Gerald Durrell Złapcie mi gerezę Przełożyła Zofia Zinserling Tytuł oryginału: CATCH ME COLOBUS Dedykuję tę książkę pięciorgu wiernym członkom mojego personelu, których pracowitość, poświęcenie i pogoda ducha (nawet w chwilach smutku i zwątpienia) tak bardzo mi pomogły. Bez ich lojalnego wsparcia niewiele mógłbym zrobić. Są to: Catha Weller, Betty Boizard, Jeremy Mallinson, John (Shep) Mallet i John (Długi John) Hartley. Od autora Ponieważ to, o czym opowiadam w tej książce, działo się w okresie mniej więcej siedmiu lat, z myślą o ułatwieniu lektu- ry zmieniłem kolejność niektórych wydarzeń. Jeśli więc czytel- nicy zauważą, że czasami nie następują po sobie we właści- wym porządku, zrozumieją dlaczego. Firmie Rupert Hart-Davis winien jestem podziękowania za zgodę na wykorzystanie fragmentu z „Dworskiej menażerii". I Generalne porządki Drogi Panie Durrell. Często zastanawiałem się nad torbami kangurów... Po każdym powrocie z zagranicznej wyprawy na widok zoo ogarnia mnie wielkie podniecenie: zbudowane pod moją nieobecność nowe klatki, które były zaledwie rysunkami, nowe zwierzęta, które przysłano, zwierzęta, które wydały na świat młode; radosna wrzawa, jaką na powitanie podnoszą różne stworzenia, które mnie poznają i cieszą się, że wróciłem. Na ogół przyjazd do domu bywa bardzo miły i ekscytujący. Tym razem jednak, po dość długiej podróży do Australii, Nowej Zelandii i na Malaje, stwierdziłem z przerażeniem, że moje ukochane zoo jest zaniedbane, w opłakanym stanie. Mało tego, wkrótce się przekonałem, że stoi na krawędzi bankructwa. Ponieważ włożyłem w nie dużo ciężkiej pracy i pieniędzy, poczułem się tak, jakbym oberwał kopa w splot słoneczny. Zamiast odpocząć po gorączkowej wyprawie musiałem jak najszybciej obmyślić sposób ratowania ogrodu. Oczywiście najpierw przejąłem kierowanie placówką, po czym zaproponowałem stanowisko wicedyrektora Jeremy'emu Mallin-sonowi, zatrudnionemu w zoo od początku jego istnienia. Zdawałem sobie sprawę z ogromnej prawości Jeremy'ego i wielkiej miłości do podopiecznych. Co więcej, pracował we wszystkich działach zoo, toteż na ogół znał związane z nimi problemy. Odetchnąłem z ulgą, kiedy przyjął moją propozycję. Następnie zebrałem kierowników działów i zapoznałem ich z sytuacją. Powiedziałem, że według wszelkiego prawdopodobieństwa zoo trzeba będzie zamknąć, ale jeśli są gotowi zostać ze mną i pracować najciężej, jak potrafią, za marne wynagrodzenie, może uda nam się wybrnąć z kłopotów. Wieczna chwała im za to, że jak jeden mąż wyrazili zgodę. Wie- działem przynajmniej, że zwierzęta nie ucierpią i będą pod dobrą opieką. Moim kolejnym zadaniem było znalezienie dobrej sekretarki. Rzecz nie tak łatwa, jak mogłoby się wydawać. Dałem ogłoszenie, w którym podkreśliłem, że istotna jest znajomość stenografii, pisania na maszynie, a co najważniejsze, księgowości. Trochę mnie zdziwiła ogromna liczba kandydatów. W trakcie rozmów z nimi stwierdzi- łem, że kilkoro nie umie dodawać, a bardzo nieliczni wiedzą, jak wy- gląda maszyna do pisania. Pewien młody człowiek wyznał nawet, że zabiega o tę pracę, bo uważa, iż z czasem nauczy się ją wykonywać. Po rozmowach może z dwudziestką takich kretynów zaczynałem tracić nadzieję. Wtedy przyszła kolej na Cathę Weller. W podsko- kach wpadła do mojego gabinetu, drobna, okrąglutka, z roziskrzo- nymi zielonymi oczami i krzepiącym uśmiechem. Wyjaśniła, że jej męża właśnie przeniesiono na Jersey, więc musiała zrezygnować z posady w Londynie, którą zajmowała przez siedemnaście lat. Tak, umie prowadzić księgi rachunkowe, stenografować, pisać na maszy- nie - wszystko. Popatrzyłem na Jacąuie, a ona na mnie. Instynkt mówił nam, że zdarzył się cud; znaleźliśmy właśnie taką osobę, jaka nam była potrzebna. Catha Weller zainstalowała się w ciągu paru dni i spróbowała zaprowadzić jakiś porządek w księgowości, w któ- rej pod moją nieobecność zapanował chaos. W tym czasie na zoo ciążyły dwa długi: jeden, dwadzieścia tysię- cy funtów, była to pożyczka, wykorzystana na budowę, a miejsco- wemu bankowi i innym wierzycielom należało się kolejne czternaście tysięcy. Trudność sprawiało też, oczywiście, zdobycie odpowiednich środków na to, aby jakoś utrzymać zoo i zapewnić mu przetrwanie. Zaabsorbowało mnie to na dość długo. Przez cały ten okres Jeremy, wykonujący nową dla siebie pracę, przychodził do mnie po radę w różnych sprawach związanych ze zwierzętami, Catha zaś z rozma- itymi kwestiami finansowymi, z którymi nie była obeznana. To wszystko, wraz z ciągłym obmyślaniem sposobu uratowania zoo, sprawiło, że popadłem w głęboką depresję, toteż mimo moich prote- stów Jacąuie wezwała naszego lekarza. - Nie jestem chory - zapewniałem. - Tylko się martwię. Nie mo- żesz mi dać jakiegoś zastrzyku, aby utrzymać mnie na chodzie? - Zrobię coś lepszego - powiedział Mikę. - Dam ci tabletki. Przepisał mi flakonik dość blado wyglądających kapsułek, które miałem przyjmować po jednej dziennie. Żaden z nas nie wiedział, że w ten sposób zrobił najważniejszy krok na drodze do uratowania zoo. Naszymi najbliższymi i najstarszymi przyjaciółmi na wyspie są Hope i Jimmy Platt. Jimmy spędzał większość czasu w Londynie, ale Hope stale odwiedzała zoo i często wpadała do nas na drinka. Przy- padkiem przyszła tego wieczora, kiedy przez pomyłkę łyknąłem po- dwójną dawkę środka uspokajającego. W rezultacie wyglądałem i mówiłem tak, jakbym był w ostatnim stadium upojenia alkoholowego. Hope, duża, groźna kobieta, popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami, kiedy zataczając się, przeszedłem przez pokój, aby się z nią przywitać. - Co się z tobą dzieje? - zapytała z całą powagą, właściwą osobie tak pokaźnej tuszy. - Zaglądałeś do butelki? - Nie - odparłem. - I żałuję. To te cholerne środki uspokajające. Wziąłem dwie pigułki zamiast jednej. - Środki uspokajające? - zdziwiła się Hope. - A po cóż, u diabła, je zażywasz? - Siadaj. Naleję ci drinka i wszystko opowiem. Tak więc przez następną godzinę wylewałem przed Hope swe żale. Pod koniec dźwignęła się ciężko z krzesła i zaczęła się zbierać do wyjścia. - Wkrótce z tym skończymy - stwierdziła stanowczo. - Nie po- zwolę, żebyś w tym wieku brał proszki na uspokojenie. Pomówię z Jimmym. - Nie rozumiem, po co miałabyś go niepokoić... - zacząłem. - Słuchaj mamy - ucięła Hope. - Porozmawiam z Jimmym. Tak też zrobiła. Zaraz potem zadzwonił Jimmy. Czy nie zechciał- bym się z nim zobaczyć i wytłumaczyć mu, o co chodzi. Poszedłem i powiedziałem, że zgodnie z moim pierwotnym planem, z chwilą gdy zoo stanie się samowystarczalne, zamierzałem przekształcić je w fundację, ale to jest niemożliwe z tak ogromnym długiem. Jimmy w pełni się z tym zgodził i na chwilę pogrążył w zadumie. - Cóż, da się zrobić tylko jedno - rzekł na koniec - a mianowicie zwrócić się z apelem do społeczeństwa. Na początek dam ci dwa ty siące funtów, abyś mógł przezwyciężyć obecne trudności, a kiedy wystąpisz z apelem, dorzucę jeszcze dwa tysiące, aby zachęcić in nych. Jeśli apel odniesie skutek, znów się zastanowimy. Mówiąc oględnie, wprawił mnie w zakłopotanie. Wróciłem do zoo oszołomiony. Rzeczywiście wyglądało na to, że mimo wszystko może uda się je uratować. Zwrócenie się z apelem nie jest tak łatwe, jak się wydaje. I nie każdy apel musi odnieść skutek. Ale w tym wypadku dziennikarze lokalnej gazety, „Evening Post", która zawsze nas wspierała, cudownie opisali nasze dotychczasowe osiągnięcia i wyjaśnili, co zamierzamy robić w przyszłości. Po ogłoszeniu apelu, w tak krótkim czasie, że zakrawało to na cud, zebraliśmy dwanaście tysięcy funtów. Dwa datki wzruszyły mnie najbardziej: jeden pochodził od małego chłopca i wynosił pięć szylingów, pewnie tyle, ile kieszonkowego chłopczyk dostawał na tydzień, drugi, wysokości pięciu funtów, złożyli pracownicy zoo na wyspie Jersey. Te pieniądze miały stanowić kapitał obrotowy Fundacji i dlatego nie mogliśmy ich wydać na przepro- wadzenie niezbędnych prac w samym zoo. Teraz przeszliśmy do drugiego etapu sprytnego planu Jim- my'ego. Obaj byliśmy zdania, że nie można stworzyć Fundacji przed spłaceniem pierwszej pożyczki. Dopiero wtedy, z tymi dwu nastoma tysiącami, można powołać Fundację do życia. Zapewni jej to dobry początek, choć wciąż nie na tyle dobry, aby sobie pozwo lić na jakiś większy remont czy rozbudowę. Zgodziłem się więc sam, z moich honorariów autorskich, zwrócić tych dwadzieścia ty sięcy funtów coraz bardziej zaniepokojonemu bankowi, a zoo z ca łą zawartością przekazać Fundacji. Po dokonaniu tego powstała Fundacja Rezerwatu Zwierzyny na Jersey i oficjalnie przejęła zoo, ja natomiast objąłem funkcję honorowego dyrektora zarówno Fun dacji, jak zoo. Dobraliśmy grupę aktywnych osób, rozumiejących nasze cele, utworzyliśmy z nich zarząd i byliśmy bardzo zadowole ni, kiedy lord Jersey zgodził się zostać prezesem. Na godło wybrali śmy dronta, dużego ptaka o kaczkowatym chodzie, podobnego do gołębia, ongiś zamieszkującego wyspę Mauritius i wytępionego bardzo prędko, wkrótce po jej odkryciu. Uważaliśmy, że symbo lizuje on sposób, w jaki człowiek, powodowany bezmyślnością i za chłannością, potrafi zetrzeć gatunek żywych istot z powierzchni ziemi. , Mimo to nie przezwyciężyliśmy jeszcze wszystkich trudności. Ciężkie czasy jeszcze się nie skończyły i w tajemnicy przed Hope Platt wciąż zażywałem środki uspokajające. Bo kiedy to się działo, próbowałem pisać książkę. Pracy tej, mówiąc oględnie, nie znoszę, wtedy zaś musiałem ją wykonywać, aby zwrócić bankowi dwadzie- ścia tysięcy funtów, które mogłem zarobić tylko w ten sposób. Książkę zatytułowałem „Dworska menażeria" i wyjaśniałem w niej, dlaczego, po pierwsze, chciałem mieć zoo i dlaczego ostatecz- nie stało się Fundacją. Chyba najlepiej wytłumaczy to cytat. „Nie chciałem mieć zwyczajnego, normalnego zoo, z takimi jak wszędzie gatunkami zwierząt: mojemu zoo przyświecała myśl o przy- czynieniu się do zachowania świata zwierzęcego. Na całym świecie rozwój cywilizacji powoduje zagładę różnych gatunków albo znaczne ograniczenie liczby ich przedstawicieli. Sporo większych zwierząt ma wartość handlową lub stanowi atrakcję turystyczną, toteż na nie zwraca się prawie całą uwagę. W rozproszeniu żyje natomiast całe mnóstwo fascynujących małych ssaków, ptaków i gadów, a mało ko- mu zależy na ich zachowaniu, gdyż nie nadają się do jedzenia ani do wyrobu odzieży, nie budzą też zainteresowania turystów, żądnych wi- doku lwa i nosorożca. Wiele tych zwierząt żyje w środowisku wyspiar- skim, z natury rzeczy ograniczonym. Wystarczy choć trochę naruszyć to środowisko, a znikną na zawsze: przypadkowe wprowadzenie na przykład szczurów czy świń mogłoby zniszczyć te wyspiarskie gatunki w ciągu roku. Oczywistym rozwiązaniem tej kwestii jest zapewnienie zwierzęciu właściwej ochrony w stanie naturalnym, aby nie wyginęło, często jednak łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Choć więc nalega się na ochronę, można zastosować inny środek ostrożności, a mianowicie stworzyć w kontrolowanych warunkach parków i ogrodów zoologicz- nych stada reprodukcyjne zagrożonych zwierząt, bo wtedy, w razie gdyby doszło do najgorszego i gdyby jakiś gatunek wyginął w stanie naturalnym, przynajmniej nie zostałby stracony na zawsze. Co więcej, z tego stada hodowlanego można by brać nadwyżki i w późniejszym czasie na nowo wprowadzać zwierzęta do pierwotnego środowiska. Zawsze uważałem, że to powinno być głównym zadaniem każdego zoo, lecz dopiero ostatnio w większości ogrodów zoologicznych uświadomiono to sobie i spróbowano coś w tej sprawie zrobić. Ja chciałem, aby to się stało naczelnym zadaniem mojego zoo". Problemy z utworzeniem Fundacji były większe i bardziej złożo- ne, niż zrazu sądziłem. Począwszy od wysokości składek - nie tak du- żych, aby ktoś nie mógł sobie pozwolić na zostanie członkiem, ale i nie tak małych, aby nie było z nich żadnego pożytku - a skończyw- szy na takich szczegółach, jakie broszury będziemy wydawać dla wy- jaśnienia naszych celów i założeń i jak te broszury należy rozprowa- dzać. Przez całe lata dostawałem mnóstwo listów od czytelników mo- ich książek, na wszystkie odpowiadałem, a kopie przechowywałem. Teraz tym ludziom rozesłano broszurę i deklaracje członkowskie, oni zaś, ku mojemu wielkiemu zadowoleniu, w ogromnej większości na- tychmiast odesłali wypełnione formularze. Nowa książka, „Dworska menażeria", okazała się bardzo poczytna (na moje szczęście), a po- nieważ prosiłem w niej tych, którym się spodoba, aby się do nas przy- łączyli, przybyło nam nowe grono członków. Mieliśmy ich już w tym momencie około siedmiuset pięćdziesięciu w różnych częściach świa- ta. Szczególnie podnosiła na duchu myśl, że mieszkańcy krajów tak dalekich, jak Australia, Afryka Południowa czy Stany Zjednoczone, wspierają projekt, którego realizacji może nigdy nawet nie zobaczą. Wszyscy pracowaliśmy wówczas jak szaleni, a choć sprawy nadal wyglądały dość niewyraźnie, na dalekim horyzoncie rysowały się przynajmniej jakieś zapowiedzi sukcesu. Delikatnie mówiąc, pod ko- niec każdego dnia byliśmy wykończeni. Zacząłem wtedy odbierać mnóstwo telefonów, zazwyczaj o najbardziej irytujących porach. Na przykład w połowie lunchu poproszono mnie do aparatu - z Tor- quay dzwoniła kobieta, której żółw właśnie złożył jaja. Pytała, co z nimi zrobić. To znów inna kobieta chciała się dowiedzieć, jak obci- nać pazury papużce falistej. Ale naprawdę przebrała się miara, kiedy o jedenastej wieczorem z drzemki przy kominku wyrwał mnie tele- fon zamiejscowy: z północy dzwonił lord McDougall. W swej naiw- ności sądziłem, że może chce przekazać Fundacji sporą sumę, toteż poprosiłem telefonistkę, aby go ze mną połączyła. Kiedy w słuchaw- ce odezwał się głos, natychmiast stało się jasne, że jego lordowska mość pociągnął z butelki roztropnie, lecz za dużo. - Czy to Durrell? - zapytał. - Tak - odparłem. - Ach - powiedział. - No, więc pan jeden w Anglii może mi po- móc. Mam ptaka. Jęknąłem bezgłośnie. To na pewno kolejna papużka falista, po- myślałem. - Mam... flotę - powiedział. Z wielkim trudem wymawiał słowa. - A tu do jednego z moich kapitanów psyleciał na pokład ten... ptasek, a on mi go psyniósł. No więc... pytam, czy mógłby mi pan pomóc? - Co to za ptak? - Słodziutkie maleństwo - odrzekł. Taki opis zoologiczny pozostawiał sporo do życzenia. - Chodzi mi o to, jakich jest rozmiarów czy kształtu. - Cóż... to bardzo malutki sarawobrązowy ptasek, z białawą piersią - powiedział. - Bardzo maleńkie nóżki... bardzo maleńkie... Właściwie wyjątkowo maleńkie... - Moim zdaniem to musi być petrel. Dość często siadają na statkach. - Natychmiast zaczarteruję pociąg i psyślę go panu, jeśli może go pan wziąć - wielkodusznie zaproponował jego lordowska mość. Bardzo długo wyjaśniałem, że byłoby to całkiem bezcelowe. Te maleńkie ptaszki większą część życia spędzają na morzu, karmią się mikroskopijnymi żyjątkami i prawie nie sposób trzymać ich w niewoli. Zresztą nawet gdyby mi przysłał ptaszka, ten prawie na pewno nie przeżyłby drogi. - Nie będę się licyć z kostami - oświadczył jego lordowska mość. W tej chwili ktoś wyrwał mu słuchawkę i odezwał się młody, ko biecy, bardzo ziemiański głos. - Pan Durrell? -Tak. - Przepraszam za tatę - powiedziała dziewczyna. - Obawiam się, że jest trochę nieswój. Proszę nie zwracać na niego uwagi. Jego lordowska mość odebrał jej słuchawkę i podjął rozmowę. - Zrobię każdą rzecz - powiedział. - Wynajmę sybkie samochody, samoloty, co pan zechce, byle panu dostarcyć ptaka. - Niestety, nawet gdyby mi go pan przysłał, nie mógłbym dla niego nic zrobić - odrzekłem. - Niech pan pogada z moim kapitanem; on wie o nim wsystko - ciągnął jego lordowska mość. W słuchawce rozległ się surowy szkocki głos. - Dobry wieczór panu. - Dobry wieczór. - Pańskim zdaniem to petrel? - zapytał kapitan. - Tak. Jestem prawie pewny. Ale tak czy inaczej, można zrobić tylko jedno: trzymać go w cieple, w ciemnym pomieszczeniu, i jutro wysłać na jednym z pańskich statków. Po wypłynięciu w morze tak daleko, jak marynarze uznają za konieczne - ze dwie, trzy mile -mogą go wypuścić. - Rozumiem - odparł. - Muszę przeprosić, że niepokoję pana o tej porze, ale jego lordowska mość nalegał. - Tak - powiedziałem - Ja... no cóż... doskonale rozumiem oko- liczności. - Jego lordowska mość, rozumie pan - ciągnął szkocki głos -jest bardzo dobrym człowiekiem i wprost przepada za ptakami, ale dzisiaj jest trochę nieswój. - Domyślam się - odrzekłem. - Chciałbym sam być w takim stanie. - No... tak - powiedział kapitan. - Cóż, w takim razie powiem panu dobranoc, sir. - Dobranoc. - Odłożyłem słuchawkę. - O co, na litość boską, chodziło? - zapytała Jacąuie. - Pijany lord usiłował mi przysłać petrela. - Z tymi słowy padłem na fotel. - Coś podobnego! - oświadczyła zagniewana. - Trzeba z tym skończyć. Musimy zastrzec numer telefonu. Tak też zrobiliśmy i od tej pory ustawiczne dziwne telefony na szczęście umilkły. Nazajutrz rano opowiedziałem o całym zdarzeniu sekretarce, która była ubawiona, choć pełna współczucia. - Słyszałeś historię o Jeremym i krecie? - zapytała. - Nie, nie słyszałem. Co się stało? Według jej relacji Jeremy wywoził ciężarówką nieczystości z domu ssaków, wyrzucone w czasie porannego sprzątania, a kiedy przejeżdżał pod dwoma wielkimi łukami, strzegącymi dziedzińca, zobaczył, że po żwirze sunie kret. Natychmiast nacisnął hamulec, wysiadł i podszedł do kreta z zamiarem przeniesienia go na sąsiednie pole, w miejsce bezpieczne. Z bliska przekonał się, że kret jest nie tylko całkowicie martwy, lecz także na długim sznurku wolno wleczony po żwirze. Je- remy poszedł za sznurem, aby wyjaśnić tę zagadkę, i znalazł na końcu, pociągających za niego lekko, wszystkich zatrudnionych w ptaszarni. Kawalarzem okazał się Shep Mallet (znany pod tym imieniem od chwili gdy, zaraz po przyjeździe, zyskał przezwisko Sheptona Malle-ta). Od pewnego czasu nie robił żadnych kawałów, więc uznałem to za dobry znak, gdyż wskazywało, że ogólny nastrój przygnębienia i zwątpienia, jaki mnie powitał, ustąpił miejsca nadziei i zapałowi. W tym momencie jednak, mimo iż nadzieja i zapał były nieodzowne, należało je wesprzeć dostateczną ilością pieniędzy. Potrzebowaliśmy gotówki na przeróbkę klatek, które miały już po pięć lat, a co więcej, na ich remont, przeprowadzany nie na ślepo, lecz z jakimś kompleksowym planem w głowie. Codziennie wydawało się, że wymagają podparcia stemplami, choć w rzeczywistości powinno się je rozebrać i zbudować na nowo. Nie było to tak pilne w przypadku klatek dla mniejszych zwierząt i ptaków, jak dla większych i bardziej niebezpiecznych. Wprawdzie Hope i Jimmy pomogli mi stworzyć Fundację, lecz nadal dotkliwie dawał nam się we znaki brak pieniędzy, zwłaszcza na zbudowanie odpowiednich klatek dla tych zwierząt, które w razie ucieczki mogłyby zagrażać ludziom. Wyraźnie zdałem sobie z tego sprawę po serii wydarzeń, które w zastraszająco krótkim czasie nastąpiły jedno po drugim. Przy końcu domu ssaków, gdzie rezydowały goryle, ustawiliśmy małą puszkę na datki, nad nią zaś umieściliśmy tablicę z informacją o celach i założeniach Fundacji, w nadziei że życzliwi zwiedzający coś do puszki wrzucą. Stopniowo zaczęli to robić. Podczas którejś przerwy na lunch, kiedy akurat nikt się nie kręcił w pobliżu, poszedłem do domu ssaków popatrzeć na marmozetę, bo podobno była w ciąży. Zaniepokojony spostrzegłem, że drzwi do klatki orangutanów są otwarte i krzywo zwisają na zawiasach. Pośpieszyłem tam i z ulgą stwierdziłem, że oba orangutany jeszcze siedzą w klatce, lecz Oskar, starszy z nich, znalazł widocznie jakieś narzędzie, którym zdołał otworzyć drzwi, po czym przeszukał dom ssaków. Jedyną interesującą rzeczą, jaką znalazł, mógł bez trudu odczepić i zabrać sobie na pamiątkę, była puszka Fundacji Rezerwatu Zwierzyny na Jersey. Ledwie się przekonał, że coś w niej grzechocze, zaczął nią energicznie potrząsać. Okazało się, że monety nie chcą wypadać przez szparę, ale on szybko wypatrzył i wyrwał drzwiczki z tyłu. Kiedy nadszedłem, siedział na kupce półkoronówek, sześciopensówek i pensów. Najbardziej zezłościło go to, że wtargnąłem do klatki, odebrałem mu puszkę i pozbierałem pieniądze. Nie miałem pewności, ile pierwotnie ich było, co nastręczało pewną trudność, w moim przekonaniu jednak musiałem przeoczyć jeszcze trochę tych, które ukrył w słomie. Spojrzałem na Oskara i zauważyłem, że twarz ma spuchniętą, bardziej zaokrągloną niż zwykle. - Oskar - przemówiłem surowo. - Masz je w ustach. Oddaj mi. Wyciągnąłem rękę, on zaś z ogromną niechęcią wypluł pięć pół koronówek i ze cztery sześciopensówki. - Czy to wszystko? - spytałem. Siedział i przyglądał mi się małymi, migdałowymi oczkami. Wło- żyłem bilon z powrotem do puszki, wyszedłem z klatki i prowizorycznie naprawiłem drzwi. Kiedy już odchodziłem, aby powiedzieć naszemu konserwatorowi o konieczności porządnej naprawy, Oskar wyzywająco plunął na mnie pensem. Ale prawdziwej potrzeby jak najszybszego wybudowania nowych klatek dla małp dowiodło wydostanie się szympansów. Na Boże Na- rodzenie zaprosiliśmy Cathę i jej męża Sama na świąteczny obiad. W tym jednym dniu zamykamy zoo, ale niesłychanie szczęśliwym zbiegiem okoliczności pracownicy jeszcze nie zdążyli się rozjechać na świąteczny obiad. Nasz indyk akurat się dopiekał, farsz z kasztanów pachniał cudownie, jarzyny miały dogotować się za kwadrans pierwsza, gdy wtem drzwi się otwarły i ktoś z personelu wpadł z okrzykiem: - Panie D., pani D., szympansy uciekły! Dostałem Cholmondleya (albo Chumleya, jak częściej pisano jego imię) jako całkiem małego oseska, ale już wtedy, kiedy zebrało mu się na nieposłuszeństwo, a moja matka spróbowała go zmusić do uległości, ugryzł ją w ramię tak, że musiano jej założyć siedemnaście szwów. Teraz prawie dorównywał mi wzrostem i wagą, więc nie miałem ochoty szamotać się z nim ani z jego żoną Sheeną, niewiele od niego mniejszą. - Gdzie są? - zapytałem. - Właśnie wchodzą na dziedziniec. Podbiegłem do okna w salonie i ujrzałem Chumleya idącego z Sheeną, która czule zarzuciła mu rękę na ramiona. Wyglądali zupełnie jak para staruszków na przyjemnym spacerze wzdłuż plaży w Bournemouth. Akurat w tym momencie na dziedziniec wjechał sa- mochód Cathy i Sama i zatrzymał się przed frontowymi drzwiami. Sheenę na ten nowy dla niej widok ogarnęło lekkie zdenerwowanie, Chumley natomiast powitał go odgłosami zadowolenia. Wiedział wszystko na temat samochodów, bo kiedy był mały, niejednokrotnie jeździł nimi ze mną i lubił oglądać krajobrazy i mijane pojazdy. Pod- szedł do samochodu, w którym Catha i Sam przezornie podnieśli szyby. Zaczął w nie walić, w nadziei że Catha otworzy i zabierze go na przejażdżkę. Nie zrobiła nic podobnego. Zanim zbiegłem na dół, poleciłem Jacąuie zamknąć za sobą na klucz drzwi mieszkania, zamknąłem gabinet, otworzyłem drzwi do dużych pokoi biurowych, a następnie drzwi frontowe. Na mój widok Chumley wydał kilka powitalnych wrzasków i spokojnie ruszył w stronę domu. Czmychnąłem przez biuro, otworzyłem drzwi na korytarz, z którego po schodach wchodziło się do pomieszczeń służbowych i dużej kuchni, obsługującej kawiarnię. Uważałem, że gdybyśmy zdołali tam zwabić szympansy, jakoś potrafilibyśmy je ująć. Następnie wyszedłem na dwór, okrążyłem dom, wróciłem tylnymi drzwiami i zająłem stanowisko obserwacyjne przy szparze w drzwiach, prowadzących do biura. Chumley uznał, że równie dobrze może spędzić trochę czasu ze mną i powinszować mi wesołych świąt, więc właśnie wkraczał frontowymi drzwiami, a za nim Sheena. Mogli udać się tylko do głównego biura, i tak też zrobili. Przesuwane drzwi zamknęły się za nimi błyskawicznie; miałem nadzieję, że szympansy zaraz przejdą do korytarza na tyłach domu, bo w biurze znajdowały się wszystkie kartoteki, więc mogły w bardzo krótkim czasie narobić wielkich szkód. Z ulgą stwierdziłem, że Chumley, nie widząc w biurze nikogo, postąpił zgodnie z moimi przewidywaniami. Ale znalazłszy się w korytarzu, mógł albo pójść dalej do dużej kuchni, albo na górę, do pomieszczeń służbowych. Był obeznany ze schodami, jako że w zaraniu młodości musiał się po nich wspinać do naszego mieszkania, więc uznał, że te doprowadzą go do mnie. Ruszył na górę, a za nim z lekkim wahaniem podążyła Sheena. Na szczęście drzwi do wszystkich pokoi sypialnych personelu były pozamykane, z jednym wyjątkiem, i w tę stronę naturalnie skierowały się szympansy. Zachowywaliśmy pełen respektu dystans, ledwie zaś znalazły się w środku i przestały nam zagrażać, zatrzasnęliśmy za nimi drzwi, po czym przekręciliśmy klucz w zamku. Następnie wyszliśmy na dwór i po drabinach wspięliśmy się do okien, aby zobaczyć, co robią. Ku swemu wielkiemu zadowoleniu Chumley odkrył umywalkę i kawałek mydła. Odkręcił oba kurki i pod możliwie największym strumieniem wody pilnie mył ręce, co bardzo lubił za młodu. Sheena z kolei podskakiwała na łóżku, tuląc do piersi poduszkę. Później się przekonała, że wbijając w nią pazury i mocno ciągnąc, łatwo ją rozedrzeć, co daje niesłychanie przyjemny efekt w postaci chmur pierza. Rozerwała więc obie poduszki, wskutek czego wnętrze pokoju wyglądało tak, jakby szalała w nim zamieć śnieżna. Duże ilości pierza osiadły w umywalce, co spowodowało jej zatkanie. Woda zaczęła wypełniać umywalkę, a po chwili się przelewać, bo Chumley już zainteresował się czymś innym i wraz z Sheena bardzo systematycznie demolował łóżko. Kiedy zabrali się do materaca, stwierdzili, że to również można rozedrzeć, a zawartość rozsypać po pokoju. Teraz prócz piór fruwały w nim strzępy gąbki, końskie włosie i tak dalej. Odbyłem pośpieszną naradę z Jeremym. Mieliśmy jedną Watkę na tyle mocną i dużą, aby umieścić w niej oba szympasy, ale stalową. Trzeba by sześciu mężczyzn, aby ją dźwignąć, wątpliwe też, czy zmieściłaby się na schodach. - Pozostaje nam tylko sprowadzić je znów na dół - powiedział Jeremy. - Jeżeli potrafimy je skłonić do pójścia na sam koniec kory tarza, tam, gdzie znajdują się dwie pary drzwi, będziemy mogli schwytać je w potrzask między tymi drzwiami, a potem odpowiednio ustawić klatkę. Jeszcze raz wleźliśmy po drabinach i zajrzeliśmy do środka. Chumley znalazł teraz wieszak na ubrania i zdołał stłuc nim lustro. Sheena nadal pilnie wybebeszała materac, skupiona jak światowej sławy chirurg, który dokonuje przeszczepu serca. - Gdyby ktoś otworzył drzwi - powiedział Jeremy - mógłby dać susa do łazienki i zamknąć się na klucz. Byłby tam bezpieczny. Może wtedy one zeszłyby na dół z własnej woli. - Cóż, możemy spróbować - odparłem. Wobec tego ktoś z personelu poszedł na górę, otworzył drzwi do sypialni, w której zabawiały się szympansy, po czym przeskoczył na drugą stronę korytarzyka i zamknął się w łazience. Szympansy, jak podejrzewałem, nazbyt przyjemnie spędzały czas, aby z własnej woli opuścić swą kwaterę. Kiedy drzwi się otwarły, zaledwie podniosły wzrok, następnie zaś każde z nich powróciło do przerwanych zajęć. Chumley do zbierania tylu piórek, ile zdołał złapać, i wyrzucania ich w powietrze, Sheena do operowania materaca, który wyglądał tak, jakby miał nie przeżyć zabiegu. - Pozostaje nam chyba jedno - powiedział Jeremy. - Będziemy musieli polać je szlauchem. Dziwne, że chociaż oba szympansy lubiły wodę do picia i do za- bawy, nie znosiły polewania. W te wieczory, kiedy nie chciały iść spać, musieliśmy je straszyć wężem, a wtedy szły do swojej sypialni potulnie jak baranki. Uznaliśmy, że z równym powodzeniem można teraz zastosować tę metodę. Po uroczystym wniesieniu węża i przy- kręceniu do kranu w kuchni dla zwierząt, wetknęliśmy go w otwór wybity w szybie. Strumień wody, puszczonej na cały regulator, skie- rowaliśmy w głąb pokoju. Szympansy zdumieniem zareagowały na ten podły atak, po czym, kiedy uderzył w nie bicz wodny, z wrza- skiem wypadły z sypialni, pobiegły po schodach i korytarzem. Tutaj w ukryciu czekało dwóch pracowników. Ledwie szympansy znalazły się we właściwym miejscu, zatrzaśnięto jedne i drugie drzwi w kory- tarzu, one zaś, uwięzione na małej przestrzeni, nie mogły już wyrzą- dzić szkody ani uciec. Myślę, że w tym momencie wszyscy doznali- śmy ulgi, bo szympansy, stworzenia dość histeryczne i ekstrawersyj- ne, łatwo popadają w stan nadmiernego podniecenia, a wtedy zdolne są zaatakować, Sheena zaś, podobnie zresztą jak Chumley, była już, mówiąc bez żadnej przesady, w najwyższym stopniu podniecona. Z kolei musieliśmy przynieść dużą stalową klatkę i przystawić ją do jednych drzwi. Zajęło to mnóstwo czasu, ponieważ klatka, od wieków nieużywana, leżała pod stosami drewna i innych materia- łów, nagromadzonych w warsztacie. Ostatecznie jednak wydostali- śmy ją, w sześciu zanieśliśmy i ustawiliśmy przy drzwiach. Podnie- siono opuszczane drzwi klatki, po czym ostrożnie otwarto drzwi do- mu. Siedziały za nimi ociekające wodą szympansy z niesłychanie wojowniczymi minami. Przez godzinę podsuwaliśmy im najrozmait- sze smakowite kąski, aby je zwabić do klatki, ale nic - nawet rzadkie w tej porze roku winogrona - nie zdołało ich skusić. - Co powiecie na węża? - spytałem, bo wiedziałem, że Chumley bardzo się boi tych gadów. - Nie, to na nic - odparł Jeremy. - Podziała tylko na Chumleya, on wejdzie z powodu węża. Ale nie Sheena. Ona ani trochę nie boi się węży. - Cóż, trzeba będzie znów posłużyć się szlauchem - powiedzia- łem smętnie. - Bóg raczy wiedzieć, ile szkód już narobiliśmy tym la- niem wody. Po przyniesieniu szlaucha do kuchni i przykręceniu go tam do kranu, otworzyliśmy drugie drzwi i skierowaliśmy mocny strumień wody na oba szympansy. Natychmiast wpadły do klatki, żelazne drzwi zatrzasnęły się ze szczękiem, a Chumley i Sheena znów znala- zły się w niewoli. Wraz z naszym konserwatorem Bertem poszliśmy do ich właściwej klatki, aby zobaczyć, jakim cudem się wydostały. Choć trzymaliśmy je za grubą drucianą siatką, na tyle mocną, że jej nie mogły rozerwać, Chumley znalazł luźny koniec drutu. Ten, kto na niego natrafi, może spruć siatkę jak robótkę na drutach, i to wła- śnie zrobił Chumley. Więc Bert, który też miał za chwilę zasiąść do świątecznego obiadu, wziął się do naprawiania klatki. Po jakiejś go- dzinie znów była gotowa na przyjęcie szympansów. Ostatecznie wsa- dziliśmy je tam o czwartej i każde z nas pośpieszyło na swój obiad. Catha, Sam, Jacąuie i ja zasiedliśmy do zwęglonego indyka i jarzyn, które wyglądały tak, jakby je rozdeptał wyjątkowo ciężki słoń, ale przynajmniej mieliśmy dla rekompensaty trochę schłodzonego wina. II To tylko Jeremy Drogi Panie Durrełl. Mam dziesięć lat i moim zdaniem jest Pan najlepszym zoologiem na Wyspach Brytyjskich (z wyjątkiem Petera Scotta). Czy byłby Pan tak dobry i przysłał mi swój autograf? W następnym roku sprawy wyglądały znacznie lepiej i mogliśmy się pochwalić konkretnymi rezultatami pracy. Catha, szalenie pilna, prze- strzegała porządku w księgowości Fundacji i zoo, kontrolowała stan naszego konta, jak również mnie, bo mam nawyk bezmyślnego wy- dawania zbyt dużych sum. - Czyż flamingi nie byłyby ładne? - wykrzykiwałem pełen zapału. - O tak, piękne - odpowiadała Catha. - Ile kosztują? - Och, nie są zbyt drogie - mówiłem. - Pewnie ze sto dwadzieścia funtów od sztuki. Radosny uśmiech znikał z jej twarzy, a w zielonych oczach pojawiał się błysk stali. - Czy wiesz - mruczała - ile masz na debecie? - Och, tak, tak - zapewniałem pośpiesznie. - To była tylko taka propozycja. A jednak, choć Catha nie lubiła się rozstawać z gotówką, robiliśmy postępy. Z pomocą Jeremy'ego i Johna Malleta całkowicie zreorganizo- waliśmy zoo. Wszystkie zwierzęta wciągnęliśmy do kartoteki. Każde miało trzy karty: różową, niebieską i białą. Biała karta, z historią osobnika, zawierała takie informacje, jak miejsce jego pochodzenia, stan, w jakim do nas przybył, i tak dalej. Druga, różowa, była kartą zdrowia i na niej zapisywaliśmy wszystko, co dotyczyło zdrowia da- nego zwierzęcia i jego leczenia. Niebieska, z opisem jego zachowa- nia, zapewne była najważniejsza, bo na niej odnotowywaliśmy takie rzeczy, jak zwyczaje godowe, okresy ciąży, znaczenie przynależnego terytorium i mnóstwo innych. Założyliśmy też dużą Księgę Dzien- ną w biurze Jeremy'ego; coś w rodzaju dziennika, udostępnianego wszystkim pracownikom, aby mogli zapisywać, co interesującego przydarzyło się ich podopiecznym. Te notatki przenoszono następ- nie na właściwe karty. Tym sposobem zdołaliśmy rozpocząć groma- dzenie fascynujących materiałów. Doprawdy zdumiewające, jak mało się wie o przeciętnym zwierzęciu. Mam sporą bibliotekę, około tysiąca tytułów, ale kiedy ktoś szuka całkiem prostej informacji, powiedzmy, o zalotach danego zwierzęcia, nie znajduje absolutnie żadnej wzmianki na ten temat. Po drugie, wprowadziliśmy nowy system karmienia. Przeczyta- łem, że w bazylejskim zoo opracowano specjalną odżywkę, którą do zwykłej karmy dodawano zwierzętom i dzięki której poprawił się nie tylko ich stan, lecz także potencjał rozrodczy. Jak się okazuje, od- kryto, że nawet najlepiej żywione zwierzęta - a my zawsze dawali- śmy naszym to, co najlepsze - nie dostają choćby śladowych ilości minerałów i różnych innych substancji, które mają istotne znaczenie dla ich dobrego samopoczucia. Ten brak uzupełniano rodzajem „placka". Napisałem więc do doktora Ernsta Langa z bazylejskiego zoo, a on bardzo uprzejmie przesłał mi pełne dane, po czym odbyli- śmy konferecję z panem Le Marąuandem, naszym młynarzem, ten zaś zrobił dla nas taki placek. Kiedy praca nad nim wreszcie dobie- gła końca, przypominał dość brzydkie brązowe ciasto. Przyglądali- śmy mu się dość podejrzliwie, lecz powiedziałem Jeremy'emu, żeby wypróbowywał go przez tydzień i zobaczył, co się stanie. Jeremy zwykł często wpadać do nas i pytać mnie o radę w różnych spra- wach. Rozbrzmiewało stukanie, frontowe drzwi się otwierały, Jere- my wsadzał głowę i mówił: - Mhm, to tylko Jeremy. Następnie wchodził do saloniku, gdzie pracowałem, i omawiał bieżące problemy. Po tygodniu prób z nową karmą rozległo się zna- jome pukanie i głos: - Mhm, to tylko Jeremy. - Wejdź, Jeremy - zawołałem. Wszedł i stanął w drzwiach ze strapioną miną. Jest wysokim męż- czyzną o włosach koloru dojrzałego zboża, z nosem księcia Welling- tona i bardzo niebieskimi oczami, które lekko mruży, kiedy się czymś martwi. Teraz je mrużył, więc widocznie stało się coś złego. - O co chodzi? - spytałem. - O tę nową mieszankę - odparł. - Zwierzętom chyba nie smakuje. Parę małp zjadło trochę, moim zdaniem raczej z ciekawości niż z innego powodu, ale inne nie chcą. - A człekokształtne? - Nawet jej nie tkną - smętnie powiedział Jeremy. - Próbowałem na wszystkie sposoby, dodawałem im nawet do mleka, ale jeść nie chcą. - Próbowałeś je przegłodzić? - Nie. - Jeremy wydawał się nieco skruszony. - Jeśli chodzi o ści- słość, nie próbowałem. - Cóż, spróbuj - poradziłem. - Odstaw im jutro wszystko prócz mleka i dawaj tylko placek. Zobacz, czy to odniesie skutek. Następnego dnia usłyszałem znajome stukanie i równie znajome - Mhm, to tylko Jeremy. Jeremy raz jeszcze stanął w drzwiach saloniku. - Chodzi o człekokształtne - powiedział. - Przegłodziliśmy je i daliśmy im tylko placek i mleko. Ale nie chciały jeść placka. I co dalej? Byłem równie jak on zbity z tropu. Taki placek dostawały wszystkie zwierzęta w bazylejskim zoo i jadły go z widocznym smakiem. Naszemu musi brakować czegoś, dzięki czemu staje się przyjemny dla podniebienia. Zapytaliśmy przez telefon pana Le Mar-ąuanda o radę. - Czego, pana zdaniem, moglibyśmy dodać, aby był smaczniej szy? - zapytaliśmy. Po krótkim zastanowieniu wystąpił z genialną propozycją. - Może trochę anyżu? - powiedział. - Jest całkiem nieszkodliwy, a większość zwierząt chyba lubi jego zapach. - Cóż - przyznałem - to nie może zaszkodzić. Zrobi nam pan trochę z dodatkiem anyżu? - Tak. - I niezwłocznie zrobił placek o silnym anyżowym zapachu. Z chwilą kiedy znalazł się w klatkach, wszystkie zwierzęta oszalały na jego punkcie. W rzeczywistości dzisiaj wolą swój placek od naj- ulubieńszych smakołyków. Odnotowaliśmy znaczną poprawę stanu zdrowia naszych podopiecznych, a zarazem wzrost płodności. W rok po wprowadzeniu placka do ich jadłospisu rozmnożyło się dwanaście gatunków ssaków i dziesięć gatunków ptaków, a nas rozpierała duma. Myślę, że najważniejsze w tym roku, dla nas zaś najbardziej nie- pokojące, były narodziny południowoamerykańskiego tapira. Jego ojca, Claudiusa, schwytałem w Argentynie i swego czasu przysporzył nam mnóstwa kłopotów, bo uciekał z terenu zoo, zjadł ogród naszych przyjaciół, przeorał wszystkie klosze ogrodnicze na farmie naszego najbliższego sąsiada i miał na swym koncie wiele podobnych eskapad. Ale teraz, odkąd znaleźliśmy mu żonę, którą nazwaliśmy Claudette, ustatkował się i jest zrównoważonym, zażywnym zwierzęciem. Tapiry są nieco podobne do brązowych, wydłużonych kucyków szetlandzkich, a ich długie nosy w pewnym stopniu przypominają trąbę słonia. Na ogół są to zwierzęta łagodne i przyjazne. Ledwie Claudette osiągnęła odpowiedni wiek, tapiry zaczęły się parzyć, co za każdym razem starannie odnotowywaliśmy na ich karcie zachowania. Wtedy się okazało, jak bezcenne będą kiedyś te karty, bo z chwilą gdy u Claudette wystąpiły oznaki ciąży, mogliśmy się cofnąć do daty ostatniego krycia i w miarę dokładnie określić, kiedy na świat przyjdzie młode. Pewnego dnia, po znajomym stukaniu do frontowych drzwi i sło- wach: - Mhm, to tylko Jeremy - wszedł zasępiony Jeremy. - Chodzi o Claudette - zaczął. - Zgodnie z kartami powinna chyba urodzić gdzieś we wrześniu i mhm, zastanawiałem się, czy nie byłoby wskazane przeniesienie jej na drugi wybieg, oddzielenie od Claudiusa. Po dość długiej dyskusji uznaliśmy, że mądrym krokiem może być oddzielenie ich od siebie, nie wiedzieliśmy bowiem, jak Claudius zareaguje na noworodka. Był zresztą trochę krótkowzroczny i mógł przypadkiem na niego nadepnąć. Przenieśliśmy więc Claudette na sąsiedni wybieg, co pozwalało jej nadal obwąchiwać Claudiusa i po- cierać nosem o jego nos przez druty, a zarazem bezpiecznie odbyć poród. Mniej więcej w tym czasie, kiedy według naszych obliczeń powinien on nastąpić, przyszła matka zaczęła nam przysparzać dużych zmartwień. To prawda, że urósł jej brzuch, ale nie dało się wyczuć ruchów małego, a w wymionach nie miała ani odrobiny mleka. Jeremy, nasz chirurg weterynaryjny Tommy Begg i ja odbyliśmy długą naradę. - Ma cholernie grubą skórę - powiedział Tommy ponuro - a po- za tym jest taka twarda, że nie mogę dość mocno jej nadusić i wyczuć ruchu palcami. - Cóż, z kart wynika - zauważył Jeremy, który już je traktował jak coś w rodzaju wyroczni - że powinna lada dzień rodzić. - A mnie martwi brak mleka - dorzuciłem. - Do tej pory powinno się przecież pokazać? Oparci o ogrodzenie wybiegu, wpatrywaliśmy się w Claudette, która wydała typowy dla tapira cienki, śmieszny kwik, po czym dalej w zamyśleniu żuła gałązkę głogu, nie reagując na nasze strapione miny. - Cóż, jeśli urodzi - odezwał się Tommy - a nie będzie mieć mle ka, będziecie musieli karmić małe. Jaki skład ma mleko tapira? - Nie mam pojęcia - odrzekłem - ale mogę sprawdzić w bibliotece. Pomaszerowaliśmy do mojego gabinetu, nigdzie jednak nie na trafiliśmy na skład mleka tapira. - Cóż - skonstatował Tommy po daremnym przewertowaniu czterdziestej siódmej książki - będziemy musieli zaryzykować i zro bić mieszankę możliwie najbardziej zbliżoną do mleka kobylego. Moim zdaniem to powinno wystarczyć. Przygotowano i wysterylizowano butelki i smoczki, zgromadzono wszystkie składniki potrzebne do zrobienia czegoś podobnego do kobylego mleka. Czekaliśmy bez końca, a Claudette niczym nie zdradzała, że zanosi się na poród. Któregoś dnia sprzątnięto w jej szopce jak zwykle około wpół do jedenastej rano. Nadal nic nie za- powiadało narodzin, lecz o trzeciej po południu Geoff, który doglądał Claudette, przygnał co tchu podjazdem na tyłach domu, zarumieniony z podniecenia. - Ma małe! Ma małe! - krzyczał. Obaj z Jeremym, pochłonięci jakąś poważną dyskusją, natychmiast popędziliśmy stokiem pagórka na wybieg Claudette. Stała tam, jadła z dużej misy marchew i różne owoce, całkowicie obojętna na nasze wtargnięcie. Ostrożnie zajrzeliśmy do szopki, gdzie w słomie leżało jedno z najrozkoszniejszych nowo narodzonych zwierząt, jakie w życiu widziałem. Rozmiarami zbliżone do małego pieska, jak wszystkie małe tapiry, w jaskrawobiałe pasy, biegnące wzdłuż ciała na czekoladowobrązowym tle, wskutek czego wyglądało na podrobione. Zdumiewało mnie, że takie duże znajdowało się w brzuchu Claudette, a my nie wyczuwaliśmy żadnego ruchu. Musiało przyjść na świat w ciągu ostatniej godziny, bo sierść miało jeszcze wilgotną w miejscach, gdzie lizała je matka. Delikatnie postawiliśmy malca na nogi, aby określić jego płeć, i przez chwilę chwiejnym krokiem ob- chodził szopkę, po czym znów się położył. Jego białe prążki bardzo wyraźnie odcinały się od słomy, ale ten wzór przy świetle, przesia- nym przez gęsty baldachim wysokiego lasu, w miejscach, gdzie żyją tapiry, stanowił znakomity kamuflaż. Natychmiast nadaliśmy oseskowi imię Cezara dla kontynuowa- nia linii rzymskiej, po czym poszliśmy sprawdzić, czy Claudette ma mleko. To nas najbardziej niepokoiło, jako że karmienie nowo naro- dzonych zwierząt z butelki bynajmniej nie jest łatwe. Z ogromnym zdziwieniem stwierdziliśmy, że między dziesiątą rano a trzecią po po- łudniu jej wymiona całkowicie się wypełniły i że mleka ma pod do- statkiem. Kamień spadł nam z serca. Okazała się wzorową matką i już wkrótce Cezar dreptał po wybiegu krok w krok za nią. Spo- strzegliśmy jeszcze coś ciekawego, a mianowicie, że Claudette kła- dzie się do karmienia, on przy niej i ssie energicznie. Jak wspomniałem, mam dość bogaty księgozbiór, tapiry zaś hodo- wano w ogrodach zoologicznych od bardzo dawna; mimo to nigdzie nie znaleźliśmy żadnej wzmianki o tych trzech faktach. Po pierwsze, że prawie nie sposób jest ustalić, czy samica jest w ciąży, co znaczy, że nie można wyczuć, jak małe kopie w jej brzuchu. Po drugie, że jej wy- miona wypełniają się mlekiem dopiero po wydaniu na świat potom- ka. Po trzecie, że karmi na leżąco. Ponieważ Claudette była zwierzę- ciem bardzo łagodnym, z łatwością pobraliśmy od niej próbkę mleka i przesłaliśmy ją do analizy, aby na przyszłość, w razie gdyby jakaś samica tapira urodziła małe i nie miała pokarmu, wiedzieć, jaki po- winno mieć skład. Wszystko to dokładnie zanotowaliśmy na kar- tach, po czym opublikowaliśmy w Rocznym Sprawozdaniu. Mniej więcej na ten sam okres przypadły inne ciekawe narodziny, a mianowicie pawiana dżelada. Taki dorosły pawian jest ładnym zwierzęciem, z wielkim szalem czekoladowego futra i niezwykłą, pra- wie sercowatą plamą jasnoczerwonej skóry na piersi, która wygląda, jakby zeskrobano z niej sierść. Samiec nazywał się Algie i był posta- cią niezwykłą. Miał trochę za krótkie i krzywe tylne kończyny, a wskutek tego poruszał się dziwnie. Zawsze na powitanie tego, kto podchodził do klatki, rozkołysanym krokiem zbliżał się do ogrodze- nia, podnosił górną wargę, pokazując dziąsła i wielkie zębiska, i wy- dawał ciche jęki rozkoszy, gdy się do niego mówiło. Najpierw dzielił pomieszczenie z pawianem południowoafrykańskim, lecz niebawem sprawiliśmy mu towarzyszkę, którą postanowiliśmy nazwać Amber. Algie żył dla jedzenia i swoich kobiet, więc nic dziwnego, że w bardzo krótkim czasie Amber zaszła w ciążę. Spośród innych gatunków, żyjących w stanie dzikim, pawiany wy- różniają się ciekawą strukturą społeczną, toteż samicę południowo- afrykańską zostawiliśmy z parą dżelad, aby zobaczyć, jak po przyjściu na świat młodego ułożą się ich wzajemne stosunki. Algie, dominujące zwierzę w klatce, takimi samymi względami darzył swoją samicę, jak tę zupełnie z nim nie spokrewnioną południowoafrykańską. Drugie miejsce w hierarchii zajmowała ona, Amber natomiast, przed urodzeniem małpięcia, trzecie. Samicę południowoafrykańską zostawiliśmy z nimi przede wszystkim dlatego, że gdybyśmy ją zabrali, zmieniłby się układ sił i Algie ze swą partnerką zaczęliby się straszyć i kłócić w sposób typowy dla każdej pary ssaków naczelnych. Kiedy byli we trójkę, Algie straszył samicę południowoafrykańską, ona z kolei Amber, ale znacznie delikatniej, niż robiłby to Algie. Gdybyśmy zostawili w klatce południowoafrykańską samicę, jako zwierzę dominujące nad Amber, mogłaby zrobić krzywdę noworodkowi albo wręcz go zjeść. Zdecydowaliśmy się jednak zaryzykować. W stanie naturalnym większość pawianów wypracowała bardzo złożony system społeczny, który dokładniej zbadano dopiero w ostatnich czasach. Zaobserwowano, że kiedy jedna samica urodzi małe, wielkie podniecenie ogarnia inne samice w grupie, zwłaszcza starsze, nie będące już w wieku rozrodczym. Najpierw gromadzą się wokół matki i bardzo pilnie oglądają maleństwo, chociaż nie wolno im go dotknąć. Stopniowo matka przestaje być o nie tak zazdrosna i wtedy starsze samice prześcigają się w trzymaniu małpiątka, pielęgnowaniu go i noszeniu. W tym akurat przypadku, gdyby wszystkie trzy zwierzęta należały do tego samego gatunku, można by oczekiwać, że zachowają się identycznie. Mieliśmy jednak pewne wątpliwości, czy starsza południowoafrykańska samica też tak zareaguje na małe, należące do zupełnie innego gatunku. Nadszedł wielki dzień. Młode urodziło się nocą w sypialni pawia- nów. Zauważono je o ósmej następnego rana, czyściutkie i suche. Czepiało się matki i nigdzie nie było widać śladu pępowiny ani łożyska. Natychmiast po wypuszczeniu ich do zewnętrznej klatki stało się jasne, że samica południowoafrykańska jest równie jak matka podniecona i, można by rzec, zachwycona noworodkiem. Siadała możliwie najbliżej Amber, na ogół zwrócona do niej twarzą, i od czasu do czasu opiekuńczo ją obejmowała, tak że maleństwo, ucze- pione piersi matki, było między nie wciśnięte. Algie, który, jak wspo- minałem, odgrywał dotychczas dominującą rolę w klatce, zaintrygo- wany oseskiem, najwyraźniej chciał go obejrzeć, ilekroć jednak się zbliżył, Amber rzucała się na niego z uniesioną górną wargą, kłapiąc zębami i wydając niezwykły dla siebie ryk. W rezultacie on się wyco- fywał i mógł jedynie w odległości jakichś dwóch jardów obchodzić samice i małe dokoła, w nadziei że ujrzy je choć przelotnie. Taki stan rzeczy trwał mniej więcej dobę, po czym pozwolono mu zbliżyć się na tyle, że mógł iskać swoją towarzyszkę i samicę po- łudniowoafrykańską. W pięć dni po narodzinach młodego pawiany zaczęły się zachowywać prawie normalnie. Samica południowoafry- kańska pozostała opiekuńcza zarówno w stosunku do matki, jak i dziecka, Algiemu natomiast wolno już było obejmować i pielęgno- wać żonę. Z naszych obserwacji wynikało jednak, że ona nie pozwa- la mu tknąć młodego. Ono, wyjątkowo silne i zdrowe, w przeciwień- stwie do większości nowo narodzonych pawianów, miało twarz tyl- ko trochę pomarszczoną. Po dwudziestu czterech godzinach przejrzało na oczy, potrafiło bardzo dokładnie zogniskować spojrze- nie i podążało za ruchem ręki lub ciała, oddalonego około sześciu stóp od klatki. Piątego dnia matka pozwoliła mu zleźć na podłogę i trochę pospacerować, choć stale trzymała je na odległość wyciąg- niętego ramienia. Sielanka skończyła się po siedmiu dniach, gdyż południowoafrykańska samica, której teraz pozwolono trzymać ma- łe, stała się zbyt zaborcza i nie puszczała go, nawet kiedy chciało wrócić do matki na karmienie. Ze względu na oseska musieliśmy więc przenieść południowoafrykańską samicę i Algiego do osobnej klatki. Fundacja miała wkrótce obchodzić pierwszą rocznicę swego ist- nienia i uważaliśmy, że jakoś należy to uczcić. Postanowiliśmy zor- ganizować Dzień Członkowski, przez nas nazwany „wyżerką". Wstęp do zoo mieliby tylko członkowie, zaprosilibyśmy różne osobi- stości, wydalibyśmy lunch, w nadziei że przyjdzie na niego guberna- tor wyspy i przedstawiciel królowej. Spodziewaliśmy się, iż wieczo- rem, podczas obiadu, z którego dochód przeznaczaliśmy na zoo, znakomici goście wygłoszą przemówienia i udzielą naszej sprawie poparcia. Taka impreza wymagała ogromnego nakładu pracy. Mu- sieliśmy zarezerwować hotele, zestawić jadłospisy, zaplanować, gdzie kto siądzie przy stole, od czego niemal dostawaliśmy bzika, i zrobić różne inne rzeczy. W dodatku o tej porze roku na Jersey przeważały zamglenia, a jeśli gdziekolwiek w pobliżu Jersey jest mgła, na pewno będzie się unosić nad lotniskiem. Dlatego zachodziła konieczność sprowadzenia wszystkich znakomitości co najmniej dzień wcześniej, abyśmy mieli kogo podejmować. Dziewięćdziesiąt procent tej pracy wykonała Catha i spisała się znakomicie, ale przekonałem się, że w przyszłości musimy oprócz rady mieć także kilka podkomitetów do realizacji takich przedsięwzięć. Między innymi postanowiłem zawiązać komitet, który by się zajął zbiórką funduszy, i właśnie rozmyślałem o tym pewnego dnia na lotnisku, gdzie pojechałem po Jacąuie. Na hali przylotów, zaprzątnięty innymi sprawami, nagle stanąłem oko w oko zjedna z najślicz-niejszych dziewczyn, jakie w życiu widziałem. Była czarnowłosa, o bardzo dużych orzechowozielonych oczach, a jej twarz wyrażała tak wzruszającą miłość i życzliwość, że bez wątpienia to nie ja budziłem takie uczucia. Ale podeszła bliżej i przekonałem się o swej pomyłce. Nabrałem otuchy. Może jednak zalążek brzuszka i worki pod oczami nie są aż tak bardzo widoczne, jak sądziłem, albo może nawet podobają się niektórym dziewczynom. A potem znów podupadłem na duchu, bo zobaczyłem, że trzyma puszkę i kwestuje. - Czy zechce pan - spytała głosem słodkim jak miód - czy zechce się pan przyczynić? - Oczywiście - zapewniłem. - Bo jak mógłbym się oprzeć takim oczom? Pogrzebałem w kieszeni i niechcący wepchnąłem do puszki banknot dziesięcioszylingowy zamiast wrzucić pół korony, jak zamierzałem. - Idę o zakład, że z taką twarzą osiąga pani znakomite wyniki - powiedziałem. Uśmiechnęła się słodko. - Och, nie narzekam. - Cóż, powinna pani kiedyś pokwestować dla nas. - Czemu mnie pan nie poprosi? - Może to zrobię. - Właśnie wtedy zapowiedziano samolot Jacąuie i poszedłem do drzwi. Ledwie tam stanąłem, doznałem olśnienia. To dziewczyna, jakiej nam potrzeba, a przecież zaoferowała swoje usługi. Znakomicie potrafiłaby zabiegać o datki. Takim oczom nikt się nie oprze, to jasne. Niecierpliwie czekałem na Jacąuie, a kiedy się pojawiła, chwyciłem ją za ramię i bezceremonialnie pociągnąłem do hali przylotów. - Prędko. Prędko - ponaglałem. - Rozglądam się za dziewczyną. - Znowu? - Nie, nie. To bardzo wyjątkowa, bardzo piękna dziewczyna. Była tu przed chwilą, zbierała na coś pieniądze. - Do czego jest ci potrzebna? - podejrzliwie zapytała Jacąuie. - Byłaby idealną członkinią komitetu, który się zajmie zbieraniem funduszy - odrzekłem. - Właściwie zaoferowała swoje usługi, a ja, jak ostatni dureń, nie spytałem ojej nazwisko. Gorączkowo rozglądałem się po hali, kompletnie pustej, jeśli nie li- czyć podstarzałych księżnych wdów i pułkowników w stanie spoczynku. - Cholera! - zakląłem. - Przegapiłem jedyną w życiu okazję. - No cóż, na pewno zdołasz się dowiedzieć, kto to taki. Musi być tutejsza - powiedziała Jacąuie. - Nie wiem. Chyba mógłbym zapytać Hope. Zadzwoniłem do niej zaraz po przyjeździe do domu. - Hope - zapytałem - kim jest bardzo piękna dziewczyna z orze- chowozielonymi oczami i ciemnymi włosami, która dziś na lotnisku na coś kwestowała? - Doprawdy, Gerry! - odrzekła Hope. - Zadajesz najbardziej nieprawdopodobne pytania. Skąd ja miałabym wiedzieć? A jeśli już o to chodzi, na co ci ta informacja? - Chcę powołać komitet, który się zajmie zbieraniem pieniędzy - wyjaśniłem - ona zaś wydała mi się absolutnie idealną kandydatką. Hope zachichotała. - Cóż, tak na poczekaniu nikt mi nie przychodzi do głowy - po wiedziała. - Możesz naturalnie spróbować z lady Calthorpe. Podob no jest w tym bardzo dobra. Stęknąłem. Potrafiłem sobie wyobrazić lady Calthorpe. Długie, żółte zęby, krótko ostrzyżone stalowosiwe włosy, tweedy zalatujące spanielami, a spaniele pachnące tweedami. - Zastanowię się nad tym - obiecałem. Nadszedł Dzień Członkowski i nie muszę mówić, że lotnisko było z powodu mgły nieczynne. Mieliśmy ze sprowadzeniem Petera Scotta i jego żony piekielne trudności, ale w ostatniej chwili zdołaliśmy je przezwyciężyć i przetransportować go czyimś prywatnym samolotem. Wszystko jednak przebiegało gładko. Rano oprowadziłem Petera i jego żonę po zoo, przedstawiłem im pracowników i wyjaśniłem, co próbujemy robić. Ku memu zadowoleniu wywarło to chyba na Peterze wielkie wrażenie. Lunch upłynął bardzo przyjemnie; według mnie przede wszyst- kim dlatego, że nikt nie przemawiał. Po południu wszyscy znowu poszliśmy do zoo. Ledwie zdążyliśmy się wykąpać i przebrać przed gwoździem programu, jakim był tego dnia obiad na cele zoo. Zapro- siliśmy na niego małą, lecz doborową grupę ludzi, w nadziei że nie- którzy będą mogli nam pomóc w inny sposób. Pierwszym mówcą był lord Jersey, następnie przedstawił Petera Scotta, a ten wygłosił cudowne przemówienie na temat różnych aspektów ochrony zwie- rząt i znaczenia tego, czego usiłujemy dokonać. Potem miałem za- brać głos ja i przygotowywałem się do tego, przeglądając notatki, gdy wtem wzrok mój przykuła dziewczyna, która siedziała w pewnej odległości ode mnie. To właśnie ją widziałem na lotnisku. Cóż, u li- cha, pomyślałem, ona tu robi? Tak mnie to intrygowało, że o mało nie zapomniałem, co mam mówić. Poradziłem sobie jednak i usia- dłem. Postanowiłem skorzystać z pierwszej okazji, podejść i schwy- tać dziewczynę, zanim mi znów ucieknie. Niebawem rozległo się ogólne szuranie krzesłami i ludzie zaczęli wstawać od stołów. Najprędzej, jak na to pozwalało dobre wycho- wanie, przecisnąłem się przez tłum znakomitych przyjaciół i zdoła- łem złapać dziewczynę już w drzwiach. Położyłem jej rękę na ramie- niu tak, jak to robi detektyw, kiedy aresztuje w sklepie złodzieja. Odwróciła się z lekceważąco uniesionymi brwiami. - To pani jest dziewczyną, którą spotkałem na lotnisku - zaczą- łem. - Tak. I dlatego tu jestem. - Ale na lotnisku - ciągnąłem - powiedziała pani, że chętnie po- może nam zbierać fundusze. Żartowała pani czy mówiła poważnie? - Oczywiście, że mówiłam poważnie. Przynajmniej raz w życiu miałem w kieszeni kartkę papieru i pióro. - Czy może mi pani podać swoje nazwisko i numer telefonu i czy mógłbym się z panią skontaktować, aby o tym szerzej pomówić? - spytałem. - Ależ tak - odparła - kiedy pan zechce. - Pani... nazywa się? - Saranne Calthorpe. Dosłownie mnie zatkało. Wpatrywałem się w nią przez chwilę. - Ależ... ależ pani nie może być lady Calthorpe - powiedziałem lekko rozdrażniony. - Cóż, jestem nią od ładnych paru lat. - Ale... chodzi mi o to... że pani nie ma krótko podstrzyżonych włosów, spanieli i wyglądu starej kobyły - rzuciłem zdesperowany. - Czy przypominam starą kobyłę? - spytała z zainteresowaniem. - Nie, nie! - zaprzeczyłem. - Nie to miałem na myśli. Tylko to, że wyobrażałem sobie panią jako starą kobyłę. Jest pani pewna, że na wyspie nie ma dwóch pań o tym samym nazwisku? - O ile mi wiadomo - odrzekła z wielką godnością - jestem tu je- dyną lady Calthorpe. Może pan do mnie dzwonić, kiedy pan zechce - dorzuciła, podając mi swój adres i numer telefonu. Rozradowany wróciłem do Jacąuie. - Znalazłem dziewczynę - oznajmiłem. - Którą? - zapytała. - Tę, o której ci mówiłem - odrzekłem zniecierpliwiony. - Tę z lotniska. To lady Calthorpe. - Ale chyba mówiłeś, że lady Calthorpe jest otoczona spanielami, tweedami i podobnymi rzeczami - przypomniała mi Jacąuie. - Nie, nie, nie! To jest ta... ta urocza istota w... w takiej czarnej sukni z białym - powiedziałem. - Och, ta. Cóż - stwierdziła Jacąuie - ona zapewne potrafi zbierać pieniądze. - Skontaktuję się z nią jutro z samego rana. Ale teraz, na litość boską, chodźmy do domu i połóżmy się spać. Tak też zrobiliśmy. W sumie impreza była bardzo udana. Mieliśmy okazję zasięgnąć rady ludzi takich, jak James Fisher, Walter van den Berg, dyrektor antwerpskiego zoo, Richard Fitter z Towarzystwa Ochrony Fauny i wielu innych, którzy nie tylko uznali za stosowne pochwalić nas za wykonywaną pracę, lecz także nie szczędzili konstruktywnej krytyki. Nie koniec na tym, bo wreszcie zebrane pieniądze miały nam umożliwić rozpoczęcie najpilniejszych prac, budowy szeregu nowych, dużych, stojących na dworze klatek dla małp. Plany tych klatek od dawna niszczały na rysownicy, podczas gdy my z Jeremym napawaliśmy wzrok ich widokiem. Koszty miały znacznie przekroczyć sumę, którą mogła wydatkować Fundacja. Ale po Dniu Członkowskim wiedzieliśmy, że możemy przystąpić do pracy, co napawało nas radością. Zawsze twierdziłem, że w ogrodzie zoologicznym najniebezpieczniej jest dać wolną rękę weterynarzowi i architektowi. Pierwszy chce traktować dzikie zwierzęta jak domowe. Dingo należą wprawdzie do rodziny psów, ale nie wolno z nimi postępować jak z pekińczykami czy spanielami. Na ogół zrozpaczony weterynarz mówi: - Cóż, na pańskim miejscu bym go uśpił. - Na szczęście mieliśmy dwóch weterynarzy, pana Blampieda i pana Begga, którzy inaczej się na to zapatrywali. Ostatnią rzeczą, jakiej by chcieli, było uśpienie zwierzęcia. Architekci to inna para kaloszy. Pozostawieni bez nadzoru za- projektują klatkę, która z ich punktu widzenia jest poematem, lecz okazuje się całkiem nieprzydatna dla personelu, który musi jej używać, a co istotniejsze, dla zwierząt, które muszą w niej mieszkać. Toteż bardzo starannie oglądaliśmy z Jeremym rysunki klatek dla małp człekokształtnych, aby mieć pewność, że nie popełniono żadnych błędów. Te klatki niezmiernie trudno było zaprojektować, bo miały stać na stoku, frontem na południe, pod ścianą domu ssaków. Grunt opadał jednak w trzech różnych kierunkach, należało zatem wylać wielki betonowy pomost pod klatki. Ostateczny projekt, zrobiony przez naszego architekta Billa Davisa, bardzo mi się podobał. Każda klatka była niemal trójkątna, toteż ich lokatorki mogły widzieć, co się dzieje w dwóch obok. Małpy są niemal tak jak ludzie ciekawe tego, co robią ich sąsiedzi, więc zamiast muślinowych firanek, spoza których mogłyby zerkać, dajemy im kraty. Dach tej budowli lekko opadał do tyłu, aby zapewnić małpom maksymalne nasłonecznienie. Firma, która miała wykonać klatki, rozpoczęła oczyszczanie terenu. Klatki, zajęte w tym czasie przez małpy, znajdowały się wewnątrz, lecz każda miała okno, co umożliwiało ich mieszkankom obserwowanie fascynujących prac budowlanych. Orangutan Oskar, obdarzony największymi zdolnościami technicznymi, dosłownie przez cały dzień siedział przylepiony do szyby i z zaabsorbowaną miną przyglądał się mieszaniu i wylewaniu cementu. Poszedłem tam kiedyś rano zobaczyć, jak postępuje praca, i wdałem się w rozmowę z jednym z robotników. - Jak widzę, Oskar chce być pewny, że dobrze budujecie klatki - powiedziałem, wskazując na małpę za szybą. - On! - wykrzyknął robotnik. - Słowo daję, siedzi tam cały dzień. To gorsze, niż gdyby mi się przyglądał jakiś cholerny majster! III Lwica rodzi Drogi Panie Durrell. Mam na imię Miriam. Piszę z następującymi zapytaniami: 1. Czy w ogóle byłoby możliwe, żebym dostała małego lewka? 2. Jeśli tak, to gdzie mogłabym go kupić i czy Pan wie, ile by kosz- tował? 3. Kiedy najwcześniej mogłabym go dostać (zabrać od matki)? 4. Gdzie miałabym go trzymać? 5. Do jakiego wieku mogłabym go trzymać? 6. Czym miałabym karmić bardzo małego, nowo narodzonego lewka? 7. Jaki właściwie byłby duży? I co jeszcze, Pana zdaniem, powinnam wiedzieć! Bardzo Panu dziękuję... W każdej dużej gromadzie dzikich zwierząt przytrafiają się choroby i wypadki, które czasami kończą się tragicznie, bo zwierzęta są równie śmiertelne jak ludzie. Pod nagłówkiem wypadki trzeba niestety umieścić zachowanie przeciętnego zwiedzającego. W przeszłości zda- rzało się, że małpom dawano żyletki, a człekokształtnym zapalone fajki i papierosy, tak że się parzyły. Jeśli ktoś ciągle nie stoi na straży, trudno się ustrzec przed czymś takim. Weźmy, na przykład, nasze dwie ary, Kapitana Koe i McCoya. Były to barwne ptaki o łagodnym usposobieniu, więc przy ładnej pogodzie wyjmowaliśmy je z klatki i sadzaliśmy na niskim granitowym murku wzdłuż domu ssaków. Siedziały sobie na słońcu, muskały dziobami barwne pióra i chropawymi, gdaczącymi głosami prowadziły rozmowy z każdym przypadkowym przechodniem. Pewnego dnia wyjątkowo tęga dama, zapewne znużona rundą po zoo, spoczęła na murku, na którym siedział Kapitan Koe. Możecie wierzyć lub nie, ale usiadła akurat na nim. Usiąść na ptaku tak dużym jak ara, o tak różnokolorowym, jaskrawym upierzeniu, zakrawa na niepo- dobieństwo. Wielka szkoda, że Kapitan Koe nie mógł w odwet uszczypnąć rzeczonej damy, bo cel był wystarczająco duży, a w ro- dzinie papug dzioby ar należą do największych. Kapitan Koe został jednak po prostu zmiażdżony. Zauważył to nasz konserwator, który akurat tamtędy przecho- dził. Sama kobieta wyglądała na całkowicie nieświadomą faktu, że zrobiła coś niezwykłego. Konserwator wziął papugę i natychmiast przyniósł do biura. Szczęśliwym trafem nasz chirurg weterynaryjny, Tommy Begg, był właśnie w zoo na cotygodniowej kontroli zwie- rząt, toteż natychmiast zajął się Kapitanem Koe. Jego złamane nogi zręcznie wziął w łubki, lecz ptak miał prócz tego połamane żebra i mostek, parę żeber zaś przebiło płuco. Więc choć robiliśmy wszyst- ko, co w naszej mocy, zmarł po krótkim czasie. Najbardziej zdumiało mnie zachowanie kobiety. Nawet jeśli mia- ła krótki wzrok i nie spostrzegła dużego ptaka o jaskrawym szkar- łatno-niebieskim upierzeniu, przycupniętego na murku, kiedy ona na nim siadała, musiała wiedzieć, że wyrządziła szkodę. Nie tylko nie przyszła do biura, aby się wytłumaczyć i zapytać o stan ptaka; nie pofatygowała się nawet i nie dowiadywała o niego przez telefon. To tylko jeden przykład postawy zwiedzających. Moim zdaniem, przeciętnie poświęca się jakieś siedemdziesiąt procent czasu na chro- nienie zwierząt przed publicznością, a nie na odwrót. Jak w każdym rozsądnie prowadzonym zoo, zabraniamy karmić zwierzęta. A to dlatego, że ktoś mógłby im dać coś nieodpowiednie- go albo za dużo czegoś, za czym przepadają, a wtedy nie zjadłyby starannie dobranej dla nich karmy. Na przykład wielkie małpy człe- kokształtne tak jak dzieci potrafią opychać się czekoladą, dopóki ich nie zemdli, a potem nie chcą zjeść wieczornego posiłku, który bar- dziej wyszedłby im na zdrowie. Może je po niej rozboleć brzuch i długo trzeba leczyć dolegliwości, wynikłe z nieodpowiedniego kar- mienia. Ale niektórzy zwiedzający zoo nie zwracają najmniejszej uwagi na umieszczone wszędzie tablice z napisem „Proszę nie karmić zwierząt" i w dalszym ciągu ochoczo wrzucają do klatek tabliczki czekolady czy inne smakołyki. W każdej sporej gromadzie zwierząt weterynarz ma przez okrągły rok dość roboty bez tej, której mu przysparzają goście, powodowani głupotą, a niekiedy okrucień- stwem. W jednym końcu naszego zoo znajduje się jeziorko, na którym trzymaliśmy różne ptaki wodne, w tym przedstawicieli kilku dość rzadkich gatunków. Przez ładnych parę lat dobrze im się tam żyło i rozmnażało. Potem mieliśmy niezwykle upalne lato. Strumyczek, zasilający jezioro, ledwie ciurkał, a w jeziorze stopniowo ubywało wody. Niebawem zaczęliśmy raz po raz znajdować martwego ptaka, sekcja zaś nie wskazywała wyraźnie na przyczynę śmierci. Aż nagle padło równocześnie ze sześć ptaków, w tym dwa rzadkie. Zaintrygo- wany Tommy Begg obejrzał ciała, w żałosnym rzędzie oczekujące je- go porannej poniedziałkowej wizyty. - Co, u licha, dzieje się z tym jeziorkiem? - zapytał z irytacją. - Zrobiliśmy analizę wody, a na oko tym ptakom nic nie brakuje. I wtedy olśniła go pewna myśl. - Jednego nie szukałem, a mianowicie robaka, pasożytującego w żołądku mięśniowym - powiedział. - Ciekaw jestem, czy to mógł by być on. Chwycił najbliższego ptaka, którym akurat był gąsiec, i ostrożnie rozciął mu skalpelem żołądek mięśniowy. Nie natrafił na nic. Potem rozciął wole i znalazł rozwiązanie zagadki. Bo zobaczył mniej więcej tyle ołowianych śrucin, ile zmieściłoby się w kieliszku do jajek. Po zbadaniu woli innych martwych ptaków okazało się, że zawierają podobne ilości śrutu, w jednym zaś natrafiliśmy nawet na metalową końcówkę naboju do dubeltówki kalibru dwanaście. Wole można właściwie określić mianem zębów ptaka, gdyż większość ptaków łyka wraz z karmą pewne ilości piasku, żwiru, a nawet małych kamyków. Zostają one w wolu i pomagają ucierać i miażdżyć to, co ptak łyka. W miarę ścierania się piasku, żwiru czy kamyków ptak zbiera nowe, aby uzupełnić swe „zęby". Te ptaki znalazły, nie wiadomo gdzie, duży zapas ołowianych śrucin, które oczywiście zjadły, biorąc je zapewne za żwir czy kamyki. Śruciny bez wątpienia odegrały w wolach rolę zębów, ale się starły i spowodowały zatrucie ołowiem. Zaraz po ustaleniu tajemniczej przyczyny śmierci tych ptaków wyłapaliśmy oczywiście wszystkie pozostałe i dokładnie przeszukali- śmy linię brzegową jeziorka, aby znaleźć źródło śrutu. Ponieważ w wolach martwych ptaków było go tak dużo, sądziliśmy, że musiały się dobrać do całego pudełka naboi kalibru dwanaście czy czegoś w tym rodzaju, ale mimo pilnych poszukiwań nie mogliśmy natrafić na miejsce, skąd wzięły je ptaki. Jeden z ptaków złapanych na jeziorze zaczął zdradzać objawy choroby. Najwyraźniej cierpiał na zatru- cie ołowiem, więc próbowaliśmy go ratować dożylnym zastrzykiem werenianu dwusodowo-wapniowego. To niestety nie poskutkowało i ptak padł. Jeszcze przez jakiś czas pozostawało tajemnicą, skąd takie ilości śrutu mogły się wziąć w jeziorze. Wreszcie się okazało, że do końca wojny jeziorko wcale nie było jeziorkiem, tylko niewielką doliną, przez którą przepływał strumyk. Major Fraser, właściciel po- siadłości, teraz odnajmowanej przez nas, zrobił tamę i zamienił dolinę w jeziorko. Doszliśmy do wniosku, że w czasie okupacji niemieckiej ktoś miał większą ilość naboi kalibru dwanaście i w obawie, aby ich u niego nie znaleziono, zakopał je w dolinie. Stopniowe działanie wody i błota zniszczyło kartonowe gilzy, śrut wysypał się na kupkę, a gdy wskutek wyjątkowych letnich upałów poziom wody się obniżył, kaczki i gęsi zdobyły dostęp do tej połaci błota, co normalnie byłoby niemożliwe. W zoo zdarza się naturalnie dużo innych rzeczy, których żadną miarą nie da się uniknąć. Na przykład nasze afrykańskie cywety wydały na świat szczenięta. Wydarzenie było doniosłe, bo w niewielu ogrodach zoologicznych udało się je rozmnożyć. Przez trzy dni samica zachowywała się jak wzorowa matka, po czym, nie wiemy dlaczego, rzuciła się na młode i wszystkie zjadła. Nie powiodło nam się również z serwalami. Te ładne, długonogie koty o spiczastych uszach, krótkich ogonach i ślicznej pomarańczowobrązowej sierści w gęste czarne cętki są naprawdę bardzo pięknymi zwierzętami i ogromnie nas ucieszyło, kiedy Tammy urodziła parę kociąt. Ona też okazała się znakomitą matką i mniej więcej przez tydzień kocięta świetnie się rozwijały, dobrze ssały i sprawiały wrażenie zadowolonych. A potem, któregoś dnia, kiedy zajrzeliśmy do jej legowiska, młode już nie żyły. Nie mieliśmy pojęcia dlaczego. Nie znaleźliśmy na skórze żadnych śladów, więc najwyraźniej ich nie zagryzła. Dopiero sekcja wykazała, że się udusiły. W ciągu nocy Tammy zapewne przewróciła się na bok, położyła na nich i bezwiednie je zadusiła. Robią to czasami kotki domowe z pierwszym miotem, zanim opanują sztukę macierzyństwa. Chyba najbardziej skomplikowany problem weterynaryjny mieliśmy jednak z ciążą naszej lwicy Sheby. Wszystko wyglądało dobrze, termin porodu się zbliżał. Raz musiałem zjeść w mieście lunch z przyjaciółmi i tak jak zawsze, kiedy wyjeżdżam z zoo, zostawiłem adres i numer telefonu restauracji, aby w nagłym wypadku natychmiast można się było ze mną skontaktować. Ledwie skończyłem lunch, za- wiadomiono mnie telefonicznie, że Sheba zaczęła rodzić, ale jeden le- wek wyszedł do połowy i choć ona prze z całych sił, jakoś nie może go urodzić. Młode najwyraźniej nie żyło. Złapałem taksówkę, po- śpiesznie wróciłem do zoo i razem z Jeremym oceniłem sytuację. Sheba parła już od dwóch albo dwóch i pół godziny, sprawiała wra- żenie bardzo wyczerpanej, lecz nie mogła wypchnąć lwiątka, chyba martwego. - Powinniśmy zrobić jedno - powiedział Jeremy - a mianowicie przenieść ją do mniejszej klatki. Może wtedy jakoś potrafimy jej po móc. Niestety klatka była dość duża i aby zagnać Shebę do mniejszej, musielibyśmy wejść do środka. Na takie ryzyko wolałem się nie na- rażać. Wpadłem na pomysł. Wiedziałem, że w londyńskim zoo mają pistolet pneumatyczny. Przypomina rewolwer, ale wystrzeliwuje się z niego strzałę, która spełnia rolę strzykawki, przebija skórę zwierzę- cia i wstrzykuje środek oszałamiający, antybiotyk czy coś takiego. Uznałem, że jeśli zadzwonię do tamtejszej lecznicy, może przyślą pi- stolet samolotem i będziemy mogli go użyć. Poszedłem do domu i zadzwoniłem do Londynu. Naturalnie była to sobota. W tego rodzaju krytycznych sytu- acjach człowiek zawsze znajduje się w soboty. Kiedy nareszcie do- dzwoniłem się do lecznicy londyńskiego zoo, powiedziano mi, że ow- szem, mają ten pistolet, ale używać go ma prawo tylko ich naczelny weterynarz, doktor 01iver Graham Jones. Policja bardzo skrupulat- nie przestrzega tego przepisu i nie pozwoli wynieść pistoletu poza obręb zoo. Cóż, znałem 01ivera Grahama Jonesa od ładnych paru lat i wiedziałem, że gdyby mógł, trochę ominąłby zakaz. Poprosiłem go do aparatu. Powiedzieli, że bardzo im przykro, ale pojechał na weekend do domu. A czy mogliby mi podać numer jego prywatnego telefonu? Owszem, zrobili to i po jakimś czasie udało mi się do niego dodzwonić. Wytłumaczyłem mu, o co chodzi, on zaś odniósł się do tego ze zrozumieniem. - Ale, mój drogi - powiedział - po pierwsze, nie mogę tego prze słać bez zgody policji, a po drugie, jeśli ktoś się czymś takim przed tem nie posługiwał, może to być szalenie niebezpieczne. Jeżeli odpo wiednio nie nabije się pistoletu, wystrzelona z niego strzykawka, za miast podziałać, jak powinna, podziała jak kula i prędzej zabijesz zwierzę, niż je wyleczysz. Trudno się z takimi rzeczami obchodzić. - Wobec tego nie ma rady - odrzekłem. - Będziemy musieli za- pędzić lwicę do mniejszej klatki, jeśli się nam uda. Pewnie trzeba bę- dzie wejść z płonącymi pochodniami. - Wielkie nieba! - OHver był do głębi wstrząśnięty. - Tego wam nie wolno! Może was wszystkich pozabijać, zwłaszcza jeśli jest w ta- kim stanie. Nie spodoba jej się takie traktowanie. - Cóż, nie pozostaje nam nic innego, prawda? OHver przez chwilę się zastanawiał. - Ile czasu - zapytał - zajęłaby mi podróż na Jersey? - To zależy od lotów, ale przypuszczalnie godzinę. - Więc jeśli zdołasz zarezerwować mi bilet, pojadę do zoo, we- zmę pistolet, przylecę i zrobię, co trzeba. - To cudownie - wykrzyknąłem rozentuzjazmowany. - Zaraz za- dzwonię do naszego agenta i dam ci znać. Sprawa komplikowała się o tyle, że w pełni sezonu wakacyjnego właściwie wszystkie miejsca w samolotach były zarezerwowane przez pary, udające się w podróż poślubną, albo przez rodziny, które za- mierzały spędzić urlop na Jersey. Zadzwoniłem do zaprzyjaźnionego biura podróży i wytłumaczyłem, o co chodzi. Czy mogliby zarezer- wować mi jedno miejsce na najbliższy samolot z Heathrow na Jer- sey? Obiecali zatelefonować, więc przez pół godziny chodziłem tam i z powrotem po pokoju, w sensie przenośnym obgryzając palce. Wtem zadźwięczał dzwonek. Ktoś z agencji powiedział, że mają jed- no miejsce na samolot, odlatujący z Heathrow około wpół do szó- stej. Poprosiłem, aby zadzwonili na Heathrow i uprzedzili, że ma się zjawić doktor Olwer Graham Jones. Następnie zadzwoniłem do Oli- vera i przekazałem mu wiadomość. - Boże wielki - wykrzyknął. - Nie dajesz mi za dużo czasu. Ale zrobię co w mojej mocy. - Będę czekać na lotnisku. - Dobra - rzekł. - Mam tylko nadzieję, że nie utknę w korku. Wyjechałem na jego spotkanie i prędko zaprowadziłem go do sa- mochodu. Ciemnowłosy 01iver, o dużych brązowych oczach, wyglą- da raczej na wziętego specjalistę z Harley Street niż na chirurga we- terynaryjnego. W drodze do zoo opowiedziałem mu, co się dotąd wydarzyło. Lwiątko nadal znajdowało się w pół drogi, Sheba wciąż się natężała i wyglądała na bardzo wyczerpaną. Postawiłem w stan gotowości naszych dwóch weterynarzy, oni zaś przynieśli niezbędne instrumenty, bo 01iver powiedział mi przez telefon, że może trzeba będzie zrobić cesarskie cięcie, aby ją uratować. Kiedy dotarliśmy do zoo, nasi weterynarze już tam czekali. Przed lwią klatką pośpiesznie ustawiono stół i zamontowano reflektory. Była to bardzo prymitywna sala operacyjna, lepszej jednak nie zdołaliśmy w tym czasie przy- gotować. OHver popatrzył na pacjentkę, która, wyczerpana wysił- kiem, leżała w kącie. Warknęła na nas dość żałośnie. - Tak - powiedział Oliyer - mamy mało czasu. Dobrze, że zdąży- łem na ten samolot. Ostrożnie rozpakował przywieziony z Londynu pistolet i nabrał do strzykawki odpowiedniego środka odurzającego. Potem wycelo- wał starannie i strzelił do Sheby. Strzała trafiła ją w bok z głuchym plaśnięciem. Lwica lekko podskoczyła i rozejrzała się dokoła, ale poza tym na nic nie zwracała uwagi. Po krótkiej chwili, kiedy śro- dek zaczął działać, dźwignęła się i zrobiła parę chwiejnych kroków, następnie znów się położyła. Delikatnie dźgnęliśmy ją długą tyczką. Nie zareagowała, co wskazywało na utratę przytomności. Potem obeszliśmy klatkę dookoła i z drugiej strony otworzyliśmy drzwi, aby wyciągnąć Shebę. Zamierzałem wejść pierwszy i skrępować jej nogi, lecz 01iver nawet nie chciał o tym słyszeć. Wyjaśnił, że czasa- mi po takim środku odurzającym zwierzę, choć wyglądało na nie- przytomne, potrafio się ocknąć na króciutką chwilę i paskudnie człowieka poharatać. Toteż wszedł pierwszy, ja drugi. Włożył lwicy w zęby kawałek drewna i dokładnie obwiązał jej pysk, co nie po- zwalało go zamknąć i zapewniało właściwy oddech, nas zaś zabez- pieczało przed ugryzieniem, w razie gdyby odzyskała przytomność. Po związaniu nóg wywlekliśmy ją na zewnątrz. Była okropnie cięż- ka, więc sześciu mężczyzn musiało ją podnosić i układać na stole. Z zawodową grzecznością specjalisty z Harley Street OHver spytał panów Blampieda i Begga, czy zechcieliby zrobić operację. Oni nie mniej grzecznie odparli, że odbył tak daleką podróż, więc ich zda- niem jemu powinien przypaść ten zaszczyt. Po pierwsze, należało usunąć lwiątko. Zabieg był dość prosty. Zbadany noworodek oka- zał się bardzo dziwny. Zupełnie jakby ktoś wepchnął mu pod skórę pompkę od roweru i wpompował powietrze. Kości miał wiotkie i miękkie, pyszczek zdeformowany przez to coś, co wytwarzało gaz pod skórą. Później trzeba było dokładnie ogolić kawałek brzucha w miejscu, gdzie miało być zrobione nacięcie. Posłużyła do tego elektryczna go- larka, którą przyniósł w tym celu pan Błampied. Brzuch ogolono, 01iver umył i zdezynfekował ręce i gotów był przystąpić do operacji. Zrobiło się dość późno, zaczynał zapadać zmrok, więc zapaliliśmy reflektory, zawieszone nad stołem. W ich blasku ujrzeliśmy cały per- sonel zebrany za drutami lwiej klatki i zdecydowany obserwować operację. Zapytałem OHvera, czy nie zrobi mu różnicy, jeśli wszyscy ci ludzie wejdą do klatki, aby przyglądać się z bliska. Powiedział, że będzie mu bardzo miło, więc pracownicy utworzyli wokół stołu pół- kole, a 01iver w trakcie operacji komentował to, co robi. Najpierw wykonał z boku długie nacięcie. Z chwilą gdy się dostał do brzucha, z sykiem uleciało z niego powietrze i rozszedł się naj- obrzydliwszy zapach, jaki w życiu wąchałem. 01iver szybko i zręcz- nie poruszał rękami. Powiększył nacięcie, jakby całkowicie obojętny na smród, od którego paru pracowników z lekka pobladło, po czym ostrożnie zanurzył ręce w brzuchu lwicy i jedno po drugim wyjął jeszcze dwa szczenięta. Były podobnie jak pierwsze wzdęte i powięk- szone. Wszystkie trzy włożył do wiadra, bo miały później zostać poddane badaniom w celu ustalenia przyczyny choroby. Z kolei mu- siał usunąć łożysko, wymyć brzuch w środku i go zaszyć. Skórę po- sypał grubą warstwą sproszkowanego antybiotyku, zrobił też Shebie na wszelki wypadek zastrzyk z penicyliny i streptomycyny. Na tym etapie oddech miała płytki, lecz regularny. W trakcie operacji była pod zwykłą narkozą, czyli na pysk miała nałożoną maskę, którą kontrolował pan Blampied. Delikatnie zsunęliśmy Shebę ze stołu na zaimprowizowane nosze, przenieśliśmy ją do specjalnie dla niej przygotowanej klatki, na tyle dużej, aby się mogła podnieść, ale za małej, aby mogła chodzić, bo istniała obawa, że za wcześnie spróbuje wstać i pozrywa szwy. Aby nie dostała zapalenia płuc, należało trzymać ją w cieple, więc została przykryta kocami i obłożona termoforami. Język i wargi, pod wpły- wem narkozy oczywiście bardzo wysuszone, wymagały częstego zwilżania glukozą i wodą, co oznaczało, że Geoff, doglądający w tym czasie lwów, będzie musiał czuwać przez całą noc, dolewać gorącej wody do termoforów i zwilżać język i wargi Sheby. W środ- ku nocy uznał nagle, że nie jest jej dość ciepło, a ponieważ nie mógł znaleźć nic odpowiedniejszego, nakrył ją kołdrą puchową z własne- go łóżka. Nazajutrz rano zdawało się, że rekonwalescencja przebiega całkiem normalnie. W oku pacjentki dostrzegliśmy błysk i najwyraź- niej była dość przytomna, choć nie na tyle, aby podjąć poważną pró- bę rzucenia się na nas. Tampon z płynem pobranym z jej brzucha zbadano na uniwersy- tecie w Leeds i wyodrębniono bardzo niezwykłą postać drobno- ustroju gazotwórczego, Clostridium sordellii. Jak się dowiedzieliśmy, występuje w ziemi i dość często atakuje bydło, ale jak dotąd nie zna- leziono go u żadnego przedstawiciela rodziny kotów. Po operacji zabrałem naszych chirurgów weterynaryjnych do sie- bie na drinka, później zaś odwiozłem 01ivera do hotelu. - Powiedz mi, ilu twoich pracowników było obecnych podczas operacji? - zapytał. - Byli obecni wszyscy - odrzekłem. - Włącznie z tymi, którzy mieli dzień wolny. - Wielkie nieba - wykrzyknął 01iver. - Chciałbym widzieć taki zapał w Londynie. Wątpię, czy przyszłaby choć jedna osoba, gdy- bym robił taką operację. A ty cały personel zachęciłeś do przyjścia. - Nikogo nie zachęcałem. Przyszli z własnej woli. - Zdumiewające - stwierdził OHver. - Staraj się, aby tacy pozo- stali, dobrze? - To właśnie zamierzam zrobić - zapewniłem. I mam nadzieję, że zrobiłem. Kiedy Sheba całkiem wyzdrowiała, postanowiliśmy przez co naj- mniej sześć miesięcy trzymać ją z dala od Lea, bo nie chcieliśmy, że- by po tak ciężkiej operacji za szybko znów zaszła w ciążę. Wreszcie wpuściliśmy lwy do jednej klatki, one bardzo się na swój widok ucie- szyły i wkrótce Sheba po raz drugi zaszła w ciążę. Naturalnie obser- wowaliśmy ją z najwyższym niepokojem, ale tymczasem zdołałem sprowadzić z Ameryki pistolet pneumatyczny, więc gdyby coś było nie w porządku, nie musielibyśmy przynajmniej ściągać 01ivera z londyńskiego zoo. Sheba urodziła dwa tłuste, zdrowe szczenięta bez żadnych trudności i wszyscy odetchnęliśmy z ulgą. Nie był to jednak koniec jej dramatu. Kiedy lewki podrosły na tyle, że można je było zabrać od matki, ona kolejny raz zaszła w ciążę. Ponieważ niedawno całkiem normalnie urodziła parę młodych, trwaliśmy w przekonaniu, że ta następna ciąża przebiegnie tak samo. Lecz tuż przed porodem znowu złapała te gazotwórcze drobnoustroje i musieliśmy powtórzyć zabieg. Po wstrzyknięciu narkozy za pomocą pistoletu pneumatycznego pan Blampied i Tommy Begg zrobili cesarskie cięcie i wyjęli dwa lewki, równie wzdęte jak te pierwsze. Shebie założono szwy, jak zwykle dostała zastrzyk z penicyliny i tym podobne, po czym wróciła do klatki, którą zajmowała tak długo. Na pozór wszystko przebiegało, jak trzeba, gdy wtem, ku naszemu prze- rażeniu, zrobiła pewnego dnia to jedno, czego - mieliśmy nadzieję -nie powinna zrobić, a przed czym nie mogliśmy jej uchronić. Choć klatka była długa i wąska, Sheba mogła w niej stanąć i trochę się ruszać. Widocznie wstała w nocy, spróbowała się obrócić i w rezultacie zerwała wszystkie szwy. Kolejny raz musiała dostać narkozę i być zeszyta, co okazało się niezwykle trudne, bo pierwotne szwy, pękając, porozrywały ciało na krawędziach rany. W rezultacie należało założyć olbrzymie szwy, cztero- lub pięciocalowe, łączące z sobą skórę i ciało i na tyle mocne, że nadawały się do zszywania. Po zabiegu i wstrzyknięciu zwykłych antybiotyków wróciła do klatki. Następnego rana czuła się nieźle, mogła podnieść głowę i wypić trochę glukozy i wody. Dostała kolejny zastrzyk z penicyliny i elektrolity w kroplówce. Lecz w południe zaczęła dziwnie oddychać i zmarła mimo zastosowania środka pod- trzymującego akcję serca. Oczywiście przeżyliśmy gorzkie rozczaro- wanie, czuliśmy jednak, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, aby ją ratować. Ta trzecia operacja była po prostu ponad jej siły. IV Państwo D. Drogi Panie Durrell. Parę dni temu do mojego holu wleciał dzięcioł i zaczął wydzioby- wać dziurę w szafkowym zegarze. Czy jest to zdarzenie niezwykle? To chyba Edgar Wallace powiedział, że jeśli ktoś ma jeden przydomek, cieszy się pewnym szacunkiem, ale jeśli ma ich dwa lub więcej, nie jest lubiany. O ile wiem, my z Jacąuie mamy w zoo tylko jeden przydomek, jeśli tak to można nazwać; wszyscy pracownicy mówią o nas Państwo D. Wydaje mi się, że pierwszy zrobił to Shep Mallet. Shep, ze swoją kędzierzawą czupryną, niebieskimi oczami i szero- kim, ujmującym uśmiechem, to bez wątpienia najprzystojniejszy członek naszego zespołu. W swoim czasie złamał więcej serc, niż zdołałbym spamiętać, i właściwie żadna z zatrudnionych w ptaszarni dziewczyn nie pozostała obojętna na jego wdzięki. Dobrze pamiętam jedną, tak bardzo w nim zakochaną, że poszła powiedzieć Jere-my'emu, iż nie będzie mogła dłużej pracować w zoo, jeśli Shep nie odwzajemni jej uczuć. Ponieważ to było niemożliwe, uznała, że będzie musiała zrezygnować z posady. Zanim skończyła informować o tym Jeremy'ego, nagle jęknęła: „Och, panie Mallinson, kocham go tak bardzo, że chyba zwymiotuję!", po czym wypadła na korytarz i natychmiast zwymiotowała. Jako że Shep ma na imię John, często się zastanawiałem, dlaczego nigdy nie przezwaliśmy go Don Juanem, tylko Shepem, którym do dziś pozostaje. Shep sprawuje opiekę nad naszymi dość licznymi ptakami. W sumie ptaki odznaczają się chyba mniej wyrazistym charakterem niż inne zwierzęta, mieliśmy jednak w różnych okresach dużo ptaków o zgoła niepowtarzalnych osobowościach. Moim zdaniem najdobitniej tego dowodził Trumpy, południowoamerykański gru- chacz siwoskrzydły. Takie gruchacze, rozmiarami zbliżone do kury, mają wysokie, sklepione czoła, świadczące o wielkim intelekcie, i duże, przejrzyste oczy. Dość oswojony Trumpy mógł się swobodnie poruszać po zoo i między innymi miał zwyczaj instalować się z nowo przybyłymi zwierzętami. Polegało to na tym, że stawał w pobliżu albo jeszcze chętniej w klatce przybysza i tkwił tam przez dwadzieścia cztery godziny, dopóki nie poczuł, że ten się zadomowił. Potem ruszał gdzieś indziej. Zaczął przefruwać nad płotem i straszyć dwa pingwiny, które mieliśmy w tym czasie. Znosiły to, dopóki mogły, aż wreszcie kiedyś rzuciły się na niego i jeden zamachnął się tak szczęśliwie, że wrzucił go do sadzawki. Oczywiście Trumpy, nie będąc ptakiem wodnym, znalazł się na ich łasce. Wyłowiliśmy go z wody, na której się unosił, mocno zakrwawiony, z kilkoma paskudnymi ranami, i naprawdę uznaliśmy go za straconego. Całe zoo natychmiast okryło się żałobą. Ale jakoś go opatrzyliśmy i nazajutrz Trumpy, o parę piór uboższy, a o parę blizn bogatszy, jak dawniej z powagą przechadzał się po terenie ogrodu i każdego pozdrawiał. To Trumpy zawsze odprowadzał ostatnich gości, a raz wsiadł nawet z nimi do autobusu, aby się upewnić, że jadą w dobrym kierunku. Śmierć Trumpy'ego była całkiem nieoczekiwana i szalenie bolesna dla Shepa, bo ponosił za nią odpowiedzialność. Dźwigał na grzbiecie duży, ciężki wór trocin do domu ssaków, nieświadomy, że Trumpy, zgodnie ze swym zwyczajem, depcze mu po piętach. Nie oglądając się do tyłu, Shep upuścił worek przed jedną z klatek; przy-duszony nim Trumpy zginął na miejscu. Wszyscy byliśmy tym ogromnie poruszeni, ale potem kupiliśmy jeszcze dwa gruchacze i pozwalamy im chodzić wszędzie. Jak dotąd brak im osobowości tego pierwszego, ale liczymy, że ją sobie wyrobią. Nieprzeciętnym charakterem odznaczał się też Dingle, gralina. Ci dziwni członkowie rodziny kruków są czarni, ze szkarłatnymi nogami i długimi, zakrzywionymi, szkarłatnymi dziobami. Dingle, którego wychowywaliśmy od maleńkości, był całkowicie oswojony. Przez pierwszych kilka dni po przybyciu do zoo trzymaliśmy go w miesz- kaniu, lecz kiedy stłukł ósmą z kolei szybę, uznałem, że nadszedł czas, aby go wygnać do którejś z wolier na dworze. Cechowała go wielka przymilność i najbardziej lubił drapanie w głowę; przycupnięty na ziemi lub na kolanach drapiącego, zamykał oczy i potrząsał skrzydłami w ekstazie. Chętnie siadywał na ramieniu Jacąuie i dzio- bem delikatnie przeczesywał jej włosy, w nadziei że znajdzie stonogę czy podobny smakołyk; pewnego dnia zaś, kiedy siedział na moim ramieniu, a ja nie zwracałem uwagi na to, co robi, wsadził mi do ucha papierek - podjąwszy zapewne nieudaną próbę zbudowania gniazda - który udało się wyciągnąć dopiero pincetką. Dingle nie ży- wi urazy o wygnanie do woliery i nadal podchodzi, aby człowiek mógł z nim pogadać i przez siatkę podrapać go w łebek. Mamy sporo gadających ptaków: papuga Soocoo mówi do sie- bie: „Dobranoc, Soocoo", gdy wieczorem gasi się światła. Jest też Ali, gwarek, który potrafi powiedzieć: „Gdzie jest Trigger?" i „Oooo, grzeczny chłopiec!". Ale przypuszczalnie najlepiej ze wszystkich mówi mniejszy gwarek, imieniem Tuppence. Jeśli ktoś podejdzie do klatki i do niego zagada, Tuppence śmieje się, chicho- cze, jeśli zaś gość wetknie przez pręty palec i pomasuje go po brzusz- ku, zamknie oczy i powie: „Oooo, to miłe! Oooo, to miłe!". Mnóstwo ludzi pytało mnie, czy moim zdaniem gadające ptaki naprawdę wiedzą, co mówią. Nie jestem całkiem pewny, co odpo- wiedzieć. Na przykład Tuppence mówi: „Oooo, to miłe!", kiedy ktoś go drapie, bo prawdopodobnie tak mówili poprzedni właściciele, kiedy go drapali, więc jemu dźwięk kojarzy się z drapaniem. Które- goś dnia jednak prawie mnie przekonał, że wie, co mówi. Pan Holly, nasz stary i bardzo szanowany ogrodnik, strzygąc w pobliżu klatki Tuppence'a żywopłot, raptem odchrząknął i splunął. Tuppence przemówił natychmiast czystym, przenikliwym głosem: „Ty stary brudasie". Pan Holly, szalenie ubawiony, do końca dnia chichotał pod nosem. O papugach krąży oczywiście mnóstwo historyjek, na ogół wielce podejrzanych. Lecz w dwóch znanych mi przypadkach papugi nie ograniczyły się chyba do zwykłego powtórzenia wyuczonych dźwię- ków. Pierwszą, papugę moich przyjaciół zamieszkałych w Grecji, co- dziennie wynoszono na dwór w klatce i stawiano w cieniu drzew. Raz wieśniak uwiązał po drugiej stronie żywopłotu swego osiołka, ten zaś oślim zwyczajem zadarł głowę i długo wydawał swój żałobny ryk, po czym parsknął donośnie, jak to robią te zwierzęta na zakoń- czenie solo. Papuga przysłuchiwała się bardzo uważnie, z przekrzy- wionym łebkiem, ledwie zaś osioł zamilkł, powiedziała całkiem wy- raźnie, pytającym tonem: „Co się stało, kochanie?". Druga historia jest o szarej afrykańskiej papudze, ulubienicy mo- ich ateńskich przyjaciół. Ta posługiwała się dość bogatym słownie- twem - naturalnie greckim - i właściciele bardzo się nią chlubili. Działo się to na początku naszego stulecia, w czasach, kiedy ludzie określali dzień tygodnia, w którym przyjaciele mogą do nich wpadać na herbatę. Właśnie w takim dniu tematem konwersacji stała się pa- puga i jej zasób słów. Ktoś z towarzystwa uparcie twierdził, że papugi w ogóle nie umieją mówić. Wydają tylko niezrozumiałe dźwięki, powiedział ten gość, a ich dumni właściciele natychmiast wykrzykują: „Słuchajcie, co powiedziała papuga. Powiedziała to czy tamto". Z herbatą w jednej, a kawałkiem ciasta w drugiej ręce podszedł do papuziej grzędy, spojrzał na ptaka i zapytał: „Nie umiesz mówić, prawda, Polly?". Papuga przyglądała mu się przez chwilę, po czym w typowy dla tych ptaków sposób, podobnie jak kameleon, przeszła po grzędzie, a kiedy zbliżyła się do pytającego, przekrzywiła łebek i wyraźnie, całkiem niedwuznacznie powiedziała: „Pocałuj mnie gdzieś". Wstrząśnięte towarzystwo zaniemówiło. Papuga nigdy przedtem, a prawdę rzekłszy nigdy potem, nie użyła tego zwrotu, lecz zabrzmiał jak dzwon i każdy musiał go usłyszeć. Jej słowa od- niosły zabawny skutek, gdyż mężczyzna odstawił herbatę i ciastko, wziął kapelusz, laskę i blady z wściekłości wyszedł, mówiąc, że nie zamierza zostać w domu, gdzie obrażają gości. Zimą ptaki wymagają zazwyczaj większej troski niż wszystkie in- ne zwierzęta razem wzięte, zwłaszcza te ptaki, które żyją na wybie- gach albo w wolierach, bo trzeba pilnie strzec je przed zimnem, a co gorsza, przed odmrożeniami. Ciężkie odmrożenia, powiedzmy u fla- minga czy podobnego ptaka, mogą w rezultacie spowodować ko- nieczność amputowania kilku palców. Najgorszą zimę przeżyliśmy w roku 1962/63. Była w historii Jersey czymś niespotykanym. Na ziemi leżało około dwóch stóp śniegu, a sama ziemia była zamarz- nięta też na głębokość dwóch stóp. Nie dość, że musieliśmy się mar- twić o nasze ptaki, wciąż przynoszono nam dzikie, wyczerpane bra- kiem pokarmu. Ciurkiem napływały szpaki, rudziki, drozdy, kosy. Zrobiliśmy to jedno, co się dało, a mianowicie całkiem zamknęliśmy ptaszarnię dla publiczności - zresztą przy tej pogodzie nieobecnej - i po prostu wpuszczaliśmy tam wszystkie dzikie ptaki, które nam przynoszono. Przynajmniej było im ciepło, a na podłogę rzucaliśmy góry karmy. W pewnym momencie aż czterdzieści łysek, dwadzieścia pięć pardw, bąk i dwa łabędzie, a do tego cały drobiazg latało jedno- cześnie na tej ograniczonej przestrzeni. To w ciągu tej bardzo cięż- kiej zimy usłyszałem któregoś dnia stukanie do drzwi frontowych. Kiedy do nich podszedłem, ujrzałem na progu dziwnego osobnika; wyglądał jak bitnik, z długimi bokobrodami, zarostem nie golonym od dłuższego czasu, włosami tłustymi i skołtunionymi, w brudnym, wyświechtanym ubraniu, jakby nie myty od swego przyjścia na świat przed dziewiętnastu laty. Pod każdą pachą trzymał łyskę. - Cześć, koleś - zwrócił się do mnie. - Możesz jakoś pomóc tym małym biedakom? Delikatnie mówiąc, bardzo się zdziwiłem. Wziąłem ptaki i po zbadaniu ich stwierdziłem, że oba są postrzelone, ale tylko w skrzy- dła, mają powierzchowne draśnięcia, które się szybko wygoją. Były jednak słabe i chude. Obrzuciłem bitnika oskarżycielskim spojrze- niem. - Polowałeś? - spytałem. - Nieee - odparł. - To nie ja. Jakiś cholerny Francuz. Zobaczy- łem, jak wsadza je do torby, a widziałem, że biedactwa żyją, więc go dopadłem. Odebrałem mu strzelbę i dołożyłem. Chyba nieprędko znów zapoluje. - No, z pewnością zrobimy dla nich, co się da - powiedziałem. - Bardzo to ładnie, że je przyniosłeś. Mamy ich już czterdzieści. - Och, to twój problem, koleś - rzucił wesoło. - Tak czy owak, dzięki. I na sztywnych nogach odszedł po śniegu. Popatrzyłem za nim i pomyślałem, że nie należy sądzić ludzi z wyglądu. Gdybym miał wybierać na pokazie osobowości, do końca bym się nie domyślił, że pod tą niechlujną powłoką kryje się złote serce. Kolejna katastrofa omal nie zaskoczyła nas znienacka po zato- nięciu tankowca „Torrey Canyon", które narobiło tyle szumu w pra- sie i zwróciło powszechną uwagę na wielkie niebezpieczeństwo, ja- kim grozi skażenie ropą, zwłaszcza ptactwu morskiemu. Codziennie z niepokojem słuchaliśmy wiadomości o wielkiej plamie ropy. Nie- bawem, ku naszemu przerażeniu, prąd i wiatr zaczęły ją znosić w stronę Wysp Normandzkich. Wkrótce skierowała się prosto na nas. Wiedziałem, że jeśli tu dopłynie, według wszelkiego prawdopo- dobieństwa zniszczy kolonie głuptaków białych i maskonurów na tych wyspach, a w dodatku będziemy musieli się przygotować na próbę ratowania setek, jeśli nie tysięcy, oblepionych ropą różnych ptaków morskich. Przy najlepszej na świecie woli po prostu nie mie- liśmy w zoo miejsca, aby przyjąć ich więcej niż czterdzieści, pięćdzie- siąt. Należało coś zrobić, i to szybko, więc zadzwoniłem do Schroni- ska dla Zwierząt, które jest lokalnym odpowiednikiem Królewskie- go Towarzystwa Ochrony Zwierząt, i powiedziałem, co się moim zdaniem stanie. W schronisku odparli, że sami przyjmą około czter- dziestu, pięćdziesięciu ptaków. Ponieważ to nie mogło wystarczyć w przypadku takiej katastrofy, jaką sobie wyobrażałem, zadzwoni- łem do Saranne Calthorpe z zapytaniem, czy mogłaby do mnie przy- jechać i ułożyć jakiś plan kampanii. Zrobiła to i w bardzo krótkim czasie niczym znakomity generał zorganizowała całą wyspę. W rozpostartą w biurze dużą mapę wyspy w różnych punktach powbijano kolorowe szpilki. Niektóre wskazywały, gdzie grupy po- szukiwaczy będą regularnie chodzić po plażach i zatoczkach, inne oznaczały obszary zbierania ptaków, a jeszcze inne - miejsca, gdzie mogliśmy je trzymać. Wszyscy się zjednoczyli, ożywieni olbrzymim zapałem. Skauci, skautki i straż morska pełnili służbę patrolową, po- dobnie jak liczne osoby prywatne, którym czas na to pozwalał. Kilku posiadaczy furgonetek czy samochodów miało się zająć transportem ptaków, znaleźliśmy też liczne szopy i stodoły, gdzie można by je by- ło umieścić. W jednym wypadku życzliwy dyrektor hotelu udostępnił nam basen, który - otoczony drucianą siatką - wystarczyłby aż dla paruset ptaków. Potem w ponurych nastrojach zaczęliśmy czekać, aż plama do nas dotrze. Zrządzeniem losu zmienił się jednak kierunek wiatru i prądy, a chociaż ogon plamy omiótł jedną czy dwie z Wysp Normandzkich i wyrządził drobne szkody, główna masa ropy ominęła nas i skierowała się do wybrzeży francuskich. Musieliśmy ratować zaledwie parę uwalanych ropą ptaków, więc wszystkie nasze przygo- towania poszły na marne, ale przynajmniej mieliśmy świadomość, że w razie potrzeby bylibyśmy gotowi. Kiedy z czasem ropa dotarła do wybrzeży Francji, zastała chyba Francuzów całkiem nieprzygotowa- nych i w rezultacie zginęły tysiące ptaków morskich. Pewnego pięknego wiosennego dnia, w nastroju wyjątkowej życz- liwości, wyruszyłem na poszukiwanie Shepa. Ilekroć nie można go złapać pod którymś z telefonów wewnętrznych, zainstalowanych w całym zoo, wiadomo, gdzie się znajduje; na pewno jest na tak zwa- nej łące Shepa, dużej nawadnianej łące obok łabędziami, nachylonej na południe, kształtem nieco zbliżonej do noża ogrodniczego, po którego ostrej krawędzi płynie strumień. Shep wybudował na nim tamy, wskutek czego powstało kilka małych sadzawek, gdzie hodo- wał swoje ptaki: na wodzie kaczki i gęsi, a na wyżej położonym tere- nie bażanty. Spośród wszystkich ptaków Shep najbardziej lubił ba- żanty i akurat w tym roku wyjątkowo dobrze mu się z nimi wiodło. Poszedłem na łąkę w promieniach wiosennego słońca. Rozbrzmiewała tu zwykła kakofonia: gęganie gęsi, kwakanie kaczek, cienkie popiskiwanie piskląt bażancich na ich wybiegach, dumne gdakanie obchodzących je dokoła mamek, bantamek albo kur, w zależności od rozmiaru piskląt. Shep, wesoło pogwizdujący pod nosem, ze swym owczarkiem alzackim i miniaturowym sznaucerem przy nodze, zaglądał do klatki, w której spora liczba puszystych kuleczek biegała tam i z powrotem, kręciła się pod nogami bantamki, zajętej gdakaniem i dziobaniem ziarna. - Dzień dobry - zawołałem, ledwie znalazłem się w odpowiedniej odległości, a Shep się obejrzał. - Dzień dobry, panie D. - odpowiedział. - Chodź zobaczyć. Z bliska popatrzyłem na ożywione kłębki puchu, drepcące dookoła swej mamki. - Co to jest? - zapytałem, bo większość bażancich piskląt na pierwszy rzut oka niczym się nie różni i zazwyczaj mam trudności z rozpoznawaniem gatunków. - To bażanty Elliota - odparł Shep z dumą. - Wylęgły się wczoraj wieczór. Właśnie czekałem, aż wyschną, a potem miałem ci o nich powiedzieć. - Cudownie! - wykrzyknąłem zachwycony, gdyż bażanty Elliota znajdują się na liście zagrożonych gatunków i w stanie dzikim mogą wyginąć. - Z ośmiu jaj wylęgło się osiem sztuk - oznajmił Shep. - Nigdy nie spodziewałem się tak wysokiego procentu. - Na mnie wszystkie robią wrażenie zdrowych. - No, jeden niezbyt pewnie trzyma się na nogach, ale chyba nic mu nie będzie - powiedział Shep. - Mam dla ciebie nowinę - zacząłem. - Tak dobrze się w tym roku spisałeś, że postanowiłem ci kupić taką parę bażantów, będących na rynku, jaką zechcesz i jaka cię interesuje. Co nie znaczy, że kupią je zoo czy Fundacja. Kupię je sam w dowód uznania dla twoich szlachetnych wysiłków. - Ojej, naprawdę? - zdziwił się Shep. - Bardzo dziękuję, panie D. Tę nieopatrzną deklarację składałem nie w pełni świadomy, na co się narażam. Co rano w sortowanej korespondencji nieuchronnie znajdujemy wykazy zwierząt, jakie mają na sprzedaż handlarze w różnych czę- ściach świata. Piętrzą się one na moim biurku, a ja wypatruję w nich okazów szczególnie rzadkich i cennych dla Fundacji. Akurat tego ranka przejrzałem spisy, ale chyba nie zauważyłem, co w jednym z nich figuruje. Wszystkie zwróciłem potem do kancelarii, gdzie z kolei wgląd do nich mogli mieć pracownicy. Po krótkim czasie roz- legło się stukanie do drzwi, a gdy zawołałem: „Proszę wejść", we- tknął w nie głowę Shep. - Mogę na chwilkę, panie D.? - zapytał. Na jego pobladłej twa rzy zamiast zwykłej wesołości malował się wyraz napięcia. - Wejdź - powiedziałem. - O co chodzi? Wszedł z wykazem w ręce i zamknął za sobą drzwi. - Widziałeś ten spis? - wyszeptał. - Który? - Jabira. - Tak, widziałem. No więc... dlaczego pytasz? Co w nim jest? - Nie zauważyłeś? Uszaki białe. - Jesteś pewny? - Absolutnie - odrzekł Shep. - Spójrz... Tutaj. Położył listę na moim biurku i palcem wskazał zawiadomienie. No, tak. „Oczekiwane w niedługim czasie uszaki białe". Nie podano ceny. Zły znak, bo zwykle wskazuje, że wymienione zwierzę jest dro- gie. Doskonale wiedziałem, że cena uszaków białych musi być wyso- ka. Po pierwsze, należą do uszaków największych i najbardziej oka- załych. Po drugie, w stanie naturalnym zapewne wyginęły. A po trzecie, o ile mi było wiadomo, na całym świecie żyło w niewoli zale- dwie siedem ptaków, z tego większość w Ameryce. Westchnąłem. Niewątpliwie Fundacja powinna je mieć, pamiętałem też obietnicę, daną poprzedniego dnia Shepowi. - Cóż - powiedziałem zrezygnowany - zamów je zaraz przez te- lefon, bo inaczej dyrektorzy innych ogrodów zoologicznych rzucą się na nie jak łasice na królika. Ale rozumiesz, że cena musi być przy- stępna, Shep. Nie mogę płacić bajońskich sum. - Och, nie. Zdaję sobie z tego sprawę. Podszedł do telefonu i chwilę później uzyskał połączenie z Ho- landią. - Pan van den Brink? - zapytał głosem ochrypłym z przejęcia. - Dzwonię w sprawie uszaków białych, które pan ma na liście. Milczał dłuższą chwilę, a ja słuchałem, co będzie miał do powie- dzenia van den Brink. - Rozumiem - rzeki Shep. - Rozumiem. Zwrócił na mnie błagalne spojrzenie, a ręką zakrył słuchawkę. - On jeszcze ich nie ma, ale są w drodze. I chce dwieście pięćdzie siąt funtów za sztukę. Stęknąłem w duchu, ale słowo się rzekło. - Dobra - zgodziłem się. - Powiedz mu, że weźmiemy parę. - Proszę pana. - Głos Shepowi drżał. - Weźmiemy parę. Zechce pan zarezerwować dla nas parę? Tak, zgadza się, Ogród Zoologiczny na Jersey... I da nam pan znać? Uprzedzi nas pan o ich przyjeździe, tak?... Rozumiem. Przylecą przez Paryż... To bardzo nam odpowia- da. Z całego serca dziękuję. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i zaczął przechadzać się po pokoju z miną wielce zakłopotaną. - O co jeszcze chodzi? - zapytałem. - Mówiłem, że możesz mieć parę. Czemu jesteś taki ponury? - Cóż... No, więc uważam, że niebezpiecznie jest mieć jedną parę - wyrwało się Shepowi. - Posłuchaj, mój drogi. Właśnie wydałem pięć stówek na parę bażantów dla ciebie. Naprawdę nie stać mnie na zakup drugiej pary. - Nie, nie! Nie to miałem na myśli - zapewnił Shep. - Miałem na myśli siebie. Pozwoliłbyś mi kupić drugą parę? Byłoby o wiele bez- pieczniej, gdybyśmy mieli dwa koguty i dwie kury. - Ależ, Shep - zaprotestowałem - to pięć stówek! Masz tyle pie- niędzy? - O, tak - zniecierpliwił się Shep. - Mam... mam pieniądze. Cho- dzi o to... o to, czy pozwolisz mi je kupić. - Oczywiście, że pozwolę ci je kupić, jeśli chcesz wydać swoje pie- niądze. Ale to gruba forsa. - To grube ryzyko mieć tylko jedną parę i stracić kurę albo ko- guta - odparł Shep. - Więc mogę to zrobić? - Oczywiście, że możesz, lepiej jednak zadzwoń od razu. Po paru minutach znów mówił do słuchawki. - Pan van den Brink? To jeszcze w sprawie tych uszaków bia łych... Zdecydowaliśmy się na dwie pary zamiast jednej... Tak, dwie pary... Bardzo panu dziękuję. Do widzenia. Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie w ekstazie. - No, z dwiema parami da się coś zrobić - podsumował. Ale zakup ptaków to był dopiero początek, bo teraz należało zbu- dować dla nich dwie woliery na czystym terenie - to znaczy w miej- scu, gdzie nie trzymano żadnych innych ptaków, więc w glebie nie mogło pozostać źródło infekcji. Po zrobieniu tego niecierpliwie ocze- kiwaliśmy przybycia uszaków. Upływały tygodnie, co jakiś czas dzwoniliśmy do pana van den Brinka, ten zaś bardzo skruszony tłu- maczył, że ponieważ ptaki przylecą z Pekinu przez Moskwę do Nie- miec Wschodnich, potem do Paryża, a stamtąd do nas, procedura jest dość skomplikowana. Dostarczy je nam możliwie najprędzej. Wresz- cie nastał wielki dzień, kiedy zawiadomił nas przez telefon, że ptaki są już w Berlinie Wschodnim i zostaną wyekspediowane nazajutrz. Shep, ogromnie podniecony, nie potrafił się skupić na żadnej rozmo- wie. Czekał z wielką niecierpliwością, ciekawy, w jakim stanie przybę- dą uszaki. W końcu przyjechały z lotniska. Zdarliśmy płótno worko- we z przedniej części klatki i ujrzeliśmy nasze dwie pary ptaków: pięk- ne, duże, białe, z długimi, bujnymi białymi ogonami, szkarłatnymi policzkami i czarnymi czubami. Były niewiarygodnie urodziwe, więc pożeraliśmy je wzrokiem. Potem ostrożnie zanieśliśmy klatkę do dwóch przygotowanych wolier i do każdej wpuściliśmy jedną parę. Trzy ptaki, wyjątkowo dzikie, musiały zdaniem Shepa zostać nie- dawno schwytane, nie zaś wyhodowane w niewoli. Czwartego nato- miast, jednego z kogutów, cechowała wyjątkowa potulność. To ona zaczęła w nas budzić lekkie podejrzenia. Ale Shep nakarmił uszaki, dał im wody, ponieważ zaś były takie nerwowe, nakryliśmy wolierę jutą, aby nikt ze zwiedzających nie napędził im stracha, kiedy będzie przechodził obok. Nazajutrz rano poszliśmy z Shepem popatrzeć na nie, a tu potulny kogut jeszcze bardziej spotulniał; tak bardzo, że w oczywisty sposób coś mu dolegało. Zanim dodzwoniliśmy się do Tommy'ego Begga, aby zasięgnąć porady, ptak padł. Tommy przy- jechał i natychmiast zrobił sekcję, dzięki czemu niebawem poznali- śmy przyczynę śmierci. Uszak miał płuca zaatakowane przez grzybicę kropidlakową. Jeśli ta szczególnie złośliwa forma grzybicy zaatakuje płuca, rozprzestrzenia się w szalonym tempie i nikt nie zna na nią lekarstwa. Ptak mógłby parę lat przeżyć nawet w takim stanie, gdyby nie długa i uciążliwa podróż. W jej następstwie zaostrzyły się dolegliwości płucne i ostatecznie nie wytrzymał. - Według mnie miałeś dobry pomysł z zakupem dwóch par - smętnie zwróciłem się do Shepa. - Tak - odparł. - Wiesz, przewidywałem, że może się zdarzyć coś podobnego. Czy nie byłoby straszne, gdyby on był z tej jedynej pary, jaką by nam przysłali? Musiałem przyznać Shepowi rację. Teraz zostały nam dwie kury i kogut, o ile jednak mogliśmy się zorientować, wszystkie były w znakomitej formie, co pozwalało mieć nadzieję, że doczekamy się ich potomstwa. Przez całe lato i zimę zdążyły się zadomowić, a na wiosnę były już dość oswojone. Kogut jakby bardziej gustował w jednej kurze niż w drugiej, więc regularnie wpuszczaliśmy tę parę razem do woliery, a starą kurę trzymaliśmy osobno. Aż tu pewnego rana Shep wpadł do mojego gabinetu z młodszą kurą w ramionach. - Boże wielki! - wykrzyknąłem. - Co się stało? Chyba nie oskal powała się ani nie zrobiła sobie krzywdy? Bo przestraszone bażanty mają zwyczaj wzbijać się w górę jak ra- kiety i walić w siatkę głowami, przy czym niekiedy całkowicie zdzie- rają z nich skórę. - Nie, to coś gorszego - odparł Shep. - Nie może znieść jajka. Kura widocznie natężała się już od dłuższego czasu, aby znieść jajko, i była bardzo wyczerpana. Podaliśmy jej trochę glukozy i wo- dy, po czym zadzwoniłem do Tommy'ego Begga. Polecił zrobić jej zastrzyk z penicyliny i wypróbować wszystkie normalne sposoby wy- dobycia jajka w całości. Zrobiliśmy zastrzyk i stosując oliwę, parę z czajnika i takie środki, jakie nam przyszły do głowy, próbowaliśmy wyciągnąć jajko. Ale nasze starania spełzły na niczym. Nie dało się go wyjąć, a zmęczona kura nie mogła nam pomóc. Pozostawało tyl- ko jedno, mianowicie stłuc w niej jajko i usunąć je po kawałku. Ten niebezpieczny zabieg, jak wiedzieliśmy, mógł spowodować zapalenie otrzewnej. Udało nam się wydobyć jajko i całą jego zwartość, dali- śmy też kurze lekki środek przeczyszczający z ciepłą wodą, na wypa- dek gdyby pozostały jakieś nie zauważone przez nas resztki. Następ- nie włożyliśmy ją do ciemnego pudła, postawiliśmy je w ciepłym miejscu i odeszliśmy, w nadziei że wyzdrowieje. Ale po upływie paru godzin już nie żyła. Obaj z Shepem wpatrywaliśmy się w jej zwłoki. - Cóż - powiedziałem, próbując spojrzeć na to z lepszej strony - jakkolwiek by było, mamy jeszcze parę. - Tak - zgodził się Shep - chyba mamy parę. Ale, wiesz, ta kura właściwie nie podoba się kogutowi. - Cóż, po prostu będzie musiała mu się spodobać. Wsadziliśmy je do jednej woliery. W tym roku było już za późno na składanie jaj, więc z niepokojem oczekiwaliśmy kolejnej wiosny. Zanim nadeszła, zdążyły się już do siebie przyzwyczaić, a kogut jak- by zaczął darzyć kurę uczuciem. I wtedy Shep wszedł do biura któ- regoś dnia rano tak ponury, jak tylko to było w jego przypadku możliwe. - Znów te uszaki - powiedział. - O Boże, nie! Co się stało? - Chodź zobaczyć - rzekł. Poszliśmy do woliery i zajrzeliśmy do środka. Kogut chodził tak okulawiony, że przez chwilę uważałem, iż ma złamaną nogę. Zda- niem Shepa coś go musiało w nocy nastraszyć, więc wzbił się w górę, a kiedy opadał na dół, zahaczył palcem o drut, naciągnął mięśnie w udzie i przypuszczalnie uszkodził jakieś nerwy. Popatrzyliśmy so- bie w oczy i obaj pomyśleliśmy to samo. Jeśli kogut nie może się po- służyć obiema nogami, deptanie kury jest szalenie trudne albo wręcz niemożliwe. Musimy wyleczyć mu nogę, bo inaczej nie mamy szans wyhodowania uszaków białych. Z wielką niechęcią złapaliśmy kogu- ta i zbadaliśmy jego nogę i udo. Noga nie była przemieszczona w stawie biodrowym ani złamana, więc potwierdziła się nasza pier- wotna diagnoza, że może być zwichnięta. Rokowało to pewne na- dzieje na jego powrót do zdrowia. Zrobiliśmy mu zastrzyk z D.3, środka, który okazał się cudowny w leczeniu paraliżu tylnych koń- czyn, jakim bywają dotknięte małpy, i dzień po dniu obserwowali- śmy skutki kuracji. Nie dostrzegliśmy jednak żadnej poprawy; kogut kuśtykał po klatce, ledwie muskając stopą ziemię, a i to tylko czub- kami palców dla zachowania równowagi. Choć nigdy nic nie powie- działem Shepowi ani on mnie, w głębi duszy obaj byliśmy przekona- ni, że nasze próby hodowania uszaków białych są skazane na niepo- wodzenie. V Lamparty w toalecie Samuel John Aliru z listami Phillipa Ansumany Szkoła Katolicka Bambawullo Drogi Panie. Uprzejmie proszę o wywołanie mojego filmu, Kodax 221, który przesyłam przez mojego brata, Phillipa Ansumanę. Gdyby mógł się Pan podjąć wywołania i zrobienia odbitek, proszę to zrobić. Przyjechałbym z nim, tyle że akurat komponuję pieśń, którą mam nadzieję ofiarować Panu- w przyszłym tygodniu. Jestem też uczonym i chodzę do szkoły średniej w Sezbwema. Z poważaniem Samuel John Aliru Respondez s'il vousplait. Od dłuższego czasu usiłowałem namówić BBC na sfilmowanie wy- prawy po zwierzęta, ale oni okazali się w tym wypadku bardzo krót- kowzroczni. Próbowałem ich przekonać, że tego rodzaju ekspedycja jest fascynująca nie tylko z uwagi na chwytanie zwierząt, lecz także na utrzymanie ich przy życiu, a potem przewiezienie statkiem. W moim odczuciu wszystko to stanowiłoby doskonały materiał filmowy. W BBC jednak roztrząsali propozycję przez dobry rok, zanim wreszcie wyrazili zgodę. Byłem zadowolony, bo moim zdaniem powinno się to znakomicie przysłużyć Fundacji. Po pierwsze, zapewnić jej znaczny rozgłos, po drugie, wzbogacić jej ogród zoologiczny o ładne zwierzęta, a po trzecie - choć jak dotąd musiałem sam zdobywać pieniądze na wszystkie wyprawy - wesprzeć mnie w sfinanso- waniu tej jednej. W owym czasie Fundacji, mimo iż doskonale się rozwijała, nie było jeszcze stać na takie wyprawy. Najpierw myśleliśmy o podróży do Gujany, lecz w związku z nie- pokojami politycznymi wybór tego miejsca wydał nam się wtedy nie- zbyt rozsądny. Raz tam, gdzie pojechałem, wybuchła rewolucja i musiałem wypuścić połowę zwierząt, a nie chciałem, aby się to po- wtórzyło w trakcie filmowania dla BBC. Po namyśle zdecydowałem się na Sierra Leone. W tej części Afryki Zachodniej nie byłem nigdy dotąd, a żyją tam wyjątkowo rzadkie zwierzęta, które przydałyby się Fundacji, tak się też składa, że kocham Afrykę Zachodnią i jej mieszkańców. Ucieszyła mnie wiadomość z BBC, że producentem będzie Chris Parsons. Przyjaźniliśmy się od dawna i już wcześniej z nim pracowałem; odbyliśmy razem daleką podróż po Malajach, Australii i Nowej Zelandii, znałem go i bardzo lubiłem. Pojechałem więc do Bristolu i wspólnie naszkicowaliśmy plan. Postanowiłem po- płynąć statkiem z którymś z pracowników, założyć obóz-bazę i w możliwie najkrótszym czasie nałapać tyle zwierząt, ile się da. Potem mieli przylecieć do nas kamerzyści i Chris Parsons. Zakładaliśmy, że przed ich przyjazdem będziemy mieć około dwóch tygodni na łowienie zwierząt. Powinny już czekać na nakręcenie niektórych sekwencji filmowych. Z kolei musiałem zadecydować, kogo ze sobą wezmę. Wybrałem Johna Hartleya, inaczej zwanego Długim Jo- hnem. Ma sześć stóp i dwa cale wzrostu, jest okropnie chudy, więc przypomina karykaturę Cruikshanka, ale był młody, nie bał się cięż- kiej pracy i szalenie się zapalił do mojej propozycji. Później musiałem podjąć niezbędne, lecz dość nudne zabiegi, związane z kompletowaniem potrzebnego sprzętu. Wyruszając w ta- ką podróż, człowiek nigdy nie jest pewny, co zdoła dostać w kraju przeznaczenia, więc na wszelki wypadek musi być niemal całkowicie samowystarczalny. Zabraliśmy młotki i gwoździe, śruby, sidła i sieci, rozmaite klatki, butelki do karmienia niemowląt na wypadek, gdy- byśmy złapali jakieś młode zwierzęta, strzykawki i różne leki, bo któreś ze zwierząt mogło zachorować, wreszcie opatentowane pro- dukty, takie jak Complan, rodzaj mleka w proszku, gdyż stwierdzili- śmy, że bardzo się przydaje do karmienia nowo narodzonych zwie- rząt. Zgromadziliśmy górę tego wszystkiego. Następnie, jak chyba zawsze, kiedy ktoś organizuje jakąkolwiek ekspedycję do jakiegokol- wiek miejsca na kuli ziemskiej, wyłoniła się przeszkoda. Okazało się, że żaden statek, zawijający do Freetown, nie przewozi zwierząt. W desperacji zadzwoniłem do firmy Elder Dempster i porozmawiałem z jednym z dyrektorów. Na szczęście przeczytał parę moich książek, podobały mu się, toteż uprzejmie uchylił zakaz przewozu zwierząt na statkach pasażerskich. Powiedziano mi, że mogę popłynąć na „Akrze", wrócić na niej i w dodatku zabrać ze sobą wszystkie zwierzęta. Tak więc w ponury, szary, deszczowy dzień w liverpoolskim ba- senie portowym załadowaliśmy z Długim Johnem stosy bagażu na „Akrę" i tego samego wieczora wypłynęliśmy w morze. Jacąuie nie chciała mi towarzyszyć. Była w Afryce Zachodniej dwa razy, a po- nieważ klimat jej nie odpowiadał, postanowiła wybrać się na własną rękę z Hope Platt i Ann Peters, moją sekretarką, w kolejną podróż do Argentyny. Korzystnym zbiegiem okoliczności przeżyliśmy w czasie tej po- dróży niesłychanie gwałtowny sztorm. Na mnie sztormy nie robią najmniejszego wrażenia i nigdy nie cierpię na morską chorobę, ale byłem ciekaw reakcji Długiego Johna. Mało zabawna jest konieczność doglądania mnóstwa zwierząt, kiedy się choruje. Na szczęście okazało się, że Długi John ma strusi żołądek, i nie opuściliśmy ani jednego posiłku. Mnóstwo czasu spędzaliśmy w palarni, odprężeni popijaliśmy piwo i przeglądaliśmy zabrane z domu książki na temat fauny zachodnioafrykańskiej, zapamiętując zwyczaje zwierząt, które mieliśmy nadzieję schwytać. Długi John wyciągał się w swoim fotelu jak tonąca żyrafa, bo pomny na moje słowa, że tylko w tej podróży będziemy mogli odsapnąć, w pełni wykorzystywał okazję. Przygotowywałem go też na wszelkie niewygody. Odmalowywałem mu ponure obrazy chatek z trawy, pełnych pająków i skorpionów, ciepłego piwa, polewania się wodą z kubła zamiast kąpieli i podobnych okro-pieństw, jakie nas czekają w tropikach. Zawinąwszy do Freetown w piękny, upalny dzień, poczuliśmy niesione wiatrem cudowne wonie Afryki Zachodniej: zapach olejku palmowego, kwiatów i gnijącej roślinności, które razem tworzyły wspaniałą, upojną mieszankę. Szczęście mi dopisało, bo przez niejakiego pana Geddesa, członka Fundacji, uzyskałem dojście do pana Oppenheimera, ten zaś polecił, aby Korporacja Diamentowa w Sierra Leone udzielała mi potrzebnego wsparcia. Świadomy, że trochę czasu będziemy musieli spędzić we Freetown, już wcześniej napisałem z prośbą o zarezerwowanie nam pokoi w hotelu albo, jeśli okaże się to możliwe, o wy- najęcie dla nas małego mieszkania. O lekkie zażenowanie przyprawił mnie szofer w nieskazitelnej liberii, który zjawił się na pokładzie zaraz po przybiciu statku do nabrzeża i zapytał, czy to ja nazywam się Durrell. Kiedy usłyszał twierdzącą odpowiedź, oznajmił, że ma mnie odwieźć samochodem do jednego z mieszkań Dicor, jak je nazywają, oddanego do naszej dyspozycji na czas pobytu we Free-town. Ostrzeżony, że mieszkania są tu ciasne, dość gorące i liche, nie oczekiwałem za wiele. Poprosiłem, aby zaczekał do końca odprawy celnej, która przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Chyba ten jeden jedyny urząd celny opuściłem tak szybko z taką stertą różnych bagaży. Załadowaliśmy je na tył olbrzymiej ciężarówki z napędem na cztery koła, uprzejmie wypożyczonej nam przez Land-Rovera, ja wsiadłem do eleganckiego wozu z szoferem, a Długi John ruszył za nami ciężarówką. Wyjechaliśmy za miasto i w niewielkiej od niego odległości ujrzeliśmy przyjemną dzielnicę, z tonącymi w kwiatach domami w głębi dużych ogrodów. Niebawem skręciliśmy na łukowaty podjazd, wysadzony płomiennymi krzewami ketmii, i oczom naszym ukazał się wielki, połyskliwy blok mieszkalny. Patrzyłem zdumiony. - Czy to tutaj? - zapytałem szofera. - Tak, proszę pana. Zajechaliśmy przed blok i natychmiast pojawili się służący w białej liberii, zanieśli nasze torby na trzecie piętro, a nas wprowadzili do mieszkania, na którego widok dech mi zaparło. Po pierwsze, było ogromne; główny salon mógł pomieścić z pięćdziesiąt osób. Po drugie, przypominało dekorację hollywoodzką. Po trzecie, miało klimatyzację, a po czwarte, z werandy wzdłuż frontowej ściany salonu roztaczał się nad wzgórzami wspaniały widok na Lumley Beach, jedną z najlepszych plaż w Sierra Leone, która się ciągnie całymi milami. - No - stwierdził, rozejrzawszy się, Długi John - to całkiem niezłe, prawda? Taka chatka z trawy, jeśli ją miałeś na myśli, w pełni mi odpowiada. - Niczego takiego nie miałem na myśli - odrzekłem surowo. - Zaczekaj, aż pojedziemy w głąb kraju; tam będziesz musiał znosić prawdziwe niewygody. To jest dość... no... jakby wyjątkowe. Bardzo nam się z tym poszczęściło. Powędrowałem do kuchni, gdzie zastałem służącego. Dziarsko wyprężył się na baczność. - Jesteś tu pokojowym? - zapytałem. - Tak, proszę pana - odparł rozpromieniony. - Sprzątam to mieszkanie. Na imię mam John. Jestem też kucharzem, sir. Potoczyłem wzrokiem po lśniącej, nieskazitelnie czystej kuchni i w kącie dostrzegłem ogromną lodówkę. - Przypuszczam - rzuciłem od niechcenia - przypuszczam, że macie tu jakieś piwo, co, John? - Tak, proszę pana! Tak, proszę pana! Zaraz podam, sir. Poszedłem do salonu i usiadłem w fotelu, nadal trochę oszoło- miony całym tym luksusem. Długi John wolnym krokiem wrócił po zwiedzeniu reszty mieszkania. - Są trzy sypialnie - oznajmił - a każda prawie tak duża jak ten pokój. To nie do wiary. - No, a ja odkryłem, że jest zimne piwo. Więc chyba nie pomrze- my z głodu. Mieliśmy do zrobienia mnóstwo rzeczy i musieliśmy się spotkać z wieloma osobami. Należało uzyskać zezwolenia na chwytanie i wy- wóz zwierząt, jak też skontaktować się z różnymi ludźmi, którzy mo- gą się okazać pomocni, gdy znajdziemy się w głębi kraju. Straszne utrudnienie stanowiło to, że nasz duży land-rover, podobnie zresztą jak mniejszy, został uznany za ciężarówkę, a ciężarówkami nie wol- no wjeżdżać do centrum Freetown. Ten problem rozwiązał jednak uprzejmy komisarz okręgowy, który oddał do naszej dyspozycji sa- mochód z szoferem. Z kolei musieliśmy zdecydować, gdzie założymy bazę; po krót- kim namyśle postanowiłem, że naszym punktem centralnym będzie miasto Kenema, oddalone o jakieś czterysta mil od Freetown. Wy- brałem je, bo jest dość duże, więc łatwiej tam będzie o żywność i za- opatrzenie, jak również dlatego, że Korporacja Diamentowa ma tam biuro, a ponieważ chętnie służyła nam pomocą, wolałem ją mieć w swoim zasięgu. Myśl o Kenemie podsunął mi poznany na „Akrze" Ron Fennel, który pracował w Sierra Leone jako doradca rządowy. Na moje pytanie, gdzie, jego zdaniem, wygodnie byłoby rozbić obóz-bazę, odpowiedział: - Czemu pan nie spróbuje w kopalniach chromu? Początkowo wziąłem to za żart. Niezbyt chętnie mieszkałbym w kopalni. Wyjaśnił mi jednak, że w odległości pięciu czy sześciu mil od Kenemy są kopalnie chromu i dużo pustych domów, wybudowa- nych dla górników i ich rodzin. Po wyczerpaniu się złóż chromu całe to miejsce opustoszało. Na pewno mógłbym uzyskać od rządu ofi- cjalną zgodę na zajęcie jednego, jeśli nie dwóch takich domów. Po- mysł uznałem za znakomity i w końcu wytropiłem odpowiedniego urzędnika, który z miejsca udzielił potrzebnego zezwolenia. Z reguły nie lubię miast, lecz Freetown wydało mi się czarowne. Wszystkie ulice nosiły rozkosznie absurdalne, szalenie brytyjskie na- zwy, takie jak St James's, Strand czy Oxford Street. Kolonizatorzy angielscy są niezrównani. Daj Anglikowi mokradła, o dwa tysiące mil oddalone odnikąd, a on w przypływie oryginalności nazwie je Piccadilly. Urocze londyńskie autobusy przedzierały się przez ulice, przewożąc rzesze Afrykanów, z każdej strony strzelały w górę wiel- kie drapacze chmur, podobne do białych plastrów miodu i sąsiadu- jące z pozostałościami starego Freetown, pięknymi, dużymi drew- nianymi domami. Na ogół wolałem starą architekturę od nowej, lecz te chyba się ze sobą nie kłóciły. W następnej kolejności musieliśmy znaleźć jakichś pracowników, więc pierwszy kontakt nawiązałem z Sadu. Polecił mi go przyjaciel, który kilka lat spędził w Sierra Leone. Będąc tam, zatrudniał Sadu, uważał go za wyśmienitego kucharza, a co więcej, człowieka uczci- wego i pracowitego. Sadu okazał się drobnym, zasuszonym starusz- kiem, z nieco małpią twarzą i szelmowskim uśmiechem. Kiedy doga- daliśmy się w sprawie jego wynagrodzenia, powiedziałem mu, żeby poszedł do miasta poszukać „małego chłopca". W języku zachod- nioafrykańskim „mały chłopiec" oznacza kogoś niższego stopniem. To on obiera ziemniaki, ściele łóżka i wykonuje wszelkie brudne pra- ce, podczas gdy kucharz - albo pokojowy, jeśli ktoś go ma - pełni przyjemniejsze posługi. Sadu wkrótce przyprowadził Lamina, chłopca może czternastoletniego, bardzo nieśmiałego, o uroczym uśmiechu. Zatrudniliśmy go z miejsca. Wreszcie nadszedł wielki dzień. Wszystkie dokumenty zostały ostemplowane, podpisane i przypie- czętowane, wszystko było gotowe, a na dużego land-rovera (mały czekał we Freetown na ekipę BBC) załadowaliśmy sprzęt. Sadu i La- min zajęli miejsca z tyłu, my wsiedliśmy do szoferki i wyruszyliśmy w teren. Pierwsza część podróży była wspaniała. Drogi o gładkich tłucz- niowych nawierzchniach, drzewa i krzewy obsypane kwiatami, czer- wonymi, żółtymi, purpurowymi i białymi, a potem - na dziewięć- dziesiątej trzeciej mili - trzask! Wjechaliśmy na lateryt. Czerwony kurz oblepiał każdą roślinę i drzewo przy drodze, drobny czerwony pył przenikał do oczu i płuc, wszędzie. Ma on konsystencję talku i wciska się w każdą najmniejszą szczelinę. Wyboje, będące następ- stwem zimowych opadów i wiatru, powodują takie trzęsienie pojaz- du, że po paru milach człowiek czuje się tak, jakby jechał na wiertar- ce pneumatycznej co najmniej od trzystu lat. Mieliśmy wrażenie, że droga wije się bez końca, kurz zaś gęstnie- je. Czasami, gdy przejeżdżaliśmy przez wioski o dachach krytych li- śćmi palmowymi, dzieciaki wybiegały z błyskiem oczu i zębów, aby na powitanie pomachać nam różowymi dłońmi. Czasami z szaleń- czym łopotem skrzydeł przelatywała nad drogą para dzioborożców, które ze swymi długimi dziobami wyglądają na bardzo ciężkie. Wy- daje się, że muszą tak zapamiętale machać skrzydłami, bo inaczej te dzioby natychmiast pociągnęłyby je w dół. Po parogodzinnej jeździe dotarliśmy do wioski Bambawo. Ko- palnie chromu leżą dalej wśród wzgórz, musieliśmy jednak zabrać ze wsi dozorcę, który miał klucze do poszczególnych domów. Zrobili- śmy to, po czym skręciliśmy w lewo i wjechaliśmy między niskie wzgórza za Bambawo. W miarę jak wspinaliśmy się wyżej, droga stawała się coraz gorsza, za to las coraz wspanialszy, gdyż był to prawdziwy las, a nie samo podszycie; wielkie korzenie podporowe olbrzymich drzew okrywał dywan storczyków i rozmaitych epifitów, spływały z nich wodospady gigantycznych paproci. Las wciąż gęst- niał, ja w coraz czarniejszych barwach odmalowywałem sobie nasze przyszłe pomieszczenia, aż tu za zakrętem ukazała się kopalnia. Wi- dok był zgoła nieoczekiwany. Po pierwsze, ujrzeliśmy dość duży bu- dynek administracji, a za nim basen kąpielowy - naturalnie pusty i pełen suchych liści, ale jednak basen. Kręta droga wiodła nieco wy- żej, tam zaś, na szczycie wzniesienia, stało rzędem siedem czy osiem pięknych małych willi. Każda ukryta była wśród drzew i z każdej roztaczał się absolutnie wspaniały widok na równinę wokół Bamba- wo i setki mil gęstego lasu, ciągnącego się do granicy z Liberią. Część domów oczywiście popadła w ruinę, znaleźliśmy jednak dwa, oba z przepięknym widokiem, położone blisko siebie i w doskona- łym stanie. Podczas rozpakowywania i wnoszenia do domu naszych rzeczy dowiedziałem się od dozorcy, że w budynku administracji jest prąd- nica, zaopatrująca w prąd tę osadę, i że jeśli postaramy się o ropę i naftę, potrzebne do jej uruchomienia, ktoś, kogo nazwał elepstry- kiem, bardzo chętnie przyjdzie i za drobną sumkę będzie jej doglą- dał. Po załatwieniu tego wziąłem ze wsi dwóch silnych mężczyzn do oczyszczenia i napełnienia basenu. Resztę dnia spędziliśmy z Długim Johnem na wypakowywaniu rzeczy i układaniu ich na stosy w na- szym przestronnym domu, po czym zasiedliśmy wieczorem do pysz- nego curry, które przyrządził Sadu. - Wiesz, tego najbardziej się obawiałem - powiedział Długi John, z uznaniem pociągając zimne piwo. - Tej chatki z trawy, skor- pionów w dachu, pająków, ciepłego piwa... - Zamknij się i skup na jedzeniu - odparłem. - Dopisało nam szczęście. Nigdy nie mieszkałem w tak luksusowym obozie. Zdajesz sobie sprawę, że mamy łazienkę i toaletę, które naprawdę działają? To szczyt luksusu. Niebawem odkryliśmy, że kopalnia chromu ma dla nas inne roz- koszne niespodzianki. Na przykład źródła w lesie tuż za domami za- opatrywały nas w wodę na tyle czystą, że można było ją pić bez uprzedniego strasznie nudnego gotowania i filtrowania. Nie doku- czały też komary; na tej wysokości łapaliśmy każdy chłodny po- dmuch wiatru, więc w domach nigdy nie panował nadmierny upał. Parę następnych dni upłynęło na dość gorączkowej krzątaninie. Mieliśmy spotkanie z naczelnikiem Bambawo, dobrodusznym nie- młodym mężczyzną; chcieliśmy mu wytłumaczyć powód naszego przyjazdu i prosić o zwerbowanie we wsi ludzi, którzy pomogą nam łapać „mięso". Mianem mięsa określa się tu w łamanej angielszczyź- nie wszystkie zwierzęta, od żab po słonie. Potem najęliśmy stolarza, zleciliśmy mu zbicie całej serii skrzynek i umocowanie do nich ku- pionych w Anglii frontów klatek. W bardzo niedługim czasie mieli- śmy już imponujący rząd klatek, wyłącznie pustych. Z kolei objecha- liśmy wszystkie wioski w promieniu dwudziestu mil, aby zawiadomić o naszym przybyciu i o tym, co zamierzamy robić; zapowiedzieli- śmy, że wrócimy po trzech dniach, aby zobaczyć, czy zdołali złapać dla nas jakieś mięso. Pewnego wieczora, po powrocie z tak zwanego przez Długiego Johna objazdu pipidowek, zdążyliśmy się wykąpać, przebrać, zjeść w pełnej zadowolenia ciszy i zażyć chwili odpoczynku przed snem, gdy nagle od podnóży wzniesienia dobiegł nas dziwny hałas; odgłos piszczałek, bębnów i śpiewy. Niebawem na drodze poniżej domu zo- baczyliśmy rząd ludzi z lampami sztormowymi, migoczącymi zza drzew. - Któż to może być? - zapytał Długi John, bo droga prowadziła wyłącznie do nas. - Nie wiem - odparłem. - Przypuszczalnie jakaś wioskowa dele gacja. Może naczelnik przysyła nam swoją orkiestrę czy coś w tym rodzaju. Czekaliśmy cierpliwie, aż w końcu tłum Afrykanów ze śpiewem i monotonnym zawodzeniem wyszedł zza domu i ustawił się przed nami na werandzie. Pośrodku tej grupy dwóch mężczyzn trzymało na ramionach tyczkę, z której zwisała spora klatka z nie ociosanych żerdzi. - Ach - zwróciłem się do Długiego Johna - wygląda to na nasze pierwsze mięso. Tylko zanadto się nie podniecaj, choćbyś zobaczył nie wiedzieć co, bo od razu podniosą cenę. - Dobrze, zachowam spokój - obiecał. - Spróbuję udawać, że to takie obrzydlistwo, którego nie wzięlibyśmy nawet za darmo. - No, i co tam macie, moi przyjaciele? - zapytałem zgromadzonych. - Mięso, sir. Mięso! - odpowiedzieli chórem, a w blasku lamp za- lśniły bielą ich zęby, odsłonięte w dumnym uśmiechu. Postawili klatkę u naszych stóp, my zaś usiłowaliśmy zajrzeć do środka przez szpary. Wydawała mi się dość duża, aby pomieścić spore zwierzę. Ponieważ jednak nic nie było widać, przesunęliśmy ją w oświetlone miejsce i przecięliśmy łyko, przytrzymujące pokrywę. - Ostrożnie, sir! - ostrzegł jeden z myśliwych, gdy delikatnie uno siłem wieko, ciekaw, co jest wewnątrz. - To mięso gryzie. Jeszcze wyżej uniosłem wieko i popatrzyłem w głąb klatki. Wtem w szparze ukazał się szalenie pociągający pyszczek małpki, która wy- godnie pomieściłaby się w dużej filiżance. Miała zieloną twarz i białą, sercowatą plamkę futra na nosie, a zerkała na mnie błyszczącymi oczkami. Potem wydała przenikliwy pisk małpięcia, odgłos z czasem tak dobrze znany w obozie. Odrzuciłem wieko i wyciągnąłem ją na zewnątrz. Miała zielonkawy tułów, długi ogon i smutny pyszczek. Uczepiwszy się moich palców, znowu głośno zakwiliła. - To mięso nie gryzie - powiedziałem do myśliwego. - To nie du ża małpa, to mała małpa. Znałem tę sztuczkę od dawna. Z niejasnych powodów Afrykanie zawsze wyobrażali sobie, że jeśli zdołają udać, iż przyniesione przez nich zwierzę jest dziksze niż w rzeczywistości, kupiec odruchowo za- płaci za nie wyższą cenę. Podałem maleństwo Długiemu Johnowi, a on delikatnie wziął je w swe olbrzymie dłonie i trzymał, podczas gdy ja dobijałem targu. Trwało to dobrą chwilę, aż w końcu mężczy- zna spuścił z pięciu funtów na dwa. Znacznie przekraczało to wartość małpki, lecz zawsze wolałem na początek zapłacić trochę więcej za pierwsze zwierzęta, aby zachęcić myśliwych do chwytania dalszych. Wtedy można obniżać cenę. Wreszcie, zadowoleni z transakcji, nasi goście oddalili się ze śpiewem, zawodzeniem i biciem w mały bęben. Zniknęli u podnóża wzniesienia, a my z Długim Johnem poszliśmy po ciepłe mleko i nakarmiliśmy małpkę, strasznie wygłodzoną. Potem wymościliśmy jej ładne, ciepłe łóżeczko z suchych liści bananowych w jednej z naszych klatek i zostawiliśmy ją tam na noc. - No - powiedziałem do Długiego Johna, kiedy właziliśmy do łó żek - to nasze pierwsze mięso. I do tego niezłe. Te małpy są dość rzadkie. Może to dobra wróżba na przyszłość. W następnym tygodniu rozeszła się wieść o cenie, jaką zapłaciliśmy za małpkę, i zgodnie z moimi przewidywaniami wkrótce zaczął napływać do naszego domu nieprzerwany strumień myśliwych z dziwną zbieraniną zwierząt. Przynosili nietoperze, małe sowy, jeżat-ki afrykańskie, kolejne małpiątka, olbrzymie szczury wielkości małego kota, mangusty różnych kształtów i rozmiarów. Opłaciły nam się również wyprawy do okolicznych wiosek, bo kiedy odwiedzaliśmy je po raz kolejny, rzadko wracaliśmy z pustymi rękami, nawet jeśli ich mieszkańcy zdołali dla nas złapać tylko żółwia czy młodego pytona. Z naszych klatek wydobywały się gwizdy, szelesty, piski i pohukiwania i czuliśmy, że na powitanie ekipy BBC zgromadzimy ładne stadko zwierząt. Jak dotąd nie mieliśmy jednak tego, co stanowiło główny cel naszej podróży do Sierra Leone, a mianowicie pięknych gerez i lampartów. Po czym, tuż przed przyjazdem filmowców, zdobyliśmy lamparty, ale w sposób najbardziej nieoczekiwany. Szczegółowo wypytywałem wszystkich myśliwych o możliwość schwytania tych ślicznych kotów, których różne odmiany stają się coraz rzadsze, gdyż zabija się je z uwagi na skóry. Myśliwi kręcili głowami i zgodnie odpowiadali, że lamparty „o wiele za trudno" jest złapać. Już myślałem, że ich w ogóle nie dostaniemy, gdy wtem pewnego dnia na naszej krętej drodze ukazał się bardzo rozklekotany land-rover. Wysiadł z niego młody, chudy Amerykanin o kędzierzawych włosach. Powiedział, że nazywa się Joe Sharp, pracuje w Korpusie Pokojowym i słyszał, że zbieramy zwierzęta. Czy przypadkiem nie zainteresowałaby nas para lampartów? - Jeszcze jak! A dlaczego pan pyta? Wie pan, gdzie ich szukać? - Cóż - odrzekł lakonicznie. - Sam mam parę. Wziąłem je od myśliwego i wykarmiłem z butelki. Mają około sześciu miesięcy... Uważałem, że mogłyby was zainteresować. - Oczywiście - zapewniłem skwapliwie. - Gdzie są? - Tutaj. - Wskazał na tył land-rovera. Podszedł i otworzył drzwiczki, a z wozu wyskoczyły dwa najpięk- niejsze lamparty, jakie zdarzyło mi się widzieć. Każdy wielkości du- żego psa myśliwskiego, ładnie cętkowany, o silnych nogach i skórze lśniącej w słońcu. Z głośnym mruczeniem kręciły się pod nogami Joe Sharpa. Oba miały obroże, więc Joe wziął je na smycze i poprowa- dził przed dom, gdzie uwiązaliśmy je na werandzie, po czym siedząc pożeraliśmy je oczami. - Nazywają się Gerda i Lokai - powiedział Joe i wyciągnięty w fotelu przyjął piwo, którym go poczęstowałem. - Według mnie muszą być rodzeństwem, bo oba przyniósł ten sam myśliwy i są mniej więcej równej wielkości, choć zobaczycie, że Gerda jest trochę szczuplejsza od Lokaia. Lokai położył łapy na stole i podejrzliwie wąchał moje piwo. Później z powagą spojrzał mi w twarz i szybko polizał rękę językiem ostrym jak raszpla. - Weźcie je, jeśli chcecie - rzekł Joe. - Właściwie nie chciałbym się z nimi rozstawać, bo bardzo je polubiłem, ale niedługo wracam do Ameryki, a tam nie mógłbym ich zabrać. - Na pewno je weźmiemy - oświadczyłem. - Moim zdaniem to najpiękniej cętkowane lamparty, jakie kiedykolwiek widziałem. Czy w tej chwili nie są niebezpieczne? Zadałem to pytanie, bo akurat w tym momencie Lokai zdjął łapy ze stołu i czule owinął je dokoła mojej nogi, wbijając mi w skórę pa- zury. - W tym rzecz - odparł Joe. - Mnie nic nie zrobią, niektórym chłopakom z Korpusu Pokojowego także, ale paru nie lubią i w sto- sunku do nich zachowują się dość dziwnie. Na przykład Lokai lubi wleźć na drzwi i skoczyć na człowieka, a jeśli uderzy pod niewłaści- wym kątem, jest dość ciężki. - Jeśli uderzy pod niewłaściwym kątem, może chyba skręcić kark człowiekowi. - Z trudem odczepiłem łapy Lokaia od mojej nogi. - Och, przypuszczalnie się oswoją - rzekł Joe. - Naprawdę są zwierzętami o miłym usposobieniu. - Gdzie... - Długi John dotknął sedna sprawy - gdzie będziemy je trzymać? O tym nie pomyślałem. Stolarz miał dzień wolny, a zresztą nie dysponowaliśmy dość dużą skrzynią, w której moglibyśmy je umie- ścić. Trzeba ją będzie dopiero zbudować, co oznacza wyprawę do Kenemy po deski. Potrwa to jakiś czas, a filmowcy przyjeżdżają na- zajutrz. Po krótkim zastanowieniu przypomniałem sobie, że między naszym domkiem a domkiem położonym nieco dalej na wzgórzu, tym przeznaczonym dla kamerzystów, stoi szopka o powierzchni sześciu stóp na dziesięć, wysokości około dziewięciu stóp, kiedyś peł- niąca rolę czegoś w rodzaju toalety dla personelu. Gdyby w niej po- sprzątać, myślałem, powinna lampartom wystarczyć do czasu, aż zbudujemy dla nich odpowiednią klatkę. Natychmiast poddaliśmy szopkę oględzinom i uznaliśmy ją za doskonałe pomieszczenie, choć odstęp między dachem a szczytem ściany wynosił około ośmiu cali. Joe zapewnił mnie jednak, że Gerda i Lokai nie potrafią się tamtędy wydostać. Posprzątaliśmy im nowe mieszkanie i daliśmy po dużej misce ich ulubionej konserwowej karmy dla psów, którą je żywił Joe. Po zamk- nięciu ich poszliśmy na kolejne piwo. Joe odjechał, my zaś z lekkim drżeniem zanieśliśmy lampartom wieczorny posiłek. Ledwie usłysza- ły nasze kroki, zaczęły tak ryczeć, mruczeć i drapać w drzwi, że po- patrzyliśmy na siebie z Długim Johnem zaniepokojeni. - Wydaje mi się - powiedziałem - wydaje mi się, że powinniśmy mieć jakąś broń. Więc na wszelki wypadek każdy z nas wyciął sobie gruby kij. - Teraz, jak sądzę - rzekłem - jeśli ostrożnie otworzymy drzwi i wsuniemy jedną miskę z jedzeniem, one się nią zajmą, a my będzie- my mogli postawić drugą miskę i wyjąć dwie brudne. - Tak... - zgodził się Joe z powątpiewaniem. Powoli, ostrożnie uchyliliśmy drzwi, a lamparty natychmiast rzu- ciły się na nie, warcząc zadowolone, że czują zapach pokarmu. Szyb- ko wepchnęliśmy miskę, która z poślizgiem przeleciała w przeciwle- gły kąt. Lamparty pognały za nią jak szalone, my wskoczyliśmy do środka, zabraliśmy brudne miski, drugą pełną postawiliśmy na pod- łodze i wycofaliśmy się w pośpiechu, zatrzaskując i ryglując za sobą drzwi. - Jej! - odezwał się Długi John. - Będziemy mieć z nimi trochę kłopotów, co? Im prędzej zdołamy je wsadzić do klatki, tym lepiej. - Rano musimy się uwinąć. Jeśli ty pojedziesz do Kenemy po de- ski, ja namówię stolarza, aby popracował po godzinach. Według mnie powinien do wieczora zrobić klatkę. Przecież konstrukcja jest całkiem prosta. - Racja - przyznał Długi John. - Ale nie mam ochoty na poran- ne karmienie. Kto wie, czy dożyję wyjazdu po deski. - Cóż, nie może tego zrobić nikt inny, więc po prostu będziemy musieli. - No, dobrze - zgodził się Długi John. - To chyba dałoby się uznać za śmierć bohaterską. Z tą niewesołą myślą poszliśmy spać. Nazajutrz rano powtórzyła się dość skomplikowana procedura kar- mienia lampartów, a gdy skończyły jeść, ostrożnie otworzyliśmy drzwi, aby na nie popatrzeć. Leżały sobie, oblizując wargi i pomru- kując z zadowolenia. Wyglądało na to, że jedzenie wywiera na nie kojący wpływ. Skoro i tak musieliśmy nawiązać z nimi zażyłe sto- sunki, uznałem, iż równie dobrze możemy to zrobić teraz. Zamknęli- śmy się więc w ustępie na klucz, zaczęliśmy przemawiać do lampar- tów i je głaskać. Gerdzie natychmiast przypadł do serca Długi John, Lokaiowi ja, jeśli oznaką uczucia można nazwać położenie dwóch tłustych łap na moim kolanie, przeciąganie się, ziewanie i wbijanie mi w rzepkę pazurów. Po takich półgodzinnych pieszczotach prze- wlekliśmy dość długie linki przez ich obroże i zabraliśmy je na krótki spacer. Zachowywały się bardzo spokojnie i doprawdy wspaniale prezentowały się w słońcu. Ale kiedy nadeszła pora powrotu, przez chwilę musieliśmy staczać z nimi walkę, na szczęście, dzięki kolejnej misce jedzenia, zakończoną bezkrwawo. Długi John wyruszył do Kenemy po deski i inne potrzebne rze- czy, ja posprzątałem klatki, nakarmiłem resztę zwierząt i czekałem na przybycie ekipy BBC. Filmowcy przyjechali równocześnie z Dłu- gim Johnem, z którym spotkali się w Kenemie. Najwyraźniej naopo- wiadał im okropnych historii o naszych warunkach mieszkanio- wych, bo Chris wysiadł z land-rovera z wyrazem niedowierzania na twarzy. - Ty cholerny szczęściarzu! Widzę, że znów spadłeś na cztery ła- py - powiedział i podszedł do mnie z uśmiechem. - Cóż, jest nieźle. To skromne miejsce - odparłem - ale wyposa- żone we wszystkie nowoczesne wygody i tak dalej. A dookoła jest przecież szmat dżungli, w której możemy filmować. - Szczęściarz! - powtórzył. Chris to mężczyzna średniego wzrostu, o bardzo wydatnym no- sie, który wygląda tak, jakby kiedyś odrąbano mu czubek. W chwi- lach namysłu Chris zwykł patrzeć zielonymi oczami spod opuszczo- nych grubych powiek jak jastrząb, a w momentach krytycznych cho- wa się za swój nos jak wielbłąd. Przedstawił mnie dwóm członkom ekipy. Byli nimi Howard - niski, krępy, o ciemnych kędzierzawych włosach i w olbrzymich okularach w rogowej oprawie, które nada- wały mu wygląd dobrodusznej sowy - oraz kamerzysta Ewart, wysoki blondyn o dość skandynawskiej urodzie. Kiedy usiedliśmy, poprosiłem Sadu o przyniesienie piwa. - Jak znalazłeś to miejsce? - zapytał Chris. - Przez czysty przypadek - odrzekłem. - Jest opuszczone, mamy jednak wszystko, czego do życia potrzeba. Łazienki w obu domach czynne, podobnie jak toalety, co jeszcze ważniejsze. Jest też lodów- ka, więc możemy pić zimne trunki i przechowywać żywność. I prąd, który moim zdaniem przyda się do ładowania baterii kamer i w ogó- le. A przy końcu drogi jest basen kąpielowy, jeśli starczy wam, chłopcy, energii na pływanie. - Boże wielki - powiedział Chris. - To niewiarygodne! - Ale prawdziwe. Odkąd chwytam zwierzęta, nigdy nie miałem tak fantastycznej bazy. Nigdy nie pławiłem się w takim luksusie. - Cóż - Chris uniósł szklankę - wypijmy za kopalnie chromu. - Już się nie nazywają kopalniami chromu - sprostował Długi John. - Nazywają się kopalniami mięsa. Od tej pory tak je nazywaliśmy. Po wypiciu piwa zaprowadziłem filmowców do ich kwatery. Mi- jając komórkę, wskazałem ją niedbałym gestem. - Nawiasem mówiąc - powiedziałem - nie otwierajcie tych drzwi, dobrze? Jest tam para lampartów. - Lampartów? - Howard popatrzył zza okularów szeroko otwar- tymi oczami. - Mówisz... mówisz... o lampartach? - Tak, wiesz, o tych zwierzętach w cętki. Będą tam zamknięte do czasu, aż przygotujemy dla nich odpowiednią klatkę. - Na pewno się nie wydostaną? - Howardem wstrząsnął dreszcz. - Nie, nie. Na razie chyba nie. Zresztą są dość młode i oswojone. Po lunchu Ewart, Howard i Chris poszli do swojego domu, bo chcieli rozpakować sprzęt do rejestrowania dźwięku i fotografowa- nia, sprawdzić, czy nie został uszkodzony na wyboistych drogach. Długi John dawał mleczne pokarmy wszystkim oseskom, a ja pisa- łem list, gdy wtem rozległ się krzyk: - Gerry! Gerry! - i oszalały, zdyszany Howard wbiegł pod górę, z okularami zaparowanymi z przejęcia. - Gerry! - wołał. - Chodź prędko! Chodź prędko! Lamparty się wydostały. - Boże wielki! - krzyknąłem i poderwałem się na nogi. Długi John natychmiast rzucił swoją robotę i łapiąc kije zbiegli- śmy po stoku za rozdygotanym Howardem. - Gdzie są? - zapytałem. - Siedziały na dachu toalety, kiedy stamtąd odchodziłem. Chris i Ewart stali na straży. - Boże, ratuj -jęknąłem. - Jeśli dostaną się do lasu, nigdy ich nie złapiemy. Na miejscu zastaliśmy Chrisa i Ewarta, uzbrojonych w kije, z bardzo zalęknionymi minami stojących w dyskretnej odległości od szopki. Przycupnięta na jej dachu Gerda łagodnie powarkiwała pod nosem, a Lokaia nigdzie nie było widać. - Gdzie jest Lokai? - zapytałem. - Zeskoczył przed chwilą. Nie mogłem go powstrzymać - tłuma- czył się Chris ze skruchą. - Poleciał w tamtym kierunku. Wskazał w dół, w stronę basenu. - Ty zajmij się Gerdą, John - poleciłem. - Ciebie lubi bardziej niż mnie. Ale, na litość boską, nie zrób jakiegoś głupstwa. Zobacz, czy nie uda ci się sprowadzić jej na dół... albo wleź tam i przewlecz jej linkę przez obrożę.Ty chodź ze mną, Chris, poszukamy Lokaia. Razem zeszliśmy ze wzgórza i szukaliśmy długo, choć sądziłem, że Lokai zaszył się w gąszczu leśnym, rozciągającym się za nami, i że już go nie zobaczymy. Aż wtem wypatrzyliśmy go, leżącego spokoj- nie pod drzewkiem pomarańczowym. Zbliżałem się powoli, czule do niego przemawiając, a on odpowiadał mi przyjaznym mruczeniem. Lekko drżącymi rękami przewlokłem linkę przez jego obrożę i do- brze zawiązałem. Następnie podałem linkę Chrisowi. - Masz, zaczekaj z nim tutaj - poprosiłem. - Ja muszę zobaczyć, jak Długi John radzi sobie z Gerdą. - A co mam zrobić, jak się poruszy? - płaczliwie zawołał za mną Chris, kiedy biegiem wracałem na wzgórze. - Idź za nim - odkrzyknąłem - ale nie próbuj go zatrzymywać. Pod toaletą ujrzałem Ewarta i Howarda, którzy roztrzęsieni stali w bezpiecznej odległości, z kijami w rękach. Długi John zdołał tym- czasem wdrapać się po skrzynce na górę i wziąć Gerdę na linkę, więc przynajmniej wiedzieliśmy, że nie ucieknie. Ale coś ją musiało wprawić w zły humor i nie chciała zejść z dachu. W końcu musieliśmy długą tyczką popychać ją delikatnie w stronę krawędzi, dopóki nie pozostało jej nic innego, jak zeskoczyć na ziemię, gdzie odwróciła się, warknęła na Długiego Johna, jakby on był wszystkiemu winny, i niezdecydowanie zamachnęła się łapą. Trzeba pamiętać, że chociaż te lamparciątka miały zaledwie po sześć miesięcy, były groźnymi zwierzętami, a gdyby w zabawie któreś trzepnęło człowieka, mógłby postradać pół twarzy. Toteż z największą ostrożnością nakłoniliśmy Gerdę, aby wróciła do komórki. Kiedy już znalazła się w środku, Długi John usiadł przy niej, zagadywał ją, głaskał, aż wreszcie się uspokoiła. Wtedy zszedłem ze wzgórza i zobaczyłem Chrisa, z miną smętnego bociana trzymającego linkę, podczas gdy uwiązany do jej drugiego końca Lokai wpatrywał się w niego żałośnie. Odebrałem linkę Chrisowi i łagodnym ruchem poderwałem Lokaia na nogi. - Chodź, Lokai - powiedziałem. - Chodź... Smaczne jedzonko. Chodź, czeka na ciebie Gerda. Chodź... śliczna toaleta. Chodź... Tym sposobem wolniutko, z wieloma postojami na wąchanie różnych rzeczy, rozglądanie się dokoła i podziwianie widoków, zdo- łaliśmy zaprowadzić Lokaia z powrotem do ustępu. Zaalarmowany stolarz przyniósł przez ten czas deski, którymi zabił szparę pod dachem, aby zapobiec ponownej ucieczce. Wszyscy weszliśmy do domu i napiliśmy się piwa dla uspokojenia rozigranych nerwów. - Mam nadzieję, że coś takiego nie będzie się zdarzać codziennie - powiedział Ewart. - No, nie codziennie - odparłem. - Wiesz, średnio ze trzy, cztery razy na tydzień. Ale przecież właśnie to macie tutaj filmować, prawda? - Nie możecie ich tam trzymać w nieskończoność - zauważył Chris. - Co zamierzacie z nimi zrobić? - Stolarz już buduje dla nich klatkę. Powinna być gotowa wie- czorem i wtedy musimy je tam przenieść. To dopiero będzie zabawa. - Wielkie nieba! Wyjdzie z tego cudowna sekwencja filmowa - zachwycił się Chris. - Ale stolarz skończy klatkę dobrze po zmroku - Nic nie szkodzi - zapewnił Ewart. - Możemy ustawić światła. - O ile nie napędzą lamparciątkom strachu - zastrzegłem. - Jeżeli zbytnio się zdenerwują, będziecie niestety musieli zakończyć kręcenie i pogasić światła. Nie zamierzam nadstawiać karku dla BBC. - Zgoda - powiedział Chris. - To obiecuję. Tak więc reszta wieczora upłynęła na instalowaniu świateł, podczas gdy stolarz wykańczał ładną klatkę. Nie była jeszcze gotowa, kiedy zapadły zupełne ciemności, toteż na próbę zapaliliśmy reflektory. Rzeczywiście okazały się bardzo mocne i rozjaśniły cały teren jaskrawym blaskiem, w moim przekonaniu nie najbardziej kojącym dla lamparta. Wreszcie, kiedy już wszystko zostało zapięte na ostatni guzik, Długi John i ja, uzbrojeni w miski z karmą dla psów, linki i kije, zeszliśmy na dół, aby przyprowadzić lamparty na wzgórze. Najpierw wepchnęliśmy do toalety jedzenie, a gdy się nasyciły, weszliśmy do środka, przemawialiśmy do nich łagodnie, powiedzieliśmy im, że będą gwiazdami filmowymi, wzięliśmy je na linki i wyprowadziliśmy na dwór. Wspinaliśmy się pod górę krok po kroku, pozwalając im nadawać tempo. Ogromnie lubiły przystawać i patrzeć; strzygły wtedy uszami i wysuwały wąsy, niemal jak czułki. Wolno szliśmy naprzód, aż dotarliśmy na szczyt wzgórza i znaleźliśmy się w blasku reflektora. W jednej chwili Długi John był przy mnie, w następnej już nie. Oddalał się, zlatywał po stoku, a Gerda ciągnęła go za sobą jak kukiełkę. Nie mogłem mu pomóc, bo mocno trzymałem Lokaia, który miał chyba inny niż Gerda stosunek do reflektora. Wolno podprowadziłem go do klatki. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widział, więc naturalnie wzbudziła w nim lekkie podejrzenia. Pozwoliłem mu obejść ją dokoła i obwąchać, po czym wstawiłem do środka miskę z jedzeniem i zachęciłem go do wejścia. W drzwiach uznał raptem, że płatam mu paskudnego figla, i spróbował się wycofać. Na szczęście jednak miał spory zad, więc szybkim ruchem zdołałem go wepchnąć i zatrzasnąć drzwi. Podczas gdy jadł, wyciągnąłem z obroży i klatki linkę. Niebawem na horyzoncie ukazał się zdyszany Długi John, wlokący za sobą oporną Gerdę. Była w kiepskim humorze i teraz mieliśmy trudności z umieszczeniem jednego zirytowanego lamparta w tej samej klatce, z której drugi, podjadłszy, bardzo chciał się wydostać. Zajęło nam to trochę czasu, lecz w końcu się powiodło, zatrzasnęliśmy za zwierzętami drzwi i odetchnęliśmy z prawdziwą ulgą. Zza reflektora dobiegł głos Chrisa. - To była wspaniała sekwencja - wołał rozentuzjazmowany. - I wszystko poszło tak gładko. Nie wiem, czego się tak baliście. Długi John i ja, zlani potem, ze śladami zadrapań, pozostawiony- mi na naszej skórze przez swawolne lamparty, popatrzyliśmy po so- bie. - Dla mnie - rzekł Długi John z przekonaniem - BBC może iść do diabła. - Wniosek przegłosowany - powiedziałem. VI Złapcie mi gerezę Drogi Panie. Moja żona urodziła się w szpitalu. Doktor napisał, żebym poszedł za nią zapłacić. Jak Pan nam dziś zapłaci, to pójdę. A jak Pan nie za- mierza zapłacić, poproszę o pożyczenie mi sumy (Le.4) albo ?.2. Nie chcę iść, zanim Pana zawiadomię. Dzień dobry Panu. Nasza gromada zwierząt znacznie się powiększyła, a na dodatek do wszystkich innych dostaliśmy trzy niesforne szympansiątka od oko- licznych mieszkańców, którzy trzymali je w domach. Jedno nazywa- ło się Jimmy, drugie Amos Tuttlepenny, a trzecie Shamus NoTool. Tak duża liczba podopiecznych wymagała mnóstwa dodatkowej pracy, toteż musieliśmy z Długim Johnem wstawać o świcie, aby zwierzęta wyczyścić, nakarmić i przygotować do zdjęć, które zaczy- nały się o dziewiątej albo wpół do dziesiątej, kiedy słońce stało już wysoko na niebie i było odpowiednie światło. Rzecz dziwna, ale w kopalniach mięsa zrywanie się z łóżek o brzasku sprawiało większą przyjemność niż przykrość. Od strony południowej rozciągał się przed nami widok aż do oddalonej od trzystu do czterystu mil granicy z Liberią, wcześnie rano zaś obszar ten wyglądał jak skąpany w morzu mleka, ze wzgórzami tylko tu i ówdzie wyłaniającymi się niczym wyspy. Słońce wschodziło wido- wiskowo, podobne do czerwonej kandyzowanej pomarańczy, a po- tem, kiedy się rozpalało, wciągało długie, kręte pasma mgły i las, jak okiem sięgnąć, zdawał się ogarnięty pożarem. Po wypiciu herbaty i nasyceniu się pięknem poranka dokonywaliśmy rutynowego prze- glądu ustawionych rzędem klatek, aby mieć pewność, że żadne zwie- rzę nie zapadło w nocy na jakąś straszną chorobę, po czym Długi John zabierał się do karmienia osesków mlekiem albo czymś podob- nym, a ja zaczynałem sprzątać klatki. Następnie przez mniej więcej godzinę siekaliśmy dla zwierząt owoce i różne inne rzeczy. Później był czas na śniadanie i zjawiali się filmowcy, z ziewaniem i przeciąganiem się wchodzili na wzgórze i dołączali do nas. Po śniadaniu omawialiśmy sekwencję filmową na dany dzień i przystępowaliśmy do pracy. Każdy film jest oczywiście fałszerstwem, różnie jednak można fałszować. W naszym wypadku, jeśli chcieliśmy pokazać, jak się chwyta zwierzę, wyjmowaliśmy je z klatki, zanosiliśmy z powrotem do lasu i chwytaliśmy po raz drugi na potrzeby filmu. Albo jeśli chcieliśmy pokazać jego zachowanie, znów zabieraliśmy je do lasu, wypuszczaliśmy we właściwej scenerii i z rozpostartymi dokoła siat- kami czekaliśmy, aż zacznie się zachowywać w sposób naturalny, tak, jak chcieliśmy. Ta praca była niekiedy nudna i wymagała wielkiej cierpliwości, zwłaszcza jeśli człowiek musiał stać pod rozpalonym do czerwoności słońcem. Pamiętam, że raz chcieliśmy sfilmować żerującego wielkoszczura, a potem, gdy nie będzie już mógł jeść, napychającego policzki poży- wieniem na późniejszą okazję, wskutek czego wygląda, jakby miał ostry atak świnki. Nie jest to najładniejsze ze zwierząt; rozmiarami zbliżone do młodego kota, z dużymi różowawymi uszami, bujnymi drżącymi wąsami i długim różowobrązowym ogonem, o sierści szarej jak łupek. Mieliśmy jednego imieniem Albert, który zawsze pochłaniał, ile mógł, ledwie wstawiono mu miseczkę do klatki, potem napychał policzki resztkami, zanosił je w kąt, do swego legowiska, i tam zagrzebywał. Nie wątpiłem, że jeśli zabierzemy Alberta do lasu, powtórzy dla nas to widowisko, więc z nadejściem poranka przetrzymaliśmy go bez śniadania, po czym uroczyście przetransportowaliśmy pod korzenie podporowe olbrzymiego drzewa. Rozciągnęliśmy siatki, rozłożyliśmy najrozmaitsze owoce leśne na ziemi, a jego wypuściliśmy z klatki. Kamery pracowały, my w osłupieniu patrzyliśmy, jak Albert wolno przechadza się między owocami z całkiem obojętną miną. Znalazł ładną małą wnękę między korzeniami drzewa, zwinął się w kłębek i zasnął. Wyciągnięty bez pardonu i znów posadzony między owocami, zrobił to samo. Powtarzaliśmy zabieg cztery razy i cztery razy Albert nie zwracał na owoce najmniejszej uwagi, choć pora jego śniadania dawno minęła i musiał być porządnie wygłodzo- ny. Potem, za piątym razem, nagle (niemal z zaskoczeniem) spostrzegł owoce. Obwąchał jeden z nich skwapliwie i zamiast zrobić to, co obiecałem Chrisowi, chwycił owoc zgrabnie pyszczkiem, wycofał się w kąt i przycupnięty na tylnych łapkach, zjadł go z taką elegancją, z jaką księżna wdowa je lody. Choć wcale nie o to nam chodziło, mieliśmy przynajmniej jakiś materiał. Kiedy indziej chcieliśmy sfilmować lemura. Te dziwne małe zwie- rzęta, podobne do pluszowych misiów, są dalekimi krewnymi małp. Mają całkiem niezwykłe ręce - z palcem wskazującym zredukowanym do kikuta, co zapewnia im dodatkowy uchwyt, kiedy łapią za gałęzie drzew - jak również kręgi szyjne, sterczące pod skórą niczym rząd małych kolców. Zaatakowany lemur broni się w ten sposób, że chowa głowę między przednie kończyny. Kiedy napastnik próbuje go złapać za szyję, nadziewa się pyskiem na te ostre kolce, odstraszające każdego z wyjątkiem najbardziej zdeterminowanych drapieżników. Lemur był nam potrzebny do tak zwanego „paralelnego ujęcia", do zestawienia go z inną sekwencją, nakręconą dzień wcześniej. Miał tylko siedzieć na gałęzi, a następnie przejść się po niej. Nie stawialiśmy mu zbyt dużych wymagań. Zjadł kolację, nie był głodny, więc uważaliśmy, że kiedy posadzimy go na odpowiedniej gałęzi, w pięć minut nakręcimy całą scenę. Znaleźliśmy dobrą gałąź, rosnącą we właściwym kierunku, ustawiliśmy światła i kamery, co zajęło sporo czasu, po czym przynieśliśmy lemura i posadziliśmy na gałęzi. Natychmiast schował łebek między przednie nogi, przybrał postawę obronną i ani drgnął. Po kwadransie trzeba było wyłączyć nadmiernie rozgrzane reflektory. Lemur nadal pozostawał nieruchomy. Nie miałem pojęcia, dlaczego raptem zaczął się nas bać, bo zazwyczaj chętnie przyjmował z ręki jedzenie, ale z jakiegoś powodu cała ta procedura chyba napełniała go strachem. Toteż bez zapalania świateł, przykucnięci, czekaliśmy cierpliwie. Mało znam rzeczy piękniejszych niż las tropikalny nocą, ten zaś był szczególnie piękny. W porze deszczowej wąwozem niewątpliwie płynął spieniony strumień wody, lecz teraz wysechł, wielkie głazy wznosiły się, pokryte perukami mchu, a nad nimi latały i łaziły po nich niezliczone setki jaskrawych, szmaragdowozielonych świetlików. W powietrzu unosiły się widmowe ćmy, wszędzie dokoła trzeszczały cykady, inne owady wydawały najrozmaitsze dźwięki, począwszy od zbliżonych do zgrzytu piły, na bardzo cichutkim dzwonieniu skończywszy. Pochłonięty tym wszystkim, nieomal za- pomniałem o lemurze i BBC. W pewnym momencie Chris szepnął mi do ucha: - Chyba się ruszy. Powróciliśmy na stanowiska, zapalono światła, lemur lekko uniósł głowę, po czym znów schował ją między nogami. Upłynął ko- lejny kwadrans i wtem wydarzyły się równocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze, lemur zaczął spoglądać w górę, a po drugie, Ewart akurat w tej chwili popatrzył na zegarek i zrobił, moim zdaniem, najbar- dziej niestosowną w Afryce uwagę, odkąd Stanley spotkał Livingsto- ne'a. - Właśnie teraz powinni wychodzić z pubów w Bristolu - powie dział w zadumie. Odniosło to natychmiastowy skutek, bo lemur, który według mnie musiał być zwolennikiem trzeźwości, zamiast pobiec w kierun- ku kamery, pokazał nam ogon i czmychnął w przeciwną stronę. Upłynęło z pół godziny, zanim go złapaliśmy w plątaninie gałęzi. Został wreszcie schwytany i posadzony na dawnym miejscu, po czym zachował się bardzo grzecznie, my zaś zrobiliśmy taki kawałek filmu, na jakim nam zależało. Nakręcenie sekwencji, która na ekra- nie trwa może trzydzieści sekund, zajęło nam jednak dobrze ponad dwie godziny. Oczywiście filmowaliśmy też codzienne, rutynowe sprzątanie i karmienie zwierząt, choć zapewne nikt nie określiłby doglądania tak różnorodnej ich zbieraniny mianem rutynowego. Zwierzęta sta- rają się każdego dnia drażnić nas i zadziwiać. Mieliśmy na przykład bardzo ładnego afrykańskiego zimorodka. Ponieważ nie mogliśmy w odpowiednich ilościach dostarczać mu tego, co stanowiło jego na- turalne pożywienie (małych jaszczurek i węży, a także pewnej liczby koników polnych i szarańczy), musieliśmy go przyuczyć do jedzenia mięsa. Ilekroć jednak brał do dzioba skrawek mięsa, koniecznie chciał je zabić, więc przed łyknięciem walił nim energicznie o pie- niek. Ostrzegałem Długiego Johna, że w czasie każdej wyprawy po zwierzęta nadchodzi moment, kiedy człowiekowi wydaje się, iż wie wszystko. To chwila bardzo niebezpieczna, bo nigdy nie wie wszyst- kiego, choćby najbardziej się starał. Kiedy zaczyna się puszyć i prze- ceniać własne umiejętności, łatwo może popełnić błąd. Zdarzyło mi się to raz, gdy uznałem, że wiem już wszystko, i zostałem ugryziony przez węża, co nie należało do miłych doświadczeń. Nauczyło mnie stale zachowywać ostrożność. Ale pewnego dnia myśliwy przyniósł mi absolutnie zachwycającego ptaszka, młodego dzioborożca wiel- kiego z białym grzebieniem. Otóż te ptaki są prawie całe czarne jak smoła, lśniące, tylko na głowach mają puszyste, śnieżnobiałe piórka, podobne do bawełnianych kapeluszy. Wpadłem w zachwyt, gdyż nie mieliśmy jeszcze dzioborożca, i zmusiłem Długiego Johna do wysłu- chania całego wykładu na temat tych ptaków i ich zwyczajów. Małe dzioborożce i małe tukany na ogół łatwo jest hodować, więc w moim przekonaniu z Tommym, jak go nazwaliśmy, powinno nam się po- wieść. Wkrótce po jego przybyciu posiekaliśmy trochę ładnych owo- ców, postawiliśmy Tommy'ego na stole dla zwierząt i machaliśmy mu tymi kawałkami przed dziobem. Wcale nie zwracał na to uwagi. - Z czasem nauczy się jeść - powiedziałem - ale chyba na począ tek powinniśmy go karmić. Siłą wepchnęliśmy Tommy'emu owoc do gardła, lecz zaraz go zwrócił. Drugi kawałek wepchnęliśmy głębiej, ale po paru minutach dzioborożcowi i ten udało się zwrócić. - Może się jeszcze całkiem nie zadomowił - powiedziałem do Długiego Johna. - Zostawimy go na jakiś czas w klatce i przyjdzie my znowu. Przecież nie wiemy, kiedy myśliwy go schwytał. Matka mogła nakarmić go niedawno, więc nie jest głodny. Wsadziliśmy Tommy'ego do klatki. Po dwóch czy trzech godzi- nach wyjęliśmy go i powtórzyliśmy ten sam żmudny zabieg, lecz Tommy za każdym razem zwracał owoce. Przez cały dzień bezsku- tecznie próbowaliśmy go nimi karmić. - Nie potrafię tego zrozumieć - powiedziałem do Długiego Jo hna. - Naprawdę nie potrafię. Większość małych dzioborozcow po pierwszych paru karmieniach zaczyna szaleć na punkcie jedzenia i nie można go im nastarczyć. Nazajutrz rano Tommy wyglądał już wcale nie najlepiej, a choć był zdecydowanie głodny, nadal nie chciał owoców. - Cholera - zakląłem. - Mogę zrobić tylko jedno. Sprawdzić, co piszą o nich w książce. W ich sposobie odżywiania może być coś dziwnego. W swojej nieświadomości uważałem, że wszystkie dzioborożce odżywiają się takimi rzeczami, jak warzywa, owoce i owady, a więc można by je nazwać wszystkożernymi. Ale kiedy zajrzałem do książ- ki, okazało się, że Tommy należy do tych bardzo rzadkich dziobo- rozcow, które żywią się prawie wyłącznie mięsem. My próbowaliśmy mu wepchnąć do przełyku owoce, choć wcale ich nie lubił - zupełnie, jakbyśmy kazali zjeść krwisty befsztyk zagorzałemu wegetarianinowi. Wyjęliśmy więc Tommy'ego z klatki, postawiliśmy go na stole, nasiekaliśmy różnych mięs i w pół minuty później połykał je za- chłannie. Od tej chwili nigdy się już nie zastanawiał. Była to nauczka dla mnie, a mam nadzieję, że również dla Długiego Johna. Czym innym jest doglądanie zwierzęcia w dobrze prowadzonym zoo, gdzie ma się do dyspozycji wszystko, zarówno z żywieniowego, jak weterynaryjnego punktu widzenia, a całkiem czym innym, kiedy się siedzi na zupełnym odludziu, zwierzęta trzyma się w małych drewnianych skrzynkach i trzeba być wszystkim, od weterynarza po konserwatora; a zwierzęta naturalnie, skoro się już pogodzą z niewolą, zaczynają pokazywać wszelkiego rodzaju dziwactwa, aby dać człowiekowi nauczkę. To zdumiewające, jakie potrafią mieć kaprysy i upodobania. Na przykład jednego dnia szaleją na punkcie pomarańcz, więc natychmiast zwiększa się ich zapasy. A zwierzaki, kiedy nazajutrz dostaną pomarańczę, patrzą ze śmiertelną obrazą, bo wolałyby orzeszki ziemne. Jeżeli jednak człowiek im nie dogadza, tak jak dogadzałby starszej pani z pekińczykiem, nie będą zadowolone i nie będą dobrze się chować. W pewnym momencie przyniesiono nam łuskowca pięciopalcza- stego, co bardzo mnie ucieszyło, gdyż w przeszłości, podczas wcze- śniejszej wyprawy do Afryki Zachodniej, nie miałem szczęścia do tych dziwnych stworzeń, przypominających żywe szyszki z ogonami. Nie miałem go dlatego, że żywi się głównie mrówkami, które budują swoje mrowiska na drzewach, okrutnymi, małymi, czarnymi mrówkami drzewnymi. W czasie pobytu w Anglii rozważałem kwestię pokarmu łuskowców i doszedłem do wniosku, że chociaż jedzą surowe jajko, zmieszane z mlekiem i mielonym mięsem, najwyraźniej brakuje im czegoś jeszcze, a tym czymś muszą być śladowe ilości kwasu mrówkowego. Więc teraz zabrałem go w buteleczce na próbę i co- dziennie robiłem łuskowcowi mieszankę. Przy tej pracy często się za- stanawiałem, jak kucharz telewizyjny nazwałby taki przepis: Weźcie dwie łyżki mleka w proszku, moje kochane; dodajcie pół szklanki wody i rozmieszajcie na gładką masę o konsystencji śmietany, wlejcie jedno surowe jajko i szybko utrzepcie, żeby składniki dokładnie się wymieszały. Potem dorzućcie garść drobno zmielonego surowego mięsa; wymieszajcie delikatnie, a na koniec ugarnirujcie kawałeczkiem posiekanego mrowiska mrówek drzewnych i dolejcie kropelkę kwasu mrówkowego. Podajcie natychmiast. Będziecie bar- dzo zadowolone z wrażenia, jakie ten przepis zrobi na gościach, i niewątpliwie wasze przyjęcia dla łuskowców zyskają sławę najlep- szych w danym sezonie. Myślałem, iż byłoby interesujące napisanie czegoś w rodzaju książki kucharskiej dla kolekcjonerów zwierząt; czegoś takiego, jak „Larousse gastronomiąue", z radami, dotyczącymi najlepszego spo- sobu podawania robaków i tak dalej. Zdążyliśmy już sfilmować większość naszych zwierząt i rolki filmu piętrzyły się coraz wyżej, lecz nadal nie natrafiliśmy na dwa gatunki, które były celem wyprawy do Sierra Leone: na rudo-czarne i czarno- -białe gerezy. Myśliwi przynosili nam rozmaite inne małpy, więc w końcu zrozpaczony powiedziałem do Chrisa: - To na nic. Będziemy musieli zorganizować parę nagonek na małpy i zobaczyć, czy nie uda nam się ich złapać tą metodą. - Na czym polegają takie nagonki? - spytał Chris zaintrygo- wany. - Organizuje się je na plantacjach kakao - wyjaśniłem. - Po spę- dzeniu wszystkich małp w jedno miejsce zabija się je, gdyż niszczą plantacje kakao i doprowadzają ludzi do ruiny. Rząd wypłaca pre- mię, chyba po szylingu od sztuki. Wyślę dziś rano Długiego Johna do Kenemy, aby się dowiedział o najlepsze tereny, na których mogli- byśmy działać. Powinna wyjść z tego dość interesująca sekwencja fil- mowa. Długi John wrócił z Kenemy z nazwami trzech czy czterech wio- sek, gdzie z pewną regularnością odbywają się nagonki na małpy. Powiedziano mu jednak, że będziemy musieli zobaczyć się z głów- nym naczelnikiem tego obszaru i prosić go o pomoc, zanim zdołamy namówić mieszkańców wioski na zorganizowanie nagonki poza se- zonem. Postanowiliśmy nazajutrz odwiedzić naczelnika i możliwie najszybciej urządzić nagonkę. Rano jak zwykle wstałem o świcie i wyszedłem na werandę, gdzie zaczekałem, aż Sadu przyniesie herbatę. Długi John nigdy się przed nią nie zjawiał; czepiał się łóżka jak pijawka. Stałem i patrzyłem w dal ponad zamglonym lasem, gdy wtem w dolinie poniżej domu usłyszałem hałasy. Wiedziałem, że to małpy, bo kiedy wskakują mię- dzy liście, wydają ten śliczny odgłos, podobny do szumu fal, rozbija- jących się o przybrzeżne skały. Zrazu nie potrafiłem zobaczyć, jakie- go właściwie są rodzaju. Zmierzały w stronę dużego, pięknego drzewa, które rosło paręset jardów poniżej naszej werandy. Miało zielon- kawoszary pień, liście w żywym kolorze zieleni i o tej porze roku mnóstwo bardzo jaskrawych wiśniowych strąków, długości mniej więcej sześciu cali. W listowiu znów rozległ się trzask i szelest. Potem zapadła krótka cisza. I nagle wydało się, że całe drzewo zakwita, za- kwita małpami. Były to rudo-czarne gerezy i na ich widok aż dech zapierało. Ich gęste, lśniące, kasztanowatorude i czarne jak węgiel futro błyszczało w porannym słońcu niczym wypolerowane; prezentowały się wspaniale. Naliczyłem ich kilkanaście, w tym parę z małymi, i ubawiony patrzyłem, jak te bez żadnego zastanowienia posługują się ogonami rodziców albo gałęziami drzewa, gdy chcą się przenieść z jednego miejsca na drugie. Zdziwiłem się, że nie jedzą strąków, tylko opychają się młodymi liśćmi i pędami. Niewątpliwie zaliczały się do najpiękniejszych małp, jakie w życiu widziałem, i postanowiłem za wszelką cenę o kilka z nich powiększyć naszą gromadę zwierząt. Pozostały na drzewie, żerując cicho i pokrzykując na siebie, dopóki Sadu nagle nie pokazał się na werandzie, z głośnym grzechotem niesionych na tacy filiżanek. Kiedy znów spojrzałem na drzewo, już ich nie było. Przy herbacie przypomniałem sobie głupią kobietę, którą poznałem na koktajlu we Freetown. Powiedziała mi: „Nie rozumiem, dlaczego wybiera się pan w głąb kraju. Tam nie ma absolutnie nic do roboty ani do oglądania". Szkoda, że nie mogła zobaczyć tych gerez. Nieco później tego dnia, pozostawiwszy zwierzęta pod opieką Długiego Johna, pojechałem wraz z ekipą na rozmowę do głównego naczelnika i starszyzny obszaru niezbyt oddalonego od naszej wioski. Mieli jakieś spotkanie, więc musieliśmy zaczekać, aż się skończy, i dopiero wtedy naczelnik udzielił nam audiencji. Był stosunkowo młody i bardzo przystojny, ubrany w jednolicie białe szaty i różnokolorową myckę, natomiast prawie cała starszyzna miała stroje bogate, różnobarwne. Przez tłumacza wyjaśniłem, po co przyjechaliśmy do Sierra Leone i że szczególnie nam zależy na sfilmowaniu i schwytaniu żywcem dwóch gatunków gerez. Musiałem jednak wciąż podkreślać to „chwytanie żywcem", bo tak przywykli do zabijania małp, że nie bardzo mieściło im się w głowach, dlaczego chcemy je mieć żywe i zdrowe. Wreszcie przekonałem starszyznę i naczelnika, że właśnie o to nam chodzi, wyraziłem też nadzieję, że powiadomią mieszkańców różnych wiosek i wyraźnie im to powiedzą. Byli zachwyceni. Mieli takie ruchliwe, piękne twarze. Ich wielkie czarne oczy wyrażały to samo zimne wyrachowanie co oczy każdego ulicz- nego sprzedawcy z Petticoat Lane, ale potrafiły ożyć po byle żarci- ku, a wtedy pojawiał się w nich błysk wesołości, na ogół niewidywa- ny u Europejczyka. Naczelnik poinformował nas, że za jedno z naj- lepszych miejsc do filmowania różnych małp uważa plantację kakao w pobliżu wsi. Tam, zapewnił, jest mnóstwo rozmaitych gatunków. Ale do urządzenia nagonki to miejsce się nie nadaje. Będziemy mu- sieli pojechać do nieco bardziej oddalonej wioski. Uznaliśmy jednak, że przy okazji możemy popatrzeć na tę plantację kakao. Po drodze zastanawiałem się nad położeniem małp w Sierra Le- one. Co roku zabija się ich tam w nagonkach od dwóch do trzech ty- sięcy. Wynika to z faktu, że niestety nikt im nie powiedział, jak wiel- kie znaczenie dla gospodarki kraju mają zbiory kakao, toteż tłumy małp napływają na plantacje, gdzie wyrządzają ogromne szkody; oczywiście dlatego należy je kontrolować. Ale tak nieszczęśliwie się składa, że cierpią na tym wszystkie małpy. Uczestnicy zorganizowa- nej nagonki dostają premię od sztuki i na oślep wybijają wszystkie gatunki małp, nie wyłączając poszukiwanych przez nas gerez, choć teoretycznie są one objęte ochroną. Mamy tu do czynienia z typową sytuacją, kiedy jednego człowieka wiesza się za zbrodnie popełnione przez drugiego, bo w istocie gereza nie wyrządza żadnych szkód na plantacjach kakao. To samo widywałem na całym świecie i zawsze ogarniało mnie oburzenie: rządy gotowe wydatkować miliony fun- tów na bzdurne programy, a żałujące choćby pensa na ochronę zwie- rząt. Dochodzi do tego, że rocznie wyrzyna się trzy tysiące małp, z których połowa nie popełniła żadnej zbrodni przeciw zbiorom ka- kao, a które w rzeczywistości mogłyby stanowić wielką atrakcję tu- rystyczną. Zaraz po przyjeździe na plantację zrozumiałem konieczność na- gonek. Wszędzie duże stada małp żerowały na młodych kakaow- cach. Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami były to głównie małpy z plamą na nosie i koczkodany, nie gerezy. Widząc szkółki z równy- mi rzędami młodych drzewek, łatwo sobie wyobrazić, że zgiełkliwa grupa małp w dziesięć minut potrafi kompletnie obedrzeć z liści dwu- albo trzyletniego kakaowca. Chris z ekipą ustawili kamery i filmowali małpy na drzewach, ja zaś poszedłem na skraj plantacji i niebawem znalazłem się w lesie. Nie ma między nimi właściwie żadnej wyraźnej granicy, ale gdy w końcu człowiek przestaje widzieć kakaowce, ze wszystkich stron otacza go las, a olbrzymie, szeleszczące bambusy strzelają w górę jak stężałe fontanny, wie, że jest poza obrębem plantacji. Spacer między tymi bambusami był dziwnym przeżyciem, gdyż przy najlżejszym wiaterku ich wielkie źdźbła - grube jak męskie udo - trzeszczą i za- wodzą harmonijnie. Coś podobnego słyszeli pewnie w dawnych cza- sach żeglarze, przy silnym wietrze opływający przylądek Horn. Wy- patrywałem gerez, trudność jednak polegała na tym, że w tropikach łatwo się zapomina o celu wyprawy, bo na każdym kroku napotyka się coś ciekawego. Po raz pierwszy w życiu widzi się jakiś kwiat, ja- skrawo ubarwiony grzyb czy ćmę albo nie mniej kolorową żabę drzewną lub pasikonika. Tropiki zostały wymyślone jak bogata hol- lywoodzka epopeja, aby uzmysłowić człowiekowi jego rzeczywistą małość i znikomość, a równocześnie złożoność i piękno świata, któ- ry go otacza. Cicho szedłem przez las, co chwila przystając, aby obejrzeć coś, co mi wpadło w oko, aż wtem, ku memu zadowoleniu, osiągnąłem cel. Na drzewach przede mną rozległ się szelest i trzask, a kiedy się zbliżyłem, zobaczyłem w górze małą grupkę czarno-białych gerez. Było ich niewiele, może sześć, jedna z samic zaś niosła bliźniaki, co jest bardzo niezwykłe. Żerowały spokojnie w gałęziach o jakieś pięć- dziesiąt stóp wyżej i choć wiedziały, że tam stoję, nie zdradzały stra- chu. Obserwując je przez lornetkę, stwierdziłem, że nie są aż tak barwne jak rudo-czarne, lecz ze smolistym futrem, śnieżnobiałymi ogonami i białym obramieniem twarzy emanowały godnością jakie- goś dziwnego zakonu religijnego. W końcu, najadłszy się do syta, ru- szyły dalej. Dotychczas sądziłem, że rudo-czarne gerezy poruszają się dość zwinnie, lecz czarno-białe biły je na głowę. Na pozór bez na- mysłu rzucały się z czubka wysokiego drzewa i spadały na gałęzie w dole z niewiarygodnym wdziękiem i precyzją. Wróciłem na planta- cję, gdzie Chris przynajmniej raz tryskał humorem, mieli bowiem doskonałe ujęcia odżywiających się koczkodanów i małp z plamą na nosie. Po spakowaniu sprzętu ruszyliśmy do wioski. Był dzień targowy, a ponieważ przepadam za afrykańskimi jar- markami, zatrzymaliśmy się, aby trochę połazić. Wszyscy, tacy zajęci i tacy drapieżni, z roziskrzonymi pięknymi oczami i błyskiem zębów, w odświętnych strojach, niesłychanie barwni. Stosy różnokolo- rowych owoców i warzyw, długie rzędy pstrokatych płóciennych tobołków: zupełnie jakby się szło przez tęczę. Człowiek mógł tu chy- ba kupić wszystko, począwszy od suszonych żab, ładnie nadzianych na wąskie paski bambusa, a na sandałach ze starych opon skończywszy. Kiedy tak wałęsaliśmy się po targowisku, niespodziewanie podszedł do mnie szczupły młody mężczyzna w sfatygowanym kasku tropikalnym, białym podkoszulku i szortach khaki. Grzecznie uchylił hełmu i zapytał: - Czy pan Dullel, sir? - tak ostrym, piskliwym głosem, że w pierwszej chwili - mimo iż tak był ubrany - wziąłem go za kobietę. Odpowiedziałem twierdząco. - Przysłał mnie naczelnik, sir - wyjaśnił. - Nazywam się Moham- med i wiem od naczelnika, że chcecie łapać małpy żywcem. No, więc ja mogę to panu zorganizować, sir. - Bardzo dziękuję - odparłem ostrożnie, gdyż nie wyglądał mi na człowieka, który potrafiłby zorganizować nagonkę na małpy. Skoro jednak przysłał go naczelnik, na pewno wiedział, co robi. - Kiedy chciałby pan zrobić nagonkę na małpy, panie Dullel? - podjął mężczyzna. - Możliwie najprędzej. Zależy mi zwłaszcza na gerezach, czarno-- białych i rudo-czarnych. Znasz je? - Tak, sir, znam. Jest ich tu mnóstwo, całe mnóstwo. - A jak właściwie robi się te nagonki? - Cóż, sir, najpierw znajdujemy małpy, bardzo wcześnie z rana, potem je pędzimy, pędzimy je, krzyczymy, pędzimy je i dalej krzy- czymy, i znów je pędzimy, aż się znajdą w odpowiednim miejscu. Wtedy ścinamy wszystkie drzewa dookoła. A potem pod drzewem, na którym siedzą małpy, musimy zbudować kojec. - Kojec? Cóż to takiego ten kojec? - Pod drzewem układamy stos z wszystkich gałęzi - duży stos, rozumie pan - a potem małpy zeskakują z drzewa, wpadają do kojca i my je łapiemy. Wydawało mi się to wysoce nieprawdopodobne, ale sądząc po jego poważnej minie, mówił serio. - Kiedy moglibyśmy zorganizować nagonkę? - spytałem. - Mogę to zrobić pojutrze. - Doskonale - powiedziałem. - I chcemy być na miejscu, kiedy rozpoczniecie, żeby wszystko sfilmować. Rozumiesz? Więc nie możecie zacząć bez nas. - Nie, sir. - Będziemy tam około dziewiątej. - Ooooch... to bardzo późno, sir. - Rozumiesz, wcześniej nie możemy filmować, bo nie ma światła - wyjaśniłem. - No... a jeśli przypędzimy małpy w pobliże odpowiedniego drze- wa, czy możecie filmować od tego momentu. - Tak... jeśli wystarczy światła - odparłem. - Jeśli to będzie około dziewiątej albo wpół do dziesiątej. - Zgoda - przystał po chwili zastanowienia. - Wy przyjedziecie do wsi o dziewiątej, a ja będę tam miał przygotowane dla was małpy. - Doskonale. Bardzo dziękuję. - Nie ma za co, sir. - Włożył kask i dumnym krokiem odszedł przez zatłoczone targowisko. Tak więc dwa dni później wstaliśmy bardzo wcześnie. Po starannym sprawdzeniu sprzętu do filmowania i rejestrowania dźwięku wyruszyliśmy do wioski, gdzie miała się odbyć nagonka. Tam po- prowadzono nas wąską ścieżką przez plantację bananów i dalej w las. Stopniowo narastał gdzieś przed nami okropny wrzask, aż w końcu doszliśmy do miejsca, gdzie spędzono małpy. Najpierw odniosłem wrażenie, że panuje piekielny hałas i zamieszanie; ze trzystu Afrykanów wyrąbywało podszycie wszędzie dokoła, Mohammed zaś dumnie przechadzał się wśród nich i co sił w płucach wykrzykiwał polecenia, których chyba nikt nie słuchał. Udało im się zapędzić dwie grupy gerez na olbrzymie drzewo i teraz pracowicie wycinali podszyt, aby odciąć małpom drogi ucieczki. Stopniowo osiągali cel, tymczasem zaś małpy ogarniała panika. Parę rzuciło się z wysokości może stu pięćdziesięciu stóp na wierzchołek palmy i uciekło, na co Afrykanie wrzasnęli jednym głosem i podwoili wysiłki. Nie lubię ścinania drzew, toteż z wielką przykrością patrzyłem, jak teraz walą się z trzaskiem, ale wiedziałem, że ten obszar i tak ma być oczyszczony pod plantację kakao, więc w końcu drzewa ktoś musi wyrąbać. Wreszcie ostatnie duże drzewo, które mogłoby stanowić drogę ucieczki, runęło w podszycie, pozostało zaś tylko kilka palm, które Afrykanie musieli ogołocić z wielkich liści. Każdy kolejny liść, ścinany i padający na ziemię, wydawał cudowny szmer i szelest, z jakim kobieta robiłaby dworski dyg w sztywno nakrochmalonej krynolinie. Moja godna podziwu zgraja myśliwych zdążyła już wyrąbać sporą połać lasu wokół głównego drzewa, więc się spodziewałem, że przej- dzie do następnego etapu - afrykańskiego odpowiednika przerwy na wypicie herbaty. Niektórzy naganiacze pościnali długie kawałki pną- cza, pustego w środku i zawierającego duże ilości wody - jest to ro- dzaj naturalnej studni - przytknęli je do ust i wysysali z nich wodę. Rozgrzani, spragnieni, zlani potem pili, a równocześnie sprzeczali się o to, jak przejść do następnego etapu operacji. Kolejnym zadaniem, poinformował mnie Mohammed swoim piskliwym głosem, będzie bu- dowa kojca. Dalej więc rąbali, piłowali, układali wielkie gałęzie i liście palmowe w stożek pod drzewem. Ten stos otoczyliśmy siatkami, po czym wszyscy Afrykanie wycięli sobie w pobliskich zaroślach długie, rozwidlone kije. Były niezbędne, bo kiedy małpy ostatecznie spadną do kojca, a potem zapłaczą się w siatki, trzeba mieć taki kij, aby przy- cisnąć siatkę do ziemi, co umożliwi złapanie małpy za głowę i ogon. Z uwagą obserwowałem wierzchołek drzewa, na którym zebrały się małpy, lecz gęste listowie uniemożliwiało dokładne określenie ich liczby. Wiedziałem natomiast, że są tam oba gatunki poszukiwanych przez nas gerez. Mohammed zawiadomił mnie, że wszystko jest już gotowe, więc raczej dla zabawy niż z przekonaniem kazałem wynieść klatki na pierwszą linię. Bynajmniej nie wierzyłem w skuteczność tych metod, lecz zawsze istniała szansa schwytania gerezy, na co chciałem być przygotowany. Potem dwóch mężczyzn wyciągnęło, Bóg raczy wiedzieć skąd, olbrzymią, bardzo staroświecką, prawie bezzębną piłę, przelazło przez siatki, wspięło się po stosie gałęzi do pnia wielkiego drzewa i zaczęło piłować. - Co oni robią? - spytałem Mohammeda. - Jak małpa pomyśli, że ścinamy drzewo, sir, zeskakuje do kojca, a myją łapiemy - wyjaśnił, ocierając pot z czoła. Nastawiłem lornetkę na wierzchołek drzewa. Piłowanie nie wy- wierało chyba na małpach żadnego wrażenia. Drzewo było bardzo grube i niewątpliwie z pół roku zajęłoby mężczyznom przerżnięcie go tą przestarzałą piłą. Po upływie pół godziny nabrałem przekona- nia, że na darmo się trudzą. Przywołałem Mohammeda. - Tak, sir. - Podbiegł i dziarsko zasalutował. - Słuchaj, Mohammed - powiedziałem. - Według mnie tak się tego nie da zrobić. Małpy ani trochę nie boją się piłowania, a ludzie całe wieki będą ścinać to drzewo. Czemu nie popróbujemy innego sposobu? - Tak, sir. Jakiego, sir? - Gdyby oczyścić kawałek ziemi pod drzewem - podsunąłem - tak, żeby nie zajął się kojec, rozpalić tam małe ognisko i wrzucić do niego całe mnóstwo zielonych liści, dym poszedłby w górę i może wypłoszyłby małpy. - Dobrze, sir - odparł. - Spróbujemy. Odszedł, wrzeszcząc jak mewa, i wkrótce na oczyszczonym skrawku ziemi pod drzewem rozpalono ogień. Obserwowałem dym, wijący się leniwie, pełznący po pniu olbrzymiego drzewa coraz to wyżej i wyżej. Później spojrzałem na małpy, aby zobaczyć, jak na nie działa. Kiedy te gerezy, które mogłem dostrzec, zwietrzyły parę pierwszych pasemek dymu, poruszyły się, lekko zaniepokojone, ale poza tym nie zdradzały strachu. Po dorzuceniu większej ilości zielonych liści do ognia, w miarę jak dym stopniowo gęstniał, zaczęły jednak tam i z powrotem biegać po gałęziach. Teraz, dziwnie kontrastujące z niezwykłą kakofonią, jaka towa- rzyszyła wycinaniu podszycia, w kręgu mniej więcej trzystu Afrykanów zapanowało absolutne milczenie. Otaczali siatkę, trzymając w pogotowiu rozwidlone kije. Już miałem polecić Mohammedowi, aby wytłumaczył im, że nie powinni wszyscy pędzić do pierwszej małpy, która zeskoczy - jeśli rzeczywiście to zrobi - bo wtedy prawie cała siatka pozostanie nie strzeżona, gdy wtem z wierzchołka drzewa zeskoczyła czarno-biała gereza, zgrabnie wylądowała na kupie gałęzi i ku mojemu zdziwieniu natychmiast w nich zniknęła. Afrykanie wydali jęk, zbliżony do „Aaach!", jakim reagują na gola piłkarscy kibice. Po dłuższej chwili gereza całkiem nieoczekiwanie wyskoczyła w górę i pobiegła prosto do siatki. Jak przepowiedziałem, większość Afrykanów skwapliwie rzuciła się na nią z kijami. - Każ im wracać na miejsca... wracać na miejsca! - krzyczałem do Mohammeda. Wywrzaskując rozkazy, zagnał ludzi na stanowiska i tylko dwóch zostawił, aby zajęli się gereza. Zdołali ją przyszpilić pod siatką, a ja popędziłem tam, bo chciałem jej się przyjrzeć. Jeden z mężczyzn zdążył już mocno złapać zdobycz za kark i nasadę ogona, a teraz wyciągał ją z siatki. Na moje oko była to samica, nie całkiem jeszcze dorosła i w świetnym stanie. Mimo pozornego smutku i po-tulności gerezy potrafią boleśnie ugryźć, więc trzeba obchodzić się z nimi bardzo delikatnie. Zanieśliśmy małpę do jednej z klatek, wsadziliśmy do środka i zatrzasnęliśmy drzwiczki, po czym klatkę nakryliśmy palmowymi liśćmi, bo po ciemku zwierzęta czują się bezpieczniejsze. Wracałem właśnie pod drzewo, kiedy raptem zaczął z niego padać deszcz małp. Jedna po drugiej waliła się na gałęzie, tak szybko, że w locie nie nadążałem ich liczyć, na kojcu zaś siedziały zbyt krótko i zaraz znikały w zielonym gąszczu. Rozpętało się istne piekło. Małpy ukazywały się kolejno i dawały nura do siatki, Afrykanie z krzykiem i wrzaskiem przytrzymywali je rozwidlonymi kijami. Panował nieopisany zamęt. Nie pozostawało mi nic innego, jak stać przy klatkach, możliwie szybko określać płeć i liczyć przynoszone mi małpy. Z perspektywy wydaje się zdumiewające, o ilu rzeczach należy myśleć jednocześnie. Ilekroć dwóch Afrykanów podchodziło do mnie z szamoczącą się małpą, zastanawiałem się, czy nie traktują jej zbyt bezceremonialnie albo za mocno nie ściskają. Potem musiałem sprawdzać, w jakiej jest formie. Jeśli była dorosła i miała mocno starte zęby, oznaczało to, że jest dość stara; jak, w takim razie, przystosuje się do niewoli? Musiałem bacznie obserwować wkładanie ich do klatek, bo Afrykanie mieli skłonność do zatrzaskiwania drzwiczek i przycinania im ogonów. Nurtowała mnie też myśl o przeżytym przez zwierzę szoku. Czy jest dość spokojne? Czy wytrzyma transport do kopalni mięsa? A jeśli je tam dowiozę, jak się zaadaptuje? To dziwne, że choć schwytanie musiało napędzić małpom porządnego stracha, większość z nich już po paru godzinach przyjmowała z mojej ręki jedzenie. Po wsadzeniu ostatniej gerezy do klatki starannie przeszukaliśmy stos gałęzi, aby mieć pewność, że żadna więcej się tam nie kryje. W końcu mogłem pójść, obejrzeć każdą z osobna i policzyć. Do tego momentu wiedziałem jedynie, że mieliśmy niewiarygodne szczęście, bo za jednym zamachem nałapaliśmy i rudo-czarnych, i czarno-białych. W klatkach naliczyłem dziesięć rudo-czarnych i siedem czarno--białych gerez, w różnym wieku, różnej wielkości i płci, co było ważne. Każdą klatkę, starannie nakrytą liśćmi palmowymi, zawieszoną na tyczce, rozchybotaną, niosło po dwóch mężczyzn, gdy gromadą szliśmy przez las. Wyciągnięci w długi rząd Afrykanie śpiewali wesołą, triumfalną pieśń. Nie posiadałem się z radości. Po tylu tygodniach oczekiwania, po tylu trudach i wysiłku, jakiego wymagała ta podróż, osiągnęliśmy najważniejszy cel, schwytaliśmy gerezy. Ale to zaledwie pierwszy etap operacji, przyszło mi na myśl, kiedy ładowaliśmy klatki do dużego land-rovera i wolno wracaliśmy wyboistą drogą do kopalni mięsa. Teraz czeka nas najcięższa próba: utrzymanie małp przy życiu. VII Utrzymajcie mi gerezę przy życiu Panowie. Będziemy wdzięczni, jeśli zechcą Panowie przyjść dzisiaj punktualnie o 9.00 na wieczorek taneczny. Urządzamy go dla naszej siostry Reginy, która wstąpiła do policji i teraz nie ma jej w domu. To potańcówka pożegnalna. Wszyscy jesteście na nią zaproszeni. W oczekiwaniu natychmiastowej odpowiedzi. Adres: J. B. Musa Bambawo M. C. J. P. Musa Jak podejrzewałem, schwytanie gerezy to jedna sprawa, a utrzymanie jej przy życiu całkiem inna. Główna trudność polega nie na tym, że te małpy nie potrafią przywyknąć do niewoli, bo z nią prawie natychmiast się godzą. Trudności przysparza karmienie. W stanie dzikim żyją na samych wierzchołkach drzew, a jedzą niemal wyłącznie liście, mech i inne pospolite zieleniny, a jak przypuszczam, od czasu do czasu ptasie jajko czy jaszczurkę. W rezultacie żołądek gerezy, zamiast być pojedynczym workiem jak u innych małp, rozwinął się w kolejne podwójne komory, aby czerpać możliwie najwięcej pokarmu z tej dość mało pożywnej masy. Pod wieloma względami przypomina żołądki zwierząt kopytnych, przeżuwaczy. Gereza często ma żołądek tak duży, że wraz z zawartością wynosi ćwierć jej wagi. Początkowo mogliśmy dawać gerezom naturalny pokarm, którego dostarczał otaczający nas las, a one jadły żarłocznie. Według mnie jednak chyba na skutek szoku, wywołanego przez schwytanie, w ciągu dwudziestu czterech godzin niemal zupełnie straciły apetyt. Zaczęliśmy naprawdę się martwić. Zrozpaczeni pojechaliśmy na targ w Bambawo, u stóp wzgórza, i zakupiliśmy duże ilości zielenin, któ- re Afrykanie uprawiają, aby z nich robić swoje gulasze i inne potrawy. Były różnego rodzaju - przypominały albo szpinak, albo koniczynę o sporych liściach - i wypróbowaliśmy je na gerezach. Małpy najpierw nie zdradzały żadnego zainteresowania, potem zaczęły jeść dosyć nieregularnie. A później, jakby postanowiły pogodzić się z losem, wszystkie czarno-białe całkiem normalnie zabrały się do zielenin kupowanych na targu, rudo-czarne natomiast w dalszym ciągu jadły akurat tyle, aby utrzymać się przy życiu. Różniły się usposobieniem w sposób tak zasadniczy, jakby nie należały do tego samego gatunku. Czarno-białe, czujne, żwawe, wkrótce oswoiły się do tego stopnia, że jadły z ręki. Rudo-czarne przeciwnie, pozostały ponure, markotne i jakby nadąsane zamknęły się w sobie. Najbardziej trapiłem się tym, że po pierwsze, niedługo mieliśmy wracać do Freetown, aby tam złapać statek odpływający do kraju, a po drugie, że jakoś musieliśmy przyuczyć gerezy do jedzenia czegoś innego niż ich pokarm naturalny - czegoś, co moglibyśmy im dawać w czasie podróży, jak jabłka, marchew i tak dalej. Niestety było to na ogół nie do dostania w Bambawo i w Kenemie. Za bajońską sumę udało nam się zdobyć trochę jabłek, ale gerezy tylko je obwącha-ły i wyrzuciły z klatek. W nadziei że uda nam się schwytać gerezy, prosiłem o zabranie na „Akrę" dużych ilości marchwi, kapusty i wszelkich innych warzyw, na które mogłyby się połaszczyć, ale serce we mnie zamarło, gdy tak pogardliwie potraktowały jabłka, i zaświtało mi, że nie zechcą jeść tego, co moglibyśmy im dawać na statku. W końcu, gdy rudo-czarne posmutniały, zamknęły się w sobie i jadły mało, stało się oczywiste, że przystosowanie ich do niewoli i odmiennego żywienia wymagałoby wielu miesięcy cierpliwej pracy. Gorzko rozczarowany uznałem, że trzeba je będzie wypuścić, co też zrobiliśmy. W nagrodę czarno-białe nadal wyglądały kwitnąco i dobrze się miały, choć wciąż jeszcze z pogardą patrzyły na coś takiego, jak jabłka czy banany. Ponieważ przy tym upale zieleniny więdły na- tychmiast, trzeba było powtarzać karmienie cztery, pięć razy dziennie, a to zajmowało okropnie dużo czasu, który musieliśmy też mieć na filmowanie i doglądanie reszty zwierząt. Mniej więcej wtedy zrobiłem jedno z tych głupstw, które się po- pełnia w trakcie każdej wyprawy. Małym land-roverem, zabranym z Freetown przez ekipę BBC, pojechaliśmy do oddalonej o dwie lub trzy mile połaci lasu, aby tam nakręcić jakąś sekwencję. W drodze powrotnej usiadłem na skrzyni ładunkowej i zaraz w dużym pędzie wóz podskoczył na ogromnym wyboju. Wyrzuciło mnie w górę i w bok, a choć na szczęście znów wylądowałem na desce, miałem paskudnie potłuczoną kość ogonową i złamane dwa żebra. Do tej pory uważałem, że złamanie żebra nie jest aż tak bolesne. Teraz zmieniłem zdanie. Jest szalenie bolesne. Po pierwsze, trudno mi było siadać z uwagi na potłuczoną kość; po drugie, wystarczyło się schylić czy choćby odetchnąć, a już żebra sprawiały mi niewypowiedzianą męczarnię. To utrudniało pracę przy obrządku, ponieważ sprzątanie klatek, noszenie kubłów wody czy podobne zajęcia wiążą się z dość częstym schylaniem. Zabrałem ze sobą tylko zwykłe proszki od bólu głowy, które bynajmniej bólu nie uśmierzały. Miałem nadzieję, że po paru dniach ustanie, ale niestety chyba się jeszcze nasilił i zrozumiałem, że nie poradzę sobie ze zwierzętami i koniecznością filmowania na statku. Potrzebowaliśmy kogoś do pomocy. Szczęśliwym trafem wiedziałem, że Jacąuie wraca do domu z Ar- gentyny mniej więcej w tym czasie, kiedy „Akra" będzie odpływać do Afryki Zachodniej, skąd ma nas zabrać. Zadepeszowałem do Jacąuie z propozycją, aby przesiadła się na „Akrę", lecz nie wyjaśniłem dlaczego. Wszystko to należało oczywiście załatwiać przez Cathę w zoo, bo nie będąc pewnym, gdzie znajduje się statek Jacąuie, nie mogłem zatelegrafować bezpośrednio do niej. Szybko nadeszła odpowiedź, że Jacąuie miałaby po powrocie zaledwie czterdzieści osiem godzin na wszystkie przygotowania i złapanie „Akry" w zupełnie innym porcie. Czy jej przyjazd jest konieczny? Nie chciałem wyjawiać, jak przedstawia się sytuacja, aby nie martwić Jacąuie, więc oddepeszowałem tylko: „Przyjazd Jacąuie niekonieczny. Chodzi o to, że kocham moją żonę". Odniosło to pożądany skutek, bo zdążyła na „Akrę", wprawiło też w zakłopotanie różne telegrafistki, przez których ręce przechodziła depesza. Taka szczerość w depeszach nie jest widocznie wskazana. Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu z kopalni mięsa do Freetown. Podczas każdej wyprawy po zwierzęta trudno się zdecydować, czy do miejsca przeznaczenia lepiej jechać dniem czy nocą. W dzień zwierzętom jest strasznie gorąco, a podskoki na wyboistych drogach uniemożliwiają im jedzenie. W nocy, choć nadal trzeba się trząść na wybojach i zwierzęta nie mogą się przespać, przynajmniej panuje chłód. Postanowiłem podróżować nocą. Do przewozu wszystkich zwierząt musieliśmy mieć trzy ciężarówki prócz naszego olbrzymiego land-rovera. Ale prawdziwym powodem mojej troski były młode, bo one najbardziej ucierpiałyby po drodze. W tym momencie na ratunek przybył nam Sharp. Pojawił się w naszym gronie i natychmiast zaproponował, że zabierze mnie do Freetown z całym mięskiem, jak je nazywaliśmy, swoją małą furgo- netką marki land-rover, co zajmie mu zaledwie parę godzin, podczas gdy ciężarówki będą musiały pokonywać tę trasę przez całą noc. W dzień mogliśmy też przystawać w razie potrzeby i karmić oseski. Tak więc wcześnie rano wyjechaliśmy z kopalni mięsa z Joe Sharpem i mięskiem, załadowanym z tyłu. Długi John miał wyruszyć za nami w nocy z ekipą BBC i ciężarówkami. W ostatniej chwili obejrzałem się jeszcze przez ramię na pochyły łańcuch wzgórz, porośniętych pięknym lasem. Chyba nigdy w życiu z równym żalem nie opuszczałem obozowiska. Joe jechał tak szybko, jak mógł, bez narażania naszych pasażerów na zbytnie trzęsienie, i do Freetown dotarliśmy w rekordowym czasie. Tutaj Korporacja Diamentowa raz jeszcze uprzejmie udostępniła nam luksusowe hollywoodzkie mieszkanie, które zajmowaliśmy na początku podróży, a co więcej, oddała do naszej dyspozycji dwa duże, otwarte garaże, abyśmy mieli gdzie umieścić zwierzęta. Zainstalowałem mięsko w mieszkaniu i natychmiast położyłem się do łóżka, bo chciałem być na nogach, kiedy przyjedzie Długi John z konwojem. Powinni się zjawić o szóstej rano, ale o tej godzinie się nie pokazali. Kwadrans po szóstej ogarnął mnie lekki niepokój; o wpół do siódmej niepokój się spotęgował. Czy któraś z ciężarówek wpadła do rowu, przewróciła się, a wszystkie nasze cenne zwierzęta poniosły śmierć? Czy też coś ich zatrzymało, na przykład złapali gumę? O siódmej zacząłem pogrążać się w rozpaczy, byłem jednak bezradny. Joe i ja wciąż z nadzieją wyglądaliśmy przez okna, ale ciężarówki nie nadjeżdżały. A potem, może kwadrans po siódmej, pierwszy zakurzony pojazd wtoczył się ciężko i przystanął przed budynkiem. Wszyscy pozostali lokatorzy mieszkań, którzy wiedzieli o przyjeździe zwierząt, zdążyli już wyjść na balkony, gdzie czekali niecierpliwie, ciekawi, cośmy schwytali. Kiedy ciężarówki kolejno zatrzymywały się na dziedzińcu, coraz szerzej otwierali oczy ze zdziwienia. Wypakowaliśmy całe mięso i z wielką ulgą stwierdziłem, że chyba nie ucierpiało w podróży, jedynie lamparcica Gerda była w nieco groszym niż zwykle humorze. Poustawialiśmy klatki w garażach, po czym możliwie najprędzej zabraliśmy się do sprzątania i karmienia, bo musiałem pojechać do portu na spotkanie „Akry" i Jacąuie. Podrzucił mnie tam Joe, ja zaś wiozłem ze sobą małe kartonowe pudełko, gdzie w wygodnym legowisku z waty siedziała maleńka wiewiórka, która ledwie przejrzała na oczy, a którą w ostatniej chwili przyniósł mi myśliwy. Te maciupeńkie wiewiórki to urocze stwo- rzonka. Mają zielonkawozlote ciałka z białymi pręgami wzdłuż bo- ków, zgrabne uszka, wielki pióropusz ogona, od zewnątrz obrzeżony czernią, w środku rudy. Wiedziałem, że Jacąuie przepada za wie- wiórkami, a tylko to zwierzątko mogłem jej podarować na powita- nie. Po krótkim zamieszaniu, spowodowanym koniecznością posia- dania przepustki, o czym nie wiedziałem, wpuszczono nas na na- brzeże. Stała tam Jacąuie, wyraźnie zbuntowana. - Gdzie byłeś? - spytała na powitanie, miło, jak przystało na żonę. - Próbowałem się dostać na to cholerne nabrzeże - odparłem. Podeszła, aby mnie ucałować, lecz ostrzegłem: - Nie ściskaj za mocno, bo mam złamane żebro. - Co, u diabła, wyrabiałeś? - rzuciła wojowniczo. - Czy byłeś u lekarza? Jesteś zabandażowany? - Nie, nie jestem. Ledwie przyjechałem. Masz... To prezent dla ciebie. W ten sposób próbowałem odwrócić jej uwagę od moich proble- mów. Z ogromną podejrzliwością wzięła pudełko. - Co to? - Spojrzała na mnie. - Prezent. No... otwórz. Otworzyła pudełko i natychmiast zapomniała o moim złamanym żebrze i całym świecie, rozpłynęła się z zachwytu nad tą drobiną, le- żącą na jej dłoni. - Chodź - powiedziałem. - Wracajmy do mieszkania. - Jest przesłodka. Od kiedy ją masz? - Jeśli chodzi o ścisłość, dostałem ją na pięć minut przed odjaz- dem. Aleją wziąłem, bo pomyślałem, że ci się spodoba. - Jest rozkoszna. Już ją nakarmiłeś? - Tak, już jadła - odparłem. - To załatwione. Po powrocie do domu możesz jej zmienić pieluszki. Ale, na litość boską, jedźmy tam wreszcie; mamy mnóstwo roboty. - Dobrze - powiedziała. - Ach, a przy okazji chciałbym ci przedstawić Joego Sharpa. To mój przyjaciel. - Jak się masz, Joe. - Cześć - rzekł Joe. Powitawszy się z tą małżeńską wylewnością po blisko czteromie- sięcznej rozłące, ruszyliśmy do land-rovera i wróciliśmy do mieszka- nia. Tam Jacąuie z miejsca zainstalowała swoją wiewiórkę w sypialni i zadała mi pytanie. - Gdzie książka telefoniczna? - A na co, u licha, jest ci potrzebna? - Zadzwonię do lekarza w sprawie tego twojego żebra. - Nie bądź głupia. Nic nie pomoże. - Pomoże - odparła. - Pójdziesz do lekarza. Nie zamierzam ro- bić nic innego, dopóki ty tego nie zrobisz. - Dobra - zgodziłem się niechętnie. - Mogę pójść na górę. Miesz- ka tam facet imieniem łan. On powinien coś wiedzieć o lekarzu. Wróciłem na dół z nazwiskiem i adresem lekarza. Jacąuie połą- czyła się z nim w parę minut i przedstawiła mu sytuację. Bardzo uprzejmie obiecał przyjść. Po przybyciu obejrzał dużego siniaka u podstawy mego kręgosłupa, orzekł, iż zapewne złamałem kość ogonową, później energicznie dźgnął mnie w żebra, a ja z rykiem bó- lu wyskoczyłem na dwanaście stóp w górę. - Ach, tak - stwierdził. - Widzę, że złamał pan dwa żebra. Całą klatkę piersiową obandażował mi tak ciasno, że ledwie mo- głem oddychać. - Nie wolno panu się schylać, dźwigać ciężarów, robić takich rze czy - powiedział. - Przynajmniej przez jakiś czas. Ale zanim pan wró ci do Anglii, powinno się zgoić. Dam panu proszki uśmierzające ból. Środki przeciwbólowe działały i w rezultacie poczułem się lepiej, ale w tutejszej spiekocie chodzenie w bandażu okazało się wręcz nie- znośne, więc w końcu musiałem go zdjąć. - To jasne, że na statku nie będzie z ciebie wielkiej pociechy - skonstatowała Jacąuie - jeśli nie możesz się schylać ani podnosić nic ciężkiego. A jeżeli obaj z Johnem będziecie zajęci filmowaniem, do- glądanie zwierząt spadnie wyłącznie na mnie. - Och, jakoś sobie poradzimy. - Cóż, uważam to za niemądre - orzekła. - A gdyby tak sprowa- dzić Ann? Ann, jak pisałem, była moją sekretarką i właśnie wróciła z Ja- cąuie z Argentyny. - Myślisz, że zdąży? - spytałem. - Wiesz, że „Akra ' wraca tu nie- długo. - Jeśli dziś do niej zadepeszujemy, może uda jej się przylecieć sa- molotem - powiedziała Jacąuie. Wysłaliśmy telegram i prawie natychmiast dostaliśmy odpo- wiedź, że ma zarezerwowany bilet. Parę dni później Ann, energiczna, operatywna blondynka, zjawiła się i rozpłynęła z zachwytu nad zwierzętami. Zawsze darzyła je wielką miłością i pomocy w sprząta- niu czy karmieniu ich na pokładzie statku nie uważała za ciężką pra- cę. Wyjaśniłem jej, o co chodzi z gerezami. - Kłopot polega na tym, że trzeba się z nimi cackać. A mówiąc bez ogródek, tutaj nie starczy nam na to czasu. Nie jestem też pew- ny, jak zareagują na nową karmę. Więc chcę, żebyś przejęła odpo- wiedzialność za całą ich grupę. Nawet jeśli nie będziesz robić nic in- nego, zmuś te cholerstwa, żeby jadły i dały się dowieźć żywe. - Spróbuję - obiecała - ale z tego, co mówisz, wynika, że zadanie nie będzie zbyt łatwe. - Nie, nie będzie łatwe - przyznałem. - W każdym razie tak mi się zdaje, chyba że nagle oszaleją na punkcie kapusty czy czegoś in- nego. Tak czy owak, będziemy musieli po prostu zaczekać i zoba- czyć. Wkrótce po przylocie Ann przybyło nam zwierzę, które okazało się jednym z najbardziej uroczych w całej gromadzie. Pewnego wie- czora, kiedy popijaliśmy przed obiadem, zadzwonił telefon. Odebrała go Jacąuie. - To Ambrose - zwróciła się do mnie. - Mówi, że ma dla ciebie świnię. Ambrose'a, czyli majora Ambrose'a Gendera z armii Sierra Le- one, poznałem podczas poprzedniego pobytu we Freetown. Przed- stawiono mi go przede wszystkim dlatego, że w miejscowej telewizji, jako „Wujek Ambrose" wygłaszał pogadanki dla dzieci. Zawsze pokazywał im jakieś zwierzę i o nim opowiadał. Podniosłem słu- chawkę. - Halo, Ambrose. - Ach, Gerry! - zabrzmiał jego głęboki, dźwięczny głos. - Mam dla ciebie świnię. To śliczna świnia. Nazywa się Kwiatek. - Co to za świnia? - spytałem. - Nie jestem pewny, ale chyba nazywa się świnią rzeczną. - Wielkie nieba! To cudownie! Świnie rzeczne lubiłem najbardziej ze wszystkich świń. Dorosłe zwierzęta są pokryte jaskrawą, imbirową sierścią, mają długie ogony i duże białe kitki na uszach. - Możesz po nią przyjść? - zapytał Ambrose. - Tak. Gdzie jesteś? - No, właśnie wybieram się do studia, bo mam program. Może przyjdziesz, obejrzysz go i odbierzesz swoją świnię. - Dobra - zgodziłem się. - O czym dziś mówisz? - Och, znów pokazuję psy policyjne. Zeszłym razem tak się spodobały, że nadeszło mnóstwo listów z prośbą o powtórzenie pro- gramu. Tylko że tym razem nie pozwolę się pogryźć. Kiedy Ambrose ostatnio pokazywał psy policyjne, owinął sobie ramię suknem, aby jeden z psów mógł go zaatakować, co ten zrobił tak energicznie, że przez materiał ugryzł go w ramię. - Świetnie. O której mamy być w studiu? - Za jakieś pół godziny - odparł Ambrose. - Zgoda. Będziemy. W pośpiechu zjedliśmy obiad i pojechaliśmy do studia. Było małe, lecz dobrze wyposażone. Jego niezwykłą cechę stanowiły wielkie drzwi wahadłowe, nie zamykane na klucz w czasie emisji, i stojący w głębi rząd krzeseł, tak że każdy przypadkowy przechodzień, który chciał zobaczyć, co się tam dzieje, mógł po prostu wejść do środka i usiąść. Chris osłupiał ze zdumienia na ten widok. - W BBC nie byłoby to możliwe - powiedział. - Och, ale to nie BBC - odrzekł Ambrose. - To telewizja Sierra Leone. Ambrose był mężczyzną średniego wzrostu, bardzo przystojnym, o wielkich, świetlistych oczach, w których zawsze błyskała iskierka humoru. Widocznie odebrane w Sandhurst wykształcenie wojskowe nakazywało mu zapuszczać wspaniałe czarne wąsy, których końce podkręcał do góry. - Już zaczynam mój program - zwrócił się do mnie. - Czy może cie zaczekać do końca i potem odebrać świnię? - Dobrze. I tak chętnie zobaczę cię z tymi psami policyjnymi. Ostatnio w rejonie Freetown ogromnie wzrosła liczba włamań i zdesperowana policja sprowadziła trzy wyszkolone psy celem od- straszania złodziei. Na pewno wywiązywały się ze swego zadania. W studiu stało trzech przewodników z psami, zdyszanymi od spiekoty i blasku świateł. Ambrose zajął miejsce przed kamerami. - Dobry wieczór, dzieci - zaczął. - Wujek Ambrose jest dziś znowu z wami. Ponieważ nadeszło tyle listów z prośbą, abym jeszcze raz po kazał psy policyjne, mam je tu dziś wieczór. Najpierw pokażemy wam, jakie te psy są posłuszne. Idą za swymi przewodnikami wszędzie. Przewodnicy z psami, truchtem biegnącymi u ich nóg, dostojnie przeszli przed kamerą. Zrobili kółko, wrócili i stanęli w szeregu. - Teraz - powiedział Ambrose - aby wam pokazać, jakie psy są posłuszne, treserzy każą im siedzieć na miejscu, sami przejdą na dru gą stronę studia, a wy zobaczycie, jak psy ich posłuchają. Treserzy kazali psom siadać, co zrobiły dysząc, sami zaś przeszli na drugą stronę studia. - Widzicie? - Ambrose miał na twarzy szeroki, radosny uśmiech. - No, więc ten pies nazywa się Peter i ma pięć lat. Tamten nazywa się Thomas i ma cztery lata... W tym momecie trzeci pies, którego wszystko to strasznie znudziło, wstał i przeszedł na drugą stronę studia, gdzie nie docierał blask świateł. - A to - podjął Ambrose, bynajmniej nie zbity z tropu, i wskazał w stronę, gdzie zniknęło psisko - to jest Josephine, suka. Z przykrością wyznaję, że całe nasze towarzystwo musiało zatkać sobie usta chusteczkami, aby telewidzowie nie usłyszeli śmiechu. Po jeszcze paru pokazach pracy psów Ambrose zakończył swój krótki program i uśmiechnięty, spocony podszedł do nas. - A teraz - powiedział - mogę ci dać Kwiatka. Zniknął w kącie, skąd wrócił z wyjątkowo małym pudełkiem, choć spodziewałem się zobaczyć dużą skrzynię. Uniósł pokrywkę, z pudełka zaś wybiegła najśliczniejsza świnka, jaką zdarzyło mi się widzieć. Ciemnoczekoladowa, w podłużne jasnożółte prążki, przypominała jakąś dziwną kosmatą osę. Miała rozkosznie zadarty nos, bystre lśniące oczka, długie, oklapnięte uszy i długi, wiotki ogon. Wyszła z pudełka, popiskując i chrumkając z zadowolenia, i z zapałem wzięła się do obwąchiwania nam nóg, szukania w mankietach naszych spodni czegoś, co mogłaby zjeść. Zakochaliśmy się w niej od razu i w triumfie ponieśliśmy ją do mieszkania. Następnego dnia zamówiłem dla niej u miejscowego stolarza odpowiednią klatkę. Zbliżał się czas odjazdu, a mnie ogarniał niepokój na myśl o przetransportowaniu zwierząt na statek. Zasięgałem informacji, lecz jak się okazało, wynajęcie we Free- town ciężarówek napotyka wielkie trudności. Pewnego wieczora, gdy Ambrose wpadł na drinka, napomknąłem mu o tym i spytałem, czy nie zna przedsiębiorstwa przewozowego, które wynajęłoby nam trzy ciężarówki na tak krótką trasę. - Po co ci ciężarówki? - Trzeba jakoś przewieźć zwierzęta do portu. Nie zdołamy zrobić tego sami. - Ale masz wojsko, mój drogi - oświadczył Ambrose. - Co to znaczy... że mam wojsko? - No, sprawa jest oczywista. Dam ci trzy wojskowe ciężarówki do przewozu zwierząt. - Nie, Ambrose, to niemożliwe! Nie możesz tak po prostu zare- kwirować wojskowych pojazdów i przewozić nimi zwierząt do portu. - A dlaczego by nie? - odparł. - Jestem majorem; zwierzchnikiem wojska. Jasne, że mogę... O której chcesz tu mieć ciężarówki? - No cóż, czy naprawdę jesteś pewien, że to będzie w porządku? Nie chcę cię narazić na sąd wojenny czy coś takiego. - Nic się nie martw, Gerry - uspokajał. - Już ty się nie martw. Ja to załatwię. Powiedz mi tylko, o której przysłać ciężarówki. Ustaliliśmy termin i rzeczywiście w wyznaczonym dniu przed nasz dom zajechały wojskowe ciężarówki, wysiedli z nich kierowcy, stanęli w szeregu i dziarsko zasalutowali. Wywarło to na nas wielkie wrażenie. Starannie załadowaliśmy zwierzęta i przewieźliśmy je do portu. Tutaj w ogromnych siatkach zostały przerzucone na statek i opuszczone do ładowni, ja zaś wskazywałem, gdzie należy ustawiać klatki. Marynarze, nie wyłączając pierwszego oficera, chętnie służyli nam pomocą, lecz operacja trwała z godzinę, a pod rozpalonym słońcem bynajmniej nie należała do przyjemnych. Ja mogłem tylko przyglądać się bezczynnie, bo nie wolno mi było podnieść nawet skrzynki. Wreszcie jednak, po porządnym ulokowaniu wszystkich zwierząt w ładowni, wyszliśmy na pokład i popijając ostatnie piwo, obserwowaliśmy, jak statek powoli odpływał, a Freetown przybierało rozmiary nikłego światełka w oddali, podczas gdy z głośników niosły się po oleistej wodzie dźwięki „Władaj, Brytanio!". Pierwszą czynnością Długiego Johna i moją było zejście na dół i dogadanie się z rzeźnikiem. To prawie najważniejszy człowiek na statku, kiedy przewozi się zwierzęta, bo to on musi gotować jajka na twardo czy ryż, jemu też podlega chłodnia, gdzie przechowuje się cenne produkty. Zrazu nie miałem pewności, czy zabrano z Anglii to, co zamówiłem. Na szczęście okazało się, że tak, więc mieliśmy góry marchwi, skrzynki pięknej kapusty, jabłek, gruszek i różnych innych przysmaków, którymi spodziewałem się zachęcić gerezy do jedzenia. W przybliżeniu określiłem rzeźnikowi nasze dzienne zapo- trzebowanie, lecz ostrzegłem, że z czasem może ono wzrosnąć, gdyż morskie powietrze chyba zawsze zaostrza zwierzętom apetyt. Rzeź- nik z wielką gotowością oświadczył, że udzieli nam wszelkiej po- mocy. Mieliśmy sporo pracy z filmowaniem. Ekipa nie towarzyszyła Długiemu Johnowi i mnie do Freetown, więc trzeba było nakręcić sekwencje niby to z tej podróży, a także z powrotu do Anglii. Potem filmowaliśmy rutynowe obrządzanie zwierząt w ładowni. Wpraw- dzie niejedno mogliśmy zrobić we dwóch z Długim Johnem, ale po- nieważ byliśmy zajęci filmem, na ogół musiały nas zastępować Ann i Jacąuie. Mnie zresztą w pewnym stopniu przeszkadzały te nieszczę- sne żebra. Mogłem na przykład karmić lamparty, które teraz jadły kurczęta i króliki z wprost niewiarygodną żarłocznością. Mogłem też na stojąco siekać jedzenie dla innych zwierząt, a za specjalne za- danie wziąłem sobie pomoc w karmieniu Kwiatka. Przypominało ono raczej walkę zapaśniczą w wolnym stylu niż karmienie. Nie mogliśmy włożyć śwince jedzenia do klatki, bo na- tychmiast je wywracała, a owoce, mleko i wszystko inne stawało się tak lepkie i rozpaćkane, że wręcz niemożliwe do uprzątnięcia. W re- zultacie wypuszczaliśmy Kwiatka z klatki dwa razy dziennie na kar- mienie. Na dużej, płaskiej blasze do pieczenia kładliśmy mnóstwo soczystych owoców i warzyw, potem nalewaliśmy do niej mleka, a ledwie ktoś usiadł przed klatką i postawił blachę na ziemi, świ- nia zaczynała piszczeć co sił w płucach i walić perkatym ryjkiem w drzwiczki. To była trudna część zadania. Po otwarciu drzwiczek należało ją mocno przytrzymać, o ile na to pozwoliła, bo w przeciw- nym razie rzucała się na blachę, a że źle obliczała odległość, wszyst- ko wywalała na ziemię, co się nierzadko zdarzało. Toteż po otwarciu drzwiczek karmiący próbował chwycić ją za jedno długie, wiotkie ucho i nie puszczać, gdy wylatywała na zewnątrz jak pocisk. Potem ostrożnie prowadził ją do rynienki, a ona z pluskiem wpadała do środka krótkimi przednimi nóżkami, szeroko rozstawiała raciczki, ryj wsadzała do środka i zaczynała się obżerać, pomrukiwać i chrzą- kać z zadowolenia, a od czasu do czasu kwiczeć przenikliwie. Nawet gdy wypiła już ostatnią kropelkę mleka, znalazła i zjadła ostatnią okruszynę, nie do końca była przekonana, że nie znajdzie czegoś więcej, jeśli poszuka, i - o ile jej ktoś nie powstrzymał - dzikim galopem biegała dokoła klatek innych zwierząt. Zazwyczaj leciała w stronę małp, ale raz pomknęła do lampartów i ledwie zdążyłem ją złapać. Szpara u podstawy ich klatki, służąca do sprzątania, była na tyle szeroka, że mogły wysuwać przez nią łapy, co groziłoby śwince śmiercią. Ale choć lamparty warczały na nią i przez druciane pręty wyciągały pazury, aby ją schwytać, ona nie wyglądała na przestraszoną. Piszczała z oburzenia, szczerzyła małe kły i wyrywała mi się z uścisku, gotowa stoczyć walkę z lampartami, wprawdzie ze dwadzieścia razy większymi od niej, lecz nie budzącymi w niej lęku. Ann, spełniając moją prośbę, całkowicie poświęciła się gerezom. Jak przewidywałem, była to praca w pełnym wymiarze godzin. Chodziło nie tylko o przyzwyczajenie ich do całkiem innej karmy, lecz także o wyrobienie w nich nowych nawyków żerowania. Małpy te nie mają kciuków. W stanie naturalnym poruszają się tak prędko i tak daleko skaczą z gałęzi na gałąź, że kciuk jedynie by im przeszkadzał, został zatem zredukowany do niewielkiego guzka. Skutkiem tego gerezie trudno jest coś podnieść, bo musi się posługiwać bokiem dłoni, jak ktoś, kto zgarnia ze stołu okruchy. I oczywiście, żerując na czubku drzewa, bierze coś do pyszczka, po czym upuszcza to z wysokości stu pięćdziesięciu stóp na ściółkę leśną w dole i zabiera się do następnej gałęzi. W klatce jest to niemożliwe. W głębi kraju i we Freetown, gdzie karmiliśmy gerezy liśćmi, sprawa była stosunkowo prosta, gdyż najzwyczajniej wpychaliśmy liście od góry przez siatkę, z której zwisały, a małpy mogły je w wolnej chwili skubać i upuszczać to, czego jeść nie chciały. Nigdy jednak nie schodziły na dół i nie podnosiły tego z podłogi. Teraz nie mieliśmy liści, a za najbardziej do nich zbliżoną kapustą nie przepadały, podobnie jak za inną karmą, którą dysponowaliśmy, w rodzaju marchwi, gruszek, jabłek, winogron i tak dalej. Toczyła się walka, bo z jednej strony Ann usiłowała zmusić małpy do życia, a z drugiej one nie chciały tknąć tego, cośmy im dawali, więc mogły umrzeć. Godzinami przykucnięta przed którąś z klatek, Ann cierpliwie uczyła swoje podopieczne coś podnosić, zachęcała, aby choć spróbowały winogrona czy kawałka marchwi, przekonały się, jak smakuje - one natomiast każdą rzecz wąchały i rzucały ze wzgardą, nawet nie skosztowawszy. Największy spośród gerez był stary samiec, według mnie trzynasto- lub czternastoletni, nazwany przez nas Złośnikiem, bo nienawidził wszystkich. Najbardziej zaś nie cierpiał Ann. Przez całą podróż ścierały się ze sobą wola Złośnika i upór Ann. Jeżeli pożywienie po prostu wkładano mu do klatki na misce, przewracał ją, po czym w dowód pogardy dla dania i Ann, przesuwał się na zadku w trocinach, zataczając koła do tyłu, tak że zmieszane z trocinami owoce tworzyły absolutnie obrzydliwą, nie- strawną breję. Ann musiała wypróbować inny sposób. Budziła już w Złośniku tak wielką odrazę, że nieomal czerpał z niej bodziec do życia, toteż Ann cierpliwie siadywała przed jego klatką, z jedzeniem na dłoni. Złośnik rzucał się na siatkę, walił w nią energicznie głową, wyciągał rękę, aby złapać dłoń Ann i przyciągnąć do siatki, a następnie chap- nąć zębami i rzucić pokarm w drugi koniec ładowni. Po pewnym czasie Ann postanowiła wziąć dla odmiany kawałek kokosa. Uzna- ła, że biały miąższ będzie lepiej widać na jej dłoni, a zresztą Złośnik i tak gardził tym, co mu podawała. Może tak się akurat złożyło, ale tym razem zamiast ręki Ann chwycił kokos, wciągnął do klatki i powąchał, a dopiero później upuścił na podłogę. Z niewiarygodną cierpliwością Ann godzinami powtarzała tę sztuczkę, aż wreszcie Złośnik zaczął zdradzać oznaki wyczerpania. Nadal walił głową o siatkę na jej widok, lecz próbując chwycić jej rękę, łapał kokos, wąchał i zjadał kawałek. Wkrótce za- czął brać te kawałki z o wiele większą łagodnością i stało się jasne, że znaleźliśmy coś, co mu naprawdę smakuje. Stopniowo i on, i pozo- stałe gerezy zrozumiały, na czym polega jedzenie z miski na podło- dze, i z każdym dniem jadły więcej. Odetchnęliśmy z ulgą, bo choć nadal jadły mało, przekonały się do winogron, marchwi i kawałków jabłka, a co najważniejsze, piły mleko z dodatkiem witamin. Uznali- śmy, że to im wystarczy, utrzymanie ich przy życiu było jednak pracą herkulesową i wymagało nieskończonej cierpliwości Ann. Na szczęście nie musieliśmy stawić czoła złej pogodzie, bo przy wzbu- rzonym morzu groziłaby chyba gerezom morska choroba, co prze- ważyłoby szalę i na pewno przyprawiło je o śmierć. W Las Palmas pośpiesznie zeszliśmy na ląd i pognaliśmy na miej- scowe targowisko. Tutaj nakupiliśmy wszystkiego, co nam wpadło w ręce, a co mogłoby smakować gerezom. Naturalnie wielu rzeczy nigdy przedtem nie widziały: jak na przykład szpinaku, truskawek, wiśni i rozmaitych innych zielenin i owoców. Triumfalnie zanieśli- śmy je na statek i spróbowaliśmy dawać gerezom. Rzecz jasna, kręci- ły nosami na drogie wiśnie i truskawki, choć nieco później polubiły wiśnie. Szpinaku spróbowały, ale chyba nie sprostał ich wymaganiom. W ostatniej chwili Ann wypatrzyła jednak na targu coś dziwnego, zbliżonego do fasoli, co kupiliśmy na wszelki wypadek i w małej ilości. Gdybyśmy przewidzieli, co się stanie, wzięlibyśmy cały worek, bo gerezy oszalały na punkcie tego czegoś i obżerały się, dopóki miały czym. Wreszcie zawinęliśmy do Liverpoolu. Letni upał powitałem z za- dowoleniem i uznałem, że kłopoty mamy już prawie za sobą, bo teraz pozostawało tylko przewieźć zwierzęta ze statku na lotnisko i prze- transportować samolotem prosto na Jersey. Jeszcze tego wieczora, myślałem, znajdą się w zoo, bezpieczne i otoczone miłością i troską personelu. Statek wolno podpływał do nabrzeża, a tymczasem w ła- downi my pilnie obijaliśmy płótnem workowym i tanimi kocami fronty klatek. Zawsze stosuję ten środek ostrożności, nie tyle z uwagi na zwierzęta, ile po to, aby ludzie nie wsadzali rąk, nie wścibiali nosa, nie dawali się pogryźć i w rezultacie ich nie straszyli. Zresztą zwierzęta też czują się bezpieczniejsze po ciemku, kiedy klatki trzęsą się i obijają. Znów w wielkich siatkach dźwignięto je nad burtą i ustawiono na nabrzeżu, skąd ciężarówki miały je przewieźć na lotnisko, do cze- kającego na nas, specjalnie zaczarterowanego samolotu. Po załadunku odetchnąłem z ulgą. Jeszcze parę godzin i będziemy na Jersey, my- ślałem. Właśnie wtedy pojawił się mały człowieczek i zapytał, czy to ja nazywam się Durrell. Przytaknąłem rozpromieniony. - Więc, proszę pana - powiedział - chodzi o te pańskie lamparty. Serce podeszło mi do gardła. - O co mianowicie? - zapytałem. - No cóż, sir, nie ma pan na nie wymaganych zezwoleń. - Ależ mam - zapewniłem. - Zwróciliśmy się do ministerstwa, ministerstwo wydało zezwolenia i stwierdziło, że ponieważ lamparty lecą tylko tranzytem na Jersey, nie muszą być poddane kwarantannie w Anglii. - Cóż, nie mam na potwierdzenie tego żadnych dokumentów, proszę pana. - Proszę posłuchać... wystarczy, że zatelefonuje pan do zoo... - Nic mi o tym nie wiadomo, sir. Jeśli nie mam dokumentów, nie mogę ich przepuścić. Wziąłem się w garść. Ponieważ w przeszłości tak często zdarzało mi się załatwiać sprawy z drobnymi urzędnikami, wiedziałem, że najgorzej jest stracić panowanie nad sobą. - W takim razie niech pan pozwoli mnie zadzwonić do zoo - po- wiedziałem. - Dobrze, proszę pana. Ale niestety będzie pan musiał zapłacić za telefon. - Chętnie to zrobię - odparłem przez zaciśnięte zęby. Przeszliśmy do jego brudnego pokoiku, skąd połączyłem się z Cathą. Gdzież, u diabła, były zezwolenia na lamparty? Catha odrzekła, że właśnie je dostała, a ponieważ wydało jej się to dość dziwne, za- dzwoniła do ministerstwa, choć uważała, że kopię na pewno przesłano do Liverpoolu. Nie, uprzejmie poinformowano ją w ministerstwie, nie przesłano kopii do Liverpoolu, bo zawsze wysyła się je do tych, którzy oczekują lampartów czy jakichkolwiek innych zwierząt. Jęknąłem. - Dobra. Będę musiał zadzwonić do ministerstwa, Cath. Podała mi numer właściwego wydziału, z którym zaraz się połą- czyłem. Było im bardzo przykro, ale rzeczywiście zezwolenia przesłali tam, gdzie ich zdaniem należało, a mianowicie tam, gdzie oczekiwano lampartów. - Cóż, czy nie zechciałby pan porozmawiać z tym panem? - spy tałem. - Nie pozwala mi zabrać lampartów na Jersey, bo twierdzi, że nie ma zezwoleń... Zechce go pan zapewnić, że zezwolenia zostały wydane? Podałem małemu człowieczkowi słuchawkę. Mamrotał, burczał i piętrzył wszelkie możliwe trudności, w końcu jednak pracownik ministerstwa przekonał go, że na lamparty wydano zezwolenia. Dość nachmurzony odłożył słuchawkę. Miał tego dnia swoją wielką chwilę, a ja mu ją zepsułem. - Czy mogę już iść? - zapytałem przymilnie. - Tak, chyba tak - odparł niezbyt zadowolony. Pojechaliśmy na lotnisko. Ponieważ te formalności zajęły nam co najmniej godzinę, musieliśmy dzwonić i prosić o opóźnienie odlotu. Po przeniesieniu wszystkich zwierząt na pokład samolotu wdrapaliśmy się za nimi, zajęliśmy miejsca i zapięliśmy pasy. Samolot zwiększył obroty silników, przez chwilę z rykiem stał na pasie startowym, po czym zaczął kołować. I nagle znieruchomiał. Przykołował z powrotem, znów ruszył i jeszcze raz się zatrzymał. Przykołował powtórnie i tym razem wyłączono silniki. Pilot przyszedł do mnie bardzo skruszony. - Obawiam się, że mamy jakąś usterkę, proszę pana - powiedział. - Nie możemy wystartować. - Jak długo potrwa naprawa? - spytałem. - Niestety nie wiem, proszę pana. - Czy zwierzęta mogą pozostać w samolocie do czasu usunięcia awarii? - Moglibyśmy tak zrobić, proszę pana, albo moglibyśmy je prze- nieść do któregoś z hangarów, gdyby pan wolał. - Chyba bym wolał - odrzekłem - bo niektóre trzeba nakarmić. Znowu przeniesiono zwierzęta z samolotu do dużego, pustego hangaru. Mijały godziny, a my karmiliśmy je i poiliśmy mlekiem. Wreszcie zjawił się pracownik linii lotniczych, aby mi powiedzieć, że nadal usiłują ustalić przyczynę kłopotów i zawiadomią nas, jak tylko zaświta nadzieja odlotu. Zadzwoniłem do Cathy, której przedstawiłem sytuację. Nadeszła pora lunchu, wybiła godzina druga, trzecia, czwarta. O piątej powiedziano mi, że kolejna próba samolotu wykazała, iż defekt bynajmniej nie został usunięty. - Trudno - powiedziałem. - Będziemy musieli dostać drugi samolot. - Proszę nam pozwolić na jeszcze jedną próbę. - Dobra - zgodziłem się - ale nie mam ochoty na podróż samolotem, który może nawalić. W ogóle nie lubię latać, a cóż dopiero zepsutym. Późno wieczorem przynieśli wiadomość o usunięciu usterki. Żebra zdążyły mnie już piekielnie rozboleć i byłem kompletnie roztrzęsiony, bo po pierwsze, nie lubię latać, a po drugie, zwierzęta mogły przemarznąć, jako że noc robiła się coraz zimniejsza. - Nie! - Nagle podjąłem stanowczą decyzję. - Za nic nie wsiądę do tego samolotu. Postaram się o inny. - Zapewniam pana - rzekł kapitan - że jest w absolutnym porządku. - Wcale w to nie wątpię. Po prostu mam przeczucie, a kiedy mam przeczucie, nie latam... co zdarza się najczęściej. Za nic nie polecę ze wszystkimi zwierzętami i z żoną samolotem, który nawala. Nie, przykro mi, ale będę musiał dostać inny. - Cóż, jak pan sobie życzy, sir. - W głosie kapitana zabrzmiała nuta rozczarowania. Poszedłem porozmawiać z urzędnikami na lotnisku, uzyskałem od nich zgodę na dalsze trzymanie zwierząt w hangarze i zacząłem się rozglądać za innym samolotem czarterowym, co wcale nie było łatwe. W końcu zdołaliśmy go wynająć. Nazajutrz rano pognaliśmy na lotnisko, gdzie niespokojnie zaglądaliśmy do wszystkich klatek po kolei, licząc, że chłód nie zaszkodził zwierzętom. Chyba nie stało im się nic złego. Po załadowaniu ich do nowego samolotu ten rzeczywiście oderwał się od ziemi. Kiedy wzbiliśmy się w powietrze, wytarłem spocone ręce, odchy- liłem się do tyłu, zapaliłem papierosa i zamknąłem oczy. Jest już prawie po wszystkim, mówiłem sobie; pozostaje nam tylko bezpiecznie wylądować na Jersey. Samolot z warkotem sunął po niebie i w końcu jak plamka na horyzoncie ukazała się wyspa. Schodziliśmy coraz niżej i niżej, lądowanie mieliśmy idealne, a gdy kołowaliśmy w stronę dworca lotniczego, ukazał się rząd wózków widłowych, gotowych zabrać klatki i - o ile mogłem zobaczyć - cały personel zoo. Zaczął się wyładunek zwierząt, błyskały flesze reporterów, kiedy robili zdjęcia lampartów, szympansów i wszystkich innych stworzeń, przenoszonych na wózki widłowe i nimi przewożonych na ciężarówki, którymi miały pojechać do zoo. Po godzinie znaleźliśmy się w domu, wyładowano zwierzęta i te, które nie musiały przechodzić kwarantanny, wpuszczono do ich nowych klatek. Doznałem przemożnej ulgi. Przywieźliśmy gerezy. Teraz będziemy mieli dość czasu, aby poświęcić im całą, wyłączną uwagę. Prócz tego, co normalnie dostawały, będziemy dla nich mieli pod dostatkiem zielonych liści - z dębów, wiązów, lip i innych podobnych drzew. Miałem jeśli nie przekonanie, to nadzieję, że je polubią i będą się dobrze rozwijać. VIII Seria narodzin Drogi Panie Durrell. Z tak wielką przyjemnością oglądaliśmy Pański program „Złapcie mi gerezę", że chcielibyśmy przesłać Panu nasze gratulacje i najlepsze życzenia na przyszłość. Bardzo przypomina mi Pan przyjaciela, którego miałem w Yorku ze dwanaście lat temu; czy nie nazywał się pan kiedyś John Mitchell? Chciałbym to wiedzieć... Naturalnie po każdym powrocie z dłuższej podróży trzeba odrobić zaległości w pracy. Chociaż pod moją nieobecność stale informowa- no mnie o tym, co się dzieje w zoo, musiałem załatwić mnóstwo spraw: najpierw dowiedzieć się, co zdziałały wszystkie moje komite- ty, a potem odpowiedzieć na stos listów piętrzący się na moim biur- ku. Na szczęście wszystko znalazłem w znakomitym stanie. Wyraź- nie wzrosła liczba członków Fundacji, tak że teraz mieliśmy ich oko- ło dwóch i pół tysiąca w różnych częściach świata, a dochód ze składek wraz z wpływami ze sprzedaży biletów umożliwiał nam re- alizację niektórych od dawna układanych planów. Doznałem niewymownej ulgi, kiedy wszystkie zwierzęta ze Sierra Leone doskonale się zadomowiły. Lamparty, oczywiście poddane półrocznej kwarantannie na terenie zoo, dostały szczepionkę przeciw zapaleniu jelit, czym poczuły się bardzo dotknięte. A gerezy, po przeniesieniu do przestronniejszych klatek, w których miały gdzie się huśtać i skakać, jadły teraz żarłocznie to, czego nie chciały tknąć na statku. Dla eksperymentu dawaliśmy im nawet bambusy i ostro- krzew i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że smakuje im jedno i dru- gie, więc zyskaliśmy pewność, że w miesiącach zimowych będziemy je mogli zaopatrywać w trochę zieleniny. Podzieliliśmy je na dwie grupy. Jedną klatkę zajmował Złośnik z trzema dorosłymi samicami, w drugiej trzymaliśmy młodego samca i dwie samice mniej więcej w jego wieku. Woleliśmy je rozdzielić, bo Złośnik, nawet w najlepszych chwilach, nie bywał w dobrym humorze i gdybyśmy zostawili je razem, mógłby wyrządzić krzywdę młodemu samcowi. Ponieważ był już w podeszłym wieku, nie mogliśmy przewidzieć, jak długo pozostanie z nami, a nie chcieliśmy, aby zabił czy okaleczył młodego samca, gdyż mieliśmy tylko te dwa. Po pierwszych paru dniach w zoo, poświęconych sprawdzaniu, czy zwierzęta się zadomawiają, oglądaniu wszystkich nowych dodatków do klatek i innym podobnym czynnościom, musiałem zasiąść za biurkiem, odwalić korespondencję i wziąć udział w zebraniach komitetów. Oczywiście, w trakcie jednego z takich zebrań Sheena, nasza dorosła szympansica, zdecydowała się rodzić. Była w ciąży od tak dawna, że niemal o tym zapomniałem. Ciąża szympansicy trwa tyle samo czasu co ciąża kobiety, a dziewięć miesięcy to długi okres oczekiwania na poród. W początkach ciąży Sheena cierpiała na wstrzymanie płynów, miała opuchnięte i zapewne bardzo obolałe kończyny, stopy i twarz. Często zdarza się to brzemiennym kobietom, więc po naradzie z naszym lekarzem - do którego zwracaliśmy się zawsze, tak jak do weterynarzy, gdy coś dolegało małpom - zdołaliśmy w nią wmusić pastylki. Przyniosły jej znaczną ulgę i z czasem obrzęki znikły. Pominąwszy jej zapotrzebowanie na płyny, zwiększone z jednej do siedmiu kwart dziennie, nic nie wskazywało na bliski termin szczęśliwego wydarzenia. Akurat podczas zebrania zarządu, gdy dyskutowaliśmy o konieczności budowy nowych klatek, potrzebie zakupu nowych zwierząt i podobnych ważkich problemach, drzwi gabinetu otwarły się, a do środka bezceremonialnie wtargnęła Jacąuie. - Prędko! - krzyknęła na mnie ku zdziwieniu obecnych. - Sheena zaraz się rozsypie! Jacąuie pognała do domu ssaków, ja zerwałem się, porozrzucałem papiery i popędziłem za nią. Rzecz jasna, takie zachowanie było kompletnie zaskakujące dla członków mojego biednego komitetu, bo nie wiedzieli, że w naszym języku „rozsypywać się" znaczy rodzić, a ponieważ nigdy nie widziałem rodzącej szympansicy, nie chciałem przepuścić tej okazji. Pobiegłem przez dziedziniec do domu ssaków i zdyszany zatrzymałem się z poślizgiem przed klatką Sheeny. Siedziała na półce, zwrócona do nas tyłem, i parła, a my widzieliśmy sam czubek głowy maleństwa. Po chwili wstała i zaczęła mościć gniazdo ze słomy; od czasu do czasu przerywała pracę, aby się trochę natężyć, ale nic nie wskazywało, aby źle się czuła. Raz po raz sięgała do tyłu i palcami dotykała wystającej główki szympansiątka, wielkości mniej więcej gęsiego jaja, nadal jednak nie zdradzała prawdziwych objawów wyczerpania. Po półgodzinnym chaotycznym budowaniu gniazda, przerywanym niekiedy na parcie i przechadzanie się po pomoście, Sheena raptem stanęła zwrócona do nas, w rozkroku, podparta tylko lewą ręką. Teraz zaczęła przeć jakby o wiele bardziej energicznie, po czym - ze zdumiewającą prędkością - nagle sięgnęła prawą ręką do tyłu i w na- stępnej chwili przeniosła oseska na przód, tak że znalazł się na jej dłoniach. Wszystko to odbyło się w takim tempie, że prawie nie dałoby się sfotografować. Małe leżało z główką lekko przechyloną na bok. Mnie najbardziej zainteresował wyraz absolutnego niedowierzania na twarzy Sheeny. Myślała zapewne, że wydostaje się z niej coś takiego, jak wyjątkowo duża kupka, a tymczasem, wbrew swoim oczekiwaniom, trzymała w złożonych dłoniach swoją malutką kopię. W tym momencie szympansiątko wrzasnęło głosem tak donośnym i ostrym, że gdybyśmy uważnie się nie przyglądali, przypisalibyśmy ten okrzyk Sheenie. Jej reakcja była natychmiastowa. Gwałtownym ruchem przycisnęła maleństwo do piersi, zasłaniając je obiema rękami. Od chwili narodzin do tego gestu upłynęło najwyżej cztery czy pięć sekund. Przez dwie, trzy minuty szympansica siedziała, mocno tuląc do piersi dziecko, po czym stopniowo zwolniła uchwyt i zaczęła je oglądać. Najpierw zabrała się do czyszczenia czubka czaszki; lizała go i ssała, czasami cały znikał w jej pysku, a ponieważ wiedziałem, jakie ma duże i dobrze wykształcone zęby, przerażeniem napawała mnie myśl, że może ssąc albo za mocno gryząc miękką czaszkę zabić noworodka. Ale chyba ssała bardzo delikatnie, bo maleństwu nie sprawiało to najmniejszej różnicy. Potem zaczęła mu czyścić ręce i nogi, ssać każdy palec z osobna i bardzo dokładnie oblizywać dłonie. Z kolei podniosła dziecko, robiąc z rąk coś w rodzaju kołyski, i wzięła się do wylizywania mu oczu; czasami odrywała się od tej pracy i wydmuchiwała powietrze przez usta ściągnięte tak, że przypominały malinę. Nie potrafiliśmy powiedzieć, czy w ten sposób spryskiwała śliną czyszczone miejsce, czy wyrażała miłość. Rzecz dość dziwna, w ogóle nie zamierzała oczyścić maleństwu ciałka. Pępowina była długa, o średnicy mniej więcej cala, a przytwierdzone do niej łożysko musiało mieć ze dwanaście cali na osiem. Dopiero po oczyszczeniu noworodka Sheena zdała sobie sprawę z istnienia pępowiny i łożyska i dosyć się nimi zaniepokoiła. Lewą rę- ką przycisnąwszy do siebie dziecko, zaczęła się przechadzać tam i z powrotem po półce. W prawej ręce trzymała pępowinę i dyndające na niej łożysko, które czasami kładła na słomie, starannie nią nakry- wała i udeptywała, po czym cofała się i siadała, jakby w przekonaniu, że tym sposobem pozbyła się irytującego przedmiotu. Po paru minu- tach docierało do niej, że maleństwo jest nadal połączone z łożyskiem pępowiną, więc powtarzała przedstawienie. Przez następne pół godzi- ny ze sześć, siedem razy zagrzebywała łożysko w słomie. Raz pode- szła na brzeg półki i ku naszemu przerażeniu zaczęła kołysać zwieszo- nym w dół łożyskiem jak wahadłem. Gdyby je upuściła i gdyby ze- rwała się pępowina, szympansiątko mogłoby się wykrwawić na śmierć. Do tej pory zdążyli już przyłączyć się do mnie członkowie ko- mitetu i nasz lekarz, który akurat odwiedzał któregoś chorego pra- cownika. Patrzyli zafascynowani, ale kiedy Sheena zaczęła kołysać łożyskiem, zwieszonym z półki, lekarz w przerażeniu odwrócił głowę. - Po prostu nie mogę na to patrzeć - powiedział. - Strach pomy- śleć, co się stanie, jeśli je upuści. Na szczęście jednak Sheena wzięła łożysko do ręki, tak że niebez- pieczeństwo przestało zagrażać. Nieco później zeszła z półki i pocią- gnęła za sobą trochę słomy, zapewne w nadziei, że tą metodą uwolni się zarówno od pępowiny, jak od łożyska, ale po upływie minuty z powrotem wdrapała się na półkę. W ciągu godziny pogodziła się z pępowiną i łożyskiem jako niepo- ręcznymi, lecz potrzebnymi elementami macierzyństwa, po czym za- częła dokładniej badać łożysko, szturchać je i oblizywać palce. Upły- nęło kolejne pół godziny, zanim je wzięła i zabrała się do jedzenia - w dość dziwny sposób - raczej jakby uznała, że tylko tak może się go po- zbyć, niż jakby jej to sprawiało przyjemność. Po pewnym czasie zjadła mniej więcej połowę. Dość wysoko podniosła noworodka, o ile jednak mogliśmy zobaczyć, nie starała się pokazać mu, gdzie ma brodawki. Dosyć nas to niepokoiło, ponieważ niejednokrotnie po pierwszym po- rodzie, jeżeli matka instynktownie nie pokaże oseskowi piersi albo trzyma go za nisko, tak że nie może do nich dosięgnąć, potrafi zagło- dzić go na śmierć. Ale Sheena trzymała dziecko dostatecznie wysoko, ono zaś, chwytając ją dziąsłami, wkrótce natrafiło na piersi. Widzieli- śmy, że ssie zarówno z prawej, jak z lewej. Odżywiało się przez krótką chwilę, po czym, ku naszemnu zdumieniu, zaczęło wydawać typowe dla szympansa odgłosy powitalne - „eh, eh, eh, eh, eh" - na które Shee- na zareagowała wielkim podnieceniem, mocniej przycisnęła malca do piersi i patrząc mu w twarz, co jakiś czas wylizywała mu ślepka. Tej nocy ułożyła się do snu na prawym boku, z dzieckiem przy piersi, my zaś odetchnęliśmy z ulgą, bo do tej pory wszystko szło dobrze. Nazajutrz pępowina podeschła, podobnie jak łożysko, ale Sheena już nie zamierzała go zjeść. Trzeciego dnia całkiem sucha i krucha pępowina ułamała się ku wyraźnej uldze Sheeny. Z radością obser- wowaliśmy rozwój maleństwa; wyglądało na to, że je dobrze, a Sheena ma pod dostatkiem mleka. Nie muszę mówić, że pracownicy domu ssaków wyglądali na dosyć zadowolonych z siebie, bo przecież w niewoli trudno jest się dochować szympansiątka. Nie udało się to nawet w niektórych najstarszych ogrodach zoologicznych na kontynencie europejskim - na przykład w antwerpskim, założonym sto lat temu - więc mieliśmy powody do dumy. Maleństwo rozwijało się znakomicie, Sheena zaś okazała się dobrą matką. Wkrótce zaczęło łazić po podłodze klatki i niekiedy wspinać się na drążki, lecz wystarczyło mu pisnąć, a Sheena natychmiast rzucała się w jego stronę i opiekuńczo przygarniała je do piersi. Mniej więcej po czterech miesiącach Muffet, bo takie imię nadaliśmy szympansiątku, zaczął zdradzać zainteresowanie owocami. Początkowo chyba ich nie jadł, tylko obracał je w pyszczku, ale niebawem zaczął jeść, jak również pić mleko z butelki. Zauważono też, że w wieku jakichś czterech miesięcy nauczył się bawić słomą. Łaził po całej klatce, zbierał słomę i układał w jednym miejscu na kupkę. Nie wyglądało to na moszczenie posłania, tylko na zwykłą zabawę. Po dalszych dwóch tygodniach tej działalności ktoś zobaczył, że zbiera, układa i udeptuje słomę na półce, budując takie samo miniaturowe gniazdo, jakie co wieczór robiła jego matka. Niestety Muffet przestał się dobrze rozwijać. Obserwowałem go bacznie i pewnego dnia nie spodobał mi się sposób, w jaki się porusza. Ruchy kończyn miał nie tak szybkie i pewne, jak w tym wieku powinien. Kiedy zaś wspiął się po siatce i zaczął ssać jeden z prętów, spostrzegłem, że dziąsła ma nienaturalnie blade. Wspomniałem o tym Jeremy'emu, a on i właściwie wszyscy inni pracownicy, włącznie z Jacąuie, poszli i przyjrzeli mu się dokładnie. Zgodzili się ze mną co do bladości dziąseł, ale nie co do ruchów. Wciąż obstawałem przy tym, że według mnie porusza się z dziwnym wysiłkiem jak na szympansa w jego wieku. Podczas następnej wizyty Tommy'ego Begga napomknąłem mu o tym i zgodziliśmy się zwiększyć Muffeto-wi dawkę witaminy B12, którą już dostawał, co miało go wyleczyć z lekkiej, jak się wydawało, anemii. Po upływie paru tygodni stało się jasne, że Muffet cierpi na bardzo poważną dolegliwość i że trzeba będzie podjąć próbę leczenia; mogli- śmy jednak coś zrobić dopiero po odebraniu go Sheenie. Uśpiliśmy ją więc za pomocą pistoletu pneumatycznego, a kiedy straciła przytom- ność, zabraliśmy Muffeta z klatki. Choć zrobiliśmy to możliwie naj- wolniej i najdelikatniej, musiał chyba przeżyć silny wstrząs. Był z nami oswojony, przywykł jednak widzieć nas po drugiej stronie ogrodzenia, więc nagłe oderwanie go od ciała matki wywołało zapaść. Twarz i język mu posiniały, zakrztusił się i przestał oddychać. Próbowaliśmy mu robić sztuczne oddychanie i oddychanie usta w usta, wstrzyknęliśmy mu analeptyk. Ten lek pobudzający odniósł pewien skutek, znów zrobiliśmy sztuczne oddychanie i Muffet zaczął sam oddychać. Po dziesięciu minutach jednak serce przestało mu bić, oddech się urwał. Zastosowaliśmy wszelkie możliwe środki, ale na próżno. Bardzo przygnębieni - rzecz zrozumiała - zleciliśmy zrobienie Muffetowi sekcji, w nadziei że jej wyniki wskażą na przyczynę śmierci, co w przyszłości pomoże nam właściwie postępować z innymi szympansiątkami, które może urodzić Sheena.Te wyniki były bardzo interesujące, bo świadczyły, że zwierzę może cierpieć na poważną chorobę i nie mieć żadnych zewnętrznych objawów, które występują dopiero po dłuższym czasie. Stwierdzono, że Muffet miał lewe ramię trwale zgięte, łokieć nieruchomy, a kości kończyn niedostatecznie zwapniałe. Dolne lewe żebra były zniekształcone i wklęsłe. Wykryto również rozległe owrzodzenie w okolicy serca - chociaż w samym sercu nie było żadnej nieprawidłowości anatomicznej - i to uznano za przyczynę śmierci. Wynik sekcji nieco nas pocieszył, kończył się bowiem słowami: „Ten okaz był bez wątpienia bardzo zahamowany w rozwoju i wątpliwe, czy leczenie, nawet podjęte we wczesnym okresie życia, okazałoby się skuteczne". Dowiedzieliśmy się więc przynajmniej, że po pierwsze, Sheena nie dostaje widocznie dość wapnia w pokarmie, a po drugie, że nie ponosimy odpowiedzialności za śmierć Muffeta, gdyż wada serca dałaby o sobie znać wcześniej czy później, niezależnie od tego, czy wyjęlibyśmy go z klatki, czy nie. Słaba to jednak pociecha. Niedługo potem Sheena znów zaszła w ciążę. Tym razem poród odbył się w środku nocy, a na świat przyszła samiczka, silna i zdro- wa, która w czasie, kiedy to piszę, ma około dwóch lat, jest odłączona od matki i czuje się znakomicie. Nie występuje u niej żaden z tych objawów co u Muffeta. Naturalnie w późniejszym okresie drugiej ciąży zwiększyliśmy Sheenie dawkę żywieniową, aby pokryć niedobór wapnia w jej mleku, i według mnie Alexa zawdzięcza zdrowie dodatkowym witaminom, które dawaliśmy jej matce. Tak więc śmierć Muffeta choć czegoś nas nauczyła. Po jakimś czasie przeżyliśmy kolejne radosne wydarzenie. Jeremy przyleciał do mojego gabinetu bardzo podniecony, z zaczerwienionym nosem i rozwianymi długimi blond włosami. - To gerezy! - powiedział. - Mają małe! Było to niewiarygodne. Oprócz nas tylko jedno zoo na świecie ma ten gatunek gerez, a o ile wiedzieliśmy, nigdy jeszcze nie udało się ich rozmnożyć w niewoli. My święciliśmy triumf, bo zdołaliśmy zainstalować je w zoo, utrzymać przy życiu i w zdrowiu; gdybyśmy zdołali wychować małpkę, triumf byłby podwójny. Pognaliśmy do klatki popatrzeć. Trzy samice współubiegały się o trzymanie maleństwa, które, jak wszystkie gerezy, przyszło na świat śnieżnobiałe, więc bardzo trudno było odgadnąć, która jest jego matką. Nie mieliśmy pewności, jak zachowują się gerezy w stanie naturalnym. Niewykluczone, że podobnie jak w grupie pawianów wszystkie samice po kolei „matkują" noworodkowi. Ale ponieważ podawały go sobie z rąk do rąk i tak silnie ciągnęły, postanowiliśmy ustalić, która jest matką, zanim mu zrobią krzywdę. Weszliśmy do klatki, wynieśliśmy oseska, po czym prędko go zważyliśmy i określiliśmy jego płeć. Dzięki temu przekonaliśmy się, która samica jest matką, bo najmniejsza z nich podeszła do siatki i energicznie próbowała odzyskać dziecko. Dwie pozostałe zamknęliśmy w sypialni, oseska zaś oddaliśmy matce. Trzymaliśmy ich osobno przez parę dni, dopóki nie nabraliśmy pewności, że małpiąt-ko ssie dobrze i jest dość silne, aby znieść opiekę „matek". Po powrocie dwóch samic do klatki doszło do paru drobnych utarczek, bo próbowały zawładnąć maleństwem, kiedy jednak nie zdołały go złapać, usiadły spokojnie i zaczęły się iskać. Już po paru godzinach matka często pozwalała im je trzymać, ledwie jednak pisnęło przenikliwie, odbierała je szybko i ze zdecydowaniem. Złośnik, bardzo władczy wiktoriański ojciec w tej grupie, niezbyt się dzieckiem interesował, wciąż odpychał je na bok, a czasami wy- pędzał matkę i małe z wewnętrznego pomieszczenia. Na ogół nie po- święcał mu uwagi i siedział ze swym zwykłym wyrazem wyniosłości i obojętności, jakby był panem wszystkiego, co może objąć wzro- kiem. Maleństwo rozwijało się doskonale i wyrosło na dorodną sa- micę. Nazwaliśmy ją Ann, bo przewiezienie gerez na Jersey było przede wszystkim zasługą Ann Peters. Od tej pory co jakiś czas wy- dawały na świat młode i teraz ich grupa liczy dwanaście sztuk. Jak mówiłem, jesteśmy jedynym zoo na świecie, w którym udało się je rozmnażać, co uważamy za jedno z naszych największych osiągnięć. Nie dając się zakasować, Bali też zaszła w ciążę. Bardzo nas to pod- nieciło, jest bowiem rzeczą szczególnej wagi, aby orangutany roz- mnażały się w niewoli, jako że dzisiaj morduje się je w takim tempie, iż zdaniem ekspertów już za dziesięć, dwadzieścia lat mogą wyginąć w stanie dzikim. Bali odznacza się wyjątkowo miłym usposobieniem i wrodzoną łagodnością, dzięki czemu mieliśmy o wiele łatwiejsze za- danie, bo mogliśmy wchodzić do klatki i przeprowadzać okresowe badania. Brzuch rósł jej coraz bardziej i naszym zdaniem dawno już powinna urodzić. Zaczęło nas to trochę martwić. Nieraz już wspo- minałem, że podobnie jak w większości ogrodów zoologicznych na kontynencie, oprócz weterynarzy również nasz lekarz opiekuje się małpami, tak przecież podobnymi do ludzi, że czasem potrafi lepiej od weterynarza postawić diagnozę. Pewnego dnia, gdy dyskutowali- śmy o ciąży Bali z Jeremym, w zoo z jakiegoś innego powodu zjawił się lekarz. Rozmowa zeszła na dziecko Bali, a ja wyraziłem opinię, że wszystko to wygląda mi na mistyfikację. - Cóż, gdybym mógł przyłożyć jej stetoskop do brzucha - rzekł Mikę - niewykluczone, że usłyszałbym tętno dziecka. Czy jest nie- groźna? - O, tak - zapewnił Jeremy. - Całkowicie. Udaliśmy się do domu ssaków. Za Jeremym wszedł do klatki Mikę, przykucnął na słomie, założył sobie stetoskop na szyję, po czym powoli i ostrożnie zaczął się zbliżać do Bali, nie przestając do niej mówić. Bali leżała niczym ryży, kosmaty Budda i z zainteresowa- niem śledziła go łagodnymi, migdałowymi oczami. W końcu Mikę podpełznął na tyle blisko, że po włożeniu stetoskopu do uszu zaczął delikatnie przyciskać słuchawkę do brzuszyska Bali. Zafascynował ją ten miły pan, bo tak łagodnie do niej przemawiał i przyciskał jej do brzucha coś, co chyba warto byłoby zbadać, coś przymocowanego do dwóch długich rurek, może nadających się do zjedzenia. Sięgnęła ostrożnie i dotknęła stetoskopu, lecz Jeremy zmusił ją do cofnięcia ręki. Po dobrej minucie osłuchiwania Mikę wyjął stetoskop z uszu. - No i? - zapytałem niespokojnie. - Słyszysz coś? - Właściwie nie - odparł Mikę. - Jakby podwójne tętno, które mogłoby być uderzeniami serca płodu, ale on źle leży. Byłoby łatwiej, gdyby się nieco dźwignęła. Jeremy spróbował posadzić Bali, ona jednak nie zamierzała zmie- niać pozycji. Sprawiało jej przyjemność takie leżenie, a ten dziwny mężczyzna mógł przez cały dzień dźgać jej brzuch, jeśli to lubił. Udało nam się trochę przesunąć ją na bok. Mikę spróbował raz jeszcze. Znowu dosłuchał się cichego podwójnego tętna, ale nie był pewny, czy to bicie serca płodu. Na tym musieliśmy poprzestać. Mikę wylazł z klatki i strzepnął słomę z nieskazitelnego ubrania. - Nie mogę za nic ręczyć - powiedział. - Sądziłbym, że jest w cią ży, ale naprawdę w tej pozycji, w jakiej ona leży, nie mogłem wysłu chać wyraźnego tętna. Niestety będziecie musieli zaczekać. Tak też zrobiliśmy. Bali wciąż się zaokrąglała, łagodniała i była coraz bardziej ospała. Aż pewnego dnia Jeremy z samego rana poszedł do domu ssaków i ku swemu wielkiemu zmartwieniu zobaczył, że Bali urodziła, ale maleństwo nie żyje. Wyciągnął je z klatki i zbadał. Musieliśmy źle obliczyć czas ciąży Bali, bo choć idealnie ukształtowane, niewątpliwie przyszło na świat za wcześnie i między innymi dlatego martwe. Nie należy to jednak do rzadkości w przypadku pierwszej ciąży wszystkich dzikich zwierząt. Pocieszaliśmy się trochę, że choć według nas Bali była jeszcze za młoda, aby się rozmnażać, urodziła małe, które byłoby bardzo dorodne i zdrowe. Więc trzymaliśmy kciuki w nadziei, że następnym razem nam się poszczęści. Bali musiało chyba sprawiać przyjemność to cackanie się z nią w okresie ciąży, bo już wkrótce zaczęła znowu zdradzać wszystkie jej objawy. Więc znowu ją rozpieszczaliśmy; rozdzieliliśmy ją z mężem; dawaliśmy jej najwymyślniejsze przysmaki; i znów przyszedł dobro- duszny mężczyzna, wlazł do klatki i w różnych miejscach przyciskał jej stetoskop do brzucha - bez żadnego rezultatu. Trzymaliśmy ją z dala od Oskara jeszcze długo po terminie, w którym powinna była urodzić małe, jeśli w ogóle miała to zrobić. Uznaliśmy, że tym razem ciąża jest urojona, co się potwierdziło, ledwie bowiem umieściliśmy ją w klatce z Oskarem, brzuch i piersi jej zmalały. Zirytowaliśmy się, że nas tak nabrała, nadal jednak nie tracimy nadziei, że kiedyś urodzi. Znowu nadeszła wiosna i jeszcze raz obaj z Shepem myśleliśmy niemal wyłącznie o rozmnożeniu uszaków białych. Kogut w dalszym ciągu mocno kulał i ani przez chwilę nie sądziliśmy, że będzie mógł deptać kurę. Rozważaliśmy możliwości sztucznego zapłodnienia. Tę metodę dość powszechnie stosuje się w przypadku ptactwa domowego, niewiele doświadczeń przeprowadzono natomiast z ptakami dzikimi i choć zasięgaliśmy rady najwybitniejszych specjalistów na kontynencie i w Anglii, ich zgodna opinia brzmiała, że ponieważ mamy zaledwie parę tych tak rzadkich bażantów, wiązałoby się to ze zbytnim ryzykiem. Będziemy po prostu musieli dać im spokój i liczyć na poprawę stanu nogi koguta, a co za tym idzie na jajka od kury. Mniej więcej w tym czasie jak co roku pojechałem na urlop do Gre- cji. Oczywiście nigdy nie robię sobie „wakacji" w pełnym tego słowa znaczeniu, bo na ogół próbuję napisać książkę, korzystając z okazji, że nie dzwoni telefon, nic nie odrywa mnie od pracy i mogę odpowiednio się skupić. Po wyleżeniu się na greckim słońcu i nacieszeniu wiosennymi kwiatami i gajami oliwnymi wolno ruszyliśmy w drogę powrotną przez Francję, gdzie obżeraliśmy się do nieprzytomności. Catha i Jere-my listownie informowali mnie o tym, co się dzieje pod moją nieobecność, a w razie pilnej potrzeby zawsze wiedzieli, gdzie mnie złapać pod telefonem i wezwać do domu. Na szczęście jednak nie zaistniała po- trzeba natychmiastowego powrotu. Jeremy dokonał cudownej wymiany ze Smithsonian Institution w Waszyngtonie i zdobył dla nas kilka różnych rodzajów tenreków - dziwnych, małych, owadożernych zwierzątek z Madagaskaru, podobnych do jeża, które są na liście za- grożonych gatunków - byliśmy więc bardzo zadowoleni, że mamy te grupy hodowlane. W połowie drogi przez Francję postanowiliśmy zadzwonić do Cathy, zapytać, jak się miewają tenreki, i w przybliżeniu określić datę naszego lądowania na Jersey. Siedziałem z Jacąuie przy obiedzie, niezdecydowany, czy zacząć od ecrevisses flambees, czy od ślimaków, i w zadumie popijałem smaczne białe wytrawne wino, kiedy kelner poinformował nas, że mamy połączenie z Jersey. - Ja porozmawiam - zaproponowała Jacąuie i wstała od stolika, podczas gdy ja zagłębiałem się w menu, a ślinka coraz bardziej mi ciekła. Jacąuie wróciła niebawem, taka rozpromieniona, że musiało się wydarzyć coś podniecającego. - Jakie masz nowiny? - spytałem. - Nie zgadniesz! - No, więc mów, nie chcę sobie łamać głowy. Powiedz. - Chodzi o uszaki. Kura zniosła dziewiętnaście jajek, a Shepowi wykluło się czternaście piskląt. Trudno opisać, co w tym momencie czułem. Pierwszą reakcją było zwykłe niedowierzanie; drugą silny dreszcz, który przebiegł mnie całe- go, bo gdyby udało nam się wychować czternaście uszaków białych, mielibyśmy największe stado reprodukcyjne, o jakim wiadomo poza granicami Chin. A gdyby te ptaki istotnie wyginęły w stanie natural- nym, mogliśmy z powodzeniem hodować je w niewoli i w ten sposób ocalić od całkowitej zagłady jako gatunek. Fundacja spełnia nareszcie funkcję, do jakiej została przeze mnie powołana. Zjedliśmy znakomity posiłek i oblaliśmy okazję o wiele za dużą ilością wina, a przez cały następny dzień, jadąc przez śliczne francuskie okolice, myślałem: Czternaście uszaków! Czternaście!... Razem z parą dorosłych szesna- ście... A jeśli kura w przyszłym roku równie dobrze się spisze... Mój Boże! Będziemy mogli rozprowadzić je po różnych ogrodach zoolo- gicznych, aby nie trzymać wszystkich jajek w jednym koszyku. Miałem głęboką nadzieję, że będą to zarówno kury, jak koguty... Będziemy musieli zrobić dla nich specjalne ptaszarnie. To szalenie ważne... I tak, z głowami pełnymi tych podniecających myśli, dotarliśmy na wybrzeże i przeprawiliśmy się na Jersey. Zaraz po przyjeździe do zoo posłałem po Shepa. - Cóż takiego słyszę? - powiedziałem. - Że pozabijałeś wszystkie uszaki białe? - To prawda - przyznał. - Żaden nie żyje. Bardzo mi przykro, ale tak już jest. Nie ma rady. - Chodź, bałwanie. Pójdziemy je obejrzeć. Zabrał mnie do specjalnego kurnika, gdzie zadumana kwoka gdakała nad pisklętami, które miały teraz około tygodnia. Wszystkie maleństwa były zdrowe i krzepkie, a ponieważ Shep zastosował duże środki ostrożności, aby je trzymać na absolutnie czystej ziemi, liczyliśmy, że przy odrobinie szczęścia uda nam się wychować całą gromadkę. Zaprosiłem Shepa do domu, otworzyłem butelkę szampana i uroczyście piliśmy za zdrowie nasze i uszaków białych. Po wszystkich zawodach i niepowodzeniach, jakie przeżyliśmy od chwili nabycia ptaków, była to dla nas chwila wielkiego triumfu. IX Rozkopywanie Popocatepetla Widoki znacznie umila i upiększa imponująca panorama pasm gór- skich, których fantazyjne wzniesienia składają się na istny cud natury. A dodatkiem do tego jest ciepły klimat oraz miejscowa flora i fauna. „Przewodnik po Meksyku" Pewnego dnia, po przeczytaniu korespondencji, przeglądałem różne periodyki, jakie pojawiają się na moim biurku, i zwróciłem uwagę na artykuł pana Normana Pellama Wrighta, zamieszczony w magazynie „Animals", a poświęcony dziwnemu małemu królikowi, zwanemu królikiem wulkanicznym albo teporingo. Wiedziałem o jego istnieniu, ale do czasu przeczytania artykułu nie zdawałem sobie sprawy, że grozi mu wytępienie. Teporingo żyje na bardzo ograniczonym obszarze; występuje tylko na paru wulkanach wokół miasta Meksyk. Jest mały i z kulinarnego punktu widzenia całkowicie bezużyteczny, ale mimo iż objęty ścisłą ochroną, służy miejscowym myśliwym do strzelania do celu i ćwiczenia psów myśliwskich. W zakończeniu swego artykułu pan Pellam Wright zwracał się z prośbą, aby jakiś ogród zoologiczny spróbował zdobyć trochę tych królików i hodować je w niewoli, na wypadek, gdyby miały wyginąć w stanie naturalnym. Uznałem to za zadanie dla naszej Fundacji. Zwierzątka te łatwo będzie nam trzymać z uwagi na ich małe rozmiary, a chociaż wie- działem, że przedstawiciele rodziny zajęcy czy królików z trudem znoszą niewolę, miałem pewność, że przy odrobinie cierpliwości i wytrwałości jakoś sobie poradzimy. Siedziałem zadumany i roz- trząsałem związane z tym problemy. Po pierwsze, zajrzałem do moich informatorów i wyczytałem w nich, że będziemy mieli trudności z żywieniem, zbliżone do tych, jakie napotykaliśmy w przypadku ge-rez, bo króliki wulkaniczne żyją w lasach sosnowych na dużych wy- sokościach, w wysokiej trawie zacaton. Jedzą chyba niemal wyłącz- nie tę trawę, więc nie wiadomo, czy polubią inne zieleniny. Po dru- gie, bardzo poważną komplikację może stanowić sprawa wysokości, bo musielibyśmy przewieźć je samolotem z Meksyku na Jersey, co oznaczałoby, że z około dziesięciu tysięcy stóp nad poziomem morza przeniosłyby się właściwie na sam jego poziom. Byłem jednak prze- konany, że te dwie trudności tak czy inaczej da się przezwyciężyć. Dość długo o nich myślałem, ale tymczasem niejedno miałem do zrobienia. Nie mogłem po prostu wskoczyć na statek i natychmiast popłynąć do Meksyku. Utkwiło mi to w głowie, a gdy się tak zasta- nawiałem, nadszedł list od pana Pellama Wrighta. Dziwnym zbie- giem okoliczności miałem akurat sam do niego napisać w zaprząta- jącej nas obu sprawie królików wulkanicznych. Tymczasem on wyja- śniał, że słyszał o naszej Fundacji i o tym, co usiłujemy robić, więc ośmiela się zwrócić naszą uwagę na królika wulkanicznego, który powinien nas zainteresować. Obiecywał osobiście udzielić mi wszel- kiej możliwej pomocy i wsparcia, gdybym podjął próbę złapania kil- ku zwierzątek. Cóż, jeśli o mnie chodzi, to przesądzało sprawę. Po- minąwszy wszystko inne, oboje z Jacąuie zawsze marzyliśmy o pre- tekście wyprawy do Meksyku, a ten był znakomity. Wywieźć zwierzę, objęte ścisłą ochroną, z kraju jego pochodzenia nie jest tak łatwo, jak się na pozór wydaje, nawet jeśli to robi uznana organizacja naukowa, toteż zarówno pan Pellam Wright, jak i ja, musieliśmy prowadzić długotrwałą korespondencję z rządem meksy- kańskim, zanim w końcu uzyskałem zgodę na wyjazd i próbę schwy- tania królików wulkanicznych. Z różnych lektur dowiedziałem się, że w Meksyku są jeszcze trzy inne gatunki, którym w stanie natural- nym grozi zagłada i które też są objęte ścisłą ochroną, a mianowicie kwezal herbowy - piękny zielono-złoty ptak o szkarłatnej piersi i długich, lśniących piórach ogona; czubacz szyszkonos - ptak wiel- kości mniej więcej indyka, z dziwnym, spiczastym guzem u nasady dzioba, podobnym do rogu nosorożca; i grubodzioba meksykanka - jasnozielony ptak z maską szkarłatnych piór na twarzy i plamami szkarłatu na skrzydłach i udach. Władze meksykańskie zezwoliły mi na schwytanie królików i papug, ale nie czubaczy i kwezali, ich zda- niem zbyt rzadkich. Władze miały zresztą własne pomysły - które niebawem zamierzały wprowadzić w życie - na kontrolowanie ob- szaru występowania tych ptaków. Uzyskanie połowy zezwoleń prze- szło moje najśmielsze oczekiwania i bardzo mnie ucieszyło. Zaczęliśmy układać plany podróży. Należało zaprojektować i zbudować składane klatki; zapakować różne artykuły żywnościowe; zrobić gniazda; a co najważniejsze, znaleźć statek, zawijający do Vera Cruz, meksykańskiego portu, położonego najbliżej stolicy, bo wiedziałem, że będę musiał pojechać do miasta i w pas kłaniać się władzom. Wreszcie, po kilku miesiącach ciężkiej pracy, mnóstwie te- lefonów i pisaniny wszystko było gotowe i wsiedliśmy na statek, od- pływający do Meksyku. Oprócz Jacąuie i mnie w wyprawie uczestniczyli: Shep - ponieważ mieliśmy chwytać ptaki, uznałem, że on się do tego najlepiej nadaje, a zresztą, ilekroć jest to możliwe, chętnie zabieram członków personelu po kolei - moja sekretarka Doreen (Ann Peters zmieniła pracę) i Peggy Caird, nasza bardzo bliska przyjaciółka, długoletnia współpracownica BBC, teraz wykonująca wolny zawód. Poprosiłem, aby się do nas przyłączyła, bo uważałem, że mogłaby zrobić interesujące nagrania, które byłyby uzupełnieniem zdjęć z polowania na króliki. Doreen zabierałem jako wyśmienitego kierowcę, na pewno przydatnego w tych częściach Meksyku, jakie mieliśmy odwiedzić, a zresztą po drodze zamierzałem pisać następną książkę. Cztery tygodnie później parowiec „Remshied" zawinął do Vera Cruz, a ja wyszedłem na pokład i zapatrzyłem się w widoczną część miasta. Wyglądało na wesołe, pełne życia i ciepła, a w powietrzu unosiły się przyjemne wonie, toteż natychmiast uznałem, że Meksyk bardzo mi się podoba. Niemądrze jest polegać na pierwszym wrażeniu, o czym przekonałem się już wkrótce, po wejściu do komory celnej. Na całym świecie celnicy skłonni są w najlepszym razie robić trudności, a potrafią być dwa razy bardziej dokuczliwi w stosunku do kogoś takiego jak ja, kto musi wwozić tak zróżnicowany sprzęt, począwszy od maszynek do mięsa, a na strzykawkach skończywszy. Naprawdę nie wierzą, że jedynym celem jego podróży jest chwytanie zwierząt, i traktują go jak wysoce podejrzanego komiwojażera. Nasz sprzęt, spiętrzony na ławie, osiągał długość około dwudziestu pięciu stóp, co każdemu celnikowi musiało dawać do myślenia. Zdumiałem się, że odprawy dokonuje kobieta, w dodatku przystojna. Wyglądała jak Eartha Kitt w powiększeniu i z miejsca wzbudziła moją sympatię. W szykownym zielonym mundurze, z piękną jasnobrązową twarzą działała krzepiąco i nabrałem pewności, że doskonale się porozumiemy. Serce we mnie zamarło, kiedy groźnym spojrzeniem obrzuciła długi rząd naszych bagaży. Wyglądało na to, że nie będzie taka, jak się spodziewałem, czyli według południowo- amerykańskiego określenia, „simpatica". Na szczęście miałem tłu- maczkę w osobie Peggy, bo mój hiszpański nie pozwalał na udzielanie meksykańskiej celniczce skomplikowanych wyjaśnień, dlaczego chwytam zwierzęta. Na początku dość od niechcenia pootwierała nasze walizki i wtykała w nie ręce. Wydało mi się, że w tym tempie będzie to robić wiele godzin, jeśli nie dni. Kiedyś w Argentynie skonfiskowano mi na cle cały sprzęt i odzyskiwałem go przez parę tygodni, a dopiero potem mogłem przystąpić do właściwej pracy. Nabrałem strasznych podejrzeń, że ta historia powtórzy się w Meksyku. Eartha Kitt zakwestionowała zawartość trzeciej walizki (a na kontrolę czekało jeszcze ze czterdzieści), po czym obrzuciła Peggy dość pogardliwym spojrzeniem. - Wszystko to należy do państwa? - zapytała. - Tak - odparła Peggy. Po chwili zastanowienia celniczka odwołała Peggy na drugi koniec lady. Peggy wróciła z figlarnym błyskiem w brązowych oczach. - Mówi, że chce dostać gratyfikację - powiedziała. - Gratyfikację? - powtórzyłem zdziwiony. - Cóż takiego masz na myśli? - Ona mówi, że jeśli ją zadowolimy, nie będzie sobie zawracać głowy resztą bagażu. Wpatrywałem się w Peggy z absolutnym niedowierzaniem. - Ale czy ona nie ma męża? - spytałem. - To bardzo dziwny sposób kontrolowania bagażu. - Nie, nie! - zaprzeczyła Peggy z chichotem. - Jej chodzi o coś w rodzaju łapówki. , - Wielkie nieba! - wykrzyknąłem zaszokowany, bo nigdy w życiu nie próbowałem przekupić celnika. To prawie tak, jakbym napluł w oko komisarzowi policji. - Ile, twoim zdaniem, powinniśmy jej dać? - zapytałem, kiedy szok minął. - Pójdę się dowiedzieć, ile chce. - Peggy podreptała na drugi koniec lady. Wróciła po krótkiej chwili. - Mówi, że wystarczy, jeśli jej damy trzysta pesos. - Ile to będzie na angielskie pieniądze? - Z dziesięć funtów. - Och, cóż, wszystko, byle załatwić te cholerne formalności. Wyciągnąłem portfel i wręczyłem Peggy pieniądze. Odeszła na drugi koniec lady, gdzie kobieta odprawiała inne osoby. Spodziewa- łem się, że łapówka zostanie wręczona z zachowaniem jakichś środ- ków ostrożności, Peggy zresztą również. Skradała się tam ukrad- kiem, niczym tajny agent, nie do końca pewien swego przebrania. Wreszcie celniczka ją zauważyła, przechyliła się nad leżącym na la- dzie bagażem i po prostu wyciągnęła rękę. Zaskoczona Peggy wci- snęła jej pieniądze i pędem wróciła do mnie. - Boże wielki - powiedziała. - Tak bez żadnych osłonek! - No, przynajmniej nas przepuściła - powiedziałem. Złapaliśmy starego tragarza o wyglądzie gnoma, a on wziął wszyst- kie nasze bagaże, złożył na stos i obiecał postarać się o ciężarówkę, która to zabierze, i o miejsce, gdzie będziemy mogli chwilowo oddać rzeczy na przechowanie. Bo zdążyłem dostrzec nową przeszkodę. Pod- czas gdy my z Peggy załatwialiśmy sprawę z celniczką, Jacąuie, Do- reen i Shep wypełniali formularze, niezbędne do wyładowania ze stat- ku land-rovera. Stali znękani i spoceni w drugim końcu budynku. - No - oznajmiłem wesoło - wszystko załatwione. Cały bagaż już po odprawie. Odbyło się to w mgnieniu oka... cudownie... Najlepszy na świecie system, jaki zdarzyło mi się widzieć w urzędzie celnym. - Więc lepiej chodź i spróbuj to załatwić - kwaśno zapropono- wała Jacąuie. - Okazuje się, że mamy dla land-rovera niewłaściwe papiery. - O Boże -jęknąłem. - Znowu? Celnik był czarujący, nie mógłby być grzeczniejszy. A zarazem bardziej stanowczy. Żywił poważne obawy, że mamy złe papiery, odpowiednich zaś nie można wydać na miejscu, tylko w Meksyku, w przedstawicielstwie Land-Rovera. Co proponuje? Wzruszył ra- mionami w ten wymowny latynoski sposób, jakby był kaczką i otrząsał się z wody. Seńor będzie musiał pojechać do Meksyku po właściwe dokumenty, a wtedy on odprawi samochód. Jest mu przy- kro, ale nic więcej nie może zrobić. Z ponurymi minami, zbici w gro- madkę, zastanawialiśmy się nad sytuacją. - Trudna rada - powiedziałem. - I tak mieliśmy na jeden dzień zatrzymać się w Vera Cruz, więc zarezerwowaliśmy miejsca w hote- lu. Będziemy musieli wynająć samochód i pojechać do Meksyku po te papierki. - Tak, chyba tak - przyznała Jacąuie. - Ale cóż za strata czasu i pieniędzy. Nie wiem, dlaczego tamci głupcy popełnili taki błąd w dokumentach. Doskonale wiedzieli, że samochód wwozimy tylko na parę miesięcy. - Nie warto o tym dyskutować - stwierdziłem. - Oddajmy resztę bagażu na przechowanie i rozgośćmy się w hotelu, skąd możemy podjąć działania. Tak też zrobiliśmy. Pewną rekompensatą za niepowodzenie, jakie nas spotkało, okazał się hotel Mocambo, położony niedaleko od Vera Cruz, tak dziwaczny i uroczy, że na krótką chwilę zapomnieliśmy o zmartwieniach. Po pierwsze, był olbrzymi i zaprojektowany przez architekta, który mo- im zdaniem ulegał za młodu silnemu wpływowi Salvadora Dali albo marzył o morzu, bo wszędzie poumieszczał stare koła sterowe. Na- wet w holu, ogromnym i okrągłym, jedno takie gigantyczne koło zwisało z sufitu. Musiało mieć ze dwadzieścia pięć stóp średnicy. W każdym oknie zamiast krat znajdowało się koło sterowe. Ściany zawieszone były obrazami żaglowców. Na resztę budowli -jej dosto- jeństwa nie oddaje skromniejsze określenie - składało się mnóstwo szerokich schodów, wiodących tu i ówdzie, balkonów z widokiem na drzewa i dalej na morze oraz przestronnych wewnętrznych dziedziń- ców z greckimi kolumnami, ustawionymi na chybił trafił bez żadne- go powodu. Zawodowy architekt niewątpliwie zwariowałby po jed- nej spędzonej tam nocy, ale mnie hotel wydał się tak niezwykły, że wręcz fascynujący. Przez resztę dnia załatwialiśmy wynajęcie samochodu, aby naza- jutrz rano pojechać do Meksyku, wieczorem zaś wybraliśmy się do Vera Cruz na pierwszą degustację meksykańskich potraw. Ostrzega- no nas przed ich ostrością, toteż bardzo mile zaskoczeni stwierdzili- śmy, że całkiem niepotrzebnie. Tak świeżych i pysznych ostryg jak małe ostrygi miejscowe nie próbowałem nigdzie na świecie, a wiel- kie, grube ostrygi, przecinane na pół i pieczone na płaskim kawałku blachy nad ogniem, smakowały wspaniale. Prażyły się we własnym sosie, skorupki zaś nabierały takiej kruchości, że nadawały się do je- dzenia wraz z zawartością; przypominało to chrupanie dziwnych ró- żowych biskwitów. Ponadto tortille, dla nas nowość, naleśniki, które się jadło w postaci dość sflaczałej (za tymi nie przepadałem) lub sma- żone, cienkie i kruchutkie jak biszkopty, z czarną fasolą i pysznym piekącym sosem z zielonej papryki. Obżarstwo poprawiło nam hu- mory. Nazajutrz rano Shep i Doreen zostali, aby się pławić w luksusach Vera Cruz, a my z Jacąuie i Peggy wyruszyliśmy samochodem do Meksyku. Przejeżdżaliśmy przez okolice niezwykłe i całkowicie nie- oczekiwane. W jednej chwili znajdowaliśmy się w jakby tropikalnej strefie wokół Vera Cruz, z ananasami, bananami i innymi owocami tropikalnymi, a już w następnej zaczynaliśmy się piąć w górę i krajobraz całkowicie się zmieniał; podzwrotnikowe drzewa, śliczny koloryt i piękne kształty. A potem, całkiem nagle, dotarliśmy do strefy lasów sosnowych, gdzie panował taki chłód, że musieliśmy naciągnąć swetry. Przecięliśmy rozległą, jałową równinę i raptem zamajaczyły przed nami wulkany: Popocatepetl, Ixtacihuatl i Ajusco, z wielką szarobiałą chmurą, skłębioną u ich podnóży. - To Meksyk - powiedziała Peggy. - Co?... Masz na myśli tę chmurę? - zapytałem. - Tak - odrzekła. - Podobno tak wygląda. To smog. Popatrzyłem na nią z niedowierzaniem. - Chcesz powiedzieć, że wszystko to smog? Przecież oni muszą się tam dusić. - Cóż - odparła Peggy - podobno mają najgorszy smog na świecie. - Boże! Przyjemnie będzie spędzić parę dni w tym mieście. Przejeżdżaliśmy przez peryferie, dosyć obskurne, ledwie jednak dotarliśmy do właściwego miasta, architektura, choć na ogół nowo- czesna, okazała się zupełnie ładna. Peggy nie myliła się co do smogu: powietrze przesycała wręcz nieznośna woń; spaliny z silników die- slowskich, dym, opary benzyny i zapachy ludzkie, wszystko przemie- szane tak, że we własnym odczuciu człowiek nigdy już nie będzie mieć takich płuc jak dotychczas. Jeśli utknął w korku, co nam często się przytrafiało, miał do wyboru: albo zamknąć okna i upiec się na śmierć, albo podjąć próbę oddychania co pięć minut i w ten sposób ratowania się przed rakiem płuc. Nie pojmuję, jak można mieszkać i pracować w Meksyku. Zatrzymaliśmy się w hotelu i podczas gdy Jacąuie i Peggy pojechały załatwiać sprawę land-rovera, ja, korzystając z okazji, zadzwoniłem do wszystkich osób, z którymi miałem nawiązać kontakt, zawiadomiłem je o naszym przybyciu i zamiarach. Poszedłem do pana Pellama Wrighta, ten zaś, szalenie życzliwy i uczynny, udzielił mi mnóstwa pożytecznych informacji. Później wybrał się ze mną do doktora Corzo, odpowiedzialnego za ochronę meksykańskiej fauny, i jego zastępcy, doktora Moralesa. Kiedy wy- jaśniłem doktorowi Corzo, o co mi chodzi, chętnie przystał na wszystko, ale - choć zaklinałem go ze łzami w oczach - odmówił mi zezwolenia na czubacza szyszkonosa. Mieli dla niego stworzyć spe- cjalny, odpowiednio patrolowany rezerwat, aby zapobiec kłusownic- twu. Choć przykro mi było, że w tej sprawie nie potrafię na doktora Corzo wpłynąć, cieszyłem się przynajmniej z konstruktywnych dzia- łań na rzecz zachowania czubaczy w stanie naturalnym. W tutejszym biurze Shella okazano nam wielką pomoc i pozwolo- no, aby na jego adres przychodziła do nas korespondencja. Wstąpiłem tam któregoś dnia, aby zapytać o listy, i przypadkiem zauważył mnie kierownik, pan McDonald, a następnie zaprosił do swojego gabinetu. - Wiem, że jest was pięcioro, ale może potrzebny wam jeszcze ktoś do pomocy? - zapytał. - Cóż... mógłbym - zacząłem ostrożnie, podejrzewając, że ma niezamężną ciotkę, która od dziecka przepada za zwierzętami i chęt- nie wzięłaby udział w ekspedycji. - Dlaczego pan pyta? - Pewien mój młody znajomy, pierwszorzędny facet, na wylot zna kraj, oczywiście mówi po hiszpańsku i też bardzo lubi zwierzęta. Za parę miesięcy ma wrócić na uniwersytet, ale obecnie dysponuje wolnym czasem, więc pomyślałem, czy wam się nie nada. I jest wła- ścicielem samochodu, co może być wygodne. Brzmiało to niesłychanie obiecująco. Potrzebowaliśmy drugiego wozu i pytaliśmy, za ile go można wynająć, lecz przy tutejszych astronomicznych cenach i naszych topniejących zasobach gotówki nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Jeśli ten gość ma własny samo- chód, problem zostałby rozwiązany. - Jak on się nazywa? - zapytałem pana McDonalda. - Dix Branch - odparł. - Mam go przysłać do hotelu? Do nicze- go to pana nie zobowiązuje. - Tak, proszę mu powiedzieć, żeby przyszedł wieczorem. Około piątej. O piątej zszedłem do holu hotelowego, gdzie czekał młody, do- brze zbudowany mężczyzna o rozlazłych ruchach i długich ciemnych włosach, które miały tendencję do opadania mu na czoło i dość za- dumane oczy. Z miejsca wzbudził moją sympatię, choć po pięciu mi- nutach rozmowy uznałem jego stosunek do życia za bardzo, jeśli nie za nazbyt poważny. Wyjaśniłem mu cel naszego przyjazdu i spyta- łem, jaki ma samochód. Odpowiedź, że mercedesa, poprawiła mi na- strój, a po obejrzeniu bagażnika stwierdziliśmy, że jest na tyle po- jemny, aby pomieścić połowę naszego sprzętu. Zaproponowałem po- krycie jego nieosobistych wydatków, jeśli weźmie udział w wyprawie i pomoże nam w pracy. Wyraził zgodę. Od tej pory oddawał nam nieocenione usługi. Nie tylko znał wszystkie główne i boczne drogi w mieście, lecz także wiedział, gdzie można najlepiej zjeść i kupić różne potrzebne nam rzeczy, na dodatek zaś odznaczał się niewyczerpaną cierpliwością w kontaktach z biurokratami, co było nam bardzo potrzebne na późniejszych etapach podróży. Jacąuie i Peggy bezskutecznie próbowały załatwić sprawę land-- rovera. Odsyłano je z urzędu do urzędu i pod koniec każdego dnia wracały kompletnie wyczerpane i podrażnione. Po tygodniu zastały mnie i Dixa w dziwnym, wypełnionym palmami holu hotelowym, gdzie popijaliśmy chłodne trunki. Znużone klapnęły na fotele. - Udało nam się - powiedziała Jacąuie. - Cudownie - wykrzyknąłem. - Ale ciebie to chyba za bardzo nie cieszy. - Rzeczywiście - odparła. - Wiesz co? Te durnie w Vera Cruz... to oni się pomylili. Papiery mamy w porządku. Mogli land-rovera odprawić od razu. Patrzyli na złe numery. Peggy stęknęła. - Nigdy w życiu nie chcę już oglądać żadnego urzędu - oświad- czyła. - Czy to znaczy, że możemy pojechać i odebrać land-rovera? - zapytałem. - Tak. Wszystko już załatwione - odrzekła Jacąuie. - Zadzwonili do Vera Cruz i miło mi powiedzieć, że ich porządnie obsztorcowali. Więc jutro możemy wracać. Następnego rana, w drodze do Vera Cruz, naszkicowałem mój plan Dixowi. Nie otrzymałem wprawdzie zgody na schwytanie czu-bacza szyszkonosa i kwezala, ale chciałem przynajmniej zobaczyć, jakiego typu okolice zamieszkują. W związku z tym zaproponowałem, aby najpierw, po odebraniu land-rovera i odpowiednim posortowaniu bagażu, przejechać w poprzek kraju, a następnie skierować się ku granicy z Gwatemalą, w rejony zamieszkane przez te ptaki. W ten sposób wyrobimy sobie dobre ogólne pojęcie o Meksyku, a na trasie jest co oglądać. Później wrócimy do stolicy, założymy tam bazę i na stokach wulkanów zapolujemy na króliki. Wyrwaliśmy naszego land-rovera z łap teraz już należycie uniżo- nych i skruszonych celników, posortowaliśmy bagaże w makabrycz- nej scenerii Mocambo i zostawiliśmy pod opieką pracowników hotelu rzeczy, które uznaliśmy za niepotrzebne. Po uporaniu się z tym byliśmy gotowi do drogi i pewnego ranka o świcie wyruszyliśmy w poprzek Meksyku, na wybrzeże Oceanu Spokojnego, a potem nad granicę gwatemalską. Chyba nigdzie na świecie nie przejeżdżałem przez tak niezwykle zróżnicowane okolice w stosunkowo tak krótkim czasie. Zrazu droga prowadziła przez równinne obszary wokół Vera Cruz, przez pod- zwrotnikowe strumienie i kanały, z mnóstwem żyjącego tam ptactwa. Na naszych oczach olbrzymie stada kacyków przelatywały nad drogą niczym gromady małych, czarnych srok o krótkich, grubych dziobach. W strumieniach i kanałach, gęsto zarośniętych rozmaitymi wodorostami, napotykaliśmy liczne długoszpony, te dziwne ptaszki o wydłużonych palcach, które umożliwiają im chodzenie po roślinach wodnych. Kiedy człowiek przypadkiem zobaczy, jak w podrygach pilnie suną po liliach wodnych, gęsto porastających kanały, może je wziąć za pardwy, lecz, spłoszone warkotem samochodów, wzbijają się w górę, powiewają długimi palcami i migają skrzydłami, od spodu żółtymi jak jaskier, na których z łopotem odlatują w bezpieczne miejsce. Widzieliśmy wiele rakojadów, według mnie najbardziej chyba ponurych przedstawicieli ptactwa wodnego; ze swymi dziwnymi, przyklapniętymi dziobami w kształcie łodzi, ukrytymi w piórach na piersi, i z dużymi, smutnymi oczami tworzą na drzewach roje, podobne do zgromadzeń smętnych Kaczorów Donaldów. Mijaliśmy wsie i miasta z rozmigotaną niebieską mgiełką drzew jacaranda i domami jakby przygniecionymi przez grube szale bugen- willi - purpurowych, różowych, pomarańczowych, żółtych, białych. Potem, gdy droga zaczęła się piąć pod górę, otoczył nas las nieomal tropikalny. Z gałęzi drzew spływały tu wielkie wodospady zielona- woszarej oplątwy brodaczkowatej, a pnie były nieraz prawie całkiem przysłonięte przez storczyki oraz inne rosnące na nich epifity. Stromizny wzdłuż drogi pokrywał dywan mniejszych roślin i krzewów, a zwłaszcza mnóstwa ogromnych paproci. Ten świat roślinny odznaczał się taką różnorodnością i niezwykłością, że przeklinałem swoją słabą znajomość botaniki. W trakcie naszej podróży przez ten wspaniały kraj zaczęło lać - i to tak, jak lać potrafi tylko w tropikach. Olbrzymie krople, ciężko padające z nieba, natychmiast zamieniły drogę gruntową w niebezpieczne grzęzawisko, a widoczność zmalała do paru cali. Jacąuie, Doreen i Shep jechali land-roverem, przed nimi zaś my z Peggy i Di- xem jego mercedesem, umyślnie w takim porządku, bo w razie gdy- by mercedes - z tej czy innej przyczyny - miał jakieś kłopoty, land-- rover zawsze mógł go wyciągnąć. Ponieważ ta szara płachta wody, lejącej się z nieba, ograniczyła widoczność prawie do zera, dla roz- weselenia czytałem urywki zachwycającego przewodnika, na który udało mi się natrafić w stolicy. - Nie zahaczamy o Acapulco, prawda? - spytałem Dixa, jako że o geografii Meksyku nadal miałem dość mgliste pojęcie. - Nie - odparł Dix markotnie - i nie radziłbym tam jechać. To tylko ośrodek rozrywkowy. - No cóż, z tego, co tu piszą, wygląda na fascynujący. Posłuchaj- cie: „Jego szczególna topografia oferuje wspaniałe panoramy: Spo- kojne, krystaliczne zatoki i zatoczki; plaże warte widzenia z uwagi na ogromne fale; woda jest ciepła, klimat ze słabymi wiaterkami, wiejącymi przez prawie cały rok, również (77 stopni Fahrenheita), więc należy się lekko ubierać. Na ogół świeci słońce, bo pada zazwy- czaj nocą. Miejscowi zachowali dawne obyczaje, zwłaszcza w dzie- dzinie stroju". - Cudownie - powiedziała Peggy. - Szkoda, że tam nie jedziemy. W tym momencie złapaliśmy gumę, toteż musieliśmy z Dixem wysiąść i zmienić koło we dwóch, choć to on odwalił większą część roboty. Zmoknięci do nitki wróciliśmy do samochodu i dalej w śli- maczym tempie posuwaliśmy się wśród ulewy. Po wytarciu twarzy, włosów i rąk powróciłem do przerwanej lektury przewodnika. - No, tam naprawdę powinniśmy pojechać - oświadczyłem. - Zechciejcie posłuchać: „Z uwagi na umiarkowany klimat, czyste nie bo i słońce, które świeci przez cały rok, można to uważać za idealne miejsce do wypoczynku. Gościnność i życzliwość mieszkańców mia sta sprawiają, że przybysz czuje się w nim jak u siebie w domu, pa nujący tam spokój zapewnia prawdziwe ukojenie tym, którzy chcieli by się odprężyć nerwowo po napięciu, jakie obecny sposób życia wywołuje nieomal wszędzie indziej. Należy odwiedzić parafię i ma lowniczy główny plac, jak również targowisko". Właśnie wtedy deszcz ustał, wkrótce wyjechaliśmy z tropikalnego la- su i w niezwykły, typowy dla Meksyku sposób znaleźliśmy się od ra- zu w sosnowym lesie na dużej wysokości. Ledwie niebo pojaśniało, zrobiliśmy postój na kawę, którą przezornie zabrała Jacąuie. Jeszcze przed dziesięcioma minutami lekko się pociliśmy w tropikalnym upale, a teraz powiało taką rześkością i chłodem, że musieliśmy wło- żyć wszystkie ciepłe rzeczy, jakie udało nam się znaleźć. Droga dosłownie oszalała, wijąc się opadała w doliny i wspinała po stromych zboczach, prowadziła dookoła i prosto. Im dalej, tym niezwyklejsza stawała się roślinność. W dolinach cechowała ją tropi- kalna bujność, a gdy po paru minutach wspinaczki krętą drogą wy- dostawaliśmy się na rozległy płaskowyż, skąpany w słonecznym bla- sku, suchy i spalony, porastały go rzędy całkowicie bezlistnych drzew o pniach w przepięknym, jedwabiście czerwonym kolorze. I pnie, i gałęzie były tak powykręcane, że odnosiliśmy wrażenie jaz- dy przez ciągnący się milami, olbrzymi, zastygły w bezruchu zespół baletowy. Po czym nagle, za kolejnym zakrętem, znikały wszystkie czerwone drzewa, a ich miejsce zajmowały podobne, tyle że o korze srebrzystoszarej i niemal metalicznym połysku w miejscach, gdzie padało na nią słońce. Te również nie miały liści. Za innym zakrętem zamiast drzew pojawiały się gigantyczne kak- tusy, niekiedy wysokości około dwudziestu stóp. Gęsto porastały zbocze, były zaś odmiany kandelabrowej, co znaczy, że od głównej łodygi odchodziły na boki wygięte ramiona, nadające im wygląd nie- zwykłych zielonych świeczników. Tutaj niemożliwe do zidentyfiko- wania jastrzębie powoli zataczały koła na błękitnym niebie, podobne do czarnych krzyżyków, a przez drogę niejednokrotnie przebiegała galopem kukawka srokata - dziwny ptaszek z grzebieniem, długim ogonem i olbrzymimi płaskimi stopami. W biegu kukawki niemal dotykały stopami brody, a pochylały się do przodu tak przejęte, jak- by próbowały pobić rekord prędkości. Ptactwo i niezwykle obfita szata roślinna budziły we mnie chęć robienia częstszych postojów po drodze, wiedziałem jednak, że skutek byłby fatalny, bo czasu w Meksyku mieliśmy niewiele, o czym decydowała ilość waluty, jaką niechętnie pozwolił nam wymienić Bank Angielski. Ścigaliśmy się z czasem. Wkrótce dojechaliśmy do miasteczka o nazwie Tulę. Zdziwiłem się, kiedy Dix starannie zaparkował samochód przy ogrodzeniu czegoś, co wyglądało na mały park z kościołem pośrodku. Land-rover na- tychmiast ustawił się za nami. - Po co się tu zatrzymujemy? - spytałem. - Żeby zobaczyć Drzewo - odparł Dix w swój normalny dość po- nury sposób, mówiąc o drzewie z dużej litery. - Peggy chciała je wi- dzieć. - Cóż to za Drzewo? - Byłem zaintrygowany. - Czyżbyś nie wiedział? - zawołała Peggy w podnieceniu. - To drzewo, które każdy w Meksyku przyjeżdża zobaczyć. Popatrzyłem na drogę. Prócz trzech bawiących się w kurzu dziewczynek, z oczami jak tarki i w wystrzępionych sukienkach, nie było widać żywej duszy. - Wydaje się, że nie jest to zbyt znana atrakcja turystyczna - za- uważyłem. - Ale musisz pójść i zobaczyć - powiedziała Peggy z powagą. - Cóż, w takim razie pójdę na pewno - obiecałem. Po wyjściu z samochodu usłyszałem niesamowity dźwięk fletu i głuche dudnienie bębna. Przez furtkę weszliśmy do niewielkiego parku wokół maleńkiego kościółka, a tam, spiętrzone nad nim, sta- rannie otoczone u podstawy płotkiem, strzelało w górę Drzewo. Za- tkało mnie na jego widok. Dech zapierała nie tyle niewiarygodna wysokość - w rzeczywistości widywałem chyba wyższe drzewa - ile sama jego masywność. Ogromna, niebotyczna, szeleszcząca wieża li- ści na pniu, na który gapiłem się z otwartymi ustami; pniu z korze- niami podporowymi wyzywająco wbitymi w ziemię, przez co wyglą- dał jak wczepiona w nią noga olbrzymiego ptaka. Nie znałem histo- rii ani wieku drzewa, lecz nawet ja, w swojej ignorancji, widziałem, że jest to drzewo nad drzewami. Emanowała z niego osobowość. Oszołomiło nas wszystkich prócz Dixa, który już wcześniej je wi- dział. Nawet on jednak wpatrywał się w nie z pełną czci grozą, bo namiętnie kochał drzewa. - Podobno - odezwała się Peggy przyciszonym głosem, jakby mówiła w obecności bóstwa - podobno ma trzy tysiące lat. Było du że... bardzo duże, kiedy dotarł tu Cortes, bo miejscowa ludność mu je pokazała. Patrzyłem na wielką fontannę liści w górze i myślałem, że w ta- kim razie musiało już być młodym drzewkiem na tysiąc lat przed na- rodzeniem Chrystusa. Oprócz nas znajdował się tu tylko niemłody, ociemniały India- nin w spłowiałych łachmanach i sfatygowanym słomkowym kapelu- szu. Wygrywał na flecie dziwną, niesamowitą, nieomal orientalną melodię, obok zaś stał sześcio- czy siedmioletni chłopczyk i wybijał skomplikowany rytm na bębnie. Nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. - Co oni, według ciebie, robią? - zapytała Peggy. Ponieważ się nami nie interesowali, nie chcieli pewnie zarobić paru pesos graniem. - Założę się, że on gra drzewu - powiedziała Jacąuie. - Boże wielki! To możliwe - przyznałem. - Peggy, idź go zapytać. - Nie, nie chcę mu przerywać. - Peggy bywała w takich chwilach nieśmiała. Wtem nadarzyła się okazja, bo mężczyzna wyjął flet z ust, otarł je i stał, zwrócony twarzą do drzewa, a chłopiec przerwał bębnienie i z wzrokiem wbitym w ziemię, szurał w kurzu bosymi stopami. - Rusz się... Teraz idź go zapytać - ponagliłem. Peggy podeszła dość bojaźliwie i usłyszeliśmy, że coś do niego mówi. Wróciła z twarzą rozjaśnioną zadowoleniem. - Rzeczywiście gra drzewu - oznajmiła. - Gra drzewu! - No, proszę - triumfowała Jacąuie. - Wiedziałam! - Ale po co mu gra? - Zaostrzyło to moją ciekawość. - Nie chciałam go pytać - odparła Peggy. - Czułam, że to byłoby... dość niegrzeczne. - Cóż, chyba powinnaś go nagrać - podsunąłem. Peggy wyciągnęła z samochodu magnetofon, a kiedy mężczyzna znów podniósł do ust flet, niewidzące oczy zwrócił w stronę drzewa i zaczął grać, zarejestrowała wszystko na taśmie. Zastanawiałem się, czy Indianin gra drzewu w nadziei, że ono przywróci mu wzrok. Czy też po prostu dlatego, że jest drzewem nad drzewami? Żadne z nas nie miało ochoty go pytać, więc po jakimś czasie wyszliśmy z ogrodu i wsiedliśmy do samochodów. Odjeżdżając, słyszeliśmy jeszcze, jak ślepiec zawodzi na flecie, a chłopczyk wali w bęben i tak grają olbrzymiemu drzewu. Pomysł wyprawy nad gwatemalską granicę, gdzie mieliśmy zobaczyć czubacza i kwezala, okazał się poroniony, choć sama podróż była fa- scynująca. Zakończyła się we wsi San Cristobal, skąd nie mogliśmy jechać dalej, bo w tym czasie wybuchły w Gwatemali zamieszki na tle politycznym i partyzanci przeskakiwali z jednej strony granicy na drugą. Zostaliśmy ostrzeżeni, że gdyby tak zamożnie wyglądające towarzystwo odważyło się wypuścić dalej, mogłoby się natknąć na któryś z ich oddziałów, oni zaś niewątpliwie by nas zastrzelili z uwa- gi na nasz sprzęt, odzież i pieniądze. Z głęboką niechęcią zawróciliśmy więc w stronę stolicy. Tutaj uznaliśmy, że taniej nam będzie wynająć mieszkanie. W znalezieniu go pomógł życzliwy i zaprzyjaźniony pracownik Shel-la, a było idealne, położone w centrum, z trzema dwuosobowymi sypialniami, dwiema łazienkami, olbrzymim salonem i kuchnią. Po zainstalowaniu się tam każde z nas zajęło się swoimi sprawami, bo kobieca część ekipy chciała robić sprawunki i zwiedzać, a Dix, Shep i ja mieliśmy polować na króliki. Pierwszą próbę postanowiłem podjąć na samym Popocatepetlu, toteż pewnego dnia, bardzo wczesnym rankiem, załadowaliśmy cały sprzęt na samochód i ruszyliśmy w stronę olbrzymiego wulkanu. W miarę jak wspinaliśmy się coraz wyżej i robiło się coraz chłodniej, oglądaliśmy się do tyłu. O pierwszym bladym świcie, pośrodku wielkiej misy, utworzonej przez pierścień wulkanów, widzieliśmy-pstro-kaciznę Meksyku, błysk kolorowych świateł, gdyż tak wcześnie jeszcze nie unosił się nad nim dym. Po południu z tego samego punktu obserwacyjnego miasta w ogóle nie byłoby widać. U podnóży Popocatepetla znajdowało się kilka hotelików. Na kwaterę wybraliśmy najmniej obskurny, należący do gadatliwego, chytrego Meksykanina. Zapytaliśmy go o króliki wulkaniczne, bo był zawołanym myśliwym i właścicielem paru psów myśliwskich. Po- wiedział, że króliki żyją wysoko, na granicy wiecznych śniegów, i że spróbuje się skontaktować z przyjacielem, który jego zdaniem mógłby nam pomóc. Czekając na pojawienie się tego przyjaciela, wjechaliśmy możliwie wysoko na zbocze wulkanu, do Parku Narodowego, gdyż sądziłem, że jeśli pogadamy ze strażnikami, na pewno udzielą nam informacji o miejscach występowania teporingo. Po niedługim czasie droga zygzakami pobiegła przez gęsty sosnowy las, porośnięty wielkimi, złocistymi kępami trawy zacaton, podobnymi do nie uczesanych peruk. Już na terenie parku, w znakomitej atmosferze, wysiedliśmy z samochodów i odetchnęliśmy powietrzem tak przenikliwym i czystym, że od wciągania go prawie bolały płuca. Nad nami wznosiła się olbrzymia śnieżna kopuła, którą był szczyt wulkanu. Strażnika leśnego odnaleźliśmy nie bez pewnych trudności, ostatecznie jednak rozgadał się na temat królików. Owszem, wie, jak wyglądają, i dość często widywał je w różnych częściach parku i na innych zboczach wulkanu. Właściwie to parę schwytał, oświadczył z dumą. - Gdzie - zapytałem - gdzie są? - Och, zjedzone - odpowiedział. No i mamy zwierzę, przynajmniej na papierze objęte w Meksyku najściślejszą ochroną, a mówi tak do mnie strażnik leśny w Parku Narodowym. Podobne rzeczy często zdarzają się nie tylko w Meksyku, lecz także na całym świecie, gdzie zwierzęta otacza się, jak ja to nazywam, „papierową ochroną", ale w rzeczywistości wcale się ich nie chroni. Ustaliwszy, że mimo działalności strażnika jeszcze jakieś teporin-go pozostały przy życiu, wróciliśmy do hotelu, gdzie się okazało, że właściciel dopadł swojego przyjaciela i przyprowadził na spotkanie z nami. Był to rosły, dobrze zbudowany mężczyzna, o twarzy wielkiej jak nie ociosana płyta, podobnej do brzydszych rzeźb Majów, i o bystrych, przebiegłych oczach, które wydawały się prawie za małe w stosunku do twarzy. Niewątpliwie jednak znał miejsca występowania i zwyczaje teporingo. Powiedział nam, że można je schwytać tylko w ten sposób, że się je wykopie. Zajęcie jest żmudne, lecz według niego on z jeszcze dwoma mężczyznami, Dix, Shep i ja powinniśmy dać sobie radę. Umówiliśmy się więc, że nazajutrz rano znów pojedziemy na wulkan i rozpoczniemy pierwsze polowanie. Przeczytałem możliwie wszystko na temat królików wulkanicznych i ich zwyczajów - czyli bardzo niewiele, bo chyba nikt dokładnie ich nie badał - więc orientowaliśmy się, że żyją tylko w trawie za-caton i niemal wyłącznie nią się odżywiają. Zdaniem jednego z autorytetów jedzą wprawdzie rosnącą tam w górze aromatyczną dziką miętę, ale nie mogliśmy natrafić na to ziele, nie mówiąc już o raczących się nim królikach. Wkrótce przekonaliśmy się o trudnościach, związanych z polowaniem w trawie zacaton. Jest wysoka - do trzech stóp - bardzo bladozłociście żółta i olbrzymimi kępami rośnie na miękkiej, czarnej glebie wulkanicznej. W tej glebie króliki kopią długie, kręte nory. Pod nawisami trawy tworzą plątaninę małych wybiegów, trochę podobnych do tuneli, a żerując siadają na jej kępach i skubią źdźbła zarówno młode, jak stare, na co wskazywało sporo kęp starannie objedzonych z góry, płaskich jak skoszony trawnik, z rodzajem wianuszka zwisającej trawy na brzegach. Wolno wjeżdżaliśmy po stokach Popocatepetla na wysokość mniej więcej dziesięciu tysięcy stóp, rozglądając się za królikami wulkanicznymi. Właściwie nie spodziewałem się ich zobaczyć, bo spłoszone warkotem silnika na pewno pochowały się w swoich norach. Nagle za zakrętem, ku memu absolutnemu zaskoczeniu, ukazał się teporingo, siedzący niczym wartownik na dużej kępie trawy. Zahamowaliśmy z hałasem, a on wciąż siedział grzecznie i nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Mimo odległości zaledwie trzy- dziestu stóp dokładnie i z zapałem oglądałem go przez lornetkę. Roz- miarem zbliżony był do królika domowego, zwanego niderlandzkim karłem - czyli mniej więcej taki jak dość pulchna świnka morska. Je- go małe, ładnie zaokrąglone uszka tak ściśle przylegały do czaszki, że trudno je było zauważyć, a ogon miał całkowicie niewidoczny. Domi- nujący w ubarwieniu królika brąz podkreślała cienka biała obwódka wokół oczu, sierść zaś mieniła się zielonkawo tam, gdzie padało na nią słońce. Upewniwszy się, że istotnie jest to zwierzątko, po które przyjechałem z tak daleka, a nie jakiś inny gatunek meksykańskiego królika, jak jeden mąż wysiedliśmy z samochodu. Teporingo wydał cichy pisk, który przypominał potarcie balona wilgotnym kciukiem, choć był bardziej przenikliwy, po czym wyskoczył pionowo w górę, jeszcze raz wylądował na tej samej kępie trawy co poprzednio, odbił się od niej jak od trampoliny, dał nura w trawę i zniknął. Niezwłocznie przystąpiliśmy do pracy. Cały teren otoczyliśmy siatką i zaglądaliśmy pod kępy trawy, aby odciąć wszystkie drogi ucieczki, jakie mogłaby mieć jego nora. Później skupiliśmy uwagę na norze, w której chyba zniknął, i zaczęliśmy kopać. Dix, Shep i ja, nienawykli do tej wysokości, przy najmniejszym wysiłku dostawali- śmy zadyszki. Nawet rozpościeranie siatek, zabieg sam w sobie dość prosty, powodowało sapanie i charczenie, jakbyśmy byli starymi końmi pociągowymi, prowadzonymi na rzeź. A cóż dopiero kopa- nie, dla nas - delikatnie mówiąc - tak wyczerpujące, że po jakimś czasie musieliśmy usiąść i zostawić robotę trzem myśliwym. Nie mieli nam tego za złe i kopali z wielką energią, najwyraźniej niewrażliwi na wysokość. Kopali i kopali, rozgrzebując norę, wyrzucili mnóstwo miękkiej, niemal pylistej, czarnej ziemi wulkanicznej, ale teporinga nie znaleźli. Musiał mieć jakiś boczny korytarz, nie dostrzeżony przez nas i nie zablokowany, którym uciekł. Przeżyłem gorzkie roz- czarowanie i przekonałem się, że chwytanie królików wulkanicznych tą metodą wcale nie będzie łatwe. Pojechaliśmy jednak dalej, znaleź- liśmy na zboczu miejsce na pewno zamieszkane przez króliki i znów wzięliśmy się do roboty. Poszukaliśmy nory ze świeżymi bobkami u wylotu, aby przed roz- poczęciem kopania mieć uzasadnioną pewność, że jest zamieszkana. Potem żmudnie zatykaliśmy każdą napotkaną w pobliżu dziurę i bra- liśmy się do rozkopywania. Pięć razy robiliśmy to na próżno. Aż wreszcie, za szóstym razem, szczęście nam dopisało. Jeden z myśli- wych wydał nagle ciche, nieartykułowane chrząknięcie, upadł w czarnej ziemi na kolana, wsadził ręce w to, co pozostało ze zrytej nory, i wyciągnął młodego, bystrookiego, bardzo żwawego królika wulka- nicznego. Zwierzątko najpierw się wywinęło, po czym znieruchomiało i tak leżało w dłoniach mężczyzny. Obawiając się, że doznało szoku, szybko określiliśmy jego płeć. Okazało się samicą, którą bardzo delikatnie przenieśliśmy do jednej z przywiezionych klatek. Ponieważ wiem, że zarówno uwięzione króliki, jak zające łatwo się denerwują i mogą się zabić, rzucając się na pręty czy drut, jeśli nieprzyjaciel wyda im się za blisko, trochę się bałem, czy po włożeniu do klatki nasz pierwszy teporingo nie zrobi tego samego. Zawczasu przygotowałem marynarkę, aby okryć klatkę i zapewnić kró-liczce poczucie bezpieczeństwa. Ale ona, po włożeniu do klatki, siedziała tam jakby nigdy nic i spokojnie nas obserwowała. Po jakiejś minucie spróbowałem wyciągnąć rękę i delikatnie podrapać drut, ciekawy, co z tego wyniknie. Królica kompletnie mnie zaskoczyła, bo kicnęła, podeszła do siatki i obwąchała mój palec. Była tak obłaskawiona i z taką flegmą podchodziła do całego zdarzenia, jakbyśmy złapali zwierzę domowe, nie dzikie. Zapadał wieczór i wielka śnieżna czapa Popocatepetla lekko się różowiła w zachodzącym słońcu. Przez chwilę rozpływałem się nad naszą zdobyczą, po czym uznałem, że najlepiej będzie od razu zawieźć ją do miasta i przed dalszymi poszukiwaniami zobaczyć, jak się zadomowi. Tak też zrobiliśmy, a ja w drodze powrotnej rozmyślałem o królikach wulkanicznych i ich łapaniu. Oczywiście, jeśli będziemy na nie polować na tej wysokości, my trzej na nic się nie przydamy, wiedziałem jednak, że zwierzątka te żyją w małych, odizolowanych grupach nieco dalej na zboczach wielkiego wulkanu. Rozsądek nakazywał mi wybrać kilka wiosek u jego podnóża i zastosować metodę, wypróbowaną już wcześniej w różnych częściach świata, a polegającą na postawieniu w stan gotowości wieśniaków i zaproponowaniu im niewygórowanej ceny za każdego nie okaleczonego królika, którego przyniosą. Przedtem jednak chciałem się upewnić, czy schwytany królik zadomowi się i przywyknie do niewoli. Złapać zwierzę, myślałem, pomny na dawne przykre doświadczenia, to całkiem coś innego niż je hodować. Po powrocie do miasta z namaszczeniem ustawiliśmy drucianą klatkę z królicą na dużej płachcie gazety pośrodku salonu, po czym zrobiliśmy wypad na miejscowe targowisko, gdzie nabyliśmy tyle różnych owoców, warzyw, zielenin i ziół, ile się dało. W mieszkaniu zastaliśmy królicę wciąż tak spokojną jak w chwili schwytania. Po starannym przygotowaniu policzyliśmy jedzenie: tyle gałązek tego, tyle tamtego, tyle kawałków jabłka, i tak dalej, żeby dokładnie wiedzieć, co włożyliśmy do klatki i co będzie wolała, jeśli w ogóle czegoś dotknie. Po umieszczeniu przysmaków zasłoniliśmy klatkę, bo częściowo ciemna dawała większe poczucie bezpieczeństwa. Uczciliśmy okazję bardzo dobrym obiadem w restauracji, a po upływie trzech godzin ostrożnie zdjąłem z klatki nakrycie, chcąc sprawdzić, czy jej lokatorka coś zjadła. Nie oczekiwałem tego ani przez chwilę, bo na ogół dzikie zwierzę przyzwyczaja się do niewoli dopiero po pewnym czasie, w dodatku zaś karma była dla królicy całkowicie nowa. Dlatego też z lekkim niedowierzaniem zobaczyłem prawie pustą klatkę. Królicy tylko jedno ziele najwyraźniej nie przypadło do smaku. Zjadła nawet jabłko, choć sądziłem, że go nie tknie. Na razie mnie to zadowalało, ale byłem gotów zaczekać parę dni i zobaczyć, czy nowy pokarm jej nie szkodzi, nie wywołuje zapalenia jelit albo podobnej, niebezpiecznej dla życia choroby. Początek zrobiliśmy jednak znakomity; omal za dobry, aby mógł być prawdziwy. Nazajutrz zostawiłem naszą pierwszą królicę pod opieką Jacąuie, sam zaś, z Dixem i Shepem, odwiedziłem wioski u podnóży Popoca- tepetla. Było ich sporo, tylko dwie jednak leżały dostatecznie blisko miejsc, które uznaliśmy za kolonie teporingo. W każdej porozma- wialiśmy z odpowiednikiem sołtysa, wytłumaczyliśmy mu, o co nam chodzi, i zaproponowaliśmy bardzo -jak na biedny Meksyk - wysoką cenę za każdego nie okaleczonego teporingo. Zostawiliśmy im wystarczający zapas klatek i obiecaliśmy za dwa dni sprawdzić, jakie mają wyniki. Przez dwa dni sokolim okiem wypatrywałem u naszej królicy oznak zagrożenia czy zaburzeń, ale zachowywała spokój i z miną smakosza zjadała właściwie wszystko, co wkładaliśmy do klatki. Żyłem nadzieją, że dwóm wsiom się powiedzie, bo nasz pobyt w Meksyku dobiegał końca, a chociaż osiągnęliśmy cel wyprawy, z jednej samicy nie ma żadnego pożytku. Zależało nam na całym kontyngencie, czyli dziesięciu sztukach, w tym co najmniej czterech samcach, z nich bowiem moglibyśmy założyć kolonię i liczyć, że się rozmnożą. Teraz, widząc trudności związane ze zdobyciem teporingo, zrezy- gnowałem w duchu z drugiego gatunku, który wolno mi było schwytać, a mianowicie z meksykanki, bo na poszukiwania nie starczyłoby nam czasu. Ale w dwudniowej przerwie przed ponownym objazdem wiosek niesłychanie nam się poszczęściło. Ktoś mi powiedział, że na peryferiach miasta facet sprzedaje zwierzęta, więc choć wiedziałem, że tacy handlarze znajdują się pod ministerialną kontrolą i nie mogą sprzedawać zwierząt objętych ścisłą ochroną, pomyślałem, że warto pójść i zobaczyć, co ma. Ucieszyłem się na widok klatki z trzema pa- rami łażących po niej meksykanek, jaskrawych, schrypniętych, z psotnym błyskiem w oczach i z wszystkimi piórami na swoim miejscu. Po dość długich targach kupiłem całą tę szóstkę, którą triumfalnie zanieśliśmy do mieszkania. Były pięknymi młodymi ptakami w znakomitej kondycji i Shepa wprawiały w zachwyt. Choć tak rozkoszne i kolorowe, a w dodatku zdobyte bez najmniejszego wysiłku, nie odwracały mojej uwagi od sprawy najważniejszej, czyli od królików wulkanicznych. Skoro już mamy jednego, przykro byłoby nie zdobyć przed odjazdem żadnego więcej, bo wówczas musielibyśmy wypuścić królicę tam, gdzie została schwytana, a tym samym zrezygnować z celu wyprawy. Dni mijały, my zaś w regularnych odstępach czasu odwiedzaliśmy obie wioski. Ich mieszkańcy zapewniali nas, że wciąż kopią bez skutku - w co potrafiłem uwierzyć. Mogłem tylko zaoferować za króliki astronomiczną sumę i liczyć, że to ich skłoni do podejmowania dalszych prób, obojętne, jak często nieudanych. Ilekroć jednak wracaliśmy z wiosek z pustymi rękami, ogarniało mnie coraz większe przygnębienie. Aż raptem szczęście się do nas uśmiechnęło. Podczas takiego ru- tynowego objazdu zatrzymaliśmy się we wsi Parras na pełnej kurzu głównej ulicy i ujrzeliśmy sołtysa, który z rozpromienioną twarzą wypadł z domu i zaczął na nas machać, co wskazywało, że odnieśli sukces. Przez dom wyprowadził nas na tylne podwórko, gdzie w na- szych klatkach siedziały trzy teporingo, bez żadnych śladów obrażeń, spokojne i na pozór tak obojętnie znoszące niewolę jak pierwszy. Podnieśliśmy je ostrożnie, aby określić ich płeć, i trochę oklapłem, kiedy wszystkie okazały się samicami. Ponieważ jednak lepiej mieć cztery królice niż jedną, zapłaciliśmy triumfującemu sołtysowi i zawieźliśmy je do domu. Na próbę wsadziliśmy po dwie do klatki, lecz stwierdziwszy, że są wojownicze, musieliśmy je rozdzielić. Do nieznanej przedtem karmy przywykły równie łatwo jak pierwsza, co uznałem za dobry znak. Naprawdę martwił mnie tylko brak czasu. Już za parę dni Shep miał odlecieć na Jersey z tym, co zdołaliśmy nabyć, a nie mieliśmy tylu królików wulkanicznych, ile mogliśmy wywieźć. Co gorsza, nadal brakowało nam samca. Zaraz po odlocie Shepa my mieliśmy ruszyć do Vera Cruz i wsiąść na statek, więc nie byłoby kiedy łapać dalszych królików. Teraz codziennie objeżdżaliśmy wsie, zachęcaliśmy ich mieszkańców do większego wysiłku i wyznaczyliśmy zawrotną cenę, ale mimo wyraźnych starań nic nie mogli złapać. Zrozpaczony uznałem, że nie mam innego wyj- ścia, jak wziąć Dixa w charakterze tłumacza i porozmawiać z doktorem Moralesem z ministerstwa rolnictwa. Wyjaśniłem mu, na czym polega mój kłopot, i podkreśliłem, że tak daleka i kosztowna wyprawa po króliki wulkaniczne, zakończona przywiezieniem na Jersey zaledwie czterech - i to wyłącznie samic - delikatnie mówiąc, mija się z celem. Gdyby przedłużył zezwolenie i wydał je na nazwisko Di-xa, ten mógłby po moim wyjeździe starać się o sześć teporingo. Byłem dość pewny, że znajdą się wśród nich i samce. Ku mej uldze doktor Morales okazał zrozumienie i natychmiast zgodził się wydać zezwolenie na nazwisko Dixa, za co byłem mu bardzo wdzięczny. Przez następną dobę zwijaliśmy się jak w ukropie. Należało zbu- dować specjalne klatki do przewozu teporingo i meksykanek - a ta dla ptaków, nie dość, że odpowiednio lekka, musiała być niezniszczalna, bo papugi potrafiłyby w ciągu kwadransa rozwalić potężnymi dziobami każdą rzecz, zrobioną ze zwykłego drewna, ja zaś nie miałem ochoty, aby nad Atlantykiem wydostały się w samolocie na wolność. Nadszedł dzień odlotu Shepa z jego cennym ładunkiem, więc od- prowadziliśmy go na lotnisko. Obiecał, że za pośrednictwem Cathy zawiadomi mnie wkrótce po powrocie, jak się miewają cztery królice. Telefoniczny kontakt z Fundacją okazał się łatwiejszy niż telegraficzny, bo depesze przychodziły tak przekręcone, że zamiast odpowiedzieć, adresat musiał pytać, o co chodziło nadawcy. Dwa, trzy takie telegramy kosztowały znacznie drożej niż telefon. Po jakichś dwóch dniach Catha zadzwoniła, aby mi powiedzieć, że króliki wulkaniczne, papugi i Shep przylecieli w znakomitym stanie. Króliki, podobnie jak papugi, zdążyły się zadomowić i nie ma powodu do zmartwień. Doznałem ogromnej ulgi, lecz tym bardziej chodziło teraz o to, aby Dix zdobył dla nas kolejne teporingo, w ich liczbie zaś samca. Zanudzałem go wskazówkami. Wbijałem mu do głowy, że musi dokładnie sprawdzać płeć schwytanych zwierząt, że może wziąć jeszcze trzy samice, ale potem - jeśli nałapią ich więcej - ma je wypuścić i dalej starać się o samce, dopóki nie osiągnie liczby podanej w zezwoleniu. Umiał karmić króliki wulkaniczne, obrzą- dzać i zapakować do klatek przed podróżą, więc tym się nie martwi- łem, a wiedziałem, że ze swoją wrodzoną miłością do zwierząt i wrażliwością odpowiednio się nimi zaopiekuje. Po zapięciu wszyst- kiego na ostatni guzik wróciliśmy do Vera Cruz, gdzie wsiedliśmy na statek. Wyprawa, choć fascynująca, przyniosła też zawód. Gdyby Dix ostatecznie zdobył dla nas samca, uważałbym ją za udaną, ale mogłem jedynie czekać, trzymać za to kciuki i nie tracić nadziei. Jedną z pierwszych moich czynności po przybyciu na Jersey było sprawdzenie, jak się miewają teporingo. Od Gili, która ich doglądała, dowiedziałem się, że dziewiętnastego dnia po przylocie najstarsza królica urodziła bliźniaki i przez czterdzieści cztery godziny wszyst- ko wyglądało znakomicie. Potem króliczki znaleziono w gnieździe martwe. Moim zdaniem matka musiała je otaczać niedostateczną opieką. Przecież kiedy ją schwytano, była kotna, potem została prze- wieziona z dużej wysokości do miasta pełnego smogu, dalej samolo- tem na Jersey, na bardzo małą wysokość, i zanim zdążyła przywyk- nąć do otoczenia, stanęło przed nią zadanie wychowania dwojga małych. Choć trudno mieć pretensję, że się z niego nie wywiązała, byliśmy rozczarowani. Przez wiele tygodni Dix nie dawał znaku życia. W listach wciąż go zachęcałem i doradzałem wytrwałość, a ponieważ nie pofatygo- wał się odpowiedzieć, zaczynałem podejrzewać, że po tak ciężkiej, niestrudzonej pracy w czasie samej wyprawy zniechęcił się do pomy- słu z królikami wulkanicznymi. Aż wtem, któregoś ranka, zadźwię- czał telefon. Czy chcę rozmawiać z Meksykiem? Nie potrafiłem po- wiedzieć telefonistce, jak niecierpliwie na to czekam, toteż bezbarw- nym głosem odparłem: „Tak". Odezwał się Dix, a w tym jednym cudownym przypadku jego słowa rozbrzmiały donośnie jak dzwon, zupełnie jakby się znajdował w moim pokoju. Oznajmił, że wreszcie udało mu się zdobyć sześć królików, w tym dwa samce, że się u nie- go zadomowiły i dobrze jedzą. Właśnie skończył budować dla nich podróżne klatki i wyśle je w ciągu doby. Podał mi numer rejsu z Meksyku i wszystkie inne szczegóły. Ogarnęło mnie szalone pod- niecenie. Wyruszając na wyprawę, nie zawsze jestem pewny sukcesu, ale jak dotąd za każdym razem dopisywało mi niewiarygodne szczęście. Zanosiło się na to, że i meksykańską ekspedycję uwieńczy powodzenie. Rozłączyłem się z Dixem i natychmiast zadzwoniłem na lotnisko w Londynie. Każdemu urzędnikowi, który mi przyszedł do głowy, mówiłem o królikach wulkanicznych; podkreślałem, że są bardzo rzadkie i koniecznie muszą być odesłane do schroniska dla zwierząt, w razie gdyby spóźniły się na ostatni samolot na Jersey; zadzwoniłem do pana Whittakera w schronisku dla zwierząt, prowadzonym przez Królewskie Towarzystwo Ochrony Zwierząt, przekazałem mu radosną wiadomość i udzieliłem szczegółowych wskazówek, na wypadek gdyby musiały spędzić noc pod jego opieką. Później mogłem już tylko ze źle skrywanym podnieceniem oczekiwać ich przylotu. Według naszych obliczeń powinien nastąpić rano, więc byłoby mnóstwo czasu na przeniesienie klatek do samolotu, który odlatywał na Jersey. Z nadejściem wielkiego dnia zacząłem niecierpliwie oczekiwać wiadomości. W dwie godziny po planowym przylocie samolotu do Lodnynu zapytałem przez telefon, co się dzieje. Żaden z urzędników nic o królikach wulkanicznych nie wiedział. Połączyłem się z panem Whittakerem. Nie, nie dostał królików, choć wszystko dla nich przygotował. W porze lunchu zadzwoniłem po raz drugi i znów urzędnicy oświadczyli, że nic im o królikach wulkanicznych nie wia- domo. Ogarniała mnie rozpacz i zastanawiałem się, czy nie zapytać przez telefon Dixa, którym właściwie samolotem wysłał króliki. O czwartej po południu kolejny raz zadzwoniłem na londyńskie lotnisko. I jeszcze raz dowiedziałem się, że nic o królikach nie wiedzą. Znowu połączyłem się z panem Whittakerem i powiedziałem mu, jak bardzo się martwię. Odparł, że nikt nie kontaktował się z nim w sprawie zwierząt na lotnisku, ale zajmie się tym i oddzwoni. Wreszcie mnie zawiadomił, że wytropił króliki i ma je u siebie. Widocznie coś się nie zgadzało w papierkach, tak ważnych dla drobnego urzędnika, więc wsadzono króliki do hangaru i dalej załatwiano niesłychanie ważne formalności, związane z ich przylotem. Pan Whittaker zapewnił mnie, że je obejrzał i że choć najwyraźniej przestraszone, wszystkie wyglądają zdrowo. Nie zdąży już wysłać ich samolotem na Jersey, więc przetrzyma je przez noc i zrobi to nazajutrz rano. Po dotarciu klatki do zoo zdarliśmy zasłaniający ją od frontu worek tak delikatnie, jak na to pozwalało nasze zniecierpliwienie. Ujrzeliśmy pięć żywych, nieco zaskoczonych królików. Szósty leżał martwy. Wyjęliśmy je ostrożnie i sprawdziliśmy ich płeć. Nie muszę mówić, że martwy był samcem. Z pięciu pozostałych jeden był samcem, cztery samicami. Delikatnie to określając, zezłościłem się, bo moim zdaniem ta całkiem zbyteczna zwłoka na londyńskim lotnisku pozbawiła nas samca. Nowo przybyłe króliki umieściliśmy osobno, nie z tymi, które już mieliśmy, bo należało zaczekać na wyniki badań, zanim sieje połączy. Chodziłem po moim gabinecie, obmyślając najlepszy sposób ob- rócenia londyńskiego lotniska w perzynę. Nagle coś mi się przypo- mniało. Członkami Fundacji, żywo zainteresowanymi naszą pracą i niejednokrotnie śpieszącymi z pomocą, byli sir Giles i lady Guthrie. Jeśli sir Giles, prezes BOAC, nie da urzędnikom do wiwatu, nikt tego nie potrafi. Podniosłem słuchawkę i poprosiłem o jego numer. Okazało się, że jest w Szwajcarii, lecz odezwała się lady Guthrie. Opowiedziałem jej historię królików wulkanicznych i wyjaśniłem, że robię szum tylko dlatego, aby nie powtórzyło się to w przyszłości, kiedy inne przesyłane nam rzadkie zwierzęta będą musiały z tej czy innej przyczyny spędzić trochę czasu na londyńskim lotnisku. - Oczywiście, że się nie powtórzy - zapewniła energicznie. - To absolutny nonsens! Sama tego dopilnuję. Zaraz po jego powrocie powiem o tym Gilesowi. Tak też zrobiła. Przez następny tydzień dostawałem od różnych urzędników z londyńskiego lotniska uniżone listy z przeprosinami i niezliczonymi wyjaśnieniami, dotyczącymi złego potraktowania królików. Byłem o tyle zadowolony, że w przyszłości każda adresowana do nas przesyłka będzie musiała automatycznie zapalić w umysłach urzędników czerwone światło ostrzegawcze. Natomiast żadne usprawiedliwienia nie mogły wskrzesić naszego samca. Robiliśmy jedno, a mianowicie badaliśmy samice w regularnych od- stępach czasu i po stwierdzeniu, że są w rui, wpuszczaliśmy samca do klatki na parę godzin. Obserwowaliśmy je bacznie, co było konieczne, bo jak już mówiłem, królice odznaczały się wielką wojowniczością, a nie chcieliśmy ryzykować, że któraś zabije ostatniego samca. Trwało to jakiś czas, po czym jedna zbudowała sobie w sypialni ładne gniazdko ze słomy i wymościła je własną sierścią. Zobaczyli- śmy w nim dwa króliczki. Oczywiście bardzo się cieszyliśmy i obser- wowaliśmy ich stopniowy rozwój, a w miarę jak rosły, puchliśmy z dumy. Może jednak trochę z tym przesadziliśmy, bo jak to często w takich wypadkach bywa, los spłatał nam dwa paskudne figle. Po pierwsze, Gili stwierdziła pewnego ranka, że jeden króliczek w jakiś niewytłumaczalny sposób zdołał się udusić gałęzią głogu, którą owinął sobie dokoła szyi i zaczepił o siatkę. Została nam więc jedna młoda królica. Potem zginął dorosły samiec. Sekcja wykazała, że przyczyną jego śmierci była kokcydioza, jedna z chorób bardzo trudnych do rozpoznania we wczesnych stadiach. Pozostałym przy życiu królicom natychmiast zaczęliśmy profilaktycznie podawać sul-fametazynę, jako że każda z nich miała kiedyś do czynienia z samcem, ale i tak dwie straciliśmy w ten sam sposób. Wyglądało na to, że wróciliśmy do punktu wyjścia. Mieliśmy dużo samic i ani jednego samca. Ale akurat w tym czasie przygotowaliśmy do druku nasze piąte Roczne Sprawozdanie, z pełną relacją z meksykańskiej wyprawy i zdjęciem królicy z małym. Przesłałem po egzemplarzu doktorom Corzo i Moralesowi, i oczywiście Dixowi Branchowi, którego pytałem w liście, czy nie zechciałby na własną rękę zapolować na króliki, gdybym uzyskał od rządu meksykańskiego zgodę na schwytanie jeszcze paru. Natychmiast odpisał mi z entuzjazmem, że zrobi wszystko, aby nam pomóc. Z kolei przedstawiłem nasze kłopoty doktorowi Moralesowi. Wyjaśniłem, że choć mamy kilka królic, bez samca nie możemy z nich zrobić stadka reprodukcyjnego. Ale przynajmniej dowiedliśmy paru rzeczy, więc nasze wysiłki nie poszły całkiem na marne. Wykazaliśmy na przykład, że króliki wulkaniczne można trzymać w niewoli, a co więcej, na znacznie mniejszej wysokości niż ta, do której przywykły, i że mogą się w niewoli rozmnażać. Odkryliśmy też kilka ciekawych zjawisk z zakresu patologii, między innymi fakt, że ten szczególny „rodzaj" - jeśli ktoś chce go tak nazwać - kokcydiozy, na którą chorują, może być właściwy dla tego zwierzęcia. I obliczyliśmy czas trwania ciąży, jak dotąd budzący wątpliwości. Z uwagi na nasz sukces raczej niż niepowodzenie pytałem doktora Moralesa o możliwość wydania Dixowi Branchowi zgody na schwytanie jeszcze paru królików wulkanicznych. Z wielką radością przeczytałem jego przemiły list, w którym zapewniał, że z uwagi na nasze osiągnięcia wyda Dixowi potrzebne zezwolenie. Spodziewam się, że nastąpi to wkrótce, że tym razem bardziej dopisze nam szczęście i założymy kolonię tych rzadkich, ładnych zwierzątek. X Zawsze zwierzęta Nieustannie niszcząc przyrodę, człowiek podcina gałąź, na której siedzi, bo rozsądna ochrona przyrody jest zarazem ochroną rodzaju ludzkiego. „Zwierzęta wymarłe i ginące" Na regałach w moim gabinecie stoją dwa opasłe, czerwone tomy i wciąż groźnie na mnie patrzą. One pierwsze wpadają mi w oko z rana i ostatnie z wieczora, kiedy zamykam drzwi. Są ustawicznym przypomnieniem. To Czerwone Księgi Danych, wydawane przez Międzynarodowy Związek Ochrony Przyrody. Jedna dotyczy ssaków, druga ptaków, a zawierają wykazy ssaków i ptaków, którym dziś na świecie grozi zagłada - na ogół bezpośrednio lub pośrednio za sprawą człowieka. Są to wprawdzie tylko te dwa tomy, lecz ukażą się dalsze i kiedy je w końcu dostanę, utworzą przygnębiający rząd na półce; jedna będzie poświęcona gadom i zwierzętom ziemnowodnym, następna rybom, kolejna drzewom, roślinom i krzewom. Kiedyś, przeprowadzając wywiad, reporter jakiejś gazety zapytał: - Proszę mi powiedzieć, ile gatunków zwierząt jest rzeczywiście zagrożonych? Podszedłem do półki, wziąłem te czerwone tomiska i upuściłem mu na kolana. - Nie jestem pewny - odparłem. - Nie miałem odwagi ich poli czyć. Spojrzał na książki, a potem z wyrazem niekłamanego przerażenia na mnie. - Boże wielki! - wykrzyknął. - Mam rozumieć, że wszystkie, o których tu mowa, są zagrożone? - Och, to tylko połowa - wyjaśniłem. - Tutaj spisane są jedynie ptaki i ssaki. Był wyraźnie wstrząśnięty, bo nawet dziś większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo niszczymy świat, na którym żyjemy. Przypominamy grupkę zidiociałych dzieci, które ktoś wpuścił do bo- gatego, pięknego ogrodu z trucizną, piłą, sierpem, dubeltówką i ka- rabinem, bo powoli, lecz systematycznie zamieniamy go w ogołoconą, jałową pustynię. Niewykluczone, że w ciągu ostatnich paru tygodni wymarł jeden gatunek ssaków, ptaków, gadów, roślin czy drzew. Mam nadzieję, że tak się nie stało, ale i pewność, że w tym samym czasie jakiś ssak, ptak, gad, roślina czy drzewo znalazły się o krok od całkowitego zapomnienia. Świat jest delikatny i skomplikowany jak pajęczyna, więc gdy ktoś dotknie jednej nitki, wprawia w drżenie wszystkie pozostałe. Nie dość, że dotykamy pajęczyny, ale wyrywamy w niej wielkie dziury; wydajemy otaczającemu nas światu coś w rodzaju wojny biologicznej. Całkiem niepotrzebnie wycinamy lasy, przez co rozległe obszary wysychają i nawet zmienia się klimat. Zanieczyszczamy rzeki odpadami przemysłowymi; zatruwamy morze i powietrze. Tego, kto zaczyna mówić o ochronie przyrody, ludzie natychmiast biorą za miłośnika zwierząt, za obrońcę puszystego koali czy czegoś w tym rodzaju. Ochrona polega jednak nie na tym, lecz na zachowaniu wszystkiego, co żyje na świecie, obojętne, czy będzie to drzewo, roślina czy nawet sam człowiek. Należy pamiętać, że w ciągu ostatnich paruset lat bardzo skutecznie wytępiono niektóre plemiona, inne zaś dzisiaj doprowadza się do tego, że giną: nęka się Indian patagońskich, Eskimosów i tak dalej. Wskutek naszej bezmyślności, zachłanności i głupoty stworzymy za następnych pięćdziesiąt lat albo jeszcze prędzej sytuację biologiczną, która nam samym utrudni życie na świecie. Rozmnażamy się jak szczury i tę eksplozję demograficzną należy jakoś powstrzymać. Wszystkie ugrupowania religijne, polityczne, wszystkie rządy muszą zdać sobie sprawę z faktów, bo jeśli uparcie będziemy przymykać na nie oczy i dalej rozmnażać się jak szczury, jak szczurom przyjdzie nam też wyginąć. Mnie głównie zależy na ochronie zwierząt, ale jestem w pełni świadomy, że trzeba też chronić miejsca, w których żyją, bo z równym skutkiem jak strzelbą, potrzaskiem czy trucizną można wytępić zwierzę, kiedy się zniszczy jego środowisko. Na częste pytania, dla- czego tak bardzo się tym przejmuję, odpowiadam, że chyba dlatego, iż miałem dużo szczęścia i przez całe życie świat dostarczał mi mnóstwo przyjemności. Poczuwam się wobec niego do długu, który jakoś chciałbym spłacić. Ludzie zawsze patrzą na mnie z lekkim zakło- potaniem, jakbym powiedział coś nieprzyzwoitego, a przecież pragnę tylko, aby i oni coraz częściej poczuwali się wobec świata do długu i byli gotowi coś dla niego zrobić. Każdego dnia dostaję mnóstwo listów, między innymi z zapytaniami o ochronę przyrody. Ich autorzy chcą wiedzieć, czy naprawdę jest konieczna. Cóż, przed chwilą wyjaśniałem, że chyba tak; uważam ją za jedną z najpotrzebniejszych rzeczy na świecie, na którym w wielu dziedzinach rozwija się zbędną działalność, a hałas, jaki robią ochroniarze, wydaje mi się uzasadniony. Otrzymuję też listy od ludzi, którzy widocznie nigdy nie rozejrzeli się dookoła. Rozumieją tylko liczby, bo konkretne liczby na papierze coś dla nich oznaczają. Takim osobom podaję liczby. Dwóch bardzo dobrych przykładów ludzkiego marnotrawstwa dostarcza tu kontynent północnoamerykański. Po odkryciu Ameryki Północnej przez Europejczyków żyły tam dwa gatunki zwierząt w największych na świecie skupiskach znanych człowiekowi. Jednym z tych gatunków był bizon północnoamerykański. Najpierw zabijano go ze względu na mięso, potem stało się to rozmyślnym działaniem politycznym, obliczonym na zagłodzenie Indian, którzy bez bizonów nie mogli się obyć. Zwierzę to oznaczało dla nich wszystko - nawet kości i skóra miały wpływ na ich egzystencję. Wielce wychwalany „Buffalo Bill" Cody zabił kiedyś w ciągu jednego dnia dwieście pięćdziesiąt bizonów. W czasie podróży przez krainę bizonów pasażerowie musieli zamykać okna w pociągach, aby nie czuć smrodu rozkładających się ciał, gdyż wtedy bizony zabijano wyłącznie dla ich języków, uważanych za przysmak, a resztę zostawiano tam, gdzie zwierzę padło. Nad bizonem zlitowano się w porę, lecz nawet dziś żyją zaledwie skromne resztki milionów zwierząt, które ze wspaniałym tętentem cwałowały po preriach Ameryki Północnej. Drugim takim przykładem jest kanadyjski gołąb wędrowny, pod względem liczebności przewyższający wszystkie gatunki ptaków, jakie kiedykolwiek żyły czy będą żyć na świecie. Stada tych gołębi, szacowane na dwa miliardy, zaciemniały niebo. Pod ich ciężarem, kiedy obsiadły drzewo, łamały się spore gałęzie. Nikt nie uważał wy- tępienia gołębia wędrownego (takiego pysznego i tak masowo wystę- pującego) za możliwe. Więc zabijano i zabijano; strzelano do dorosłych osobników, z gniazd wyciągano jajka i pisklęta. W roku 1869 w jednym miejscu schwytano siedem i pół miliona ptaków. W 1879 roku miliard ptaków złapano w stanie Michigan. Działo się tak dlatego, że „nie sposób" wytępić tych gołębi. Są nazbyt liczne. Za dobrze się rozmnażają. Ostatni gołąb wędrowny na świecie padł w ogrodzie zoologicznym w Cincinnati w roku 1914... Człowiek potrafi zetrzeć jakiś gatunek z powierzchni ziemi, ale nie wynalazł jeszcze sposobu odtworzenia tego, co zniszczył. Ludzie na ogół chyba się tym nie martwią. Tak zwani zoologiczni mądrale uważają to nawet za naturalny etap ewolucji i twierdzą, że zwierzę wymarłoby niezależnie od nas. Stanowczo temu zaprzeczam. Ten, kto mówi o naturalnym etapie ewolucji, bredzi i z góry przesądza sprawę. Przypomina właściciela banku krwi, który mówi do kogoś, kto się wykrwawia na śmierć: „Och, krwi mamy pod dostatkiem, stary, ale nie możemy ci zrobić transfuzji, bo twoja śmierć musi nastąpić w tym momencie". „Och, ale to było dawno temu - powiadają ludzie - teraz się już nie zdarza. Mamy rezerwaty i tak dalej, gdzie zwierzęta są bezpieczne. Dziś takich rzeczy nie robimy". Osobom, które w to wierzą, mogę najwyżej dla rozjaśnienia obrazu podać parę bardziej współczesnych liczb. Co roku zbiera się tak zwane żniwo od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu tysięcy wielorybów. Mimo ostrzeżeń naukowców, że taka eksploatacja w bardzo krótkim czasie doprowadzi do wyginięcia kilku ich gatunków i przypuszczalnie raz na zawsze położy kres przemysłowi wielorybniczemu, robi się to dalej. Jakby hasłem tego przemysłu było: „Wzbogać się dzisiaj, niech diabli wezmą jutro". Tępić zwierzęta można na wiele różnych sposobów, nie tylko po prostu zabijać ze względu na skóry, mięso czy dlatego, że uchodzą za szkodniki. Na Wschodzie dopóty polowano na różne gatunki noso- rożców, dopóki ich liczba nie spadła do zaledwie paruset sztuk, a ro- biono to w absolutnie głupim przeświadczeniu, że sproszkowany róg ma działanie afrodyzjaku, że dzięki niemu starcy odzyskują męskość i stają się pociągający dla młodych dziewcząt - na dodatek działo się to w jednej z przeludnionych części świata, gdzie należałoby raczej sięgnąć po środek antykoncepcyjny niż afrodyzjak. Po wytępieniu prawie wszystkich nosorożców w Indiach, na Sumatrze i Jawie zwró- cono teraz uwagę na nosorożce afrykańskie i przypuszczalnie im w następnej kolejności zagrozi zagłada. Weźmy na przykład morsy z Pacyfiku. Eskimosi po prostu żywili się ich mięsem, a z wielkich kłów robili niesłychanie wymyślne i pięk- ne rzeźby. Po „odkryciu" sztuki eskimoskiej przez inteligentów zwa- riowano na tym punkcie i teraz na morsy poluje się wyłącznie z uwa- gi na kły, a w rzeczywistości wyrzyna się je tak masowo, że pewnie wkrótce wyginą. Już są na liście zagrożonych gatunków. Inriego przykładu przenikliwości ludzkiej dostarczają ci, którzy nie mają pojęcia o przyrodzie. W Afryce uznali dzikie zwierzęta za żywicieli pasożyta, powodującego śpiączkę, więc podjęli bardzo mą- drą decyzję: aby chronić człowieka i dogadzać jego chudemu bydłu (wtedy - i teraz - szybko zjadało ono całą roślinność i zamieniało rozległe obszary w pustkowia), postanowili wybić wszystkie dzikie zwierzęta. Wymordowano pół miliona zebr, antylop, gazeli i innych zwierząt, zanim odkryto, że wszystkie mniejsze zwierzęta też mogą przenosić chorobę. Wyniszczenie takiego mnóstwa pięknej dzikiej zwierzyny okazało się zatem całkowicie bezcelowe. Ludzie przejmują się tym, że co roku na drogach brytyjskich gi- nie parę tysięcy osób. Naturalnie jest to tragedia - tylko nieliczni jednak wiedzą, że co roku ginie na drogach dwa miliony dzikich pta- ków i że na niewielkim obszarze, badanym przez duńskiego naukow- ca, śmierć na nich poniosło: 3014 zajęcy, 5377 jeży, 11 557 szczurów; 27 834 różnych drobnych ssaków, 111 728 ptaków, 32 820 stworzeń ziemnowodnych. Dotyczy to, oczywiście, tylko dróg głównych; gdy- by do nich dodać drogi boczne, liczba byłaby zapewne trzykrotnie większa. Gdyby gdziekolwiek na świecie ginęło tyle ludzi, podniósł- by się taki krzyk protestu, taki wrzask, taki płacz, że każdy rząd mu- siałby skłonić obywateli swego kraju do zrezygnowania ze środka lo- komocji, jakim jest samochód, i powrotu do wozu konnego. Nie znaczy to, że jestem przeciwny samochodowi jako takiemu, ale chyba rozumiecie, o co mi chodzi. Na ogół nikt nie zdaje sobie sprawy, że na mapie świata rezerwaty dzikiej zwierzyny są maleńkimi punkcikami; cała reszta to gigan- tyczny rezerwat człowieka. A nawet jeśli te pierwsze istnieją, na od- powiednie ich utrzymywanie potrzeba ogromnych środków. Więk- szość rządów nie chce dawać pieniędzy na ochronę środowiska czy fauny (chyba że się rozlegnie głośny krzyk oburzenia, a zagrożone zwierzę przypadkiem jest bardzo ładne), innym często brak niezbędnych funduszy. Proszę ani przez chwilę nie sądzić, że przedstawiam to w zbyt ciemnych barwach. Potrafiłbym zapełnić tymi strasznymi liczbami całą książkę, a to nadal dowodziłoby, że ze wszystkich stworzeń, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały ziemię - czy to olbrzymich mięsożernych gadów minionych stuleci, czy dzisiejszych zwierząt - najbardziej zachłannym, bezmyślnym i krwiożerczym drapieżnikiem jest człowiek. Co więcej, swoim zachowaniem wyrządza sobie niepowetowane szkody. To samobójstwo - niezwykły rodzaj śmierci, gdyż upuszczając światu krwi, sam się zabija. Obecnie, jak już mówiłem, są parki, rezerwaty dzikiej zwierzyny i tak dalej, ale pozwolę sobie przytoczyć z pewnej znakomitej książki cytat, który wygląda na tytuł tego rozdziału: „Rządowe regulacje ochronne mają znaczenie tylko wtedy, kiedy zapewni się środki na skuteczne wprowadzanie ich w życie". Zapewne da się wybaczyć grzechy naszym przodkom, bo „nie wiedzieli, co czynią", ale czyż my - w erze technologii, napawającej nas taką dumą - możemy sobie wybaczyć rzeczy, które robimy teraz i będziemy robić mimo sprzeciwu wszystkich ludzi myślących, obojętne, czy zawodowych zoologów, ekologów, ochroniarzy, czy tylko osób rozważnych i spostrzegawczych? Wylądowaliśmy na Księżycu, co jest nie lada osiągnięciem. Ale czy polecieliśmy tam tylko po parę dodatkowych minerałów, czy też Księżyc ma być wielką białą odskocznią na inne planety, na których mogą się rozwijać odrębne formy życia? Uważam, że jeśli mamy latać z planety na planetę i na każdej robić taki sam bałagan jak na własnej, lepiej byłoby ogromne sumy, wydawane na projekty kosmiczne, przeznaczyć na naprawienie tego czy innego zła, wyrządzonego na ziemi. Próba ochrony zwierzyny i środowiska (zarówno z uwagi na nas, jak na następne pokolenia) jest sprawą wielką i złożoną. W bardzo licznych krajach świata, jak mówiłem, obejmuje się jakieś zwierzę tylko „papierową ochroną", bo rząd wydaje prawo o jego ochronie, ale nie przyznaje odpowiednich środków na to, aby rezerwaty - nawet jeśli zostaną stworzone - znajdowały się pod właściwą kontrolą i zarządem. Za mojej bytności w pewnym kraju spytałem, jakie mają rezerwaty, a człowiek, odpowiedzialny za ochronę fauny, rozwinął olbrzymią mapę, pokrytą zielonymi plamami. To wszystko, wyjaśnił mi z dumą, są rezerwaty. Mimochodem zadałem pytanie, czy badali je zoologowie, ekologowie lub biologowie, którzy mogliby powie- dzieć, że na tych właśnie obszarach należałoby stworzyć rezerwaty. Och, nie, odparł, nie stać nas na to. Czy zatem badali te obszary, te wielkie zielone kleksy, aby sprawdzić, czy rzeczywiście są tam jakieś zwierzęta i czy tereny te nadają się na rezerwaty? Nie, odrzekł, tego też nie zrobili z braku środków na zatrudnienie odpowiednich lu- dzi... Czy rezerwaty jakoś się patroluje? Nie, powiedział, nie mają pieniędzy na strażników czy nadzorców... A zatem ta śliczna mapa, upstrzona zielonymi plamami, absolutnie nic nie znaczyła. To właśnie, jak powiadam, jest powszechną bolączką w niemal wszystkich krajach świata, gdzie istnieją jakieś przepisy, dotyczące ochrony środowiska i fauny, a naturalnie w wielu innych krajach nie ma żadnego ustawodawstwa. Na ogół dostrzegają to ochroniarze i usiłują sprawę uregulować, proces ten jednak przebiega powoli. Niestety, zanim doczekamy się dnia, kiedy prawa dotyczące ochrony zwierząt wejdą w życie, wiele gatunków na zawsze zniknie z po- wierzchni ziemi. W większości krajów o wyższym poziomie wykształcenia powsta- ły liczne kluby, grupy badawcze i stowarzyszenia czy to ornitologów, czy przyrodników w ogóle, które wszelkimi siłami starają się rato- wać miejscową faunę. Na szerszą skalę działają organizacje, takie jak Międzynarodowe Zjednoczenie Ochrony Przyrody, Światowy Fun- dusz Dzikich Zwierząt i tym podobne. Z przyjemnością stwierdzam, że w wielu wypadkach im się powiodło. Uratowano, na przykład, olbrzymi obszar Hiszpanii, Gwadalkiwir, o powierzchni 625 000 ak- rów. W Australii na nowo odkryto gąszczaki krzykliwe, które ucho- dziły za wymarłe. Tak się niefortunnie złożyło, że gniazdowały na te- renie wyznaczonym pod nowe duże miasto. Piętnaście lat wcześniej uznano by, że postąpiły bardzo nieroztropnie i bez wątpienia zbudo- wano by tam miasto, ale dzisiaj zmieniono plany, aby gąszczaki krzykliwe miały spokój i własny rezerwat. To są blaski; ale jest ich za mało w stosunku do cieni. Nie wystarcza zatem wywieranie nacisków, aby zwierzęta chro- niono w stanie dzikim. Można zrobić coś jeszcze i właśnie dlatego powołałem do życia moją Fundację. Wiele gatunków ocalało dzięki temu, że wzięto je do ogrodów zoologicznych i rozmnażano w wa- runkach kontrolowanych. To naturalnie jest ostateczność, lecz przy- najmniej zapobiega całkowitemu wytępieniu gatunku i można mieć nadzieję, że kiedyś w przyszłości w kraju pochodzenia tych zwierząt prawa i przepisy będą egzekwowane, więc jeśli się uratuje zalążkowe stado reprodukcyjne, będzie można raz jeszcze wypuścić na wolność zwierzęta w ich rodzinnych stronach. Lista zwierząt, ocalonych w ten sposób, jest długa, imponująca. Za przykład może tu posłużyć milu, wytępiony w Chinach podczas Powstania Bokserów. Na szczęście ówczesny książę Bedford pozbierał wszystkie milu z europejskich ogrodów zoologicznych i wypuścił w swoim majątku w Wo-burn, gdzie świetnie się rozwijały i rozmnażały. Teraz stado jest na tyle duże, iż pary tych rzadkich zwierząt można rozsyłać do ogrodów zoologicznych na całym świecie, ostatnio zaś wróciły nawet do miejsca swego pochodzenia w Chinach. Gdyby Chińczykom udało się je rozmnażać - a nie ma powodu, dla którego miałoby się nie udać - powinni wydzielić jakiś obszar, stworzyć odpowiednio patrolowany i zarządzany rezerwat, gdzie raz jeszcze milu żyłyby w swoim naturalnym środowisku. Kolejnym przykładem jest gęś hawajska. Te piękne ptaki niemal wyginęły, ale dzięki rozsądkowi władz hawajskich i dalekowzroczności Petera Scotta uniknęły niechybnej zagłady. Sporej liczbie zwierząt, między innymi żubrowi europejskiemu, bizonowi amerykańskiemu, suhakowi, dzikiemu koniowi Prze-walskiego, i tak dalej, udzielono tego rodzaju pomocy. Ale tych, które rozpaczliwie jej potrzebują, jest znacznie więcej. Stworzona przeze mnie Fundacja takiej właśnie próbuje udzielać. Zdaję sobie sprawę, że jest zaledwie trybikiem w skomplikowanej machinie dzisiejszej ochrony zwierząt, ale mamy nadzieję, że trybikiem na swój sposób ważnym. Nie powstała z myślą o trzymaniu ich w niewoli. Traktuję ją jak zbiornik - coś w rodzaju stacjonarnej arki Noego - i liczę, że w dalszym ciągu będziemy mogli trzymać i roz- mnażać w zoo pewne gatunki, które najpilniej wymagają ochrony, następnie zaś powtórnie wprowadzać je do ich pierwotnego środowiska. Chętnie widziałbym rozwiązanie Fundacji już jutro, gdyby przestała być potrzebna, niestety jednak wciąż jest niezbędna i cieszyłbym się, gdyby podobne fundacje powstały na całym świecie. Jak już wyjaśniałem, całe życie poświęciłem tej pracy i wydałem na nią sporo własnych pieniędzy, więc bez skrępowania proszę cię, czytelniku, o pomoc. Jeśli ta książka ci się spodobała; jeśli jakakolwiek inna moja książka sprawiła ci przyjemność, pozwolę sobie zauważyć, że nigdy nie zostałaby napisana, gdyby nie dzikie zwierzęta. A mimo to na całym świecie położenie wielu tych zwierząt jest tragiczne i bez pomocy na pewno wyginą. Próbuję robić, co się da, ale to niemożliwe bez waszego wsparcia, więc proszę, zechciejcie zostać członkami Fundacji i namówić na to jak najwięcej przyjaciół - czy nawet wrogów. Składka nie jest wysoka, a o wyczerpujące informacje można listownie zwrócić się do mnie. Mój adres: Jersey Wildlife Preservation Trust, Les Augres Manor, Trinity, Jersey, Channel Is- lands. Na koniec niech mi wolno będzie powiedzieć, że jeśli nie do mojej Fundacji, to proszę, abyście wstąpili do jakiejś innej organizacji, która próbuje położyć kres niewłaściwemu korzystaniu ze świata. Róbcie cokolwiek: nękajcie waszego posła do parlamentu - czy jego odpowiednika w waszym kraju - przyprawcie go o rozstrój nerwowy, jeśli uznacie, że zanosi się na niepotrzebne, źle zaplanowane zniszczenie cennej części środowiska albo że jakaś roślina, ptak bądź zwierzę jest zagrożone i nie korzysta z dostatecznej ochrony. Wyrażajcie swe oburzenie w listach. Tylko podnosząc głos, zmusza się władze do słuchania. Jest to zgodne z zasadą, że jeśli się krzyczy dość głośno i dość długo, ktoś musi usłyszeć. Pamiętajcie, że zwierzęta i rośliny nie mają w parlamencie przedstawiciela, do którego mogłyby napisać; nie mogą organizować strajków okupacyjnych, a właściwie żadnych strajków; nie mają nikogo, kto by za nimi przemówił, prócz nas, ludzi, którzy dzielimy z nimi ten świat, lecz nie jesteśmy jego właścicielami. Spis treści I. Generalne porządki 7 II. To tylko Jeremy 20 III. Lwica rodzi 33 IV. Państwo D 43 V. Lamparty w toalecie 55 VI. Złapcie mi gerezę 73 VII. Utrzymajcie mi gerezę przy życiu 88 VIII. Seria narodzin 105 IX. Rozkopywanie Popocatepetla 116 X. Zawsze zwierzęta 141 Apel Geralda Durrella założyciela Organizacji na rzecz Zachowania Przyrody Afrykańskie doświadczenia Geralda Durrella stały się nowym bodźcem do krucjaty, której celem jest zachowanie różnorodnych gatunków zwierząt na naszej planecie. W wiele lat po ogłoszeniu programu ratowania gerez jego Fundacje śpieszą z pomocą kilku gatunkom najrzadszych na świecie małp, walczących o przetrwanie w tropikalnych lasach Brazylii. Ta krucjata w obronie zagrożonych gatunków nie skończyła się wraz ze śmiercią Geralda Durrella w 1995 roku. Jego pracę niestrudzenie kontynuuje Durrellowska Organizacja na rzecz Zachowania Przyrody. Z biegiem lat liczni czytelnicy książek Geralda Durrella, zachęceni jego doświadczeniami i wizją, jaką ukazywał, pragnęli tworzyć dalszy ciąg tej historii poprzez wspieranie działalności jego Fundacji. Mamy nadzieję, że uczucia ich do dziś pozostają nie zmienione, gdyż zarówno książki, jak życie Geralda Durrella są dla nas wszystkich wyzwaniem. „Zwierzęta to ogromna, pozbawiona prawa głosu, niema większość - pisał - która może przetrwać tylko z naszą pomocą". Nie dopuśćcie, aby po przerzuceniu tej kartki wygasło Wasze za- interesowanie ochroną zwierząt. Piszcie do nas, a my Wam powiemy, jak możecie przyłączyć się do krucjaty, mającej zapobiec ich wy- ginięciu. O dalsze informacje można się zwracać, a dary przesyłać pod na- stępujące adresy: Durrell Wildlife Conservation Trust Les Augres Manor Jersey, English Channel Islands, JE3 5BP UK Wildlife Preservation Trust International 1520 Locust Street, Suitę 704 Philadelphia, Pennsylvania 19102 USA Wildlife Preservation Trust Canada 120 King Street Guelph, Ontario NIE 4P8 Canada