MARCIN WOLSKI POPRAWKA Z CUDU Tylko cztery osoby wysiadły z parowca „Chluba Kamienicy” na prowizoryczny, chybotliwy pomost w Piarżysku. Osadę tę z dawien dawna zwano Diablinem. Atoli od czasu Wielkiej Przemiany miasta, przysiółki, a nawet szczyty górskie uległy metamorfozie, przyjmując nazwy bardziej odpowiadające nowej epoce. Jednak często, zwłaszcza na prowincji, wszystkie przekształcenia ograniczały się jedynie do zmiany nazwy, tak więc i Diablin przemianowano na Piarżysko, którego to słowa nie był w stanie wymówić żaden cudzoziemiec. Inna sprawa, czegóż cudzoziemcy mogliby szukać w tej okolicy? Jedyną jej osobliwością przyrodniczą były pluskwy wielkości myszy, myszy rozmiarów szczurów, szczury wzrostu kota. Co się tyczy samych kotów, gospodarni mieszkańcy ostatnie egzemplarze przerobili już dawno na cieszący się wielką estymą, leczący urazy kręgosłupa tłuszcz i niezastąpione w przypadkach reumatyzmu futro. Z kolei szlak wiodący w górę Diablego Potoku w zasadzie prowadził donikąd, jeśli nie liczyć z rzadka rozrzuconych osad drwali, pasiek pszczelarzy, kolib pasterzy muflonów i szałasów poszukiwaczy złota. Tych z roku na rok było coraz mniej. Chyba żeby doliczyć opryszków, którzy ostatnio wyspecjalizowali się w najprostszej metodzie eksploatacji kruszcu, zwanej odkrywkową, a mianowicie rzezali mieszki podróżnym. Owej jesieni, po obfitych deszczach Kamienica wezbrała. Jej burordzawe nurty zatapiały nadbrzeżne chaszcze i łąki, korytem płynęły krzaki, drzewa, czasem wzdęte zwłoki utopionego bydła. Mężczyzna w szarej podróżnej opończy, obszytej dyskretnie srebrną taśmą, co na milę zdradzało stołecznego bywalca, oparty o reling, z odległości zaledwie paru kroków od koła parowca przypatrywał się okolicy. Po obu stronach wody ciągnęły się prowizorycznie sklecone budy bez okien, z których, jako jedyne odgłosy żyda dobiegały przekleństwa lubo efekty intensywnego rozmnażania. Najwyraźniej powiew reform nie dotarł jeszcze w owe strony. Zresztą, czy było się do czego spieszyć? Elegant mimowolnie porównał sytuację z tym, do czego zdołał przywyknąć w stolicy. Tam zmiana systemu wyzwoliła nieprawdopodobną przedsiębiorczość. Na łąkach nadrzecznych wznoszono fundamenty fabryk, na wodę spływały pierwsze parowce, rozszalała się prasa, kipiały życiem teatry i operety ogródkowe. Wybuch wolności niósł naturalnie ze sobą masę patologii i poczucie tymczasowości. Zewnętrzny makijaż nie przesłaniał bałaganu i zaniedbania, ale każdy dzień, strawiony czy to na przysłuchiwanie się dysputom parlamentarnym, czy na wizyty w Wielkich Hallach, gdzie nagle zagościły nigdy dotąd nie spotykane produkty — jak pistacje, arachidy, kawior i kalmary, pyszne wina z Imeru, sery rurytańskie, skóry z Lesji czy klawesyny z Etanii — mógł upewniać, że nie ma odwrotu z drogi do rozwiniętego kapitalizmu, że ostatecznie skończyła się wszechwładza tępych tyranów XVII dynastii, którzy na wszelki wypadek zakazywali szczepienia ospy, czytania ksiąg czy też mycia się częściej niż raz w tygodniu (zbyt częste ablucje wzbudzały wszak grzeszne zainteresowanie własnym ciałem). Nie wolno też było podróżować bez przepustek oraz stosować irygatora w celach antykoncepcyjnych. Czy jednak okolice Piarżyska naprawdę pozbawione były jakichkolwiek zwiastunów „nowego myślenia”? Kiedy parowiec, idący głównym nurtem, zbliżał się ku któremuś z brzegów, od razu, nie wiadomo skąd wyrajały się tłumy brudnych bachorów, które, wyciągając zdeformowane krzywicą łapiny, domagały się jałmużny. — Cóż za natarczywość! Wstyd i obraza Boska — komentował to z oburzeniem zażywny mężczyzna w koloratce. — Biedactwa muszą być głodne — młodzieniec o wyglądzie zamożnego dziedzica wyciągnął z kabiny skrzynkę z owocami i jął ciskać pomarańcze i jabłka w stronę dzieciarni. Nie wyciągnęła się ni jedna rączka… — Owoców nie biorą, jeno blit — zaśmiał się gardłowo inny z podróżnych, wysoki i muskularny, o ciemnej, osmaganej wichrami twarzy żeglarza przeciętej na policzku szeroką blizną. — Widzisz waszmość, jak ignorują wasze frykasy? Kmiectwo teraz karmi nimi świnie. Rzuć pan trzos, a obaczysz, że potrafią nurkować jak rybki. — Nie może być — wątpił bywalec stołecznych salonów. — No to popatrzcie! — ogorzały wyciągnął skórzane zawiniątko i cisnął przed siebie. Zakotłowała się woda. Dzieciaki zanurkowały jak stado piranii. Jeszcze chwila, a wyłonił się zwycięzca z trzosikiem w zębach. Wyskoczył na brzeg. Rozsupłał… Długo jeszcze klątwy i złorzeczenia goniły oddalający się statek. — Cóż było, miły panie, w tym zawiniątku? — dopytywał się duchowny, ciekaw jak każdy ksiądz. — Piasek, normalny, złocisty piaseczek! Zaczerpnąłem go nieco na plaży, zanim wsiadłem na statek — powiedział mężczyzna i zaniósł się głośnym, nieprzyjemnym śmiechem. Czy było zamiarem losu, aby ta wymiana pozornie pozbawionych znaczenia zdań rozegrała się właśnie między jedynymi pasażerami, którzy wysiedli w Piarżysku? — Nie orientujesz się, synu — schodzący po trapie kapłan zwrócił się do starszawego eleganta w opończy — czy działa tu jeszcze punkt wynajmu kolas podróżnych? Informacje, które na ten temat posiadam, są niestety ze sobą sprzeczne. — Osobiście zamierzam skorzystać z linii dyliżansowej, która wiedzie do Śnieżyna — odparł indagowany i wyciągnął z kieszeni turystyczny przewodnik. — Obawiam się, że to może okazać się niewykonalne — ozwał się trzeci z wysiadających, młody arystokrata, niefortunny dobroczyńca młodocianych żebraków. — Dyliżanse obecnie nie kursują. Z przewozów zrezygnowano ze względu na ich nieopłacalność. Do tych biednych okolic nie zdążyła dotrzeć nowa koniunktura, w odróżnieniu od recesji i bezrobocia, które pojawiły się równocześnie i w dodatku przed terminem. Cóż, koszty transformacji… Ale, o ile wiem, można wynająć wóz u miejscowych. Nie będzie to oczywiście komfortowy pojazd. — Za to pewnie będzie dużo kosztował — zasępił się ksiądz. — Do samego Śnieżyna ani chybi majątek? — Dla jednej osoby z pewnością byłby to spory wydatek — uśmiechnął się młodzieniec — ale ponieważ i ja udaję się w tę samą stronę, mogę podzielić się kosztami z księdzem dobrodziejem. — Jeszcze taniej wyjdzie na trzech — pospiesznie dołączył do rozmowy elegant, który, wbrew pozorom, najwyraźniej też liczył się z każdym groszem. — A na czterech, to już będzie prawie darmo — zakończył człowiek z blizną, który schodził na pomost jako ostatni. — I jeśli panowie pozwolicie, to zaproponuję wam swój wóz, który wynająłem byłem listownie. O, widzę, że czeka już przy przystani. W tej sytuacji pozostawało jedynie wymienić nazwiska. Młody panek przedstawił się jako wicehrabia Albert de Glacier, co absolutnie współgrało z jego aparycją; ksiądz, jak się okazało, nosił popularne imię Wenanty, natomiast posiadacz srebrzystej lamówki rzekł po dłuższej pauzie, jakby czekając na oklaski: — Panowie pozwolą, Wolfgang Dreem. — Nie może być! — wykrzyknął wicehrabia. — Sam słynny baśniopisarz we własnej osobie?! — Szczerze mówiąc, jako pół osoby. Pisujemy zazwyczaj wspólnie z bratem. Tym razem jednak Anderson Dreern pozostał w stolicy. Przyszła kolej mężczyzny z blizną. — Nazywam się Rot rzucił, prężąc się po wojskowemu i umilkł, nie zamierzając najwyraźniej wymieniać dalszych tytułów, ujawniać swych paranteli ani stopni naukowych. Pozostałym, jako ludziom dobrze wychowanym, nie wypadało się dopytywać. Na rzygaczu, odprowadzającym wodę z dachu kościółka, przysiadł czerwony sęp. Wyciągnął swą długą szyję i świdrującymi oczyma lustrował przybyłych. On chyba coś przewidywał. Woźnica, milczący, zarośnięty jak uda świętej Zyty chłopina, któremu okrągła głowa wyrastała wprost z szerokich ramion, zaciął batem dwa chude koniki i furka potoczyła się po wyboistej drodze, pozostawiając za sobą rejwach przystani, aromat rozkładających się ryb, odór chlewików i obór, słowem: cały bukiet woni, po którym Dreem poznałby swoją ojczyznę wszędzie. Rot zajął miejsce obok furmana, baśniopisarz usadowił się przodem do kierunku jazdy, mając vis a vis księdza i młodzieńca. — Muszę wyznać — odezwał się kapłan — że okrutnie chciałbym wiedzieć, cóż literata tak cenionego na wszystkich dworach od Rurytanii po Etanie sprowadza w one pospolite strony? — Obowiązki zawodowe — uśmiechnął się Dreem. — Postanowiłem odszukać Dobrą Wróżkę. — Do licha! — szepnął panicz. — Cóż za zbieg okoliczności — wyrwało się księdzu. Rot pozostał nieporuszony, podobnie jak woźnica, który sprawiał wrażenie głuchoniemego, co zresztą, z powodu nadużywania trunków przez parę pokoleń zamieszkałych w okolicach Rudych Wierchów górali było częstsze niż wole lub kołtun. — Proszę wybaczyć moją emfazę — usprawiedliwiał się wicehrabia Albert — ale w dobie obowiązującego racjonalizmu Dobre Wróżki uznano za płody wyobraźni takich jak Pan twórców. — Zasię Kościół — uzupełnił ojciec Wenanty — wiarę nie traktuje na równi z herezją. Albowiem od bajdy jeno do guseł i zabobonów, a te stanowią pożywną lebę, z której wyrasta Zło! — Nie podchodzę do zagadnienia dramatycznie, a jedynie z ciekawością — tłumaczył Dreem. Jeśli odnajdę Wróżkę, ostanę szczęśliwym idealistą; okaże się, że jej nie ma, będę świętował ten dzień jako triumf materializmu. — Cynik z mistrza — westchnął panicz. — A cynikami wybrukowane jest piekło — dorzucił duszpasterz, wyciągając z zanadrza bukłaczek. Poglądy woźnicy i Rota na temat piekła i pokrywającego je bruku, pozostały nieznane. Dobra Wróżka! Na honor, kto przypuszczał, że jeszcze kiedyś się nią zainteresują — pomyślał wicehrabia, szczelniej nakrywając się derką. — Czyżby znów nadchodził jej czas? Jeszcze sześć, siedem lat wcześniej realny feudalizm trzymał się krzepko. Pod jego pazurami drżały bliższe i dalsze narody, jego agenci knuli dzień i noc, walcząc, iżby znudzonym obywatelom Oświeconego Świata zapewnić Ciekawsze Pojutrze… A tu szast, prast! i po wszystkim — w Erbanii rozpadł się Czerwony Smok, Axaria West nadzwyczajnym sposobem zrosła się z Axarią Ost, po powierzchownym jeno posmarowaniu szwu maścią dobywaną przez pracowite trolle w Zagłębiu Grubej Rury. W Transylwanii zgładzono Złą Macochę z rodu Draculescu, a tu, w Amirandzie, niepozorny szewczyna imieniem Luis, nie tylko obalił regenta Adalberta Ślepowrona, ale jeszcze wymanewrował od władzy starszych, lepiej wykształconych i bardziej wymownych braci. Jak to było możliwe? — Dialektyczna nieuchronność — twierdzili kronikarze z bractwa limerianów bosych. — Wiadomo, intryga Żydów, masonów i służb specjalnych Erbanii — powtarzała antyszewska opozycja. — Oczywisty cud nad Kamienicą — interpretował dwór. A jak było naprawdę? Dwadzieścia lat wcześniej Luis, podówczas ledwie czeladnik szewski, zwolniony z pracy za hardość i niechętny stosunek do obuwia (a kozaków w szczególności), oddając się przy pomocy petard ulubionemu przez siebie rybołówstwu, wyłowił ogłuszoną syrenę. Jaka była? Prawdę powiedziawszy, niezbyt młoda — ale cyc miała jeszcze jędrny, łuskę na dupsku czystą. Co się tyczy miecza i tarczy, nie posiadała przy sobie żadnego rynsztunku, ale być może przehandlowała go wcześniej na gorzałkę, jako że, wedle miejscowych, lubiła sobie golnąć, zwłaszcza w chłodne grudniowe wieczory, kiedy na brzegach Kamienicy zaczynały się pojawiać tafelki lodu. Czy coś śpiewała? Nie, była na to chyba zbyt ogłuszona, przytomność wróciła jej dopiero, kiedy Luis wciągnął ją do łodzi. Wciągnął ją i zamiast, jak miejscowi rybacy, wychędożyć ją natychmiast, a następnie sprawić wedle katolickiej dietetyki: góra na niedzielę, rybi ogon na piątek, wdał się z nią w dyskusję. Dyskutować bowiem lubił od małego. — Puść mnie wolno do akwenu, luby rycerzu — kokietowała syrena. — Nie jestem rycerzem, jeno bezrobotnym. — A cóż to za problem sprawić, żebyś awansował. Wyraź jedynie życzenie, mogą być nawet trzy, potem puść mnie wolno, a twoja wola stanie się rzeczywistością. — A co ty, Złota Rybka jesteś? — zapytał nieufnie obuwnik. — Mogę mieć wiele kształtów. Na różnych etapach historycznych przybierałam rozmaite postacie… Ostatnimi czasy byłam wodnicą, ale już wkrótce zamierzam się wysuszyć, by działać znów jako Dobra Wróżka. Od tego momentu historia ta przybiera różne wersje. Jedni uważają, iż Luisa nagle prorocza iluminacja ogarnęła, inni zaś sceptycznie twierdzą, że szewczyna postanowił sobie z syreny zażartować. W każdym razie sformułowane przez niego trzy życzenia brzmiały: — Zrób zatem tu wolną od obcej dominacji Amirandę, wolny rynek i wolnego regenta w mojej osobie. — Załatwione — powiedziała syrena i skoczyła w topiel. Realizacja tych postulatów zabrała jej około piętnastu trudnych lat. Były to trudne lata również dla szewca. Wyśmiewany przez jednych (nawet własna żona nie wierzyła, że akurat tak przebiegała jego rozmowa z syreną), atakowany przez drugich, przez władzę bywał inwigilowany i śledzony. Regent Adalbert uciekł się nawet do tymczasowego internowania. Wszystko na nic. Życzenie stało się faktem. Realny feudalizm zawalił się z trzaskiem nie notowanym w historii i przyszło NOWE. Inna sprawa, że im dłużej to nowe skręcało się w bólach porodowych, tym więcej Amirandczyków zadawało sobie pytanie, co też się jeszcze z tego urodzi. I właśnie, aby ubiec innych i mieć nową baśń złożoną do druku przed terminem, Wolfgang Dreem postanowił odszukać sprawczynię ostatnich niezwykłych wypadków i dowiedzieć się choćby paru rzeczy na temat nadciągającej przyszłości. — Poznać jutro, któż tego nie pragnie? — zgodził się wicehrabia de Glacier. — Aliści nie rozumiem, dlaczego chce tego pan, baśniopisarz? Nie prościej byłoby sobie to wymyślić? — To zbyt niebezpieczny koncept. Razem z mym bratem zauważyliśmy, że nasze opowieści mają przedziwną moc sprawczą. Historię o syrenie opisaliśmy na parę lat, zanim zdarzyła się naprawdę. — Tedy wymyślcie świetlaną przyszłość dla Amirandy i jeśli się ona sprawdzi, nasz dobry lud sławić was będzie po wieki wieków — powiedział ojciec Wenanty. — Niestety — westchnął baśniopisarz. — Jakoweś fatum ciąży nad naszą twórczością. Ledwie postawimy słowo: „Koniec”, a baśń już poczyna żyć własnym życiem, niezależnym od naszej woli, a często z nią sprzecznym. Opracowaliśmy niedawno nową, różną od wersji Angielczyka Szekspira historię Romea i Julietty. Oboje pokonują tam waśń rodową, zachowują zdrowie, pobierają się i żyją… — Długo i szczęśliwie? Ha, ha! — zarechotał z kozła Rot. — Niestety, z listów, które otrzymałem od rodziny Kapulettich i Montekich, wynika co inszego. Już po krótkim pożyciu wyszło na jaw, iż Romeo to w sumie niepoważny zdobywca nimfetek, Julia zaś to rozparzona, niestała w uczuciach mitomanka, w której bardzo szybko ujawniają się skłonności lesbijskie. W tej chwili są już po rozwodzie, Julietta wyemigrowała, a Romeo siedzi, bo w kłótni zaciukał teścia. Natomiast bliźniaki, które urodziły się trzy miesiące po nocy poślubnej, wychowywane są na koszt patrycjatu miasta Werony. — Jeśliby przyjąć, że ostatnie lata w naszym świecie to wynik pańskiej literatury — rzekł ksiądz — to istotnie wiele niepojętych spraw stałoby się jasnych. — Bardzo ksiądz łaskaw, ale dla mnie nic nie jest jasne. To, co stało się ze świadomością ludu, przypomina scenariusz z mojego najczarniejszego snu: W Axarii żałują zjednoczenia i dla poprawienia samopoczucia tłuką cudzoziemców, w Erbanii pucz za puczem, mafie, zbrodnia i występek, gdzie indziej zdarzają się przypadki trucia krasnoludków środkami owadobójczymi. A u nas byle smerda wyciera sobie gębę Najjaśniejszym Szewcem. W katakumbach zanoszone są modły o powrót złych czarowników, realnego feudalizmu i średniowiecza. — Średniowiecze, jakie było, takie było, ale dawało ludziom poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji — przypomniał duszpasterz. — Przypuszczam, że praprzyczyną kłopotów — rzekł młody Albert — jest, niestety, twórczość naszych kochanych braci Dreem. — Co takiego? — Ludzie uwierzyli w wasze bajki i teraz chcieliby, żeby się spełniły natychmiast. Woźnica strzelił z bata, konie przyspieszyły, czując rychły popas. Dreem nie lubił, gdy ktoś przeszkadzał mu w załatwianiu potrzeb fizjologicznych, dlatego zrobiło mu się nieprzyjemnie, kiedy podczas postoju dogonił go w zaroślach młody wicehrabia. Baśniopisarz niezdarnie podciągnął spodnie. De Glacier też się chyba zawstydził, bo okrył się rumieńcem i rzekł: — Wybacz, mistrzu, ale chciałem porozmawiać z wami na osobności. — Mówcie! — Mam złe przeczucia i… niepokoi mnie jeden z naszych współtowarzyszy podróży. — Na Boga, wicehrabio, o kim pan mówi? — O osobniku, który przedstawił nam się jako Rot! Co Pan o nim sądzi? — Nie zastanawiałem się. Jest szalenie małomówny. — Kiedy poszedł do sklepu po tytoń, obmacałem jego węzełek. Skrywa tam dwa pistolety, komplet noży do rzucania, podróżny zestaw trucizn przewiązany tasiemką do garoty. A i woreczek z piaskiem, który rzucił dzieciakom to przecież doskonały sprzęt do ogłuszania bądź obciążania zwłok. — Do kata! Wszechstronny jest to żołnierzyk! — Raczej najemny zabójca! — Ale jakiż mógłby mieć cel, buszując w tej okolicy? Któregoś z nas? — Nie wiem, ale jeżeli jego celem jest Dobra Wróżka? O ile wiem, w wielu kręgach nie mogą jej zapomnieć obalenia systemu. Erbania też nie pogodziła się z utratą mocarstwowej pozycji. Istnieje ze sto powodów, dla których wróżka może obawiać się o swoją skórę. — Pan żartuje, czarodziejka miałaby się bać pospolitego osiłka? Przy jej możliwościach? — Mistrz zapomina o dość istotnych właściwościach wróżek. Te potężne istoty są w istocie bezbronne, jeśli idzie o ochronę własnych interesów. Kto rozpozna wróżkę w ludzkim wcieleniu, może uśmiercić ją równie łatwo jak muchę. Gdy przebywa w postaci wilka, narażona jest na wściekliznę. Jako syrena czy złota rybka musi bez zająknienia spełniać życzenia byle kretyna tylko dlatego, że ten przypadkowo ją wyłowił. — Jesteś doskonale poinformowany, mój panie — zgodził się Dreem, zajęty powstrzymywaniem perystaltyki jelit. — W końcu siedziba Dobrej Wróżki znajduje się na terenie moich włości i choćby z tego powodu winienem być lepiej poinformowany od innych. Drugi popas przypadł w Młynowie, kiedyś gwarnej, dziś wyludnionej osadzie u zbiegu dwóch potoków. Z dawnych domostw pozostały jedynie fundamenty i ruina monumentalnego ongiś kościoła. Dreem postanowił zwiedzić rumowisko. Wspiął się na rozwalony mur i wszedł do wnętrza, gdzie na ocalałej resztce kopuły zachował się jeszcze fragment mozaiki. Dreem wyciągnął szkicownik i w tym momencie usłyszał, że ktoś nadchodzi. — Boję się, panie Dreem — powiedział kapłan, podchodząc bardzo blisko. — Doprawdy? — Nie dotrzemy przed wieczorem do gospody i chyba wypadnie nam nocować w lesie. — I cóż z tego? Jest przecież ciepło, a grubego zwierza nie widziano w okolicy od lat. — Nie o takim niebezpieczeństwie myślę. Wiem, że pan jest tym, za kogo się podaje, ale nie mogę tego powiedzieć o całej kompanii. — Kogo ma ksiądz na myśli? — Cóż, znam dość nieźle sfery naszej arystokracji, ale jako żywo nie słyszałem o rodzinie de Glacier. — Podobno mają tu swoje włości. — Przypadkowo w regenckiej kancelarii zajmowałem się nadaniami z tej okolicy, znam dobra regenckie, kościelne… — W regenckiej kancelarii? — Nie będę ukrywał, synu, jestem spowiednikiem Jego Ekscelencji. I przybyłem tutaj w podobnym celu, co pan. — Odszukać wróżkę. — Wróżkę, syrenę, wiedźmę, obojętne w jakiej będzie występować postaci. — Ale po co? — Rozumiesz, synu, że jest to tajemnica państwowa. Muszę wykonać swoje zadanie. Ale jestem pewien, że wielu siłom może zależeć, żebym nie dotarł do celu. — I boi się ojciec tego sympatycznego młodzieńca? — Sympatycznego? Dziwnego. Na poprzednim popasie słyszałem, jak rozmawiał z koniem. — Sam też lubię rozmawiać z moim psem. — Ale koń mu odpowiadał! Niestety szeptem. I to jeszcze nie koniec. Kiedy szedłem tu za panem, obejrzałem się i zobaczyłem, jak panicz Albert przekroczył rzekę, nie mocząc nóg. — Po kamieniach? — Widziałem na własne oczy, szedł po powierzchni głównego nurtu, nie pozostawiając śladów, i zniknął za zakrętem. Moim zdaniem to wynajęty czarnoksiężnik. Dreem nie powiedział nic. Nie ulegało wątpliwości, że zacny ojciec Wenanty zwariował. Księżyc wzeszedł nad górami, wielki i bezczelny. Podróżni ułożyli się wokół ogniska, woźnica zasnął na siedząco obok koni. Ojciec Wenanty nie mógł spać. Obawiał się, że niepotrzebnie wygadał się przed Dreemem. Jego misja pozostawała tajna nawet dla innych, najbliższych współpracowników regenta. Pamiętaj, odszukasz wróżkę —jeszcze teraz słyszał głos szewca Luisa. — A potem ją przekonaj! Musi się zgodzić na moje czwarte życzenie, musi. W razie czego niech anuluje dotychczasowe trzecie, ja regentem nie chcę być i nie muszę. — Nie śpi ksiądz? — tuż obok rozległ się chrapliwy szept Rota. Kapłan zadygotał. — Widzę, że ksiądz czuwa. A ja… Ja chciałbym się wyspowiadać — i dostrzegając zdumienie w oczach Wenantego, przysunął się jeszcze bliżej. — Muszę się komuś zwierzyć. Przypuszczam, że domyśla się ksiądz, kim jestem. — Dzieckiem Bożym, mój synu! — Przez wiele lat byłem najemnym zabójcą. Najpierw były to tajne służby Czerwonego Smoka, potem zleconka na własny rachunek. Czysta, brudna robota? Czy ksiądz wie, ile osób załatwiłem tymi rękami, i to jakich? Niezła parafia by się uzbierała. Mam u Lucyfera zarezerwowany chyba największy kocioł. — Pan Bóg miłosierny. Zawsze jest czas na skruchę. — Dwa miesiące temu zaproponowano mi najwyżej płatny kontrakt w mojej karierze, miałem załatwić Dobrą Wróżkę… — Wielki Boże! — Niech się ksiądz nie obawia. Tym razem odmówiłem, nie dlatego, że boję się jakichś czarodziejskich sztuczek. Przestrzegam jednak swojego zawodowego kodeksu: kobiety, owszem, porywam, czasem gwałcę, ale nigdy ich nie morduję. — Chwali ci się to, synu. Ale dlaczego zmieniłeś zdanie i ruszyłeś do Śnieżyna? — Wiem, że zleceniodawcy nie zrezygnowali, składali propozycje innym. Może ktoś się podjął, może któryś z nas. — Nie może być. — Księdza wykluczam, ale inni… — Baśniopisarz i ten gołowąs? — Nie masz pojęcia, ojcze Wenanty, jacy dziwni ludzie biorą się za tę robotę. W Etanii do wykonywania wyroków mafia miała kobitkę o wyglądzie aniołka, matkę trojga dzieci, a w Lesji uprawiała swój proceder „Okrutna Brygada” złożona z samych nieustraszonych dwunastolatków. Dlatego postanowiłem dotrzeć do wróżki, ostrzec ją i ochronić, jeśli zajdzie taka potrzeba. — Co was do tego skłoniło? Sumienie? — Odwaliła dobrą robotę dla Amirandy, a choć jako zabójca jestem internacjonalistą, prywatnie zostało we mnie sporo patrioty. Pomoże mi ksiądz? Wenanty skinął głową. Wierzył najwyżej w połowę słów Rota. W końcu najlepszym sposobem zbliżenia się do ofiary jest obietnica zapewnienia jej ochrony… Zbudzili się dobrze po świtaniu. W dolinie było mglisto i chłodno. Woźnica ładował pakunki, ksiądz modlił się, młodzieniec poszedł na spacer do lasu. Dreem nie od razu zauważył zniknięcie Rota. Dopiero podczas pakowania, zorientował się, że tkwiący pod kocem mężczyzna już dawno powinien był wstać. Podszedł bliżej, szarpnął derkę… Chryste! Rot był już zimny. Z wyszczerzonymi zębami, wywróconymi oczami i fachowo poderżniętym gardłem leżał w kałuży zakrzepłej krwi. Stroma droga, porzuciwszy dolinę potoku, wspinała się teraz coraz wyżej i wyżej. Mgła jeszcze bardziej zgęstniała. Podróżni ponagleni pomrukiem woźnicy zeszli z wozu i posuwali się gęsiego skalną półką. Z prawej strony mieli pionową skałę wspinającą się ku chmurom, z lewej przepastne urwisko opadające ku wodzie. Od rana nie zamienili słowa. W milczeniu pochowali Rota, ksiądz odmówił cichą modlitwę, woźnica wystrugał krzyż. Dreem zastanawiał się nad motywem zbrodni. Nie wyglądała ona na dzieło leśnego rabusia, więc kto mógł jej dokonać? Posuwający się za nimi tajemniczy tropiciel, a może… ktoś z nich? Autor bajek pozostał trochę z tyłu. Bał się. Z każdą minutą odczuwał coraz większy lęk. Sprawdził krócicę ukrytą w zanadrzu. Nabita… Naszła go naraz chęć pozostania tu, na polanie, i zaczekania na mordercę. Jeśli ktokolwiek postępował za nimi, prędzej czy później musiał nadejść. A jeśli zabójca już ich wyprzedził i teraz spokojnie czekał na kolejną ofiarę? Uświadomiwszy to sobie, baśniopisarz przyspieszył, prawie pobiegł. Minął wolno poruszający się zaprzęg i nagle znalazł się we mgle białej jak mleko. Ogarnęła go niepokojąca cisza. Zawołał: — Hop, hop, proszę księdza! Panie Albercie! Kapłan odezwał się gdzieś zupełnie blisko: — Tutaj jestem, panie Dreem. Chyba zmyliłem drogę. Strasznie tu ślisko. Może mi pan podać rękę? Dziękuję. Baśniopisarz uśmiechnął się, w tej przeklętej mgle nawet czubek własnego nosa można było wziąć za coś innego. Nagle ksiądz krzyknął. Przeraźliwie, rozdzierająco. Rozległ się trzask łamanych krzaków, hurkot sypiących się kamieni, a ksiądz krzyczał i krzyczał, jego głos rozlegał się zewsząd, zwielokrotniany przez echo, póki ciało nieszczęśnika nie spoczęło na dnie doliny. Powiał wiatr. Gwałtownie, jak za rozsunięciem zasłony w teatrum, zrobiło się całkiem widno. Dreem wskoczył z krócicą w dłoni na małą skalną półkę, gdzie strzępy sutanny wskazywały miejsce, w którym ksiądz rozpoczął swą ostatnią w życiu podróż. Nieomal zderzył się z Albertem. Śmiertelnie blady młodzieniec trzymał w ręku obnażony sztylet. — Nie zbliżaj się do mnie! — wrzasnął Dreem. — Porozmawiajmy — błagał de Glacier. — Wszystko można wyjaśnić. Jeśli ten ksiądz morderca chciał was zepchnąć w przepaść, to działaliście w samoobronie! — Bezczelny jest pan, czy naiwny? Nie, panie Albercie, na to mnie nie złapiesz. Z dwoma ci się udało, ze mną będzie trudniej. Nie zbliżaj się, krócicą jest nabita! — Co, pan przypuszcza, że to ja? Ja wszystko panu wyjaśnię, ja przecież… — mówiący zbliżał się ku Wolfgangowi. Ten cofnął się jeden krok, drugi… Oparł o skalną ścianę. — Proszę odłożyć broń — przemawiał hipnotyzującym głosem de Glacier. — Wszyscy wpakowaliśmy się w sprytną pułapkę, taką… Dłoń z nożem zatoczyła łuk. Może rzeczywiście to był tylko obrazowy gest, ale w tym momencie zachowujący dotychczas ponure milczenie woźnica przemówił: — Uważaj pan! Krócicą wypaliła. Trafiony w pierś wicehrabia padł na kępę mchu. — Dziękuję — krzyknął Dreem do woźnicy i podbiegł do postrzelonego. Ów żył jeszcze, ale bladość jego lic stała się jeszcze bielsza. — Pomyliłeś się, Albercie — mówił głosem zmienionym, delikatnym, pięknym. Spod czapki, która spadła mu z głowy, wysunęły się rude włosy, długie do ramion, połyskliwe. A gdy Dreem rozpiął mu kubrak i rozerwał koszulę, ujrzał parę piersi przecudnych, krwią zbryzganych. — Dalibóg, ty jesteś kobietą, czemuż to skrywałaś? Pozwól, muszę zatamować krew! — Za późno — odpowiedziała umierająca. — Zawsze obawiałam się, że tak głupio skończę… Po dziesięciu tysiącach lat… Głupia Albertynka, głupia Albertynka… Naraz głos jej nabrał skrzekliwych, starczych tonów. Dreem stał osłupiały i patrzył, własnym oczom nie wierząc. Oto przecudowne rude włosy Albertynki z nagła posiwiały, twarz marszczyć się poczęła, jak na schnącym Jabłku, zęby stały się poczerniałe, pokruszone. — Kim ty jesteś, na Boga, kim ty jesteś? — Przecież sam teraz widzisz kim. Jestem tą zmienną, wielowiekową, wielopostaciową… Nimfą i Babą Jagą, rusałką i sową, teraźniejszością i historią, która właśnie dobiega końca. — Nie mogę ci pomóc? — Możesz. Wedle praw przedwiecznych, nawet trafiona śmiertelnie mam rezerwę mocy. Mogę spełnić jedno kategorycznie wypowiedziane życzenie. Oczywiście cudze. — A jeśli zażądam, byś zdrowa była i cała? — Spełnię to z ochotą. Ale co wtedy się stanie z prośbą księdza? Wiesz, jak brzmiało czwarte życzenie szewca Luisa: „I oby lud mój, dziś powrotu feudalizmu się domagający, zmądrzał, odzyskał pamięć i godność”. — Spełnisz to życzenie? — Jedno z dwóch. Decyduj… Tracę siły. Dreem pomyślał o Amirandzie… Ale prawie natychmiast zdał sobie sprawę, że mądrzejsze byłoby zachowanie czarodziejki przy życiu. Ocalała będzie wszak mogła spełniać jeszcze setki życzeń, aż do skończenia świata… — Dobra, cof się pan! Niech natychmiast zniknie to babsko — powiedział woźnica, który zbliżył się do nich nagle z solidną pałą w dłoni. — Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem — rozległ się cichutki głos. I stało się. Naraz twarz Albertynki zmieniła się w kłębek mgły, który, trącony kolejnym powiewem wiatru, rozwiał się w powietrzu, pozostawiając jeno pusty, zakrwawiony kokon przyodziewku. Baśniopisarz otwarł usta z podziwu, autochton zasię, nie przejmując się zbytnio jego obecnością, klęknął przy doczesnych pozostałościach nieszczęsnej czarodziejki. Pozbierał pierścienie, pas złocisty, trzos, medalion z podobizną świętego Limeryka. — Co robisz, draniu? — Każdy tyra, jak umi! — odparł woźnica, nie przerywając odrywać srebrnych klamerek z pludrów fałszywego wicehrabiego. Z nagła wszystko stało się przerażająco jasne. I śmierć Rota, i lot w przepaść ojca Wenantego… Przedostatni akt… On sam stał się jego mimowolnym autorem, zastępując zbójnika… A jaki będzie akt ostatni? Krócica pozostawała nie naładowana! — Zapłacisz za to. Będą nas szukać, jestem znanym literatem, a ksiądz był spowiednikiem samego regenta. — A niech szukają. Tu nijakie prawo nie sięga i długo sięgać nie będzie — usłyszał w odpowiedzi. O nieszczęsna Amirando — pomyślał Dreem. — Tak się twoja historia ma kończyć? Twoje baśnie, twoje marzenia, nie z rąk obcych, nie przez zdradę, ale w wyniku prostej chciwości, głupoty i braku zasad u twego ludu. O, hańbo! Na mchu ciągle leżał sztylet Albertynki. Dreem, lubo nigdy nie walczył wręcz, nie zamierzał umrzeć jak cielę. Porwał za rękojeść. Woźnica roześmiał się pogardliwie. Ruszył ku człowiekowi pióra. Jednym ciosem pały wytrącił mu sztylet z garści, zamachnął się po raz drugi… — Nieeeee!!! Wolfgang Dreem poderwał się z krzykiem na metr ponad łożem. Opadając na zlane potem poduszki z kitajskiego jedwabiu, uświadomił sobie, że wszystko snem było jeno, nową, wyśnioną opowieścią, którą przy porannej jajecznicy z bratem się podzieli, potem obaj ją zredagują i opublikują ku radości amirandzkich czytelników i uciesze samego regenta. Bo baśń to była nie tylko straszna, ale zgoła fantastyczna. W Amirandzie za daleko sprawy zaszły, iżby możliwy był powrót do średniowiecza. Dawni, źli czarownicy, gnomy wysługujące się ościennym mocarstwom, dziś przemienili się w pożyteczną, pracowitą i pobożną klasę średnią, a lud, lubo pyszczył, nie miał nic do powiedzenia, zaś wróżki pod naporem racjonalizmu co do jednej musiały wyemigrować. I roześmiał się Dreem serdecznie ze snu swego i strachów literackich. — Łup, łup, łup — do drzwi komnaty rozległo się stukanie. Zbyt bezceremonialne jak na pokojówkę Zuzannę, wpadającą na poranne pieszczotki ze swym chlebodawcą, zbyt mocne jak na jego brata, Andersena. — Kto tam? — zawołał gniewnie Dreem. A odparł mu głos wulgarny, prostacki i skądś znajomy: — Woźnica.