem go się stamtąd wyciągnie i zamknie w klatce. Banco prychał sarkastycznie. - Tego nie możesz zrobić - stwierdził. Wrócili do obozu i czekali. Ściemniało się, gdy Hal usłyszał ruch na ścieżce. Pomknął przez las w kierunku dołu. Czekało go jednak rozczarowanie. Dół był zajęty, ale nie przez jaguara. Wielki leśny włóczęga - tapir - wpadł do pułapki. Hal miał już tapira i nie chciał następnego. Powierzchnia na pokładzie była zbyt cenna. Aż dwie godziny zabrało im wyciągnięcie ciężkiego zwierzęcia, naprawienie pułapki, przykrycie jej liśćmi i umieszczenie na miejscu lassa. Wrócili do obozowiska i znowu zaczęli czekać. Hal zaczynał już tracić nadzieję, że jego plan się powiedzie. 175 - Aqua - powiedział - nie chcemy tych wszystkich zwierząt z dżungli, które pewnie wpadną do naszego dołu. Chcemy jaguara. - To pozwól mi go zawołać - odparł Indianin. Poszedł po swoje zawiniątko i wyciągnął róg wołu. Hal ruszył za nim na ścieżkę do miejsca, gdzie wychodziła na brzeg rzeki. Aqua przytknął wargi do rogu i wydobył z niego głos, który z pewnością nie należał do niego. Był to głos jaguara - zaczynający się od kaszlnięć, wznoszący się w diabelski ryk i kończący niskimi, powolnymi pomrukami. W podobny sposób nawoływano łosie w lasach północy - ale ich ryk był inny! Nasłuchiwali. Małe zwierzęta z dżungli zamarły i zamilkły. Nie usłyszeli jednak zawołania jaguara w odpowiedzi. - Chyba czeka nas długa noc - stwierdził Hal. Przez całą noc Aqua powtarzał co jakiś czas wołanie. Dopiero tuż przed świtem z oddali nadeszła kaszląca odpowiedź. Blade szare światło rozjaśniało czarną rzekę, ale w dżungli panowała nieprzenikniona ciemność. Aqua zawołał jeszcze raz. Znowu nadeszła odpowiedź. Teraz usłyszeli już niskie pomruki na końcu wołania. To oznaczało, że zwierzę było odległe niecałą milę. Po jakimś czasie mieli wrażenie, że zwierzę skryło się tuż za pobliskimi krzewami. Wtedy ryk nagle umilkł w połowie, a kiedy usłyszeli go znowu, pojawiła się w nim nowa nuta. Nie był to głos kogoś śpieszącego na spotkanie z przyj acie- 176 lem, ale kogoś oszukanego i schwytanego przez wroga. Była w nim tak dzika furia, że lodowaty dreszcz przebiegł Halowi po plecach. - Wpadł do dołu! - powiedział. Pobiegli do pułapki, gdzie dołączyli do nich pozostali z obozu. Dół przypominał ogromny garnek wściekle gotującej się żółci i czerni. Wszyscy oprócz Banka krzyczeli z radości, ale nawet na nim niezwykły widok wywarł wrażenie. Naprężona lina zwisała z drzewa, a gałąź, do której ją przywiązali, trzeszczała. Najwyraźniej jaguar dobrze złapał się w pętlę. Pozostała więc tylko kwestia zamknięcia zwierzęcia w klatce! Hal patrzył z niechęcią na wijącą się masę mięśni, a rodzierające ryki szarpały mu nerwy. Ten szalejący demon z pewnością nie był w nastroju sprzyjającym spacerom do klatki. Hal rozkazał, by przyniesiono ją na skraj dołu i otwarto drzwi. Wszedł na drzewo i odwiązał linę. Zszedł na dół, przesunął linę przez drzwi i pręty w przeciwległej ścianie klatki. Teraz, gdyby wszyscy ciągnęli, może dałoby się wyciągnąć jaguara wprost do klatki. Teoretycznie wszystko było w porządku. Chwytano już jaguary w ten sposób. Ale Hal nie wziął pod uwagę Banka. Kaboklo zamiast ciągnąć wraz z innymi, usiadł pod drzewem i wygłaszał ironiczne uwagi. Jaguarowi usiłującemu wydostać się z dołu, pomagali ciągnący linę mężczyźni. Znalazł się tuż przy drzwiach klatki. Nie widział ludzi 177 ukrytych wśród liści, ale Banco był widoczny z daleka. Oczy ogromnego kota zabłysły. Ze straszliwym rykiem skoczył w stronę Banka. Wyszarpnął linęz rąk ciągnących. Banco wydał z siebie przeraźliwy wrzask i niezgrabnie wspiął się na drzewo. Gdyby miał czas do namysłu, pewnie postąpiłby inaczej. Nie mógł wybrać gorzej. Jaguar - znawca sztuki wspinaczki, podążył za nim. - Zastrzelcie go! Zastrzelcie! - krzyczał Banco. Hal trzymał w rękach sztucer, ale nie podniósł go do ramienia. Banco wspinał się coraz wyżej. Pewnie wydawało mu się, że gdy dotrze do cienkich gałęzi, jaguar za nim nie podąży. Plan miał szansę powodzenia, ale kaboklo natknął się na gniazdo os! Zatrzymało go gniewne buczenie. Palcami naruszył gniazdo i wyleciała z niego rozjuszona setka mieszkańców, by sprawdzić, kto im składa wizytę. Niebiosa drżały od krzyków Banka, który wył z bólu, gdy osy żądliły go w twarz i po całym ciele. Jaguar nadchodził, wbijając pazury głęboko w pień drzewa i poruszając się z przerażającym wdziękiem ogromnego węża. Banco nie widział w tym wdzięku! Patrzył w dół, prosto w dwoje błyszczących jak latarnie oczu i w otwartą paszczę wypełnioną ostrymi zębami. Jaguar przestał już ryczeć. Warczał cicho i nisko, jakby sprawiała mu przyjemność perspektywa łatwego łupu. 178 Hal wstydził się sam przed sobą, że przyglądanie się tej scenie daje mu tyle satysfakcji. Ale nie mógł lekkomyślnie zostawić Banka osom i jaguarowi. Pochwycił koniec liny i obwiązał nią gałąź tak, że zwierzę nie mogło wspiąć się wyżej. Banco tego nie wiedział i spodziewał się, że w każdej chwili może zostać pochwycony i pożarty. Hal był tak z tego zadowolony, że pozwolił mu bać się jeszcze trochę dłużej. Banco oganiał się rozpaczliwie od os, rozjuszając je tylko bardziej. Klepał się i walił, aż stracił równowagę i zsunął wprost w czekającą paszczę. W ostatniej chwili złapał się gałęzi. Serce podskoczyło Halowi do gardła. Chyba przeciągnął tę zabawę zbyt długo. Wezwał ludzi i poluzował linę. Wszyscy pochwycili ją i zaczęli ściągać zwierzę z drzewa. Przyniesiono klatkę i ustawiono pod drzewem. Linę ponownie przeciągnięto przez drzwi i pręty. - Razem! - krzyknął Hal. - Ciągnąć! Pociągnęli z całej siły i nagle lina pękła. Hal natychmiast zaczął wspinać się na drzewo. Porzucił sztucer, ale rewolwer miał w olstrze. Wiedział, co musi zrobić. Zabić jaguara, zanim jaguar zabije Banka. Banco wrzeszczał histerycznie, jaguar wspinał się powoli. Byli teraz tak blisko siebie, że Hal nie odważył się strzelać z obawy przed zranieniem człowieka zamiast zwierzęcia. Jaguar z dzikim pomrukiem skoczył ku stopie 179 Banka, mijając ją o cale. Banco podciągnął ją5 skrył się wyżej w gnieździe os i krzyczał wniebogłosy. Jaguar szykował się do następnego skoku, gdy Hal wycelował rewolwer i strzaskał mu tylną łapę. Odniosło to pożądany efekt. Bestia zapomniała o Banku i zwróciła się ku nowemu prześladowcy. Jego głowa znalazła się z daleka od przytulonej do pnia postaci i Hal wystrzelił ponownie. Nie czekał, aby sprawdzić, czy kula znalazła swój cel. Przeraźliwy ryk powiedział mu, że trafił. Zsunął się po drzewie tak szybko, że podarł szorty. Był pewien, że jaguar za nim podąży i miał rację. Ledwie dosięgną! ziemi, gdy jaguar skoczył z gałęzi z wysokości piętnastu stóp. Znalazł się na miejscu, gdzie przed ułamkiem sekundy stał jego wróg. Hal odskoczył szybko na bok. Strzelił jeszcze raz. Chybił. Dłoń mu drżała, rewolwer się kołysał. Strzelił znowu i jeszcze raz. Uświadomił sobie, że Roger strzela że sztucera. Jaguar przewracał się, stawał, dyszał krwią, wył chrapliwie i atakował znowu. Hal poczuł się chory i słaby. Wszystko - jaguara, ludzi, las skryła mgła. Wszystko wirowało szaleńczo. Próbował zebrać się w sobie. Strzelił prosto w otwartą paszczę. Jaguar opluwał go krwią. Dotarło do niego, że ktoś jeszcze bierze udział w tej walce. Aqua ze swoją włócznią. Walczył na stary indiański sposób. Sposób przyjęty przez człowieka-jaguara. Ale ta włócznia miała dwa 180 ostrza zamiast jednego. Przypominała widelec z dwoma zębami. Strzelali do jaguara raz po raz. A jednak wciąż atakował z kaszlącym rykiem, wypełniającym powietrze czerwonymi kropelkami. Żaden człowiek nie mógłby zatrzymać tego pociągu ekspresowego. Aqua nie próbował zatrzymać go licząc na własną siłę. Gdy tylko włócznia przebiła pierś jaguara, Indianin wcisnął drugi jej koniec w ziemię, by przejęła siłę uderzenia. Jaguar zamarł w bezruchu. Aqua rzucił się do przodu z włócznią próbując przewrócić zwierzę na plecy. Ale jaguar wykręcił się, uwolnił od włóczni i znowu z rykiem zaatakował. Rzucił się Aąuie do gardła. Hal i Roger strzelali bez przerwy. Król dżungli, stopniowo rozrywany na strzępy, wciąż walczył. Jeszcze raz Aqua wbił włócznię w jego pierś i oparł drugi koniec o ziemię. Włócznia zgięła się jak łuk, ale powstrzymała atak. Jaguar zatoczył się. Gdy stracił równowagę, Aqua zawisł na włóczni całym swoim ciężarem. Przewrócił zwierzę na plecy. Ale wszystkie łapy sięgały w kierunku Aquy, drąc pazurami powietrze. Indianin zrobił krok, by znaleźć się za głową zwierzęcia, lecz wciąż mocno przyciskał jego ciało do ziemi. Wreszcie znalazł się poza zasięgiem potężnych łap, które ruszały się we wszystkich kierunkach, gdyż zwierzę rozpaczliwie próbowało się uwolnić. Aqua zahuśtał się na włóczni w tył i w przód naciskając ją przy tym coraz mocniej, przebijając 181 zwierzęciu serce. Hal opróżnił magazynek rewol-wera w ogromną głowę jaguara. Wciąż trwała walka. Jaguar rozorywał ziemię wokół, łamał gałęzie. Ale ryki stawały się coraz słabsze. Wielkie łapy przebijały powietrze z coraz mniejszą siłą. Potężna bestia znieruchmiała. Krew płynęła z jej serca. Chłopcy i Aqua nie czuli smaku zwycięstwa. Przegrali tę bitwę. Musieli złowić żywego jaguara. Jaguar schwytany za ogon Załoga zjadła jaguara, choć nie był zbyt smaczny. Indianie wierzą, że jedzenie odważnego zwierzęcia czyni ich odważnymi. Hal czekał dzień i noc, aż następny jaguar pojawi się na ścieżce do wodopoju, ale na próżno. - Dobrze - powiedział - jeśli nie przyjdą do nas, pójdziemy do nich. Z Rogerem i trzema Indianami wrócili na ścieżkę prowadzącą do dżungli i podążyli śladem jaguarów. Tropy, zaznaczone wyraźnie w miękkiej ziemi, zaprowadziły ich w końcu do niskiego wzgórza, w którym znaleźli jaskinię. Tam prowadziły ślady. Hal podszedł ostrożnie do wejścia. Wyciągnął rewolwer, ale miał ogromną nadzieję, że nie będzie musiał go użyć. Jedna walka na śmierć i życie z jaguarem w zupełności mu wystarczała. Zajrzał w ciemność. Nic nie widział, nic nie słyszał: ani warczenia, ani nawet oddychania. Czuł jednak silny zwierzęcy odór. Prawdopodobnie jaskina była duża i jaguary znajdowały się w jej głębi. Przynieśli mocną siatkę z konopnej liny. Hal zawiesił ją nad wejściem do jaskini. Zupełnie zasłaniała otwór. Cztery rogi siatki umocowali 183 kołkami do ziemi - ale bardzo lekko, tak aby wyrwało je miotanie się jaguara w sieci. Hal przywiązał mocno grubą linę do każdego rogu. W odległości dziesięciu stóp te cztery liny łączyły się i splatały tworząc pojedynczą, mocną linę, która biegła nad gałęzią drzewa i opadała do samej ziemi. Gdyby jaguar zaplątał się w sieć, wszyscy ciągnęliby za linę, która przechodziła przez gałąź. Owinięty siecią jaguar zostałby uniesiony nad ziemię. Tam zwierzę byłoby bezradne. Można by wtedy poczekać, aż opadnie z sił, sprowadzić do klatki wraz z siecią, a potem sieć wyciągnąć przez pręty. Hal czytał o tym w książkach. Czterech mężczyzn zaczęło pełnić wartę przy końcu liny. Co cztery godziny zmieniali ich następni. Dwie najbardziej prawdopodobne pory, kiedy coś mogło się zdarzyć, to wschód i zachód słońca. Wtedy właśnie jaguar lubi napić się i idzie do rzeki albo do leśnego wodopoju. Cały dzień Hal i jego ludzie pełnili straż. Po zachodzie słońca wyczekiwanie stało się trudne do zniesienia. Nic się nie działo. Sieć łopotała leniwie w wieczornej bryzie. Zwierzęta dżungli, jak zwykle o zmierzchu, rozpoczęły swe śpiewy, ale żaden dźwięk nie dochodził z jaskini. Hal był zniechęcony. - Pokażę ci inny sposób zdobycia jaguara - powiedział Aqua. - Chodźmy nad rzekę. Hal cieszył się z odmiany. Zostawił czterech ludzi na straży przy jaskini i poszedł z Aquą. Wsiedli do skifa. Podnieśli kotwicę, powiosłowali 184 daleko od obozowiska. Aqua przedtem przeszukał toldo i znalazł inną sieć. Wyciągnął raz jeszcze róg młodego wołu i przyłożył do warg. Hal pomyślał, że żaden jaguar nie wydałby z siebie bardziej jaguarowego wołania. - W noc taką jak ta, kiedy rzeka jest gładka - powiedział Aqua - jaguar lubi popływać. Jaguara łatwiej złapać w wodzie. Jest zbyt zajęty pływaniem, by walczyć. Wołał kilkakrotnie. Mijały godziny. Hal zziąbł i chciało mu się spać. Zawsze wydawało mu się, że chwytanie jaguara będzie najbardziej podniecającym zajęciem na świecie. A teraz nudził się. Tęsknił za swoim hamakiem i grubym kocem. - Chyba nadchodzi - wyszeptał Aqua i Hal otrząsnął się ze snu. Gdzieś między łodzią a brzegiem odezwały się warknięcia, których nie mógł wydać z siebie krokodyl. Aqua zawołał znowu. Usłyszeli więcej pomruków czy kaszlnięć, trochę przytłumionych przez wodę. Wtedy Hal zobaczył, że coś płynie. Znieruchomiał. Dostrzegał już głowę jaguara, ale była bardzo mała. Dłonie zacisnął na sieci. Przygotował się do rzutu. Pływak zatrzymał się, jakby nagle zwątpił. Aqua raz jeszcze zadął w róg, tym razem bardzo cicho. Musiało to brzmieć rzeczywiście jak ryk jaguara, bo drapieżnik nadpłynął. Hal otrząsnął się z resztek snu. Drżał z podniecenia. Zbyt późno uświadomił sobie, że nie przemyślał zbyt dokładnie planu tej walki. Za bardzo zaufał Aquie. 185 A jeżeli złapią jaguara w sieć, to co wtedy? Nie miał czasu na rozważenie tej kwestii, bo jaguar pojawił się obok burty. Nad wodę wystawała jego głowa i koniuszek ogona. Gdyby Hal się wychylił, mógłby go złapać za ogon. Nagle doznał olśnienia. Szybkim ruchem pochwycił ogon. - Wiosłuj, Aqua, wiosłuj! - pociągnął ogon do góry, zatapiając głowę jaguara w wodzie. - Wiosłuj z wszystkich sił! Aqua skoczył do wioseł i ruszył. Hal zebrał siły. Dochodził do nich spod wody gulgotliwy ryk. Jaguar machał z wściekłością łapami, ale nie mógł wyciągnąć głowy ani przednich łap. Prawie przez cały czas miał głowę w wodzie. Zwierzę po prostu tonęło. Przestało walczyć. Nagle zaczęło ciążyć. Hal krzyknął do Aquy i wciągnęli jaguara do łódki. Nie było to zbyt trudne, bo złapali mały okaz - ważył niewiele ponad siedemdziesiąt kilo. Położyli zwierzę na sieci. Nawet przy słabym świetle widzieli, jak jest piękne - prawdziwa gratka! Hal miał nadzieję, że go całkiem nie utopił. Ostrożnie sprawdził serce - wciąż biło. Zastanawiał się, czy nie powinien udzielić mu pierwszej pomocy. Nie miał trudności z podjęciem decyzji, gdyż jaguar poruszył się. Hal skoczył na równe nogi. - Szybko! Owińmy go siecią! Podnieśli brzegi sieci i związali je ze sobą. Zrobili to w samą porę. Jaguar zaczął warczeć i wymierzać słabe ciosy. Pewnie spędzi kilka godzin próbując wydostać się z siatki, ale był 186 w niej niegroźny jak kociak w torbie. Przymocowali sieć do masztu. - To wystarczy do rana. Potem zrobimy dla niej klatkę. Hal nie odczuwał satysfakcji. Mała samica jaguara była cenna, ale on wciąż rozmyślał o drapieżniku, który siedział w jaskini. Kiedy żadne zwierzę nie pojawiło się do świtu, postanowił wejść do środka i sprawdzić. Trzymał rewolwer w jednej ręce, a kij w drugiej. Na końcu kija przymocował latarkę. Miał nadzieję, że jeśli znajdzie jaguara, zdezorientuje go światłem latarki, poszturcha kijem i zmusi do wbiegnięcia prosto w sieć. Wchodził powoli do jaskini, machając przed sobą latarką. Jaskinia była głęboka i skręcała w lewo. Gdy doszedł do zakrętu, usłyszał niski pomruk w ciemności. Zaczął żałować, że nie został na zewnątrz, w słońcu. Poruszył latarką tu i tam, ale nic nie widział, nic poza dwoma błyszczącymi kropkami. Wtedy uświadomił sobie, że te dwie kropki to oczy. Następny pomruk sprawił, że zrobiło mu się zimno. Na próżno usiłował oświetlić resztę ciała. Powinien zobaczyć jaskrawożółtą skórę z czarnymi obwódkami. Ale wydawało mu się, że nie ma nic poza parą płonących ślepi. Usłyszał kolejny niepokojący pomruk. Przypomniał sobie, że dzikie zwierzę zazwyczaj nie atakuje, chyba że nie ma już dokąd uciec. Hal wiedział, że nie wolno mu do tego dopuścić. 187 Podszedł do odległej ściany z prawej strony, tak aby zwierzę mogło uciec z lewej. Jaskinia była szeroka, więc jaguar miał wiele miejsca. Mógł uciec nie zbliżając się do Hala. Powinien wybiec z groty i wpaść prosto w sieć. Hal poznał, że jaguar musi być wielki po basowym pomruku i rozstawie oczu. Czuł się zdezorientowany, bo nie widział ciała zwierzęcia. Wciąż czekał, ale jaguar się nie poruszył. Hal zrobił krok do przodu, blisko ściany. Wciąż miał nadzieję, że nie trzeba będzie zmuszać zwierzęcia do ucieczki. Bezskutecznie. Im bardziej się zbliżał, tym głośniej jaguar ryczał, ale nawet nie drgnął. A może jednak? Tak, oczy się poruszały. Drapieżnik sunął w stronę Hala. Nie tak miało być. Hal krzyknął, ale oczy nadal się zbliżały. Wystrzelił w ścianę, aby przestraszyć zwierzę. Mógł strzelić między oczy, ale pragnął złapać tego jaguara żywego. Przywarł do ściany. Dlaczego zwierzę nie przebiega obok niego prosto w sieć? Końcem kija dźgnął zwierzę mocno między oczy. Teraz Hal mógł już zobaczyć, że to był pysk czarnego jaguara. Serce mu załomotało. Było to najcenniejsze zwierzę w amazońskiej dżungli. Czarne jaguary są niezwykle rzadkie. Nie pamiętał, by jakiś ogród zoologiczny miał przedstawiciela tego gatunku i by istniał taki, który nie zapłaciłby za niego pokaźnej sumy. Bez względu na to, co się stanie, nie użyje rewolweru. Wsunął go w olstro. Chwycił obydwiema rękami kij i mocno uderzył jaguara 188 w lewy policzek, mając nadzieję, że odwróci uwagę zwierzęcia, zepchnie go na drugą stronę jaskini i wprost do sieci. Równie dobrze mógłby walić w ścianę. Jaguar wytrzymał dwa mocne szturchnięcia nie zauważając ich. Potem wytrącił Halowi kij jednym machnięciem potężnej łapy. Kij roztrzaskał się o ścianę i światło zgasło. Ogłuszający ryk wypełnił jaskinię. Hal odwrócił się i uciekł. Minął zakręt z dyszącą chęcią zemsty bestią za plecami. Żaden mistrz olimpijski nie prześcignąłby wtedy Hala Hunta. Skoczył do góry i uderzył w sam środek sieci. Modlił się, by uderzenie miało wystarczającą siłę, by kołki puściły i by nie odbiło go prosto w paszczę jaguara. Udało się. Ludzie pilnujący liny usłyszeli ryk i przygotowali się. Gdy coś uderzyło w sieć, pociągnęli za linę. W górę uniosła się sieć z Halem w środku. Można sobie wyobrazić zdumienie zespołu, który złowił człowieka zamiast jaguara. Zaskoczenie odebrało im mowę, a potem wybuchli gromkim śmiechem. Jaguar zatrzymał się u wejścia do jaskini, a potem skrył w ciemnościach. Hal dałby wiele, by znaleźć się w tej chwili po drugiej stronie globu. Czuł się ośmieszony. Wcale nie pocieszało go to, że jego brat śmiał się najgłośniej ze wszystkich. Turlał się po ziemi, wierzgał nogami i wrzeszczał z radości. A kiedy już mógł mówić, stwierdził: - A niech to! Będzie co opowiadać, kiedy wrócimy do domu! 189 - Zdejmijcie mnie stąd - burknął Hal bujając się na gałęzi. Ludzie byli zbyt ubawieni, by zachować ostrożność. Spuszczając linę, nie trzymali jej zbyt mocno i wymknęła im się z rąk. Hal spadł jak worek. To jeszcze bardziej podrażniło jego zranioną dumę. Ściągnął z siebie sieć i wstał z godnością. - Ho ho! Wielki człowiek-jaguar! - zarechotał Roger. Hal popatrzył na śmiejące się twarze. Jego nerwy były nadszarpnięte, ale zaczął nad sobą panować. W końcu to musiało wyglądać bardzo śmiesznie. Rozchmurzył się. - Szkoda, Roger, że nie miałeś aparatu - stwierdził. - Mielibyśmy świetne zdjęcie do książki. Myślał jednak zawzięcie o wspaniałym stworzeniu w jaskini. Musi je złowić! Czarna piękność Zwołali naradę wojenną. Hal, Roger i Aqua próbowali wymyślić sposób złapania czarnej ślicznotki. Nie szło im zbyt dobrze. - Musimy go złapać - powiedział Hal. - To najrzadszy z jaguarów. Nawet tygrys bengalski nie jest tyle wart. Ale pomysł z siecią nie zadziała, ta olbrzymka jest za mądra. Aqua mieszał coś w rodzaju lepu na ptaki. Sporządził go z soku drzewa chlebowego. Papka była bardziej lepka od gęstego kleju. Indianie używali jej do łapania ptaków. Smarowali nią gałęzie drzewa, w miejscach gdzie ptaki miały zwyczaj przesiadywać. Ptak, który dotknął papki, nie mógł już odlecieć. Uderzał skrzydłami, które też się przyklejały. Zostawał tam tak długo, dopóki myśliwy nie wrócił. Aqua używał tego sposobu do łapania ptaków dla głodnych pasażerów Arki. Nagle przerwał mieszanie i zapatrzył się w Hala. Indianin wpadł na pewien pomysł. Wskazał lep na ptaki. - To złapie jaguara - powiedział. Hal roześmiał się z niedowierzaniem. - To dobre dla ptaków i może małp, ale równie 191 dobrze mógłbyś spróbować zatrzymać jaguara za pomocą kleju. - To złapie jaguara - powtórzył Aqua. - Wszyscy nasi ludzie tego używają. Zawołał kilku Indian na świadków. Kiwali głowali, gdy wyjaśniał swój pomysł, a nawet opowiedzieli, jak oni lub ich przyjaciele złapali wielkie koty dzięki lepowi na ptaki. Hal myślał, że stroją sobie z niego żarty. Może nie zapomnieli, jak śmiesznie wyglądał, kiedy zwisał z gałęzi w sieci. Pewnie im się wydawało, że mogą z niego kpić. A przecież Aqua przedtem zawsze traktował go z szacunkiem. Dobrze, jeśli to ma być bluff, on ich sprawdzi. - Niech będzie - powiedział. - Złapcie czarnego jaguara na lep. Aqua podskoczył i zaczął dyskutować z podnieceniem z innymi Indianami. Poszli zebrać więcej kleistej substancji. Zanieśli ją na szlak jaguarów i rozlali w odległości kilkuset stóp od jaskini. Sieć, w którą złapali Hala, położyli na ścieżce. Przykryli ją starannie liśćmi, by nie była widoczna. Na liściach rozprowadzili duże ilości kleistej substancji. Na wierzchu rozrzucili więcej liści. - A teraz musimy tylko czekać - powiedzia Aqua. Czekać! Łowienie zwierząt to przede wszyst kim wyczekiwanie. Hal rozwiesił hamak w pobliżu ścieżki. Aqua spał niedaleko. Zmieniali się na straży przez całą noc. Nie słyszeli jednak jaguara. 192 Rankiem podkradli się do ścieżki i znaleźli przyklejone aguti. Aguti to gryzoń długości dwóch stóp. Hal był rozczarowany. Już miał oderwać aguti i puścić wolno, kiedy Aqua powiedział: - Zostaw go tam. Przyciągnie jaguara. Cichy, basowy pomruk zmusił ich do obejrzenia się za siebie. U wejścia do jaskini stał najpiękniejszy z jaguarów. Był czarny jak noc, smukły, długi i silny. Jego żółte oczy błyszczały. Drapieżnik warknął, a w czarnym pysku ukazały się lśniące białe zęby. Indianie uważali czarnego jaguara za najbardziej okrutne zwierzę dżungli, a ten okaz swoim wyglądem zdawał się potwierdzać opinię krajowców. Zbyt długo siedział w jaskini. Musiał iść do rzeki, by napić się wody i biada temu, kto stanie mu na drodze. Hal już chciał skryć się do dżungli, ale Aqua zaprotestował. - Nie. Pójdzie za nami. Odejdzie od lepu. Zamiast do lasu, Aqua ruszył wzdłuż ścieżki, a Hal podążył za nim. Teraz pułapka była między nimi a jaguarem. Stali się, jak aguti, przynętą. Ogromna czarna bestia spokojnie kroczyła ścieżką. Ciężkie zwierzę poruszało się z zadziwiającą gracją. Pod lśniącą sierścią kryło się prawie dwieście kilogramów mięśni. Hal, pamiętając swoje spotkanie z czarnym potworem w jaskini, nie cieszył się na następne. Czuł się nieswojo. Co będzie, jeśli plan Aquy się 193 nie powiedzie? Co będzie, jeśli zwierzę po prostu przejdzie po lepie i pójdzie dalej? Czy to potężne stworzenie może zatrzymać odrobina kleju? Jaguar przyśpieszył kroku. Przeszedł w równomierny bieg, jego lśniące ramiona poruszały się jak tłoki. Hal był śmiertelnie przerażony, ale musiał przyznać, że były to najwdzięczniejsze ruchy, jakie w życiu widział. Dlaczego jaguar nie zwrócił uwagi na aguti? Patrzył chyba wprost na ludzi. Hal czuł się bardzo głupio stojąc na otwartej przestrzeni i czekając, aż jaguar rzuci się na niego. Nienawidził tego basowego, złowrogiego pomruku. Wolałby raczej, by jaguar ryczał. Ale zwierzę nie marnowało oddechu na ryk. Wreszcie jaguar znalazł się tuż przy pułapce. Nagle wpadło mu w oko aguti i zamarł w bezruchu. Przez dłuższą chwilę trwał przyczajony do skoku. Niewielkie dreszcze przemykały skórę jaguara, gdy napinał mięśnie. Potem skoczył. Cóż to był za skok! Jaguar przesadził ponad dwanaście stóp. W połowie skoku zaryczał, a jego ryk zatrząsł dżunglą. Kot spadł jak czarna lawina na bezradne aguti i pochwycił je za kark. Nagle puścił gryzonia. Jego uwagę zwróciła substancja pod stopami. „Teraz - pomyślał Hal - zobaczymy, czy lep na ptaki przytrzyma jaguara". Nie, Aqua pomylił się. Jaguar podniósł jedną łapę. Była pokryta czymś białym. Potem uniósł drugą i popatrzył na nią ze zdumieniem. 194 Hal miał już dosyć. - Widzisz! - krzyknął. - To go nie trzyma! Wystarczy. Chodźmy stąd. Aqua położył rękę na ramię Hala. - Poczekaj. Nic nie rozumiesz. Patrz. Jaguar próbował zlizać klej z łapy. Ale nie schodził. Z furią uderzał językiem w łapę. Roz-smarował klej po pysku. Próbował go stamtąd zdrapać. Udało mu się tylko zasmarować oczy. Położył się, żeby użyć czterech łap. Teraz dziwna substancja znalazła się na jednym boku zwierzęcia. Starało się zedrzeć ją z sierści i tylko pogorszyło sprawę. Hal wreszcie zrozumiał. Babcia opowiadała mu o starym sposobie smarowania łap kota masłem, aby zająć go, nim przyzwyczai się do nowego domu. Kot był tak zajęty, że nie miał czasu, by martwić się czymś innym. Jaguar nie interesował się teraz ani aguti, ani ludźmi. Chciał tylko pozbyć się kleju. Koty wszystkich gatunków lubią być czyste. Roger i pozostali Indianie przybyli na czas, by zobaczyć dziwne przedstawienie. Jaguar zobaczył ich przez zasmarowane klejem oczy i wydał z siebie kilka pomruków, a potem wrócił do lizania i drapania futra. Usiadł na zadnich łapach i zaczął myć pysk łapą jak kot domowy. - Chyba możemy go teraz złapać - powiedział Aqua. Kazał Indianom przynieść klatkę. Przeciągnął linę od sieci przez drzwi i przez pręty. Potem pociągnął delikatnie za linę, sprawiając, że sieć 195 napięła się na czterech rogach. Pozostali chwycili linę, by mu pomóc. - Powoli, powoli - powiedział Hal. Brzeg sieci zawinął się delikatnie nad jaguarem. Zwierzę było wciągane cal po calu do klatki. Sam jaguar też im trochę w tym pomógł. Za każdym razem, gdy poruszył się w odpowiednim kierunku, sieć napinała się tak, że nie mógł wrócić. W końcu sieć ze swą lepką zawartością znalazła się w klatce. Drzwi zostały zamknięte. Więzień przerwał na chwilę swoje zajęcie, by uderzyć kilkakrotnie o pręty klatki, a potem wrócił do lizania. - Będzie to robił przez tydzień - powiedział Aqua. - Nie przerwie, dopóki nie oczyści całego futra. Jaguar nie zwracał uwagi na nic poza klejem. Klatkę przeniesiono na dwóch długich drągach nad rzekę. Arka podpłynęła, klatkę wniesiono na pokład i wstawiono do tolda. Aguti, które jeden z Indian wyjął z sieci, podano na obiad. Hal promieniał z zadowolenia i wszystkim dookoła gratulował, nawet Bankowi. Wiedział, że wiele zawdzięczna Aąuie. Ten wyczyn sprawił, że wyprawa była prawie uwieńczona sukcesem. Prawie. Brakowało tylko anakondy. Musiał uciec Krokodylowi i dostarczyć zwierzęta na pokład parowca. Był tak szczęśliwy, że wszystko wydawało mu się proste. Anakonda Nie można zapalić zapałki o anakondę. To Hal dokonał tego niezwykłego naukowego odkrycia. Przepłynęli dwieście mil. Menażeria powiększyła się o leniwca chodzącego głową w dół, pancernika i maleńkiego, wdzięcznego jelonka pampasowego. Przycumowali w małej zatoczce, gdzie spędzili noc. To nie była czysta zatoka z piaszczystymi plażami, ale bagniste miejsce, gdzie - jak powiedział Aqua - mogą znaleźć się anakondy. Rano Hal wszedł na pokład Arki, by zobaczyć, jak mają się zwierzęta. Stwierdził, że dławigad zniknął. Pozostało tylko kilka piór. Jego klatka została zmiażdżona. Ptak nie mógłby tego zrobić. Musiała to być sprawka potężnego zwierzęcia. Rozejrzał się dookoła, żeby sprawdzić, czy któreś ze zwierząt ma spojrzenie przepełnione poczuciem winy. Olbrzymi legwan miał zamknięte oczy i leżał wygrzewając się w porannym słońcu. Był zdolny do tego czynu, ale jego smycz była za krótka. Bazyliszek był wegetarianinem. Poza tym biegał po wodzie na skraju linki. Wielki bocian, który otworzył jedno oko, nie wyglądał na winnego. Jabiru lubi myszy, żaby i ryby, ale nie jest kanibalem pożerającym inne ptaki. 197 Sposób, w jaki klatka została zniszczona, sugerował, że zrobił to boa dusiciel, ale było to niemożliwe, gdyż znajdował się na drugiej łodzi. Mocno uśpiony, trawił świnię. Hal zrezygnował z prób wyjaśnienia zagadki. Nietoperz wampir piszczał wołając o śniadanie. Hal zaczął przygotowywać mu posiłek. Wyjął butelkę krwi pozbawionej włóknika. Włóknik to substancja, która powoduje, że krew krzepnie. Wampirzyca nie wypiłaby nieświeżej krwi, a zbyt wiele pracy wymagało zdobywanie dla niej codziennie świeżego posiłku. Krew jednej kapibary wystarczała na trzy dni - jeśli zdołali zachować jej świeżość. Krew w butelce miała trzy dni, ale jeszcze nie skrzepła. Była jednak zimna. Hal nalał porcję do rondla, który postawił na palenisku w kącie tolda. Ułożył trochę wiórów i patyków pod rondlem. Teraz pozostawało tylko je podpalić. Hal zazwyczaj zapalał zapałkę, pocierając ją o słup podtrzymujący toldo. Tym razem pierwsza zapałka nie zapaliła się. Próbował jeszcze kilkakrotnie, potem ją wyrzucił. Wypróbował więcej zapałek, ale bez rezultatu. W przyćmionym świetle wewnątrz tolda wydawało mu się, że słup wygląda dziwnie, ale oczy, jeszcze oślepione blaskiem słońca, nie widziały zbyt dobrze. Spróbował zapalić zapałkę o inny słup. Zapłonęła od razu. Kiedy ogień już się palił, spojrzał na słup, który go wcześniej zawiódł. Cofnął się natychmiast z przestrachem. Wokół podpory okręcił się olb- 198 rzymi wąż. Hal próbował zapalić zapałkę o jego łuski. W pierwszej chwili pomyślał, że to ich boa dusiciel uciekł z montańi - ale wtedy dostrzegł, że ten nie ma ani barwy boa, ani jego wdzięku. Poza tym był trzykrotnie większy. Uświadomił sobie z przerażeniem, że patrzy na anakondę - największego węża świata. Kobra królewska z Indii jest trochę dłuższa, ale smukłej-sza i lżejsza. Nie mógł ocenić długości węża, który okręcił się wokół słupa, ale widział, że ma około stopy grubości. W jednym miejscu dostrzegł wybrzuszenie - pewnie tam znikł dławigad. Ciało węża miało barwę złowieszczej zieleni, głowa była czarna. Oczy gada wpatrywały się w Hala, który był tak zafascynowany, że nie mógł się poruszyć. Przypomniały mu się opowieści Indian o tym, jak anakonda hipnotyzuje ludzi i zwierzęta swymi okropnymi oczami. Hal nie wierzył w te bajki. Ale poczuł odrętwienie i z największym trudem wyszedł z tolda. Zerknął z lękiem przez ramię, ale wąż nawet nie drgnął. Hal próbował zawołać ludzi pozostałych na brzegu. Nie mógł wydobyć głosu. Dopiero gdy znalazł się na plaży, zapanował nad sobą. - Anakonda! - powiedział z trudem łapiąc oddech. - W toldzie jest anakonda! Wszystkich zelektryzowała ta wiadomość. - Złapmy ją - powiedział Roger. - Dobrze, ale jak? Nie można tak po prostu podejść i objąć ramionami anakondy! 199 Usiadł na pniu i próbował coś wymyślić. Gdyby zarzucili pętlę na węża w toldzie, anakonda rozbiłaby je w drzazgi, zabiłaby zwierzęta i prawdopodobnie zatopiłaby Arkę. Aqua pomógł mu już wcześniej, więc i teraz Hal zwrócił się do niego po radę. Indianin nie miał jednak żadnego pomysłu. - Nigdy ich nie łapiemy - stwierdził. - Wszyscy Indianie boją się anakondy. - Ale przecież oswajacie węże boa. Aqua uśmiechnął się. - Boa jest naszym przyjacielem, anakonda naszym największym wrogiem. „Pożeracza jeleni" wypełniają demony. Hal zauważył, że Aqua użył jednej z nazw, które Indianie nadają anakondzie. Poddało mu to pewien pomysł. - Może użyjemy jelenia, by zwabić węża na brzeg. A gdy już będzie na brzegu, może uda nam się związać go linami. Hal zapoznał pozostałych ze swoim planem, ale nikt, nawet Aqua, nie miał ochoty pójść na łódź, na której przebywała anakonda. Każdy myślał, że może wydać się anakondzie bardziej atrakcyjny od jelenia. - W porządku. Sam pójdę - powiedział więc Hal. Nie śpiesząc się pomaszerował trapem, który rzucili z Arki na brzeg, gdyż nie musieli już zapobiegać ucieczce boa dusicieli. Były teraz za duże, by swobodnie wędrować po łodzi i zamknięto je w klatce. 200 Hal postanowił, że zanim przyprowadzi małego jelonka i zostawi go na pastwę węża, upewni się, czy gad jest wciąż na miejscu. Zerknął do środka. Ogień ledwie się żarzył, promienie słońca przenikały przez dziury w dachu tolda. Słup nie był już udekorowany wężem. Anakonda zniknęła. Hal poczuł ulgę, a zarazem był rozczarowany. Znalazł ogromny otwór u dołu ściany z liści palmowych. Anakonda musiała przejść tędy, a potem ześliznąć się po okrężnicy do wody. Gdy Hal stał zastanawiając się, co robić dalej, coś, jakby trzęsienie ziemi, zakolebało ciężką łodzią. Chłopak z wahaniem wyjrzał z tolda spodziewając się, iż zobaczy ogromne fale nadpływające Amazonką. Nie było żadnych fal. Popatrzył na brzeg i nie dostrzegł żadnych oznak trzęsienia ziemi. Zresztą w tym rejonie świata one się nie zdarzają. Hal stał na pokładzie próbując rozwiązać zagadkę, gdy nagle dwutonowa łódź uniosła się pod jego stopami i otarła o brzeg. Hal stracił równowagę i wypadł za burtę. Brodząc dotarł do grupki podniecionych mężczyzn. Barka wróciła do równowagi, ale woda pod nią wciąż bulgotała. - To anakonda! - wykrzyknął Aqua. - Tam musi być ich gniazdo! Banco wydawał rozkazy ludziom. - Odpływamy natychmiast. Anakondy to bardzo złe węże. To złe duchy. Próbował wykorzystać zabobony Indian. Zgod- 201 nie z nimi wszystkie demony zła kryły się we wnętrzu tego najzłośliwszego z węży. Hal powstrzymał Banka mówiąc: - Nie odpłyniemy, dopóki chociaż nie podejmiemy próby złapania anakondy. Najpierw przygotujmy dla niej klatkę. Powinna przypominać wannę. I opowiedział Rogerowi, jak to pewien malarz z Nowego Jorku wypożyczył anakondę długości piętnastu stóp, żeby namalować jej portret. Zgodnie z radą wielkiego znawcy węży z nowojorskiego zoo - Raymonda L. Ditmarsa - zbudował w swoim apartamencie w Greenwich Village kojec długości dwunastu stóp, w którym umieszczono drewnianą wannę długości pięciu stóp, wysokości trzydziestu cali i szerokości jarda. Wszystko szło bardzo dobrze, dopóki woda z wanny nie przeciekła piętro niżej i mieszkańcy nie poskarżyli się właścicielowi budynku. Ten stamowczo nie życzył sobie, aby wąż był lokatorem, więc zarówno artysta, jak i anakonda musieli się wyprowadzić. Zabrali się do budowy wanny z nadzieją na łup. Nie mogli jej jednak zrobić z patyków, a nie mieli desek. Aqua rozwiązał ten problem. - Musimy zdjąć korę z drzewa. - Dobrze - powiedział Hal.- Weź ludzi i zróbcie, co trzeba. Hal wielokrotnie widział na rzece łódki z kory. Taka łódka spełni swe zadanie. A ponadto można ją zrobić znacznie szybciej niż łódź z pnia drzewa. Znaleźli wielkiego kopajowca. Nacięli pień do- 202 okoła u podstawy drzewa, potem postawili rusztowanie ze słupków i nacięli pień ponownie na wysokości dwudziestu stóp. Następnie przecięli korę pionowo i zaczęli odrywać ją od pnia za pomocą wbijanych klinów. Kiedy skończyli, mieli płat kory długi na dwadzieścia stóp i szeroki na dziesięć. Brzegi kory połączyli lianami i podwinęli do góry za pomocą grubych pnączy. „Szew" uszczelnili żywicą z drzewa kauczukowego. Teraz woda pozostanie na zewnątrz jak w dobrej łodzi, albo wewnątrz jak w wannie. Musieli jeszcze zbudować „łazienkę" - klatkę, w której umieszczą wannę i jej lokatora. Pracowali szybko, ale dopiero następnego dnia ukończyli dziwaczną klatkę. Została ustawiona na Arce w ostatnim wolnym kącie, a Hal mógł pomyśleć o jej lokatorze. Postanowił, że tym razem nie pójdzie na spotkanie z wężem bez przygotowania. Bardzo starannie zaplanował kampanię. Przerzucił linę z masztu Arki do drzewa rosnącego jakieś czterdzieści stóp od plaży. Do tej liny przywiązał jelonka. Potem przygotował trzy pętle, jedną na głowę anakondy, a dwie na jej ogon. Klatka stała w pogotowiu. Teraz była im potrzebna jedynie anakonda. Ludzie ukryli się za krzewami i czekali. Czas wlókł się powoli. Jelonek szczypał trawę, która porastała brzeg plaży. Było to śliczne, choć maleńkie w porównaniu ze swymi kanadyjskimi kuzynami zwierzę o lśniącym ciemnym futerku, du- 203 żych brązowych oczach i zgrabnych rożkach. Hal miał nadzieję, że nie będzie musiał go poświęcić. Po trzech godzinach pełnego napięcia oczekiwania Hala ogarnęło pragnienie działania. Czy naprawdę w zatoce żyły anakondy? Czy naprawdę było tam ich gniazdo, jak sądził Aqua? Jak takie gniazdo wygląda? Jako naukowiec powinien to wiedzieć. Wyszedł z ukrycia, przemierzył plażę i zsunął się do wody. Dno gwałtownie opadało. Kilka mocnych ruchów ramion wystarczyło, by poszukiwacz kłopotów znalazł się pod wodą. W mętnej wodzie trudno było coś zobaczyć. Najpierw upewnił się, że nie ma w pobliżu żarłocznych piranii. Potem zaczął wypatrywać czegoś, co można by uznać za gniazdo anakond. Przypominało to spacer przez dżunglę, gdyż długie wodorosty porastały dno. Były lepkie i nieprzyjemne w dotyku. Pod zatopionymi pniami mogły ukryć się maleńkie zwierzątka, ale z całą pewnością nie rodzina największych węży świata. Hal wypłynął na powierzchnię, by zaczerpnąć powietrza i znowu się zanurzył. Teraz badał spadzisty brzeg przy plaży. Nagle znalazł się tuż przy wejściu do podwodnej jaskini biegnącej w głąb skarpy. Nie musiał długo szukać dowodu na to, że tam właśnie znajduje się gniazdo. Dwa małe węże nie przekraczające pięciu stóp, wynurzyły się z jaskini i popłynęły między wodorosty. Wtedy wielka przerażająca głowa dorosłej anakondy wysunęła się z ciemności. 204 Gdy wąż ruszył wprost na Hala, natychmiast stracił on chęć na prowadzenie badań naukowych i wypłynął na powierzchnię. Już sobie wyobrażał dwie ogromne szczęki zaciskające się na swej nodze. Byłby wciągnięty do wnętrza czarnej jaskini i spokojnie pożarty. Zanim wygramolił się na plażę, przeżył paroksyzm przerażenia. - Co widziałeś? - wyszeptał Roger. - Anakondy w domu - odparł Hal. - Siedzisz dokładnie na ich gnieździe. Tam jest ogromna jaskinia, która biegnie pod tobą. - Ale jak mogą żyć w jaskini pod wodą? Czy nie muszą oddychać powietrzem? - Może sklepienie jaskini znajduje się nad lustrem wody? - zgadywał Hal. Potem znowu nastąpiło długie oczekiwanie. Roger zasnął. Hala znudziło gapienie się na fale pluskające przy nogach jelonka, dlatego w pierwszej chwili nie zauważył, że coś wychyliło się nad powierzchnię wody. Wyglądało jak peryskop łodzi podwodnej. Hal uświadomił sobie, że to nos anakondy. Ten wąż przystosował się do życia w wodzie, wykształcając nos nie w zwykłym miejscu, ale na czubku głowy, aby móc oddychać trzymając łeb zanurzony. Co jakiś czas pod falującą lekko powierzchnią wody widać było oczy. Anakonda potrafi patrzeć nie tylko do góry i naprzód, ale również w dół - a jest to sztuczka, której węże lądowe nie znają. Odległość miedzi oczami wskazywała, że znajdują się w ogromnej głowie. 205 Zmierzała prosto do jelenia. Woda kłębiła się na znacznej odległości, dowodząc, iż musi tam płynąć potężne ciało - prawdopodobnie długości dwudziestu, trzydziestu stóp. „Im dłuższy, tym lepszy" - pomyślał Hal. Pośpiesznie prześliznął się przez zarośla do drzewa i pochwycił linę. Ucieszył się, gdy dostrzegł, że Indianin zostawiony na posterunku w Arce nie śpi. Głowa wysunęła się z wody i spoczęła na piasku. Jelonek zobaczył ją. Uciekłby co sił w nogach, gdyby nie trzymała go lina. Przerażone zwierzę szarpało się rozpaczliwie, orało kopytkami piach i wkopywało kamyki prosto w paszczę węża. Hal zaczął ciągnąć linę, a Indianin na drugim końcu zrobił to samo. Powoli podciągali jelonka bliżej drzewa. Za każdym razem, gdy myśleli, że anakonda zaraz uderzy, Hal odciągał jelonka poza jej zasięg. Sam znikł za drzewem. Pozostali kryli się w zaroślach. Kiedy jelonek dotarł do drzewa, anakondę dzieliło od niego sześć stóp, ale sunęła prędko ku swej ofierze. - Dobra, chłopcy, ruszamy! - krzyknął Hal. Wyskoczył z pętlą przeznaczoną na głowę. Reszta zbliżyła się z dwóch stron. Kiedy wąż zobaczył Hala, nie cofnął się, lecz uniósł groźnie głowę. Najmniejszy błąd mógł się okazać katastrofalny w skutkach. Wąż szykował się do ataku. Zanim to zrobi, muszą mu zarzucić pętlę na głowę i ogon. 206 Hal rzucił linę do przodu, wprost na straszną głowę i szczęki, które już się rozwierały, aby pochwycić swój obiad. Przerzucił pętlę przez rozdęty łeb i zacisnął ją mocno na szyi. Drugi koniec liny biegł jak zazwyczaj przez klatkę i został mocno przywiązany do drzewa. Gdyby unieruchomili anakondzie ogon tak, aby nie mogła nim chłostać, mogliby wciągnąć ją cal po calu do klatki. Nie było to łatwe. Ludzie trzymający liny byli zbyt podnieceni i zdezorientowani. Udało im się umieścić na miejscu tylko jedną pętlę. Gdy wąż skoczył ku Halowi, bijąc ogonem, lina wymknęła się z rąk Indian. Banco i dwóch Indian przewróciło na ziemię uderzenie ogona. Aqua odważnie rzucił się z drugą pętlą. Ogon nagle zakręcił i otoczył go. Indianin walczył z furią, aby się uwolnić. Ściskający go splot przesunął się do przodu, tak że ogon był znowu wolny. Wąż młócił nim jak cepem. Roger, próbując pochwycić fruwający koniec liny, otrzymał potężny cios w głowę i padł nieprzytomny. Nie przytrzymywany za ogon, wąż zbliżał się do Hala. Idąc do tyłu, Hal potknął się i przewrócił. Przez sekundę czy dwie, gdy leżał na ziemi, przeżywał całe swoje życie. Wszystkie opowieści, które słyszał, o anakondach pożerających bydło, o koniu znalezionym w jej żołądku, o ludzich tracących życie przez tego nieulękłego węża, przemknęły mu przez głowę. Pomyślał, że wybiła jego godzina. 207 Choć umysł Hala pracował wolno, ciało działało jak błyskawica. Chłopak odturlał się raptownie unikając ataku wężowej głowy i skoczył na równe nogi. Ze zgrozą stwierdził, że Aqua już chyba stracił życie, gdyż krew płynęła mu z ust i uszu, a jego ciało bezwładnie wlokło się za wężem. Hal sięgnął po rewolwer, ale zgubił go w czasie upadku. Wąż obrócił łeb w stronę Aquy. Hal doskoczył do głowy węża i zatopił kciuki w jego oczach. Trzymał uparcie, choć ciało anakondy wiło się i skręcało. Sploty rozluźniły się i odrzuciły w zarośla ciało Aquy. Hal podbiegł do ciała przyjaciela i poszukał serca. Nie biło. Potem na nowo podjął walkę z największym z węży. Pragnął, by Aqua nie zginął na darmo. Lina otaczająca głowę, która przechodziła przez klatkę i była przywiązana do drzewa, wciąż mocno trzymała, chociaż pozwalała wężowi na zbyt wiele ruchu. Pochwycili linę, która więziła ogon i zawiązali ją wokół drzewa. Na próżno wąż próbował złapać któregoś ze swych prześladowców zębami lub ogonem. Dwóch Indian pomagało Halowi ciągnąć linę. Za każdym razem, gdy wijący się wąż zbliżał się do klatki, był tam przytrzymywany, dopóki kolejny obrót nie zmniejszył tej odległości. W końcu głowa znalazła się przed drzwiami klatki. Ciało węża było teraz wyprostowane, mocn trzymane przez linę otaczającą ogon. Hal rozkaz Indianom, aby stopniowo zwalniali napięcie lin 208 przywiązanej do ogona, gdy głowa będzie wciągana do środka. Ludzie pracowali teraz z większą pewnością siebie i odwagą, gdyż zobaczyli, że ich wróg został pokonany. Jeden z nich odważył się nawet przywiązać linę do środkowej części ciała węża, choć w trakcie wiązania dwukrotnie został znokautowany. Ale dzięki tej linie ciężkie ciało anakondy ciągnięto dalej. Wąż wypełnił wreszcie całą długość klatki, a zostało na zewnątrz jeszcze z dziesięć stóp jego potężnego cielska! Lina przywiązana do ogona została przeciągnięta przez klatkę i dzięki niej reszta znalazła się w środku. Zamknięto drzwi. Walka była skończona. Hal nie odczuwał radości ze zwycięstwa. Cena była zbyt wysoka. Zdjął podartą koszulę, zmoczył w zatoce i otarł krew z twarzy Aquy. Polubił mądrego, inteligentnego i dobrego Indianina. Czuł, że on i Roger utracili najbardziej lojalnego przyjaciela. Teraz, gdy Aqua odszedł, z niepokojem myślał o przyszłości. Załadowali klatkę i jeńca na pokład. Napełnili wannę do połowy wodą. O zmierzchu pochowali Aquę u stóp drzewa, pod którym oddał życie. Dziewięciu bezgłowych W ponurych nastrojach ruszyli w dół rzeki. Hal myślał tylko o tym, żeby dotrzeć do Manaus, by załadować zwierzęta na pokład parowca i ruszyć do domu. Dżungla stała się krainą śmierci i strachu. Halowi towarzyszyło przeczucie, że gdzieś dalej czyha na nich niebezpieczeństwo. Na domiar złego Rogera powaliła gorączka. Zapomniał o codziennej dawce atebryny - lekarstwa zapobiegającego malarii, i nie pilnował, by moskitiera dokładnie chroniła jego hamak nocą. Leżał w widzie na montarii. Boa dusiciel i kilka innych zwierząt dotrzymywało mu towarzystwa. Hal zaczynał już wierzyć, że pozbyli się Krokodyla i jego bandy, gdy pewnego dnia usłyszał bicie wojennych bębnów. Po opłynięciu zakrętu zobaczyli płonącą wioskę indiańską. Wyglądało to na robotę Krokodyla. Hal nabrał co do tego pewności, gdy dostrzegł jego łódź wyciągniętą na piasek. Hal nie czuł się na siłach pomagać napadniętym. Roger był chory, a Aqua nie żył, więc nie 210 mógłby pokonać bandy Krokodyla. Miał tylko nadzieję, że przemknie nie zauważony. Jakieś pięć mil dalej przycumował na noc, w osłoniętym miejscu tuż za zakrętem. Gdy rozbijali obóz, co chwila przerywali pracę i nasłuchiwali. Nadal słyszeli bębny z płonącej wioski. Rytm podjęły bębny za obozem i w dole rzeki, także w odległych wioskach na drugim brzegu. Cała dżungla wydawała się drżeć od groźnego rytmu bębnów. Załoga Hala stała się bardzo nerwowa. Ludzie zbili się w gromadkę i gorączkowo szeptali. Wyglądało na to, że Banco ich podburza. - O co chodzi, Banco? - spytał Hal, podchodząc do Indian. - Bębny, senhor. Ludzie boją się bębnów. - Dlaczego się boją? Indianie nie skrzywdzą Indian. - Są z innego plemienia. Indianie z dżungli są bardzo okrutni. Nienawidzą białych ludzi. Może to biali ludzie zaatakowali ich dzisiaj. Szukają zemsty. Jeśli nas znajdą, zabiją was i wszystkich, którzy wam służą. Hal roześmiał się. - Wydaje mi się, że nie jest tak źle, Banco. Wielokrotnie już zauważył, że Banco jest podszyty tchórzem. Mężczyźni ruszyli na brzeg i trajkotali z podnieceniem. Wskazywali w górę rzeki. Hal przyłączył się do nich. Na tle czerwonego zachodu słońca wzbijał się dym ze zniszczonej wioski. Ale nie on zwrócił 211 uwagę ludzi. W dół rzeki płynęła łódź. Hal naliczył dziewięciu mężczyzn, ale żaden z nich nie wiosłował. W ogóle się nie poruszali. Po wodzie nie niósł się szmer rozmów. Dreszcz grozy przeszył Hala. Zauważył, że jego ludzi ogarnął straszliwy lęk. Jeszcze raz przyjrzał się pasażerom łodzi. Byli teraz bliżej. Nie ruszali się. Hal wytężył wzrok w zapadających ciemnościach. Nie widział głów mężczyzn. Oczywiście, powinien je zaraz zobaczyć. Każdy człowiek ma przecież głowę. Prąd zniósł łódź o pięćdziesiąt stóp od nich. Banco wrzasnął jak kobieta. Hal musiał teraz uwierzyć. W łodzi siedziało dziewięciu bezgłowych. Ich wzrost i poplamione krwią koszule wyraźnie wskazywały, że nie są Indianami. Musieli to być ludzie Krokodyla z gardłami poderżniętymi przez mściwych Indian, których chcieli ograbić i którym spalili wioskę. Indianie zorganizowali ten ponury pokaz i wysłali w dół strumienia jako ostrzeżenie dla wszystkich. Poza grozą Hal poczuł coś w rodzaju ulgi, gdyż nie musiał już obawiać się Krokodyla. Jeśli chodziło o Indian, do tej pory nie widział powodu, żeby się ich bać. Wrócił do obozowiska i rozwiesił hamaki dla siebie i dla Rogera. Tej nocy nie rozpalili ogniska. Załoga zazwyczaj spała na brzegu, ale tego wieczora Indianie woleli położyć się w montarii. 212 Aby zrobić sobie więcej miejsca, przenieśli resztę zwierząt na Arkę. Roger był zawsze stracony dla świata, gdy zasnął, a Hal do cna wyczerpany spał mocno, pomimo bicia w bębny. Raz wydawało mu się, że na montarii coś się lekko poruszyło, ale zaraz znowu zapadł w sen. Opuszczeni Hala obudziło słońce, które świeciło mu w twarz. Przeciągnął się leniwie, zakrył oczy ramieniem i leżał dalej. Zawsze sprawiały mu przyjemność te krótkie poranne chwile, gdy leżał w spokoju przysłuchując się odgłosom pracy innych. Indianie zbierali zawsze opał na ognisko. W nocy padało, więc tego dnia będzie to trudne. Woda wciąż jeszcze kapała z płótna rozwieszongo nad hamakiem Hala. Za chwilę usłyszy szmer głosów Indian, szczęk naczyń, poczuje zapach dymu i gotującej się kawy. Właściwie już teraz powinien coś słyszeć. Jego ludzie wstawali przecież przed świtem. Nie słyszał jednak niczego poza zwykłymi odgłosami dżungli i ciągłym gniewnym pomrukiem bębnów. Odsłonił oczy i spojrzał na obozowisko. Śniadanie, złożone z jajek żółwi, pieczonego czubacza i kawy, powinno być już na ogniu. W obozowisku nie było nikogo. Hal pomyślał, że załoga się leni, więc musi przywołać ją do porządku. Wygramolił się z hamaka i wyszedł na polankę. Ruszył do montarii, która była przycumowana blisko plaży. Zatrzymał się, zaskoczony. Montana zniknęła. 214 Lęk przed przyszłością, który opadł go po śmierci Aquy, teraz zapanował nad nim zupełnie. Przez chwilę łudził się, że Indianie poszli tylko na ryby. Wiedział jednak, że sam siebie oszukuje. Kilku powinno przecież zostać, aby rozpalić poranne ognisko. Minął zakręt. Widział teraz długi odcinek rzeki. Ani w górze, ani w dole jej biegu nie dojrzał śladu łodzi. Nie było sensu dłużej się oszukiwać. Załoga z obawy przed zemstą miejscowych plemion, ruszyła z powrotem do domu. Hal wiedział, że to robota Banka. Tylko on mógł przekonać Indian, by zostawili dwóch chłopców w dżungli. Zabrali jego łódź. Tego nie miał im za złe, gdyż był winien załodze pieniądze. Jednak oprócz łodzi ukradli pewnie wszystko, co im wpadło w ręce. Hal wrócił do zatoczki i wszedł na pokład Arki. Przynajmniej jej nie zabrali. Zwierzęta były nietknięte i powitały go chóralną prośbą o śniadanie. Hal sprawdził bagaż. Sieci, sprzęt do łowienia, żywność w puszkach, dokumenty, lekarstwa, broń i amunicja, były w nienaruszonym stanie. Dobrze to świadczyło o załodze, ale nie zmieniało faktu, że on i Roger byli teraz sami w dżungli, a brat leżał bezradny w hamaku. Indianie wstąpili na ścieżkę wojenną. Hal przypomniał sobie ponury widok z poprzedniego wieczora. Nietrudno było sobie wyobrazić kolejne dwa bezgłowe ciała płynące w dół Amazonką. Usłyszał słabe wołanie Rogera. Przyniósł mu 215 wody do picia i jego poranną dawkę chininy. Czoło miał rozpalone. Hal opowiedział mu, co się stało. Roger był zbyt chory, by się tym przejąć. Zresztą niezupełnie zrozumiał opowieść brata. - Dlaczego nie dajesz mi spać? - spytał z rozdrażnieniem. Hal pozwolił mu spać i poszedł przygotować coś do jedzenia. Po chwili uświadomił sobie, że porusza się w rytm bębnów. Czy ich bicie nigdy nie ustanie? Nakarmił Rogera jajkami i kawą. Potem wziął broń i poszedł zdobyć pożywienie dla zwierząt - zwłaszcza dla anakondy, która była zbyt niespokojna, aby wyszło to na dobre klatce. Wy-chlapała prawie całą wodę ze zbiornika. Nie miało sensu dolewanie, dopóki wąż nie będzie najedzony. To by go uspokoiło. Hal ruszył wzdłuż brzegu w dół rzeki, mając nadzieję, że znajdzie zwierzę, które przyszło do wodopoju. Nagle zobaczył, ku swemu ogromnemu zdumieniu coś, co w pierwszej chwili wziął za Indianina stojącego po pas w wodzie. Wydawało mu się, że za nim stoi kobieta z dzieckiem w ramionach. Gdy przyjrzał się dokładniej, uświadomił sobie, że to nie są Indianie. Gdy podszedł bliżej, zobaczył ich maleńkie oczy, płaskie nosy i grube wargi. Żeglarze na morzach tropikalnych często ulegali podobnemu złudzeniu. Marynarze przysięgali, że widzieli stworzenia o ciałach kobiet i ogonach 216 ryb, które siedziały na skale i czesały włosy lub karmiły dziecko. Prawdopodobnie tak powstała legenda o syrenach. Gdy Hal podszedł bliżej, przekonał się, że madonna Amazonki nie miała urody tradycyjnie przypisywanej syrenie. Jej twarz i twarz jej samca przypominały swojskie krowie pyski. Hal wiedział, że patrzy na krowy morskie czyli manaty. Siedziały na ogonach między wodorostami. Samica karmiła dziecko, a samiec skubał wodne lilie. Ich wyprostowane ciała chwiały się wraz z falowaniem wody. Co to były za olbrzymy! Jeśli część ciała ukryta pod wodą była proporcjonalna do widocznej nad jej powierzchnią, każde ze zwierząt musiało mieć co najmniej dziesięć stóp długości i ważyć tonę. Nie podjąłby się dostarczenia jednego z nich do anakondy. Wtedy pluskanie płetw ściągnęło uwagę Hala na innego członka rodziny. Maluch miał pewnie pięć stóp i ważył najwyżej trzysta kilo - niezły kąsek dla ogromnego gada. Taplał się blisko brzegu i pasł trawą porastającą plażę. Hal wystrzelił. Huk sprawił, że dwie wielkie głowy natychmiast zniknęły z pola widzenia. Ale młoda manata zaczęła uderzać niezgrabnie płetwami i ogonem w wodę. Hal podszedł bliżej i jeszcze raz strzelił. Był wdzięczny losowi, że miał w ręku sztucer kalibru 300, bo wiedział, że skóra manaty jest tak gruba, iż Indianie robią z niej tarcze. Manata bujała się na falach, ale zanim zaczęła 217 tonąć w głębokiej wodzie, Hal pochwycił ją za ogon. Nie próbował wciągać jej na ląd. Pozwolił wodzie utrzymywać jej ciężar i, brodząc po płyci-źnie, zaciągnął martwą manatę do burty Arki. Podnosił jej głowę tak długo, aż oparła się na okrężnicy. Wówczas przywiązał ją tam, a potem cal po calu wciągał ciało coraz wyżej, aż zsunęło się na pokład. Skóra zwierzęcia była tak śliska, że bez trudu zaciągnął je do drzwi klatki węża. Teraz przyszła pora na najtrudniejszą sztuczkę. Jak wepchnąć ciężką manatę do klatki nie wypuszczając z niej anakondy? Wąż był tego ranka wyjątkowo ruchliwy. Walił ogromną głową o drzwi swego więzienia. Leżał tak, że ogon znajdował się blisko głowy. Zarówno głowa jak ogon były niebezpieczne. Hal zazwyczaj nie bał się węży. Zajmował się wieloma ich gatunkami od wodnego mokasyna po wielkiego grzechotnika z Gór Skalistych. Jednak ilekroć patrzył na tego olbrzyma, ogarniał go lęk. Nie tylko dlatego, że był tak wielki. Był też podstępny. Nikomu nie udało się jeszcze zaprzyjaźnić z anakondą. Bardzo różniła się pod tym względem od boa dusiciela, który miał tak łagodny charakter, że często zostawał ulubieńcem dzieci, hodowano go w domach i był wierny jak pies czy kot. Hal wiedział, że w chwili gdy otworzy drzwi, szczęki, jak wnyki, zatrzasną mu się na nodze, a potężny ogon znienacka go otoczy. Tapirek podszedł i otarł pysk o nogę Hala. Wielki wąż wpatrywał się w niego głodnym wzrokiem, a potem cofnął głowę i z potworną siłą uderzył nią o drzwi klatki. Hal podniósł tapira i zabrał na drugą stronę klatki. Głowa anakondy ruszyła za nim. Hal przywiązał tapirka w odległości kilku stóp od prętów klatki. Złowrogie oczy, które zdawały się hipnotyzować, wpatrywały się w zwierzę. Jednak tapir, dzięki swej krótkowzroczności, nie niepokoił się. Hal wrócił do drzwi klatki. Nie śmiał przepchnąć manaty przez drzwi, gdyż wąż mógł obrócić się, zanim by skończył. Przyjrzał się manacie. Jej płaski, przypominający wiosło ogon podsunął mu pewien pomysł. Przywiązał mocną linę dookoła drzwi i framugi tak, aby mogły otworzyć się tylko na dwa cale. Potem wepchnął ogon manaty przez szparę. Potem odwiązał tapira i przyprowadził go z powrotem w pobliże drzwi. Wąż podążył za nim i odkrył apetyczny ogon morskiej krowy. Szczęki anakondy natychmiast zamknęły się na nim i zaczęły wciągać ofiarę do środka. Kiedy wąż już zacznie posiłek, nie potrafi myśleć o niczym innym poza skończeniem go. Hal poluzował linę i pozwalał, by drzwi otwierały się stopniowo, w miarę jak coraz większa część zwierzęcia przypominającego morsa znikała w paszczy anakondy. Kiedy cała manata znalazła się wewnątrz klatki, a połowa w żołądku gada, Hal mógł zamknąć drzwi. - Nareszcie - powiedział z satysfakcją. - Tra- 218 219 wienie tego kąska przynajmniej na kilka tygodni powstrzyma cię od złośliwości. Było mu trochę przykro patrzeć, jak dziwny ssak, który mógł stać się atrakcją wielu ogrodów zoologicznych, znika w paszczy gada. Wiedział też jednak, że tylko akwarium znajdujące się w tropikach mogło utrzymać manatę przy życiu. Prawdopodobnie nie zdołałby dowieść jej do domu. Hal poszedł poszukać pożywienia dla innych zwierząt. Codzienne karmienie menażerii zabierało mnóstwo pracy. Brakowało mu pomocy Rogera. Gdy pomyślał o samotnym żeglowaniu z małym zoo w dół rzeki, robiło mu się ciężko na sercu. Pocieszał się tylko, że nie musiał już martwić się Krokodylem i jego bandą. A może powinien? Czy wszyscy zginęli? Nie wiedział przecież dokładnie, ilu ludzi należało do gangu Krokodyla. Tamtej nocy, w czasie ataku oceniał, że jest ich około dziesięciu. W łodzi płynęło dziewięciu bezgłowych - z pewnością była to cała banda, a jednak ogarnęło go nieprzyjemne uczucie, że Krokodyl przeżył. Ten koszmar na jawie wciąż powracał. Próbował śmiać się sam z siebie, ale nie było mu łatwo - samemu w mrocznej i wrogiej dżungli. Wiadomo, że ludzie wariują w straszliwym mroku tej czarnej krainy. Hal pomyślał, że i jego to spotkało, gdy ujrzał Krokodyla przedzierającego się w jego stronę przez opary. Nie mylił się - była to jedyna znana mu twarz, która przypominała nietoperza wampira. A właściwie porównanie było obelżywe dla nietoperza. Krokodyl miał podartą koszulę i zakrwawione spodnie. Jego włosy były potargane; twarz podrapana przez gałęzie i wynędzniała z niewyspania i strachu. Zatrzymał się i popatrzył na Hala. Potem zaczął biec. Hal wycelował w niego broń. Opuścił ją, gdy zobaczył, że tamten jest nieuzbrojony. Krokodyl usiadł u jego stóp. - Chłopie, ale jestem szczęśliwy, że cię widzę! - wyjęczał. - Nie pozwól im, stary! Nie pozwól, by mnie dostali. - Otoczył ramionami kolana Hala i załkał. - Zabiją mnie, stary. Właśnie to zrobią. Zabiją mnie. - I dobrze zrobią - powiedział Hal odtrącając kopniakiem natarczywe ramiona. - To trochę dziwne, że właśnie do mnie zwracasz się o pomoc. - Słuchaj, koleś, słuchaj - zawył Krokodyl. - Jesteśmy biali, no nie? My, biali, musimy trzymać się razem. Nie pozwolisz chyba tym kundlom mnie dostać? - Spaliłeś wioskę? - Och tak, to był błąd. - Zabiłeś Indian? - Kilku. Co to jest tych paru Indian? - Wstał, po czym z drżeniem obejrzał się. - Są na moim tropie. Gdzie twój obóz, koleś? Hal przyglądał mu się przez dłuższą chwilę. Nafaszerowanie tego skunksa ołowiem sprawiłoby mu prawdziwą przyjemność! Powinien kopnąć tę kreaturę i posłać z powrotem do dżungli, na pastwę śmierci lub Indian. 220 221 Odwrócił się i wskazał drogę do obozowiska. Krokodyl powłócząc nogami jak mrówkojad dreptał tuż za nim. - Niech cię Bóg błogosławi, koleś - skrzeczał. - Wiedziałem, że nie zostawiłbyś człowieka samego w tej wrednej dżungli. Zostaniemy przyjaciółmi, co koleś? Najlepszymi przyjaciółmi. Wszystko, co złe puścimy w niepamięć. Bez urazy. Zatrzymał się raptownie, gdy dotarli do obozowiska. - Gdzie twoi ludzie? - Uciekli w górę rzeki. - Dranie! Tak właśnie z nimi jest. Nigdy nie możesz im ufać. Czy straciłeś również zwierzęta? - Nie. Są na batałao, tuż za zakrętem. - Świetnie! - wykrzyknął Krokodyl z entuzjazmem. - Koleś, ale ty masz szczęście. Właśnie wtedy, gdy tracisz swoich ludzi, ja się zjawiam. Możesz na mnie polegać. Pomogę ci doprowadzić łódź w dół rzeki. To najmniej, co mogę dla ciebie zrobić. Masz coś do żarcia, koleś? Nie jadłem od dwudziestu czterech godzin. Hal dał mu jeść. - A gdzie twój brat? - spytał Krokodyl. - Poszedł na polowanko? - Nie. Leży w hamaku. Ma gorączkę. - No to kiepsko. Jesteś naprawdę sam? Hal zmierzył go ostrym spojrzeniem. - Jestem sam, ale to nie oznacza, że możesz próbować jakichś sztuczek. Ty też jesteś sam. Widzieliśmy twoich kumpli, gdy przepływali obok nas wczoraj wieczorem. Jak ci się udało 222 uciec? Na pewno schowałeś się w krzakach, gdy oni walczyli. - A jaki pożytek z ludzi, którzy nie walczą za ciebie? Przestańmy się kłócić. Skończmy z nienawiścią. To, przez co przeszedłem, trochę człowieka otrzeźwia. Przysiągłem sobie, że jeśli dobry Bóg wyprowadzi mnie z tej dżungli bezpiecznie, nigdy nie tknę nawet włosa z głowy bliźniego. Będę łagodny jak baranek. Właśnie tak sobie powiedziałem - łagodny jak baranek. Nie zrobię już nikomu krzywdy, bez wzglęgu na to, ile mi zapłacą. Mówię ci, kiedy trafiasz tam, gdzie każda minuta może być ostatnią, zmieniasz zdanie w wielu sprawach. A kiedy cię zobaczyłem, ucieszyłem się tak, jakbym spotkał rodzonego brata. - Poczęstował się następnym kawałem suszonego mięsa. - Tak, zostaniemy braćmi. - Jak Abel i Kain - powiedział Hal, ale Krokodyl nie zrozumiał aluzji. - Jak bracia - powtórzył. Spojrzał na drugi brzeg Amazonki. Hal podążył za jego spojrzeniem. W ciągu nocy poziom wody się podniósł i prąd był bystrzejszy. Obok przepłynęło drzewo wyrwane z korzeniami. Pływających wysp, zawsze widywanych na rzece, było teraz coraz więcej. Oznaczało to nadejście corocznej powodzi. - Musi bardzo padać w górze rzeki - stwierdził Krokodyl. - Za tydzień miejsce, w którym siedzimy, będzie pod wodą. Rzeką będą płynęły kawały gliny wystarczające na budowę domu. A dryfujące drzewa mogą wywalić dziurę w łodzi. Ale nie martw się, doprowadzimy twoją łajbę bezpiecznie 223 do Manaus, zanim sytuacja się pogorszy. Zostaw to mnie, koleś. - Wstał, wyszczerzył zęby w brzydkim uśmiechu i walnął się mocno w pierś. Strzała świsnęła obok niego i wbiła się w drzewo. Krokodyl w mgnieniu oka znikł w zaroślach. Hal słyszał, jak przedziera się przez dżunglę. Roger zawołał z hamaka słabym głosem. - Co się dzieje? - Leż spokojnie - ostrzegł Hal. - Indianie. Odwrócił się w kierunku, z którego wystrzelono strzałę. - Jesteśmy przyjaciółmi! - krzyknął w lingua geral - języku wszystkich Indian. Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, była następna strzała.Przeleciała o cal od jego ramienia. Pomyślał o dziewięciu bezgłowych mężczyznach i o Rogerze leżącym bezradnie w hamaku. Musiał chronić brata i odciągniąć Indian od niego, głęboko w dżunglę. Pobiegł naprzód. Przygotował broń. Jeśli nie chcieli przyjąć przyjaźni, musieli przyjąć kule. Gdy wpadł do dżungli, obok przeleciała następna strzała. Zastanawiał się, dlaczego strzały nadlatywały pojedynczo. Wtedy poznał powód - w zaroślach krył się tylko jeden Indianin. Gdy dostrzegł, że ściga go człowiek z bronią, odwrócił się i uciekł. Hal szedł za nim prawie pół mili. Indianin był jednak szybszy i wkrótce zniknął. Biegł w kierunku spalonej wioski. Niewątpliwie był zwiadowcą. Z pewnością wróci z wszystkimi wojownikami z wioski. Hal 224 wrócił biegiem do obozowiska. Nie było czasu do stracenia. On, Roger i ich nieproszony gość muszą natychmiast wsiąść na Arkę i odpłynąć. Odwiązał hamaki. Zataszczył je wraz z ciężkim, bezwładnym ciałem Rogera nad brzeg zatoczki. Nie miał czasu pomyśleć o Krokodylu. Nagle jednak przeszył go zimny dreszcz. Co zobaczy, gdy wyjdzie na plażę? Przedarł się przez zwarte liście i zamarł. A więc była to prawda. Ten człowiek był do tego zdolny. Zostawił dwóch chłopców na łasce dżungli i wrogich Indian. Daleko, w dół Amazonki pędziła pod żaglem Arka wspomagana przez szybki prąd. Krokodyl nie musiał nic robić, tylko sterować. Stał na platformie z rumplem w dłoni. Pomachał drugą ręką. Z oddali dobiegł jego ochrypły okrzyk: - Cześć, koleś! Do zobaczenia w piekle! Pływająca wyspa Hal uniósł karabin. Opuścił go jednak natychmiast. Nie było już sensu strzelać. Przypomniał sobie, że został mu tylko jeden nabój. Będzie przeznaczony dla Krokodyla. Musi dopaść tego diabła i wywiercić dziurę w jego podłym cielsku. Gdy Hal ochłonął, uświadomił sobie, że jego szanse ponownego spotkania z Krokodylem są naprawdę niewielkie. Położył Rogera na piasku i zdał sobie sprawę z grozy sytuacji. Nie miał łodzi, ani narzędzi, żeby jakąś łódź zbudować. Miał jedynie nóż myśliwski i w ciągu tygodnia mógłby zbudować tratwę. Ale nie mógł zwlekać z ucieczką dłużej niż godzinę. Może zwiadowca wcale nie musiał wędrować aż do wioski, by sprowadzić wojowników. Indianie polowali na Krokodyla i mogli znajdować się bardzo blisko. On i Roger mogli skryć się w dżungli. Nie mieli jednak koniecznych do przetrwania rzeczy. Hal przeniósł wszystko na Arkę, gdyż miał zamiar odpłynąć. Nawet naczynia, których używał do przygotowania śniadania, zostały na pokładzie. Zrobił „inwentaryzację". Mieli dwie koszule, dwie pary spodni, dwie pary sandałów ze słomy, 226 dwa hamaki, jeden nóż i jeden karabin z jednym nabojem - lecz ten nabój został już dla kogoś zarezerwowany. Poza tym, nie było sensu kryć się przed Indianami w dżungli. Są rozwścieczeni i przeczeszą okolicę w poszukiwaniu Krokodyla. Prędzej czy później ich znajdą. Nie chciał schronić się w dżungli także dlatego, że nie przybliżyłby się w ten sposób do Krokodyla. Gdy Hal patrzył na czarną plamkę Arki znikającą w dole rzeki, tracił nadzieję, że wyrówna rachunki z Krokodylem czy odzyska zwierzęta. Utrata zwierząt była najgorsza ze wszystkiego. Oznaczała bankructwo ojca oraz zwycięstwo Rekina Sandsa i jego zbójów. Poza tym Hal nie będzie miał szansy pojechać na wyspy Pacyfiku - miała to być nagroda, którą zapropnował mu ojciec za powodzenie wyprawy amazońskiej. Hal nie był jednak jeszcze przygotowany na pogodzenie się z przegraną. Jego błądzące spojrzenie napotkało płynącą wyspę, która mijała właśnie wejście do zatoczki. Przyszła mu do głowy zwariowana myśl. Nie zatrzymał się, żeby ją zanalizować - nie było czasu na rozważanie szans powodzenia. Podniósł Rogera i ruszył do brzegu. Rzeka była bardziej brązowa i szybsza niż zazwyczaj. Jej główny, rwący nurt opływał przylądek. Hal wyobrażał sobie, co dzieje się u źródeł Amazonki, na stokach Andów. Wezbraną rzekę znaczyły pływające wyspy. Były różnego rodzaju, 227 ale wszystkie powstały z tego samego powodu - powodzi. Tuż obok brzegu przepływała właśnie kępa wodnych hiacyntów wyrwana z jakiegoś bagna. Tylko liście i kwiaty wystawały nad powierzchnię wody. Ukryte pod wodą cebulki musiały być splątane w ścisłą masę. Wysepka miała najwyżej stopę grubości i nie mogłaby utrzymać ciężaru dwóch dobrze zbudowanych chłopców. Nawet gdyby go utrzymała, jedno z dryfujących wielkich drzew o gałęziach młócących wodę jak łopatki kołowca i korzeniach wy ciągniemy eh jak macki ośmiornicy, mogłoby wbić się w wysepkę, niszcząc ją wraz z przypadkowymi pasażerami. Wiele łodzi, nawet duże parowce, często tonęło przez takie przypadkowo uderzające w burtę drzewa. Dalej płynęły wysepki utworzone z zarośli. Przy bystrzynach krzew zaczepiał się o skałę. Potem dołączały inne krzewy, pnie, patyki i gałęzie. Wszystko zbijało się w twardą masę, a w końcu odrywało i płynęło w dół rzeki jako wyspa - wyspa bez ziemi. Najbardziej zadziwiające były te wyspy, które miały ziemię, rośliny, a nawet drzewa - wszystko, co powinna mieć wyspa, tylko, że poruszały się po wodzie. Silny prąd odcinał kawałek lądu i unosił go w całości. Hal słyszał, że czasami takie wyspy miały dwadzieścia stóp grubości. Hal nie mógł czekać na idealną wyspę. Musiał skorzystać z pierwszej nadarzającej się rozsądnej okazji. Wyjaśnił swój pomysł Rogerowi, który 228 ledwie rozumiał, o co chodzi. Nadpłynęło coś przypominające pastwisko, a kiedy otarło się o przylądek, Hal wszedł na nie ze swym ciężarem. Był wdzięczny losowi, że natychmiast nie utonął. Po chwili przylądek pozostał daleko w tyle, a chłopcy zaokrętowani na dziwny statek ruszyli w najdziwniejszą ze swych podróży. Może pomysł był zwariowany. Jednak Hal pomyślał, że nie ma nic gorszego od siedzenia na brzegu i czekania, aż odetną im głowy. Teraz zostawiali za sobą te wiecznie bijące, szarpiące nerwy bębny. Poza tym wrócili na trop Krokodyla. Wprawdzie Krokodyl na Arce z postawionym żaglem płynął szybciej niż dryfująca wyspa, jednak mnóstwo rzeczy może go opóźnić. Może wiatr osłabnie lub zacznie wiać w górę rzeki. Może Krokodyl wpłynie na mieliznę albo zatopiony pień. Hal uznał, że ma szansę. Obejrzał swoje pływające królestwo. Położył Rogera na trawie i zaczął badać grunt wokół, by sprawdzić, czy jest na tyle mocny, aby go utrzymać. Wyspa miała około pół akra powierzchni. Większą część porastała trawa, ale znalazł tam wiele małych drzewek - głównie bambusów, kauczukowców i imbui. Szybko rosnący bambus był wysoki, ale pozostałe drzewka miały najwyżej po kilka stóp. Bystry umysł Hala natychmiast zaczął rozpracowywać ten dziwny fakt i doszedł do wniosku, że wyspa powstała rok temu. Ubiegłoroczna powódź 229 osadziła gdzieś pół akra mułu, a gdy woda opadła, powstała zeń nowa wyspa. Zakiełkowały wówczas nasiona i wyrosły drzewka. Potem przyszła tegoroczna powódź, odcięła wysepkę z jej solidnej podstawy i uniosła prędko w dół rzeki. Jedynym zaprzeczeniem teorii Hala było leżące po drugiej stronie wyspy ogromne drzewo, które musiało mieć ze sto lat. Podszedł, by je obejrzeć. Był to kapokowiec. Pień tkwił w wodzie, a rozłożyste gałęzie sięgały na pięćdziesiąt stóp w niebo. U stóp drzewa znalazł plątaninę korzeni. Nie, jego teoria była jednak słuszna. To drzewo nie należało do wyspy. Po prostu wbiło się w jej bok i podryfowało wraz z nią w dól rzeki. Hal mógł wykorzystać powalonego olbrzyma. Rozwiesił hamaki między gałęziami, a potem przyniósł Rogera i ułożył go tam, gdzie nie był narażony na niebezpieczeństwo ze strony węży, mrówek czy innych stworzeń, które mogły żyć w tym malutkim dryfującym świecie. Hal przypomniał sobie wówczas, że musi nakarmić swojego pacjenta i siebie. Otrzeźwiła go ta myśl. Zdarzało się często, że podróżnik w lasach amazońskich ginął z głodu, chociaż mógł korzystać z zasobów całej dżungli. Hal miał do dyspozycji tylko połowę akra - o wiele mniej niż Robinson Cruzoe. Hal spędził resztę dnia na nieudanych próbach wprowadzania w życie w swych świetnych pomysłów. Szukał między bambusami młodych pędów, ale żaden z nich nie był dość mały, aby nadawał 230 się do jedzenia. Spróbował jagód z jakiegoś krzaka, ale natychmiast zwymiotował. Zobaczył drzewko, które uznał za słynne drzewo krowie, dające po przecięciu bardzo dobry substytut mleka. Rozkroił je, ale było niewielkie i z łodygi wyciekło tylko kilka kropli. Kiedyś czytał poradnik „Przetrwanie" i wyciągnął z niego wniosek, że wcale nie jest trudno przeżyć w dżungli, na Arktyce, pustyni, czy na morzu. Teraz okazało się to trudniejsze, niż oczekiwał. W rzece było na pewno mnóstwo ryb. Hal nie miał linki - ale postanowił łapać je tak jak Indianie. Spędził dwie godziny, szykując drewnianą włócznię z haczykiem na końcu. Potem podszedł do krawędzi wyspy i spojrzał w dół, w rwący nurt. Szybko uświadomił sobie, że tylko stracił czas. Woda była tak zamulona, że nie widział nic nawet na cal w głąb. Spadł rzęsisty deszcz i Hal przemókł do suchej nitki. Wcale się tym nie przejął, ale po deszczu pojawił się ostry wiatr. Wiał na całej szerokości rzeki osiągającej tu osiem czy dziewięć mil. Hal zaczął drżeć z zimna w mokrym ubraniu i tęsknił za schronieniem w lesie. Nie mógł uwierzyć, że znajduje się cztery stopnie od równika. Do samego zmroku na próżno szukał czegoś do jedzenia. Gdy nadeszła noc, ułożył brata najwygodniej jak tylko mógł. Na szczęście Rogera osłonił przed deszczem daszek zawieszony nad jego hamakiem. 231 Hal tęsknił za dodającym otuchy ciepłym ogniskiem. Nie mógł go jednak zapalić, bo Indianie mogli je zobaczyć, zresztą zapałki zostały na Arce. Ponury, nieszczęśliwy i upokorzony niepowodzeniem w poszukiwaniu żywności, Hal wgramo-lił się do hamaka. Odkrył, jak bezlitosna potrafi być Amazonka dla tych, którzy wybierają się na spotkanie z nią nieprzygotowani. Przerażało go trochę, że dryfowali w ciemności i byli zdani na łaskę prądu. A gdyby tak jego „pośpieszne" pół akra zderzyło się z jakimś przylądkiem albo prawdziwą wyspą? Próbował sam siebie przekonać, że to mało prawdopodobne. Jego statek unosił prąd, a prąd opływa przeszkody, a nie wpływa na nie. Samotny Indianin, gdy chciał podróżować nocą, przywiązywał swoje czółno do płynącej wyspy, i przebudziwszy się rano, znajdował się już o trzydzieści mil dalej. Wówczas Hal pojął, że ta nocna podróż dawała mu pewną przewagę nad Krokodylem. Krokodyl bez wątpienia będzie się zatrzymywał i odpoczywał co noc. Nie znając rzeki, na pewno nie zaryzykuje płynięcia w ciemności. Hal nasłuchiwał odgłosów dżungli. Czasami wydawały się odległe i wtedy wiedział, że znajdują się kilka mil od brzegów. Potem stawały się głośniejsze, gdy zbliżali się do półwyspu czy przylądka i cichły, gdy zostawiali je za sobą. Raz otarli się o brzeg, a grzmiący ryk jaguara, dobiegający z odległości nie większej jak pięćdziesiąt 232 stóp, zjeżył Halowi włosy na głowie. Modlił się żarliwie, żeby zwierzę nie skoczyło na płynącą wyspę. Najbardziej przestraszył się, gdy wyspa natrafiła na łachę piasku i długie, zanurzone gałęzie drzewa zaczęły kręcić się jak koło młyńskie. Hal wyobraził już sobie ich obu utopionych, gdyby gałęzie, do których przywiązał hamaki, obróciły się w dół. Zanim to nastąpiło, drzewo znalazło się na głębokiej wodzie i zastygło w bezruchu. Hal przestał już liczyć na sen. Ledwie o tym pomyślał, zasnął. Obudziło go dopiero słońce świecące prosto w twarz. Przeszukał horyzont w nadziei ujrzenia Arki, ale nie wypatrzył jej. Usłyszał ciche wołanie Rogera. Przedarł się przez gałęzie drzewa do hamaka brata. Roger, jeszcze senny, wołał o wodę. Hal położył dłoń na czole chłopca. Pacjent wyglądał trochę lepiej. Roger obudził się. Rozejrzał się apatycznie wokół siebie - a potem wytrzeszczył oczy, gdy zobaczył mknącą rzekę i migający brzeg. - Hej, co się dzieje? Jak tu się dostaliśmy? Gdzie jest Arka? - Cieszę się, że czujesz się na siłach zadawać pytania - odparł Hal i opowiedział mu o wszystkim. Roger próbował wstać, ale po chwili zrezygnował. - Jestem słaby jak kot. Co powiesz na jakieś śniadanie? 233 - Naprawdę czujesz się lepiej - stwierdził Hal z satysfakcją. - Jeśli chodzi o śniadanie - obawiam się, że nastąpi pewne opóźnienie. Zobaczę, co da się zrobić. Wyszedł na swoje pół akra, zdecydowany wydusić z niego jedzenie i wodę. Nikt nie napiłby się wody prosto z rzeki, z obawy przed tyfusem i dezynterią. Musi być przegotowana. Ale jak przegotować wodę bez rondla, bez czajnika, a zwłaszcza - bez ognia? Wtedy Hal zobaczył czajnik. Wystarczy przecież łodyga bambusa. Podszedł do kępy bambusów i wybrał taki, który nie był zbyt twardy, aby go wyciąć nożem. Przeciął poniżej kolanka, około ośmiu cali nad nim. Hal miał teraz naczynie o średnicy trzech cali i głębokości ośmiu. Jeśli to, co czytał, było prawdą, naczynie nie spłonie po napełnieniu wodą i umieszczeniu nad ogniem. Tylko skąd wziąć ogień? Najpierw musiał zebrać wszystko, co się zapali. Wszystko wokół było mokre po nocnym deszczu i porannej rosie. Wtedy pomyślał o drzewie, na którym spędzili noc. Zerwał kilka łupin, z których usunął ziarno, każde dwa razy większe od orzecha włoskiego. Rozbił skorupy i znalazł mnóstwo suchej, puszystej bawełny - kapok używany do materacy. To się świetnie nada na hubkę. Potem naciął mokrą korę drzewa. Wewnętrzne warstwy były suche. Znalazł dość paliwa i ułożył tyle, ile mógł nad hubką. 234 Teraz potrzebował tylko krzesiwa i stali, aby móc zapalić ognisko. Ostrze noża było ze stali - ale nie miał krzesiwa. Przydałby się kamień. Przeszukał całe pół akra i nie znalazł ani jednego. Prawda był taka, że w dorzeczu Amazonki nie można znaleźć kamieni. Pomysł ze stalą i krzesiwem nie był dobry. Mógł jeszcze wypróbować starą metodę krzesania ognia za pomocą rzemienia. Skoro ludzie prymitywni rozpalali ogień w ten sposób, to i jemu powinno się udać. Znalazł kawałek suchej pnącej palmy, który mógł służyć za rzemień. Wbił kijek pochyło w ziemię, rozszczepił jego koniec, włożył odrobinę hubki w rozcięcie, a potem przystąpił do pracy, przesuwając szybko rzemień tam i z powrotem. Tarcie powinno rozżarzyć hubkę. Jednak nie rozżarzyło. Na wyspach Pacyfiku, dokąd miał nadzieję pojechać, wyspiarze używali „pługu ogniowego". W kawałku suchego drewna żłobiono rowek, a kijek przesuwano w rowku tak szybko, że pył drewniany zaczynał się żarzyć. Hal tarł energicznie przez pół godziny. Nic się nie stało, tylko cierpliwość mu się skończyła. Stanął z rękami w kieszeniach, próbując rozwiązać swój problem. Palcami prawej ręki bawił się czymś płaskim i okrągłym. Wyciągnął to coś z kieszeni i popatrzył. Był to obiektyw standardowy, który zdjął z aparatu, kiedy zmieniał go na teleobiektyw. - To wystarczy! - ucieszył się i ustawił obiektyw tak, aby przechodzące przez niego promienie 235 słoneczne skupiały się na hubce. Po dwóch minutach miał ogień. Roger poczuł jego zapach. - Szczęście, że miałeś zapałki. - Nie miałem zapałek. - A niech to! Tylko mi nie mów, że zapaliłeś ogień bez zapałek! Robisz się coraz sprytniejszy! Jak to zrobiłeś? Hubka i krzesiwo? - Nie - zaprzeczył Hal. - Obiektyw o ogniskowej 4,5 firmy Bausch i Lomb. Obawiam się, że nie najlepszy ze mnie traper. - Nie przejmuj się - pocieszył go Roger. - I tak stawiam na ciebie. Hal zagotował wodę, przestudził i napili się jej z Rogerem. Wciąż jednak byli głodni. Hal próbował upleść z trawy linkę do łowienia ryb, ale wciąż się rwała. Wtedy znalazł twardy kawałek drewna zaplątanego w gałęzie na brzegu wyspy. Włókna przypominające zmierzwione włosy przykleiły się do niego. Musiał to być pień piassawy. Jej włókno sprzedają do Ameryki Północnej i Europy. Używają go do wyrobu szczotek, pędzli, lin i sznurków. Roślina nadająca się do tego, z pewnością może posłużyć jako linka na ryby. Kiedy Hal pracował nad linką, usłyszał traj-kotanie i spojrzał w górę. Z gałęzi drzewa spoglądała na niego małpa. Hal pochwycił broń, która nie sprawdziła się przy łowieniu ryb i cisnął nią. Przebił małpę, która spadła prosto w jego ręce. Naprawdę miał szczęście. Przerwał pracę nad linką i natychmiast przy- 236 stąpił do obdzierania małpy ze skóry. Zostawił kości, które mogły posłużyć jako haczyki na ryby. Ścięgna przydadzą się do przywiązania haczyków. Potem upiekł małpę nad ogniem i śniadanie zostało podane. Fakt, że było już południe, czynił je jeszcze smaczniejszym. Hal skończył linkę. Przywiązał kość małpy ścięgnem, zamocował kręgi z kręgosłupa jako obciążenie, nabił kawałek mięsa jako przynętę i zaczął łowić. Od razu poczuł silne szarpnięcie linki i natychmiast wyobraził sobie rybny obiad. Wyciągnął rybę z wody i ze zdumieniem stwierdził, że ma tylko kilka cali długości. Jeszcze bardziej zaskoczyło go, że ryba zdejmowana z haczyka nagle zaczęła rosnąć. Po chwili była za duża, by utrzymać ją w jednej ręce, potem w obu dłoniach, aż osiągnęła wielkość piłki. Pokazał tę ciekawostkę Rogerowi. Roger wrzucił ją na gałąź, gdzie podskakiwała jak dobrze nadmuchany balon. Hal przebił ją końcem noża i natychmiast uszło z niej powietrze. - Czemu tak się nadyma? - Chce odstraszyć wrogów. Tak jak ptak stro-szy pióra, rozpościera skrzydła i wyprostowuje grzebień. Wiele zwierząt zachowuje się tak samo. Taka jest natura zwierząt i ludzi. Wielu mężczyzn udaje większych i ważniejszych niż są w istocie. Wrzucił rybę z powrotem do wody, wiedząc że jest trująca. Następna zdobycz stoczyła zaciętą walkę, zanim udało mu się wyciągnąć ją z wody. 237 - Wąż! - krzyknął Roger, gdy długi na sześć stóp, wijący się z furią stwór pojawił się na końcu linki. - Węgorz - sprostował Hal. Nawet on nie wiedział, dopóki nie wziął go w rękę, że ten węgorz należy do odmiany elektrycznej. Natychmiast puścił rybę i opadł na trawę, gdyż rozdzierający ból przeszył całe jego ciało. Wyspa zniknęła mu sprzed oczu. Kiedy się ocknął, Roger klęczał obok niego. - Śmiertelnie mnie wystraszyłeś - powiedział Roger. - Co ci się stało? W pierwszej chwili Hal nie mógł mówić. Zobaczył węgorza leżącego na trawie. Roger był za blisko niebezpieczeństwa. Hal próbował go ostrzec, ale nie wydobył z siebie ani słowa. Roger kucając na piętach, wszedł w kontakt z węgorzem. Musnął go tylko lekko, ochroniły go też spodnie, ale i tak wyskoczył w górę z okrzykiem bólu. Nie musiał pytać drugi raz, co stało się Halowi. Niemoc mijała powoli, ale przez resztę dnia bolały Hala wszystkie stawy. Z prawdziwym zapałem łowcy dzikich zwierząt, postanowił zabrać żywą baterię do domu. Wykopał w ziemi dziurę, która wypełniła się wodą. Suchymi patykami przepchnął do niej węgorza. - To wystarczy na jakiś czas - stwierdził. Ułożył Rogera z powrotem w hamaku. Elektryczny wstrząs nie pomógł w rekonwalescencji. 238 - Szkoda, że nie jest to lekarstwo na malarię. Wiem, że Indianie stosują elektryczne ryby do leczenia reumatyzmu. A dwa duże szpitale w Ameryce Północneej samolotami sprowadzają stąd elektryczne węgorze do medycznych eksperymentów. - Jak sądzisz, jaki to był wstrząs? - Nie wiem. Ale mierzy się im napięcie i stwierdzono, iż średni węgorz wysyła ładunek około trzystu woltów. - Im większy węgorz, tym większy ładunek, prawda? - Nie zawsze. Podobno istnieje węgorz długości tylko czterdziestu cali, który ma moc pięciuset woltów. - Czy to wystarczy, by zabić? - Prawdopodobnie nie. Ale gdybyś był w wodzie, wystarczy, żeby cię sparaliżowało na tyle, że utoniesz. Mnóstwo bydła i koni zginęło w ten sposób. Ludzi też. - Jeśli dostaniemy się z powrotem na Arkę, jak masz zamiar przetransportować go na pokład? - Sam się nad tym zastanawiałem - powiedział Hal zamyślony. - Oczywiście, węgorz elektryczny nie musi wysyłać ładunku, jeśli nie chce. Wyładowanie jest całkowicie dobrowolne. Uruchamia je mały spust w jego mózgu. Istnieje możliwość, że jeśli będziemy go przenosili bardzo, bardzo delikatnie, nie uruchomi swojego dynama. - Chcesz podjąć ogromne ryzyko. - Masz rację - Hal zmarszczył czoło. - Gdy- 239 bym tylko sobie przypomniał... Widziałem elektrycznego węgorza rozkrojonego w laboratorium Rockefellera. To coś, co wyłącza wyładowanie, to nerw biegnący przez całe ciało od mózgu do czubka ogona. Jeśli gdzieś przetniesz nerw, tylko część węgorza, która znajduje się między punktem przecięcia a mózgiem wyśle ładunek. A ty możesz wziąć go za ogon. - Kiedy będziesz przystępował do tego doświadczenia, pamiętaj, żebym miał dobre miejsce. Chciałbym to zobaczyć - powiedział Roger. - Nie ma na co czekać - stwierdził Hal i natychmiast przystąpił do działania. Wyjął nóż, który na szczęście miał nieprzewodzącą, drewnianą rękojeść, i zrobił szybko płytkie nacięcie sześć cali od ogona. Potem dotknął ciała węgorza i nic nie poczuł. Trzymając rybę za ogon podniósł do góry i wrzucił z powrotem do dziury w ziemi. - Operacja zakończyła się sukcesem. Hal wrócił do łowienia i po chwili wyciągnął arapaimę. Kiedy otworzył jej pysk, wypadło kilkanaście małych rybek - gdyż arapaima należy do niezwykłego gatunku ryb, trzymających swoje młode w pyszczku. „W rzece tak pełnej żarłocznych istot jak Amazonka, konieczna jest ostrożność" - pomyślał Hal. Szczególnie koleń uwielbia narybek arapaimy - gdy tylko psi pysk złoczyńcy pojawia się w pobliżu, maluchy mkną do matki, która otwiera szerokie usta, by je ukryć. Wielka arapaima zapewniła im suty posiłek wieczorem. Następnego dnia Hal dostrzegł w oddali czółno. 240 Machał rękami, krzyczał, nawet rozważał możliwość wykorzystania naboju na Krokodyla jako sygnału. Ludzie płynący w czółnie nie zauważyli jednak postaci na dryfującej wyspie. Dużo bardziej przygnębił ich tego dnia widok Arki przycumowanej do brzegu. Wyspa beztrosko przepłynęła obok niej w odległości mili. Hal mógłby prawdopodobnie dopłynąć do niej pomimo , że rzeka była pełna ostrych zębów, ale Roger z pewnością by tego nie zrobił. Musieli dryfować dalej. Krokodyla nie zauważyli - prawdopodobnie szukał w dżungli pożywienia dla menażerii. Skąd mógł wiedzieć, czym karmić zwierzęta? Jeśli Hal nie dotrze do nich szybko, połowa zginie. A jeśli Krokodyl wie, jak się nimi zajmować? A jeśli dowiezie je bezpiecznie do Manaus, załaduje na pokład parowca i odpłynie? Czy Hal będzie musiał wrócić do domu z pustymi rękami? Kiedy już zaczął się tak zastanawiać i wyliczać swoje „a jeśli", nie potrafił przestać. Co będzie, jeśli i jego opanuje gorączka? Będzą leżeli, majaczący i nieprzytomni na przemian, pogrążeni we śnie. Może jedna ze straszliwych burz, z których znana jest pora deszczowa, rozbije ich wyspę, albo drzewo przekręci się, zgniecie ich i zamienią się w pokarm dla ryb? Następnego ranka Hal obudził się i stwierdził, że jego dom już dalej nie płynie. Przynajmniej nie dryfował w dół rzki. Został wepchnięty do zatoczki, a wir powoli kręcił nim dookoła. Można było oszaleć. Arka minie go i będzie 241 stracona, gdy on tymczasem będzie tkwił w tej zatoczce. Za każdym razem, gdy pływająca wyspa zbliżała się do ujścia zatoczki, próbował kijem wepchnąć ją z powrotem w główny nurt, ale zadanie przekraczało siły jednego człowieka. Tego ranka wiatr wiał w górę rzeki i, pchając wysokie gałęzie drzewa, wciskał wyspę do zatoki na następne kółko. Wtedy Hal spojrzał w górę rzeki i zobaczył Arkę. Żagiel nie był postawiony. Zaskoczyło go to - a potem zrozumiał przyczynę. Ten sam wiatr wiejący w górę rzeki, który wpychał jego wyspę do zatoczki, uniemożliwał Krokodylowi postawienie żagla. Arka dryfowała z prądem. Hal poczuł przypływ nadziei. Jeśli prąd wypchnął dryfującą wyspę z głównego nurtu do zatoczki, dlaczego nie miałby zrobić tego samego z dryfującą barką? Może Krokodyl dołączy do nich za chwilę? Przygotował się, by go przyjąć. Za złowieszczym uśmiechem sprawdził sztucer. Potem wspiął się na drzewo i zaznajomił z sytuacją Rogera. - Leż spokojnie i nie ruszaj się. Roger natychmiast wygramolił się z hamaka. - Mam już tego dosyć - powiedział. Zachwiał się, stając na gałęzi. - Też chcę walczyć. - Co możesz zrobić? Oczy Rogera zabłysły. - Nie wiem, ale mogę ci pomóc. Ten zbój jest dwa razy większy od ciebie. Będziesz mnie potrzebował. - Dobrze, ale schowaj się za gałęziami - roz- 242 kazał Hal. - Może zobaczyć hamaki - dodał i zdjął je. Prąd i wiatr niosły Arkę prosto do wejścia zatoki. Hal poklepał sztucer. Popatrzył na pokład w poszukiwaniu Krokodyla. W końcu ujrzał go uśpionego. Zwierzęta na próżno wołały o śniadanie. Hal słyszał piski małego tapira, basowe pomruki jaguarów, ćwierkanie marmozety i głosy ptaków. Wszystko dobrze wyglądało - nawet Charlie - zmumifikowana głowa zwisająca za włosy z masztu. Wielki, mądry bocian jak zawsze stał na jednej nodze. Mały jelonek był śliczny. Hal miał ciepłe uczucia nawet dla złośliwej anakondy. Arka wpłynęła do zatoki i dołączyła do wiru kręcącego wyspą. Hal obawiał się, że będą dryfowali za sobą rozdzieleni kilkoma długościami. Wyspa jednak nie pływała tak gładko jak barka. Ciężkie pół akra co jakiś czas ocierało się o dno i brzeg. Arka dogoniła ich i znalazła się na skraju wyspy. - Idziemy - wyszeptał Hal. Roger niósł hamaki. Hal zsunął się do otworu i bardzo ostrożnie podniósł za ogon węgorza. Chłopcy wśliznęli się na pokład Arki za toldem. Hal położył węgorza na pokładzie. Leżał tam spokojnie, wyjęty z wody nie był zbyt ruchliwy. Halowi świat pd razu wydał się ładniejszy, gdy miał znowu pokład Arki pod stopami. Spojrzał ze zdumieniem na broń w dłoni. Pragnienie zabijania opuściło go. Wydawało mu się, że wystarczą pięści. Odłożył broń. 243 Minął róg tolda. Rozjaśnił się na widok Czarnej Piękności, ale ta nie odwzajemniła uśmiechu. Rozpromienił się widząc anakondę, która nie raczyła nawet otworzyć jednego oka, wciąż zajęta trawieniem manaty. Bardziej serdecznie witał się boa dusiciel. Prze-czołgał się przez pokład do Hala, który pochylił się, by pogłaskać uniesioną głowę. Nochal - tapir - stuknął nosem w jego nogę, a Okularnik - marmozeta - zaskrzeczała i schowała się mu pod koszulą. Hal wyjął ją stamtąd, głaskał przez chwilę i puścił. Pod jego koszulą za kilka minut może nie być bezpiecznie. Hal spojrzał z góry na Krokodyla. Olbrzym leżał na plecach z twarzą wykrzywioną i brzydką nawet w czasie snu. Nosił jeden z olstrów Hala i miał tam jego rewolwer. Hal pochylił się, delikatnie wyciągnął broń i położył na klatce anakondy. Potem kopnął Krokodyla mocno w żebra. Krokodyl warknął jak rozłoszczony jaguar. Wykrzywił twarz, jakby węże wiły mu się pod skórą. Otworzył nieco oczy, a potem raptownie je wybałuszył, gdy zobaczył Hala. Przetoczył się na bok, jednym ruchem stanął na równe nogi i sięgnął do olstra. Nie znalazł broni. Ruszył na Hala jak rozjuszony byk. Hal, chociaż wysoki i dobrze zbudowany jak na swój wiek, ważył prawie czterdzieści kilo mniej od swego przeciwnika. Zrobił krok na bok i pozwolił mu wbić się z hukiem w ścianę tolda. Żółty 244 tygrys zawarczał, a czarny zaryczał. Ptaki zaskrzeczały. Krokodyl obrócił się, ale zanim zdołał rzucić się na chłopaka całą swą masą, przyjął w twarz uderzenie pięści. Każdy mięsień brał udział w tym ciosie. Hal spodziewał się, że zobaczy padającego Krokodyla. Jednak Krokodyl wyglądał tak, jakby w ogóle niczego nie zauważył i zatakował znowu. Tym razem jego wielka jak bochen pięść weszła w kontakt z czołem Hala i posłała go na deski. Hal wytrącił bokiem nogę spod wielkiego bociana, który z krzykiem uniósł się w powietrze na całą długość pięćdziesięciostopowej liny. Zanim chłopak zdążył wstać, Krokodyl chwycił jedno z długich, ciężkich wioseł z batalao i walnął nim z trzaskiem - ale nie w Hala, który odtoczył się na bok, po czym znalazł się między nogami Krokodyla. Próbował przewrócić potwora, ale równie dobrze mógłby próbować przewrócić słonia. Krokodyl jednym uderzeniem pozbawił go tchu. Hal przewrócił się, ale wstał niepewnie i wrócił do walki. Rzucił się na Krokodyla i przyparł go do klatki anakondy. Krokodyl obronił się prawą pięścią. Ryk dzikiego śmiechu wydobył się z ust Krokodyla, spostrzegł bowiem rewolwer leżący na klatce. Pochwycił go i postąpił krok do przodu, by rozprawić się z Halem. Wtedy krzyknął ze zgrozą, gdyż zobaczył straszliwy widok, który miał zapamiętać do końca życia. 245 Wielki zielonkawy wąż, wijąc się, leciał prosto na niego. Roger, trzymając elektrycznego węgorza za ogon, machał nim nad sobą jak lassem. Dawid z procą nigdy nie zbliżył się do Goliata tak odważnie. Przerażony Krokodyl strzelił, ale sam nie wiedział, gdzie mierzy. Teraz zielono-czarne sploty otaczały jego szyję. Przeszył go rozdzierający ból. Jego wielkie ciało osunęło się na pokład. Człowiek w klatce Hal i Roger stali i patrzyli z góry na powalonego olbrzyma. Hal był bardzo poobijany, a jego wracający do zdrowia brat puchł z dumy po swym bohaterskim wyczynie machania węgorzem. - Co z nim teraz zrobimy? - wydyszał Roger. - Musimy zrobić coś szybko, zanim nie oprzytomnieje. Elektryczny węgorz, po zakończeniu szlachetnego dzieła - powoli sunął przez pokład w stronę wody. Hal pochwycił go za ogon, otworzył klatkę anakondy i wrzucił do środka. - Nie zrobi krzywdy anakondzie, a ona jemu też nie. A ta wanna z wodą jest wprost wymarzona dla niego. - A co zrobimy z Krokodylem? Zwiążemy go? - Zasługuje na coś gorszego - stwierdził Hal.-Mam ochotę napędzić mu stracha. W Rogerze obudził się złośliwy chochlik. Spojrzał na Krokodyla, a potem na klatkę z anakondą. - Ciekawe, czy spodobałby mu się najstraszliwszy wąż świata jako towarzysz podróży! Hal zarechotał. - Gorączka sprawiła, że stałeś się błyskotliwy, mój bracie! 247 Dźwignęli olbrzyma, przeciągnęli kawałek i zamknęli w klatce. Krokodyl leżał na podłodze obok wanny, która z tej strony się zwężała. Głowa śpiącej anakondy znajdowała się stopę od jego twarzy. Jej ciało spoczywało w wodzie. Wokół niej pływał bohater ostatniego spotkania - elektryczny węgorz. Rumieniec zniknął z ceglastoczerwonych zazwyczaj policzków Krokodyla. Hal nie widział oznak wskazujących, że mężczyzna nadal oddycha. Zaczął się zastanawiać, jak wyjaśni jego śmierć policji w Manaus. Gdyby wpłynęli do portu z trupem na pokładzie, prawdopodobnie zostaliby zatrzymani za morderstwo. Modlił się cicho, aby jego najgorszy wróg oprzytomniał. Nagle drżenie przebiegło przez zwaliste ciało. Olbrzym zaczął dyszeć. Gdy otworzył oczy, zobaczył obok siebie ogromny łeb. Przerażony poderwał głowę i z całej siły walnął nią o ścianę klatki. Rozejrzał się wokół siebie jak oszalały. Zrozumiał, że znalazł się w pułapce. Zobaczył chłopców przyglądających mu się z zainteresowaniem. Przywarł do drzwi. Zawył wniebogłosy. - Wypuście mnie! Otwórzcie drzwi! - Lepiej zamilknij! - poradził Hal. - Obudzisz swojego przyjaciela i wtedy cię połknie. Krokodyl zniżył głos do ochrypłego szeptu. - Jeśli się stąd wydostanę, zamorduję was. - Wiem. Dlatego tam zostaniesz. Krokodyl wygiął się nad wanną i próbował wyłamać ścianę. Klatka jednak została zbudowana 248 wyjątkowo solidnie, była wytrzymała na uderzenia najpotężniejszego z węży. Trzycalowe pręty z bambusa zatrzeszczały, ale trzymały mocno. Głowa anakondy poruszyła się lekko. Krokodyl rozpłaszczył się na podłodze i wybałuszył oczy. Nie znał zachowania węży, więc nie wiedział, że najedzona anakonda nie jest groźna, nawet gdy nie śpi. Krokodyl wylał z siebie potok przekleństw. Kiedy zrozumiał, że nie zmusi w ten sposób swych prześladowców, aby go uwolnili, zmienił ton. - Słuchajcie chłopcy, ten żart posunął się za daleko. Wiem, że jesteście dobrzy. Nie zostawicie mnie tu na pewną na śmierć. - Ty nas zostawiłeś - przypomniał mu Hal. - Nie, koleś, źle mnie zrozumieliście. Chciałem tylko ocalić wasze zwierzaki i łódź. Czyż nie wyszło wszystko dobrze, co? Dżungla nie jest miejscem dla chłpców. Musiałem zająć się wami. - A teraz my się tobą zajmiemy - odparł oschle Hal. - Chodź, Roger. Mamy robotę. Zostawili swego więźnia, by szalał z wściekłości. Poszli na brzeg po mięso, krew, owady i liście, aby zaspokoić różne wymagania swoich zwierząt. - To powinno być ostatnie karmienie przed dopłynięciem do Manaus - stwierdził Hal. - Jesteśmy tak blisko? - Powinniśmy dotrzeć tam jutro, jeśli będziemy mieli dobry wiatr. Wrócili na brzeg i stwierdzili, że pływająca 249 wyspa opuściła zatoczkę. To oznaczało, że przeciwny wiatr ucichł. Nakarmili zwierzęta i podnieśli kotwicę. Arka też wysunęła się z zatoczki, wprost w główny nurt Amazonki. Lekka bryza wiała w dół rzeki. Hal postawił żagiel i zajął swoje miejsce przy sterze. Roger, wciąż jeszcze słaby po walce z gorączką, wyciągnął się na pokładzie, blisko klatki z trzema diabłami. Roger pilnował, aby żaden z nich nie uciekł. Najgłośniejszy z całej trójki był Krokodyl. Prawie oszalał ze strachu, gdy anakonda sennie otworzyła oczy, przyjrzała mu się, rozwarła paszczę w szerokim ziewnięciu i wróciła do drzemki. Na noc rozbili obóz na trawiastym przylądku, ale Krokodyl pozostał w klatce. Przez pręty podali mu suszone mięso. Zabójca, przerażony obecnością większego zabójcy od siebie, spędził besenną noc. Było to całkiem niepotrzebne, gdyż wąż, którego tak bardzo się obawiał, głęboko spał. Rano następnego dnia woda nagle zmieniła kolor z brązowego na czarny. Oznaczało to, że Rio Negro - czarna rzeka, połączyła się z Amazonką. Zmienili kurs Arki i popłynęli dziesięć mil w górę czarnego strumienia, do wielkiego miasta w dżungli - Manaus. W Manaus Rio Negro ma cztery mile szerokości. Gdzie indziej osiąga piętnaście mil. A jednak nadal jest tylko dopływem Amazonki. Manaus, gdzie zbijano prawdziwe fortuny w czasie gorączki kauczukowej, znajduje się 250 tysiąc mil od Oceanu Atlantyckiego. A jednak jest to port oceaniczny, gdzie chłopcy zobaczyli doki, w których cumowały parowce towarowe z Ameryki Południowej, Anglii czy Europy i pływające tysiąc mil w górę Amazonki, by dotrzeć do największego miasta w dorzeczu Amazonki. Arka, która wydawała im się tak wielka, nagle zmalała w porównaniu z oceanicznymi liniowcami. Chłopcy przycumowali do nabrzeża obok górującej nad nimi rufy statku z Glasgow. Zwierzęta i istota ludzka w klatce z anakondą natychmiast przyciągnęły tłum ciekawskich. Roger podjął się trzymania straży, a Hal ruszył na komendę policji w mieście. Poprosił o przesłuchanie i spotkał się z szefem policji. Drżał na myśl, że komendant może nie uwierzyć w jego opowieść. Poczuł ogromną ulgę, gdy dygnitarz oznajmił: - Mamy wobec pana ogromny dług wdzięczności, senhor. Doszły do nas wieści. Mamy meldunek o rabunku i podpaleniu, złożony przez Pero Sousę, a także oskarżenie z Cocamas o zamordowanie dwunastu osób. Moi oficerowie pójdą z panem do łodzi. Krokodyla usunięto z klatki i odprowadzono do aresztu. Hal odwiedził potem biura linii żeglugowych. W rezultacie tych odwiedzin podpisał kontrakt na przewiezienie swoich zwierząt do domu na dobrym statku „Mewa morska" pod dowództwem kapitana Briga Harrisa. 251 Poszedł jeszcze na pocztę i nadał telegram do ojca, w którym doniósł o tym, że wyprawa zakończyła się sukcesem. Następnego ranka otrzymali jego odpowiedź: WASZA MATKA I JA Z ULGĄ DOWIEDZIELIŚMY SIĘ ŻE Z WAMI WSZYSTKO W PORZĄDKU GRATULACJE DOBRA ROBOTA W NAGRODĘ PACYFIK ZOBACZYMY SIĘ W PORCIE KIEDY PRZYBIJECIE Kolejne kilka dni było wypełnionych pracą. Musieli zbudować klatki dla zwierząt, które do tej pory ich nie miały. Musieli wszystko ubezpieczyć. Hal ocenił wartość zdobyczy na dziesięć tysięcy funtów. Klatki trzeba było przenieść na pokład „Morskiej mewy". Musieli sprzedać Arkę. Musieli też przygotować pożywienie dla menażerii na czas podróży do domu. Wszystko zostało zrobione. I nie było w Brazylii szczęśliwszych chłopców niż tych dwóch stojących przy relingu, gdy „Morska mewa" odrywała się od nabrzeża Manaus i wpływała w lśniąco czarny nurt Rio Negro. W klatkach zajmujących połowę pokładu dziobowgo piszczała, skrzeczała, warczała ich cenna menażeria. Usunięcie Krokodyla ze sceny zdjęło ogromny ciężar z ich barków. Po sześciu dniach rejsu w dół Amazonki i dwunastu po Atlantyku zwierzęta dotrą bezpiecznie do domu. - A w przyszłym roku na Pacyfik! - krzyknął z radością Roger. - Gdzie chcę złapać ośmiornicę - dodał Hal. 252 - A ja zapolować na wieloryby. - A ja zanurkować po perły. - A ja zostać rozbitkiem na bezludnej wyspie! Chcielibyśmy opowiedzieć wam, jak tych dwóch obiecujących podróżników dostało to, czego pragnęło, a nawet więcej, w trakcie ich niezwykłej podróży na wyspy Pacyfiku. Opowieść znajdziecie w następnej książce pod tytułem „Przygoda na Pacyfiku". Spis treści Tajemniczy telegram ............... 5 Stukot butów ................... 10 Lot o świcie .................... 16 Łowcy głów .................... 23 Cień kondora ................... 32 Twarz na szlaku.................. 43 Noc w dżungli................... 50 Wzdłuż przerywanej linii............. 58 Pościg ....................... 66 Tajemnica wampira................ 76 Arka Noego na Amazonce ............ 88 Klęska ....................... 102 Ucieczka...................... 107 Przejażdżka na krokodylu ............ 119 Wielkie węże ................... 124 Strzały o północy ................. 138 Zapasy ....................... 148 Ruszaj na zachód, młodzieńcze ......... 155 Jaguar przybywa na wezwanie.......... 164 Jaguary nie lubią żartów ............. 172 Jaguar schwytany za ogon ............ 183 Czarna piękność.................. 191 Anakonda ..................... 197 Dziewięciu bezgłowych.............. 210 Opuszczeni .................... 214 Pływająca wyspa ................. 226 Człowiek w klatce................. 247 Powieści Willarda ??i??'? w serii z rysiem ^* Podwodna przygoda Przygoda ze słoniem Przygoda z wulkanem Przygoda nad Amazonką Przygoda na Pacyfiku Przygoda z wielorybem Afrykańska przygoda Przygoda na safari Przygoda z lwem Przygoda z gorylami Przygoda w głębi morza Przygoda z kanibalami Przygoda z tygrysem Arktyczna przygoda Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4 (dawna Spasowskiego) prowadzi sprzedaż hurtową, wysyłkową i detaliczną książek własnych. Wszystkich informacji o zakupie udzielają działy: • handlowy teł. 26-31-65 • sprzedaży wysyłkowej teł. 26-24-31 w. 31 • księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15 Redaktor Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Redaktor techniczny Maria Bochacz ISBN 83-10-09803-0 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1994 r. Wydanie pierwsze. Skład: „Protext" w Warszawie. DRUK I OPRAWA Zakłady Graficzne w Gdańsku fax (058) 32-58-43 fKlYtiUUA NAU AIVIALUNIVĄ „Chyba stoimy przed prawdziwą zagadką - stwierdził Hal. -Kto chciałby nas powstrzymać przed wyprawą do Amazonii? Kilkunastoletni bracia Hunt, Hal i Roger, towarzyszą ojcu - zoologowi - w wyprawie w dół Amazonki. Ich zadaniem jest zbadanie nie znanej jeszcze naukowcom rzeki Pastazy. Spokój podróżników burzy anonimowy telegram z pogróżkami. W dodatku Hala śledzi jakiś podejrzany typ. Tymczasem chłopcy zostają w amazońskiej dżungli zupełnie sami, bez ojca. Czy dadzą sobie radę nie tylko z dzikimi zwierzętami i wrogimi Indianami, ale i ze strasznym, bo nieznanym przeciwnikiem? Daj się porwać ?????***-*-1 ? Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4 tel.26-31-65 ISBN 83-10-09803-0