Jan Baranowicz W krainie baśni Wyboru dokonał Józef Górdziałek Wydawnictwo „Śląsk" Opracowanie graficzne Jacek Gaj i Stanisław Kluska Redaktor techniczny Otton Mych Korektor Krystyna Kossak © Copyright by Jan Baranowicz, Katowice 1982 9 Legendy i baśnie śląskie Powrót kaprala Wyrwy Dwadzieścia lat służył żołnierz w pułku dalekim. Służył żołnierz i w służbie postarzał się mocno. Z młodzika stał się dorodnym, czerstwym chłopem, o czole spalonym na wietrze, o konopnych sumiastych wąsach. I o pięściach podobnych do zmarzniętych grud. Nieszczęśnikiem był ten, kogo taką pięścią w kark łomotnął. Uderzała jak obuch topora. Rażony, gwiazdy oglądał w jasny dzień, jeśli go jeno ciemność nie pochłonęła na zawsze. Obchodzono go też z daleka, jak się obchodzi rosły dąb czy wiąz, z którymi zetknąć się znaczy tyle samo, co oberwać guza. Szacunek miał u otoczenia, liczono się z nim. Nawet dowódcy znajdowali dla niego słowo uznania. Nie tylko uroda i siła podobały się wszystkim. Chował w sobie zalety żołnierskie, co podbijały serce: był roztropny, śmiały, koleżeński i sprawiedliwy, co już jest więcej ludzkie niż żołnierskie. Roztropność wyrobił sobie w przygodach żołnierskich, w wojennych prze- prawach i przejściach. Pomyślcie — dwadzieścia lat służby. To nie połknięcie kromki chleba z masłem. Wiele bochnów komiśniaka trzeba było schrupać, wiele wypić stągwi czarnej kawy. W niejednym kuflu piwa, przywiezionego do żołnierskiej kantyny, umaczać długie wąsiska. Kule, choć go ugryzły czasem, to jakby mimochodem, nieśmiało. Ot, ukąszenie osy lub trzmiela. Zabolało, zaswędziło i przeszło. Zabliźniła się rychło rana. Stąd mawiano o nim, że się go kule nie imają. Że podobno czarodziejską misiurkę wdział na siebie, że piersi okuł w stalowy pancerz. Była to zwyczajna plotka, odległa, bardzo odległa od prawdy. Nie nosił misiurki ani pancerza. To odwaga i wiara w zwycięski koniec przygody uzbrajały go przeciw niebezpieczeństwom. Gdy przyszła potrzeba, wdzierał się w szyki najeźdźcy jak ten wicher w gąszcze żyta. Nic mu się nie przeciwstawiło. Rozmach jego był rozmachem kosiarza. Przeciwnicy kładli się jak snopy na rżysku. Kładli się, aby nie wstać już więcej. W żyłach jego pulsowała krew żołnierska, choć i nie wiedzieć skąd to przyszło, bo ojciec uprawiał pole pod żyto, nie parał się wojaczką. Do zwiadu, na patrol zgłaszał się pierwszy. Cieszyło go to przekradanie się przez linię frontu, często na czworakach, przy napiętej czujności wszystkich zmysłów. Wgłębieniem dolin, cieniami krzewów. Bez szmeru i bez lęku. Czuł się — sam zwykł to mawiać — jak lis czy borsuk na łowach. Od każdego kroku, od najlżejszego ruchu zależało powodzenie wyprawy. Przemykał się poza obóz wroga, wypadał znienacka, straszył, znikał. Chłop był węźlisty, jak pniak, a przecież potrafił zaszyć się w gąszcze jak mysikrólik czy trznadel. Zostawały za nim popłoch i strach. I zasłużona junacka sława. Mimo bitewnych przewag stary wojak miał dobre serce. Serce przyczajone w cichej izdebce piersi jak ptak w klatce, jak promyk słonka między liśćmi. Słabszym pomógł w razie przygody, z kolegą podzielił się żołdem. Psu przybłędzie rzucił glon chleba, dzieciom sypnął na fartuch łakoci. Bał się smutku, do radości lgnął jak winorośl do żerdzi. Przyjemnie mu było, gdy widział wokoło siebie wesołe twarze i gdy sam mógł cieszyć się z bliźnimi. Leżał sobie pod kopką siana któregoś wrześniowego południa i popijał trunek z manierki. Pies, nieodstępny przyjaciel, ułożył się u jego butów, sokół-oswoje-niec krążył nad jego głową, wypatrując myszy na ścierniach, siwy koń, towarzysz bitew, pasł się nad rzeką. Były to dni wielkich manewrów pułku. Żołnierze opuścili koszary w mieście na pełne dwa miesiące i uganiali się po chłopskich stajaniach za niewidocznym przeciwnikiem. W wolnych chwilach pili wino lub pomagali kmieciom w kośbie potrawów. Wojak oparł głowę na wiązce siana, koszulę rozchełstał na piersi. Przyglądał się dziewuchom, co grabiły w pobliżu seradelę na kopiska. Ogorzałe były od słońca i rozświegotane jak wróble. Robota paliła im się w garściach. Spoglądały też ukradkiem na wojaka, jako że — co już wspomnieliśmy — rosły był i dorodny i niejednej frajerce zawrócił głowę. W potyczkach miłości zwyciężał równie łatwo jak i w potyczkach z wrogiem. Słonko przypiekało nie żałując ciepła kosiarzom i łąkom. Szpikulcami promieni wpijało się w piersi żołnierza, roztkliwiało jakoś niemęsko. Ani razu w czasie swej dwudziestoletniej tułaczki nie czuł się tak dziwnie jak dzisiaj. Zdało mu się, gdy drzemał, że słyszy jakieś echa wynurzone z dalekości, że jakieś głosy znajome, choć zatajone, wołają go po imieniu — nie wiadomo skąd, może spoza horyzontu. Słabe, słabiutkie, jakbyś tłumik na nie nałożył. Oganiał się od nich jak od utrapionej muchy, lecz powracały ciągle. Brzęczały niespokojnie w uszach, ocierały się o serce. Nie mógł tego pojąć, nie mógł zrozumieć. Słabota szła na niego czy inne licho? Nieznana siła zahaczała niby osęka uparcie i bez przerwy o jego serce, które — jak mu się zdało — zahartował tak mocno pod żołnierskim mundurem. Popadł w drzemkę, ale tylko na chwilę. Ocknął się rychło, jakby pod wrażeniem snu. Przetarł rękawem oczy, wiązał w myśli wizję senną z niepokojami, co ni stąd, ni zowąd zaczęły się zbierać w piersiach. Ten obraz, co jak migawka przewijał się we śnie pod czaszką... ten obraz? Tak samotnie daleki i tak szczerze bliski. Znany i nieznany. A jeśli znany, to skąd? Skąd? Znowu wspomnienia błądzą we mgłach wyobraźni, mieszają, mącą, podczas gdy oczy błądzą po łące, uszy słuchają gwaru sianokosów. I naraz jak błysk szybkie zestawienie tamtego obrazu ze snu i tego z rzeczywistości. Dwa pola, dwie gromady ludzkie. I dwa krajobrazy. Jeno tamten we śnie zamykał horyzont laskiem sosnowym i chatą. Ten, na jawie, zieleniał płaszczyzną łąki, a dalej strugą wśród olszyn. Tak, teraz już rozumie, ogarnia wszystko. Przejaśniło się w głowie, spłynęły gdzieś na ubocze nieba obłoki, co przesłaniały błękit. Te okrawki krajobrazu — z wizji i rzeczywistości — 8 to przecież jego wioska rodzinna. Ta sprzed lat dwudziestu. Gdzie jako chłopiec pasał krowy na pagórkach skąpo porosłych kostrzewą i rózchodnikiem. I gdzie z lasku w sznurkowych nosidłach dźwigał zeschłe gałęzie i sęki. Pokruszone grudki wspomnień zlepiły się w skibę rodzinnej okolicy. Zarysowały się nieśmiało, kołatały trwoż-nie, aż jakimś żywszym szczegółem obudziły ciepło w oziębłym już mózgu pod czaszką i czapką żołnierską. Kiepsko spał tej nocy nasz wojak, a przed snem mocno sobie zawieruszył głowę winem w kantynie. Sądził, że choć w ten sposób opędzi się tęsknocie, co niby cudem jakimś obudziła się z martwych. Nie opędził się. Mocniejsza była nad sen i nad wino. Uczepiła się serca, jak się czepia powój wikliny, trzymała się uparcie. Nie było na nią ratunku. Dał za wygraną. Czyż istnieje wróg niebezpieczniejszy od tęsknicy? W miesiąc później — już w koszarach — zameldował się u siwego dowódcy. Dowódca służył w wojsku, jak nasz żołnierz, lat dwa dziesiątki, zżył się z podwładnymi. — O cóż tam chodzi, stary wiarusie? — pułkownik patrzył bystro jednym okiem, bo jedno tylko posiadał. Drugie wybił zdradziecki pocisk wroga. — Kapral Maciej Wyrwa — żołnierz wyprężył się w postawie na baczność — melduje posłusznie, że w dniu dzisiejszym upływa przepisane prawem dwudziestolecie jego służby. Prosi o zwolnienie, pragnie wrócić na rodzinne śmiecie. — Znaczy — mamusi się synusiowi zachciało... Tak? No cóż? — Zgoda. Prawo za wami. Nie mogę was zatrzymać. Odsłużyliście co swoje i odsłużyliście rzetelnie. Wasza wola — służyć dalej królowi lub pożegnać się z pułkiem... Ostrzegam, jeśli naprawdę sprzykrzyła się służba, ekwipunek wojskowy trzeba wziąć z sobą, bo czasy złe. Konia z siodłem i wór z obrokiem. I szablisko potężne w garść... Żołd i papiery czekają w kancelarii. Powodzenia, kapralu! Patrzył surowo, ale prawicę ściskał na odchodnym. Krzepko, że chrupnęły kości. Potem odwrócił się i odszedł z placu. W godzinę później kapral Wyrwa miał już wszystkie formalności poza sobą. Opuszczał gwarną kwaterę koszar wśród szpaleru kamratów, co się wyroili na pożegnanie. Jechał na siwym koniu, przed nim biegł pies, wierny, przy-hołubiony od szczenięcia. Nad nim kołował sokół. Koń stąpał wolno, jakby z ociąganiem się, żołnierz obejrzał się raz i drugi za siebie. Koledzy powiewali chusteczkami. Wzniósł rękę w górę, odpowiedział żegnaniem na żegnanie. Ruszał srogo wąsiskami, żeby opanować wzruszenie. Mimo wszystko żal mu się zrobiło żołnierki. — Do widzenia! — leciały za nim wojackie głosy. — Żegnajcie! — odpowiedział raz jeszcze. Smagnął konia ostrogą, ów skoczył raźniej. Zatrzasnęła się brama. Zostały poza nią koszary. ~ Truchtem minął miasto. Nie oglądał się już teraz. Obojętniały kamienice i mury, coraz mniej ciągnęły do siebie. Rozumiał, w miarę jak się oddalał: już nie tylko tęsknota do stron rodzinnych poganiała go naprzód. Obok niej stanęła kusząc, nieobca żołnierskiemu życiu, przygoda. Ciekawość go brała, jak też ułoży się droga, niekrótka, rozciągniona na wiele dni. Krajobraz kwitł jak sad wiśniowy. Od łąk, świeżo skoszonych, wiało zapachem usychającego potrawu. Tam, gdzie łąki stały jeszcze, barwne zioła rozchylały korony kwiatów ku słońcu. Zając pokicał wzdłuż miedzy, nie odważył się jednak przeciąć jej na zły omen dla żołnierza. Stadko saren pląsało nad ruczajem, co leniwy i srebrny od słońca przewijał się przez szerokie spłachcie łanów. Owczar, biegnący przodem, pierwszy napił się wody. Sokół poszedł w jego ślady. Siwy koń dobiegł na ostatku. Przez chwilę maczał wąski pysk w płynnym chłodzie. Potem zadarł łeb w górę i zarżał rozgłośnie. — Na zdar! Na powodzenie! — roześmiał się żołnierz i pociągnął tęgi łyk z manierki. Drabiniasty wóz, co w bród przejeżdżał potok, zasłonił mu krajobraz pasiastymi strojami dziewcząt. Przechylił jeszcze raz manierkę. Poklepał po tłustych bokach siwka, który spojrzał mądrze na pana i potrząsnął grzywą. Ruszyli wesoło dalej. Tak im mijał w podróży dzień po dniu. Zostawiali za sobą ludne wioski i osiedla, zatrzymywali się w gospodach. Zwierzęca czeladka zostawała u płotu na straży dobytku, wiarus sadowił się przy kuflu piwa pod lipą, opowiadał ciekawym o żołnierskich radościach i troskach. Miał o czym mówić. Skarbona jego przeżyć wypełniła się po brzegi. Dla słuchaczy, którzy przez całe życie nie wychylali nosa poza opłotki osiedla, wyrastał na bohatera z gadki. Chodzili koło niego na palcach, fetowali, a gdy odjechał, długo jeszcze wspominali w księżycowe godziny. Żołnierskie przeżycia urastały do szarówkowych bajęd. Piątego dnia podróży żołnierz zanurzył się w bór ogromny. Sosny tu rosły omszałe i dęby stuletnie, modrzewie, cisy i buki. Leszczyna w ich cieniu krzaczyła się gęstym poszyciem. Rude i czarne wiewiórki chrupały orzechy laskowe i szyszki, siedząc na smolnych sękach świerków i jodeł. Obrzucały beztrosko junaka twardymi łupinami. Spod skalnych bloków wyskakiwały świstaki i króliki, dziki radliły zrogo-waciałymi ryjami iglasty, pełen pędraków kożuch leśnego' podścieliska. Puszysty lis machnął kitą na przywitanie i strzelił między paprocie tak szybko, jakby kto kamień rzucił z procy. Orły i jastrzębie, o skrzydłach szerokich jak gałęzie wiązów, kołowały nad polanami, wypatrując bystrymi ślepiami łupu. Kra-siwronka alarmowała bór wrzaskliwie, ostrzegając przed intruzem. Żołnierz torował sobie drogę na przełaj, przyjaźnie, bez łowczych zamysłów i podstępów. Nie myśliwym czuł się, lecz podróżnym. Jeśli wypuścił psa czy sokoła na zdobycz, to tylko po to, żeby zaspokoić głód swój i towarzyszy. Leśna zwierzyna rychło to spostrzegła. Nie zdradzała też chęci do zbyt pochopnej ucieczki. Spokojnie schodziła wędrowcowi z oczu. Stada spragnionych łosi czy jeleni poiły się z ufnością w leśnych strumieniach, spoglądały na niego dużymi, błyszczącymi oczami. Jechał powoli, orientując się w drodze na północ według mchów na drzewnej korze, omijając zwały pni i bloki skalne. W tej puszczy mlekiem i miodem płynącej wszystko było syte. I owad, i roślina, i ptak, i czworonóg. Jedynie tylko zły człowiek, zaczajony w ostępach puszczy, mógł podnieść ha niego rękę. I istotnie — podniósł, ale już na krawędzi boru. Rzedniały drzewa, krajobrazowi przybywało coraz więcej obrośniętych chwastami i buczyną skał i pagórków, kiedy tajemnicze hukanie sowy przebudziło wojaka z drzemki. Niedospanie, długa nużąca podróż, ufność, że koń 10 lilllll....... I Jf nie zboczy z drogi, bo nigdy nie zboczył dotychczas, ukołysała wiarusa do snu na siodle. Głos sowy otrzeźwił go szybko, jak chlust zimnej wody w śmigus. Poderwał głowę z piersi, bystro zlustrował oczami zarośla. Jęk sowy nad-fruwał z wierzchołka skalnej stromizny, która niby drapieżne kleszcze zamykała wyjście z lasu na pola. Stanowiła wyborne miejsce na zasadzkę. Wojak zmiarkował w okamgnieniu. Nie sowa dawała znać o sobie. Słońce przecinało niebokrąg, dzień słoneczniał pogodny, a w taki dzień sowy kryją się w dziuplach, nie włóczą się po gałęziach drzew i kamiennych blokach. Nawet tu, w lesie, gdzie cień jak paproć szczodrzej wyściela poszycie. Nie ptak się to nocny objawiał, lecz zbój zbójowi przekazywał sobacze hasło. Że niby czujność mieć trzeba na względzie, bo wędrowiec z kabzą się zbliża, bo zdobycz nieopatrznie zdąża w matnię. Niełatwą zdobyczą był nasz wojak i nie po raz pierwszy spotykał się z przygodą. Dlatego nie zawrócił ze ścieżki, gdy czterej brodaci zbójcy zsunęli się zwinnie ze stoku i zagrodzili siwkowi przejazd ostrzami wysuniętych przed siebie noży i toporów. — Wyżle mój! Sokole-rarogu! Ko-niu-białogrzywy! — krzyknął wojak stając w strzemionach i dobywając szabli z pochwy. — Okażcie, co za nierozsądek popełnia napastnik, że ośmiela się zagrodzić nam drogę. Do ataku, wierna czeladko! — Ihy! Hyyy! — zarżał koń siadając na zadzie z wojowniczości i gniewu. — Hau! Hau! Hau! — zajazgotał pies, drapiąc z wściekłości ziele pazurami. — Kraa! Kraa! Kraa! — nastroszył się sokół, śmigając stromo z kulbaki, łopocąc skrzydłami, rozwierając dziób — haczykowaty jak osęka, ostry jak zadzior. 11 — Naprzód! — zachęcił wiarus raz jeszcze przyjaciół. Zadudniło, zaszeleściło. Bryły spod pazurów i kopyt rozprysnęły się w ja-godzinę i widłaki. Zmieszały się ze sobą głosy napadniętych i napastników. Odbiły się błyski słoneczne w broniach. Krótko trwała walka. Zbójcy nie spodziewali się takiej zadziorności wojaka. Widzieli wyraźnie ze skały: przed nimi w dolinie człapał koń zdrożony, człowiek sennie kiwał się na kulbace, pies niemrawo węszył przy ziemi, ptak lotkami ledwo wspierał się na ogonie. A tu naraz tyle rozmachu. To nie zbójcy spłynęli ze zbocza lawiną, to lawina dźwignęła się z dołu i parła na pagór. Spadła brodata głowa z karku, zanim zdążyła wychynąć z jałowców. Spadła druga, zanim ręce zasłoniły, ją przed cięciem szabliska. Trzeciego zbója kły i łapy psa przewaliły na wznak w miękkie barwinki, uderzyły jak tarany w jego pierś i gardło. Nie podniósł się z ziemi, nie miał już czasu. Czwartemu zbójowi, temu, co najbardziej pozostawał w tyle, drapieżny sokół dobrał się do brody. Szarpał, skubał jak przędzarka. Nie ognał się opryszek napaści. Wypuścił z garści nóż, zasłonił twarz dłońmi, puścił się z krzykiem przez zarośla. Rychło przepadł w skalnej szczelinie... Wojak splunął w trawska, schował szablę do pochwy, nie obejrzał się nawet na pole potyczki. Cmoknął na konia, pocwałował dalej. Przed nim i nad nim niosły się pies i sokół. Minęli las z jego zdradliwymi niespodziankami, przebrnęli jar, wydostali się znowu na równinę. Rozciągała się szeroko, gładka jak dłoń, pełna złotozielonej urody. Dopiero na przeciwległej krawędzi, już u brzegu horyzontu, piętrzył się znowu pagór, odgrodzony od niżu wysokimi szarymi murami. Za tymi murami, w blasku zachodzącego słońca strzeliste wieże zamku wbijały się w zaróżowiony strop nieba. Zmierzchało się, gdy wiarus dotarł do bramy kutej w brązie i rzeźbionej w dębie. Nie chciał omijać w lewo ani w prawo zamczyska i szukać noclegu w ciemnościach wieczoru. Karczmy nie było widać przy drodze, wiejskie domy również nie migotały oknami. Przygoda w lesie, jakkolwiek trwała krótko, sfatygowała go i jego zwierzęcych przyjaciół. Zdecydował, że poprosi w dwo-rzyszczu o gościnę. Zatrzymał konia przy bramie, energicznie szarpnął za sznur od dzwonu. — Dzyń-dzyń! — obudził się wiekowy dzwonek z drzemki. Dźwięk poleciał ku dworskim sieniom, wywołał postacie ludzkie przed progi. Z ławki, co stała w cieniu rozłożystej jabłoni, podniosła się gibka, jasnowłosa panna, odkładając na bok jakąś robótkę. Wyprzedziła służbę, pośpieszyła ciekawie ku bramie. Spodziewała się kogoś miłego czy osobiście chciała sprawdzić, co to za smętek dobija się do furty? Mrok niezupełnie zapadł jeszcze. W barwach szarówki podziwiał wiarus zbliżającą się dziewczynę. Piękna była i strojna, podobna do krzewu dzikiej róży, kiedy wiosenne słońce rozwija w kwiaty jej pąki. Zielona sukienka okolała jej smukłą kibić, włosy miała splecione w dwa grube, lniane warkocze, oczy — duże, chabrowe jak najwyższy skrawek nieba, co się jeszcze nie dał pochłonąć zorzy. Przybiegła truchcikiem do bramy i spojrzała w zasumowane, ocienione brwiami źrenice wojaka. Przyjazna była, radosna nawet. — Kogóż to dobre wiatry pędzą w naszą zagrodę? — zaszczebiotała uśmiechając się przymilnie. Na pierwszy rzut oka poznać było, że się jej spodobał smagły żołnierz. — Noclegu proszę, jeśli wolno — wojak podniósł się w strzemionach i zasalutował dziarsko. — Dla siebie i dla... czeladki — szerokim szczerym gestem zaprezentował trójkę: konia, psa i sokoła. — Wolno, wolno prosić i trzeba — ucieszyła się panna. — W tym odludziu wśród lasów każdy przechodzień miłym mi gościem. Szczególnie zaś tak marsowy i urodziwy jako wy... I dorzuciła dla wyjaśnienia, kiedy pogłaskany w męskiej próżności, kręcił uparcie szczodrego wąsa: — Rada spędzę przy stole wieczór z żołnierzem... Samiuteńka jestem, sama... Matula już w grobie, a tatulko wyjechał do odległego miasta w ważnej potrzebie, poczet zbrojnych zabierając ze sobą... Śmielej ułożę się do snu, wiedząc, że w sąsiedniej komnacie czuwa ktoś przyjazny i zbrojny... Bo że przyjazny, widać to od pierwszego wejrzenia. — Bronić będę, wdzięczny za gościnę, choćby i sfora diabłów fatygowała się na zamek z piekła — rzekł z zapałem. Wdzięk i uroda dziewczyny zawróciły mu głowę jak stare wino. — Doniósł mi siwy sługa, że w niezbyt dalekim borze zbójnicy jakowiś rozesłali sobie kwaterę. Napastują ponoć ludzi... Obawiam się, żeby i o zamek nie zahaczyli... — Siwy sługa prawdę powiada. Spotkałem się z niemrawcami. Szwar-gocą nie po naszemu. Zastąpili mi drogę w wąwozie... — Możeście, nie daj Boże, ranny, wojaku — zlękła się panna. — Opatrzę skaleczenia, mam skuteczny balsam w kuble z kryształu... — Nie tak to łatwo zadać mi rany w towarzystwie wiernych mi druhów — szabli, konia, psa i sokoła. Trzej, co się ośmielili targnąć na mnie, ziemię już gryzą... Czwarty tchórzliwie ratował się ucieczką w gąszcze. 12 — Z oczu wam to patrzy, żeście zuch nad zuchy — pochlebiła panna kołysząc się jak leszczyna. —.Pozwólcież dalej — sięgnęła własnoręcznie do wrzeciadz — uwiążcie konia u lipy. Ja w mig ukrzątnę się ze swaczyną*. A i o wiernej czeladce na pewno nie zapomnę... — Sfatygowaniśmy drogą co niemiara. Kiszki nam marsza grają z głodu — przyznał się wojak trochę rubasznie. — Całym sercem dziękuję za obietnicę gościny. — Szczodrze urzeczywistnię tę obietnicę. Jeno się spieszcie — powtórzyła to, co rzekła już przed chwilą. Uwiązał junak konia obok stogu siana przy lipie, rozchełzał, rzucił smacznego potrawu pod pysk. Ceber świeżej studziennej wody przyniósł z pobliża. Udał się do zamkowych komnat na wieczerzę. Pies i sokół trzymały się jego nóg wiernie. Wnet zapachniało mięsiwo na stole, wino ostudziło upały wnętrza. Panna towarzyszyła mu w smakowaniu, rada, wielce rada rozmowie. Wojak wydobył spod serca najciekawsze opowieści i bawił, i urzekał. Do północy by słuchała, gdyby obowiązek gościnności nie zalecił położenia tamy kobiecemu zaciekawieniu. * swaczyną (gwara) — podwieczorek. Przykazała służebnej rozesłać lezę w alkowie, ale naczupurzył się jak raróg. — Nie nawykłem do takowych rozkoszy. Żołnierska prycza, dach z błękitu albo z obłoków wygadzały mi w latach służby. Nie pragnę odwyknienia i w dalszym życiu — bronił się przed puchami. — Jakoż mi się tak surowo obejść z gościem? — obruszyła się z kolei ona. — Starczy mi nocleg pod kopą siana — uparł się. — A i bezpieczniej będzie dla was w razie niespodziewanej przygody... Zgodziła się nie bez westchnienia. Argumenty, które wysunął, osłabiły jej nalegania. Pożegnała się, życzyła dobrej nocy. Ułożyła się w komnacie pod łabędzią pierzyną, z głową pełną żołnierskich, prawie bajkowych opowieści. Zasnęła rychło... Wojak, pobrzękując szablą i ostrogami, kroczył dziarsko przez podwórze w kierunku rozłożystej lipy. Po bystrym rozejrzeniu się zdecydował, że uściele sobie legło u stóp stogu. Wygoda i po-ręczność przemawiały na korzyść kopy. Czuł się wybornie. Mocne wino zmieszało się z krwią, szumiało w żyłach, nastrajało do zawadiactwa. Śpiewałby, na całe gardło by śpiewał, żeby nie noc, co się wykłuwała gwiazdami z 13 rzedniejącego chmur poszycia, żeby nie panna, której nie wypadało zakłócać sennego spokoju. Wiadomo. Byle niepotrzebny głos w nocy gotów zaniepokoić, rozkołatać serce takiej ślicznotki, o ciele udzierganym chyba z jedwabiu słonecznych promieni, utkanym z mgły, co świtaniem układa się nad rzeczką; w wieńcu na głowie z niezapominajek, kaczeńców i firletek. Ślicznoty czystej i rozświegotanej jak wodna toń. Wojak aż się uśmiechnął do siebie, kiedy zebrał w głowie te porównania. Odpowiednie były w sam raz ' dla zakochanego młodzika, a nie dla niego. Legł na sianie, pies rozesłał się u jego boku, sokół usadowił się na czubie stogu. Dwa kroki dalej wierny koń chrupał smaczny obrok, parskał ochoczo, rąbał kopytami macierzankowy trawnik. Woń roztartych kwiatów wypełniała dziurki żołnierskiego nosa. Sen niechętnie przesłaniał źrenice żołnierza. Wypełniały je, podobnie jak i całą głowę, uroki dworskiej komnaty i jej przetowłosej mieszkanki. Nie chciały się domknąć powieki, tym bardziej że i księżyc przypomniał sobie dość późno o swej przechadzce po niebieskich rozstajach i zaczął się gramolić nieporadnie na dachy spadzistych za-Dudowań zamkowych. Wysoko już wydrapał się na niebo, gdy żołnierskie oczy opanowała wreszcie senność. Spał wojak mocno, pierwszy sen bywa najtwardszy. Zapadniesz w niego, to jakbyś się zapadł w przepaść. Nie wy-dobędziesz się z głębin, szamoc się, gruntuj. Zamkowy zegar wydzwonił północ, potem — kwadrans po kwadransie zabrał się i do następnych godzin. Może dopiero dzień obudziłby wojaka z przepastnej drzemki, trysnąwszy w twarz fontanną słonecznych promieni, albo i urodziwa panna, smvrg- nąwszy źdźbłem słomy po jego płowych wąsiskach, gdyby przygoda, nieodłączna towarzyszka żołnierskich kroków, nie uprzedziła słońca i panny. Wyżeł pierwszy pomiarkował, że coś niedobrego wierci się w przesianym poświatą gwiazd i księżyca półmroku. Czujność, obok wierności i odwagi, to przecież najszacowniejsza z psich cnót. Dźwignął się z siańska, nastawił uszu. Pociągnął nosem powietrza, próbował ułowić porcyjkę obcej woni. Nie ułowił. Pachniała po staremu macierzanka, niemniej szmer ten, szmer, który go ocucił z drzemki, narastał kędyś niedaleko, ni to na ziemi, ni to w górze. Pies przeciągnął się, ziewnął cicho, brała go chętka, żeby zaalarmować pana szczekaniem. Nie zaszczekał. Pojął instynktownie — szczekaniem spłoszy, uprzedzi niepotrzebnie wroga. Gotów ulotnić się zawczasu, zaatakować znienacka. Tak zdarzało się nieraz i doświadczenie przypomniało się w porę. Pochylił się nad piersią wojaka. Skomlał cicho, chwytał zębami rękaw munduru. Wraz też i sokół sfrunął z wierzchołka stogu. Zakołował nad człowiekiem i psem, musnął w przelocie grzbiet konia, jakby w nawoływaniu do baczności. I znowu zawisł skrzydłami nad śpiącym, opuścił się nisko, lotkami drażnił po rzęsach i czole. Nie trzeba było strzelać z moździerza, żeby obudzić pana. Pierwszy sen minął, przytomności nauczyła żołnierka. Ledwie poczuł muśnięcie, zerwał się, usiadł na sianie. — Wróg? — szept przenikliwie smagnął uszy psa i sokoła. Pies znów zaskomlił w odpowiedzi, sokół usiadł na ramieniu, otarł się piórami o żołnierski policzek. Niepokoił się najwyraźniej. Wojak przeszpilił oczami przestrzeń. Mówiono o nich z podziwem, że i w nocy widzą jak sowie ślepia. 14 Nie zauważył niczego, choć patrzał bystro i długo. Już gotów był zaliczyć alarm na rachunek przywidzenia, kiedy zaintrygowało go zachowanie się konia. W świetle miesiąca bielał smukłą sylwetką. Teraz podkulił niebezpiecznie uszy, dreptał w miejscu, podchodził na długość uzdy w stronę pana. Jak potrafił, tak dawał znak o swej gotowości do usług. Wojak dał folgę oczom, natężył słuch. Usłyszał. Skądś, ni to z nadziemi, ni to z podglebia, podzwaniały hałasy, jakby szabla czy topór zawadzały mimochodem o skały w ciemności. Z pobrzękiem żeniły się tłumione przekleństwa, coraz bliższe, coraz wyraźniejsze. Wojak wyzbył się wątpliwości. Tak, to skradał się wróg. Podniósł się z siedź yska. Poprawił rynsztunek na sobie. Szabla bezszelestnie wysunęła się z pochwy. Szło tylko o to, gdzie uderzyć. Ale już pies i sokół wysforowały się naprzód, wymiarkowały przeciwnika. Nie oddaliły się zbytnio. Zatrzymały się na krawędzi głazu ugrzęzłego w ziemi, obrastającego pokrzywą i jaskółczym zielem. Głaz ten, foremny, porysowany szczelinami przypominał wieko i najwyraźniej zamykał otwór do głębokiego krużganka czy studni. Wojak przyklęknął, zasłuchał się w podziemne echa. Narastały, były już głośne. Zwierzęta w samą porę podprowadziły go do wylotu. Rozróżniał teraz bez omyłki: ktoś wspinał się stromym tunelem ku górze, dzwonił buciorami o klamry tkwiące w skalnej ścianie. Zawadzał bronią o żelaziwo. Nietrudno było pojąć, co się święci. Żołnierz podniósł się z klęczek, odpędził ruchem dłoni na bok psa i ptaka, wepchnął z powrotem szablisko do pokrowca. Śmiały plan krystalizował się w jego głowie. Postanowił nie szablą, ale postronkiem rozprawić się z niepowo- łanym gościem. Nie pozbawiać życia, ucapić na arkan, potem dopiero pogadać jak należy. Sięgnął po powróz do torby. W okamgnieniu zmajstrował pętlę, czekał na nocnego ptaszka z arkanem w garści. Zdawał sobie sprawę: ilukolwiek by było zbójów tam, w podziemnym tunelu, nie wynurzą się kupą, wężyzna wyjścia zmusi ich do wydostawania się w pojedynkę. Wyłowi wszystkich pó kolei jak kot myszy, wystarczy zaczaić się u nory. Nie czekał długo. Drgnął ciężki, zielony od starości kamień, zakołysał się w łożysku. Zatrzeszczały zielska rozrywane w korzeniach. Głaz dźwignął się, wsparł na boku, czyjeś potężne barki dźwigały go na sobie. Za chwilę z chrzęstem potoczył się w pokrzywy. Wnet potem z głębi, jak gdyby od samego dna, zahuczał bas ludzki wyolbrzymiony pogłosem. — Gotowe? — Gotowe! — odpowiedział ciszej głos z wierzchu. — Wychodzić po kolei! Na ten rozkaz ogromna skołtuniona głowa zbója wychynęła w światło księżyca z czarnej jak otchłań przepaści. Nie zdążyło wychynąć całe ciało. Ledwie szyja zamajaczyła nad czeluścią, pętla, jak zły wąż, owinęła się wokół niej, ściągnęła mięśnie, zdławiła przekleństwo... — Herr Je... — zipnął jęk i zamarł jak przecięty. — Co tam się dzieje, Hans? — zabuczał znowu bas z dołu. — W porządku! — wojak wyręczył zbójnika w odpowiedzi. I niby rybak wielgachną rybę, wyciągnął na pętli w górę nie spodziewającego się takiego przyjęcia opryszka. Drab trzepotał rękami, próbował sięgnąć po nóż, co się pelentał u jego pasa, ale nim zdążył, ręce obwisły bezwładnie. 15 Powróz zagrodził płucom dopływ zbawczego powietrza, onieprzytomnił na jakiś czas członki. Zbój legł o parę kroków od wylotu pieczary, nieruchomo jak wór pszenicy. Wojak prawie w jednej chwili okręcił postronek wokoło rąk i nóg nieszczęśnika. Znowu czyhał u wylotu czeluści z nową pętlą w garści. Tłukło się coś w głębinie, marudziło. Wspinaczka w górę nie należała widać do wygodnych. Parę dobrych minut zanurzyło się w przeszłości, nim znowu nad otworem zamajaczyła czarna głowa. Ręczyska jak gdyby z wysiłkiem wsparły się na cembrowinie podziemnego chodnika. Niełatwy trud miały do pokonania. Lepiej, żeby się nie wspierały. Prawie równocześnie z ich ruchem zdradziecka linka opadła na ramiona opryszka. W następnym momencie wrzynała się już w gardło. Próżno zbójnik trzepotał rękami w bezpłodnej obronie. Mocne ręce żołnierza uniosły go w powietrze jak jego poprzednika. Legł w trawie nieprzytomny, spętany konopiem jak zwierz, co bryka. — W porządku? — zabasowało z przepaści. — W porządku! — wyręczył wojak zbójnika w odpowiedzi. — Jakoś ci się głos zmienił... ,— zadudniał bas nieufnością. — Świeże powietrze... nie dziwota... — zaszeptał wojak prześmiewnie. — Pewnie! Co dworski dziedziniec, to nie piwnica — dotarło jeszcze do czujnych uszu żołnierza. — Wyłażę... — Czekamy — zachęcił wojak. W parę chwil potem jeszcze jeden zbójnik znalazł się w jego garściach. Dokładnie w tych samych okolicznościach, co dwaj poprzednicy. Zwiększała się kolumna jeńców na trawniku. Wojak bał się już, że mu zabraknie sznura na pętlę, jeśli liczniejsza wataha zgromadziła się w podziemiu, że przyjdzie wyręczyć się szablą. Nie przyszło do tej ostateczności. Po trzecim ułowku nastała w dole długa niepokojąca cisza. Żołnierz nie wiedział, co ma robić. Spodziewał się końca przygody. Może dalsi zbójnicy, o ile znajdowali się w głębinie, zwęszyli pismo nosem i dlatego nie kwapią się do wyjścia? Widocznie obudził echo w podziemiu, bo bas wzbił się znowu z tunelu. Niepokój drżał w słowach, co ugrzęzły w uszach wojaka. — Można jechać? — Można, można! - — trochę za szybko wyszeptał żołnierz. Omal nie podskoczył z uciechy. Brzękła broń, omackowe kroki zaskrzypiały w ciemnościach. Rozważnie, bardziej rozważne od tamtych, co się harnosały poprzednio. Nijako im jakoś było ku wylotowi, przycichały, znowu dawały znać o sobie. „Prędzejże, ślamazaro! Nogi mi po-cierpły od kuczek — niecierpliwił się żołnierz. — Hetka-pętelka kołysze się w mych rękach." Kroki ucichły akurat wtenczas, kiedy w wylocie spodziewał się zbójnickiej głowy. Podziemny gość nie spieszył się do wyjścia. Pewnie zaniepokoiła go cisza, tym dziwniejsza, że przecież wyprawił przed sobą trzech towarzyszy. Czyżby im się co przydarzyło? Nie wychylił głowy, jak się spodziewał wojak, wystawił rękę. Rękę uzbrojoną w tasak błyszczący ostrzem. Tasak zalśnił biorąc w siebie blaski miesiąca, zakołysał się groźnie nad otworem. Wojak nie żywił już złudzeń: opry-szek, zapewne przywódca, nie pokwapi się na powierzchnie, dopóki nie otrzyma uspokajającego znaku czy hasła. Nie było na co czekać. Postąpił krok ku przepaści, wyszarpnął szablę. Prędzej niż ręka znikła, rąbnęło ostrze po jej gładziźnie. — Trzysta diabłów! — zahuczał bas w studni i zbójca z łomotem stoczył się fe t i 16 po spadzistościach na dno. Potłukł się widać setnie, bo długi czas na przemian przekleństwa i jęki rozlegały się w czeluści. Wojak słuchał i uśmiechał się. Miał wielką ochotę zejść za echem w podziemny chodnik, ale powstrzymała go obawa zasadzki. Bał się też, czy pies, chociaż smok wielgachny, upilnuje tych trzech, co się rozesłali na trawniku i już przychodzili do siebie. Rozwidniało się na horyzoncie. Dwór budził się do życia. Gdakały kury, jakaś dworka przebiegła w białej koszuli przez podwórze. Wojak zdecydował, że zaczeka, aż się zbudzi panna i zdradzi tajemnicę chodnika. Na pewno wyznaje się w podziemnym labiryncie. Wtedy, za dnia, można będzie zapuścić się w podziemia. Zapalił fajkę, rzucił koniowi pod pysk obroku; dla siebie, dla psa i sokoła spodziewał się solidnego śniadania we dworze. Zasłużyli na nie jak rzadko kto. Rankiem przybiegła rozszczebiotana panna do stogu. Chciała zwierzyć się żołnierzowi z nocnych snów i tęsknot, pozalecać się, lecz słowa zamarły jej na wargach, gdy zobaczyła, co się stało. Krzyknęła, blada z przerażenia. Dygotała; zbrojne postacie zbójów, leżące 17 w trawskach, widziały jej się jak strachy nocne. — Żeby jeno pęt nie zerwali... — zaszeptała lękliwie. — Nie ma obawy — uspokoił ją wojak. — Leżą przyjemniaczkowie potulnie na ziołach jak barany. Niech odpoczną, bo się sfatygowali. Przy-południem odeśle się ich pod eskortą do miejskiego więzienia. Wezmą to, na co zasłużyli... Strach panny obrócił się w radość. Dopiero teraz zdała sobie w pełni sprawę z tego, jakiego to niebezpieczeństwa uniknęła z łaski wojaka. Nocni drapieżnicy splądrowaliby zamek z kretesem, może targnęliby się na życie jej i służby. Zastrachana czeladka nie obroniłaby dobytku, mężniejsi zaś i młodsi zabrali się z ojcem w podróż. Zbóje zmiarkowali to, chcieli wykorzystać okazję... Dziewczyna rzuciła się na szyję wojakowi z ukontentowania. Wycałowała go tak, że spiekł raka. Nie bronił się, ale i nie wyciągał do niej ramion. Za krzepkie były dla tych pańskich kruchości. Pokruszyłby je jak porcelanę, niechby jeno mocniej przycisnął do piersi. Zaprosiła panna wybawcę do stołu, śniadanie zamieniło się w biesiadę. Gościła trzy pełne dni, misy trzeszczały 2 W krainie baśni od mięsiwa, musowały w szKianicach trunki. Gościłaby i miesiąc cały, może zatrzymała przy sobie na zawsze, żeby tylko zdradził ochotę. Ale w wojaku płynęła dumna chłopska krew. Wiedział — u panów granica między kaprysem a serdecznością nigdy nie rysuje się wyraźnie. Raz mocna jest jak powróz konopny, drugi raz wątła jak nitka z jedwabiu. Nie szarp — bo pryśnie. Zresztą może i za surowo osądzał wojak pannę, bo lgnęła do niego jak powój do łodygi bylicy. Cóż? — nieufność, chłopską nieufność wyhodował od dziecka w swym wnętrzu i ta nieufność trzymała się serca przez lata, żadne uśmiechy losu nie podcięły jej korzeni i pnączy. Z żalem wypuszczała panna za furtkę żołnierza, odprowadziła go aż na trzecie staje. Kroczyli ramię w ramię, gawędzili o miłości i przygodzie. Skarby chciała dać we wywdzięce, wypełnić nimi po krawędź plecak żołnierski. Nie przyjął zapłaty za usługę. Nie najemnikiem już czuł się teraz, odkąd porzucił wojsko, ale wolnym zuchem, dla którego przygoda była radością, próbą sprawności i brawury. Jeśli bronił panieńskiej niewinności, robił to z potrzeby serca, nie za żołdy i lenungi, jak zwykli czynić jurgieltnicy. Oczywiście zanim opuścił podwórzec zamkowy, dopilnował jeszcze, żeby służba zasypała zdradziecką studnię. Jej tajemnicę wyjawiła mu panna, dobrze obeznana z zakamarkami sędziwego zamczyska. — Studnia — tłumaczyła — otwierała podziemny tunel, który prowadził aż na krawędź jaru pod lasem. Można się nią było wymknąć z warowni na wypadek niespodziewanej napaści wroga... Odległe to już dzisiaj czasy i sądziłam, że ludzie zapomnieli o tunelu. Widać pamięć trwalsza jest od lat, co się uwarstwiły w wiek cały. Teraz, przy oaprowadzce, przypomniała nocną przygodę, rozsypała przed wojakiem dziewczęce lęki. Może oprysz-ków jest więcej, może powrócą inną drogą... — Skrzydeł nie mają, bo nie ptacy •— rozpędził śmiechem jej obawy. — Mury też płoszyły ich od dawna, skoro nie próbowali wspinaczki. Zresztą, po tej nauce, jaką im dałem tam w lesie i onegdaj pod lipą, nieprędko nabiorą chętki do awantury... Rozstali się w złocistym polu. Ona wśród łez, on po męsku, beztrosko. Powiał dziewczynie chusteczką, wskoczył na koń, pies zaszczekał, sokół zakwilił. Ruszyli dalej__ Pogoda szła wędrowcowi na rękę. Deszcz ani razu nie chlusnął z góry. Bure chmurska trzymały się wstydliwie krawędzi widnokręgu, gorzały złotem i czerwienią, lecz nie zapędzały się na środek nieba. Minął sporo dolin i pagórków, miasto na górze, potem jeszcze osadę jedną i drugą. W końcu dotarł do nierównej, dzierganej drzewami płaszczyzny, co tarasami łąk i pól opadała ku rzece. Rzeka rozlewała sie szeroko, wiele dopływów brała w siebie, ci co mieszkali bliżej i dalej, nazywali ją Odrą. Upływały właśnie dwie dekady miesiąca. Tu też już był kres wojackiej wędrówki. Przeprawił się przez wodę. Przy księżycowym świetle stanął wreszcie w rodzinnym siole. Wioskę poznał od razu. Zmieniła się mało przez te dwadzieścia lat rozstania. Chałupy jeszcze głębiej zapadły się w piach przyciesiami. Po dawnemu rosły dęby, topole i brzeziny. I zielone krzewy rokiciny nad polną strugą. 19 Sadyby własnej już nie zastał. Zęby nie ta ścieżka z lipami, może by nawet nie trafił na miejsce po niej. Piętrowa kamienica, o ścianach z palonej cegły rozpierała się jak indor w szerokiej dostatniej zagrodzie. Barwne szyby werandy odbijały światło księżyca. Dach też kryła nie słoma żytnia, lecz cementowa dachówka. Okna były szerokie, grzędy kwieciste. Rzekłbyś — zasobna plebania lub pański folwark, a nie chłopskie domostwo. Dziwował się żołnierz i nadziwować się nie mógł. Niepokoiły go te zbytki. Kto i skąd wziął grosze na takie budyny? Może obcy tutaj już mieszka, nie matka--starowina, którą ostawił w biedzie wybierając się po niewoli w świat szeroki^__________ ' Kręcił głową, miarkował w sobie i postanowił na razie kwaterować w karczmie. Przenocuje, rozprostuje sfatygowane kości, rankiem zasięgnie ję-zyka^ co i jak robić. Rozwaga równie cenna iak odwaga. Zawrócił na skraj wsi, do gospody. Było mu trochę nieswojo, gdy pomyślał, że może to już wszystko Obczyzna, że może niepotrzebny był ten powrót. Otrzaskał się w życiu z niespodziankami. Rychło więc wytrząsł z głowy zmartwienia jak popiół z fajki. Zapewnił koniowi miejsce i obrok w stajni. Nakarmił psa i sokoła. Sam zjadł coś niecoś i wnetki zasnął żołnierskim snem w izbie oberży. Z dość wysoka już słonko spoglądało na ziemię, gdy wygolony, chwytając na cholewy blaski dnia, przeszedł się ulicami osiedla. Nie poznał go nikt i on nie bardzo poznawał. Czynił to trochę z wyrachowania. Doświadczenie żołnierskie radziło, że jeszcze nie pora na przypomnienia, na odświeżanie przykurzonych czasem znajomości. W rozmowie z karczmarzem — jakby mimochodem — zawadził o to i o tamto. Czyje to pole, czyj tamten dom? Spytał też na ostatek i o rodzinną zagrodę. Dowiedział się dziwnych rzeczy. — Matka — opowiadał gospodzki — rychło po śmierci ojca sprzykrzyła sobie samotność, wyszła za mąż za obcego. Przybył z zachodu, osiadł rta gruncie — nieledwie o miedzę od matczynej chudej gospodarki. Ludzie raczej stronili od niego. Szwargotał nie po swojemu i miał coś takiego w oczach, że gdy spojrzał, rozmówca urywał w pół zdania. We wsi przebywał mało, zwłaszcza później, gdy mu się przejadła gospodarka. Przepadał, znikał gdzieś na całe tygodnie. Wśród wsiowych zostawiał gadkę, że to tęsknota wypędza go z domu, gna do rodzinnego miasta. Ale nie wyglądał na takiego, co tęskni. Matka nie czuła się szczęśliwa. Kłótnia była częstym gościem w ich domu. Bił nawet ponoć rodzicielkę, maltretował. Popłakiwała „głóseczkiem", tęskniąc za synem: — „Gdyby tu był, nie działaby mi się krzywda". Niedługo też pożyła... Żołnierzowi, gdy słuchał, pękało serce, zaciskały się pięści. A karczmarz-gaduła, znęcony zasobną kiesą wojaka, nie oszczędzał języka: — W parę tygodni po śmierci pierwszej żony ojczym wprowadził nową gospodynię do chaty. Nietutejszą, przybłędę z grodu. Zaczęły się inne porządki. Kazał zburzyć starą chałupę, co wychowała pokolenia. Z dalekiego miasta zwozili wsioscy ludzie cegłę, cement, wszelaki budulec. Przyszli obcy majstrowie, położyli kamienne fundamenty, wystawili prawie pańską willę. I pola nazagarniał. Płacił sąsiadom takie ceny, że gdzie indziej mogli za nie kupić dwa razy więcej gruntu. W izbach wygodne meble, w oborach liczna chudoba. 20 W pokojach uczty, muzyka. Przyjeżdżali do niego bogaci z odległych stron, hulali i pili na u mór. Okna trzęsły się od wiwatów. Stary karczmarz został na uboczu ze swą gospodą. Przychodziły do niego dziady, by odetchnąć na sosnowej ławie. Aż dziw brał, skąd się tamtemu tak sypało złoto w skrzynie. Skarby jakie wykopał pod miedzą czy co? Przecież manna z nieba nie spada. Przy pracy się też nie wysilał, robił mniej niż inni. Ba, z góry patrzył na tych przy pługu, że nie wiada było, czapkę zdjąć przed nim czy w pysk prasnąć. Karczmarz przerwał zwierzenia i obejrzał się niespokojnie. Jakby w obawie, czy go gdzie szpieg nie podsłuchuje. Po szczerości przyszło zamyślenie. Umilkł przestrożnie i jeno bębnił paluchami w odrapany brudny wierzch stołu. Ale żołnierz wiedział, jak go zachęcić do dalszych wynurzeń. Kazał postawić trzecią i czwartą kwartę miodu. Talary zadzwoniły melodyjnie w stół szyn-karski okuty blachą* Szynkarz dokończył już szeptem: — Mówią, że te bogactwa to krzywda ludzka. Że ojczym na rozbój chadza. Któż tam wie, ile w tym prawdy. Jakeś nie chwycił za rękę, nie miel językiem po próżnicy. Jedno było oczywiste: biedota wiejska nie miała ż niego poratowania. Karczmarz ucichł i tym razem już na długo. Nie miał nic więcej do powiedzenia. Zajął się wsioskimi, co wstępowali na kufel piwa, a trochę i z ciekawości, co to za przybysz pobrzękuje tak hojnie pieniążkami w karczmisku. Junak zasumował się w sobie. W roztropnej głowie nakreślił plan działania. Przede wszystkim wymógł na oberżyście, że będzie milczał, że nie puści pary z gęby. W jego żołnierskim i we własnym interesie. Do czasu, aż się wyklarują sprawy. Uregulował rachunek z nawiązką. Osiodłał konia. Gotów do walki, zajechał do ojcowskiej zagrody. Wyszła przed próg sieni urodziwa macocha i prześwidrowała go oczami. Przedstawił się jako kwatermistrz, cO szuka kwater dla wojska. Niby że niezadługo manewry szykują się we wsi. Dla siebie też kazał izbę nie najpośled-niejszą przygotować. Zakwaterował się, rozeznał w kątach i wnet zjednał sobie względy macochy. Przemogła w sobie nieufność, coraz chętniej wdawała się z nim w pogawędki. Zwyczajnie jak to młoducha. Tym chętniej, że — jak rzekła — mąż wyjechał daleko w gospodarskiej sprawie i nie-rychło się go spodziewa. A samotnej kobiecie nuda. Nie nudził się wojak. Po nawiązaniu znajomości z gospodynią zaprzyjaźnił się z domownikami. Swoją drogą rozglądał się bacznie, co i jak, spostrzeżenia notował w głowie. Upłynął tydzień. Gospodarz nie wracał. Wojak zauważył niepokój macochy i zmiarkował, że się cosi niedobrego święci w powietrzu. Najwidoczniej się gryzła, choć udawała wesołość przed nim. Domownicy też chodzili jacyś nielusi i osowiali. Już miał zamiar wziąć gospodynię na przepytki, szczęściem zjawił się ojczym. Zdrożony był, ledwo trzymał się na nogach. Z niebliskiej widać wracał włóczęgi. Spotkali się przypadkiem w sieni. Właśnie wracał żołnierz do izby po zaobrokowaniu konia. Otaksowali się spojrzeniem i od razu wszystko było widoczne. Nie, stanowczo nie przypadli sobie do gustu. Nie tylko oni dwaj. Zawarował groźnie pies żołnierski na widok gospodarza, :o 21 sokół frunął ku powale i zakrakał dojmująco. Z pobliskiej stajni koń zarżał długo i żałośnie. Jeden szczegół uderzył oczy żołnierza. Gospodarz nosił rękę na temblaku. Opatuloną, owiniętą szmatami. Żonie i kwatermistrzowi wyjaśnił gniewnie, że miał wypadek, że spadł z konia i pokaleczył się w palce. Żołnierz przyjął wyjaśnienie do wiadomości, ale inne myśli tłukły się pod jego czaszką... Szybkim krokiem zbliżał się kres przygody. Zaraz po spotkaniu zamkniętemu w izbie junakowi doniosły ściany — ściany mają uszy — o gwałtownej sprzeczce między macochą i ojczymem. Swarzyli się, aż dom dygotał w posadach. Domyślał się, o co im chodzi. Bogacz gniewał się o to, że żona przyjęła żołnierza na kwaterę. Macocha zasłaniała się, czym mogła, że nie wypadało uchybiać gościnności, że czuła się bezsilna wobec natręta. Jak to zwykle w takowych razach. Zabrzęczały w uszach jak pszczoły urywane gwałtowne słowa: — Przybłęda, nie kwatermistrz! Podstępem cię omotał, żeby jako szpieg zbadać, co i jak. Ale niedoczekanie! Już ja się koło niego ukrzątnę jak należy. Nakarmię go tak na tej kwaterze, że mu sztorcem jedzenie stanie w gardle! Wojak słuchał dalekich słów i dziwił się, skąd mu ten bas taki znajomy. Nazajutrz ledwo świt macocha zastukała do drzwi żołnierskiego pokoju. Słodka była jak syrop i trzepotliwa jak krasiwronka. Osobiście, co nie leżało w jej zwyczaju, przyniosła gościowi mleko i chleb. Kromy pszeniczniaka, płaskie jak otoczaki, do tego jeszcze grubo masłem posmarowane. Postawiła garneK na stole, pożar-towała. Zajrzała zalotnie w oczy. Zatrzasnęła ze śmiechem drzwi kowane, dudniąc po sieni stopami jak młódka. Nie zwiodła tą zalotnością wojaka. Trzymał się w ryzach. — Spróbujemy, piesku? — spytał owczarka. Pies w odpowiedzi najeżył sierść i warknął gniewnie. Najwidoczniej węszył coś za drzwiami. Potem wsparł łapy na krawędzi stołu, powąchał mleko i zawył przejmująco. Wojak skinął domyślnie głową. — A ty, sokole? — skierował wzrok na ptaka, co drzemał na nalepie pieca. Sokół załopotał skrzydłami, sfrunął na stół i całą siłą piersi zepchnął garnek z mlekiem na podłogę. Żołnierzowi nie trza było więcej. Zrozumiał: ojczym wypełnia pogróżkę o „nakarmieniu". W garnku z mlekiem znajdowała się trucizna. Nie było co zwlekać — chwila porachunku nadeszła. Porwał w garść szablę, jak piorun wypadł z izby na podwórze. Właśnie gospodarz dosiadał kobyły, jakby przeczuwał, co się kroi. Przekleństwa sypały się szczodrze. Żołnierz pozbył się już całkowicie wątpliwości: tak, to był głos watażki z niedawnej zamkowej przygody. Kalectwo ręki powstało nie z upadku, lecz od ciosu żołnierskiej szabli. W mig osiodłał wiernego siwka, otworzył na oścież drzwi stajni. Już w biegu skoczył na siodło. Przed nim dudniły kopyta watażkowej gniadej kobyły. Wojak nie jechał sam. Towarzyszyły mu owczar z sokołem jak czujne zwiady. Wnet wyprzedziły pana. Ścigały złoczyńcę co sił w łapach i skrzydłach. Jakby te same myśli nurtowały w nich, co i w panu. Jakby to samo pragnienie zemsty rozpalało im ślepia. Trwał wyścig na śmierć i życie. Bezlitosny, niehamowany. Próżno by się 22 wysilał wiatr, zęby mu sprostać. Nie dogoniłby, nie zabiegłby. Żołnierski koń bez zachęty rozwinął cały kunszt biegarski. Nie biegł, prawie płynął w powietrzu. Jak uskrzydlony pegaz z bajki. Zresztą nie pierwszyzna to była dla niego. Wprawił się, wyćwiczył w podjazdach i pościgach.., Jednak i kobyła zbójnika nie ustępowała tamtemu. Odchowana była, śmigła. Dystans ani się skracał, ani się wydłużał. Wydawał się niezmienny w jednakowości. Mijały ciężkie jak sążnie godziny. Coraz więcej wyraźniał oczom las odległy. Sosny, jodły i dęby zrośnięte na pozór w ścianę, różniły się między sobą, oddzielały gonne pnie od pni. Przybliżały się, biegły naprzeciw. Wreszcie zatarasowały drogę ciasno jak gąszcze żywopłotu. Za chwilę zawrą się jak wrótnie i schowają jeźdźca i konia. Właśnie ojczym ściągnął ostro cugle, by skierować kobyłę na ścieżkę leśną, kiedy stała się ta rzecz, której nie spodziewał się żołnierz. Wierny sokół uprzedził zamiar ucieczki. Jak kamień spadł na pysk kobyły i zasłonił jej ślepia skrzydłami. Przelękły koń rzucił się w bok gwałtownie, potknął się o kamień, runął w paprocie. Podniósł się zaraz, ale już bez jeźdźca. Opryszek leżał na wznak, nawet nie próbował dźwignąć się z ziemi. Owczarek — wsparty na jego piersi — odsłonięciem kłów przekonywał go niedwuznacznie, że lepiej zachować się spokojnie. Ten jest silniejszy, kto na wierzchu. Pofolgował zwyciężonemu dopiero wtedy, gdy żołnierz zluzował go w wartowaniu. Wzięty na powróz, z ostrzem szabli na karku, zbójnik kroczył posłusznie w leśne ostępy. Gdzieś w samym ich sercu znajdowała się zamaskowana jaskinia. Jeniec zdradził jej tajemnicę w nadziei, że wymiga się od kary. Może liczył i na to, że uda mu się zawieruszyć 23 w jej labiryntach. Rozgałęziała się we wnętrzu pagóra jak jabłoń czy wiąz odnogami. Odnalezienie wejścia do kryjówki stanowiłoby trud wielu tygodni. Zakrywały je leśne bluszcze i widłaki. Za wrota służył głaz ciężki i zielony od mchów. Rozpadliny* rzucone w pobliżu, utrudniały i tak ryzykowny już dostęp. Więzień nacisnął mechanizm tajemny, dobrze zamaskowany pod listowiem. Ciężki głaz ochryple zaskrzypiał w zawiasach. Leniwie wycofywał się w skalna wnękę. Odsłoniło się wejście, ledwo widoczny chodnik czekał tajemniczo na gości. Nie wahały się — pies i sokół. Pognały w czeluść bezszelestnie. Za nimi ludzie. Zejście było głębokie i trudne jak szyb kopalni, Nieforemne upłazy służyły za stopnie. Ścieżka łamała się w zygzaki, wznosiła się i opadała. W końcu jednak wyrównał się chodnik. Prowadził już teraz prosto, utarty, gładki, oświetlony alabastrowymi lampami stalaktyków, co zwisały szczodrze ze stropu. Rozwarły się wierzeje czarodziejskiej komnaty. Rozłamały się na połowy ciężkie, kowane drzwi zbójnikowego skarbca. W arkadowym podziemiu jasno było i słonecznie jak od tysiąca lamp elektrycznych. Żołnierskie oczy, nawykłe do zieleni pól i modrości nieba, ledwo mogły znieść potop blasków. Nie płonęły to lampy ani dzień nie wpadł przez kolorowe szyby do wnętrza. Nie zaglądał też miesiąc przez drążone w skale otwory. To skarby sezamu lśniły siedmioma barwami tęczy. W najpiękniejszej klechdzie arabskiej nie znalazłbyś takich czarodzieistw. Na ściennych hakach wisiała broń kosztowna: szable, krócice i jatagany*. jatagan — krzywy nóż turecki Ich głowice i kolby wykładane były drogimi kamieniami. Na ławach i stołach, krzesanych z ^bloków kwarcowych, stały gęsto kielichy i świeczniki, obok nich kryształowe wazy i dzbany. Piętrzyły się misy malowane w ludowe wzory i desenie. Zbijały się w grupy figurynki przewiotkie, koronkowe rzeźby zwierząt i ptaków. W skrzyniach, które młot i dłuto formowały w srebrze i brązie, żarzyły się diamenty, brylanty i rubiny, niby najosobliwsze konstelacje zodiaku. Nie nazwane słowami minerały, których rzadko jeno dotykały palce śmiertelników. W dębowych, wiązanych obręczami beczkach gnieździły się zbójnickie talary. . Zostawił wojak psa i sokoła na straży jaskini, sam z jeńcem na uwięzi wracał do wioski. Trzeba było dać znać komu trzeba o zwycięskim starciu ze zbójnikiem, rozdzielić między pokrzywdzonych i biedotę skarby, co leżały w podziemiu. Zwykła sprawiedliwość domagała się tego. Niedługo kroczył leśną ścieżką. W połowie drogi natknął się na sąsiadów, których zwerbował stary gospodzki. Gospodzki od razu zmiarkował co się święci, i zorganizował odsiecz, żeby ratować żołnierza-swojaka od złej przygody. Obeszło się jednak bez tego. Junak wracał zdrów i z fantazją. Ucieszył się też bardzo, że mu wyszli na spotkanie. Powierzył opryszka ich krzepkim rękom, ci zaś, z kolei, odprowadzili go do halabardników, co stali załogą w grodzkim forcie. Osiadł żołnierz na stałe we wsi, wziął gospodarkę po rodzicach, z której wywłaszczył go ojczym. Ożenił się wnet z urodziwą dziewuchą, co lepiej jakoś mu smakowała od panny z miasta. Wiadomo — co baba, to nie lalka. Choć mocniej obeimiesz, kostki-gałą-zeczki nie chrupią. A miejską, to by trzeba było. w watę owijać, żeby się nie roztłukła, jak cacko. Wesoło o tym piosenka śpiewa: „Oprawcie ją za szkło będziecie się przypatrywać"! Pan Bóg mu przychówku nie poskąpił. Dobrych parę miesięcy brakowało jeszcze do pełnego roku od ożenku, a już trzeba było zamówić lipową kolebkę u stolarza. A potem to już zgodnie z wiejskim przysłowiem: co rok to prorok. Wyrastali szczodrze następcy jak te prawdziwki w lesie po deszczu. Śmigli, śniadzi, godni ojca-junaka. Nie potrzebowali bab i pieluch. Niań-czyły ich wiatr i słońce. Pilnowali wierni przyjaciele: koń, owczar i sokół, którym żołnierz aż do skonu zapewnił miskę strawy i, serce. 24 Skarbnikowe gadki Jak górnik zakochał się w kopalni Półsetki lat już bez mała pracował górnik w swojej kopalni, gdy do drzwi jego izby zapukała śmierć. Właśnie słońce przetaczało się za hałdy. Czerwone było i pełne jak koło oberżnięte z wielkiego pnia. Mleczne mgły wyprzedzały zmierzch i rozprzędły się wśród agrestów ogródka. Do wnętrza izby zajrzały, gorętsze niż zazwyczaj, listki dzikiego wina. Otuliły okienne framugi ze wszystkich stron jak wzorzyste firanki. Za żywopłotem, daleko na wzniesieniu, czerniała wieża wyciągowa kopalni. Gasnące oczy górnika z trudem zawróciły spojrzeniem ku oknom, więcej je smutek ocieniał niż mrok. Jakżeż chętnie wstałby umierający z łóżka i poszedł ku szybom, żeby popatrzyć ostatni raz na pola, żeby ucieszyć źre- nice migotem szprych na stalowej wieżycy. Ale siły odpłynęły już z mięśni jak woda z pękniętego naczynia. — Nie żal ci, że odchodzisz? Domu? Mnie? — zaszlochała jego babeczka, ledwo wsparta pośladkiem na kanciastym krawężniku łóżka. — Przecie się nie raduję — ofuknął ją szeptem. — Ej, żal ci, ogromny żal! Tyle, że do kopalni jeszcze tęskniej. — Kopalnia nie człowiek — prze-bąknęła urażona. — Pięćdziesiąt lat w niej przepracowałem. Zżyliśmy się... Śmierć jednak obojętna była na la-biedzenie. Wydzierała życie coraz drapieżniej. Nim wieczór na dobre roz-krzekotał się w izbie, wydarła je całkowicie. Szedł górnik mleczną drogą i taka mu się zdała niewygodna. Poświata raziła źrenice nawykłe do szarówki chodników, kamienie lśniły jak gwiazdy i onieśmielały stopy. Swobodniej czuł się na ścieżce z żużla, którą wydeptał w swoich codziennych wędrówkach na szychtę. Dobrnął do rajskich dźwierzy i nieśmiało zastukał w nie fajką. Zabrał ją ze sobą w przewidywaniu, że się droga może przewlec. Jak zastukał, to coś tam zaszurało papuciami z drugiej strony, ktoś chrząknął, skrzypnęła zapora, otwarły się drzwi. Wejście zasłonił sobą święty Pięter klucznik. Górnik pomiarkował, że to on, bo wyglądał tak jak przed farą; miał siwą brodę, „glacę"* okoloną kędziorami, rozdyndane klucze u pasa, oblecze fałdziste, więcej babskie niżeli chłopskie. Ukłonił się pięknie górnik, oddał niebieskiemu klucznikowi szacunek, a świątek zamruczał przyjaźnie: * glaca (z niem.) — łysina 24 25 'ats AqjBi»atu8z 3{N "AjaiBdzs auzoAj -ozśa auozAz.us 'ApBJBd aiijsjaiuB 'avo>j -jEjd iuoav qoAujad 'qoAujaiAv>i azozsap znf AjAzn^ -A}oqoj op ais 'psouuAzozaq BjizpaAvs 3o5 -oibims BjSfep o3 E|io>{od9iN "ApoSod -3IU I TIJBA15JS Op 'BIUp I AUBIUIZ fauOOU OQ 'AZJBMJ qoAuB>JSOJlBZ I UppflSJOZS op lAvc»[pozjd i McqAzs op 'pjBq i >(3Z3pS op 'pSOTUpazSAlOd Op BJOU5JSŚ1 O} BjAg ^Biwaizpods BqAqo ais faiuuifBu 'psouuiafAzid qop[sfBJ pojsM 'nj o8azo 'sod oojAdo uiiu m 5ts oj5zdbz uiajod niuBMO>jBius 'Azsn 'Azoo oSaf niuazj^d A|Aq 3pBi Aupo Apai>[ uibj zoi>j Z3Zid 9ZOUI — SBZD SJ5JBC Z9ZJJ bC aiuuas i oqop -gyzpoM m. i8ou jAzdoui i nSazjq bu {BpBis Apaiij 'amjBiSij A;3id av oS "BiBSAlZS BpBISBS tl Sl8lIO 3UBM ziu azsfaiupBj oznp 'pjqAa a^op óis AjB^snjd q3E8nais qDi>(S3iq3iu ^ •Avc8fepazjd qoAuBiujBdo>[ i npBzo op — OUIOpBIA — 3p{AmBU 'BOTl|d BJIMBłp Bjouzsnp zb az 'oudoui >jei A^BiuqDBd Bł°!Z •t"3AVB5(SBt 'OifisAzSM 0{Aq OJ 3UOCOASO Oq 'l^JB^d I BJ3ZJ3IMZ JBifSBtr) •Azb8 z pjubmAzsAa >[Bf uii^oim 'uioav -3ZJ>J I UIOJBIA>[ JBMOMIZp 'qDB>JBJ BU 3IS ^bai§3[Aa\ "nijJBd oSaiijsCBJ B^sAzoojn AV faiUZBMpO ZBJOD 3IS >(3U0ISp3Zjd — ('DUBJJ Z) [3JJUE t 3is pq 'jSom ara uiAupat av o>nA -nuiqo BZ 'D3Z31 3IU DIU 3{V „ bu dbisAzjj •op>[ — SOD 5lS 'nosfaiui bz 'iuibj O>J3|B(I -JEZjCn ^9P m iuibzdo ^feudA^ •••ApzBimS 'tijojqo 'Aobmo i Aob; paiAis '3iao|oiuv *ooz m 'DfeCBzjaiuiAzjd 3iu '>|Ef ąoAuMizpazjd 5JBJ I BpBJS qoAl{BUIZOJ >[3|B|pAq 'AAVBJS 'ApojSo — :o^sAzsav ais nai •ii(oq m i śis pazad aiuazjfods ^psnd -zoa '3io>[iav uii>[sfBJ bu 3iq3is op jpazs -Azjd i Azoapod od jfeudBspo znf >[Bf aiiZEJ BU bjbo łiqoa mAq 03 -af oq 'Spfod aiu foupBz A;oqoa op >jbi 1 Caiuzod bu pB^azoBz azoui qoi>[sCB -ojds ' -Cbj pod BqAqD apfeisn pozjduiBSBj\r" ajsAui >[BJ I OJO>(OM 3IS JBZjCaZO^ "UIBS JBJSOZ >jiujo8 'paiMS saizpS ais ijsaiuA^ •afndójij 3iu o8o>fiu jijiu uiAzoiu m n\ oq '3Dqo 3iuavAz ouaf aizpS 'osi azoui zbjsj az '{BizpaiMod n^jBłso b^j •pfeu^śj^Azjd IBzb^i uiaiSog tuauBd pazad 'Bqazxi nui -oy[ 'fliWEjspazad 'i>[S3iq3iu jołBJjsiutuipB 'pMBj AjaiMS azojjs pod jfefazjd zaj OS ZEJBZ •BUIBjq 3IS B|JBAVBZ "E^pOJS op 3is |BunsAV 3iujo>jod i Azoa fai>fizp >jbzj5i pod qonpdB>( 1 5>[Cbj |Budai3 •uii^ 3jAq z aiu 'BIU3TUAZD Op EUI UIAJ31MS 3Z OJ 3Z 'łJUIOp -BTMsn 3iqos oq '^jAzaC av pAjSn Sjod m 3IS 3JB 'felU O DBAloSiBJOd 3IS JBpq3 •qDEqaz av ^buiAzj} feC uipaaiuis op B|Biu zag — "ijiujcS jbiujo>[jbui -od — i>[fBj zaq ais tui aiu>(Daz — •ou[om aiu pAzjn>j 'aiqaiu * 'nj oq '^nfajjuE /a piMBJSO BZJ} 5^[BJ OU3f — ">[aiBIMS łtjoMzAzjd — iaiu^aid Aiuisoj^ — •ajoS pod a^Sfep B^izpBMOjd sSojp 1 Of^ "aiujas AuBqDBUiz uioq 'iuiBiuojqB[ iuij^sCbj pod pfeudBspo sbzo 'azajoij AAiiiqo}BiAvs 'appsnd^ 'nCEj ja. ijauAzo -odpo AuzoaiA oiu >[Bf ais tui AzajBU BiuBMOipaj ajAj bz az 'uiai^op pBU auuinjj njdojij >{b[ 'i|BpEiAod zaj zjojbj • • •jBjqAM znf ais uiojo^s 'psnf — gdyby tak nagle chlusnęła prawdziwa ulewa, łomotnął prawdziwy piorun. Wlokło się jak cień za nim to wiecznie jednostajne, niczym nie zakłócone szczęście. Przyplątał się raz i drugi ku bramie, próbował wychylić głowę na zewnątrz, upatrzywszy moment, gdy klucznik wpuszczał nowego lokatora na niebieską kwaterę. Pragnął ucapić fajkę i kap-ciuch roztrzęsionymi dłońmi, nabić tytoniem, pyknąć parę dymów. Zarastały ją pewnie chwasty pod kępą dzikiej róży, gdzie ją zostawił w dniu przybycia. Na próżno. Zatrzasnęły się drzwi. Święty furtian pogroził mu długachnym jak kilof kluczem, kilka cierpkich słów dołożył dla przestrogi: — Kto raz zawitał w rajskie strony, pozostać musi na zawsze. Niebieska brama to także miedza, tylko że nie dzieli pól, lecz życie i śmierć. Górnika — prawdę mówiąc — zezłościło to już ździebełko. Przypytał się do przygodnych świętych w czasie przechadzki po posypanych gwiazdami traktach, kaszlnął, chciał pogadać jak dawniej z kamratami — o robocie, kopalni, węglu. Tyle się narozmawiał, co komar zjadł. Świątkowie wznosili w pobożności białe paluszki do góry, schylali w przechodzie głowy przed Bogiem--starzykiem, co drzemał na poduszkach obłoków i hosannili bez ustanku. Ale o kilofie i filarze ani słówka, ani literki. Jakby się bali, że powalają sadzą języki. Może nawet nie słyszeli nigdy o czymś takim jak kopalnia. Więc nie pchał się już do ich świątobliwego towarzystwa, wałęsał się w pojedynkę. Wałęsał się i coraz dotkliwiej odczuwał swą samotność. Zrozumiał, jak bardzo tęskni do starej kopalni na ziemi, do kumplów, do węglowej żmudnej dniówki. Najwzorzystsze rajskie mgły nie przesłoniły oczom widoku ukochanego ponad wszystko. Radv sobie już dać nie mógł. Tłukł się po pysznym raju jak ptak po klatce, zamysły szturmowały serce uparcie. Wymiarkował podczas coraz bardziej niespokojnych włóczęg, który kąt raju Pan Bóg upodobał sobie najwięcej. Pod-kradł się, zmylił czujność straży niebieskiej, trafił na dobrą chwilę Bożej samotności. Gruchnął Stwórcy do nóg jak długi. Aż się Staruszek cofnął w tył ze zdumienia. W niebie i taki postrzeleniec! — Czegóż chcesz? Skądże ta mar-kotność w twych oczach? Rosa osiadła na rzęsach czy łzy? Łzy w niebie to prawie bluźnierstwo! Pan Bóg jako wszechwiedzący wiedział wszystko, ale się gorszył tak jeno od oka, żeby górnik mógł wygadać się swobodnie. A jemu tylko w to graj! Dorwał się głosu i mełł wyrazy tak szybko, że jedne wyprzedzały drugie. Nigdy za życia nie gadało mu się tak dobrze. — Nie z biedy płaczę, Panbóczku, i nikt mi krzywdy nie robi. Anieli chodzą koło mnie na palcach, opływam we wszystko jak krepel* w maśle. Jeno to właśnie jest złe! Te opływania, te wygody! — Że co? — dobrotliwy Pan Bóg znowu odmierzył krok do tyłu. Zdumienie jego rosło. — Ano tak, juścić tak, bo i jakżeby inaczej? — górnik ścichł na chwilę, wstyd mu się zrobiło dziękować Stwórcy za gościnę. Taka niewdzięczność! Nie pohamował się już jednak. Nostalgia potężniejsza była nad wszystko. Gorące słowa' obsypywały sędziwą twarz Boga jak grad: — Ciągle kwiaty, ptaki, rodzynki. I obrazki jak malowane. A mnie tam, w sobie, aż coś skręca z żalu. Ciągnie * krepel (z niem.) pączek, racuszek 26 27 Itf tak do kopalni, że i rajskie dziwy mi niczym. Ulituj się, dobry Panie Boże, ześlij na padół z powrotem. Pozwól unurzać znowu dłonie w miałkim węglu, zapocić się przy kilofie. .\ Pan Bóg' — wiadomo — Pan Bóg, nie zwykły śmiertelnik. I serce u niego z miodu i wosku. Wyrozumiałość je wypełnia, dobrotliwość bez granic. A w tym wypadku krzynę i uraza, że to górnik w niebie, a grymasi. Pofałdował twarz w uśmiechu, pokiwał głową. Był w tym i podziw, i przysłowiowe stwierdzenie: „nie to ładne, co ładne — tylko co się komu podoba". Zawołał świętobliwego klucznika i powiada: — Puśćże mi, Piotrze, puść górnika, niech idzie. Milsza mu robota niż rajskie jabłka, niechże ją ma. I niech już zostanie na zawsze w kopalni, skoro ją woli od nieba. Uśmiechnął się Pan Bóg, odwrócił, podreptał gwiaździstą ścieżką. Poszedł przyglądać się anielskim pląsom i figlom na niebieskiej polanie. Właśnie cherubi-nowie występowali dziś w nowym tańcu. Za to sędziwy klucznik brzęczał gwałtownie kluczami z nieukontento-wania. Gniewała go dobroduszność Stwórcy, niewdzięczność górnika. Ale się woli bożej nie śmiał sprzeciwiać. Otworzył rajską furtę na oścież. Usłużnie obłoki wzięły górnika pod ramiona i zniosły z niebieskich wyżyn na ziemię. Zaniosły jeszcze niżej — w głąb kopalni, w cień, rozświetlany nie gwiazdami, lecz migotem prostych karbidek. I od tego czasu górnik — kiedyś honorny mieszkaniec niebieski — stale przebywa w podziemiach. Przemierza chodniki, sypia na węglowych bryłach, podszeptuje rębaczom, gdzie znaleźć szczodry urobek, wspomaga, ostrzega. Górnicy nazwali go Skarbnikiem. Niby że się rozkochał w czarnym urobku, że pilnuje węgla jak skarbu. U trafili w sedno z tym imieniem. Nie można go było nazwać inaczej, skoro z miłości do kopalni porzucił nawet niebo w obłokach. Kilof Skarbnika Buczki kopalniane odbuczały dziesiątą >w nocy i Franek Leszczyna wsiadł do windy, jak wsiedli inni. Serce mu biło mocniej niż zwykle, ale komu serce nie bije żywiej w takiej chwili. Liczył dwadzieścia dwa lata, spadał w koszu w głąb szybu po raz pierwszy w życiu. Zostawiał niebieskooką Dorotkę u bram kopalni. Serce jej zapewne uderzało tak samo gwałtownie jak jego, gdy myślała nie bez troski, jak mu też zejdzie ta pierwsza dniówka w podziemiu. Dorotka nie pozwoliła na to, żeby Franek szedł sam na szychtę, odprowadziła , swego chłopca aż pod kopalniane kasztany, wycałowała gorąco na pożegnanie. Obiecała czuwać w nocy, przez całą wielogodzinną szychtę, rankiem zaś gdy znowu kołowrót wydźwiga górnika na powierzchnię, przybiec jak teraz przed bramę, przyhołubić uściskiem, spytać, zalotnie patrząc w oczy, jak mu się tam, w głębokim chodniku, pracowało. — Jezusku! — zadrygła się wyprowadzając chłopca z izby. Wyobraźnia stwarzała niespokojne obrazy. — 28 u- y. 28 To tak strasznie głęboko, spadziście w dole. Pół kopy studzien trzeba by chyba wydrążyć jedna pod drugą, ażeby sięgnąć dna szybu. Żeby postawić stopy na węglowym pokładzie. — Żeby to pół kopy studzien — sprostował starzyk Mikołaj. Wracał właśnie z podwórza do sieni i posłyszał westchnienie wnuczki. — Dziesięć kóp studzien, marcha, albo i więcej. To tak daleko w głąb jak do modrzewiowego kościółka, co przy pogodzie daje się widzieć na pagórku. Gdy zjeżdżasz, ciarki przechodzą ciało, wydaje ci się, że końca tego zjeżdżania nie będzie... Wystraszył ją tym jeszcze bardziej. Wiedziała — starzyk nie kłamie. Okrągłe pięćdziesiąt lat zjeżdżał tak co dzień w podziemia — mróz nie mróz, słota nie słota. Dopiero starość stanęła na przeszkodzie tym zjazdom. Niejeden kilof zużył się w jego sękatych garściach. Starzyk niepokoił się, ale i podnosił na duchu. Mówił, że górniczy fedrunek to jedyne godne zajęcie dla mężczyzny i że teraz powinna być jeszcze więcej dumna z Francika, skoro obrał ten zawód. Będzie pracował tak jak on, rębacz przodowy, jak Francikowy ojciec Kilian, co mu się zmarło łońskiego roku przez ten przypadek na sąsiadowym mostku nad strugą... — Ale, marcha! — dziadek chwiał siwą głową. — , Górniczy stan to nie jakiesi cosi... Nie mą mu równego na świecie. I tak niepokój o chłopca mieszał się z radością w sercu dziewczyny. Myślała kozernie: „Koleżanki inaczej będą patrzeć na mnie, skoro pojmę górnika za męża, nie jakiegoś soronia. Popękają z zazdrości". Dorotka wolałaby wprawdzie, żeby Francik nazwał ją „ukochaną słodką żoneczką" jeszcze przed zapisaniem się na górnika. Żeby choć przez parę dni 29 mogła paradować w ślubnym pierścien-cu i w czepku wydzierganym po cie-szyńsku. No, ale kiedy się uparł i postawił na swoim. Chciał stanąć przy boku swej „roztomiłej babeczki" w górniczym czaku z piórami, ze srebrnym kilofem w krzepkiej garści. Niechże, może to i lepiej, że o własnym chlebie, nie mamuliczki, wejdą w małżeńskie życie. Jeśli nie lepiej, to honorniej... Wracała do osady ścieżyną wysypaną węglowym miałem, księżyc gubił rybie blaski w dziewczęcych na pół rozplecionych warkoczach. Pachniały kwiatem lipy, jakiś ptak — (pewnie słowik, bo któż by?) — ciurlikał w głogach za kopalnianymi zabudowaniami. A Francik Leszczyna kroczył z kamratami podziemnym chodnikiem kopalni w kierunku miejsca urobku. Pozbył się już nowicjuszowskiej tremy. Serce jego uderzało równo i twardo, jak buty w kamienny grunt tunelu. Kilof, świeżo „zafasowany" z magazynu, wisiał ostrzem na ramieniu jak na haku. Skórzany hełm ugniatał włosy, u pasa migotała karbidka. Koledzy nie gadali wiele. Stąpali raczej w milczeniu. Wiadomo z dawien dawna — kopalnia nie karczma, nie lubi ludzkiego gwaru. Starczy jej stuk kilofów, churgot łopat, zgrzyt wózków przetaczających się po szynach. A i Skarbnik, duch kopalniany, nierad słucha dowcipów i przygadywań. Lepiej go nie obrażać gębowaniem. Chodnik czerniał ścianami, wydłużał gibkie ciało jak wąż tajemniczy, zdawało się — nie ma zapory, nie ma kresu. Kapała wilgoć ze stropu, belki śliniły się pleśnią. Od czasu do czasu czarny kamyk prysnął z pułapu, zabrzęczał o pokład lub hełm. Na skrzyżowaniach dróg podmuch chłodził twarze spotniałe od gorąca. Francik myślał, jakie to gorąco zwali się na niego, gdy się przysądzi do roboty. Czekał na ten moment jak na coś niezwykłego. Tyle się nasłuchał o pracy tutaj, na dole, z ust Dorotczynego dziadka i ojca. Pragnął spotkać się z tą pracą jak najrychlej i twarzą w twarz. Doczłapali do serca kopalni, rozeszli się, gdzie któremu popadło. Ci stanęli przy wózkach, tamci na filarze. Francik wespół z kompanem miał pracować w chodniku. Wąsko tu było, niewysoko, ale węgiel mroczniał zwartą ławicą* Francik odsapnął, popluł w garść i z rozmachem zaczął odwalać bryły. Wdzierał się w głąb nie oszczędzając sił i kilofa. Nie wiedział, jak pracują inni. Nie chciał poszkapić się marnym urobkiem. Toż by sobie dworowali z niego koledzy, gdyby zmiarkowali, że się ciaćka z robotą. A już najwięcej chyba jego urodziwa Dorotka. Nie śmiałby jej spojrzeć w niebieskie oczy, gdyby kamraci wyśpiewali, że się boi kilofa. Starzy praktycy ocenią jego pracę wedle urobku. Ostrze kilofa zawadzało o czarną ścianę, odrywały się z chrzęstem bloki. Wielgachne, kanciaste, chrupocące pod ¦ buciorami. Urastała poza nim pryzma gruzu. — Francik, adyć dowej pozór, śli-moku! Jak tak będziesz gibko fedrowoł, siły ci nie styknie do świtu! — przestrzegał zapaleńca stateczniejszy towarzysz. — Nie tylko na dzisiaj ci jej potrzeba... —- Jak fedrunek to fedrunek! — odpowiadał Leszczyna nie odwracając nawet głowy. — Na drzemkę tu nie przyszedłem. Towarzysz machnął ręką, pomagał ładowaczowi odbierać urobek, żeby Francik nie ugrzązł po pas w bryłach. Drudzy również wzmogli wysiłek. Nie wypadało zostawać w tyle, skoro w tamtym tak wezbrała ochota. Dopiero mu kiełkują wąsy pod nosem. Przetaczały się godziny szychty, ubywało roboty. Pogłębiała się czeluść węglowego chodnika. Skrzypiało sty-lisko kilofa w Francikowych krzepkich garściach, z drewna przecież było wystrugane, nie ze stali jak ostrze. A i ostrze czy obuch pękną, gdy się ich nadmiernie używa. Francik uczuł, jak jesionowe drzazgi zaczynają łuszczyć się między jego palcami, posłyszał suchy trzask drzewca raz i drugi. Nie przejmował się przecież. — Niech trzeszczy — pomyślał. — Jakoś się dociągnie do końca szychty. Wziął rozmach jeszcze potężniejszy i wtedy właśnie styl kilofa przełamał się na pół. Ostrze zasyczało złowrogo, utkwiło w ścianie, w rękach pozostał kikut styliśka. Bezużyteczny, postrzępiony. Leszczyna aż zagwizdał z irytacji. — Fiuu! To ci pech! Obejrzał się na kolegów, co stali obok i za nim. — Pożyczcie! — wyciągnął ręce bezradnie. — Godzina brakuje do zmiany. Spojrzeli po sobie, potem utkwili spojrzenie w Leszczynie. 30 pryzma ¦vt at- *ut :O«V. ... fc ręce r do .kwili 30 — Nie! — odpowiedzieli zgodnie, jak gdyby się zmówili. — Będę stał z pustymi garściami? — Pomóż ładowaczowi przy wózku... — Tacyście... — uraz zadzwonił w słowie Leszczyny. Najstarszy wiekiem górnik wysunął się z cienia i podszedł do Francika. Dotknął dłonią jego spotniałych pleców. Rębacz obejrzał się niechętnie i zatrzymał na nim spojrzenie. — Czego chcecie, Wawrzyczko? Tamten powiedział z powagą: — Młodyś jeszcze górnik, to nie wiesz. Takie jest, synku, górnicze prawo i taki honor: nie pożyczaj od nikogo kilofa, swojego nie dawaj nikomu. Napraw sobie sam, wróć po nowy. Kto postępuje inaczej... — Do diabła mi prawo i honor! — przerwał Leszczyna gniewnie staremu. — Fedrunek czeka, a ja kilofa nie mam... — Weź mój — usłyszał naraz Frart-cik cichy głos z boku. Obejrzał się zdziwiony. Przy nim stał siwobrody, niskawy górnik, w ręce trzymał nowiuteńki kilof. Przyglądał się Leszczynie ni to surowo, ni to z uśmiechem. Chłopak nie zawahał się nawet przez moment. Pochwycił kilof łapczywymi garściami. Skinął głową w podziękowaniu, zmierzył się znów z czarną ścianą, ale tamten wstrzymał jego zapęd. Polecił cicho: — Na tym przodku kiepski urobek. Tutaj fedruj! I szerokim łukiem ręki zakreślił miejsce, gdzie Leszczyna powinien zabrać się do fedrowania. Władczo jakoś, po sztygarsku. Leszczyna spojrzał i źrenice zapaliły mu się jak ogniki karbidki. Przed nim, nad nim i z boków czerniała ogromna węglowa ściana. Masywna, szczerolita. 31 Nawisy kusiły oczy, dopraszały się ostrza kilofa. Obiecywały szczodrze niespotykany w górniczych snach urobek. Jakżeż mizernie wyglądał przy tym ogromie węgla jego chodnik, niski, po-przerastany żyłami kamienia i iłu. Śmiech brał, gdy się o tym myślało. — Fiuu! — zagwizdał znowu Leszczyna. Gęba śmiała mu się wesoło. — Taka robota, to rozumiem. Tajemniczy górnik znowu dotknął jego ramienia. Powiedział marszcząc brwi, jakby go drażniło to gwizdanie. — Nikogo ci nie dam do pomocy. Kop. Kop tak długo, aż wykopiesz wszystko; wówczas żądaj od kopalni zapłaty. Skinął głową radośnie Francik Leszczyna. Chciał podziękować za kilof i za radę, ale dziwnego górnika już nie było. Rozpłynął się, znicestwiał w mroku. Rzekłbyś — przeniknął skały w swej drodze. Młody rębacz nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Szukał oczami kolegów, żeby poparli radą. Nie znalazł nikogo w pobliżu. Podobnie jak dziwny górnik zniknęli, zaprzepaścili się gdzieś... Z zapałem zabrał się dó fedrowama. Zawadzał ostrzem darowanego kilofa 0 węglowe wiszary, ważył, rozdzierał brzuchate wzgórki. Sypały się brylska do jego nóg jak lawina, układały w stogi 1 zwały. Nie oglądał się poza siebie. Rozgarniał tylko w lewo i w prawo urobek, żeby nie tarasował przystępu do ściany, i znowu wdzierał się głębiej. Jak ostry świder w drzewo, jak kret w ziemię. Nie czuł zmęczenia, nie czuł głodu. Nie sięgał po flaszkę, żeby ochłodzić gardło paroma łykami wody. Mięśnie pracowały jak mechanizm żelazny, narastała w nich siła, w sercu radość. Śmiały się oczy do urobku, wargi szeptały pogodne słowa: — Pierzynie, ej pierzynie! Toż się to ucieszy Dorotka, jak po szychcie przyjdę do niej i wysypię z kabzy kupę pieniędzy na stół. Talarów, bitych talarów, błyszczących jak promienie słońca. Wyprawię potem sążniste wesele, ustroję żoneczkę w szatki, kto wie -t-może i dom zbuduję. Mieszkała biednie, nie zawsze pełna misa była u niej na stole. Myśl o przyszłym szczęściu jeszcze zdwoiła jego siły. Skoro węgiel tak lgnie do ostrza kilofa, dlaczegóż go nie zagarniać ku sobie? Kto wie, jak to tam będzie pod koniec szychty, czy nie przerzedzi się ściana, nie zwęzi filar. Kopalnia też ma swoje kaprysy. Raz się sypie bez liku szczodrość, drugi raz kamień przeplata węgiel, krzyżują się iłowe ścieżki i żyły. Rębacz się krząta, praca wyciska pot z jego ciała, a tu urobku nie przybywa. Ładowacz czeka bezczynnie, martwi się, bo wózki stoją puste, nie ma czym wypełniać ich wnętrzy. Dopust, nie szychta! Francik odsapnął, obejrzał się za siebie. Za nim, jak daleko sięgało światło górniczej latarki, roztaczała się czarna zwalista kra urobku. Przypominała zator na Odrze. Bryły wspinały się na bryły, ciżbiły się ciasno, rozpychały na wszystkie strony. Ładowacze nie nadążali z. wózkami. Leszczyna, wsparty na kilofie, umorusany w sadzy, stał i kołysał głową w zdziwieniu. — Takie bogactwo! Toż go to Dorotka uściska, gdy opowie. Tchu mu braknie od tych obłapiań... Znowu ostry kilof zarył się w ścianę. Ugryzł żarłocznie czarne ścierwo raz i drugi. Runęły nowe bryły z łoskotem. Kurz wzbił się pod pułap, zaprószył mu na moment oczy. Gdy opadł, górnik zamierzył się znowu. Nie uderzył, kilof zawisł w połowie drogi. Leszczyna zobaczył ze zdumieniem, że czarna ściana zniknęła przed nim, że to, w co kilof rąbnąć miał znowu, nie było już węglem, ale zwykłą skalistą stromizną. Żółtą, oślizgłą od wilgoci, uwarstwioną nierówno, niepodatną dla górniczych narzędzi. Opuścił kilof, westchnął ni to w zmartwieniu, ni to w uldze: — A więc to już wszystko... Dobrnąłem do końca szychty. Pora terazki do Dorotki... Zarzucił dziarsko kilof na ramię. Potykając się na bryłach przedzierał się przez urobkowe czarne staje w kierunku dalekiego szybu. — Szczęść Boże! — krzyknął do ładowaczy, co się krzątali przy urobku. Przetoczyło się parę kwadransów, zanim wreszcie przeprawił się przez labirynt chodnika i dotarł do szybu. Kosz wyciągu czekał już na dole. Wsiadł, zaskrzypiała lina, śmignął w górę, znalazł się na wierzchu. Cały pochłonięty marzeniami, skierował kro- 32 ki do kancelarii kopalnianej. Zarobione talary już naprzód dzwoniły mu dźwięcznie w uszach najradośniejszą muzyką... Powoli oprzytomniał przecież. Marzenia rozpędziła rzeczywistość. Stąpał, rozglądał się i dziwił coraz bardziej. Zmieniło się jakoś wszystko od czasu, kiedy zapuścił się w głąb kopalni. I budynki, i drzewa, i ścieżka. Ludzie też obcy byli jacyś, nie ci, z którymi się spotykał przed pracą. Pocieszył się tym, że nie zna wszystkich, /była to przecież jego pierwsza szychta w życiu. Podszedł do okienka kasy, powiedział co i jak, zażądał należności za fedrunki. Nie zaprotestował nikt, jak gdyby czekali na niego. Suma, jaka przypadła mu w dziale, ogromna była, sto i tysiąckroć przewyższała dzienny zarobek górniczy. Nie stropił się tym, że tak wszystko układa się gładko. — Pewnie sztygar przerachował już urobek — pomyślał. — Juścić, że tak, jakożby mogło być inaczej? Zabrał talary, wypełnił nimi kieszenie. Ukłonił się pięknie kasjerce i zaraz przypomniała mu się Dorotka. Szybko skierował kroki w kierunku podmiejskiego osiedla. Kroczył, rozglądał się po świecie i coraz bardziej zachodził w głowę. Majaki czy ki diabeł? Nic mu jakoś, to, co ujrzał, nie pasowało. Niby ulice podobne były do tamtych wczora, lecz kamienice przy nich i gęby ludzkie nie te same. Żeby nie ubiór i mowa pomyślałby, że zbłądził. Kościółek na wzgórzu jakby się przykurczył, przy-grzązł w ziemi. Lipy, co go otaczały, rozrosły się, rozkonarzyły w czwórnasób. Jakby całymi latami nabierały soków w siebie, nie jedną dobę. Dziwa, cuda! Osiedle, gdzie mieszkał, zaskoczyło go najwięcej. Ani jednego domu z tych, 33 które stały przy brzezinowej alei, ani jednego w nich znajomka. Przechodnie, gdy ich mijał, uchylali wprawdzie kapeluszy na powitanie, ale na ciepłe błyski jego oczu odpowiadali tak obojętnie, jakby nie był Franciszkiem Leszczyną, ale przybyszem z daleka lub co gorsza kołkiem w płocie. Natknął się na zagrodę, przed którą wpodle furtki stał dąb rozłożysty, i pomyślał, że to pewnie obejście Dorotki. Taki dąb rósł, tu, kiedy się z nią spotykał przed szychtą, tyle że niepozorniejszy, młodszy wiekiem. Przyjrzał się chałupinie. Przytulała się prawie okapem do ziemi, z bierwion sypało się próchno. Dorotczyna miała świeże ściany i dach, stanowiła jedyny dorobek ojca i dziadka. Młodka wychyliła się z sieni, spojrzała przyjaźnie na przybysza. Nie znana mu była z wyglądu, choć równie urodziwa, jak jego dziewczyna. Uśmiechnął się, następnie spytał nieśmiało: — Dorotka doma? Tamta spojrzała jakby z lękiem. — Jaka Dorotka? — zdziwiła się. — Nie mieszka tu nikt taki... — Dyć od Zorychty. Francika Leszczyny galanka — poinformował radośniej. Młoda, zamiast odpowiedzi, obróciła głowę ku sieni. — Mamuliczko! — krzyknęła. — Pójdźcie no sam, a gibko! Tęgawa, z kolorami na twarzy kobiecina zatrzymała się na progu. Zlustrowała bystrymi oczami dziewczynę i górnika. — Czegóż? — spytała. Córka wskazała ręką na Leszczynę, coraz nieśmielej podreptującego buciorami u wrotek. Powiedziała do matki: — Pytają o Dorotkę Zorychtową... Tę, co się to miała wydawać za górnika. .. 3 W krainie baśni — Jezderkusie! O naszą starkę? Pomarło jej się, boroczce, łońskiego roku... Czekała pół kopy lat na swojego Francika i nie doczekała się. Wyszła za mojego tatulka a Hażbietczynego — niby córki — dziadka... — Ja jestem tym Francikiem... Francikiem Leszczyną, chłopcem Dorotki — powiedział górnik rozdygotanym głosem. — Co też wy mi tu prawicie o jakiejś starce? Matka i córka przeżegnały się gwałtownie. Jakby chciały odpędzić widmo od siebie. W oczach starej zamigotało przerażenie. — Wszelki duch Pombóczka chwali! — krzyknęła. — Przecie Francik, chłopieć Dorotki, zeszedł z górą kopa lat temu do kopalni. Zeszedł i już nie wrócił. Górnicy, co byli z nim, opowiadali, że go zagarnął na zawsze do swojego królestwa podziemny duszek kopalni, Skarbnik... Za karę, że przyjął od niego kilof, kiedy mu się jego własny styl złamał... Jezderkusie! Jezderkusie! Francik nie pytał o nic już więcej. Zrozumiał wszystko. Usiadł na ławeczce pod płotem, w cieniu dzikiego wina, zasłonił umurcaną twarz dłońmi. Płakał. - zdrowy człowiek przed nimi czy pomyleniec. Potem doszli jakoś razem do zgody. Przyjęły przybysza za domownika, tym chętniej że wieloletnia szychta nie "--*- - -¦ > - mam Skarbnik pomaga, kiedy fedrować trudno To się działo dawno, bardzo dawno. Najstarsi z żyjących górników nie pamiętają kiedy, powtarzają to, co słyszeli od ojców. A kto wie, czy i ojcowie nie słyszeli od swoich ojców czy dziadków. Trudno byłoby odmierzyć wydarzenia latami. Niedaleko Bytomia znajdowała się kopalnia rudy cynkowej, wielu starych i młodych górników pracowało w jej podziemiach. Rozprzestrzeniała się korytarzami jak rosły dąb konarami. Zabłądzić w niej można było jak w starożytnym labiryncie. Któregoś dnia kierownictwo kopalni przystąpiło do budowy nowego chodnika. Szły wieści, że w tej stronie kopalni znajdują się bogate żyły kruszcu. Chciano za wszelką cenę dobrać się do nich. „ spoisty \ twardy że praca wcale nie posuwała się naprzód Najzręczniejsi rębacze opuszczali ręce w zniechęceniu, porzucali wiercenie po paru dniach. Robota wlokła sie dości. Tak jak dawniej silny był, męski, do tego jeszcze zasobny w pieniądze. Skarbnik karę przemieszał z łaską... Ożenił się z czarnooką Hażbietką, rozpoczął nowe życie. To życie, które miał przeżyć kiedyś z Dorotką Zorych-cianką, babką Hażbietki. zupełnie. Widziało się, że już nikt nie da się skusić do drążenia chodnika, mijały tygodnie, wreszcie sztygar zwerbował znowu ochotnika. Był nim młody górnik, robotny jak rzadko, doświadczony już w swym zawodzie. Nie wyglądał na strachajłę, co się zraża trudnościami. 34 Sztygar, co go wyorędował skądsić, nie taił przed nim kłopotów. Powiedział otwarcie, ilu to ludzi brało się już za bary ze skałą, jak się zrazili, nie mogąc uszczerbać paru piędzi naprzód. Ostrzegł, żeby się rozmyślił od razu, jeśli boi się roboty, bo koledzy lubią żartować i wezmą go na języki. A języki ostre mają jak kilofy. Karlik, bo takie imię nosił nasz górnik, wzruszył ramionami lekceważąco. Był dobrej myśli, uśmiech nie schodził mu z twarzy. Chwycił w garść świder i udał się w kierunku napoczętego chodnika. Skoro się tam znalazł, usiadł beztrosko na głazie, wydobył z torby ser i chleb, zabrał się do śniadania. Miał swój pogląd na zmartwienia. Myślał jedząc: „Jeśli istotnie robota tak ciężka tutaj, wtedy i siły nie mogą być byle jakie. Powinny iść w parze z wysiłkiem." I wypróżniał zawartość chlebaka, aż mu się uszy trzęsły. Kiedy tak siupał i chrupał, da mu się spojrzeć, a tu wypełzła spod kamienia maleńka mysz. Ano jak wypełzła, za-strzygła wąsikami, obejrzała się bystro, potem przybiegła bliżej i usiadła przed górnikiem na tylnych nóżkach. Przy- jL*nf&A glądała się jedzącemu roztropnymi, jasnymi jak iskierki ślepkami, ale jakoś tak przymilnie, jak gdyby chciała prosić: „Nie znajdzie się ta kęska i dla mnie?" Spodobała się górnikowi ta ufność zwierzątka. Odszczypnął palcami kruszynkę chlebowej ośrodki, rzucił pod pyszczek żartobliwie. — Naści, smakuj! — uśmiechnął się. Myszka nie wahała się ani przez moment. Schrupała kąszczek łapczywie. Zaledwie to zrobiła, znowu wpatrzyła się w Karlika łakomymi oczkami. Czytał w nich najwyraźniej: „A może by tak jeszcze okruszek?" Nie pożałował. Rzucił jej znowu kęs przed łapki. Schrupała bez wahania. Wyglądało na to, że się wymorzyła za wszystkie czasy. Ale teraz i górnik połknął już ostatni kawałek. W torbie nie zostało ani jednej okruszyny. Na brak apetytu nie mógł się skarżyć. Spojrzał na myszkę figlarnie, jakby chciał powiedzieć: „kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi", lecz ta nie ruszała się z miejsca. Dalej siedziała na tylnych nóżkach i patrzyła prosząco w oczy. Nie zadowoliły jej ofiarowane kąski razowca. Karlik wzruszył ramionami: — No cóż, miła myszeczko? — rzekł. — Jadłoby się, jadło, gdyby znowu spadło... Niestety, i u mnie szczere pustki w torbie. Choćbym rad, nie ma się wziąć z czego. A zgaduję po tym, jakeś się łakomie zabrała do pałaszowania, że apetyt w tobie narasta... Jeśli ci już tak mój chlebuś smakuje, przyjdź znowu jutro, chętnie podzielę się z tobą~ŚHia4aniem. Chyba że się tak przeciągnę dzisiie]szą~szychtą, ~że~~ mi sił do przyjścia nie starczy... Nie skończył jeszcze zaproszenia, gdy myszka straciła się z jego oczu. Jakby się rozwiała w powietrzu. Na miejscu, gdzie siedziała, stał karzeł, drobniutki, nie- 35 pozorny człowieczek. Ubranko na nim było górnicze, czapka na głowie, broda siwa i długa do pasa. Karzeł powiedział: — Nie martw się, bierz w garści świder. Twoja praca nie będzie bezowocna. Podzieliłeś się ze mną śniadaniem, nawzajem ja podzielę trud z tobą... Wysuwam jednak warunek: dasz połowę zarobku, kiedy przyjdzie wypłata. Od dziś jestem do twojej dyspozycji. Powiedział, co wiedział, i rozwiał się jak dym. Dziwi się górnik: zamiast karła stoi przed nim znowu maleńka myszka. Stoi, taksuje rębacza roztropnymi ślepkami, potem odwróciła się zręcznie, obwąchała skaliszcze i smyrt-myrt! — wwierca się, wgryza w głazy ząbkami i pazurkami. Zakurzyło się, zaszeleściły odpryski. Zanim się Karlik pomiar-kował, wydrążyła w skale sześć otworów, okrąglutkich, dokładnie takich, jakie wywierciłby świder, gdyby się zabrał do roboty. Górnik nie ochłonął jeszcze ze zdumienia, gdy zaprzepaściła się mysz, pojawił się brodaty karzeł. Karzeł rzekł: — Załóż naboje w otwory i zapal lonty. O wykończenie chodnika się nie trap. Strop, ściany, podkład — wszystko to wyciosane będzie, gładkie jak lustro. Nie musisz się już trudzić więcej tego dnia, zakończ szychtę. Jutro pokażę się tu znowu. Szczęść Boże! Otworzył Karlik gębę, chciał coś rzec w podzięce, ale karta )uż nie byto. Znikf, rozrzedził się jak cień. Upłynęła spora chwila, zanim rębacz otrząsnął się ze zdziwienia. Uszczypnął się w policzek, czy nie śni, ale zabolało siarczyście. To co się działo, działo się naprawdę. Zrobił dokładnie, jak karzeł zalecił. Wepchnął woreczki z prochem w wiertnicze otwory, zapalił lont, uskoczył w bok. Ledwie przehuczały eksplozje i dym się rozwiał, wrócił na miejsce. Znalazł chodnik pojemny jak sążeń, o bokach, podłodze i stropie tak gładkich, jak gdyby kamieniarz ciosał je dłutem. Cudo, nie chodnik. Nieforemna kupa gruzu czekała na szlepra u wejścia. Ogromnie rad ze swej pierwszej szychty, wziął Karlik w garść górniczą lampę i nie bacząc na to, że niedawno zjechał na dół, wyjechał na powierzchnię. Skierował kroki do sztygara i poprosił pięknie, żeby przydzielił ładowaczy. Nie uprzątnięty gruz przeszkadzałby mu jutro w szychcie. Sztygar wpadł w złość. Sądził, że górnik żartuje z niego. Powąchał pracę nosem, zląkł się mozołu i dał drapaka na wierzch. Jak tylu innych przed nim. Ryknął, jak niedźwiedź w gąszczy, gdy go zaskoczy nagonka: — Co? Tak szybko straciłeś chęci do pracy w tym przeklętym chodniku? Piekielna historia! Głowę daję, że w urobisku usadowił się diabeł i płata górnikom kawały! Karlik uśmiechnął się tajemniczo. — I mnie się tak zdaje — przytaknął. — Diablik jednak czy nie diablik, chęci do pracy nie straciłem. Przeciwnie — narosło jej jeszcze więcej we mnie. Nie dziwota więc, że już po pierwszych strzałach urobiłem tyle skały, że nie warto było fatygować się dłużej. Ładowacz dobrze się napoci, zanim usunie bryły. — Co takiego? Strzały? — zająknął się sztygar. Zaskoczony był wiadomością, daleki od uwierzenia. — Pewnieś, próżniaku, jednej dziury nie wywiercił. .. ^TTdneTaziury? Ch~archarehaf-=-śmiał się Karlik. — Powiedzcie raczej, panie sztygar, sześć dziur. I wszystkie, jak na komendę, pękły, rozerwały się od wybuchów. Sztygar słysząc to, mimo woli cofnął się o krok. 36 — Sześć otworów w tej skale twardszej od żelaza? Gadaj co chcesz, ale się to bez diabelskiej spółki nie obeszło... Karlika zniecierpliwiły swary. Uciął krótko: — Dawajcie ładowacza, panie sztygar. A macie chęć, zjedziemy na dół. Sprawdzimy robotę na własne oczy. Dobrze szpakowaty już sztygar chwiał głową w zamyśleniu. W końcu wyznaczył ładowacza i wybrał się z Karli-kiem do szybu. Znalazł wszystko tak, jak to opowiedział górnik. Tym mocniej utrwalił się w przekonaniu, że tu wyższe jakoweś siły grają z nim w ciuciubabkę. Spoglądał na Karlika z zabobonnym lękiem jak na jakiegoś czarodzieja. Trzymał się też z daleka od niego, podobnie jak i ci wszyscy, którzy już coś niecoś słyszeli o jego wyczynach. Zanadto jednak był praktyczny, żeby nie wyciągnąć z Karlikowej roboty jak największej korzyści dla kopalni. — Krzątaj się, synku, krzątaj — zachęcał. — Kopalnia ci tego nie za-baczy... — Dyć wiem — nie odrzekał się Karlik od szychty. Majstrował świdrem, myszka pomagała na swój sposób. Zjawiała się ni stąd, ni zowąd, oznaczała stosowne miejsce, wyrzucała kopczyki brył wzorem kreta. Wydłużały się chodniki, ukazywały się coraz to bogatsze złoża rudy, w sercu sztygara wzbierała wdzięczność. Doszło do tego, że przy spotkaniu z właścicielem zaproponował dopuszczenie Karlika do udziału w zyskach. Dzięki niemu przecież, nie komu innemu, kopalnia stała się jedną z najrentowniejszych w okolicy. — Zgoda! Przyjmiemy chłopa na wspólnika, — uśmiechnął się brzuchaty pan. W ten sposób, szychta po szychcie, Karlik zarabiał coraz więcej. Był sa- motny, oszczędny, zużywał na własne utrzymanie maleńkie kwoty. Jego ogromna górnicza kabza miała spęcznieć w krótkim czasie od okrągłości ciężkich złocistych talarów. Przyszła wypłata. Karlik zaraz, jak jeno otrzymał pieniądze, wymknął się z towarzystwa kolegów i pospieszył na dół. Na drugim pokładzie, tuż u wylotu sztolni, czekał na niego uprzejmy karzeł. — Nie zwiodłeś — stwierdził przychylnie, jak tylko zobaczył górnika. — Umowa umową — powiedział Karlik i uchylił czapki. — Siądziemy chyba. Trudno robić podziały na stojąco — karzeł rozejrzał się bystro. — Zresztą i nóg szkoda... W kącie chodnika leżała długa deska. Podniósł ją i położył nad przepaścią szybu. — Proszę — zachęcił dłonią. Karlik usiadł bez wahania. Jego nogi zadyndały niebezpiecznie nad przepaścią. Sięgnął za pazuchę po kabzę. — Poczekaj jeszcze — wstrzymał go karzeł. Sam również usadowił się na desce. — Przed podziałem — warunek. .. — Jakiż? — Usiądziemy tak, żeby nasze twarze znalazły się naprzeciw siebie. — Tyle tylko... — Karlik spełnił życzenie gnoma. Nie było już przeszkód w dzieleniu. Karlik wydobył mieszek z pojemnej kieszeni bluzy, wysypał ostrożnie zawartość na deskę. Zwisając nogami nad czeluścią przeliczał skrupulatnie pieniądze. Sporo było tego liczenia, zarobek był szumny, ale jakoś doliczyli się w końcu. Liczba nie wypadła parzyście. — Tego talara odłóżmy na bok. — Karlik ostatni krążek odsunął dalej od błyszczącej kupy. — Czemu to robisz? — sprzeciwił się karzeł. — I ten pieniądz przecież należy do podziału. 37 Górnik uśmiechnął się ciepło. — Dzielić? Nie, lepiej niech już przypadnie tobie. I tak wszystko, co zarobiłem, jest z twojej poręki. Nieparzysty talar należy ci się rzetelnie. Pomarszczona twarz karła, choć w szybie panował półmrok, napełniła się słońcem. Powiedział z radością: — Tak. Oto słowa, których nie słyszałem już dawno. Wymówiłeś je na własne szczęście... — Czemuż to? — zdziwił się Karlik dobrodusznie. — To bardzo proste — tłumaczył karzeł. — Gdybyś w chciwości wyciągnął był rękę po ten pieniądz, leżałbyś już na dnie szybu. Tak jak tylu innych przed tobą. A gdy Karlik dziwił się coraz bardziej, karzeł rozwiódł się już szeroko. Otworzył przed nim dźwierze tajemnicy: — Domyśliłeś się pewnie, że jestem Skarbnikiem, duszkiem podziemi. Wszedłem w spółkę z tobą, bo szukam człowieka szczerego sercem, bez samo-lubstwa, bez żądzy posiadania, aby przez niego dopomóc ludziom w biedzie. Jak dotąd trudziłem się daremnie, choć przetaczały się wieki. Twoim poprzednikom na widok pieniędzy trzęsły się ręce, zawsze ostatni talar przeznaczali dla siebie. Zginęli w przepaści, bo nie dotrzymywali warunków umowy, nie dzielili zarobków na równo. Dopiero ty... Podstępy — nie wyłączając owych kąsków chleba przy pierwszym naszym spotkaniu — służyły mi do tego, żeby wypróbować twój charakter. Postąpiłeś nie tylko uczciwie, ale po górniczemu, honorowo. Potrafię 'j ocenić. Gdv wrócisz do domu, znajdziesz na stole również i tę część, która przypadła mi w udziale. Wraz z twym zarobkiem będzie to wielka suma. Staraj się, żebyś i w dalszym życiu zasłużył na nią. Bogactwa kopalni, w których masz udział, zdziesięciokrotnią, ustokrotnią twoje dochody. Nie chwiej głową, już ja postaram się o to. Miałeś okazję przekonać się, jak wielka jest moja władza. Nie zmarnuj bogactw lekkomyślnie. Obróć je dla dobra ludzkości. Zawsze znajdować się będę w twoim pobliżu. Zajdzie potrzeba, rad pomogę. Szczęść Boże! Karzeł wypowiedział te słowa i na oczach ciągłe zdumionego Karlika rozwiał się jak świetlisty obłok. Gdy znikł, górnik schował do sakiewki część swego sutego zarobku. Podniósł się z ławki. Stanął na twardym gruncie i jakby tknięty przeczuciem, mimo woli obejrzał się za siebie. Nogi ugięły się pod nim, od strachu poczuł gęsią skórkę na plecach. To, na czym siedział nad przepaścią, wraz z karłem, nie było deską, ale zwyczajnym źdźbłem zboża. Tym głębiej poznał straszliwą moc Skarbnika. Wydostał się na światło dzienne. Idąc, coraz pełniej rozumiał wielkość i piękno zadania, które duszek roztoczył przed nim. Nie zwlekał też ani sekundy, nie ociągał się w zamiarach. Rozdzielał szczodrze bogactwa pomiędzy chorych i biednych; szczególnie zaś między górników, których dotknęło nieszczęście w kopalni. Zyskał sobie zaszczytne miano skarb-nikoweeo szafarza. 38 Z przygód śląskiego Sowizdrzała Sowizdrzał organistą Kiedyś, podczas polowania, koń potknął się pod dziedzicem, jaśnie pan spadł niehonornie z grzbietu, ale że nie odniósł szwanku, ufundował na miejscu wypadku kaplicę i osadził przy niej proboszcza. Zagonów też przydzielił parę w darowiźnie, ale tak lichych, że ledwo ziemniaczęta czy żytko przyjmowały się na nich. Wielebny tyle miał na życie, co kapnęli ludziska. A że kapali niewiele, bo już dziedzic doił z nich, co się dało, więc bieda często zaglądała do farorzyczkowych okien. Nie dziwota, że sam dzwonił w farze, a na dławidudę przyhołubił Sowizdrzała. Żaden organista nie pchał się na taki chleb. Zbliżał się doroczny odpust we wsi. Księża mieli się zjechać z okolicy. Honor gospodarza wymagał, by gości przyjąć jak przystało. Zjadłoby się przy tej okazji i samemu kawałek mięsa. Tylko skąd go wziąć? Na okrajkach leśnych pasła się jedna krowa-żywi-cielka, po podwórzu plątały się trzy kury. Martwił się farorz, rady sobie nijakiej dać nie móeł. Kto się nawinął na pro- boszczówke, każdemu suszył głowę zmartwieniem. Zwierzył się też na ostatek organiście. — Odpust — powiada — doroczne święto. Urządzić przyjęcie po dzia-dowsku — pośmiewisko, nie urządzić wcale — wstyd. I Bóg się będzie krzywił, i ludziska wezmą na języki. Sowizdrzał wysłuchał, zażył niuch tabaki. — Hm, zmartwienie nie bogaci — rzecze. — Koń ma dużą głowę, niech się martwi. Moja rada taka: we dworze nie brak bydła. Pójdę w nocy, wyprowadzę jałówkę z obory. Urządzi się odpust jak się patrzy. — A jak złapią? — zawahał się pleban. — Ho, ho! — Sowizdrzał na to. Tyle w tym „ho, ho" mieściło się pewności siebie i przekonania o powodzeniu wyprawy, że proboszcz machnął ręką. — Idź — mówi — na wolę boską! Będę się modlił... W noc ciemną, że oko wykol, pod-kradł się Sowizdrzał do dziedzicowej obory. Uprowadził w lasek byczka, zabił i oporządził szybko, lisom ostawiając wnętrzności. Przydźwigał mięso na plebanię, nie zapomniał odkroić przedtem dla siebie ćwierci. Położyli się spać radzi wielce z powodzenia wyprawy. Rankiem gruchnęło po wsi o kradzieży dworskiego cielęcia. Wieść dotarła również i na plebanię. Że to była akurat niedziela, więc dziedzic zlecił farorzowi, by rozgłosił z ambony o łajdactwie. Nawet nagrodę obiecał za wykrycie zuchwałego złodzieja. Ksiądz skończył kazanie, wyczytał z kartki, kto się żeni i komu się zmarło. Na koniec wspomniał o kradzieży: — Kto by coś wiedział, niech da znać dziedzicowi! — spojrzał surowo po zapatrzonych w niego twarzach wiernych. 39 Ledwo mu się to rzekło, Sowizdrzał w te pędy z chóru: — Ja, mój farorzyczku, wiem! Kto żyw, obrócił głowę na chór, ciekawy, skąd to organista wie o kradzieży. Proboszcz struchlał na kazalnicy. „To już po mnie! — myśli. — Jesz-czem kawałka mięsa nie przełknął, już mi stanęło kołkiem w gardle. Ani chybi, chytry rzępoła uchciwił się na ó/iedzi-cowską nagrodę". Dziedzic §iedział w stalli, za balaskami prezbiterium. Nie bardzo wierzył, że się złodziej znajdzie. Teraz lżej mu się zrobiło, jak usłyszał wyznanie dławi-dudy. Zaraz po nabożeństwie wezwał Sowizdrzała do zakrystii. — Więc powiadasz, że wiesz kto ukradł byka? — spytał łaskawie. — Wiem! — Sowizdrzał łypnął szelmowsko ślepiami na proboszcza. — Któż tedy? Organista odchrząknął, wyprostował się bardziej. — To było, proszę jaśnie kolatora, tak: Na odpust się zanosi we wsi. Jeno czekać, jak się zjadą goście w sutannach. A farorzyczek do mnie: „Nie ma, So-wizdrzałku, żużelka mięsa na obiad". Tak ja powiadam: „Pójdę do dworu, farorzyczku, ukradnę byczka. Na panu dziedzicu znać nie będzie, bo bogaty, a ksiądz proboszcz wywiąże się z honorem z roli gospodarza". „Idź! — farorzyczek na to — Kolator skąpy niechże choć w ten sposób przyczyni się do uświetnienia uroczystości". „Przeklęty zdrajca!" — dygoce wewnątrz proboszcz słuchając organisto-wych wynurzeń. — „Miserere mei, Domine!" Sowizdrzał jak gdyby nigdy nic, ciągnął dalej. — Ano, poszedłem ja w nocy po to cielę. Poszczęściło mi się, nikt nie widział... Podzieliliśmy się mięsem sprawiedliwie z księdzem proboszczem. Tyle że jak przyszło do podziału flaków, nijak nie mogliśmy obaj dojść do zgody. Tak radzę dobrodziejowi: „Złapmy w zęby, każdy ze swego końca i ciągnijmy! Ile się komu udrze, tyle jego". Chwyciliśmy końce kichy w zęby, ciągniemy każdy w swą stronę. Ksiądz miał mocniejsze zęby. Jak złapił, flak się urwał i tak mnie chlasnął przez gębę, żem się obudził. — To ci się jeno śniło o tej kradzieży? — dziedzic na to. — Śniło! Jakżeby inaczej? — rzekł Sowizdrzał. — Durniu! Mnieś sobie wybrał na krotochwile — wrzasnął dziedzic. Zamierzył się ręką, żeby nie święte miejsce, uderzyłby palamętra*. Jak oparzony wybiegł z babińca. Nie pokazał się przy odpustowym stole. Proboszcz z gośćmi zjedli obiad spokojnie. Sowizdrzał pomagał, jak potrafił. Sowizdrzałowa połowica Nieszczęście — powiada przysłowie — po ludziach chodzi, nie po górach. Tego uraczy zezem, tamtemu usztywni nogę w kolanie. Komuś, trzeciemu zostawi żonę na utrapienie. Sowizdrzał długo chadzał w kawalerskim stanie, ale i na niego przyszła wreszcie kreska jak na Matyska. Ożenił się — i dostał straszliwie gadatliwą połowicę. Nie to, żeby mu ciągle trajkotała za uszami. Nie potrafiła utrzymać języka w gębie. Najskrytsza tajemnica nie zagrzała w niej miejsca na moment. Tak ją korciła, tak łaskotała na wnętrzu, że się z niej musiała wyspowiadać przed sąsiadkami. I co się dzieje. Parobkował Sowizdrzał u farorza, bo na swoich mor- * palamęter (gwar.) — sowizdrzał, warto-głowiec 40 gach trudno było związać koniec z końcem, no i znalazł skarb na jego polu. Jakoś na jesieni, kopał czy orał, brzeknęło coś pod ostrzem, schylił się, patrzy — kuferek. Obejrzał się, czy kto nie widzi, podważył wieko łopatą — sfolgowato. stuletnie było. Wsadził rękę w szparę, zamieszał, shszy — talary pobrzękują. Nabrał w garść, przysunął przed ślepia — zajaśniało na dłoniach, jak gdybyś tego słonka zaczerpnął z nieba. Niebezpiecznie było cieszyć się za widoku znalezionkiem. Przykrył skarb darnią dla niepoznaki, przemyśliwa chytrze: „Przyjdę w nocy, zabiorę przy mie-siaczku". Jedno miał zmartwienie. Jak się wyrwać z izby, żeby się żona nie zmiarkowała. Powiedzieć jej nie mógł o skarbie, roz trąbiła by po całej wsi. Ani by się spostrzegł, jakby sprowadziła na dom nieszczęście. Wpadł mu zbawienny pomysł do głowy. — Babeczko złota — powiada do żony — wiem, lubi z piec chlebuś, bo kieraż niewiasta nie ubi... — Nie musisz mi o tym „rządzić" — odburknęła. — Muszę — powiedział z powagą. — Zdaje mi się, że w piekarniaku coś w nieporządku, cegła się obsunęła czy co? — Zaczyniłam w dzieży ciasto — rzekła z niepokojem. — Jutro się miałam zabierać do pieczenia... — Właśnie... Trzeba by spenetrować, co tam w środku. Mnie wejść nijako, bo mi brzuszysko zawadza... Wejdźże, szczuplejszaś. — Pomiatasz mną jak kominiarz ożogiem — ognała się, ale skinęła głową. Bez chleba w domu jak bez r"ęki. Sowizdrzał otworzył drzwiczki chlebowego, wgramoliła się do zagaci. Led- 41 v łffL J^J»* wie tyłek wciągnęła za sobą, zatrzasnął wrotka. Ścigany babskim lamentem gnał co sił w nogach na proboszczowe pole. Przybiegł, rozkopał zaznakowane miejsce, wydobył skrzynkę. Oglądając się na wszystkie strony, czy kto nie podpatruje, podźwigał skarb do zagrody. Zasapał się setnie przy niesieniu, kuferek miał wagę, — Sporo tego będzie — cieszył się. — Na okraszenie gospodarki. Robię na niej bokami jak ta szkapa... Ukrył skarb pod słomą, w sąsieku stodoły, założył pięknie snopkami, wrócił do izby. Wrzeszczeć to tam połowica już nie wrzeszczała, wyszamotała się przez noc. Szło teraz tylko o to jak jej wytłumaczyć powód długotrwałego zamknięcia w piekarniaku. Jak się zabezpieczyć przed gadatliwością. Wiedział — byle wybiegiem kobiety nie zbędzie. Pomogły mu okoliczności. Akurat spostrzegł, kiedy rankiem przechodził wedle stodoły, że się zając zawikłał w sieci. Sowizdrzał zastawił tę sieć po raubszycersku* między krzakami, w nadziei, że jak się poszczęści, doczeka się kawalca mięsa w garnku. Nie często się z tym spotykał na gospodarce. Zdjął teraz wystygłego już nieboszczyka z pętli, zaniósł do izby i powiesił u sosrębu. Z kolei złowił parę płoci w stawku i umieścił w szczyglej klatce, na płocie. W końcu przydźwigał pół tuzina stągwi wody ze studni i rozlał po klepisku izby. Dopiero wtedy otwarł na oścież drzwi piekarniaka. — Zasnęłaś w tym piecu czy jak? — wsunął łeb w czeluść. — Przecie burza dawno już przeszła. Upiekło ci się jak nic... — Burza? — błysnęła nieufnie oczami. * raubszyc (z niem.) — kłusownik — Burza! — przytaknął. 1 zanim zdążyła puścić w ruch jęzor, sam rozterkotał się jak młynek. — Ech, powiadam ci, co to była za burza! Widziało się — świat wywróci do góry nogami. Cuda, cudeńka działy się w nocy. Nie wierzysz? — sprawdź własnymi oczami. Woda dotychczas jeszcze sięga w izbie po kostki. A zając, psiamercha, to się powiesił u sosrębu. Ze strachu! O! Wisi, jeno gały wybałuszył. Wiatrzysko hulało takie, że wypłoszyło ryby ze stawu i wpędziło do ptasiej klatki, na płot. Patrzy Sowizdrzałowa połowica, oczy wytrzeszcza ze zdumienia. Rusza wargami, rada.by mówić, ale mowę jakby kto odjął. Jak tu krzyczeć na chłopa, kiedy wszystko zgadza się co do joty. I ten zając u powały, i woda na podłodze, i te ryby na płocie. Milczy szczęśliwa, że dzięki troskliwości chłopeczka bezpiecznie przeżyła w chlebowym noc zniszczenia i grozy. Kto wie, czym by się to zakończyło, gdyby leżała w łóżku... Mijały dni, mijały tygodnie. Sowizdrzałowi coraz trudniej było kryć się z pieniędzmi. Nie zadowalało go ukradkowe liczenie. Gospodarka czekała na rozbudowę. Zdradził żonie tajemnicę skarbu. — Tak i tak, dzióbeczku — powiada. — Wyorałem to na farorzowym polu. Pieniąchów kupa, można żyć, jeno żebyś trzymała buzię na kłódkę. — Nie uronię słóweczka! — zapewniła uroczyście; I ledwo wyruszył z pługiem w pole — pognała na wieś. „Sysy, sysy" — plotka rozbzyczała się po chałupach. Bzyczała szarówkami, bzyczała rano. Skoro brakło sąsiadek, Sowizdrzalina pobiegła do plebana. — Dobrodzieju! — zwierza się i aż łzy leje w fartuch z radości. — Taki skarb, takie szczęście! 42 Wysłuchał proboszcz, czemuż miałby nie wysłuchać? Przecie od tego był na urzędzie. Do tego gadała o bogactwach wykopanych na jego stajaniu. O jego rzetelnej własności. — Kiedyż to się działo? — dopytuje podstępnie. Chciał znać wszystkie okoliczności wypadku. — Ano — powiada Sowizdrzalina--gadulina — to się stało tej nocy, kiedy ulewa topiła mi izbę, zając ze strachu powiesił się u stragarza, a ryby siedziały w szczyglej klatce na płocie. Proboszcz słuchał i czerwieniał na twarzy. Nie domacał się sensu w bełkocie, zrozumiał — baba kpi z niego. Skoczył, zamierzył się brewiarzem. — Klocki ci się poprzestawiały w głowie? — krzyknął. — Z duchownej osoby błazna robisz? Odliczyłby Sowizdrzałowej twardy wypłat na drogę, bo raptus był wielki, ale nie czekała, dała drapaka. Zatrzymała się dopiero Drzed własnym domem. Nie pochwaliła się przed nikim- tym farorzowym przyjęciem. Trudno było dodawać wstyd do wstydu. Cała wieś zrobiłaby sobie z niej pośmiewisko. Pilnowała od tego czasu języka w gębie. W taki to wesoły sposób Dyl Sowizdrzał uratował skarb i uleczył połowicę z gadulstwa. Kusy kompanem Sowizdrzał siedział na krawędzi rowu, moczył nogi w złotawej wodzie. Odwalił już tęgi kawał drogi tego dnia. Parzyły go pięty. Odpoczywał z lubością. Tak spotkał go Kusy. — Taplamy się? — uchylił kapelusza. — Nie. Prowadzimy dyskurs z rybami. Opowiadają, co w wodzie pluszczy... — Przecie ryby nie mają głosu... — Jak dla kogo... Ze mną dogadują się łatwo... — Co mówią? 43 — Nic takiego... Po prostu, że chciałbyś się do mnie zaprosić na towarzysza podróży... — Mądralice. Istotnie, taki mam zamiar. Chyba że ci to przeszkadza. — Nie — bąknął Sowizdrzał. — I diabłu się znudzi, kiedy za długo gada ze sobą... — Pewnie. Zwłaszcza jak nie ma nic ciekawego na języku... Jazda, wal ze mną. We dwójkę będzie raźniej. — Z przyjemnością. Sowizdrzał podniósł się znad strugi, obtarł stopy o trawę. Puścili się w podróż. Wędrowali górami, lasami, w końcu przyszli na rozstaje. Rozchodziły się drogi. Przy jednej drodze słychać było płacz dzieci, przy drugiej skoczną muzykę. Sowizdrzał spojrzał na Kusego. — Którą drogą idziemy. dalej? — Tam, gdzie muzyka — zdecydował Kusy skwapliwie. — Zgoda — powiedział Sowizdrzał. Szli, szli i zaszli do karczmy. W izbie karczemnej było dużo gości. Odpust się święcił we wsi, chłopi ściągnęli z okolicy. Upał potęgował pragnienie, siedzieli na ławach, chłodzili piwem podniebienia, gwarzyli. Gospodzki na widok Sowizdrzała i jego kompana rozłożył bezradnie ręce. Pokazał głową izbę zatłoczoną po kąty. — Brak miejsca. Palca nie wścibi... — Może na piecu — podsunął myśl Sowizdrzał. — Macie chęć, to czemu nie? — zgodził się karczmarz. — Jak się kota przeżenie, nocleg będzie. Na stojąco zjedli coś niecoś przy szynkwasie. Otarli gęby wierzchem dłoni. Bez zwłoki przecisnęli się w kierunku piekarniaka. Wierzchnica była szeroka, dwóch ludzi mogło zmieścić się wygodnie. Nawet kota nie trzeba było straszyć. Kusy powiada do Sowizdrzała. — Ja legnę na skraju, ty głębiej. Bardziej się sfatygowałeś drogą. Tam zaciszniej. — Skoroś taki gościnny... — kiwnął głową Sowizdrzał. Położyli się. Leżą. Sowizdrzał zasnął od razu. Kusy nie mógł usnąć, przewracał się z boku na bok, gapił się na tańczących. Wy-tupywali tak siarczyste hołubce, że drzazgi leciały z podłogi. Drażniło to Kusego. Tyle hałasu i o co? Żeby się zapocić w tańcu? Śmieszni ci ludzie. Z byle czego się cieszą, z byle czego płaczą. Przemyśliwał, jakby tu komu dokuczyć. Z tego żył. Włóczył się po padole, mnożył nieszczęścia i grzeszki. Akurat jeden z taneczników zawirował bliżej pieca. Czupryną sięgał polepy. Kusy nie zastanawiał się długo. Wyciągnął łapę i łups tamtego z wierzchu! Aż się ów zakołysał od ciosu. ianecznik nie zmiarkował, kto go tak poczęstował kułakiem. Był przekonany, że to zrobił sąsiad, ten z najbliższej pary. Mógł mieć żal, że mu odbił dziewczynę i mścić się za porażkę. Skoczył do rywala, ucapił za orzydle. — Piznąłeś mnie, giździe puklaty! — wrzasnął gniewnie. — Ja? Co ci się śni? — zdumiał się tamten. — Taniec mi w głowie, nie bitka. — Nie ty, to kto? Piec? — Może i piec... Przemawiali się, potem, gdy brakło przezwisk, zaczęli się tłuc. Ucichła muzyka, ucichły tańce. Karczma podzieliła się na dwa wrogie obozy. Przez długi czas nic nie było słychać, jeno łomotanie pięści i steki. Gospodzka podłoga zapełniła się kotłowiskiem rąk, nóg, głów, brzuchów. Kusemu tak się podobała bijatyka, że nie uleżał spokojnie na wierzchnicy. Dźwignął się na łokcie, wiercił się, aż piec trzeszczał, wykrzykiwał: — Dalej mu! Łupu-cupu! Któryś z parobków, co miał wolniejsze ręce, zauważył kibica na wierzchnicy. Zgniewały go te zachęcania. — Ja ci tu dam zaraz „dalej mu"! Widzicie go, stomiliońskiego dyrygenta. Ściągnął Kusego z pieca, zaczął walić, gdzie popadło — w łeb, w żołądek, w żebra. Drudzy, co się nawinęli z podwórca, też dołożyli swoje. Myśleli, że dostali w garście najzagorzalszego bit-nika. Ledwie Kusy podniósł się z podłogi po tej pucówce. Wgramolił się znowu na piec, postękuje, aż żal bierze słuchać. Wszystkie boleści zwaliły się na niego. Sowizdrzała zbudziła bijatyka. Widział, co się wyrabiało. — Cha, cha, cha! — śmieje się. — Wygodziłeś sobie tym „skrajem" pieca. Kusy wściekł się. Ustąpił Sowizdrzałowi wygodniejszego miejsca, dostał za 44 to w skórę, a obwieś jeszcze pokpiwał sobie z niego. — Teraz ty śpij na „skraju", skoroś taki — burczy. — Ja legnę „od ściany". Zobaczymy, jak wyjdziesz na tym. — Czemu nie — zgodził się Sowizdrzał. — Mnie tam wszędzie wygodnie. Zamienili się miejscami. Sowizdrzał usłał sobie legło na krawędzi piekar-niaka, Kusy głębiej. Drzemią. Przysłuchują się zabawie, co się rozjazgotała. Niedługo było tego wesela. Taneczni cy za wiele mieli w czubach, żeby wytrzymali bez awantury. Parowały czupryny, oczy zalewały się potem. W pewnej chwili zamiast przyśpiewek — pięści zachybotały nad głowami. Ktoś komuś nadeptał na nagniotek i bijatyka rozpętała się jak burza. Zamilkły instrumenty, chwiało się stare karczmisko od łomotu. Rychło wszyscy stanęli przeciwko wszystkim. Nawet Sowizdrzała ogarnął bojowy zapał. Zesunął się w tłum z pieca, zdzielił tego i owego pięścią jak młotem. Widząc, że awantura oderwała bitników od półmisków i kufli, przysądził się do szynkwasu. Kusy pozostał sam na piecu. Zapomniał o cięgach, wsparł się na łokciach, wystawił czarną głowę z zagaci. Radował się z bitki jak dziecko z zabawy. Najwięcej mu przypadł do serca jeden taki ryzykant. Ten tłukł wszystkich, co się nawinęli pod pięści, nie oglądał się — wróg czy przyjaciel. Ilekroć się zamachnął, zawsze ktoś walił się na środek karczmy niby snop podcięty wiatrem, niby chojar ścięty siekierą. Rychło mu zabrakło przeciwników. — Mają dość! — zwycięsko otaksował wszystkich, co leżeli pokotem. Wsparł dumnie garście na biodrach. — Nieprędko im się zechce zwady. — Ten na piecu jeszcze nie dostał — krzyknął Sowizdrzał od szynkwasu. — Czeka na poczęstunek. Zwycięzca jeno czekał zachęty. Już wyciągał długie ręce na wierzchnicę chlebowego. Ucapił piecucha za orzydle, zdarł na dół. Ledwie Kusy dotknął podłogi, zwaliły się na niego pięści-tarany. Łupu-cupu, łupu-cupu! — rozlegało się po gospodzie. Przeplatał młockę lament diabła, który krzyczał wniebogłosy: — Au! Boli! Wstał wreszcie świt, do roztańczonej karczmy zajrzało słońce. Na kalenicy gruchały gołębie, bocian klekotał na wiązie, co prężył konary nad zajazdem. Sowizdrzał z Kusym dźwignęli się z ławy, przeciągnęli się w ramionach — Pora do drogi — rzekł diabeł z ulgą. — Pora! — powtórzył Sowizdrzał. Wyszli. Sowizdrzał kroczył rześko, bo był najedzony i wypoczęty. Kusy — głodny i nie wyspany — ledwie kusztykał przy nim. Bolały go nogi, pośladki, plecy. Junackie pięści obstały za porządne cepy. Szedł obok obieżyświata i mimo woli myślał o rozstaju, który we dwóch minęli wczoraj w wędrówce. Od niego zaczęła się ta nieszczęsna ścieżka ku karczmie. Sam się złakomił na nią, sam ją pokazał Sowizdrzałowi. Gnębił go smutek. Zachciało mu się muzyki. Teraz kwęka. — Innym razem — westchnął, kiedy ukroili już sporą pajdę drogi — pójdziemy w tę stronę, gdzie dzieci płaczą... Sowizdrzał, zamiast potaknięcia, pofałdował pucołowatą gębę w uśmiechu. Sowizdrzał i dworacy Sowizdrzał dostał za wysługi barana. Baran nie grzeszył pustością, ale i Sowizdrzał nie wysilał się w pracy. Podpasł zwierza na skarpach i krawędziach drożyn, podtuczył koniczyną sprzątniętą o zmierzchu ze stajań bogaczy wiejskich. Skoro skopowi zaokrągliły się boki, pognał go na miejski jarmark. ii 45 Dzień otwierał się świtem. Sowizdrzał prowadził barana na postronku, baran pobekiwał, Sowizdrzał bek przedrzeźniał. Ludziska, co mijali pędziwiatra, przystawali na skraju drogi, rozdziawiali gęby jak wrony dzioby, mieli uciechę. Dyl nie wytrzymał kwadransa, żeby się nie popisać krotochwilami. Nareszcie na zakręcie drogi ukazało się miasto. Sowizdrzał nie podążył jak wszyscy traktem, którego przedłużenie stanowiła główna ulica. Zboczył na za-płocia. Zamierzał wcisnąć się do miasta boczną ścieżyną, żeby nie zetknąć się z celnikami i cła nie płacić. Na rogatce szumiał ruch, możliwość obejścia wydawała się duża. Przeliczył się tym razem, choć tam chytrus był nad chytrusy. Ledwie nurk-nęli w krzaki, zwierza załechtała w nozdrza łozina i rozdarł się na całe gardło: — Meee! Skoczył Sowizdrzał, owinął baranią gębę opończą, ale już było poniewczasie. Właśnie brnęli przez skalisty potok, kiedy spoza krzaków wynurzył się urzędnik miejski. Urzędnik zatarasował przejście, sfałdował twarz jak baba spódnicę i zagabnął niby to przyjaźnie: — Gdzież to, gdzie, dobry człowieku, z tym bydlątkiem? Sowizdrzała zatchnęło w pierwszej chwili. Wnet jednak odzyskał fantazję, wierną druhnę życiowych tarapatów. Przystroił gębę uśmiechem i powiada z głupia frant: — Pasło się krzynę bydlątko za rzeczką. Trawa tam po pas... — Na miejskiej albo i — co gorsze — na książęcej łące... — Magistrackiej, książęcej — żachnął się światowiec. — Przecie rajcy albo i dworacy barana zjedzą, nie ja, biedak. Odda z nawiązką, co wyskubał. .. — Zjedzą — rogatkowy mrużył ślepia domyślnie. — Znaczy, żeśmy się na jarmark wybrali... — Po popasie myślało się i o tym — wywijał się Sowizdrzał. — Pieniążków trzeba... — Sobie pieniąchy, miastu okpie-nie — rozeźlił się urzędnik. — To tędy droga? — Na rogatkach panoszył się tłok. Bałem się, że jeszcze kogo baran po-tryka... — Potryka! — celnik smagnął pa-lamętra wzrokiem jak batem. — A myto płacić nie łaska? 46 Wyciągnął zza pazuchy jakowyś kar-telusik, z kieszeni wysupłał ołówek, na nosie zawiesił okulary. Mruczał półgłosem, stawiał graślęgi-cyfry. W końcu schował okulary do futerału z koziej skórki, pociągnął nosem powietrza, jak gdyby węszył dobry interes, i sędziowskim tonem wydał wyrok na Sowizdrzała: — Za spasanie miejskiej łąki — jeden dukat, za wykręcanie się od myta — drugi dukat, za stawianie się okoniem urzędnikowi — trzeci dukat, za... Ho, ho! Razem baran z kożuchem i rogami! — Drogo liczycie! Baran tyle nie wart — Sowizdrzał splunął z odrazą. Nienawidził, nie znosił urzędasów. Łuszczyli biedotę gdzie mogli. Ostatni łach zdzierali z pleców. — Drogo? — nasrożył się ten od myta i brzęknął pałaszem. — Masz chęć, dołożę jeszcze, tyle że czymś twardszym. .. Pokazał ręką w głąb zaułka. Sowizdrzał mimo woli zapuścił tam żurawia. Od rynku kroczyło dwóch strażników. Zauważyli, co się święci, i śpieszyli z „pomocą" urzędnikowi. Sowizdrzał dał za wygraną. Zwolnił baranie rogi z uchwytu, świsnął, obrócił się do władzy zadkiem. Zrobił to nie z szacunku. Nie czekał, aż tamci nadejdą, wsunął ręce do portek i dał nura w krzaki. Usiadł na kamieniu nad rzeką, zamoczył pięty w wodzie, pogrążył się w niewesołych myślach. U jego stóp szumiała fala, kołtuniła się na głazach, wirowała tanecznie w zielonych wykrotach i dołach. «. Teraz, kiedy nie stało gapiów w pobliżu, mógł pozostać takim, jakim bywał w rzadkich godzinach samotności: smutnym. W pamięci krzywda ludzka układała się warstwami, humor, wisielczy humor stanowił jej przeciwwagę, więcej — niezbędny lek i antidotum*. Ostatnia krzywda przychochołiła tamte. Trudno było tańczyć. Zaprzepaścił barana — wypłatę za całoroczne pa-robkowanie, był znowu bez grosza w kabzie, bez kromki razowca w tłomoku. A tu pośladki Wyzierały przez dziury w portkach, kusząc jak pszeniczne szczodraki, koszulsko ledwie trzymało się grzbietu, wróble brały kapelusz za chochoła. Myliły je szramy i wyrwy, z których włosy wyzierały kępkami. No i ten głód, co burczał pod skórą brzucha jak niedźwiadek pod barłogiem, ta, za- * antidotum (łac.) — przeciwśrodek 47 przepaszczona teraz, nadzieja, że po spieniężeniu barana zje i popije setnie w gospodzie. — Hm! Niewesoło się robi — westchnął włóczykij. — Niewesoło! Przyszła pała na Sowizdrzała! Zapatrzył się mętnymi oczami w zmierzwioną wodę i naraz... Naraz skoczył na równe nogi. Jak gdyby usiadł na sprężynie i ta rozwinęła się podstępnie lub jak gdyby nagle szerszeń kolnął go w tyłek, zwabiony okrągłościami. W dole, o parę kroków przed nim, szamotał się szczupak w szuwarze; Smok nie szczupak! Wydostał się widać z odmętu, zmieniał żerowisko i niechcący utknął wśród zwału chwastów. Szurgnięcie za drapieżnikiem w wodę, ucapienie za skrzele było dziełem jednego momentu. Sowizdrzał sam siebie pokonał w zręczności. Wgarnął kaczy łeb w objęcia, uniósł w powietrze. Nie wiedząc, co zrobić z uciechy, która tak niespodzianie zwaliła się na niego, zapiał jak tuzin zarzynanych kogutów. — Kukurykuu! Szczupak pozbawiony wodnego żywiołu u;szamotał się, ucichł rychło. Kłapnął raz i drugi zębatą paszczą, trzepnął ogonem. Zesztywniał. Sowizdrzał wziął olbrzyma na dłonie i niósł niby tłusty pieróg przysmażony w zielonkawym sosie. Kroczył ulicami a przechodnie przyłączali się, narastali w tłum. Okrzyki uznania i podziwu świergotały koło je-wróbli. _ — To ci rybak! Takiego ze świecą szukaj! Sam książę nie pogardziłby prezentem, gdyby zanieść na jego stół... „Książę"! — Ta myśl, jak tęga pięść, rąbnęła Sowizdrzała w ciemię. Ależ tak, naturalnie, że tak zrobi. Nie przetrwoni szczuki za kufel piwa i zwój kiełbasy pierwszemu napotkanemu szynkarzowi, ale zaniesie na dwór, do księcia. Książę —¦ całe miasto to wie — przepada za -rybami. A takiej jak ta dawno już zapewne nie miał na stole. Wyprawi ucztę, że palce lizać! Przedzierał się przez ciżbę gapiów, nie widział ich gęb, gestów. Pochłaniały go bez reszty radosne myśli: „Nagrodę dostanę, barana odbiorę, ba — może i do służby się wkręcę. Lata biegną, pora na ustatkowanie. Zakwateruję w czeladnej, nie będę się wałęsał po świecie jak ból po kościach reumatyka..." Marzeniom położyła tamę chropawa rzeczywistość. Wyobrażała ją kamienna brama zamku, tudzież wartownik z halabardą i w hełmie. Wartownik robił groźną minę, jeżył tasak, spojrzeniem przewiercał na wskroś. Sowizdrzał nie miał wątpliwości, że jeśli zajdzie potrzeba, również i halabardą potrafi przewiercić na wylot. Stanął, mimo woli zasłonił się rybą. Wartownik huknął: — Hola! Gdzież to tak chyżo? Sowizdrzał starał się niepokój przykryć junacką miną. — Do księcia jegomości — przy-milił się. — Dźwigam miłościwemu obiadek... — Jaśnie oświecony książę nie potrzebuje podarków od takich jak ty łapserdaków. Możni zabiegają o jego względy. — Toć wiem — przyznał w nagłej pokorze Sowizdrzał. Uświadomił sobie naraz, że to wszystko, o czym śnił w dlana w zetknięciu z halabardą strażnika. Wartownik pofolgował. Przyglądał się rybiemu kolosowi z dużym zaciekawieniem. Coś jakby radosny zamysł zamigotał nagle na moment w jego śniadej twarzy. — Hm — cmoknął i obejrzał się — rybeńka niczego sobie. Ma wagę, ho-ho, 48 ma! Tak, zarobiłbyś na niej uczciwie, żebyś się jeno przedostał bez przeszkód do książęcej komnaty — kołysał głową znacząco. — W tym sęk... — Sęk, a w sęku dziura... — Przepuść! — Przepuścić można... Od tego się tu stoi... Tylko tak, za darmochę, to nie bardzo. Nie lada odpowiedzialność biorę na swoją skórę. Taki dziad... — Nie taki tam znowu, jak się zdaje — obraził się Sowizdrzał. — Juścić. Nie taki. Zamiat bajtlika, rybę dźwiga. Pan! Machnął halabardą, jakby się namyślił. — Ha! Było, nie było, wpuszczę do księcia. Raz kozie śmierć!... Tylko — obejrzał się znowu — tylko stawiam warunek... Jaki? — Dasz mi czwarty dział z tego, co ci książę sypnie za wygodzenie. — Słoi! — Sowizdrzał zgodził się ochotnie. Odsunęła się na bok halabarda, odsunął się wartownik. Sowizdrzał ze słońcem w gębie, z dużą rybą w ramionach poczłapał w głąb zamkowego podwórza. Otucha tłukła się w jego piersiach. — Dokąd to? — usłyszał naraz bas przed sobą. Podniósł głowę. Z wnęki wartowni wysunął się drugi strażnik. Marsa miał na czole, srogą halabardę w garści. Wyraźnie tarasował drogę. — Do księcia. Dokądżeby? — legitymował się Sowizdrzał. — Z sagowym szczupakiem w podarunku. — Do księcia droga najeżona halabardami. Nie łatwo się przez nie przedostać... Chyba — wartownik obejrzał się bacznie — chyba że się podzielisz ze mną pańską nagrodą... — Ile? — Sowizdrzał spytał rzeczowo. Nie łudził się już, że się obejdzie bez łapówki. — Niedrogo sprzedam moje pozwolenie. .. Dasz mi czwartą część tego, co ci książę sypnie za wygodzenie... — Zgoda! — kiwnął włochatym łbem Sowizdrzał. — Zawszeć to mniej od tego, co jeszcze zostanie dla mnie. Usunęła się druga przeszkoda w postaci halabardy i strażniczego brzucha. Wartownik zawrócił do wnęki. Sowizdrzał wędrował dalej. Zdobył podwórzec brukowany kocimi łbami, kwadratem wejścia zamajaczyła przed nim sień zamkowa. Przyspieszył kroku ochotnie. — Teraz już bliżej niż dalej — rzekł do siebie.' Rzekł w złą godzinę. Zanim zabrnął we wnętrze sieni, z niszy wychylił się uhełmiony łeb trzeciego wartownika, halabarda błysnęła groźnie w słońcu. — Powoli, przyjacielu! — ten z trzeciej straży poruszył jak jaźwiec wąsami. Nie zmyliłeś przypadkiem drogi? — Chyba nie — odburknął pędzi-wiatr z godnością. — Zmierzam prosto do księcia i niosę mu tę oto rybę na obłożenie brzuszka. Korpulentna, co? — Ryba korpulentna, ale droga wąska — odrzekł trzeci ze straży. — Przeciśnie się nią taki, któremu natura nie poskąpiła szczodrego serca. — Ile? — Sowizdrzał powtórzył to, co już mówił przedtem. Przytomnie oceniał sytuację. — Niedrogo. Dasz mi ćwiartkę z tego, co ci książę da za fatygę. — Twoje! — Sowizdrzał zgodził się z miną niewiniątka. — Przechodź! — udobruchał się strażnik. — Schodami i ciągle w górę — poinformował usłużnie. Usunął się z wejścia, przepuścił domniemanego rybiarza, Sowizdrzał wspinał się ostrożnie po schodach wysłanych czerwonym suknem. Szedł przed siebie, nie zwracał uwagi na przepych, co się roztaczał z lewa i prawa. Myślał: „Ale też to trudna i ciężka droga do księcia pana. I kosztowna!. Hej, kosztowniejsza od najdłuższych dróg, którymi przemierzałem ziemię. Obiecywałem sobie sutą nagrodę, a tu, choć--em nie dostał jeszcze, okruszyny z niej pozostały. Więcej gąb do misy niż robotników. Znalazł się na progu książęcego przedsionka, chciał wejść, zakołysały się zawiesiste kotary. Czwarty strażnik napuszył się dumnie przed gościem. W garści dzierżył halabardę, hełm zło-' ciał na głowie, pancerz na piersiach. Surowym spojrzeniem osadził intruza na miejscu. Zapytał groźnie: — Z kuchennym produktem do książęcej komnaty? Czy nie pomyłka? — Ej, chyba nie — rozglądał się Sowizdrzał. — Zanim zawędruję do kuchni, pokłoniłbym się księciu. Można? — Można, ale z ostrożna — sapnął czwarty strażnik — Za cenę — tu zniżył głos — czwartego działu z tego, czym cię uraczy książęca łaska. — Ha, bierz, Michale, co Bóg daje — zgodził się Sowizdrzał. — Skoro się już tutaj dotarło... Rozchyliły się kotary. Sowizdrzał znalazł się w książęcej komnacie. Nie zdążył się rozglądnąć po wspaniałościach, gdy książę stanął przed nim we własnej osobie. Aksamitne stroje były na nim, złote łańcuchy, dobrotliwość na obliczu. — Cóż mi przynosisz? — spytał łaskawie. — Z rybą, widzę, fatygowałeś się do mnie... Sowizdrzał skłonił się dwornie. — Szczupaka przytaszczyłem dla waszej książęcej mości. Setny! — pochwalił się. Uśmiech zbruździł rysy książęce. Rozgrzeszający poufałość, z serca wyjęty jak klejnot ze skarbony. — Setny, powiadasz. Nie setny, ale wspaniały — książę poczuł ślinę na języku. — Nie minie cię nagroda. Przepadam za rybami. Zaklaskał w dłonie. Służba stawiła się pędem. Polecił: — Nieścież mi tego szczupaka a żywo na kuchenną patelnię. I przyrządźcie po królewsku. Zrobili, co kazał. Książę zwrócił się do Sowizdrzała: — Żądaj, ile chcesz. Nie poskąpię dukatów! Sowizdrzał zgiął się do książęcych kolan w ukłonie. Chętka porachunku z przekupnymi strażnikami wypełniła mu głowę. Nasunęła się już w drodze na zamek. Teraz rysowała się wyraźnie. 50 — Nie dukatów ja pragnę, miłościwy panie — powiedział i twarz wykrzywiła mu się szelmowsko. — Nie dukatów, ale stu buczynowych kijów na plecy... — Stu buczynowych kijów? — stropił się książę. — Przyjemność mi zrobiłeś jak rzadko i chcesz, żebym cię kijami okładał? — Nie dla siebie pragnę tych kijaszków — wyznał Sowizdrzał — ale dla twoich dworaków. — Moich dworaków? — zdziwił się książę. — A cóż oni ci takiego wyrządzili, że ich chcesz kijami okładać? Sowizdrzał powiedział wszystko, nie obwijał w bawełnę: — Szedłem ci ja do zamku z tą rybą, żeby ją złożyć u twoich stóp-, panie. Ale czterech twoich halabardników zastąpiło mi drogę. „Nie wpuścimy cię — rzekli — do zamku, jeśli nie podzielisz się z nami książęcą zapłatą. Każdemu po czwartej części..." Miałem żądać, miłościwy panie, dukatów dla dworaków, kiedy na cięgi zasłużyli? Książę śmiał się, garściami tęgi brzuch ucapił, żeby mu się nie otrząsł w śmiechu. A to szczwany lis z tego rybaka. Po całym księstwie szukać takiego. Jak to sobie poradził z łobuzami! Potem sfałdował czoło w gniewie. Nie wiedział, że takie nadużycia dzieją się na jego dworze. Zatem każdy z poddanych który chciałby się dostać przed jego oblicze, zwierzyć się z potrzeb, złożyć ukłon, musi okupywać się tym drabom? Nikczemność! Powiedział do Sowizdrzała: — Spełnię twoje życzenie, ba — przeholuję w szczodrości. Łotry, zasłużyli na to rzetelnie. Jak kruki dziobali w ludzkiej krzywdzie... Dopatrzył osobiście, żeby dworacy dostali tyle, ile chcieli. Nie żałował buczynowej zapłaty. Sowizdrzała wynagrodził hojnie. 51 Śmierć Sowizdrzała Sowizdrzał na pół siedział, na pół leżał w wymoszczonej sianem bruździe, na zboczu wiejskiej szkarpy. Deszcz, pierwszy deszcz wiosenny spłukał z ziemi pozimowe romożdże* i poniósł w potok. Słońce prażyło mocno, otwierało fioletowobiałe kielichy krokusów, co się zamknęły przed przymrozkiem i plutą. Dzięcioł koncertował na suchej gałęzinie lipy, sikory i pokrzywki uwijały się po pniach wiśni wydziobując spod kory owadzie larwy i poczwarki. Gronostaj w brunatnym już odzieniu, nastroszył pyszczek z jamy zagajnika, przypatrywał się ptactwu. Oskomę miał na języku. Chłopi błąkali się po sadach, zdejmowali z młodych jabłonek ber-lacze**, ćo tak dobrze chroniły korę przed ostrymi siekaczami zajęcy i dzikich królików, teraz zaś już nie były potrzebne. Sowizdrzał czuł na oczach, przesłoniętych powiekami, lubą gorącość słońca, tym bardziej że ciało tarmosiły na przemian zimnica i maligna. Dreszcze, dygoty wstrząsały zwiotczałymi mięśniami. — Wiosna. Początek życia — westchnął w jakiejś chwili. — We mnie chłody, kres... * romożdże — osad, fusy ** berlacz — słomiany papuć, tu — chochoł Grocholina, w jednej garści dzierżyła szuflę pełną żarzących się węgielków, w drugiej wodę z kościelnej kropiel-nicy i bodajże pęk wrotyczu czy jemioły. — Rozewrzyjże ślepia — schyliła się nad chorym — sypnę ziela na zarzewie, okadzę, skropię święconą. Jakiesi-cosi rzuciło urok na ciebie... Sowizdrzał ani się bronił, ani przyzwalał. — Rzuciło — próbował zmiąć w uśmiechu brzydką gębę — rzuciło nie cosi, jeno śmierć. Znudziło jej się łazić za mną. — Nie plótłbyś — wzdrygnęła się gospocha. — Daleko ci jeszcze do trumny. Nie rzekł nic na to. Grzał się w słońcu, a znachory, owczarze, zielarki, medy-kusy — wszyscy krzątali się wedle niego. Z dobroci serca, z chęci wypróbowania skuteczności leków i czarów, w nadziei zagarnięcia ostatnich talarów z kabzy. Kadzili, zamawiali chorość, odczyniali uroki. Cierpiał zabiegi z tym przekonaniem, że na darmo. Jak co śmiertelne, żadne eskulapy, żadne medykamenta nie poradzą. Urwiesz się życiu, chociażby cię łańcuchem jak psa przykuć do jego węgłów. Nie ma poratowania. Obieżyświat dogorywał, a wspomnienie ostatniej krotochwili bzyczało natrętnie pod czaszką. Układało się w obraz, odżywało... To było nie dalej jak tydzień temu, a dzisiaj już kres. Dopala się latarka żywota. Skwierczy, ledwie iskierka w niej... Ten kawał wtedy... cha, cha! Wypłatał go kolonistom spod Chlewie*. Nie lubianym szywałdzianom**. Nabrał ich, że hej! * Chlewice — dawna nazwa Gliwic ** Szywałd — Schónwald — kolonia niemiecka, dziś Bojków. 52 y Sowizdrzał, choć mu brak powietrza, jeszcze teraz marszczy gębę w szelmowskim uśmiechu... Siedział sobie na pniu ściętej szy-wałdzkiej sosny, strzykał śliną na paproć — trafi, nie trafi. Z nudy często zabawiał się w ten sposób. Przed nim, z obydwóch stron drogi, rozbiegły się domki kolonistów. Przywlekli się tu, pod Chlewice, z Saksonii i skądinąd, rozkrzekotali na śląskich ziemiach. Płoszyli ludzi cudzym słowem, cudzą pieśniczką. Zostawiali po spotkaniu osad niechęci. Sowizdrzał też nie przepadał za ich towarzystwem. Słońce prażyło wtedy tak jak dziś, prościutko z nieba, rzekłbyś — nie słońce, ale kuźnickie dymarki*. Sowizdrzał poziewał, tęsknił za psotą. Od rana nie zdarzyło się nic sposobnego. Na od-wieczerz się miało, przewagabundować dzień bez grzechu, to tyle samo, co rozminąć się z radością. Odprowadzał spojrzeniem kawkę, co zdążała na szczyt szywałdzkiego kościoła, gdzie na wieżycy miała młode. Dziwił się, że nie siada, ale krąży w powietrzu niespokojnie, zawodzi. Skrzywdził ją ktoś? — Pewnie niemieckie wilczki dobrały się do piskląt i stąd sklamry — domyślał się gniewnie. — Tfu! Nawet ptactwo tym' paskudom zawadza. Dźwignął się z pnia, żeby zbadać przyczynę kawczego larma, i wtedy zrozumiał. Ptaka niepokoił tłum kolonistów, którzy uwijali się u przyciesi kościoła z powrozami, z drągami w garściach. — Cóż tym znowu nawiało do rudych łbów? — Zdziwił się. — Dzwonnicę burzą? Chachary, nie majstry, „dzie-piero" ją wybudowali. * dymarki — prastare piece hutnicze 53 Zagabnął kogoś, ciekawość w nim rosła. Przechodzień w odpowiedzi stuknął się wieloznacząco w czoło. — Wiedzą — wyjaśnił — u tych pierzynów chyba niedobrze w głowach. Wystawili farę na łące, teraz im się nie widzi, że ludzie trawę depcą. Uradzili, żeby kościół przesunąć dalej ku drodze. Owinęli węgły powrozami i pocą się. Mamlasy dioseckie! — Takie buty! — Sowizdrzał łypnął białkami szelmowsko. — Ano, to się wybiorę do nich. Wypada pomóc. Znalazł się przy kolonistach, gdy odpoczywali po wysiłku. Upał doskwierał, zdejmowali wierzchnie obleczenie i rzucali na trawnik. W koszulach zawsze przewiewniej. Obieżyświat wie_dział już, co zrobi. Gdy odsapnęli i znowu wparli się ramionami w kościelne węgły, podkradł się na palcach, zebrał odzież, odniósł o staje dalej. Ułożył, jak leżała przedtem. Wrócił do majstrów, sam przysądził się do legara. — Hej, ruk! Hej, ruk! — pokrzykiwał, udając, że się dwoi w wysiłku. Bardzo się to podobało kolonistom. Przysądzili się do roboty, a on stękał, sapał, ślinił się. W końcu obejrzał się za siebie. — Chyba będzie dość tej fatygi — rzekł. — Fara spory kąszczek przesunęła się ku drodze. Przyodziewek, cośmy zdjęli, kawał za nami. Obejrzeli się, nie cygatiił. — Richtig! — przytaknęli hurmem. — Można farę zostawić w tym miejscu. Fajerant! Byli durrjni z rzekomego osiągnięcia. Zabrali manatki — postrony, liny, drągi, „jakie" — rozeszli się po zagrodach. Sowizdrzał odczekał, niech się stracą z oczu, potem świsnął na palcach, aż się kawki poderwały z dzwonnicy. Wybrał się w dalszą włóczęgę. Był kontent z siebie. Nie zmarnował dnia, zakarbował na swym dziadowskim kosturze nowy szelmowski kawał... Wspominał to teraz i uśmiechał się do siebie. Wokół gromadził się tłum coraz większy. Baby, chłopi, dziewki, parobcy, podrostki. Żałowali, że odchodzi już na zawsze. Jeśli płatał figle, najczęściej odczuwali je możniejsi. Biedocie raczej pomógł, niżeli zaszkodził. Drapichrust otwarł szerzej powieki, musnął gęby spojrzeniem. Zobaczył pośród gapiów śmierć. Stała wsparta na kosie i szczerzyła żółte zęby do niego. Więcej było w tym uśmiechu grozy niźli wesela. Usłyszał wyraźnie jej szeplenienie, choć inni nie słyszeli: — Wdycki ci przałam*, Sowizdrzał-ku. Oszczędzałam tak długo, jak mogłam. .. — Wiem — zamrugał powiekami. — Żyłeś wielowiecznie, jak Matu-zalem. Straciłeś rachubę czasu. — Straciłem — kiwnął głową. Zmierzyli się — on oczami, ona oczodołami. Ujęła mocniej kosę. — Masz jakie życzenie przed odejściem? — spytała. — Rada bym ci wygodzie po raz ostatni. Skupił się w sobie. — Miałbym... — Jakież? — Nie bój się. O przedłużenie żywota nie poproszę. — Nasyciłeś się? — Jak osa miodem... Zmartwienia, zgryzoty, niesprawiedliwości, krzywdy. Napiętrzyło się tego spory stos w życiu. — Wyśmiewałeś, co było złe. — W tym ulga... Teraz też chciałbym odejść w weselisku, nie w smutku. Widzisz te zasępione gęby koło mnie? — Toć. Sterczą nad tobą jak żuraw nad studnią. * zawsze cię kochałam — Otóż to... Spełnij więc moje ostatnie życzenie i daj mi takie gęśle, ażeby, skoro zagram na nich, wszyscy puścili się w tany. Młodzi, staruchy... — Dobry kawał! — kostucha zazgrzytała zębami. — Godny obieżyświata... Spełnisz? — Już masz gęśle. Graj! Sowizdrzał poczuł ucisk w garściach. Spojrzał. W jednej ręce trzymał skrzyp-ki lipowe, w drugiej smyk. Uniósł się na łokciach, przysiadł, wepchnął tylec instrumentu pod brodę. Zgrabiałe paluchy ucapiły gryf mocniej, końskie włosie prześliznęło się raz i drugi po strunach. Zdumieli się ludziska. Melodia oderwała się od barłogu, przekoziołkowała się figlarnie po stoku. Drgnęła gawiedź, biodra, ramiona za-kolebały się rytmicznie. Kawaler, co stał najbliżej Sowizdrzała, wyrzucił pięść w górę, huknął przyśpiewkę: Mamulka syna żeniła, na weselu mu nie była. Hosa, horasa, hosa, horasą, na weselu mu nie była. Skoczył w pląsy na zabój jak topielec w rzeczną głębię. Inni podegnali się za nim. Za tupotały bose nogi w gibkim waloszku. Za chwile tańczyli już wszyscy — starzy, młodzi, dzieciarnia. Znachorzy przerwali swe guślarskie abra-kadabra, płaczki przetarły zotzowate oczy fartuchami. Wiatr się zrobi! taki od furkotu portek i spódnic, że i krzaki nie wytrwały w sztywności i rozkolebaty się beztrosko. Sikory i kowaliki przerwały ćwierki, gronostaj przesta! sirzyc uszami, wszystko, co żyło zasłuchało się w ten obieżyświatowy koncert. Nawet śmierć, co stała z boku i wspierała -się na stylisku kosy, nie zachowała powagi, chrobotała piszczelami. Suchy klekot gnatów podkradł się do uszu grajka, nie słyszeli go tanecznicy. 56 Wreszcie i kostucha nie ustała w miejscu. Zadzwoniła zębami w takt śpiewki, ogarnęła ramieniem kosę, puściła się w pląsy. Wysforowała się na przodek jak baletnica. Sowizdrzał grał. Nie czuł już starości, nie czuł drętwoty w członkach. Wodził dziarsko smykiem po strunach, kiwał rozczochranym łbem, pomrukiwał jak niedźwiedź. Wyczerpała się jedna nuta, rzępolił drugą. Usłużni tanecznicy podsuwali się rychło z piosenką: Kolomajkę tańcujcie, jeno pieca szanujcie; bo go trzeba na zimę, nie kożdy mo pierzynę... Wzmógł się wiatr od obertasów i podrygów. Pohuki stukały w gałęzie drzew jak dzięcioły. Rosła, potężniała zabawowa gorączka. Nikt nie pamiętał już o Dylowej chorobie, o lekach, o uciążliwym smutku ostatniego żegnania... — Pójdź! Wszyscy się kręcą w tańcu, a ty siedzisz — Sowizdrzał usłyszał szept nad sobą. To kostucha schylała się nad nim, szuściła piszczelami, zapraszała do trojaka. — Jeno se wesoło, a nie utratnie! — wrzasnął w odpowiedzi. Dźwignął się dziwnie lekko, postąpił krok, wyciągnął do Śmierci ramiona. Odwzajemniła uścisk. I ledwie poczuł jej kości, zesztywniał, runął jak kloc na udeptany trawnik. Gęśle i smyk wywinęły się ze zgrabiałych palców, roz-prysnęły się w trzachy, w proch. Ucięła się melodia, ucięły pląsy... Popłoch ogarnął taneczników. Porwali się ku leżącemu, groza pobieliła im gęby. Osypała się rumowiskiem radość, chętka zabawy czmychnęła jak gronostaj pod skarpę. Daremno zaklęcia, dymy i zioła siliły się ocucić obieżyświata. Nie żył... Tak to, na wesoło, zakończył ziemską wędrówkę Dyl Sowizdrzał, obwieś godzien rusztowania, wagabunda o złotym sercu, przechera i kawalarz, rozrzutnik, który miłemu Panu Bogu nigdy nie pożyczał na procent. \ Janek Górny Pagórki zachodziły na pagórki, coraz wyżej, coraz stromiej. Na najwyższych co wieczór obłoki układały się do snu. Kosodrzewina krzaczyła się gęsio, skały niby bajeczne smoki, wygrzewały się w słońcu. Polanki w okoli zieleni wyglądały jak łyse jeziora. Dopiero na samym dole wieś rozbiegała się chałupami. Kamienisty gościniec zostawiał tu swoje przeguby i zygzaki, prostował się na równinie, którą zamykał horyzont. Domostwo kowala, Sebastiana Podkowy, znajdowało się u wylotu wioski. Podkowa przejął kowalski zawód po ojcu. Dziesięć lat temu owdowiał, teraz mieszkał bezżennie, wraz z małoletnim synem Jankiem. Kowal nie stronił od młota i szczypiec, wygadzał każdemu, kto się znalazł w potrzebie, mimo to zarobki ledwie starczyły na owsiany placek i bryndzę. Wioszczyna bowiem, jak to w górach, nie zaliczała się do zamożnych. Mało kto mógł się pochwalić posiadaniem konia czy wozu. Spłachetek pola obrabiał motyką lub łopatą, a jeśli już przyszło użyć siły pociągowej, do drewnianej sochy zaprzęgał krowę. Plon, co dojrzał na stokach, zniósł w nosidłach do sąsieka. Łatał kowal Podkowa własne potrzeby byle czym, jak szewc przy-szczepkami buciska. Brnął w lata. Jedno pragnienie najwięcej ze wszystkich zaprzątało mu głowę: trzymać się, nie zejść z tego świata tak długo, jak długo syn nie okrzepnie w siłach, dopóki goło-wąs nie dochrapie się szczeciny pod nosem. Śmierć, zbyt wygodna, żeby zapuszczać się w góry, stroniła długo od ko-walowej chaty. Syn rósł szybko, śmigał jak jodła. Rychło stał się najurodziw-szym kawalerem we wsi. A osiłek z niego był taki, że ilekroć rąbnął młotem w kowadło, kowadło pękało na dwie części. Podkowy prostował w palcach, sztaby giął. Konia, co się narowił przy kuciu, kiedy ucapił w garści, trzymał jak w kleszczach. Przyglądał się kowal jedynakowi i serce wypełniała mu duma. Toż to się dochował chłopa na schwał! Wysokiego jak jesion, krępego jak skała. Nie jeno wioseczka górska, cała okolica zazdrościły mu synala. Myślał stary kowal Podkowa: Nie dla takiego mocarza jak syn robota w kuźni. A i kuźnia niska, mizerna. Stąpnął w niej — skrzypiała w przy-ciesiach, wyprostował się — zawadzał głową o sosręb. Na jedynaka czekał świat szeroki, jego bogactwa, jego przygody. Myślał o tym kowal w szarówkowe wieczory, kiedy sen kapryśnik stronił od nagłownicy łóżka. Marzył, leżąc na barłogu z zamkniętymi oczami. Na dachu chałupiny darła się sowa-pójdźka i kowal nie ognał się frasunkowi: wzywała go w zaświaty. Nie na darmo siódmy krzyżyk dźwigał na barkach, nie na darmo drętwiały nożyska i coraz śmielej dopraszały się kostura. Odpoczynek wyciągał do niego ręce, ten odpoczynek, którym najszczodrzej obdarza tylko śmierć... 58 Rano, ledwie ptaki rozbudziły się w gniazdach, zerwał się z pościeli, wyszedł na podwórzec. Syn krzątał się już przed kuźnią. Bronę sposobił dla zamożnego sołtysa. Podkowa nie sięgnął po młot, ale zatrzymał się przed synem. Serce tłukło mu się w piersiach, w głosie drżało wzruszenie, kiedy odezwał się do chłopaka: — Odchowałem cię, syneczku, nie żałowałem trudu, żebyś miał co włożyć do gęby, w co się przyoblec. Teraz widzę, że ci kuźnia i izba za niskie. Silnyś, dasz sobie w życiu radę beze mnie. Nie góralska wioszczyna dla ciebie, ale świat. Syn wysłuchał, uśmiechnął się do ojca. Powiada: — Nie mam ci ja nic przeciwko rozejrzeniu się po świecie. Góry — nie taję — urzekają oczy. Zimą bieleją na nich śniegi, latem świerczyna pachnie, pstrągi pluskają w potokach. W tym przecie ucnybiają, że pożywienia na nich skąpo. A ja nie jestem owca ani świstak... — Co prawda, to prawda — przyznał kowal na pół z zakłopotaniem, na pół z radością. — Spust do brzucha u ciebie niezgorszy... — Zwłaszcza gdy się kończy na oskomie, nie na wieczerzy... — Kiedyż się wybierzesz? — Choćby i zaraz. Przysłowie powiada: co z głowy, to i z serca. Tyle tylko, że żal was porzucać. Niemłodzi jesteście. — Zarobię chyba jeszcze na łyżkę strawy... — Zarobicie, dopóki zdrowia. Gdy sił braknie... Ha, niech się dzieje, co się ma dziać. Tęskno mi do przygody... Ukujcie mi, proszę, na drogę kostur do towarzystwa i obrony. Nie taki tam sobie kijaszek, ale maczugę tęgą, gru-bachną. Taką, żeby ważyła pięć cet-narów. Wziął się ojciec do miecha i młota — jakże tu nie spełnić ostatniego może życzenia syna. A i w świecie o przygodę nie trudno... Walił młotem, prażył żelazo w ogniu. Zasapał się przy tej fatydze. Razem zaś ze zmęczeniem i wątpliwości zaczęły się przylisiać, niepokoić: „Po co synowi tylachny kostur? Lżejszym też można się ognać w razie potrzeby. I w kuźni zostanie żelaza więcej, i wysiłek będzie mniejszy." Jak pomyślał, tak zrobił. Kuł, kuł i do wieczora ukuł maczugę wagi dwóch i pół cetnara. Wygładził pięknie, wy-szlifował, żeby mile kusiła oczy. Wręcza synowi: — Nęści — rzecze. — Noś i nie daj się byle komu. Janek wziął w garść maczugę, zamachnął się, potem nacisnął piersią. Ugięła się, prysnęła jak trzcina. Nawet nie wspierał się zbytnio. Powiada do ojca: — Kiepski ukułeś mi kostur. Ukuj inszy, ale taki, żebym mu nie dał rady. Pięć cetnarów, ani kila mniej... Zakołysał kowal Podkowa siwą głową ze zdumienia. — Cóż to za mocarz z ciebie, chłopcze? Położył się spać. Nazajutrz, ledwo świt, znowu zabrał się do kowalki. Kuł dzień, kuł drugi. Południem trzeciego 59 dzionka kostur wymajstrował taki, że nawet mistrz, najbieglejszy w kowalstwie, nie wymajstrowaiby nic bardziej solidnego.' — Neści — powiedział z dumą. — Teraz ci już będzie do gustu. Ze świecą by szukać takiego, co by udźwignął kijaszek. Janek kowalów jeno się uśmiechnął. Chwycił w garść tęgą palicę, śmignął lekko jak piórkiem. Pożegnał się serdecznie z ojcem. Jeszcze tego wieczora powędrował w świat szeroki. Gościniec podgórski to zwężał się, to rozprzestrzeniał. Nie bolały Janka nogi, gdy stąpał po nim. Węźliste były, grubo ciosane. Przypominały pnie dębowe, z których stalowy ośnik zestrugał korę. Janek dopiero teraz, gdy znalazł się w wędrówce, pojął naprawdę, jak bardzo marnował życie w kotlinie. Wszystko cieszyło się w nim. Kroczył przez wsie i miasta, z beztroską w piersiach, z piosnką na wargach. Czuł się jak sokół, dla którego nie ma zapór, bo skrzydła zwyciężają wszystko: i pagórki, i rzeki, i osiedla, skupione jak ptasie stadka. I miasta, nigdy nie oglądane dotychczas, czerwone łuną dachów w stonkowych świtach, rozmigotane światłami w nocy niby ogromne żyrandole. Któregoś dnia, kiedy tak kroczył, skończyły się urodzajne pola i ludne chaty. Bór, bór tak gęsty od drzew, że aż mroczny, zatarasował drogę wędrowcowi. Jodły gonne, podobłoczne, sosny przysadziste, rozrosłe, buki srebrne, topole omszałe z kępami jemioły wśród gałęzi. Brzozy o drobnych listkach, o pniach nakrapianych jak szpacze skrzydła. Pomiędzy tymi drzewami krzątał się olbrzym, obejmował pnie gruzłowatymi ramionami, jedne wyciągał z ziemi ku niebu, drugie wpychał w paprocianą darń. A wąsaty to był drwal, tak krępy i muskularny, że więcej przypominał drzewo niż człowieka. Nogi jak korzenie, ramiona jak konary, głowa w kudłach jak topola w zieleni. Syn kowala przystanął na skraju puszczy, pięściska wsparł na kosturze. Sam co prawda nie ustępował olbrzymowi postacią, mimo to nie mógł opędzić się zdziwieniu. Taki wielkolud! No i ta jego robota w lesie. Drzewa, nie roczniaki, ba, stulatki i trzystolatki wyciąga sobie tak lekko z gleby, jakby to były paliki w płocie. Diabeł, czarodziej leśny, nie człowiek! Spojrzeli sobie w ślepia, spodobali się sobie od pierwszego wejrzenia. Janek zagadnął przyjaźnie: — Ktoś zacz? — Któż by? — odpowiedział dziwny drwal. — Gospodarz owych wielgach-nych strómów, Wyrwidąb jest mi na miano. — Co porabiasz? — ciekawił się dalej syn kowala. Kudłaty drwal rozłożył gwałtownie ramiona. Wyglądało to tak, jakby porywisty wiatr rozkolebał dwa konary. Burknął: — Równam bór, żeby od wierz-chołów był jednaki. Nijakiego porządku w nim nie ma. Brzymy śmigają nad olszyny, osiki włażą za pazuchę cisom i dębom... 60 rozłożył gwałtownie ało to tak, jakby po-ckolebał dwa konary. >ór. żeby od wierz-1. Nijakiego porządku nad — Toś ty siłacz! — chwiał z uznaniem głową przybysz. — Nie taki tam znów silny jak Górny Janek — wykręcił się drwal od pochlebstwa. — Ho, ho! Nad Górnego Janka nie ma mocarza! Syn kowala pokraśniał z zadowolenia. Smakowała mu pochwała niczym chleb pszenny. On był przecież tym Górnym Jankiem, ludzie we wsi nazywali go „górnym", bo jego chata wisiała jak gniazdo nad drożyną, wgryzała się przy-ciesiami pomiędzy skały. — Zostaw robotę i chodź ze mną — Janek odezwał się do Wyrwidęba. — Rozejrzymy się krzynę w świecie. — Można — zgodził się Wyrwidąb. — Znudziła mi się już ta szypłanina w lesie. Wędrowali we dwójkę. Puszcza, rzadka z początku, gęstniała jak śmietana. Tyle jeno chwytała światła w swe głębie, jeśli przedzieliła ją rzeka czy skała: Ptactwo zachłystywało się trylami, niedźwiedzie, tury i łosie sapały groźnie w zaroślach. Orły jak obłoki bielały nad czubami świerków i jodeł, penetrowały za łupem. — Głodny jestem — Janek rozejrzał się po gęstwinie. Podpatrywał zwierzynę, co porykując trzymała się w bezpiecznej odległości od wędrowców. — I ja zjadłbym coś niecoś — zgodził się Wyrwidąb. — Brzuszysko mi się zapadło, przypomina worek, z którego młynarz wysypał pszenicę do sąsieka. Akurat nawinął się niedźwiedź, nie miał ochoty ustąpić z drogi. Wyrwała mu się ofiara z pazurów czy doskwierała samotność? Janek nie namyślał się wiele. nieszczęśnik zwalił się w paprocie. Odarli bestię z futra, wypatroszyli, upiekli w ognisku. Ogryźli pieczeń do kosteczki. Niewiele pozostało dla lisów i wilków. Wędrowali dalej w zieleni i chłodzie leśnych gałęzi. 61 Puszcza znowu rzedniała. Zamiast drzew kępiły się krzaki. Jałowce, widłaki i rozchodniki złociły się pośród kamieni i piachów. Poziomki różowiały jagodami w słonku, ostrężynowy owoc czerniał wśród kolców- Na łączce, co otwierała polną przestrzeń, płowiały ostatnie pierwiosnki, wełnianka obrzeżała bajora. Z daleka podobna była do obłoczków mgły przedwieczornej. Ale już za warkoczem doliny pagórki układały się na pagórkach, krępe, przysadziste jak kopy czerwcowego siana. Krajobraz garbił się i fałdował, szarzał skałami, matowiał wąwozami. Góry wspinały się coraz urwiściej, przypominały pobojowisko, jakie powstaje po walce cyklopów, co uderzyli na się skałami. Dobrze już zabrnęli w źlebowisko, kiedy ni stąd ni zowąd brodaty golem* ukazał się na polanie. Golem nieforemny był i kanciasty jak głaz. Nie interesował się przybyszami, całkiem pochłaniała go praca. Dziwna to była praca. Wielkolud wspierał się plecami o jedną skałę, drugą spychał stopami w przepaść. Waliła się z łoskotem, wywołując stokrotne echa. Przyglądali się wysiłkom olbrzyma. Janek spytał: — Ktoś ty? — Waligóra — sapnął grubas. — Co robisz? — Równam góry z dolinami... Żeby było wszędzie jednakowo. — Toś ty mocny! — spoglądali na niego z uznaniem. — Nie taki tam mocny jak Górny Janek. — Waligóra wzruszył bryłowatymi barami. — Nad Górnego Janka nie ma siłacza. Młody kowal połknął pochwałę jak śliwkę-węgierkę. Rad był, że i tutaj golem — olbrzym dotarła już sława o nim. Powiedział, żeby jakoś wywdzięczyć się za komplement: — Chodź, bracie, z nami! Ckni ci się chyba diabelnie w tej samotni. A i robota nie zabawa... — Robota jak robota — burknął Waligóra chełpliwie. — Swoją drogą przewietrzyć się można w świecie. Za-pleśniałem już jak grzyb... Szli. Góry zwisafy ponad nimi stromo, szponiasto. Przesłaniały słońce i gwiazdy. Wciąż groziły z wysoka, zdawało się — runą na śmiałków, ukamienują. Nie runęły. Przedarli się ich cieśninami, zwędrowali grzebieniaste grzbiety. Wydostali się znowu na równinę. Powitała ich cisza — jakże przyjemna po tym ustawicznym szumie potoków, łoskocie wodospadów, złym krzyku orłów, jastrzębi i sów. Przed nimi mrowiło się miasto. Strzelały grotami wieżyce w górę, ciżbiły się kamienice, dzwony oznajmiały południe. Aż lżej było oczom i krokom, że gościniec poszerza się w trakt, że zrozumiały gwar zastąpi bełkotanie ostępów. Odwieczerz znaleźli się na przedmieściu. Zatrzymały ich gospoda i browar nęcąc odpocznieniem i napitkiem. Nie mieli sił oganiać się przed ponętami smakowania. Usiedli na ławie, w cieniu gałęzistego jawora. Ujrzeli dziwne zjawisko. Przed browarem stał brzuchacz, krępy, pękaty jak kadź i przechylał do ust beczkę pełną piwa. Przechylili żłopał, tak długo żłopał, aż wyżłopał do dna. Wówczas dopiero odjął beczkę od tłustej gęby i rzucił w kąt, gdzie już inne beczki piętrzyły się w stos ogromny. Górny Janek, Wyrwidąb i Waligóra aż cmoknęli z ukontentowania. To ci piwosz! Taka siła w ramionach, taki spust! Nie wystarcza opojowi kufel, do beczki się przysądził. — Ktoś ty? — Janek kowalowy nie utrzymał języka. Zawarł znajomość z brzuchaczem. Tamten wypiął bandzioch jak górę. Przedstawił się: — Piwowar jestem. Z tego browaru. Próbuję, czy piwo dojrzało w kadziach... „Ładna mi próba — pomyślał Janek. — Zawartość całej beczki znika naraz w twojej przepaścistej gardzieli". — Mocnyś! — powiedział głośno i z uznaniem. — Górny Janek mocniejszy ode mnie — wyznał Piwowar bez zawiści. Syn kowala rósł od tej pochwały jak kapusta na kurzym łajnie. — Pójdźmy! — odezwał się do Piwowara. — W czwórkę będzie nam na pewno raźniej. — Dlaczego nie? — zgodził się^ brzuchacz. Uraczył gości piwem. Wnet potem wybrali się w drogę. Wychodziły im miasta naprzeciw i schodziły z widoku. Przeprawiali się przez ruchliwe rzeki — wpław, na promach, po łukowych mostach. Obozowali w polu, w lesie, gdzie popadło. Niejeden żubr czy jeleń zaspokoił swym mięsem ich pojemne apetyty. W niejednej studni ubyło wody, gdy się przysądzili po kolei do wiadra. Z niejedną przygodą zawarli znajomość. Tak zawędrowali na pustkowie. Łatwiej tu było o zwierza i o drzewo niż o człowieka. W samym środku pustkowia, na pagórku, stał zamek. Nikt nie mieszkał w nim. Podeszli, obejrzeli ciekawie bramy, komnaty, piwnice. Orzekli zgodnie, że im zamek po myśli. Przestronny był, wygodny, basztami zawadzał o chmury. Pioruny łapał jak ptaki na złote ostrza swych gromo-chronów. Zamieszkali w nim. Zaraz pierwszego dnia Janek, Waligóra i Piwowar wybrali się na łowy. 62 •MM. W i Piwnice i spiżarnie czekały na zdobycz, dopraszały się zapasów. Powietrzem żołądków nie napełni. Zagubili się w polach. Wyrwidąb sam pozostał w zamku. Zabawił się w kuchmistrza. Podwinął rękawy, narąbał drew, naznosił wody do kotła. Zabrał się do gotowania obiadu. Płomień huczał pod blachą, dym wzbił się kominem w górę. Oznajmiał wszem wobec i każdemu z osobna, jeśli trafili się na szlaku, że życie wróciło znowu do opuszczonego zamczyska. Upitrasił obiad, zastawił na stole kołacze i udźce sarnie. Zapach rozprzestrzenił się po komnatach. Wyrwidąb nie mógł doczekać się kamratów. Podszedł do okna, wypatrywał, czy nie wracają z łowów. Marudzą jak lenie, a pieczeń stygnie. Zagapił się w szyby, a tu drzwi — skrzyp, skrzyp! Zachwierutały się, za-piskały. Obejrzał się, myślał, że to towarzysze przyleźli z polowania. Zboczyli widać na inną ścieżkę, weszli boczną furtką, nie zauważył ich przez szyby. Nie, to nie byli kompani. Od progu zdążał brzydki, piegowaty jak muchomor karzeł, najwyraźniej miał zamiar usadowić się za stołem. Jego nabiegłe krwią oczka czepiały się pożądliwie mis i stągwi. Wyrwidąb zastąpił mu dojście. Prze-bódł intruza srogim spojrzeniem i burknął gniewnie: — Czego tu? Gnom przeczesał paluchami kono-piaste włosy. Zmiął policzki w kpiarskim grymasie. — To ja raczej powinienem ci zadać takie pytanie — zamamrotał. — Zamek należy do mnie... A jeśli zamek mój, to i jedzenie na stok moje. Chciał usiąść. Wyrwidąb zwęźlił paluchy w pięści. Zaczęła się bijatyka. Harmider wypełnił ciche dotychczas komnaty zamku. 63 Wyrwidąb grzmocił kułakami nieproszonego gościa, karzeł wywijał się jak węgorz. Zręcznością równoważył siłę przeciwnika. Wyrwidąb obracał się nieporadnie jak wiatrak, gnom śmigał jak gronostaj, przewijał się między ramionami. Tu dźgnął piąstką olbrzyma, tam uszczypnął. Wyrwidąb ani zmiarkował, jak się zaodział nogami. Gruchnął pod ławę, leży jak długi, sapie. Zadudniły buciory na korytarzu. Kamraci wracali wreszcie z łowów. Karzeł smyrgnął, zaprzepaścił się gdzieś. Nawet nie zdołał popróbować jedzenia. Weszli myśliwi, objuczeni zdobyczą, do stołowego, patrzą i oczom nie wierzą. Wyrwidąb, zamiast krzątać się koło stołu, leży pod ławą, ani myśli o wstawaniu. — Nażłopałeś się piwska, bracie, nie zaczekałeś na nas — obruszył się Piwowar, najczulszy, jeśli chodziło o trunki. — Jakże to tak można? — Tak. Upiłem się, schlałem jak nie-boskie stworzenie, druhowie mili — potaknął spiesznie Wyrwidąb. — W nałóg popadam czy co? Było mu bardzo po myśli to posądzenie. Nie mógł się przecież przyznać, że dostał od karła w skórę. Kamraci zaśmiewaliby się do rozpuku że się dał liliputowi. On, Wyrwidąb, któremu nie oparło się żadne drzewo! Wstyd! Nie robili mu już wyrzutów, spieszno im było do obiadu. Pieczeń różowiała na rożnie, wino i miód perliły się w dzbanach i konwiach. Antał z piwem kusił złotym kolorem. Pojedli, popili, ułożyli się do snu. Chrapali do białego rana. Nazajutrz znowu wyprawili się na łowy. Tym razem Waligóra pozostał w zamku, zabawił się w kucharza. Kucharzył, woń pieczeni nasyciła komnaty i krużganki. Ślina sama cisnęła się na język. Chłop aż się zapocił przy tej uwijaczce koło rożnów i rondli. Zegar, co wisiał na zamkowej wieży, wydzwonił godzinę dwunastą. Zbliżało się południe. Waligóra skończył krzątaninę. Zniósł mięsiwo do jadalni, porozstawiał misy i półmiski na stole. Stojąc przy oknie wyglądał tęsknie powrotu towarzyszy. Spieszno mu było pochwalić się umiejętnościami kucharskimi. Zagapił się w szyby, a tu drzwi — skrzyp, skrzyp! Zachwierutały się, za-piskały. Odwrócił się od okna, sądził, że myśliwi podkradłi się cichaczem. Usta, które już otworzył w powitaniu, oniemiały, nie wymówiły słowa. Zamiast myśliwych karzeł stał na progu, czesał paluchami konopną brodę. Małe oczka migotały przekornie, gęba sfałdowała się w grymas. Spojrzał na Waligórę jak na natręta i skierował kroki do stołu. — Powolutku, maleńki! — Waligóra zatarasował dojście ciałem. — Tyś gotował? — Nie ja gotowałem, to prawda — odburknął karzeł — ale zamek mój. A jak zamek mój, to i jedzenie moje... Razem z kucharzem — dodał złośliwie. Waligórze nie trzeba było większej obelgi. Skoczył na intruza jak jasttiąb na kuręr rąbnął pięściami w łeb nakryty kapturem. Załomotało, Ładuduilo ^ zamku. Pogłos rozhulał się w komnatach. Waligóra grzmocił kułakami jak kowal młotem, karzeł wywijał się jak piskorz. Kułaki częściej trafiały w próżnię niż w ciało. Rychło gnom wziął górę nad olbrzymem, ten coraz szczodrzej zbierał cięgi w brzuch, w żebra. Małolud skakał jak piłka, atakował ze wszystkich stron. Waligóra nawet się nie spodział, jak silniejszy szturchaniec zwalił go z nóg i rzuci! pod ławę. Nim się dźwignął, kroki zadudniły na korytarzu, spłoszyłv gnoma. Druhowie weszli do jadalni z łupem na plecach. Na widok Waligóry gramolącego się spod ławy posypały się wyrzuty: — Takiś druh? Wypełniasz kałdun bez naszego udziału? Waligóra wolał to posądzenie aniżeli prawdę. Wstyd palił mu policzki, że on, mocarz, któremu skały poddawały się bez oporu, uległ karłowi-pokrace. — Tak. Upiłem się jak świntuch — przyznał niby to w skrusze. — Cknęło mi się, mili, za wami, znalazłem sobie rozrywkę... Dali mu spokój, zabrali się do obiadowania. Wymietli misy do spodka, wypróżnili dzbany i konwie do dna. Pogwarzyli, pożartowali, o szarówce ułożyli się do snu. Chrapali do świtu, zamek dygotał od koncertu. Nazajutrz, równo z brzaskiem, wybrali się na łowy. Piwowarowi przypadła kolej w kucharzeniu. Odprowadził kompanów do bramy, pożegnał wesoło. — Ja się nie upiję — obiecał. — Jakem Piwowar! Polowali do południa, on gotował. Miał lepszą wprawę w obracaniu patelnią i rożnem niż poprzednicy. Panie-bracił się z kuchnią od wyrostka. Wiadomo — komu smakuje piwo, ten również \ od bardziej stężałych potraw nie stroni. Jedzenie i picie — to jakby 64 Nasmażył, napiekł kotletów, befsztyków, klopsów, rolad, sznyclów i innych zrazów. Naszpikował słoninką z dzika, zaprawił ogórkami, pieprzem, musztardą, papryką, cebulą, czosnkiem. Zastawił stół bogato jak na wesele. Woń pieczystego powodowała zawroty głowy, wdzierała się w głąb serca. Po prostu wdychać jak perfumy, nie smakować. — Przyjmę kamratów po królewsku — cieszył się na głos, gapiąc się w szyby. — Byle jeno nie marudzili, nie osierocali stołu swoją nieobecnością... Skrzypnęły drzwi, odwrócił się kon-tent, że wracają. Rozczarował się bardzo. Nie kamraci spieszyli na ucztę, ale karzeł-brzydal, konopny brodacz, bardziej podobny do chochoła niż do człowieczka. — Stój! Dokąd? — zabiegł drogę nieproszonemu gościowi. — Nie dla psa kiełbasa. — To moje jadło, bo mój zamek — naczupurzył się karzeł. Wynocha z cudzych śmieci! — Zamek może i twój, ale jadło moje — Piwowar wysunął naprzód brzuszysko jak górę. Był przekonany, że samym nadęciem się wypłoszy za drzwi natręta. Mało żyło śmiałków na świecie, co się otarli bezkarnie o jego kałdun. Przerachował się bardzo tym razem. Karzeł nie tylko że się nie zląkł piwo-warowego bandziocha, ale wymierzył w niego tak bolesny cios, że Piwowar steknął, zakołysał się jak podcięty jesion i jak jesion zwalił się na ziemię. Kamraci właśnie wracali ze zwierzyną. Śmiali się tak bardzo widząc brzuchacza na podłodze, że nawet nie zauważyli karła, co cichcem wymykał się z komnaty. — A toś się uraczył, przyjemniacz-ku — dogadywali. — Tak wygląda u ciebie obietnica, że gdy wrócimy, ufetujesz nas na trzeźwo? 65 5 W krainie baśni Piwowar pojękując dźwignął się na nogi. Nie tłumaczył się, że jest trzeźwy, że nawet warg nie umaczał w szklanicy. Wolał posądzenie niż przyznanie się do porażki. Pojedynek z karłem zaciążył na nim jak zmora. Potrawy domagały się smakowania, rychło zatkali sobie nimi usta. Milsze były niż wymówki. Zjedli, co piętrzyło się w misach, zakropili obficie mięsiwo piwem i miodem. O szarówce pokładli się do łóżek. Chrapali, zamek dygotał jak chory w febrze. Nazajutrz, jak zwykle, wybrali, się na polowanie. Nie wszyscy, kowalowy-syn został w zamku. Musiał ktoś przecie zająć się kucharzeniem. Obracał udźce sarnie na rożnach, smażył jajecznicę na wędzonce. Sposobił desery z leśnych owoców. Tak zbiegł mu czas aż do południa. Zastawił stół smakołykami, stanął przy oknie. Pora, żeby tamci pokazali nosy na ścieżce. Zwędrowali całą puszczę przez te godziny nieobecności. Zakwiliły w zawiasach dawno nie oliwione drzwi zamkowe. Brodaty karzeł wsunął się z hałasem do jadalni. Pożądliwe spojrzenie utkwił w stągwiach i misach stojących na stole. — Czego tu? — warknął kowalski syn zaskoczony trochę wizytą karła. — Na obiadzik się fatygowałem — karzeł sfałdował gębę w grymasie. — Obiad zgotowałem dla moich druhów, nie dla przybłędy. — Nie przybłęda ja, jeno pan zamku i włości — gnom postawił się hardo. — Bliższe mi prawo do obiadu niżeli wam, coście się jak te kawki zagnieździli w zamku. Syn kowala miał dobre serce. I wiedział, co to głód. Nieraz poznał się z nim w życiu. Sądził, że natręctwo karła zrodziło się z niedostatku. Może pokutuje w lochach pałacowych, może czeka z obcych rąk wspomogi. Powiedział dobrodusznie: — Nagotowaiem dość jedzenia. Starczy dla kolegów i dla ciebie. Karzeł najeżył się jeszcze więcej. — Nie po tom tutaj psuł nogi, żeby dzielić się z tym, co moje. Obejdę się przy stole bez współbiesiadników. — A ja — nasrożył się Janek i chwycił za ojcowski kostur — nie po tom gotował, żeby zjadł pierwszy lepszy. Wynocha stąd, zamkowy panku! — A więc. wojna? — karzeł przeczesał konopną brodę palcami. — Wojna! — syn kowala podjął wyzwanie. I jak ci się nie zamachnie maczugą. Aż świsnęło w powietrzu od tego zamachnięcia. Przeciąłby chyba na dwie połowy intruza, gdyby nie uskoczył w porę. Ale i tak, choć uskoczył, nie zdążył usunąć brody na przyzwoitą odległość. Jankowy kostur odciął ją tak równo od gęby, że równiej nie odciąłby najbieglejszy w brzytwie golibroda. Karzeł krzyknął rozpaczliwie, wy-kopyrtnął kozła na podłodze, przepadł bez śladu. W tym momencie .buciory myśliwców zaharnosały się w sieni. Kamraci wrócili z polowania. — Trzeźwyś? — zdumieli się fary-zejsko. — Nie umościłeś sobie leżyska -pod ławą? — Tyle wypiłem, co i wy, oczajdusze — roześmiał się w odpowiedzi. — Tak, łobuzy. Wiem już dokładnie, jakie to wino podcinało wam nogi. — Biłeś się i ty z karłem? — spytali szczerze. — Nie położył cię na łopatki? — Biłem się, roztomili, i zalałem mu sadła za skórę — potrząsnął maczugą zuchowato. — Biedaczysko! Uciekał tak, że brody nie zdążył zabrać ze sobą. I wskazał końcem buta na kołtun konopnych włosów zmierzwiony na podłodze. —' Konopna broda! — wlepili oczy-ska w kosmyki kłaków. — Tak, napraw- z . już tej jakem zakpił sarnirr. smak. Nie próżnia wąsiska wywać rzucił ; wziąć ¦ dowied: Opus kroki d gęstwin>, się miało twa kar mu o tym podcza? Prze. noc, a; już por drówki 67 ema.. de pokonałeś karła, chociaż nam się to nie udało. Mocniejszyś od Górnego Janka. Syn kowala przełknął pochwałę jak gęś kluskę. Więc wciąż jeszcze nie domyślają się ci trzej, że Górny Janek to on, we własnej osobie. Trudno. Dowiedzą się we właściwym czasie. Wiecznie przed nimi, kto zacz, taił nie będzie. Zabrali się do ucztowania. Wygłodniali byli jak wilcy w zimie. Górny Janek nie ustąpił i pod tym względem. Pił, pałaszował za trzech. Pod koniec jedzenia powiedział do kamratów: — Po obiedzie nie będzie wylegiwania się na wyrkach. Domyślam się, gdzie karzeł ma swą kryjówkę. Pójdziemy i wybierzemy ptaszka z gniazda. — Skąd wiesz? Kto ci zdradził scho--wek? — ciekawili się. Zazdrościli mu już tej przewagi nad sobą. — Kos mi wygwizdał tajemnicę, jakem się wylegiwał pod jabłoniami — zakpił wesoło. — Rzuciłem mu kawałek sarniny. Wywdzięczył mi się za przysmak. Nie zgadywali już, w milczeniu wypróżniali misy i kufle. Ledwo otarli wąsiska rękawami, jęli się przygotowywać do wyprawy. Górny Janek zarzucił palicę na ramię, kamratom kazał wziąć kosz i linę. Na co? — rychło dowiedzą się wszyscy. Opuścili zamek bez żalu, skierowali kroki do lasu. Gdzieś w samym środku gęstwiny, między skałami, znajdować się miało zejście do podziemnego królestwa karła. Janek wyznał — powiedział mu o tym myśliwy, gdy się z nim zetknął podczas, onegdajszego polowania. Przedzierali się wertepami przez całą noc, aż do świtu. Słońce wzbiło się już ponad zieleń, gdy osiągnęli cel wędrówki. Na polance, osłoniętej skałami, czerniała przepaścista studnia. Ziało z niej chłodem i mrokiem, choć był dzień. Ledwie u wylotu prześwitywało trochę bieli. Zuchy zapuścili żurawia w przepaść. — To tu? — spytał Piwowar. — Tu----przytaknął Górny Janek, — Ciarki łażą po plecach, gdy w głąb spojrzeć. — Trzymaj się skały, to nie wpadniesz — zakpił Waligóra. — Chociażbyś wpadł, nie przecisnąłbyś się brzuchem — pomógł Waligórze Wyrwidąb. — Szerszyś od przepaści. I zaraz spoważniał. — Kto zjeżdża pierwszy? — Ja —; ofiarował się Górny Janek. — I myślę, że jak dobrze pójdzie, obejdzie się bez dalszej kolejki. — Dasz radę karłowi? — Dałem w zamku, dam pewnie i tu. Wzruszyli ramionami. Zuch, bo zuch, czy jednak nie ryzykuje? Nie wiadomo, jakie zasadzki czyhają tam, w podziemiu. Hm, sam sobie ściele, sam się wyśpi. Sposobili kosz i linę. Piwowar sprawdził, czy wszystko w porządku. — Można wsiadać — krzyknął zachęcająco na Janka. Syn kowala usadowił się w koszu, tamci krzepko ujęli powróz. Szeroko rozstawieni w nogach, niczym kosiarze, spuszczali ostrożnie kosz w otchłań. Janek wraz ze swą maczugą stanowili niemały ciężar. Kosz pogrążał się w studni coraz głębiej, Janek świecił sobie oczami jak kot. Natężał słuch, był gotów do odparcia każdej napaści. Nie wydarzyło się nic groźnego. Smoki nie załopotały błoniastymi skrzydłami, upiory nie zawyły wilczym głosem. Szeleścił tylko kosz osuwający się w przepaść. Pryskał kamyk potrącany po drodze, ćmy muskały nos, czoło^ 66 67 '9i W drzwi do drzwi. Penetrował czujnymi oczami kąty, dziwował się przepychowi komnat. Marmury i kolumny okazalsze tu były niż w „wierzchnim" zamku. Kowalski syn nigdy w życiu nie zetknął się z takimi wspaniałościami. — I pomyśleć, że w czymś tak niezwykłym mieszkają karły, nie ludzie — żachnął się gniewnie. — Nie tylko karły... I ja też mieszkam — usłyszał dziewczęcy głosik za sobą. Obrócił się gwałtownie. Na progu komnaty stała panna, wysmukła, złotowłosa. Przypominała urodą kwiat czarodziejski. Wszystko skupiało się w jej postaci i czerwień poranku, i biel południa, i złoto zachodu. Suknia na niej ciężka, tkana z aksamitu, srebrne ciżmy *'^' To było wszystko. Przepaść nie stawiała przeszkód, przeciwnie — zdawała się przyzywać do siebie. Wreszcie wiklinowy kosz stuknął dnem w kamienną posadzkę. Janek wyskoczył z puzdra. Drętwiały już nogi i ręce od niewygodnego siedzenia. Rozejrzał się po podziemiu. Stalaktyty wisiały u stropu, świeciły jak żyrandole. Nie było różnicy pomiędzy dniem na górze i tutaj. Janek z kosturem w garści kroczył od korytarza do korytarza, od na nogach, pierścieńce na palcach, zausznice w uszach. Na szyi różaniec pereł tak dużych, że chyba wydobytych z samych wnętrzności oceanu. — Ktoś ty? — Górny Janek gapił się na pannę jak sroka w kość. — Dziewczyna — odpowiedziała tajemniczo. — Sama tu mieszkasz? — Nie. Z dziadkiem, co mnie porwał ł wien,ctuvieg,o pałacu. Wicń mnie tu, w dolnym... 68 69 chowi jlsze •nku. :xnął nie- -nesz-* za progu złoto-cza- -z w jej •:el po-na niej i ciżmy zamieć ytych jił się iała tu, — Kedyż ten dziadulo? — Górny Janek rozejrzał się bystro po kątach. — Spoczywa na łożu. Zachorował ciężko na brodę... — Na brodę? — zdziwił się kowal. — Cóż to za brodziana choroba? — Broda dziadka jest czarnoksięska — wyszeptała cichutko panna. — Kto ją straci, moc własną straci. — A więc „dziadek" utracił brodę — domyślał się Janek. — Jakżeż doszło do nieszczęścia? — Odciął mu ją kosturem pewien junak w górnym zamku, kiedy się obaj mocowali ze sobą. — Takie buty... Pójdę ja i przyjrzę się temu „dziadkowi". — Prawie był już pewny, że dziadyga i karzeł to jedno. — I tej brodatej chorobie — dodał filuternie. — Ratuj mnie! — złożyła ręce modlitewnie. — Ratuj z niewoli! Zasłoniła twarzyczkę chusteczką, bo z oczu polały się łzv. Janek wszedł śmiało do alkowy gnoma. Ów leżał na alabastrowym łożu. Na widok wchodzącego zerwał się z pościeli, chciał uciec. Starcza twarz poszarzała mu jeszcze bardziej ze strachu. Nie zdążył uciec. Nim sięgnął drzwi, spadła na jego głowę kowalska palica. Zwalił się bez życia na posadzkę. Prawdę mówiła dziewczyna — utrata brody odarła go z wszelkich mocy czarodziejskich. Górny J,anek nawet nie spojrzał na nieszczęśnika. Gniew, słuszny gniew przesłonił w nim łagodne uczucie. Pa-skudziec pobił jego kamratów, ośmielił się więzić w pieczarze pannę, urod-niejszą od leśnej konwalii. Musiał ponieść karę. Ileż poza tym zbrodni, o których nie wiedział wybawca, miał jeszcze na sumieniu? Szarpnął palcami wąsa, stuknął kosturem, udał się do dziewczęcej kom- naty. Panna czekała snadź na niego, bo nawet nie usiadła na złotym zydlu. Wybiegła mu naprzeciw najpiękniejszym swoim uśmiechem. — Śliczna moja! — Górny Janek zamiótł kłobukiem posadzkę przed jej nóżkami. — Karzeł utracił na zawsze już władzę nad tobą... — Zbawco mój! — wyszeptała. — Uwolnicielu! — Nie jesteś jeszcze wolna, póki mieszkasz w tych czarcich jarach — wybronił się od pochwały i podzięki. — Pójdźmy. Wyprowadzę cię na świat, do ludzi. Szli trzymając się za ręce jak dzieci. On, rosły jak wiąz, ona — wątła jak olszyna. Serce w Górnym Janku, skamieniałe na moment w spotkaniu z karłem, topniało znowu jak wosk ze wzruszenia. Miłość, obca mu dotychczas, sadowiła się w nim gwałtownie. Z sercem panny też nie działo się lepiej. Zatrzymali się oboje u wejścia do przepaści. Kosz z wikliny czekał na pasażerów, lina drżała jakby z niecierpliwości. Niecierpliwili się również kamraci tam, na górze. Za szczupło było miejsca w koszu na dwoje. Janek umieścił w nim dziewczynę. Przestrzegał, by się dobrze pilnowała w powietrznej drodze. Patrzył trochę z żalem, kiedy kosz, lekki jak listek, pogrążał się w mrokach przepastnego tunelu. Wyrwidąb, Waligóra i Piwowar gęby otwarli z podziwu, gdy ujrzeli, kogo to wyciągnęli z czarciego szybu. A więc takie ponęty kryją się w podziemiach karła? Wyrwidąb wziął dziewczynę na ręce, długo wzbraniał się, zanim postawił ją na ziemi. — Nie przystoi — mówił dwornie — walać maleńkie stopy w błocku. Po obłokach ci pływać, po ścieżce tęczy się przechadzać, a nie po kamieniach i dołach. 68 69 — Dużoż tam takich jak ty cudowności Janek dokopał się w karlich lochach? — ciekawili się Waligóra i Piwowar. — Niestety tylko mnie jedną '— odpowiedziała zasnuwając oczęta powiekami. — Tylko ciebie jedną? — Piwowar mrugnął wielemówiąco na towarzyszy. — .Znaczy,, że i serce pozostawił przy tobie. — Nie było czasu i sposobności na amory — przycyganiła. Ale pokraśniała jak malina. Nie- uszedł ten rumieniec zazdrosnej uwadze trójcy zuchów, choć i bez niego odgadliby, jak sprawy stoją. I oni przecież zakochali się w dziewczynie od pierwszego wejrzenia. Kto by się nie zakochał? W głowach ich, choć się nie porozumiewali głośno, narodził się zły plan. Tak. Nie ma innej rady, jeno trzeba pozbyć się szczęśliwego rywala. Stale triumfuje nad nimi, ciągle jemu sława, im jej okruchy. Okazja nadarza się jak rzadko. Podciągną sznur w górę,, gdy wsiądzie do kosza, potem puszczą. Runie Janek w przepaść, roztrzaska się na kamieniach. Tak planowali Janek, nie w ciemię bity, spodziewał się tego. Niejeden ceber piwa wypił z kompanami, niejeden cetnar zjadł mięsiwa, żeby nie poznać ich charakterów. Zawiścili mu siły, zwycięstwa nad karłem. Nie łudził się, że dziewczyna oczaruje ich, jak oczarowała jego; w następstwie tego oczarowania nienawiść spotęguje się, wzrośnie. On ją przecież pojmie za żonę w razie czego, ich zostawi z kwitkiem. Dziewczyna sprzyja mu najwyraźniej. Stuknął kosz o dno szybu, Janek nie spieszył się do wsiadania. Tamci chytrzy, ale i jemu natura nie poskąpiła przebiegłości. Zamiast gramolić się do puzdra, umieścił w nim żelazny kostur, dla niepoznaki dorzucił jeszcze kilka kamieni. Niech się łudzą, zdrajcy, że dał się wziąć w pułapkę, niech się cieszą z tego, co się nie stanie. Dał znak. Naprężyła się lina. Kosz poszybował w ciemną czeluść. Stracił się z oczu. Janek usunął się na bok, czekał czy sprawdzą się przypuszczenia. Czy koledzy poświęcą przyjaźń dla miłości. Nie czekał długo. Przyjaźń ustąpiła miejsca zawiści. Zahurkotało, łomotnęło nad jego głową. To kosz,- wypuszczony z rąk wraz z liną, tłukł się po ścianach, spadał w przepaść. Za chwilę runął wśród łoskotu do stóp Janka. Smuciła zdrada druhów, strata dziewczyny. Niemożność wydostania się z podziemia potęgowała jeszcze smutek. Jak się wydostać, kiedy studnia pięła się prostopadle, kiedy zamiast skrzydeł nogi trzymały.się ciała? Wziął kostur w garść, udał się w podróż po karlim królestwie. Nie miarkował, gdzie iść, zdał się na los przypadku. Na dnie duszy żarzył się żużelek nadziei: może nie będzie trzeba pozostać na wieki w tych żlebach, może znajdzie się ścieżka ku wyżynom, ku ziemi. Szedł i marzył. Kostur stukał o twarde kamienie. Tłukło się serce w niepokoju. Dawno już minął pałac karłowy, szeroka skalna przestrzeń rozwlekała się przed jego oczami. A nad nim mroki, gęste jak chmury, kłębiły się, kotłowały, przetaczały. Zaczął padać deszcz. Nie taki, jak tam, na ziemi, ale gruby, ziarnisty. Krople uderzały w głowę boleśnie jak kamienie. Janek rozejrzał się za okapem. Wypadało schronić się przed plutą. Skierował się ku skalnej ścianie i wtedy usłyszał ptaszęce świry. Było to tak, jak gdyby pisklęta skarżyły się na ziąb i słotę, co zacinała coraz dotkliwiej. 70 Pobiegł spojrzeniem na wiszar skalny. W jego wnęce, odkrytej na ulewę, kuliło się pięcioro piskląt sowich. Ciężkie krople uderzały w nie opierzone grzbiety, raniły ciałka. Pisklęta wiły się pod cięgami. Żal się zrobiło Jankowi ptasząt. Takie wątłe i już cierpią. Zdjął z ramion kaftan, nakrył gniazdo pieczołowicie. Niech chroni maleństwa przed zimnem, niech zastąpi im . ciepło nieobecnej matki. Ledwo to zrobił zaszumiało nad jego ciemieniem i duży czarny puchacz opadł na skałę. Puchacz skrzydła miał szerokie, krzywy dziób, mocne szpony, w oczach, jak w alchemicznym kotle, przelewało się płynne złoto. Puchacz zobaczył, co się stało, i za-kołysał wspaniałym łbem w podziękowaniu. —- Wywdzięka za wywdziękę — zakwilił. — Okazałeś serce dla mych piskląt i ja okażę je dla ciebie. Nie zostaniesz na wieczność w tych podziemiach, wydźwignę cię na skrzydłach w ludzkie strony. — Dasz radę? — wątpił kowal. — Dam. Musisz mi jednak pomóc i zrobić, co każę. — Wykonam wszystko dokładnie. /-•' --1- A więc słuchaj. Upolujesz jelenia, poćwiartujesz, napełnisz stągiew źródlaną wodą. Wszystko to musisz mieć ze sobą, kiedy znajdziesz się na mym grzbiecie. Obejrzę się podczas lotu w prawo, nakarmisz mnie ćwiercią jeleni-ny, obejrzę się w lewo — napoisz ze stągwi. Droga na ziemię stroma, bez pożywienia nie osiągnąłbym jej powierzchni. Krótszego szlaku niestety nie znam, tunel też za wąski na me skrzydła. Janek wykonał wszystko tak, jak zlecił puchacz. Upolował jelenia, zaczerpnął wody w stągiew. Z tobołem i maczugą w garściach dosiadł grzbietu puchacza oklep jak grzbietu kobyły. Zaszumiały skrzydła, puchacz wzbił się w przestworza. Lecieii coraz stromiej, coraz prze-paściściej. Skały i otchłanie umykały im spod nóg, kurczyły się w kamienie, w dołki. Zacierały się, rozpływały jak w mgłach. Puchacz pracował miarowo skrzydłami, wwiercał się piersią w cień, nurzał jak w mrocznej topieli. Wiatr świstał posępną pieśń na piszczałkach jego lotek. Upłynęło sporo czasu, zanim zwrócił głowę w prawą stronę. Widocznie poczuł głód. Jego złociste oko spotkało się ze spojrzeniem Górnego Janka. Kowalczyk bez wahania wyciągnął prawicę z ćwiercią mięsiwa. — Nęsci, jedz! Puchacz połknął ćwierć gładko jak bocian żabę. Widać było, że przywykł do takich kąsków. Kłapnął dziobem, jak gdyby otrząsał z niego resztki jadła, potem obejrzał się w lewo. Dopraszał się napitku. — Nęści, pij! — Janek podsunął stągiew. Puchacz zanurzył spragniony dziób w zdroju. Pił, długo pił Przyspieszył teraz lotu, szybciej uciekały od nich przestrzenie. Potoki migotały gdzieś w dole jak srebro miesiąca, jeziora ubrały się w światła gwiazd. Upływały kwadranse. I znowu puchacz obrócił głowę w prawo. Głód upomniał się o swoją porcję. Głód i siły, co zaczęły przygasać w mięśniach. Janek podsunął rękę z ćwiercią jelenia. Puchacz połknął łapczywie, przy-mówił się o napój. Znowu rączej przemierzał przestworza. Uciekały szczyty górskie, uciekały obłoki. Nadzieja, że brzeg ziemi ukaże się rychło, narastała jak krzew w piersiach kowalowego syna. Ale choć karmił i poił ptaka, choć nadzieją wypełniał serce, krawężnik 71 ziemi ciągle nie wyłaniał się z odmętów. Połknął puchacz trzecią i czwartą ćwierć jeleniny, wypił ostatek wody ze stągwi. Ziemia dalej gubiła się w przestworzach. Wciąż nie chciała podać zielonego trawnika ludzkim, spragnionym ścieżek stopom. Janek zauważył z lękiem, że puchacz opada z sił, słabnie. Ciężar, mimo dożywiania, okazał się nad jego siły. Coraz wolniej ptak bije skrzydłami, coraz niepewniej przecina rozfalowane powietrze. W końcu leciał już tylko poziomo, ani nie wzbijał się, ani nie opadał. Syn kowala zrozumiał — za moment oklapną całkiem puchaczowe skrzydła, stoczą się w przepaść. Wraz z życiem ptaka zakończy się także żywot jeźdźca. Zdecydował się na ostateczność. Sięgnął po nóż myśliwski i szast — odciął sobie kawał pośladka. Bolało, ale nakarmił puchacza, który akurat obejrzał się smutnie. Połknął puchacz chciwie kęs, który mu podał Janek, śmielej rozkolebały się skrzydła. Zatarła się podziemna przepaść, zagasły górskie kontury. Krawędź, zielona krawędź ziemi zamajaczyła przed oczami człowieka i ptaka. Jeszcze jeden potężny zryw skrzydeł, jeszcze drugi i trzeci — i wylądowali na ziemskiej łące. Puchacz sapał z wysiłku, Górny Janek odpoczywał na kępie żarnowca. Spojrzeniem, które wypełniała wdzięczność, obejmował serdecznie ptaka. — Przywróciłeś mi wolność i to z niemałym trudem — cieszył się kowal. — Nakarmię cię, napoję, jakim chcesz mięsem i trunkiem. — Droga w przepaść prędsza niżeli w górę — zahuczał puchacz, — Czym mnie karmiłeś, kiedy traciłem siły? — Ukroiłem kawałek własnego ciała — wyznał Janek szczerze. — Bez tego byłoby krucho z nami. — To prawda — potaknął puchacz. — Zginęlibyśmy. Załopotał ogromnymi skrzydłami zbierając się do lotu. Poradził na odchodnym: — Zerwij trzy listki miodunki i trzy kwiaty żywokostu. Dodaj kłączy martwej pokrzywy. Utrzyj na miazgę, sporządź maść, przyłóż do rany. O resztę się nie trap. Wszystko będzie dobrze. Odbił się ptak szponiastymi nogami od szkarpy, zawisł jak czarny obłok w powietrzu. Zahukał kowalowemu synowi pożegnanie i jak rybitwa dał nura w przepaść, co wiodła do podziemnego królestwa. Długi czas jeszcze słychać było łopot jego potężnych skrzydeł. Górny Janek narwał ziela, jak wskazał puchacz-wyzwoliciel, utarł na maść, przyłożył na ranę. Zaraz odczuł magiczną moc leku. Rana zabliźniła się w oczach, narosło ciała. Znowu odzyskał tę samą władzę w mięśniach, którą chełpił się przed kalectwem. Bez zwłoki ruszył w powrotną drogę do zamku. Spodziewał się, że tam na pewno zastanie wiarołomnych towarzyszy. W ogromnym pustym pałacu czuli się zapewne tak jak we własnym domu. Może krzywdę robili dziewczynie?... Kroczył bez wytchnienia siedem dni i siedem nocy. Gdyby nie kostur, na którym się wspierał, może ustałby w drodze. Ósmego dnia o świcie zobaczył zamek na niebokręgu. Odwieczerz wchodził już w jego bramy. Przez drzwi otwarte na oścież wkroczył do sali jadalnej. Przyjaciele siedzieli przy biesiadzie. Usługiwali pannie, która ich zalecanki przyjmowała z wyraźnym chłodem. Zerwali się na równe nogi, kiedy wszedł, nie spodziewali się, że żyje. Dziewczyna zaklaskała w dłonie z radości. 72 — Wybawiciel! Po raz drugi mój wybawiciel — krzyknęła. — Tym razem z niewoli zalotników. Kowalowy syn ujął w garść mocarny kostur. Czarne brwi zwarły się w gniewie, oczy ciskały błyskawice. — Zdrajcy! — krzyknął, tak głośno, aż zamek zadygotał w przyciesiach. — Nie spodziewaliście się Górnego Janka? — Górnego Janka? — bełkotali zbielałymi wargami. — Czyżbyś to ty był Górnym Jankiem? — Ja nim jestem — wygrzmiał surowo. — Powoływaliście się nieraz z uznaniem na moją siłę, w końcu zdradziliście mnie podle. Zgotowaliście mi zgon w przepaści... — Zaślepiła nas miłość do dziewczyny. Onieprzytomniła zazdrość twej sławy. Daruj życie! — Wrócimy tam, skądeśmy przyszli. Do lasu, w góry, do browaru. Nigdy nie wejdziemy ci w drogę! — Zostawimy pannę i zamek! — Zostawiacie to, co nie wasze — w Janku odezwało się znów dobre serce. — Nie wartacie pobłażania, ale i śmierci waszej mi nie trza. Po przygodę ruszyłem w świat, nie na zbójowanie. — Przebacz im!... — złożyła panna rączęta. — Przebaczam: I nigdy już nie chcę się spotkać z wami... Fora ze dwora! Groźnie posunął się ku nim z maczugą w garści. Nie czekali, aż się nią zamachnie. Wynieśli się w te pędy z pałacu. Dudniły schody pod ich buciorami, gdy uciekali. • Wyrwidąb wrócił równać swoje lasy. Waligóra przesuwać góry. Piwowar żłopać piwo w browarze. Górny Janek zamieszkał przez jakiś czas w zamku z dziewczyną. Opiekował się, bronił przed wrogiem. Wyrzekł się jednak kochania, choć panna wyciągała do niego ręce. Zrozumiał, nie usiedziałby długo w zamku. Urodził się dla przygody i tylko z nią mógł związać się na zawsze. Mocniej urzekała niżeli miłość. 14 i'. zugą i za- ?a-.___rami, swoje lasy. r browarze. p«~Łez jakiś Opiekował Frrzekł się u\ ciągała Jługo w tylko Moc- Żabie Oczko W wiosce nad Czarną Przemszą żył zamożny wdowiec, który miał trzy córki — Kachnę, Zochnę i Elżbietkę. Najstarsze, Kachna i Zochna, bardzo du-fały w swą urodę, nie wytężały się w pracy. Najmłodsza natomiast, Elżbiet-ka, różniła się od sióstr skromnością, pracowitością, uczynnością. Wykorzystywały to starsze i wysługiwały się nią, gdzie mogły. Ponieważ najmłodsza miała drobną twarzyczkę i źrenice pełne błękitu, siostry przezwały ją Żabim Oczkiem. Żabie Oczko zaś — jeśli nie wiecie — to niezapominajka, roślina kwitnąca niebiesko na krawędziach rzek śląskich i stawów. — Żabie Oczko, nazbieraj nam poziomek — prosiły niby to siostry. — Cała łączka poróżowiała od nich przy gaju. Zjadłybyśmy... Żabie Oczko bez słowa sprzeciwu brała dzbanuszek w rękę i biegła na polanę. Smaliło jej twarz południowe słońce, kłuły kolce ożyny. Nic sobie z tego nie robiła. Schylała się tak długo, aż zapełniła dzbanek jagodami. Przynosiła kapryśnicom, wysypywała na miskę. Smakowały, nawet nie podzic-kowały za fatygę. — Żabie Oczko, oczyść nam „strze-wiczki". Wracałyśmy na przełaj z karczmy do domu po zabawie, spadła przedwczesna rosa, zapaskudziła je wilgocią... Żabie Oczko nie przyganiła im, że same mogą sobie oczyścić buciki, skoro je same zabłociły. Wypastowała pięknie, na dodatek wyprasowała sukienki. Nie żałowała rąk i pracy, nie czekała na podziękowanie. Ojciec gniewał się często na to lenistwo starszych córek. Zwłaszcza że i do pola nie kwapiły się zbytnio. — Wzięłybyście same w garść szczotkę czy żelazko i zakrzątnęły się koło siebie, nie wyręczały się Haźbietką. Bezwstydnice! — Haźbietką najmłodsza — oganiały się. — Korona jej z głowy nie spadnie, bo jej nie ma, jak nam usłuży. W jej wieku same byśmy to zrobiły. Dawał spokój, nie chciał zwady w domu. Kto tam zresztą przezbędzie paradnice? Z miłością patrzył na najmłodszą. Elżbietka z uśmiechem spełniała posługi, nie skarżyła się, nie broniła. Jednaka była dla wszystkich — rano czy wieczór. Zdarzyło się, że ojciec zachorował bardzo ciężko. Gad go jakowyś ukąsił, gdy się zdrzemnął po kośbie na łące, czy co innego. Leżał na pościeli bezwładny, pożółkły z męki i niedo jedzenia. Gasł w oczach. Każdy, co nań spojrzał, zdawał sobie sprawę: chory nie pociągnie długo. Gorzały oczy, wólniał puls. Leczyły go córki, jak umiały. Nie omijały żadnych środków. Owczarze, zielarki kręcili się cięgiem wedle łóżka, sposobili wywary, zamawiali chorobę, okadzali. Robili okłady z ziemi, z owsianej mierzwy, raz zimne, drugi raz gorące. Łudzili się, że lek wyciągnie niemoc, uzdrowi. Nie uzdrowił. Ojciec coraz bardziej stawał się podobny do cienia, nie do cztowieka. 74 75 Przypytał się raz w gościnę dziadek. Ni to podróżny, ni to znachor. Kijaszek ściskał w paluszkach, bajtlnt zawiesił u pasa. Kapce miał na nogach, płaszcz na garbie. A w oczach, w dużych oczach mądrość taką, że u prawdziwego mędrca większej nie szukaj. Kachna i Zochna nierade spojrzały na włóczęgę, ale Elżbietka, uczynna jak zawsze, posadziła na stołku, przysunęła miskę z mlekiem i jagłą. Od-krajała sporą kromę pszeniczniaka, posmarowała miodem. — Jedzcie, dziadku — prosiła grzecznie. — Sfatygowaliście się drogą. Nie na wasze nogi włóczęga. Pojadł starzyk jaglanej kaszy, tajonej na serwatce, umaczał wąsy w mleku. Poprawił chlebem i miodem. Oblizał wargi z resztek jadła, podziękował za poczęstunek. Potem wstał ze stołka, podszedł do łóżka. Długo nie spuszczał spojrzenia z chorego, w końcu rzekł: — Krucho z ojczulkiem, bardzo krucho. Śmierć-kostucha krąży koło wezgłowia jego łóżka. Najwyższy czas obejrzeć się za skutecznym medykamentem. .. — Już trzy miesiące ojczulek tak kawęczą — pospieszyła najmłodsza z wyjaśnieniem. — Toć widzę — kiwnął głową. — Leczycie? — Krwi serdecznej nie żałujemy dla tatusia — starsza również podeszła do łóżka. — Tyle, że nie skutkuje. — Nie ma ratunku — dodała żałośnie średnia. Staruszek utkwił w Kachnie i Zochnie spojrzenie. Świdrowało na wylot. Powiedział, nie spiesząc się: — Ratunek jest. Na wszystko jest ratunek, prócz śmierci. Jeno że na tę chorość leku jakiegoś niezwykłego potrzeba. Słabota — widzi mi się — z uroku... — Z uroku? — przelękły się. — Z uroku — przytaknął poważnie. — Któż śmiałby rzucić uro^c na ojczulka? — zgorszyła się Elżbietka. — Nikomu nie wlazł za pazur, pomógł w potrzebie. — Dobrzy najwięcej mają wrogów... Choć tutaj — zamyślił się — nie musiał urzekać zły człowiek. Mogło to być zatrute ziele, jad padalca... — Tak też i sąsiedzi miarkowali. Zwłaszcza gdy nie skutkowały odczynienia. — No widzicie. — Napomknęliście o ratunku — wtrąciła najmłodsza. — Jakże ratować? Dziadek zabierał się do wyjścia. — Jest-ci — powiada już na progu — jest-ci za siódmą górą, za dziesiątą rzeką źródło żywota. Jeśliby z tego źródła zaczerpnąć wody i dać choremu, odzyska zdrowie... — Jak się ium dostać? — zaciekawiła się Elżbietka. — Metryka na końcu języka — odpowiedział dziad żartobliwie. Pokłonił się domownikom, skrzypnął drzwiami. Skoczyły wszystkie trzy do sieni, chciały spytać o szczegóły. Nie doszukały się śladu po nim. Znikł, jakby się zapadł pod ziemię. Sprzeczały się — ryzykować czy nie ryzykować wyprawę? Ale jeśli tak, to w pojedynkę czy razem? A jeśli w pojedynkę, to która pierwsza — najstarsza, średnia czy najmłodsza? Kachna przecięła zwadę. — Pojedynczo i wedle starszeństwa. Powiedziała tak, bo bała się, że jeśli Żabie Oczko wyruszy w drogę, wtedy przywiązanie ojca do niej wzrośnie jeszcze. Ojciec nie zabaczy poświęcenia, okaże wdzięczność przy zapisie, bo-gaciej wywianuje... Przyznacie — nie było to ładnie z jej strony. Spodziewała się wdzięczności od chorego, zamiast sama czuć wdzięczność. 76 L — - fcyć 10 * jeśli a, Wzięła Kachna zawiniątko, pocieszyła ojca, że rychło wróci, uśmiechnęła się do sióstr, powędrowała w nieznaną drogę. Lato dojrzewało na polach, wiśnie rumieniły się w sadach. Na skarpach, na łąkach leśnych czerniły się borówki, czerwieniały poziomki. Młode szpaki fruwały stadkami, wyławiały owadzie kęsy wśród ziela. Gwarno było, wonno i bardzo przyjaźnie. Serce nie odczuwało smutku, nogi nie odczuwały żadnego znużenia. Kachna pamiętała dobrze wskazówkę karła: „Za siódmą górą, za dziesiątą wodą". Wskazówka nie była wyraźna, ale i niewyraźna nie była. Równina rozprzestrzeniała się płasko jak dłoń, aż po horyzont. Przedzielały ją pola, szerokie rzeki. Krajobraz był jej drogowskazem. Może nie zwiedzie. Nie zwiódł. Wiernie prowadził do źródła. Przybywało dni, ubywało przeszkód. Nie dobił jeszcze lipiec do kresu, gdy minęła ostatnie wzgórze, przebrnęła ostatnią rzekę. Usiadła na brzegu strumienia, zamoczyła stopy w chłodzie. Uśmiechnęła się do rybaka łowiącego ryby na wędkę. — Siedem gór zostało za mną — rzekła — dziesiątą wodę w bród przeszłam o brzasku. Szukam czarodziejskiego źródła życia. Nie słyszałeś przypadkiem o nim? — Słyszałem — odpowiedział rybak. — Każdy ptak o nim śpiewa, każda fala pluskocze. Za gajem zielonym, na pagórze w obłoki wtulonym tryska cudowna krynica. Niedaleko stąd, lecz i niebezpiecznie. — Straszy? — przelękła się. — Gadają, że wodnik pilnuje wody życia — powiedział rybak wymijająco. — Nie byłem, nie widziałem. — Pójdę, cokolwiek się stanie — postanowiła. — Tyle świata już przemierzyłam. — Szczęśliwej drogi! Wybrała się rano, a pod wieczór stanęła już u źródła. Biło stromo ze zbocza, mieniło się jak zorza. I zapach niósł się taki, że odetchnąć, a nie woda, lecz łąka fiołków. Odwiązała dzban od pasa, schyliła się nad źródłem. Nie zdążyła zaczerpnąć wody. Zakotłowała, wzburzyła się toń i z jej dna wynurzył się wodnik. Głowę miał w wodorostach, gębę zielonkawą, wargi rybie, oczy śliskie jak namuł, wyłupiaste. Wodnik popłynął do brzegu i zarechotał: Woda, woda różana! Dziewko, dziewko rumiana! Nie napełnisz dzbanuszka, Gdy mi nie dasz serduszka. — Nigdy! — krzyknęła donośnym głosem Kachna i zasłoniła raptownie oczy ramieniem. — Nigdy nie wyjdę za takiego poi wora! 76 77 Wodnik zarechotał znowu: Wybieraj, krasna dziewoi Daję ci wóz albo przewóz; jeśli mnie nie poślubisz ¦¦-... ojca na zawsze zgubisz. _ — Już wybrałam! —. otrząsnęła się z odrazą. — Ojciec stary, ja młoducha. Raczej niech już on umrze, niżbym miała marnować młode życie przy twoim boku. Zarechotało, zasklamrzało żałośliwie w szuwarach. Drgnęła góra, chlupot-nęła woda, zaszeleściły trzciny, Kachna spojrzała w strachu. Nie było już przed nią źródła, nie było utopca. Zamiast płomienistej, wonnej sadzawki, kałuża krzepła w-cuchnące bajoro. Rdest pienił się i szuwar, żaby gapiły się szklanymi oczami. Wracała zła do domu. Tyle fatygi i na próżno. Czyż nie zasłużyła na cudowny zdrój niedospaniem, głodem w ciągu tych ciężkich dni wędrówki? Słońce spaliło jej twarz, wiatr skołtunił włosy, ożyny i głogi postrzępiły suknię w łachmany. Dożywocia w swej służbie żądał jeszcze błotnisty upiór. Jakby już nie dość zaznała cierpień... Kiedy otwarła drzwi izby, oświadczyła ojcu i siostrom bez ogródek, że źródło czarodziejskie znajduje się na krańcach świata. Żeby tam zawędrować, mało byłoby życia.. Dziadek nałgał, na-cyganił... — Nie wyglądał na kłamcę — wysunęła wątpliwości Elżbietka. — Pamiętam, co powiedział: „za siódmą górą, za dziesiątą wodą..." — Góry strome, rzeki szerokie lub bystre — wykręcała się Kachna. — Mimo to wybiorę się, choćby i zaraz — ofiarowała się Elżbietka. — Na mnie wypada kolej — sprzeciwiła się Zochna. — Takeśmy sobie uradziły. Pokłoniła się ojcu, skinęła ręką siostrom na pożegnanie. Skrzypnęły drzwi, przepadła z zawiniątkiem w cienistym sadzie. Rychło zgubiła się siostrzanym oczom. Wrzesień haftował polany wrzosami, spadały owoce z jabłoni i grusz. Pszczoły znosiły ostatni pożytek do barci, ptaki wybierały się na wyraj. Gwarno było, złoto, przyjaźnie. Zochna szła tam, dokąd one leciały. Równina rozwlekała się po horyzont. Przedzielały ją rzeki na przemian spokojne i porywiste. Krajobraz był jej drogowskazem. Ufała, że nie zwiedzie. Pozostawały dni w tyle, a wraz z dniami- góry i rzeki. Nie dobił jeszcze miesiąc październik do kresu, gdy minęła ostatnie wzniesienie, ostatnią wo- dc.. Usiadła na brzegu, zamoczyła nogi w chłodnym prądzie. Wdała się w rozmowę z rybakiem, co się schylał z wędką nad szuwarami. 78 c •:e — Siedem gór przebyłam, dziesięć rzek przebrnęłanl — wyznała. — Szukam czarodziejskiego źródła życia. Nie słyszałeś przypadkiem o nim? — Słyszałem, któżby o nim nie słyszał? Każdy ptak śpiewa, każda fala pluszcze. Za gajem zielonym, na pagórze w obłoki wtulonym tryska cudowna krynica. Niedaleko stąd i niebezpiecznie. .. — Mami? — zaniepokoiła się. — Powiadają, jakoby wodnik pilnował źródła — zwierzył się. — Nie byłem, nie widziałem. — Tylachny szmat drogi przemierzyłam — postanowiła — pójdę, niech się dzieje, co chce. — Szczęśliwej podróży! Wybrała się o brzasku, a szarówką stanęła u źródła. Biło wysoko w górę, mieniło się złotem. Jak rozchodnik na piaszczystym ugorze. I woń taka niosła się od wody, jakby to nie była woda, lecz łąka konwalij. Głowa chwiała się od odurzenia. Odpięła dzban od pasa, pochyliła się nad źródłem. Zabełkotała, wzburzyła się' głębia. Z jej dna wynurzył się wodnik. Głowę miaf w wodorostach, gębę zieloną, wargi rybie, spojrzenie śliskie jak namuł. Wodnik podpłynął do brzegu i zarechotał: Woda rozchodnikowa! Dziewko w warkoczach płowa! Nie napełnisz dzbanuszka jeśli nie dasz serduszka. — Nigdy! — krzyknęła Zochna i zasłoniła oczy rękawem. — Nigdy nie będę żoną potwora! Wodnik zarechotał znowu: Wybieraj, krasna dziewoi Daję ci wóz albo przewóz, jeśli mnie nie poślubisz, ojca na wieki zgubisz. — Wybrałam — otrząsnęła się z odrazą. — Nawet życiem ojca nie można opłacić małżeństwa z tobą. Zarechotało, zaskomlało żałbśliwie w szuwarach. Drgnął pagór, chlupot-ncło, zafalowały tataraki. Zochna spojrzała w lęku. Nie złociało już źródło, nie trwożył topielec. Zamiast, złocistej wonnej sadzawki bajoro cuchnęło błotem. Zakwitały barwnie troiliście i bobrki, kumki gapiły się szklanymi ślepkami. Zła "wracała do chaty. Tyle trudu i na darmo. Małoż jeszcze płaciła znojem, niedojedzeniem. podczas tych dni wędrówki? Ręki jej żądał stanowczo wodny potwór. Jarzma małżeńskiego na zawsze. Kiedy znalazła się w chacie, skłamała bez zająknienia, że czarodziejskie źródło, owszem, istnieje, ale leży na krawędzi świata, i że brakłoby życia, żeby tam zawędrować. Dziadek włóczę- ga, zamiast się odwdzięczyć za jadło, zakpił z wszystkich czworga strasznie złośliwie. Starsza siostra słuchając uśmiechnęła się tajemniczo. Elżbietka posmutniała. Czyżby dziadek naprawdę igrał tak nieludzko z nimi? Nie, dobroć patrzyła mu z oczu. Podniosła się z ławy. — Nie ma takiej drogi i takiej ceny — rzekła ciepło — których by nie warto było poświęcić, ieby ratować życie ojca. Natrudziłyście się bardzo, siostrzyczki, widać to po was. Pozwólcie i mnie spróbować szczęścia. Nie uspokoiłabym się do śmierci, gdybym została w domu... — Styrasz zdrowie — przestrzegały starsze. — Nic nie wskórasz. — Zmarnujesz młodość — jęknął ojciec. — Cenniejszą od mej starości. — Urodę, młodość tobie zawdzięczam, ojcze — przypadła do ręki chorego. — Chętnie ich się wyrzeknę, byłeś żył z nami... Przysposobiła zawiniątko. Pogłaskała ojca po siwych włosach. Uśmiechnęła się do sióstr. — Żegnajcie! — wyszeptała. Skrzypnęły drzwi od sieni, zaszeleści/y kroki. W-y&osiaia się na wiejski gościniec. Kachna i Zochna, złe, że nie usłuchała ich przestrogi, nawet jej nie odprowadziły do furtki. Śnieg prószył, ziąb doskwierał. Na bezlistnych olchach i brzozach siedziały osowiałe wrony i kawki i czekały pogody. Drogę przepierzały zaspy, porywisty wiatr smagał twarz, wyciskał łzy spod powiek. Horyzont był zamglony. Góry opatulał biały kożuch, lód pokrywał szerokie rzeki. Dziki zwierz opuścił leśne jary i wrzosowiska, grasował jak zbój na drogach. Niesporo, niewesoło szło się dziewczynie. Trudno się dziwić, że przeciągała się droga. Elżbietka opuściła dom z początkiem grudnia, styczeń miał się ku schyłkowi, a rzeki i góry wciąż były przed nią. Dołożyła jeszcze połowę lutego, zanim dotarła na brzeg ostatniej rzeki pełnej wydm śnieżnych i przerębli. Wsparta o pień wierzby dyszała ciężko. Osłabiły ją do kresu trudy podróży, niedostatki. Jabłonie i grusze dawno pozbyły się owoców, leśne jagody zdzio-bało głodne ptactwo. Często skórka wyschniętego razowca starczyć musiała za posiłek. Martwiła się, jak daleko jeszcze do źródła, gdy posłyszała skrzypot buciorów w zmarzniętym śniegu. Obejrzała się niespokojnie. Mało przetartą ścieżką kroczył rybak, topór niósł na ramieniu, sieć na drugim. Sople lodu wisiały u jego wąsów, jak nie przymierzając u słomianego okapu. — Gdzież to, gdzie, wędrownicz-ko? — rybiarz pozdrowił grzecznie Żabie Oczko. — Do źródła życia — wyznała. — Pewnie daleko jeszcze? — Daleko, a może i niedaleko — uśmiechnął się. — Zależy jak dla kogo... \ 80 ł — Krzepkie mam nogi jeszcze, krzepKie... — Nie o nogi chodzi — zaprzeczył. — Były tu dwie panny przed tobą, dotarły do źródła, ale nie zaczerpnęły wody. Wróciły niestety z próżnymi dzbanami. — Siostry! — wyrwało jej się z ust mimo woli. — Kachna i Zochna! — Nie wiem, jak im było na miano, nie zaglądałem im do metryk — wzruszył ramionami. — Więc jednak osiągnęły źródło — myślała głośno. — Co im przeszkodziło w nabraniu wody? — Zajdziesz na miejsce, to się dowiesz — wykręcił się od odpowiedzi. — Może upiór, a może ich samolubne serce. 81 Skubnął garścią wąsiska, brzęknął siekierą, polazł nad rzekę. Nawet nie wysłuchał zapewnień dziewczęcych o gotowości ofiary. Stary był, doświadczony, niejednego nasłuchał się w życiu. Wolał czyny od słów. Porzuciła brzeg rzeki wieczorem, a o świcie stanęła u źródła. Biło strzeliście w górę, czyste jak powietrze, nasycone promiennością poranka. Mża, którą rozpryskiwało w pióropusz, odurzała najmocniejszym aromatem. „Wilgotny zapach, co wypełnia me płuca — myślała Elżbietka — działa jak lek najskuteczniejszy. Przywraca rześkość mięśniom, uśmiech obliczu. Jakżeż szybko musi powracać życie, kiedy chore usta zamoczą się w źródlanych chłodach!" Wyszeptała prawie modlitewnie: Źródło życia! Do cię w gości szłam — noc, ziąb czy pustka szczera. Daj zaczerpnąć z twej hojności, ulecz ojca, co umiera! Schyliła się nad sadzawką, chciała zanurzyć dzban w głębinie. Nie zdążyła. Zakotłowała, zwełniła się toń i z jej czeluści wychynął zielony jak wodorosty, nieforemny łeb wodnika. Wodnik miał twarz obrzękłą, wyłupiaste oczy, lepkie spojrzenie. Nos jego przypominał kłącze kosaćca, wargi zapożyczył żywcem od suma. Podpłynął do brzegu, długachny, brzydki jak tryton i zarechotał niemile: Wodę życia znajdziesz w dzbanie; gdy obiecasz mi kochanie. Żoną bądź! Bez tej poręki nie wyzwolisz ojca z męki. Na moment odraza, wstręt wypełniły serce dziewczyny. Przemogła się przecież. Tak bardzo kochała ojca. Poza tym wodnik patrzał tak żałośnie. Opanowała się, ubrała twarz w uśmiech, skinęła główką: — Zostanę twoją żoną. Dziś lub kiedy zechcesz. Tylko nie broń lekarstwa ojczulkowi. — Naczerp i pełny dzban, choć tam jedna kropla wystarczy — ucieszył się wodnik. — Wracaj do domu, nie zwlekaj. Źle, bardzo źle z ojcem. W pierwszy wieczór po twoim powrocie zakołaczę do drzwi sieni. Czekaj na mnie! Zamełła się, zamłynkowała fala. Zaprzepaścił się wodnik w głębinie. Eiżbie-tka nabrała szybko wody życia do dzbana. Bez wytchnienia pędziła z powrotem. Nie nocowała w gospodach, nie wstępowała do izb za jadłem. Siły, które były u kresu, odradzały się w niej, ilekroć umaczała wargi w dzbanie. Wokół niej szalały zadymki, wicher tarmosił drzewa. Nie miał mocy nad nią. W niespełna miesiąc stanęła u wezgłowia chorego ojca. Prawdę mówił utoplec, ledwo iskierka życia tliła się w jego ciele. Tydzień, dwa później, a nie znalazłaby go już pośród żywych. Wbiegła do izby, podłożyła ramię pod siwą głowę. Uniosła chorego nad poduszki. Napoiła wqdą_ze źródła. Jeszcze nie odeszła od łoża, a już dźwignął się z pościeli. Wnet zaczął chodzić po izbie, żartować, zdawało się — nie chorował nigdy. Potężna, czarodziejska była woda życia. Na całym świecie nie znalazłbyś leku skuteczniejszego od niej. Żabie Oczko czuła ogromną wdzięczność do wodnego potwora, że, pozwolił jej zaczerpnąć ze źródła, że smutnemu domowi przywrócił radość. Zmierzchało się, szarówkowe cienie sadowiły się w kątach. Ojciec, Kachna i Zochna udali się na spoczynek. Elżbiet-ka nie kładła się jeszcze. Zaplotła warkocze, wetknęła we włosy gałązkę mirtu. Włożyła najładniejszą sukienkę, Wyjmowała ją ze skrzyni jedynie w raz--doroczne uroczystości i święta. Siostry leżąc na łóżkach obserwowały spod nie domkniętych powiek, co robi. W głowach ich kłębiły się domysły. — Stroi się, jak gdyby do ślubu. Czeka na kogoś? Zatupotały nogi za oknami, zakołatało coś we drzwi sieni. Usłyszały głos podobny do głosu kolędników: Turu, iuru, tur u, iła, otvsórzże mi, moja miła; bości-ć mnie ty ślubowała kiedyś wodziczkę ze studzienki brała. Elżbietka podniosła się z ławy. Otwarła drzwi z bijącym sercem. Na progu stał kloc drzewny, oilizły, mokry, t taki, jakie wydobywa się niekiedy z dna rzeki albo stawu. Siostry wybuchnęły śmiechem. Ale Żabie Oczko nie stropiła się bynajmniej. Objęła serdecznie kloc ramionami i zaniosła do izby. Postawiła obok ławy na podłodze. Jeszcze trzymała go w ramionach, gdy poczuła — czarny zmurszały kloc zmienia kształt, zaokrągla się w ludzką postać, rozgałęzia się w głowę, w ręce, w nogi. Uśmiecha się do niej smagła, urodziwa twarz młodzieńcza, oczy księ-życowieją pod sklepistymi brwiami. Promienieje z tych oczu wdzięczność, oddanie, miłość, która nie zna granic. — Najmilsza! — szept wyrwał się z warg wodnika. — Wieki czekałem na tę chwilę. — Kochany! — odpowiedziała ciepło. Usiedli na ławie pod oknem, przytulili się do siebie. Nic nie mówiąc trwali tak długie kwadranse. Za oknami świeciły gwiazdy, i siostry, które wybałuszyły oczy z ciekawości, wyczytały szczęście w twarzach kochanków. — Urodziwy. Bardzo urodziwy — szepnęła Kachna do Zochny. — We snach nie zwidują się tacy. — Mało że urodziwy. Piękny! — szepnęła Zochna z zazdrością. Podpatrywały spoza poduszek, co robi tych dwoje przy okiennej framudze. Fukały gniewnie nosami, kokosiły się w pościeli jak kury w gnieździe. Nie spłoszyło to szczęścia w tamtych. Dopiero gdy stary zegar ścienny, co wisiał w zagaci pieca, wydzwonił północną godzinę, wodnik podniósł się do wyjścia. — Wracam do sadzawki — wes-. tchnął smutnie. —• Jutro zjawię się znowu. Uczuła, że rozwiewa się w jej objęciu, niknie. Po chwili była sama przy oknie. Nie oglądała się na siostry, rozebrała się cichutko, położyła do łóżka. Zasnęła z głową pełną marzeń. Kachna i Zochna nie mogły zasnąć. Zazdrość odpędziła sen od wezgłowi ich łóżek. Medytowały, radziły, jak Elżbietce popsować szczęście. Ojciec spał w drugiej izbie, nie widział, nie słyszał, co się działo w nocy. Rzekła średnia do najstarszej: — Tyleśmy się natrudziły co Żabie Oczko. Dlaczego więc najmłodszej łaska ojca, miłość kochanka. Trzeba odegnać od Elżbietki szczęście. — Łatwo rzec. Jak to zrobić? — Znam sposób, jak odebrać dziewczynie galanka. Zdradziła mi sekret ciotka znachorka. — Powiedz! — Oparzymy go cmentarnym zielem. Nie masz nad ziele czaru... Nazajutrz, ledwo podniosły^ię z łóżka, pobiegły na cmentarz, narwały pokrzywy, co rosła na grobie samobójcy, związały w naręcze, przyniosły po kryjomu do chaty. Schowały za nagłownicę łóżka. Gdy się zmierzchło, jak gdyby nigdy nic położyły się spać. Żabie Oczko stroiła się przy oknie. Zastukały drewniane kroki na zewnątrz chaty, wodnik — stróż źródła — przybył znowu w odwiedziny. Siostry usłyszały głos nabrzmiały serdeczną prośbą: Turu, turu, turu, iła, otwórzże mi, moja mila; bości-ć mnie ty ślubowała kiedyś wodziczkę ze studzienki brała. Żabie Oczko już była przy drzwiach. Otwarła je na oścież, objęła czarny, oślizły kloc ramionami. Ledwie to zrobiła, kloc zmienił się w urodziwego młodzieńca. Na to właśnie czekały niedobre siostry. Wyskoczyły z łóżek z garściami potępieńczego ziela. Obrzuciły nimi 83 twarz, ręce wodnika, nie spodziewającego się tej złośliwości. Zaskwierczała osmalona skóra, jęknął chłopak, zasłonił twarz dłońmi. Żabie Oczko załamała ręce w rozpaczy. Łzawymi oczami patrzyła to na chłopca, to na siostry. Młody szpetniał w oczach, postać jego wykręcał grymas bólu. Siostry, z rękami na biodrach, stały na środku izby i chichotały szyderczo. W ich twarzach, w ich postaciach kryło się coś, co przypominało zachowanie się czarownic. — Każdy ma prawo do szczęścia — syczały zawistnie jak żmije. — My nawet więcej, bośmy przecież wiekowsze od ciebie... — Nie walczyłyście o to szczęście — rozpłakała się Żabie Oczko. — Pragnęłyście je posiąść bez ofiary. Wodnik odezwał się żałośnie: — Moja czarnoksięska niewola — bo w niewoli żyłem — dzięki twej miłości, Elżbietko, miała trwać jeszcze tylko siedem dni. Potem złączylibyśmy się już na zawsze. Zawistne siostry poparzyły moją twarz cmentarnymi pokrzywami, znowu narzuciły jej rysy wodnego potwora. Zamiast siedmiu dni, siedem lat muszę jeszcze przebywać w tej postaci, zanim czar ostatecznie wykruszy się ze mnie. Odpiął złoty pas, który nosił na biodrach, podał dziewczynie: — Noś go i strzeż w dzień i w nocy. W porze, gdy stanie się za ciasny dla twej kibici, opuść dom i szukaj mnie w świecie. Możesz przyspieszyć me wy-zwoliny... Powiedział i już go nie było. Jeszcze czuła na swych wargach ciepło jego pocałunku. Wyjrzała tęsknie za próg, może trafi na jakiś ślad. Cień zasnuwał sady, księżycowe światło marło na niebie. Ostatnie promienie odbijały się w złocistym pasie, który trzymała w palcach. Opasała pas wokół bioder, wróciła do izby. Siostry kładły się właśnie do łóżek. Nie spojrzała na nie, sama położyła się na pościeli. Myślała o szczęściu, które straciła, o szlaku, który znowu będzie musiała przebyć, żeby połączyć się z ukochanym. Trudnym, uciążliwym szlaku, może uciążliwszym, niźli ten, co ją zawiódł kiedyś do źródła. Dni upływały nierówno, jeden prędzej, drugi niesporzej. Zależnie od tego, ile tęsknoty za ukochanym mieściły w sobie. Sprzątała izby, pasła krowy, krzątała się z sierpem i grabiami na polu. Ojciec wodził za nią rozkocha-nymi oczami, siostry śledziły z niechęcią. Choć przeszkodziły jej w szczęściu, bały się, że szczęście to odzyska któregoś dnia. Złoty pas, przebłyski w oczach zdawały się być jego zapowiedzią. Elżbietka dojrzewała, rosła. Złoty pas coraz ciaśniej opinał jej kibić. Któregoś ranka dopiął się z trudem. Wtedy pojęła: pora wybrać się na poszukiwanie utraconego kochanka. Tęskniła do tej chwili jak stokroć do słonka. Stanęła przed ojcem. Po jej policzkach ciekły łzy. — Żegnaj, staruszku — ucałowała dłoń zgrzybiałą. — Żegnajcie, siostry. Wasza złość wypędza mnie w świat, lecz nie mam żalu. Kto wie, jakie przygody czyhają na mnie w wędrówce. — Wracaj rychło — rozpłakał się ojciec. — Będę siedział na progu sieni i wyglądał. Siostry milczały. Wiosna dźwigała się po zimie. Kaczeńce płowiały nad strumykami, fiołki, zawilce i przylaszczki zakwitały na krawędziach zagajników i lasów. Czaple i bociany wałęsały się po mokradłach, pasterze wyganiali bydło na świeżą zieleń. Gwar pracy wypełniał chaty, podwórca, niwy. 84 ~~ i 1 r się Ka- na -aple .....fach, »ieżą J 84 Żabie Oczko szła z zawiniątkiem pod pachą. Zazdrościła drzewom kwiatów, ptakom pieśni, ludziom krzątaniny. Gdyby miała chłopca przy sobie i ona kraśniałaby radością. To tak przyjemnie brnąć przez życie, kiedy serce bije przy sercu. Droga, jak ogromna rzeka, dłużyła się, rozgałęziała. Raz wzdymała się w trakt szeroki, drugi raz zwężała się w ścieżkę. Siedem gór, dziesięć wód zostało z wolna za plecami wędrowniczki. Zostało pewnie i czarodziejskie źródło lub może dojście do niego trudniejsze było teraz, odleglejsze. „Szukaj mnie w świecie" — radził chłopiec, zanim przepadł bez śladu. Niewyraźna to była wskazówka. Szła więc jak po omacku dalej i dalej, w obce strony, pomiędzy obcych ludzi. Tygodnie przetaczały się żmudnie, zacierała się rachuba czasu. Księżyc zmieniał kwadry, raz gorzał wśród gwiazd jak srebrny rożek, z kolei jak wieko dzieży złamane na połówki, w końcu jak obsypany szafranem kołacz weselny. Przyszło jej nagle na myśl, czy też nie zabłądziła w tej włóczędze na oślep. Usiadła na skarpie, pod okapem czarnej brzozy. Spytała cicho: — Użal się nad dziewczyną, powiedz, powiedz, brzezino, gdzie mój zaczarowany chłopiec przebywa? Brzoza zaszeleściła: — Rosnę w dolinie, ledwo skrawek świata widzę przed sobą. Listek mój nie dalej doleci, niż dotoczy się kamień. Spytaj słońca, ono chadza wysoko. Przemierza codziennie niebo, ogarnia świat szerokim spojrzeniem. Zechce, wskaże ci drogę. Żabie Oczko podziękowała za radę. Szła, ogromny pagór załysiał przed nią na zakręcie. Wspięła się na jego szczyt. •Słońce stromiało nad pagórem, przyglądało się ziemi. 85 Żabie Oczko dygnęła pięknie jasnemu władcy przestworzy. Wzniosła ręce w dziewczęcej prośbie: — Powiedz, jasne słoneczko — szeptała — powiedz, proszę, gdzie mój chłopiec przebywa? Złe uroki ktoś rzucił na niego, więzienie mu mieszkaniem. Czeka wybawienia, a trafić nie mogę. Słońce wsparło się złocistymi promieniami na jej włosach. Rzekło uprzejmie: — Ogarniam ja wiele z mych wyżyn, Elżbietko. Więcej niż ludzkie oczy, niżeli szczyt skalny, niźli obłok-włóczę-ga. Przypatruję się i twoim krokom, niebogo... Nie jestem przecież w mocy wskazać ci miejsca, gdzie ukrywa się twój miły. Nie ma go w moim dziennym królestwie. Widać w państwie nocy pędzi żywot. Spytaj księżyca, on ci powie. Pokłoniła się Żabie Oczko słońcu za wskazówki, wybrała się w dalszą drogę. Szła przez cały dzień aż do wieczora. Księżyc wzbił się już nad lasy, kiedy przystanęła znużona. Wyciągnęła ręce błagalnie. — Miesiącu, srebrny miesiącu — prosi — wyjaw, gdzie mój chłopiec przebywa. Czy w górach wysokich, czy w przepaściach głębokich? Czy w chacie na kurzych nóżkach, czy w zamku strzelistym? Wyjaw, proszę, srebrny miesiącu! Księżyc łypnął oczami przyjaźnie. Był w dobrym humorze, bo właśnie osiągnął pełnię. Odezwał się z wysoka: — Widzę ja, Żabie Oczko, widzę świata kawał niemały. Całe mroczne królestwo nocy mam pod sobą. I twoją wierność dziewczęcą widzę, i to jak ją obnosisz po gościńcach w poszukiwaniu kochanego. Nic pewnego jednak wskazać ci nie mogę. Tam, gdzie sięgam spojrzeniem, nie ma twojego galanka. Może przebywa w podziemiu? Pokłoniła się wędrowniczka srebrnemu księżycowi, podziękowała za radę. Przeprosiła, że śmiała fatygować. Udała się w dalszą drogę. Szła coraz wolniej, siły opadały z niej jak listki z jesiennego drzewa. Smutek, że nie znajdzie miłego, coraz korzeniściej sadowił się w sercu. Skądże • miała czerpać radość? Nawet słońce i księżyc nie znały kryjówki strażnika źródła. Kogo spytać, jak pokrzepić siły nadzieją? Wiatr smagał kurzem w dziewczęce oczy, brykał, swawolił. Tarmosił odzież, hamował rozpęd. Zatrzymał się na chwilę przy Żabim Oczku. — Dokądże to, miła wędrowniczko? — spytał. — Idę i szukam mego chłopca. Złe czary więżą go w swojej mocy. Nawet słońce i księżyc nie znają jego kryjówki. Nie słyszałeś przypadkiem o niej? — Słyszałem, oczywiście, że słyszałem. Słońce i księżyc tyle wiedzą, co widzą. A ja, jeśli trzeba, zaglądnę i do mysiej dziury. Nie ma schowka, gdzie-bym nosa nie wścibił... — To prawda. Grałeś nieraz w szparach ojcowskiej chaty jak świerszcz. Kominowi nie przepuściłeś. — Sama widzisz... A o chłopaka się nie martw. Mieszka niedaleko stąd, w sadzawce, która mieści się w podziemnym pałacu... Byłaś tam kiedyś, chociaż inną zdążałaś drogą... — Źródło życia — domyśliła się. — Właśnie. Źródło życia na stoku pagóra... Wiedźma, żabia królowa, zaklęła królewicza w wodnika, sama zagarnęła jego królestwo. Będzie więzić go tak długo, póki nie zgodzi się zostać jej mężem. Może się już zgodził... Spiesz się. Wiatr powiedział, co wiedział, zatrzepotał skrzydłami i już go nie było. Zostawił tuman kurzu na drodze. Zostawił także lęk w sercu biednej dziewczyny. Szła, ścieżka wyginała się jak obłąk, zakręty mnożyły się co krok. Widziało jej się, że nie zdąża naprzód, lecz kołuje, łącz krąży. Czuła się jak człowiek, który zabłądził w gęstym lesie. W końcu pagór wyłonił się spoza zakrętu, a na tym pagórze zamek o wieżycach jakby z zieleni. Rzekłbyś — bluszcze i dzikie wino opięły się na jego basztach, murach i ścianach, zakryły oczom ciekawych. Tworzyły jakby pokrowiec. Żabie Oczko zrozumiała, dlaczego słońce i księżyc nie znały kryjówki jej chłopca. Światło nie przebijało gąszczy, zatrzymywało się na liściach, na czubach drzew ciżbiących się w mroczną puszczę. O przepenetro-waniu komnat i korytarzy nie mogło być mowy. Skierowała kroki w aleję parku. Zgłosiła się do pałacowego ogrodnika. Niby, że służby szuka. Zna się na owocach, na warzywach, kwiatach. Ogrodnik potrzebował właśnie pomocnika. Stary był, samotny. Nie był w stanie wydoleć robocie. Przyjął Elżbietkę bez spytek, wyznaczył pokoik, zapewnił wikt. Rad był jej odwiedzinom. Nie zdradziła przed nim nazwiska, prosiła, by ją mianował Żabim Oczkiem. Nawet mu się to spodobało. Tyle nie-zabudkowego kwiecia rosło nad strumieniami w parku. Nie zaszkodzi, gdy ogrodniczka nosić będzie ich imię. Pracowała pilnie. Pieliła grządki, przycinała róże, grabiła zeschłe listowie i chwasty. Dwoiła się w robotności, nie dziwota więc, że rychło podbiła serce starego. Wyręczał się nią chętnie,' zaprzyjaźnili się oboje. Obserwowała go ukradkiem i widziała, że mu coś doskwiera. Spytała szarówką, czemu smutny. Zwierzył się szeptem. Pana dawnego stracił, królewicza dobrego, jego miejsce zajęła pani przewrotna brzydkiej urody. Czarami się para, z żabami gada i trytonami. Wiedźma-władczyni. 86 Umilkł, bał się, że powiedział za dużo. Nie pytała więcej, wiedziała co najmniej tyle co on. Marzyła o chwili, kiedy znajdzie dostęp do zamku, zetknie się oko w oko z umiłowanym. Kruszyły się dni jak skały w słonku. Któregoś południa ogrodnik wezwał ją do siebie, gdy gracowała ścieżki w ogrodzie. Leżał w łóżku, niedomagał dziś bardziej niż kiedy indziej. Polecił, kiedy stanęła u wezgłowia: — Królowa życzy sobie niezapominajek do flakonów na stole. Sposobi ucztę zaręczynową. Narwij i zanieś do pałacu. Sam nie mogę jej obsłużyć, bo mnie w krzyżach drze. Cóż, starość nie wesele — uśmiechnął się. Zabiło serce w jej piersiach tak głośno, że się zlękła, czy starowina nie dosłyszy tego bicia. Narzuciła na siebie odświętniejszą sukienkę, przyczesała włosy. Pobiegła do ogrodu, żeby spełnić życzenie. Nażęła błękitnych kwiatów nad strumieniem, poniosła naręcz do zamku. Serce tłukło się coraz bardziej. Uśmiechała się, ale w głowie huczał lęk. Zbliżała się decydująca chwila. Żeby jeno udało się wszystko, żeby zła królowa nie wyczytała w jej oczach, co zamierza i skąd przychodzi. Minęła podziemną bramę zamczyska, weszła na podziemny korytarz. Zapuściła się w głąb po schodach. Schody wyścielały kobierce z wodorostów, z balustrady patrzyły na nią zielone ślepia bazyliszków i traszek. Nie zwracała na nie uwagi. Tak weszła do ogromnej sali, największej w całym pałacu. Nie było w niej witraży, żyrandole— kraby zwisały z pułapu, łyskały ślepiami, zastępowały światło słońca. W środku tej sali znajdowała się okrągła sadzawka. Nenufary kwitły na jej wodzie, lilie, fontanna biła w górę tęczą kolorów. Wzdłuż poręczy, co okalała sadzawkę, na podwyższeniu stały 87 stoły w kształcie żółwich skorup, na nich zaś talerze i wazy ze złotych, srebrnych i kryształowych muszli. Lichtarze w kształcie grzybieni, flakony podobne do kosaćców. Na tronie, rzeźbionym z korali i perłowej macicy, siedziała pani. zamku, brzydka, lecz urzekająco strojna. Miała suknię utkaną z zielonej wody, płaszcz z wody niebieskiej, koronę na głowie z podwodnych kamieni i rybiej łuski. W ręce trzymała berło z rybiej ości. — Jakaż ona bogata! — pomyślała Żabie Oczko. — Czymże przy niej ja wiejska dziewczyna? Kopciuszkiem, firletką wśród storczyków. Spojrzała przelotnie na władczynię. Całym sercem, wszystkimi zmysłami rwała się do sadzawki. Wpatrywała się w zieleń głębiny, oczekiwała pojawienia się podwodnego potwora. Była na pół żywa z przejęcia. Bała się, że wodnik nie wychynie z toni. czuła na plecach świdrujące spojrzenie władczyni-wiedź-my. Jeden nierozważny krok, jeden gest mógł przekreślić wszystko. A wtedy wieczna niewola dla niej, dla jej chłopca poniewolne zaślubiny. Wychynął wodnik z topieli, brzydki, obrzękły,' więcej podobny do suma niż do człowieka. Odrażający samym wyglądem. Ujrzał Żabie Oczko nad sadzawką, poznał po złotym pasie na biodrach. Nie wahał się, jednym nagłym rzutem płetw znalazł się błyskawicznie przy brzegu. —- Żabie Oczko! — zarechotał. — Nie zabaczyłaś o mnie! — Jestem! — krzyknęła radośnie. — Miłuję cię zawsze jednako. Wyciągnęła do niego ramiona, lecz nie zdążyła przytulić. Jak złamana gałąź zwaliła się na balustradę. To złe spojrzenie królowej-jędzy podcięło jej nogi, pozbawiło przytomności. Nie wyrwało z niej życia. Pierwej, nim podziałał czar wiedźmy, inny czar, czar miłości przejawił się w skutecznej potędze. Elżbietka wypowiedziała przecież słowo: „miłuję". Wodnik odzyskał kształt człowieka, odpiął złoty pas z bioder dziewczyny i zarzucił na szyję wiedźmy, zanim ta zdołała dotknąć śmiercionośnym berłem zemdlonej. Zahuczało, zagrzmiało, jak gdyby burza wtoczyła się naraz we wnętrze góry. Krzyknęła rozpaczliwie królowa. Zachwiał się podziemny zamek, chlupotnęła woda do spodka... Kiedy Żabie Oczko otwarła oczy, leżała na bogatym łożu w komnacie. U wezgłowia łoża siedział urodziwy chłopiec w królewskim stroju i spoglądał z troską w jej twarz. Dalej, u drzwi gromada dworzan czekała w milczeniu na rozkazy. Szmer radości przebiegł po sali, gdy dziewczyna usiadła na pościeli. Chłopiec ujął jej rękę w swoje dłonie. — Nie lękaj się, nabierz odwagi! Przepadł na zawsze koszmar, który unieszczęśliwiał mnie i ciebie. Wróciła do podziemnego państwa królowa żab i już nigdy nie zaszkodzi ludziom... — Co będzie ze mną? — spytała nieśmiało. — Nie dorosłam do królewskiego zbytku. — Przerosłaś ten zbytek poświęceniem, czystą miłością, dzielnym sercem. Pobierzemy się i odtąd będziemy rządzić rozumnie. Niejednego nauczę się od ciebie... Zdziwili się niemało mieszkańcy wioski, gdy w jakiś czas potem poszóstna kareta stanęła przed chatą ojca Kachny i Zochny. To królewicz przysłał brykę, żeby ojciec mógł spędzić starość przy boku Żabiego Oczka. Kachna i Zochna pozostały na ojcowiźnie. 88 Naralka-mądralka Pagórki trzymały się sąsiedzko siebie jak bliźnięta i jednaką miały urodę: zieleń świerków i leszczyn, obłoki lub słonko nad owalnymi grzbietami, u stóp szeleszczące kryształy Olzy. Śpiew skowronka, który fruwał pod tą czy tamtą połacią nieba, rozsypując beztrosko nuty jak pszenne ziarna w koleiny i bruzdy. Ozimą i jarą ruń na stajaniach, kiedy wiatr-psotnik nawiewał jesieni i wiosen na pola, łany złote i szade od kłosów w lata ociężałe dosytością. I biele, niepokalane biele śniegów w grudniowe i lutowe zadymki. Ale w domostwach, ugrzęzłych fundamentami w pagórkowe garby, trudno było dopatrzyć się bliźniaczej przyjaźni i podobieństwa. I w domostwach, i pośród gospodarzy tych domostw. Ten jeden dom wspinał się piętrem ponad rosochate wierzchoły jabłoni, bielał tynkowanymi ścianami, czerwieniał spadzistym dachem, dookoła zaś jego węgłów biegł płot ciosany z gładkich tarcic i kamiennych słupków. Okna zieleniały futrynami, światło dnia bez urazy odbijało w ich szybach swoje diamentowe smugi. Nad furtą, malowaną w zielone esy-floresy, stromiały dwa modrzewie, po poprzeczce czołgał się bluszcz dygocąc listkami przy lada przelocie owadów. W sadzie, co schodził drzewostanem aż do krawędzi olzianego brzegu, ciżbiły się dwa tuziny pszczelich uli. Bocian siedział na szerokim gnieździe lipy, asystującej stodolnym wrotom, i niby strażnik okrzykiwał czujnym klekotaniem dostatnie kmiece dzierżawy. Gubiły się one opadając w dół aż gdzieś u skłonu horyzontu. Ten drugi dom, dom z pagórka--sąsiada, nie wspinał się piętrem, nie bielał tynkiem, nie czerwieniał dachówkami. Niepokaźny był, parterowy, schylony ku przodowi dachem, jak gdyby woda, co ściekała ku rzece w ulewy, podmyła jego na pół zmurszałe już przy-ciesie. Nie ogradzał go płot, bo i trudno byłoby nazwać płotem tych kilka rozchwianych kołków, tych kilka witek z wikliny, poprzerastanych już jaskółczym zielem i pokrzywą. W oknach nie wszędzie były szyby, szkła dwóch czy trzech zastąpiły deszczułki, wyłowione chyba z fal rzeki, ostrugane do gładka heblem. Na dachu jeżyła się strzecha, wiatr gził się, baraszkował w kiczarach. Zamiast lipy z gniazdem bocianim, sterczała u furty rozszczepiona piorunem, na pół umarła już topola. Ledwo kilka jabłoni i grusz udawało sad, samotny ul przytulał się do listków jaśminu i nie czynił pasieki, jak jedna jaskółka nie czyni wiosny. Staja żyta, składy ziemniaków, ugór, bogaty w rzeżuchy, jaskry i firletki, to było wszystko, co nazwać by można gospodarstwem. I gospodarze tak się honorzyli, jak ich zagrody. Jeden zamożniś, odcho-walec, drugi chuderlawiec, dziadyga. Wiadomo: taki pan, jaki kram... Żebyż chociaż zgoda przyjaźniła się z nimi. Zwyczajna sąsiedzka zgoda. Ale właśnie o nią było najtrudniej. Włożysz ogień do wody — syczy, bulgota. Zetkniesz tamtych ze sobą — już się 89 czupurzą: Chur-chur, hau, hau — jak dwa psiaki. A przecież ludźmi byli, nie zwierzakami i nie kły mieli i pazury, ale zęby i paznokcie. Tyle że i zębami i paznokciami można dokuczać, jeśli się nienawiść zagnieździ w sercach. W ich sercach gnieździła się od lat. Gorzej — jak chwast-pasożyt zapuściła korzenie, że nie wyrwać, nie wypłewić. Sprzerastała myśli i słowa. Poprzerastała czyny. Paździora Wawrzek, ten uboższy — mniej miał sił do u jadaczki, bo i na zdrowiu niedomagał. Paździora Jakub, ten bogacz — aż pęczniał od złych humorów. Sam widok sąsiada wyprowadzał go z równowagi. Przerywał orkę czy kośbę, groził pięściami. Wygadywał co ślina na język przyniosła, co żółć podsunęła usłużnie. Wiatr przycichał, ludziska przyspieszali kroku idąc drogą, gdy się rozkrzyczał. Trawy kuliły się do darni, bo je złe wyrazy smagały jaX graó lipcowy. Ptaki cicMy... Gardłował: — Zapaskudził dziadowską zagrodą krajobraz, życie mi skraca. Sześćdziesiątki nie mam, a wyglądam na osiemdziesiąt. Wawrzyniec działa na mnie • jak trucizna. — Przecie ci znowu tak nie zawadza — próbowała perswazji żona. — Siedzi cicho, jak mysz pod miotłą. Z pola, ze ślepiów schodzi, ledwo się zjawisz. .. — Lżej by mi było, gdyby się odgryzał, gdyby klął... Może dogadałbym się z nim łacniej. A on w milczka coraz 'więcej się zmienia, pomrukami zbywa... Jak kocur! — Nie z Bogiem tak się wadzić... Nie jeno sąsiad ale i krewniak. — Dziesiąta woda po kisielu... — Dziesiąta czy nie dziesiąta, za-wszeć z tego samego pnia... Dziadaście mieli jednego... Oba pagórki były w jego władaniu... — Teraz każdy rządzi z osobna, każdy dla siebie kmieciem. — Wolność Tomku... — Wolność? Rzeknij raczej — niewola! Do gęby nie ma co włożyć, przy wietrze wierci się na pościeli w lęku, bo mu krokwie skrzypią nad głową. Lada chwila gotowe przychocholić na śmierć... — Zaceń więcej, prędzej da się znęcić i sprzeda? __Aż poczerwieniał na gębie jak indor. — Wyobrażasz sobie, niemądra, że talarami ten dziadowski zychel wyścielę? Dukaty ćwiercią będę mierzył? Jak za dwór? — Sąsiedztwo spać ci nie daje... — Przyjdzie taki dzień, że się wyśpię za wszystkie czasy. Że wykurzę z ojcowizny jak pszczoły z ula. Jakem Kuba Paździora... Splunął w kierunku Wawrzkowego pagórka. Słońce zachodziło właśnie za niego. Cienie drzew sięgały za miedzę. — Powiadasz - spokojniej już ozwał się do żony — żeby drożej... Bom to ceny nie podniósł raz i drugi? Inny i połowy by nie dał... No i słusznie. Spojrzeć na żytka i jeczmiona, na płacz się zbiera. Albo i na śmiech. Tak zabiedzić pole, tak wyjałowić. Jakby Wawrzek nie- z chłopów się wywodził, jeno z miejskich drapichrustów. Z takich, co to jeno laseczkę w garść i hajdu po ulicach w spacerowaniu... He, he, dałbym złote, niechby się wyniósł, niechby spacerował z łaską jak tamci... Zmarnieje na dziadowiznie a nie ustąpi. I jak się tu nie złościć, nie pomstować! Marzył na głos. — Objąć tak wspólną gospodarką oba pagóry, przejąć dla siebie na wyłączność. Nie padałby z Wawrzkowych wiązów cień na moje pole. Drzewa bym wykarczował, ruderę rozwłóczył końmi. Hamany takie, że zawadzisz łańcuchem o węgieł, śmigniesz batem — a rozniosą I 90 i jak wiecheć słomy... Stoi, zawadza, przesłania widok na wieś. Hej, mocny Boże! — załzawił się z chciwstwa. — Moja niwa obejmuje tamten pagór ramionami, wyciąga się jak Boża Męka. Na darmo... Było w tym, co rzekł, tyle żalu, że aż żona spojrzała czulej na niego. Z nie-chętnicy przedzierzgnęła się w sojuszniczkę. Powiedziała z urazą. . — Wawrzek by pofolgował, jeno córka się jeży. — Natalka? — Juścić. Ta mądralina. Wszyscy gadają we wsi, że jej ulega. — Syna dla niej nie chowam... Jak go ożenię, to w honornym rodzie, nie z dziadówką. — Jedynaczka! — roześmiała się wzgardliwie. — Nasz syn też jedynak — przypomniał, choć nie wątpił, że mówi o tym z żartobliwości, nie naprawdę. Wysoko dźwigała honor gazdostwa. I rada jak on przyjęłaby wiadomość o ustępstwie Wawrzyńca z ojcowizny. Dobrali się z Jakubem jak w korcu maku. Dziesięć wsi przewędruj w szukaniu, drugiej takiej pary nie znajdziesz. Usiedli na progu sieni, wodzili spojrzeniem po łanach zbóż. Urodziwe były i jakieś kolorowe w zachodzie. Przełamywał się lipiec na połowy, pszenica coraz niżej chyliła kłosy. Złote były, nasycone słońcem, jak gospodarz dobrobytem. Stały ciasno źdźbłami, głos przepiórek ledwo przebijał się przez ich gąszcze. A na Wawrzkowym stoku żytko chuderławe stało, chudziutkie. Lada podmuch kołysał źdźbłami. Jakby ziaren nie było w kłóskach. Przezierały .łysi-zny, deszcze spłukały z gruntu nawet tę odrobinę próchnicy, jaką rozrzucił na jesieni, przywlókłszy zagrabki z buczynowego lasku. Na plecach, nie w pół- 91 koszkach. Wóz miał, stał w drewutni, ale szkapy do niego brakło. Pozbył się jej dwa lata temu, bo uchować nie było z czego. Półkoszki spalił w zimie, gdy chwyciły zdradliwsze mrozy, a gajowy do lasu zagrodził drogę. — Nie będę już pomstował na Wa-wrzka — Jakub zdecydował się naraz. — Szkoda języka... — Co zrobisz? — zaciekawiła się. — Będę szkodził — splunął gniewnie. — Jak? — Dowiesz się w swoim czasie... Zechce się bronić, niech zaskarży... Zobaczymy, kto w sądzie wygra! W nocy, gdy wszyscy pokładli się do łóżek, wyprowadził kobyłę ze stajni, dosiadł oklep i przecwałował się na niej po staju Wawrzkowego zboża. Z domowników nikt nie widział, żona udawała, że śpi. W razie czego nie mogła przecież świadczyć przeciwko mężowi. Księżyc zaplątał się w fałdy obłoków, półmrok rozsypywał cienie po zboczach. Sowa się darła, w niedalekiej wiosce pies skowytał. Uderzył go złodziejaszek patykiem albo insze jakoweś nieszczęście na niego przyszło...? W przyczajonej pośród szuwarów Olzie pluskało się jakiesi-ćosi — pewnikiem topielec i chichotało do miesiączka. Kąpiel mu dobrze robiła, czy zły czyn Jakuba nastrajał tak radośnie? Może jedno i drugie. Wikliny opadały wiechami aż ku ziemi, nie chciały się przyglądać temu, co Jakub robi. Wstydziły się za ludzi. One same obywały się skrawkiem darniny, wystarczał im namuł rzeczny i kapka wody, którą korzeniami piły z rzeki. Człowiek wciąż pożądał, wciąż miał mało. Wytargałby z gardła kąsek bliźniemu i jeszcze by się nie nasycił. Dra-pieżniejszy się zdawał od lisa, jastrzębia, kuny, wydry. Te niszczyły życie, żeby zaspokoić głód, ludźmi powodowała zachłanność. Wikliny szeptały do siebie cicho, cichuteńko, żeby Jakub Paździora nie pochwycił szmeru uchem i nie wy-karczował ich z zemsty. „Niczego mu nie brakuje. Ma pole, zabudowania, złoto w skrzyni, stroje na żerdzi. Pszenny chlebuś jada jak rok długi. Nie tak, jak Wawrzek i Natal-ka, którym i razowca niekiedy braknie. Zwłaszcza gdy się przylisi przednówek. I wciąż mu mało. Po Wawrzkowe sięga jak zbój..." „Wywróciło mu w głowie bogactwo — wtrąciła swoje trzy grosze olszyna, która stromiej rosnąc więcej ogarniała zielonymi wierzchołami horyzontu. — Odjęła rozum chciwość..." „Oj, że odjęła to odjęła — rozchwiały się witki wierzbiny zgodnym chórem. — Onieprzytomnia go pragnienie gwałtu. Szelest śmignął po zielonych chabi-nach wzdłuż olziańskiego brzegu, powtarzał się jak westchnienie. Wałęsałby się nad falami, gdyby go nie spłoszył prostacki rechot topielca. Wodny mąż równie nieczuły był dla współczucia jak właściciel pagórka — Jakub Paździora. Ziemia była wyschnięta, jak to przed żniwami, kiedy nie nastręczą się deszcze. Kobyła cwałując wzniecała tumany kurzu. Kładło się ławą lichutkie żyto, gubiły kłosy źrałe już ziarno. Dla przepiórek czy kuropatw uczta, ale dla Wawrzka i jego córki niedola. I pomstowanie na krzywdę. Człap, człap, człap, człap — stąpała ciężko kobyła. Kolanami jak ostrzem kosy ścinała naręcze ździebeł. Co nie ścięła, przydeptała kopytami. Rychło małe staje na stoku przybrało wygląd rykowiska. Jakby jelenie skrzyknęły się tutaj w pogoni za jelenicami, jakby starły się w boju. Starły się w walce, wytarzały w rozkoszy. Jakub Paździora nie folgował kobyle. Oszołomił go żywioł niszczenia. Gniada zaznoiła się od potu, i jemu pot urosił śniade czoło, przecie nie przyhamował pędu. Bił w boki piętami, uździenicą łaskotał w kark. Wzbierające miesiącami urazy wyzwoliły się w nim na tę jedną nocną godzinę, zapanowały nad wolą niepodzielnie. Jak niedobry władca, nieskromiony hamulcami tyran. Tratował, marnotrawił, unicestwiał. Dopiero gdy księżyc wygrzebał się na niebo z mierzwy chmur, przyhamował kobyłę wędzidłami. Robiła bokami z zasapania. Nie tyle z powodu tej ganianiny, ile z tuszy. Godzina cwału wyżyłowała z niej siły. Paździora wjechał na łączkę, nie spiesząc się przekroczył mokradło, co rozgraniczało teren pagórków. Ze swojego już pola obejrzał się za siebie. W księżycu, co teraz gorzał jasno, Wawrzkowy łan żyta żałośnie odsłaniał swą klęskę. Więcej było na nim łysawych polan niżeli kęp kłosów. A i te, co stały, pochyliły się bardziej, widziało się: runą za swoimi siostrzycami na ziemię, roześciele je pokotem strach i rozpacz. Paździora muskał wąsa gestem zadowolenia. — To poskutkuje pewniej niż pyskowanie. Nie ja wypędzę Wawrzka z ojco^ wizny, wypędzi go głód! Powrócił do zagrody, uwiązał konia przy stajennym żłobie, z lubością położył się do łóżka. Chrapał dłużej niż miał zwyczaj, domownicy chodzili na palcach, żeby go nie obudzić. Wynieśli się do ogrodu i w pole. Wawrzyniec wstał wraz ze świtem, poganiał go przednówek, kosę miał wyklepaną już od tygodnia. Oczekiwała kośby wisząc w sieni na kołku. Szedł na staje, żeby je po raz ostatni obrzucić badawczym spojrzeniem, wykruszyć na dłoń ziarna z kłóska, spróbować ich twardości. Pora zapuścić ostrze kosy w źdźbła, czy przeczekać jeszcze te dwa-trzy dni aż kłosy wybieleją? 92 'osił ¦wał r.enicą auesiąca-na tę nad wład-tyran. iał. grzebał się *. przyha- Kobita bo- rowodu ^ cwału ^ nie ¦Mfendło, co K Ze swo-ia siebie, jasno, k odsłaniał - łysawych . te, co . działo się: na ziemię, i rozpacz. *. gestem za- j niż pysko--ika z ojco- konia ią położył niż miał na pal- nieśli się ze świtem, sę miał wy-Oczekiwała >łku. Szedł obrzucić »¦ ykruszyć na óbować ich ostrze kosy jeszcze te Wybieleją? Szedł miedzą, żytni łan leżał po drodze; ogarnął oczami spustoszenie. Dopiero jasny dzień ujawnił w pełni ogrom kieski. Wawrzek aż się zachwiał na nogach na ten widok. Nie wiedział — na swoim stoi, czy zabłądził? Obejrzał się na dom, odmierzył spojrzeniem odległość. Nie, nie zabłądził. Stał na swoim, własne oglądał straty. W nocy, gdy śnił pogodny sen o kośbie, przyszło zniszczenie. Tabun rozszalałych dzików rozgził się, wytarzał na jego krwawiźnie, żytni chleb zamienił w mierzwę, w omłot bezużyteczny. ..Boże, Boże! — dźwignął ramiona w górę jakby w urazie. — Com ci winien, że mnie tak straszliwie doświadczasz? Na palcach chodzę koło ludzi, pięści przeciw tobie nie wznoszę. Pacierzami zanudzam rano i wieczór, • Tyś taki? Śmierć mi głodową sposobisz?" Spostrzegł się, że bluźni, ognał złe myśli dłonią od czoła, jak gdyby płoszył muchy. Zawrócił z trudem odrywając oczy od kłosianego pobojowiska, i na przełaj zaczął biec ku domostwu. Nie dobiegł, na pół drogi krzyknął na córkę. W głosie jego ciżbiła się rozpacz, gorzał gniew. — Natalka! Natalka! Natalka wyprowadzała krowę z obory. Żywicielkę, co i karmiła mlekiem, i ciągnęła sochę, jeśli przyszły roboty. Właśnie ją wydoiła i zmartwiła się trochę, bo od czasu, jak bydlę przyjęło na siebie obowiązki konia, wyraźnie poskąpiło mleka. Nawet wiosenna trawa nie skutkowała, choć jej było pod dostatkiem. Natalka nie była leniem. Umiała o brzasku wybiec z łoktuszą* i sierpem na miedzę, zanurzyć się w wiklinę, wyżąć wszelakie zielne przysmaki i rzucić pod pysk miecznicy. łoktuszą — płachta — Stało się co? — dziewczyna puściła Kalinę między krzaki agrestu. Puściła się pędem naprzeciw ojcu. — Czego wy tak? Goni was kto? — Goni! Nieszczęście! — ojciec zatrzymał kroki. Pokazał ręką na pole. — Chodź-że i napaś oczy! Pospieszyli we dwoje, rychło stanęli przy żytnim łanie. Stary chrypiał nie tyle ze zmęczenia ile z jakowegoś pa-roksyzmu, co go tarmosił od wnętrza. Z gardła dobywało się rzężenie. — Wszystko na nic. Orka, siew, pielenie. Jednej miarki nie zbiorę z zagonów — jęczał. — Czemu dziki zwierz wybrał moje pole na spustoszenie, czemu nie potrudził się na sąsiedzkie? Tam i obficiej, i bardziej syto. Natalka w milczeniu schyliła się nad stratowanym łanem. Nie lubiła trajkotać bez zastanowienia. Długo myślała, zanim wypowiedziała zdanie. I teraz uparcie, pilnie przypatrywała się grudom. — To nie zwierz, tato, tańcował na stajaniu. Nie dzik ani nie jeleń... — Nie jeleń? — zdziwił się stary. — Nie! — powiedziała twardo córka. — Któż? — nawykł do jej sądów. — Sąsiad zza miedzy — pokazała głową na murowane domostwo. — Jakub Paździora... — On? — Chyba! Nie racice deptały kłosy ale kopyta. Podkute podkowami. Uklęknął na staju, załzawione oczy wbił w bryły. Patrzył i kołysał siwiejącym łbem. — Prawda! Wyraźnie odbijają się podkowy. To kobyła Jakuba hulała w nocy na moim polu. Na niej Jakub albo jego syn, lub parobek. Żeby no-żyska połamali! — zazemstował. Pragnienie porachunku rozpłomieniło mu policzki. Stratowany plon był dla niego jak bodziec. Nieprzytomny z żalu i złości popędził w kierunku pagórka. Jakby mu ubyło starości. W 92 93 — Zabiję! — chrypiał wysuwając żylaste pięścisko- przed siebie w niedobrej groźbie. — Zatłukę, jak tego zwierza! __ Natalka nie postąpiła krokiem. Wiedziała — nie daleko zabiegnie. Nieraz się tak rozpędzał i zawracał w pół drogi. Złość wzbierała w nim szybko ale i szybko opadała. Zawiodła się w rachubach tym razem. Nie zatrzymał się, raczej nabierał rozpędu, W koszuli, wypuszczonej zza portek, gnał na przełaj, jak wypierzony wielki ptak, jak strach na wróble. Na pół dziwaczny, na pół groźny. Zrozumiała, że się nie zatrzyma. Zlękła się-, •wpadnie, naiott Vatma, moie ¦prŁyid-zAe do teifl&i pomiędzy nim i Jakubem. Rezultat wyniknie tylko jeden — potarmoszą go, poszturchają, uszkodzą cieleśnie, bo przecie i cherlak, i sam przeciwko paru. Sam Jakub, chłop odchowały na dobrym wikcie i rosły jak przycieś dębowa, poradzi sobie z nim jedną ręką. Do klęski zbożanej dojdzie druga — kalectwo w domu. — Ociec! — krzyknęła, i głos jej przebił się przez powietrze jak strzała z łuku. — Ociec! — powtórzyła głośniej. Wtedy otrzeźwiał. Przyfolgował kroku, przystanął. Jeszcze oglądał się to w przód, to zasię w niezdecydowaniu, potem zawrócił i z pochyloną głową, ciężko człapał ku córce. Natalka działała na niego jak hamulec, jak magnes. Poddawał się jej woli, poskramiał w sobie opory. Jak krnąbrny chłopak, którego zwyciężał ktoś bardziej autorytatywny, bardziej mocny. Rozbroiła go perswazją. Nie było w tym, co radziła, kapitulacji. Było właściwe podejście. Mówiła. — Bijatyką nikt nigdy nie zdobędzie dla się szacunku. Nawet kiedy słuszność po jego stronie. Gryzą się "psy i koty, bo mają kły i pazury, nie powinni gryźć się ludzie. Mają mózgi, a w głowach jak w gniazdach lęgnąć się winny myśli. Piękniej jest zwyciężać na słowa niżeli na kije. I jakoś bardziej godne ludzi... — Jakub zwycięża, bo mocny. Moje słowa jak płatki z jabłoni: lecą, odbijają się od ścian jego kamienicy. Dla mnie zostaje labiedzenie i bieda. — Nie będziemy od dzisiaj labie-dzić... — Jeno znosić udręczenia w pokorze? . — Nie! — Wstaniemy w nocy z łóżek, we dwoje stratujemy jego zboże? Po ciemku, jak on nam to zrobił... Odwołamy się do wyroku radnych. — A cóż tu radni pomogą? — nie pojmował Wawrzyniec. — Przyjdą, ocenią szkody, wyznaczą odszkodowanie. Takie jest gromadzkie prawo. — Żebyż to! Żebyż to! — westchnął Paździora-, któremu jeszcze nikt w życiu nie pomógł. — Prawda leży po naszej stronie i chyba tylko ślepy jej nie rozpozna — spędziła resztki wątpliwości z serca ojca. Pobiegła do gminy a przyppłudniem przyszedł woźny wójtowski, żeby Wa-wrzek fatygował się na miedzę, bo taksatorzy zjawią się za pół godziny. Podsołtys Jagoda i radny Brzym. Nawet sam wójt Haraburda obiecał się z wizytą, jeśli urzędowe sprawy nie staflą mu na przeszkodzie. Natalka triumfowała, Wawrzek patrzył na nią z podziwem. — Masz pomyślunek! A przecie dwudziestki jeszcze nie przekroczyłaś — chwalił, kiedy krzątała się wedle obiadu. — Pójdziesz ze mną? — Nie — odmówiła. — To wasza, gospodarska sprawa. Stosowna dla dorosłych. — Zaszczuje mnie, zahuka. Jęzor u niego obrotny jak kołowrót... 94 • głowach * „iny myśli. i atowa niżeli - - ludzi... . iv. Moje ^. odbijają Dla mnie t 'ożek, we te~ Po ciem- czciwsza. yeh. :a? — nie ¦ wyznaczą :-omadzkie westchnął kt w życiu .¦i) stronie - zpozna — ¦ : -erca ojca. południem i zęby Wa--iedzę, ho -• ' godziny. ; . m. Nawet e z wizytą, staną mu imfowała, dziwem, -zecie dwu-x: żyłaś — *edle obia- To wasza, • a dla do- a. Jęzor ót... Natalka zakołysała głową odmownie. Bardziej wierzyła w sprawiedliwość od ojca. Młodość nie zgasiła w niej ufności, nie przytępiły jej doświadczenia niedługiego jeszcze życia. Inaczej było u ojca. Poczłapał na miedzę. Na skraj stratowanego pola. Z daleka, ścieżką, co ac wiła po stoku, schodził dostojnie jego antagonista, Jakub Paździora. Nie sam. Towarzyszył mu syn i ktoś drugi. Wawrzek przyłożył dłoń do czoła, bo słonko ziało światłem prosto w jego twarz. Poznał — to kroczył naczelnik , grany Haraburda we własnej osobie. Kroczył, ręce trzymał w kieszeniach portek a Jakub machał, trzepotał swo-imi, jakby się naraz zamieniły w dwa ptaki. — Już się pokumali — mruknął Wawrzek i niewiara znowu chlusnęła w niego, niczym fala olziańska, kiedy ¦rzewali się przez brzegi. Mimo woli •fcejrzał się na swą zagrodę, jakby mamląd spodziewał się pokrzepienia. Może Natalka się rozmyśli i przybieg- Radni gminni — Jagoda i Brzym — mkze fatygowali^ się_od_gościńca. Wa-wnek poznał icn od razu, bo kon-¦astowali z sobą wzrostem. Brzym był dhigi jak żerdź sosnowa; Jagoda mały •fcrąglutki. I czarny jak borówka, od BJÓrej wziął nazwisko. Brzym kroczył, •n dreptał przy nim. Jak nie dorosły, ale podrostek. Tak się zeszli w szóstkę na krawędzi wwwrzkowego i jakubowego pola. Jakub ? «ynem pozostali na miedzy, taksatorzy Aawrzek brnęli przez żytnie staje. Odmierzali spojrzeniem straty. Radni kiwali wieloznacząco głowami, wójt •rzymał powagę. Nie lubił wypowiadać *e ra wcześnie. Tym bardziej się asekurował, im bardziej zniszczenie łanu fBwało się oczywiste. Na ostatek re-rował sobie decydujące słowo. Radni nie utrzymali języka w gębie. Zmarnowane zboże wołało o pomstę do nieba, wstrząsało ich gospodarskim sumieniem. Chłopami byli przecież z dziada pradziada, nie przybłędami, co to przechodzą polną dróżką i nic poza szukaniem cienia nie zaprząta ich głów. Zboże takim obojętne: prosto stoi, czy się ściele na stajenczysku. — Szkody! Wielgachne szkody — gorszył się Brzym. — Grad by nie zmłócił więcej — westchnął Jagoda. — Całoroczne zachody na nic — jęczał właściciel. — Widzicie, wójcie, bo macie oczy... — Ano — potaknął wójt. — Z kryminału nie powinien wyjrzeć do śmierci ten, kto' to zrobił — rozgorzał naraz Wawrzek. — Szkody duże. Nie powiem. Ale żeby aż dożywocie w areszcie? — Jagoda zawiadował gminnym karcerem i obudził się w nim znów urzędnik. Wedle rozporządzeń i ustaw miarkował straty. Wójt wciąż milczał. Zagnieżdżonym od dzieciństwa nawykiem ogryzał zębami wargi, ruszając nieustannie wąsami. Przechwycili to złośliwcy i nazywali go „królikiem". Oczywiście poza plecami, w oczy nie odważyliby się na takie zuchwalstwo. Przemierzyli staje wzdłuż i wszerz, powrócili na miedzę. Jakub Paździora czekał nie ruszając się z miejsca. Zachowywał się tak, jakby tu przyszedł dlatego jeno, że nie chciał urazić władzy. Sam czuł się urażony. W oczach, w twarzy czytało się wjraźnie: wywlekliście z domu, oderwaliście od roboty, a mnie co to obchodzi. Na Wawrzko-wym polu szkody, nie na moim. — No i? — wójt musnął spojrzeniem postacie radnych. — Szkody nie ulegają wątpliwości — zaczął Jagoda. — Samiście oglądali. — Oglądałem — wójt nie rzekł nic nad to jedno słowo. — Prawie mierzwa, nie zboże... Aż się serce ściska na tyle marnacji — przyrzucił od siebie długi Brzym. Jakub Paździora powiedział z mocą: — Szkodę widać. Nie trza wytrzeszczać ślepiów. Jeno kto ją zrobił? Kryło się w jego głosie jakby współczucie dla sąsiada i urzędnicy spojrzeli przyjaźniej. Wyraźnie odgraniczał się od łajdactwa. Wawrzek Paździora nie wytrzymał. Obłuda, kłamstwo sąsiada rozluźniły mu język w ustach. Gniew, żal znowu spło-mieniły twarz. Roztrzepotał się, roz-wrzeszczał. — Kto zrobił? Jeszcze się śmiesz pytać, szkodniku! Ty, ty stratowałeś w nocy zboże. Przycwałowałeś na kobyle i hajda! Tam i nazad, wzdłuż i w poprzek. Jak leśny kiernoz, nie jak człowiek! — Widziałeś? — warknął Jakub. — Pan Bóg widział — wyrzucił Wawrzyniec ramiona w górę. — Pan Bóg — uśmiechnął się Jakub triumfująco. — Świadczył się Cygan swoim zięciem. Wawrzek Paździora dygotał już cały. — Bluźnierstwa ci się chwytają głowy. Tak cię rozzuchwalił dostatek. Boga przyrównujesz do Cygana... — Do rzeczy — wójt wtrącił się urzędowo. — Na ziemi stoimy, nie na obłokach. — Prawda — potaknęli skwapliwie Brzym i Jagoda. — Jakub stratował — upierał się poszkodowany. — Nikomu inszemu nie były solą w oku moje zagony. Jemu jednemu. — Chwyciłeś za rękę? — bogacz czuł już pewność, że się wyłga. Z początku miał wątpliwości, czy go kto w nocy nie podpatrzył, jak tratował łan w zapamiętałości. Wawrzkowe świadczenie się Bogiem rozwiało ostatecznie lęki. Tak, nikt nie widział. Chyba Pan Bóg i księżyc. Ale i jeden, i drugi zbyt są wysoko. I cały świat mają na głowach, nie żeby się martwić o Wawrzkowe żyto. Wawrzek chwycił się rady Natalczy-nej, jak ostatniej deski ratunku. Powołał się na ślady podkutych kopyt końskich. Wyraźniej się odbijały w wilgotniejszych od zagonów bruzdach. — Podkowy dokładne jak na dłoni. One zdradzają krzywdziciela. Przyprowadźcie kobyłę, to się pozna. Pasować będą do śladów, jakby zmierzył... — Może by przyprowadzić? — zawahał się Brzym. Spojrzał pytająco na zwierzchnika i na Jakuba. Jakub się nie wzbraniał. Nie, nawet cień zastanowienia nie omusnął jego szerokiego czoła. Wyglądało to tak, jakby propozycja sąsiada była mu nawet po myśli. Rozwarł ramiona w dobrodusznym przyzwoleniu. — Zgoda. Można przyprowadzić Gniadą. Czemu nie.... Może Pietrek — wskazał na syna — skoczyć i za pięć minut będzie z koniem... Tylko i kobyła tu nie pomoże... — A to czemu? — wójt wyraził swoją ciekawość. — Temu, że nie podkuta... — Nie Gniada to Kary — żołądkował się Wawrzek. — Kary też chodzi bez podków... — Rozkułeś w nocy, chytrusie! Rozkułeś, skoro wróciłeś ze stajania. — Gdzieżby też to takie rzeczy Jakub robił — wójt wziął stronę krzywdziciela. — W nocy konie rozkuwać! — Chyba racja — poparli wójta radni: Brzym i Jagoda. — Zresztą kto latem we wsi jeździ podkutymi końmi. Tylko trawniki styrpią... — Wczoraj, jak jechał koło moich okien, konie były podkute. Widziałem, bo ślepia mam nie z guzików. 96 — Skaprawiały, to i trudno im wierzyć — zaszydził Jakub. Nie miał już cienia lęków w sobie. Jak to dobrze zrobił, że wyskoczył z tym niepod-kuciem. Rozstrzygało sprawę na miejscu. A radni i wójt nie będą aż tak niedelikatni, żeby zaglądać do jego stajni. Ufają mu na słowo... Powiedział, schylając się niby to nad śladami. Nie wydawały się znów tak wyraźne, jak twierdził Wawrzek. — Mogło zrobić szkodę przybłąkane po ciemku bydlę. Choćby i Wawrzkowa Kalina. Kto ma wątpliwości, niech przysięgnie. — Uwiązana była na łańcuchu w oborze — ognał się Wawrzek. — Uwiązana była... hm, twoja. Nie była uwiązana — cudza. Radni milczeli. Wawrzek coraz częściej oglądał się na zagrodę. Jeśli Natal-ka nie przyjdzie z pomocą, przegra sprawę. Nie przyszła. Uległa dziecinnemu złudzeniu: zwycięstwo jest zbyt oczywiste, żeby jeszcze walczyć o nie. Jakub Paździora kiwał z udaną urazą siwym łbem. Miłosierdzie miał w oczach, żale w słowach. Otworzył serce jak drzwi na oścież. — Pewnie. Nie zapieram, zawadza mi krzynę Wawrzkowa gospodarka. Wyrasta na ciele moich gruntów jak strup na skórze. To każdy widzi. No i przez to mi żal, że zaniedbana, że cała w perzach. A ziemia aż prosi się o pszeniczkę i burak... Zapłaciłbym, gdyby sąsiad chciał, dałbym dwa razy tyle co warte. Dla świętej zgody, żeby pomóc. Wygodziłbym, w przeprowadzce, w budowie na inszym, bom przecie kaie z kamienia, ale człowiek. I nawet 'daleki krewny... — Trzecie dzieci... — podpowiedział i «służnie Jagoda. — Juścić — potaknął Jakub. — [Dziadaśmy mieli jednego... Pamiętam . się zeszłej jesieni Wawrzkowi krowa sterała, samem się narzucił z cielątkiem... Ofiarowałem Wawrzkowi, żeby w biedzie zratować, cieliczkę na wychówek. — Pokręcona była, chuderlawa, na dobitkę ślepa na jedno oko. Niewy-darzeniec, każdy od niej stronił z kupnem — Wawrzek zmniejszył wymiar Jakubowego miłosierdzia. — Uchowała się mimo to... Mlecz-nica z niej jak nalepa... — Natalka-gospocha odkarmiła, od-chuchała niedorajdę. Sama nie zjadła a cielątku pod pysk rzuciła. Nie dziwota, że doczekała się krowy... — No i teraz zerwała się z łańcucha w nocy i potarasiła żytko — uniósł się Jakub, któremu przypomnienie cielątka popsuło nagle humor. Wspomniał o nim, żeby podkreślić wobec władz swoją sąsiedzką uczynriość, a tu Wawrzek bagatelizował prezent. No i uprzytomnił sobie naraz, że gdyby Wawrzek nie posiadał krowy, bieda ścisnęłaby go jeszcze więcej. I kto wie, czy nie wpłynęłaby na ustępstwa. Kalina nie tylko użyczała maślanki i twarogu, ale byczka urodziła na wiosnę, za którego Wawrzek dostał od kupca parę złotych. Ognał się podatkom, córce sukienczynę kupił i coś tam ieszcze. Wójt użył swego autorytetu. Znał Jakuba, kompanił się z nim, siadali razem w karczmie za wspólnym stołem. Szukał okoliczności łagodzących. Przecie kuma, chociażby nie był i bez winy, nie przystoi zniesławiać. Zawyrokował. — Pójdziemy chyba. Nic tu nie wy-stoimy. Każdy widzi: szkoda jest, jeno winowajcy trudno się doślepić... Przy-człapało jakiesi-cosi w nocy, narobiło marasu. Straciło się przed świtem, ty, gospodarzu, się trap. I pomstuj nie wiedzieć na kogo... Prawda, radni? — Nie chwyciło się na gorącym uczynku, trudno winić — potaknęli 97 7 W krainie baśni r Jagoda i Brzym. — Szukaj wiatru w polu, szukaj złodzieja! — Jakub stratował — upierał się Wawrzyniec. — Przed samym Bogiem odpowie. — Przed Bogiem może — sapnął Jakub. — Przed tobą, dziadu, nie! I do radnych. — Sąsiad na mnie „wyr, wyr!" jak nie przymierzając ten kundel z budy, ale nie żywię doniego żalu. Nie! Pożyczę miarkę żyta po omłotach, poczekam z oddaniem. Człowiekiem przecie jestem, nie wilkiem. — Schowaj-se haw pożyczanie! — Wawrzek niedwuznacznie odwrócił się tyłem do oferenta. — Choćbym same ziemniaczęta jadł, ziarnka od ciebie nie wezmę! To ci mi dobroczyńca! Tfu! Bez podziękowania radnym, że się fatygowali, popędził do swej zagrody. Natalka pokazała się właśnie z przeciwka. Niepokoiło ją handryczenie się starych na miedzy, rzuciła robotę, biegła w sukurs. Spóźniła się, było po wszystkim. — Wstąpicie? — zachęcił wójta i radnych Jakub. — Gorąco, wypada przełknąć coś na ochłodę. — Urzędowanie czeka — certował się wójt. — Urzędowanie nie zając, nie ucieknie — złamał skrupuły tamtych Jakub. — Nie długo zatrzymam. — Prosimy pięknie — przymilił się syn za ojcem. Wspięli się gęsiego na pagórek, rychło zniknęli wśród krzewów Jakubów ego sadu. Za moment zniknęli w sieni. Wawrzek Paździora kolebał się na nogach jak wyniosły wiąz. Powiedział na głos, co myśli. — Wszyscy oni jednacy — źlił się; od dziecka nie żywił specjalnego nabożeństwa do urzędników. — Wszystkich wpuścić do jednego wora i utopić w oparzelisku Olzy. — Trzeba będzie pola stróżować — zamyśliła się córka, kiedy jej opowiedział co zaszło w polu. Jakub wygrał bitkę, pewnie posmakują mu i dalsze. Może z kolei zabrać się do czego inszego. — Będę pilnował — zgodził się Wawrzek. — Zdybię na swoim, sam wymierzę sprawiedliwość. Kłonicą! — warknął nienawistnie. — Popilnujemy na zmianę — złagodziła wybuch Natalka. Pilnowali w ciągu najbliższych nocy, nie sypiali w domu, ale nie wydarzyło się nic na polu. Ptactwo pohukiwało, świerszcze cykotały, wiatr szeleścił. Ludzkich głosów i kroków nie usłyszeli. Chyba od gościńca, gdy przez wieś traj-kotały furmanki zdążające na miejski jarmark. Albo zapóźnionych chłopaków, co ulegli ponętom gospody. Zżęli we dwoje te resztki żyta, co się prosto jeszcze trzymały stajania, jak pokłośnice pozbierali strocone źdźbła i kłosy. Dojrzewało proso na grzędzie, to z nim się uwinęli, żeby nie kusiło złych oczu. Na ostatku z jęczmieniem. Otucha wstąpiła w ich piersi, kiedy plon mieli już w stodółce. Jedynie tylko ziemniaki i kapusta zieleniały na stajaniu, co przycupnęło na bardziej wilgotnym skłonie wzgórza. Przetaczał się sierpień. Jakub Paździora jak gdyby zapomniał, że istnieją.! Przegadał nawet kiedyś do Wawrzkaf mimochodem, Jakubowa też uśmiechnęła się do Natalki. Widziało się zgoda między sąsiadami sadowi się na dobre. To nie była zgoda, to było zawieszenie broni. Albo trafniej — usypianie czuj-i ności Wawrzka i Natalki. Przekonali o tym któregoś wrześniowego poranka Było pochmurno, deszcz siąpił upor-^ czywy. Siedzieli w izbie, zajęci domc wymi kłopotami. Natalka cerowała fa tuch, Wawrzyniec wycinał gązwy z sifl :-ał inszego. godził się «oim, sam icą! — — złach nocy, arzyło się -.u kiwało, szeleścił, usłyszeli, wieś traj-.1 miejski ^r.iopaków, jzyta, co się lania, jak ? ne źdźbła Izie, to I Łasiło złych - zmieniem. crsi, kiedy rdynie tylko . na staja- wil- J»kub Paź-te istnieją. Wawrzka t uśmiech-o się — wi się na uwieszenie ¦j«nie czuj-,przekonali się eo poranka. siąpił upor-la.ięci domo-t cero wała far- gązwy z su- rowej cielęcej skóry sposobiąc się do młocki. Wyglądało na to, że siąpanina rozwlecze się na wiele dni. Po letnich skwarach, które sprzyjały żniwom, ziemia wyglądała wilgoci, spękana była jak ludzkie wargi, które trawi maligna. — Niech się słota wypłacze — Wawrzyniec kroił skórę na płaty i rzemienie. — Niech się wyleje. Chmurom ciężko już było jak krowim wymionom. Płanetnicy ukierować nimi nie mogli. — Są w chmurach płanetnicy? — Natalka mniej przesądna była od ojca. — Masz wątpliwości? — zgorszyła go jej niewiara. — Wyjdź na pole, kiedy się mierzwi burza i wiatr, posłuchaj! Usłyszysz, jak się w górze nawołują: „Trzymaj! Nie puszczaj!" — Co mają trzymać? Chmury? — Juści, że nie portki — fuknął niegrzecznie. — Chmury, chmurzyska. Niechby sfolgowali, wypadną z toru, zwalą się na padół, rozleją. Puszczą z wodą ludzki dobytek. „Oberwanie się" chmury nie gorsze od pożaru... Nam nie zaszkodzi, bośmy na pagórze, ale r :ymi, co w dolinie, może być krucho... — Widzieliście kiedy płanethika? — Bo to raz? Za mojej kawalerki oberwała się kiedysi chmura. Wiatr się zawziął, płanetnicy nie utrzymali. Runęła na wieś jak siarczysty dym, wszystko zamieniło się w topiel. Nie jeno gadzinę, ale i chałupy zmiotło do Olzy. Dygotaliśmy w kuchni z ziąbu, otwarły się drzwi, przyszedł jeden. Mokry był, c*ły w deszczu. Wszedł, schylił się do blachy, wyjął ogarek, przyłożył do fajki. Zapalił, podziękował i wraz się stracił... Bajdurzyli, w jakiejś chwili Natalka, 'a pod wrażeniem gadki zagapiła się ćno. odskoczyła od niego z wrzas-Przywidziało jej się, że do szyb rignęła opuchnięta, wilgotna gęba tnika. Przylgnęła, wpatrzyła się w jej twarz mi bulwiastymi ślepiami. — Ociec! — głos jej się wyrwał z samych głębin. — Cie ją! Jak to jojczy — oburzył się i spojrzał bystrzej w okno. — Jaśka od Cholewów nie widziałaś? Dziecka się boisz? Śmiała się już, Jasiek, syn dalszego sąsiada, też wyszczerzył zęby spoza szyb. Zabrzęczał piskliwym dyszkancikiem. — Siedzicie, a tam Jakubowe świnie rejdują w rządkach ziemniaków, że niemiło patrzeć. Pół stajania rozwłóczyły pyskami. — W naszych? — porwali się z ławy oboje. — W czyichże by! Jakby nie w waszych, to bym w deszczu nie śląkł i nie lazł do was. Stracił się, zanim jeszcze znaleźli się w sieni. Jakby się obawiał, żeby go kto nie powołany nie zobaczył przy tym ostrzeganiu i nie przełoił dobrze skóry, skoro nadarzy się okazja. Kiedy biegli przez podwórko, sylwetka jego szarzała już na krawędzi nadolziańskich wiklin. Dopadli ziemniaczyska, naocznie stwierdzili, że nie łgał. Jakubowe świnie, umyślnie czy nieumyślnie puszczone z chlewów, gospodarzyły jak na wybiegu. Brnęły racicami w rozmokłym gruncie, rozorywały rzędy ryjami, wy-szarpywały z brzucha zagonów różowe soczyste bulwy i zajadały wśród mlaskania. Chłonęły, nie jadły, jakby żarcia nie oglądały od tygodnia. — Chruń, chruń, chruń! — rozlegało się daleko po stajaniu. — A si! Wynocha! — Wawrzek i Natalka doskoczyli z chabinami. — Myci, myci, myci! — zacmokał głosik niewieści gdzieś od wody. — Guś, guś, guś! To Margośka, pasterka od Jakuba, szukała gospodarskiego przychówku w deszczu i w polu. Drypsiła podkasana, uflagana w błocie i rosie jak wodnica. 98 f 99 Na głowę i plecy zarzuciła wór i to jeszcze więcej upodobniało ją do straszydła. Chyba wiedziała, gdzie urzędowały świnie, ale rozglądała się cięgiem, nierada zerkając na Wawrzkówkę. Wawrzyniec i Natalka zbyt dużo czynili rwetesu, starając się zegnać szkodników z pola, żeby nie zauważyła ich postaci. Przystawała nad bruzdami, niby to szukając śladów, a w istocie grała na zwłokę: niechże tamci dwoje przepędzą szkodników za słupek graniczny. Może i nie kwapiła się zajść na cudze, żeby jej w irytacji nie spopychali. — Tutaj, tutaj, wycierusie! — gniewał się Wawrzyn na sługę i nie żałował lochom cięgów prętem. — Zgubiłaś oczy, że nie widzisz? — Świnie spustoszyły - pół staja_—__ dopowiedziała Natalka — a ona wszędzie szuka, jeno nie tam, gdzie byłoby trzeba... — Nie spostrzegłam się, że karmiki wyszły z chlewa, aż dopiero kiedy zaniosłam pomyje — cyganiła Margośka. To ona podegnała trzodę ku miedzy, zanim brzaski wyszarzyły pagór. Z woli i za podszeptem gospodarza. Teraz, po paru godzinach świńskiego buszowania, wybrała się, żeby trzodę przygnać z powrotem do zagrody. Łudziła się, że deszcz zatrzyma sąsiada w izbie — i chyba byłby zatrzymał, gdyby Jasiek Cho-lewów nie przydrałował z powiadomieniem. — Nie widzicie, nie słyszycie, a krzywda rośnie. Boga nie-macie w sercu! — wściekał się Wawrzek. — Robicie wszystko, żeby nas wygnać z ojcowizny. Z torbą, o suchym chlebie. — Dy ta mnie najmniej o to — usprawiedliwiała się Margośka. — Nie na swojemem, jeno w służbie — ruszyło ją sumienie, gdy naocznie oceniała juz szkody. — Gospodarz da odszkodowanie — pocieszyła, nie bardzo wierząc w to, — Zarżnę wieprzka i sam sobie zapłacę — Wawrzek ucapił świniaka za kłapouchy w zapamiętaniu. — Tyle mi Kuba da, co dał za zmarnowane żyto... — Nie przyjęliście — przypomniała Margośka. Wyławiała ostatnie warchlaki spoza miedzy, zerkając przez ramię na kwiczącego wieprza, którego Wawrzek dusił pomiędzy kolanami. Gdyby była mocniejsza, skoczyłaby, spróbowała wyszarpnąć ofiarę. Mimo woli utkwiła spojrzenie w Natalce, może ona przyjdzie w sukurs jej i zwierzęciu. — Przecie prosię nie winne — wy-sklamrzała. — Winni Jakub. Natalce żal się zrobiło kłapoucha. Margośka miała słuszność, nie on ponosił winę, ale właściciel. Trudno wymagać rozumu od bydlęcia. — Ostawcie, ociec — powiedziała wycierając dłonie w zapaskę. Ociekały mokrością jak i świat wokół. — Nie! — zaciął się Wawrzek. — Ostawcie! — powtórzyła mocniej. — Istnieją jeszcze sądy w kraju. — Tyle w nich wskóram, corrrwskó-rał onegdaj u wójta i radnych. , — Sędzia nie radni. Zna prawdę z ksiąg, przysięgał, że jej będzie bronił. Znajdziemy sprawiedliwość... Choćby się Jakub miał postawić na głowie — krzyknęła z mocą. Zawsze, gdy tak wyznawała swą wiarę, rozbrajała Wawrzyńca. Pryskały zawody, co narastały latami w jego duszy. Jej młodzieńcza żarliwość tchnęła otuchą, rodziła ufność. Ulegał. Uległ i teraz. W gruncie rzeczy miał serce pełne dobroduszności. Wypuścił wieprzka z uchwytu garści, popchnął w kierunku miedzy. Szczęśliwiec po-truchcił bruzdą za oddalającą się grr-madą. Deszcz rozchlapał się w prawd: wy potop. Zostawili pole i poczłap„ do domu. Patrzeniem szkód nie naprawia, lepiej zdać się na wyrok sadu. 100 __-obie za- • •iniaka za — Tyle mi «ane żyto... pomniała ±k\ spoza na kwi- * *»-zek dusił *¦-. ia moc- jła wy- u tkwiła a przyj- . jiu. - — wy- jpoucha.. -: on po-.dno wy- . wiedziała Ociekały liawrzek. tvła moc-w kraju. ycom wskó-;nycłi- .- prawdę zie bronił. .. Choćby głowie — a swą wia-Pry skały w jego »ć tchnęła eczy miał Wypuścił popchnął liwiec po-się gro-prawdzi-poczłapali nie na-yrok sadu. 100 Tym razem sąsiadowi nie pójdzie tak gładko, jak mu poszło z radnymi. O, nie pójdzie! Margośka przyniosła w fartuchu Wa-wrzkowe pogróżki i Jakub wzruszył ramionami w lekceważeniu. Bezkarność rozzuchwaliła go, wyzwoliła w nim złe chęci. Tak, niech depce trzoda, niech marasi! Nie po kryjomu będzie odtąd działał, jak przy owym życie, ale o dniu, choćby w południe! I postawi na swoim: wykurzy jaźwca z nory, przepędzi na cztery wiatry. Ho., ho! Łagodnie postępował, pertraktował jak baranek — me, me! — ale co zanadto, tego i psi nie chcą. A on ma dość i Wawrzka i jego uporu! — A sąd? — żona wtrąciła się nieśmiało, kiedy latał po podwórzu jak ukąszony. — A trybunał? — Będziesz się martwić po wyroku... O ile do niego dojdzie. Ho, ho! Płoszyła ją krzynę ta bezkrytyczna pewność męża. Bogaty był, ale czy pieniądze wszystko załatwią? Cóż wskórał, oferując wiele, z Wawrzyńcem i jego córką? Tylko się szamoce i źli. A przecież Wawrzek to biedak, który — widziało się — na kolana padnie przed złotem. Nie pada. Broni ojcowizny, gardzi tym, co dla Jakuba najwartościowsze. Nie ustępowała w perswazji. — Miasto nie gmina! Lepiej załagodź spór po dobroci... Z panami nie wiadomo. .. — Panowie też ulepieni z ciała i kości... A i ja pan... Nie dostrzegasz? — zakreślił ramieniem koło, przypominając, co posiada. — Dużo jest takich jak ja we wsi? Dużo w powiecie? — Dyć wiem... Dyć wiem — zgadzała się. — Sam wójt ci czapkuje... Urzędniki ze starostwa nie miną zagrody, gdy jadą drogą... Dyć wiem. — No, to mi nie susz głowy! Nie dla siebie chcę ziemi jeno dla syna.. A on tyle twój, co i mój... Zresztą nie ja pozwę Wawrzka do sądu, ale on mnie. Jeśli pozwie, jak się wygraża... Na proces także trzeba pieniędzy... — Może się rozmyśli — zgodziła się uspokojona. — Może mu braknie chęci... Nie. Tym razem Wawrzyńcowi chęci nie brakło. Złość nie opadła w nim za dnia i nazajutrz. Bardziej skrzepła, zapiekła się w palący strup... Natchnieniem w walce, bodźcem stała się córka. Pojęta, "astatecisws., i/t ¦pcfotai.-aTiie nie tylko rozzuchwala Jakuba, ale naprawdę doprowadzić może do pozbycia się ojcowizny. Ojciec stary, bliżej mu trumny, lecz co będzie z nią. Pójdzie do obcych, stera się na służbie. I jedynie tylko dlatego, że zawadza komuś, kogo chleb i dobrobyt rozpierają. — Deszcz przycicha — spojrzała w okno. — Przez noc się wypogodzi. Słonko zaszło kolorami na zmianę. — Szlibyśmy jutro do Cieszyna? — Wawrzek rzucił to pytanie jak gdyb> z trwogą. Płoszyły go dalsze wędrówki. lękał się panów i urzędów. — Pójdziemy — powiedziała stanowczo. — I myślę, że postawimy na swoim. — Kiej nie ma rady — zgodził się. Nazajutrz, ledwo mroki nocne odsunęły się za las, wybrali się we dwoje do Cieszyna. Słońce istotnie nie skąpiło pogody i znojąc się na trakcie mimo woli wzdychali do wczorajszej pluch\ i cienia. Taka już natura ludzka. Furmanki mijały ich po drodze, prze-cwałował również na bryce Jakub, ledwo spojrzawszy w ich stronę. Dzień był targowy, ściągali do miasta bogaci i biedni. Pierwsi, żeby się pozbyć nadwyżek gospodarskich, drudzy, żeby te j nadwyżki przynieść na plecach do swoich niezasobnych komór. Wawrzek i Natalka, podobnie jak I większość pieszych, człapali boso. Osz- 102 ¦ą; mój... Zresztą : do sądu, ale • się wygraża... pieniędzy... t sli — zgodziła fe> Może mu braknie «•§•# Wawrzyńcowi chęci >• s padła w nim m. iziej skrzepła, ¦ .. Natchnie- jła się córka. Mazanie nie j!e naprawdę ..: >zbycia się .j,-,. - i mu trum- Pójdzie do e. I jedynie &, _ _ komuś, kogo —•• — spojrzała -ię wypogodzi. ia zmianę. :o Cieszyna? — pytanie jak gdyby dalsze wędrówki, edów. powiedziała sta-¦.„- postawimy na zgodził się. nocne od-e we dwoje nie skąpiło .vcie mimo /ej pluchy lirodze, prze-Jakub, le-inę. Dzień :ta bogaci pozbyć nad-Izy, żeby te plecach do ir. lobnie jak boso. Osz- 102 czędzah trzewików na świętalny spacer po mieście. W zawiniątku ubywało kromek, z braku chęci do rozmowy pożywiali się nimi. Jakoś wypełniało im to czas. Nad jesiennymi polami włóczyły się siwawe dymy ognisk, wrony szukały pędraków, pasterze wydzierali się nie najładniej, rozrzucając pieśni w przestworzu. Natalka wypielęgnowała sobie niezły głos, nie dziwota że kręciła głową z dezaprobatą. Nie przypadały jej do gustu te nuty. — Skrzypią jak nie nasmarowane kolca — fuknęła ojcu w nos. — Z takim gfosem schowałabym się pod przycieś. — Jakiegoś mnie Panie Boże stworzył, takiego mnie masz — rozgrzeszył Wawrzek tamtych po staroświecku. Nie znał się na śpiewie, sam nie miał głosu. Ot — „ihu-hej-ha!" — to było wszystko, na co za młodu zdobywało się jego gardło. A i to nie na trzeźwo ale jak sobie podochocił w gospodzie. To się jednak zdarzało raz na pół roku a może i rzadziej. Za biedny był, żeby wycierać żydowskie szynkwasy. Piwo zastępowała mu maślanka. Miasto zamajaczyło, kiedy wynurzyli się z zakrętu. Olza zaszumiała w ciasnocie brzegów. Przybrała po deszczach, rozlewała się w zatoki i jeziorka. Żółtość fal kontrastowała z zielenią obramienia. Tworzyły je łąki i nie zżęte jeszcze i tam składy owsa. Drzewa stały w wodzie chropowatymi pniami i wyglądało to tak, jakby moczyły nogi, hib brodziły w kałużach, wypatrując nie wiedzieć czego. Takie zielonowłose czaple albo bociany. Natalka zboczyła z drogi, w ślad za nia fatygował się Wawrzoń. Wypadało odsapnąć, umyć nożyska przed obuciem. i pomedytować krzynę nad tym ¦~7anym kłopotem. Dopiero gdy c u rogatek miasta, wyrósł do pełnił im głowy i serca. Krocząc drogą mniej się nim przejmowali. — Odprowadzę ojca do sądu, sama poskoczę na targ, chcę udziergać jaki taki grosik za masło i jajca... Żeby ojciec języka w gębie nie zahaczył, ale wszystko wygarnął jak trzeba. — Pójdziesz ze mną do sędziego? — Nie przypuści mnie przed siebie. Smarkulam jeszcze. — Umiesz radzić jak dorosły. — Co inszego radzić a co inszego wyręczać gospodarza. Nie sier/>tam, ojciec zarządza gospodarką. Sposobniej mu z urzędnikami gadać. Wawrzek skrobał się w ciemię. — Może i prawda. I ty, jakbyś przy-lazła do mnie na skargę, nie wiele byś wskórała. Powiedziałbym bez ogródek, że od tego masz ojca w domu, żeby się ze mną zgadał, nie wysyłał smarkulę. — Sam ojciec widzi. — Widzę, choć mi nieswojo. Pierwszy raz za kopy lat stanę przed sędzią. Myślałem, że doczekam jakoś trumny bez tej wizyty, ale los inaczej rozporządza. — Ojciec skarży, nie ojca skarżą... — Niewielka z tego pociecha. — Ale i smutek lżejszy. Wymuskała się już nad sadzawką. Gładka tafla wody zastąpiła jej lustro. Sięgnęła po tobół, co leżał pod osiką. — Pójdziemy... — Ano pójdziemy — dźwignął się z trawy. — Idę jak na stracenie. — Spotkamy się w tym miejscu przy powrocie. — Tak chyba będzie najłacniej. Minęli rogatki. Straż celna machnęła ręką na ich widok, nie mieli nic do oclenia. Natalka przypomniała raz jeszcze ojcu szczegóły sporu. Świeższą miała pamięć od niego. — Opowiesz wszystko, po kolei, nic nie zataisz. Jak było z żytem, jak z ziemniakami... I jak jest od lat... rai Że jeno zwada i zemstowame... A wszystko bez to, że nam nie wola wyrzec się ojcowizny. Że chcemy umrzeć, gdzieśmy się urodzili. — Ładnieś to powiedziała — wzięło' go ostatnie zdanie córki. — Najmilsza śmierć na swoim... Zostawiła go przed urzędem. Ludzie wchodzili do bramy i wychodzili. Na twarzach jednych widniał smutek, na drugich radość. Można było poznać, kto wygrał sprawę i kto przegrał. Czy wszyscy, co się cieszyli, wygrali sprawiedliwie? — przewinęło jej się przez myśl. Wawrzyniec Paździora długo błądził po korytarzu, zanim trafił na właściwe drzwi. Stał, przyglądał się, namyślał — zapukać, czy wejść bez pukania. Chłopi kręcili się po korytarzu, oczekiwali swej kolejki. Ktoś w mundurze, może woźny, stąpał z marsową miną, świdrował oczami twarze i postacie petentów. Kłaniali się i opuszczali na dół głowy. — Może to sam sędzia? — pomyślał Wawrzek. — Lustruje ludzi, patrzy z góry... Zda się wybiera wedle uznania. .. Pokłonił się bardziej czołobitnie niż inni. Prawie do pasa. — Czego? — burknął woźny. — Ano do sędziego. O sprawiedliwość. — Nie ma — burknął tamten znowu. — Nie ma? — przeraził się Wawrzek. — Będzie — pocieszył fagas. — Trzeba poczekać... — Poczekam — zgodził się Wawrzek skwapliwie. — Je obiad... Od rana się z chłopami kłopoce... — Juścić, na czczo nijako... — potaknął Wawrzek. Nie miał nic przeciwko nieobecności sędziego. Nawet z ulgą przyjął tę nieobecność. Zwłoka mu wy-gadzała jakoś, odsuwała rozstrzygnięcie, zostawiała dłużej z nadzieją... Obiad sędziego się przedłużał, upłynęło dwie godziny, zanim Wawrzek doczekał się jego powrotu. Nogi bolały go od stania, niepokój rozpalał serce. Nie było ławeczki na korytarzu, żeby odsapnąć, stanie przy drzwiach przypominało pokutę. Wawrzon myślał, że cierpi, choć nie on lecz Jakub popełnił winy. Znalazł się wreszcie przed obliczem sędziego i wygarnął od serca co mu doskwiera. Nawet się nie jąkał, prawił gładko. Tyte, co mu przypomniała Na-talka, ba jeszcze więcej. Nim przyszła na świat, zaczęła się przecie ta zwada. Za kawalerki, przed małżeństwem. Sędzia spoglądał na niego z góry. krzesło, gdzie siedział, stało na podium. Na stole błyszczał krzyż, księga rozwierała się wielgachna niczym mszał, z którego proboszcz modlił się co rano przed ołtarzem. I kałamarz żałobniał. i gęsie pióro. A i sam sędzia ubram był na czarno, w powłóczystej jakb;-pelerynie, w czarnym berecie. Onieśmielał samym widokiem... Wawrzyńca Paździorę natchnęła krzywda. Mówił, a w słowach krwawiła i gorycz, i oskarżenie. — Zawziął się, chciwość zamąciła mu myśli. Szkodzi gadziną, przykrawa miedzę pługiem, grozi pomstą. Już nawet sen odpędził od węgłów mojej j sadyby, rzadko kładę się w nocy, wa- i łęsam się po ciemku, trzymam stróże. A zasnę, to się zrywam w majakach, że się czai, że sposobi nową szkodę.: W udrękę się zmieniło moje stare, sta-rusieńkie życie. Mierzną się dni... Sędzia myślał, i myśląc obserwował) chuderlawą figurę petenta. Dziadyga. był, ani ciała na nim, ani ubioru. Prawie łachmaniarz. Nie musiało mu się dziać dobrze na gospodarce. Czy dlatego, że mu dokuczał sąsiad? Może były insze przyczyny nędzy? W nim samym zrodzone, me-z-zaehłannoicLsasiada. Waga 104 przedłużał, upły-zanim Wawrzek rotu. Nogi bolały ój rozpalał serce, na korytarzu, żeby przy drzwiach przy-Wawrzon myślał, że lecz Jakub popełnił ie przed obliczem od serca co mu nie jąkał, prawił pomniała Na-Nim przyszła ta zwada. wem. .o z góry, -¦ podium. ¦¦¦¦¦* '-ega roz-m mszał, e co rano załobniał, :a ubrany . .stej jakby recie. Onie- natchnęła ich krwawiła zamąciła przykrawa stą. Już ow mojej nocy, wa-m stróże, majakach, ą szkodę, stare, stadni... obserwował Dziadyga, ru. Prawie mu się dziać dlatego, że były insze samym zro-u1a. Waga \ na dwie szalki, sprawa dwie strony. Słucha oskarżyciela, nie słyszy oskarżonego. — Audiatur et altera pars — powiedział i poprawił beret na głowie. — Jak proszę? — zadrygł się chłop; zaniepokoiły go te obco dzwoniące słowa. — To po łacinie — wyjaśnił sę-yło! Gdzie Ka-~ i pytania sypały się ¦się styrała? beczeć. Próbował iedzi. i.zął nieskładnie — -zv drewutni. Tan ią naszedł w Ja- — W Jakubowej koniczynie? — Natalka rozwarła szerzej źrenice. — Juścić. Gdym dopadł, Pietrek stał nad nią i niby to wygrażał pięściami. Wyłemziła pyskiem już spory kawał. Konicz bujny, liście szerokie, wilgoci w nim co niemiara po ostatnich desz-exach... To się i wzdęła. Sprowadziłem wujka Ciaputę, ale nie było już co ratować... — Gdzie cię poniosło od chałupy? Przykazałem nie oddalać się na krok... — Pilnowałem. Ale odwieczerz przyszedł Piotr Jakubów i powiada: biegnij do wójta i spytaj czy się jutro wybiera do miasta. Ojciec zapomniał papierów, to by wręczył za niego komu trzeba... — I tyś usłuchał... — Nie chciałem zrazu, ale się brał do bicia... Podsunął pięść przed ślepia : wrzasnął: wybieraj, masz wóz albo przewóz... Wolałem iść niż kije wziąć... — Zmarnowałeś Kalinę — kołysała warkoczami Natalka. — Wiedziałem, że po nią przylazł?... Obora była zawarta na skobel, otworzył, wyprowadził na szkodę... Kiedy się krowa dość nachłeptała wilgotnej zieleniny, przyleciał i dalej-że pomstować... Widział jak wracałem z gminy... Nawet mi w głowie nie postało, że mnie słał przez spekulację... Dali spokój chłopakowi, lamentom. Widzieli — chciał dobrze, ale mu :umu nie dostało. Rozumu albo raczej przebiegłości. Bo tak z rozważań wynikało, że wszystko było ukartowane Jakubowej rodzinie, że ojciec wiedział, co syn zrobi. Wybrał się na jarmark, żeby na wszelki wypadek mieć ->i, syna ostawił w domu. Ażeby ukarał za zuchwałość, żeby świeżą przyłożyć do starych. „Nęści, siast się kajać, włóczysz baue-nor po miejskich sądach... honor z łat był szyty, nie go sukna. Sztorcuj się, ale pamiętaj, nie ze mną wojna. Wcześniej czy później rozkrwawisz łeb na twardym. .." — Wywinął się jak lis — Natalka pochyliła się nad martwym ciałem miecznicy. — Chociażbyś chciał skoczyć do oczu, nie masz prawa, boś na łajdactwie nie ucapił. Jak udowodnić, że to Pietrek otwarł oborę, że nie otwarł jej kto inny; i że krowa nie sama weszła w szkodę, jeno ją umyślnie zaprowadził... Udowodnisz? — skierowała pytanie do ojca. — Nie udowodnię — Wawrzek rozłożył ręce bezradnie. Zajęli się rozbiórką nieboszczki, żeby dostać jaki taki grosz za mięso i skórę. Przyczłapał i Ciaputa, pomógł. Nazajutrz biedota wiejska rozkupiła ścierwo, żeby pożywić się taniochą, żeb} wesprzeć po sąsiedzku. Od Jakuba nikt nie przyszedł po mięso. Pozwy sądowe przyniósł woźny gminny w tydzień później. W trzy dni po pozwach Paździorowie fatygowali się znów do miasta. Jakub na bryczce, Wawrzek pieszo. Natalka została w domu, ostatnie zajścia nauczyły ją ostrożności. Zły sąsiad nie przebierał w środkach, żeby pognębić. Ten lęk urósł ostatnio do urazu. Ilekroć wychodziła z domu na plotki do sąsiadek, zawsze czuła ucisk przepony — a nuż, gdy wróci, spotka się z niespodzianką... Pieszo wolniej się idzie, niżeli jadąc, nie dziwota, że Jakub szybko wyminął Wawrzyńca osypując go kurzem. Tym razem nawet nie spojrzał — kto i skąd. Zostawił za sobą najobojętniej jak kierz przydrożny. Skoro chciał wojny, to ją ma. Sędzia przyjął ich, wysłuchał. Próbował godzić. Że zwady zwyczajna rzecz w sąsiedztwie, że dziś ty mnie nastąpisz na palec, jutro ja tobie. Miedza nie mur, żeby jej nie przekroczyła gadzina. Szkody równoważą się, bilansują, jak przy- 106 chody i rozchody w buchalterii. Raz ty mnie w kapustę, drugi raz ja tobie... Jakub kiwał patriarchalnie głową, sędziowska racja przypadała mu do serca. Nie obciążała przecież kosztami. Ale Wawrzon się krzywił. Nie ustał spokojnie za balaskami, wiercił się na piętach, sumował krzywdy. Lata współżycia nagromadziły ich sporo. — Nie dziki zrejdowały żyto, Jakub to zrobił — upierał się przy podejrzeniu. — W nocy każda krowa czarna — wątpił sędzia. — Świnie w dzień buszowały po ziemniakach, nie w noc — przypomniał Wawrzon. Sędzia, świadomie czy nieświadomie, miał krótką pamięć. — W dzień — potaknął Jakub. — Jak i twoja Kalina-nieboszczka. Nie zaprzeczysz, że świeciło słoneczko, gdy się dokarmiała moim koniczem? — Twój synal zaprowadził ją w szkodę. — Przysięgnij, że on. Że nie Jasiek od Cholewy. Młodzikowi zawsze pstro w głowie. — Przysięgniecie? — sędzia poparł Jakuba. Wawrzek spojrzał ze strachem na krzyż. Chrystus zwiesił głowę na piersi, zamrużył oczy. Zdawało się: nie chce widzieć tego, co się odprawowało u jego stóp. Może i uszy miał zamknięte, żeby nie słyszeć. Wawrzek nie wątpił w swoją prawdę, ale mimo wszystko bał się krzywoprzysięstwa. Krzyknął wymijająco. — Niech Jakub przysięgnie, że niewinny. Wie lepiej ode mnie, kto krzywdziciel. .. Skirz niego ja dzisiaj w sądzie. Jakuba nie stropiła propozycja przeciwnika. Powiedział, pewny snadź sędziowskiej aprobaty. — Przysięgnę, żem nie widział... Nie mogłem widzieć, skoro w tym czasie załatwiałem sprawunki w mieście. Sam wiesz, spotkaliśmy się w drodze. — I ja widziałem w mieście J--ba — sędzia potwierdził alibi. — Nie trzeba widzieć, żeby p-.-sięgać — Wawrzek uchwycił się r jak ostatniej deski ratunku. — W starczy wiedzieć. Sędzia miarkował: mógł mieć rację Wawrzyniec, mógł mieć i Jakub. Prawda ugrzęzła na dnie ich serc i nie byłe sondy, żeby dogrzebać się do niej. Brakło świadków a i sam sędzia nie miał ochoty się dogrzebywać. Po co sobie dodatkowym trudem uprzykrzać życie? Skrobał piórem, zastanawiał się jak postąpić. Miał przekorną naturę, kłótni-cy nudzili go już trochę. Za drzwiami czekali nowi petenci i pewnie prze-stępowali z nogi na nogę w niecierpliwości. Paździorowie omiędlali bóle jak pęcak stępa. — No więc zgoda? — poprawił birei na czole. — Ja do zgody, jak ryba do wody -pospieszył z ofertą Jakub. — Ochota to pierwsza ma cnota. — Łatwo o ochotę, gdy czyja krzyw -da. Łatwo się godzić, gdy kogoś biją... Sędzia podjął decyzję. — Nie w mojej to mocy wydać wyrok sprawiedliwy — uśmiechał się a na gębie miał namaszczenie. — Wydam. skrzywdzę jednego albo drugiego... Zapytam zagadki, może ona pomoże... — Zagadki? — nie rozumiał Wawrzek. — Moja krzywda jasna. Po cć dla niej czarowanie? — Zagadka pomaga niekiedy pa-1 ragrafom — uparł się sędzia. — Wesprze, gdy zawiedzie ludzka wyręka. Nie raz podparła mnie w kłopotach. Jest to tak, jakbym, nie chcąc obciążać ułomnego sumienia odwoływał się dc wyroków nieba. Stukał w zamyśleniu ołówkiem w krawędź stołu: tik, tak, tik, tak! Miarowo, jednostajnie jak budzik. Powtórzył ni 108 Jaku- zęby przy-¦ _ :ł się myśli • ... — Wy- c mieć rację jkub. Prawda 'c i nie było -i*. :e do niej. .; sędzia nie * ać. Po co uprzykrzać :\viał się jak aturę, kłótni- . Za drzwiami I i pewnie prze- -^re w niecierpli- cdlali bóle jak — poprawił biret k. ryba do wody — tt.b. — Ochota _jy czyja krzyw-ędy kogoś biją... . \ wydać wyrok cchał się a na r«ie. — Wydam, rc drugiego... Za- jna pomoże... < rozumiał Wa- i jasna. Po cóż niekiedy pa-sędzia. — We-udzka wyręka. w kłopotach. ;hcąc obciążać ^*oływał się do ołówkiem w tak! Miarowo, Powtórzył ni 108 I to do siebie, ni to do Paździorów, co sterczeli za balaskami. — A więc hokus, pokus... Per nomen mirabile atque ineffabile Dei tetragram-maton — zabawił się żartobliwie w egzorcystę. — Niech nas osądzi moc łamigłówki... Ha, ha, ha! — zaśmiał się faryzejsko, bo sobie przypomniał, że jak wychodził z domu, zetknął się w przedsionku z Jakubem. Bogacz przekonywał właśnie gospochę, że kobiałka, którą przydźwigał, powinna zostać w spiżarce gospodarza willi. Nabiał, przyniesiony prosto ze wsi, przyjemniej wy-godzi podniebieniu, niż gdy się go kupuje w straganie. A i tę ma zaletę, że nic nie kosztuje... — Niech zagadka rozstrzygnie — Jakub powtórzył za sędzią niczym dziecko za panią matką. —, Może w niej więcej będzie sprawiedliwości, niżeli w ludzkim sercu — westchnął; zgodliwie Wawrzyniec. Sędzia gapił się w sufit. Widziało się: tam czyta to, co chciał wyznać obu Paździorom. Wyskandował zgodnie i powoli. — Przy tym ostanie racja, kto odgadnie: co na tym świecie jest najbardziej syte, najbardziej miłe i najbardziej chybkie... Syte, miłe, chybkie? — Jakub po-' się po wydatnym brzuchu. — .. zna... Nie trzeba zachodzić w gło-?. żeby odgadnąć. Mogę rzec, cho-ażby i zaraz... Sędzia zakoleba! głową. — Dla jednego łatwizna, dla drugie- nie... Nie zaraz chcę tej odpowiedzi. zostawiam tydzień czasu na roz- ązanie. Byście mieli jednakie szansę... Podniósł się z krzesła, opuścił salę zpraw. Chciał zjeść obiad przed dal- ą pracą. Na korytarzu miejska i poza- ¦uejska klientela coraz trudniej dźwigała na własnych plecach brzemię nie-ow i udręczenia. Od jego decyzji 109 zależało — opuszczą gmach, uwolnieni od brzemienia czy dźwigać je będą jak zmorę. Wawrzek Paździora wyszedł także. Nie czuł się tak pewny jak Jakub. Zagadka była trudna i zdała się jak wyrok niekorzystny. Usiadł na schodach gmachu, wysupłał z zawiniątka pajdę chleba i sera, pożywiał się przed powrotem na wieś. Nie bardzo mu się chciało wracać do domu... ¦ Mimo że ruszył wcześniej od swego antagonisty w drogę, Jakub przecwa-łował w jakiś czas po nim na bryczce i pierwej znalazł się w domu. Cwałując umyślnie zjechał na skraj drogi, żeby Wawrzona zepchnąć do rowu. — Zgadniesz? — zakpił. Wawrzek odruchowo zwinął paluchy w pięść... Mimo woli przyszło mu na myśl: Zgadnie ten, co ma więcej szczęścia czy oleju w głowie, nie ten, po czyjej stronie racja. Jeszcze nie było takiej sprawiedliwości na świecie, co by stanęła po stronie dziada... — No i jak? — Natalka wybiegła naprzeciw, ledwo sylwetką zamajaczył na ścieżce. — Wygrałeś? — Na organkach — cisnął gniewnie. — Sędzia wydał wyrok, korzystny dla Jakuba? — Kto się tam wyzna w sędziowskich kaprysach — żachnął się. — Nie, nie wydał wyroku, ale... — Ale? — Zastawił się zagadką — Wawrzka rozbierał żal. — Do tygodnia trza ją rozwiązać... Kto rozwiąże trafnie, tego prawda... — Zapamiętałeś zagadkę. — Juścić — kiwnął głową. Tyle że i lepiej było jej nie pamiętać. — Trudna? — Ho, ho! — Skoro taka trudna, to nie jeno ty ale i Jakub może na nią nie odpowiedzieć. .. — Chwalił się, że już odgadł... Chciał sędziemu od razu zdradzić, co i jak, tyle że ów się nie zgodził. „Namyślcie się, rozważcie — powiada — potem powiecie. Lepiej później a dobrze, niżeli zaraz a do niczego". Usiedli na ławie. Postawiła przed nim garnek z warzą. — Jakaż ta zagadka? — spytała cicho. — Ano — wyjawił Wawrzon — sędzia kazał odpowiedzieć na trzy pytania: Co najbardziej syte, co najmilsze, i co najprędsze w świecie? — Najbardziej syte, miłe i chybkie — powtórzyła Natalka raczej dla zapamiętania, niżeli że jej się dziwne zdało. — Takie choć co z bądź czymś zadał sędzia. — Syte, miłe, chybkie — uśmiechnęła się Natalka. — Przyjemnie to brzmi. I tak by się w naszym życiu przydało. — Przydało? Czyżbyś już zgadła, o co sędziemu chodzi? — aż odłożył łyżkę, tak go zafrapowało jej stwierdzenie. — Pomyślimy we dwoje. — stała się tajemnicza. — Co dwie głowy, to nie jedna. — U Jakuba jest ich aż trzy... Gospodarz, gospodyni, Pietrek. Nie licząc służby... . Natalka stała się naraz zarozumiała. — Tak mi się widzi, że moja głowa lepsza od trzech tamtych. Bieda bardziej uczy rozumu, niż dostatek. — Mądrala z ciebie... I cała moja pociecha! — Także! — pomarkotniał naraz, bo wyczuł jakby kpinę w jej słowach. Odłożył łyżkę, jałowizna niechętnie ¦wypetowńa żołądek, choć był głodny. Pomagało jej zmartwienie. — Nie prędko zasnę tej nocy — rozejrzał się za ległem. — Nie prędko i w nocach następnych. — Nie martw się, śpij — pocieszyła go. — Wszystko będzie dobrze. Wbrew pogróżkom o tym niezaśnię-ciu, zachrapał rychło. Utyrał się pieszą wędrówką do miasta i z powrotem, usza-motał tam, w sądzie. Ściął go śpik jak pięciolatka, kiedy wyżyłuje moce w gonitwie. Spał do białego świtu. Natalka długo myślała w nocy. Zegar ścienny wychrypiał dwunastą, potem pierwszą i drugą. Zasnęła w końcu i chyba spała już twardo, bo nie słyszała kolejnych anuncjacyj zegara. Rano, gdy wstała i krzątała się po izbie, ojciec daremnie szukał oczami jej oczu. Unikała gadania, choć ciągle uśmiechała się do niego. Zmiarkował, że jest dobrej myśli i samemu zrobiło się mu znośniej. Uzbroił się w cierpliwość, czekał aż pierwsza otworzy usta. Nie chciał niepokoić jej i siebie. Nie gadała w ten dzień, nie gadała w drugi i trzeci. Jakby się pokłócili. Wodził za nią spojrzeniem, widział — ciągle dźwigała kłopot w sobie. Jak brzemię. — Mogłabyś się z ojcem podzielić zmartwieniem — nie wytrzymał czwartego dnia. — Może bym ulżył. — Myślę, że sama udźwigam. Coraz mi lżej... — Miałabyś być na dobrej drodze? — Może — wypogodniała w miłej jakiejś dwuznaczności. — Kamień mi zrzucasz z serca. — Za wcześnie, tatulku — przy-skromiła jego radość, -——Cfryba za _wczLŚfHe"—" złagodziła wrażenie. — Żeby ci się jeno udało zgadnąć... — Jakub i jego domownicy już od onegdajsza robią szum po wsi, że cię pognębią. Podśmiechują się z sędziego i jego zagadek... Ale ten śmieje się najlepiej, kto się śmieje ostatni — osłoniła się przysłowiem. — Żebyśmy jeno tymi ostatni-m i my byli. 110 eszyła ze. i - ezaśnię- * pieszą . usza- f pik jak >..e w Zegar —V potem • końcu ¦tr słyszała 110 — Nie martw się. Dopiero pojutrze rozprawa w sądzie. — Polezę... Żeby jeno było z czym. Pietrek Jakubów zetknął się z nią nazajutrz w polu, schylała się z motyką nad ziemniakami. Chrząknął raz i drugi, żeby zwrócić uwagę na siebie, potem żgnął złośliwostką. — Jutro nasze na wierzchu. Jasne, jak Olza. — Olza nie wszędzie jasna, Pod nawisami wiklinowych chaberdzi całkiem czarna — odpłaciła pięknym za nadobne. — Gdzie nie ma chaberdzi, srebrna jak lustro. O takiej jasności myślę... Nazajutrz, przed wyjściem z domu, Natalka poradziła ojcu, co ma gadać, gdy stanie w sądzie. Odprowadziła go nawet kawałek drogi, żeby rady utrwalić w jego pamięci. Pożegnała się, gdy doszła do przekonania, że nie zabaczy, że wszystko powtórzy najakuratniej. Zostawiła mu na podróż uśmiech, słowa otuchy. Człapał, w połowie drogi, jak zwykle minął go na bryce sąsiad. Jechał krawędzią, żeby zepchnąć, trzasnął batem nie tyle dla kurażu, ile dla upokorzenia. Wawrzon zaciął zęby, lecz nic nie rzekł. ZachowaŁ milczenie aż do rozprawy. Jeśli co miał w głowie, to rozwiązanie zagadek, które podsunęła mu Natalka. W pamięci, która nie grzeszyła sprawnością, powtarzał Natalczyne wskazówki, chciał je zachować najwierniej dla sędziego. I wierzył w ich trafność, i nie wierzył. Tak czy owak, musiał przyznać: sam nigdy nie wydumałby czegoś takiego. Jednak ta Natalka nosiła głowę na karku nie od parady. Ho, ho! Ale tremę miał ogromną, kiedy prze-stępował próg sali rozpraw. Nigdy tak nie dygotał w życiu. Miał uczucie, że za chwilę zapadnie się pod nim podłoga i poleci, poleci... I — kto wie — może 111 nie zatrzyma się nigdy. Tak się niekiedy leci w przepaść w nocy, podczas koszmarnego snu. Z niepokojów rzeczywistość zmieniła się dlań w widziadło. Siadł na ławie, czekał aż sędzia wejdzie. Nie patrzył na Jakuba, który także już siedział. Wiedział i bez patrzenia, że na jego gębie maluje się zadowolenie, pewność siebie. Sędzia wszedł, podnieśli się z ławek, pokłonili usłużnie. Niżej Wawrzon, sztywniej Jakub. Bogactwo, liczenie się urzędów z jego osobą nauczyły go hardości. Sędzia spojrzał w akta. Czytał chwilę, potem utkwił oczy w pyszałkówatej twarzy Jakuba. — No, cóż? Tydzień minął. Pora odrzec na me pytania... — Po tom tu przybył, panie sędzio! — naczupurzył się Jakub. — Słucham zatem. Co na świecie najbardziej syte, najbardziej miłe, najbardziej chybkie?... Taką, zdaje się, postawiłem przed tygodniem zagadkę. — Odpowiedź na nią może być tylko jedna — zabasował bogacz. — Słucham. Jakub Paździora wsparł się dłońmi na biodrach. Nie było w jego oczach cienia niepewności. Wyterkotał krzykliwie i z samochwałą. — Cóż może być bardziej sytego od mojego wieprza? Dzień i noc nie odchodzi od koryta. A waży... — Ciekawym — przerwał sędzia i uśmiechnął się. — Waży bez mała pięćset kilo. — Kolos — zgodził się sędzia. — A co najmilsze? — Najmilsze? — Jakub nie przestawał się chwalić. — Juścić, moje pieniądze. Bywa, zajdę wieczorem do komory, otworzę skrzynię, przyklęknę, zanurzę garści... Liczę, pieszczę uszy brzękiem jak najpiękniejszą muzyką... Ho, ho! Mógłbym tak liczyć, tak po- brzękiwać do rana, do białego. Nie ma chyba nic milszego na świecie jak pieniądze... Nie ma! — powtórzył z mocą. Sędzia słuchał i nie potakiwał ani -nie przeczył. Wawrzek kulił się na ławie coraz bardziej. Wyglądał jak kłębek nieszczęścia. Westchnął głośno, aż sędzia i Jakub zwrócili na to uwagę. Sędzia przypomniał Jakubowi trzecie pytanie: — Cóż najchybsze? — Wiadomo, nie ma nic chybszego nad moje konie. Kiedy biegną, wiatr zostaje w tyle... — Może i prawda — zamruczał sędzia jakby do siebie. — Bywają konie tak śmigłe... Prawda, Wawrzonie? Wawrzek Paździora poderwał się z ławki. Spieszył z potaknięciem, ale i z wątpliwościami. — Bywają, panie sędzio, takie konie, choć tam i wiatr nie kulawiec. Jak się zerwie, gna, niczym ptak na skrzydłach... Ho, ho! I z wiatru biegacz nad biegacze. Cwał czy galop, to u niego chleb powszedni... Sędzia spojrzał filuternie na Wa-wrzka. — No więc — spytał. — Cóż, wedle was, najbardziej syte, najbardziej miłe, najbardziej szybkie na świecie? Wawrzek Paździora wyprostował chuderlawą postać. Zagubił się gdzieś _ jego lęk, odeszła nieśmiałość. Mówił cicho, lecz wyraźnie i bez zająknień. Wzruszenie wypełniało mu serce. — Najbardziej syta jest ziemia, najbardziej miły sen po ciężkiej pracy, najbardziej chybka myśl... Żaden wiatr i żaden koń nie cwałują tak prędko jak myślenie. Spodobała się sędziemu odpowiedź Wawrzyńca Paździory. Nawet bardzo. Bardziej, niźli odpowiedź Jakuba. Prosta była, szczera, celna jak pocisk. Ale racji przyznać mu nie chciał. Dobrze pamiętał o kobiałce, którą przed tygodniem zostawił Jakub u niego w kuchni... Myślał, szukał dziury w całym, podejrzliwość wypełniła mu źrenice. Nie był w ciemię bity, rozumiał, że Wa-wrzon, prostak i niewykształceniec, sam nie wykoncypował odpowiedzi. On, choć sędzia, nie odpowiedziałby tak trafnie, jak ów chłop z podcieszyńskiej wioski... Uderzył ostrym słowem w Wawrzona. — Przyznaj się — napierał. — Nie w twojej głowie urodziły się te mądrości. Za ciasna na to___ — Nie w jego, panie sędzio, głupi by poznał — wtrącił się Jakub, zły, że sędzia więcej interesuje się odpowiedzią biedaka, niźli jego. Sędzia skarcił natręta spojrzeniem. Nie lubił, gdy petent gadał nie pytany. Nawet taki bogacz, jak Jakub. Powtórzył wątpliwości wobec Wa-wrzka. — No? Więc skąd? Kto ci szepnął na ucho rozwiązanie? Nauczyciel, ksiądz wikary? Wawrzek Paździora nie umiał kłamać. Zdradził prawdę na pół z lękiem, na poły z dumą. — Gdzie mnie tam, chudziakowi, do komitywy z nauczycielem i księdzem? Za wysokie progi... To córka jedynaczka podpowiedziała, co mam mówić. Moja córka, Natalka... m — Mądralina! — wyrwało się sę- Ę dziemu mimo woli wyznanie. ¦ Stukał paluchem trochę nerwo-woa w deskę stołu. Nie tyle się kłopotał, komu* przysądzić słuszność, ile ciekawił. Od* kiedy to dziewczyna prostego stanu tyle* rozwagi kryje pod czaszką? Sporo czasu " żyje na świecie, z wieloma ludźmi się przyjaźnił, ale żeby tak zmyślnie rozstrzygali zagadki, do których zawsze miał słabość. Rozumy zjadła, czy jak? Zawołał woźnego, poszeptał mu co-do ucha... Nie mówi już nic, tylk> spogląda groźnie na Wawrzka Paździo 112 -*' <• ¦¦¦em zo- m, po-:ce. Nie ze Wa-niec, sam »-i, choć • afnie, ¦¦ oski... trzona. - — Nie * nądrości. .-io, głupi Jakub, zły, * się odpo- ¦- t^ojrzemem. nie pytany. t.cub. . bec Wa- ci szepnął Nauczyciel, :e umiał -i a pół z lakowi, do księdzem? rka jedy-im mówić. io się sę- nerwowo ¦>iał, komu tka wił. Od sianu tyle >ro czasu .-.dźmi się lyślnie roz-których zawsze Jła, czy jak? ?ptał mu coś nic, tylko Paździo- rę. który znowu dygoce. Niepokój, że przegra sprawę, narasta w nim z każdą chwilą. ,,Ha! — myśli Wawrzek. — Źle zrobiłem, zawierzając Natalce, ale jakże miałem postąpić inaczej, gdy mnie samemu nic do głowy nie przyszło? Ano — zdecydował — niech się dzieje, co chce. Powiedziałem, co wiedziałem, ¦eraz na sędziego kolej". Wszedł woźny, przerwał sędziowskie i biedniackie rozmyślania. Wawrzek spojrzał przytomniej. Woźny wręczał sędziemu wiązkę konopnych badyli, którą przyniósł z ogródka. Sędzia przyjął i uśmiechnął się. Nie do konopi, do Wawrzka. W uśmiechu tym nie było czliwości, była złośliwość. — Mądralka ta twoja Natalka, mą-dralina! Na szczęście znalazłem i na 4 sposób... — Ha, ha, ha! — zachichotał Jakub Paździora. — Jaki? — szept ledwo słyszalny atrunął z warg Wawrzona. — A taki! — rzucił się sędzia w Ipasji. — Taki! Zabierz tę wiązkę badyli fi zanieś córce. Zanieś i powiedz, niech z niej tej nocy jeszcze utka sto etrów płótna. Ani metra mniej, ani Etra więcej. — Sto metrów z pęku nie międlonych Jyli? — Wawrzek aż się chwycił za vę. — Sto metrów! — Ha, ha, ha! — śmiał się Kuba iździora. — Powiedziałem... I czekam jutro przykazał sędzia. — Od tego, jak ewczyna poradzi sobie z kłopotem, ży twoja wygrana lub Jakuba... Vyniósł się z sali, za nim wyniósł się kub. Wawrzek pozostał sam. Nie miał ^dźwignąć się z ławy. W głowie jak szumiały: przykaż sędziego, Jakuba, klęska przegranej. Już ue miał złudzeń: stróż prawa chciał go pognębić. Gdyby było inaczej, nie zadawałby tak niedorzecznych, tak niemożliwych do wykonania zleceń. — Tak, to już po wyroku... A te konopie to tylko pańska zabawka. Niecna zabawka kota z myszą. Nigdy z takiej zabawy mysz nie wychodzi cało, więc i on już nie wyjdzie. Nawet Natalka tu na nic. Tylko na czarodziejskim warsztacie można utkać sto metrów konopnego płótna w ciągu jednej jedynej nocy... Na czarodziejskim warsztacie, nie na gospodarskim krośnie. Wyszedł na ulicę. Nawet nie przysiad^ na kamiennych stopniach przed gmachem, żeby wysupłać chleb z serem i pożywić się przed powrotną drogą. Odniechciało mu się jedzenia. Odnie-chciało mu się życia. Kiedy mijał Olzę, ledwo się przemógł, żeby z mostu nie skoczyć w jej odmęty. Wezbrana była, bystra, pieniła się na głazach. Pochłonęłaby i uspokoiła, zanim by zdołał krzyknąć. Jeśliby krzyczał o ratunek. Nie skoczył w toń. Żal mu było jedynaczki. Poza tym, mimo rozpaczy, w najskrytszej skrytce jego serca taił się kruszek nadziei, że Natalka i tym razem jakoś sobie poradzi. Skoro sam sędzia dziwuje się jej mądrości... Ta nadzieja podtrzymywała go w drodze. Z nią się przywlókł do izby, na pagórek. Córka przy blasze pitrasiła wieczerzę. Chciała choć w ten sposób uczcić pomyślny wynik rozprawy, nie dopuszczała bowiem myśli, że ojciec może powrócić z przegraną. Pochylona postać, zmięta twarz powiedziały jej wszystko. Konopny pęk badyli, który ojciec wydobył zza pazuchy, napełnił ją zdumieniem. Cisnęła pytanie, zanim siadł jeszcze. — Cóż to za chwaścisko dźwigasz i po co? — Chwaścisko? — uśmiechnął się gorzko. — Pan sędzia mi to dał, zamiast wygranej. 112 113 — Te badyle? — Jak widzisz... — Kpił czy o drogę pytał? — Chyba kpił... W każdym razie odroczył zakończenie procesu. — Nie podobało mu się moje rozwiązanie zagadki? — Podobało... Mądrzejsze było od tego, którym popisał się Jakub... Ho, ho! Sędzia chwiał głową, jak młody wiąz czubem,, gdy je usłyszał. — A chwast? — Przyniósł, wsadził mi w ręce i powiedział: „Ano, kiedy ta twoja córka taka mądralina, zanieśże jej konopie i przykaż w moim imieniu, żeby mi z nich tej jeszcze nocy utkała sto metrów płótna... Utka, przyniesiesz jutro, twoje będzie na wierzchu... — Tak przykazał? — nie mogła uwierzyć. — Ano, tak... — Złośliwiec czy pomyleniec? — Jedno i drugie po trosze. To pewne: nie bardzo mu zależy, żeby sprawiedliwość ostała po naszej stronie. Zmarszczyła ładne brwi w zamyśleniu czy w gniewie. Powiedziała przysuwając misę pełną warzy przed ojca. — Kpinkuje sędzia czy prawdę mówi, nie poddamy się rezygnacji. — Znajdziesz środek na jego kaprysy? — Noc długa. Od wieczora do rana daleko — wywnętrzyła się zagadkowo. — Może wymyślę co skutecznego. — Przegrana znośniejsza, niżeli porzucenie ojcowizny — chęć odwołania skargi brzęczała mu uparcie wedle głowy. — Idź spać. Koń ma dużą głowę, niech się martwi. Powiem ci rano, co masz zrobić... Odłożył łyżkę, rozebrał się, -legł na łóżku. Noc była księżycowa, blask pełgał po kątach izby zastępując szczapy na kominku. Natalka wyszła przed dom, usiadła na progu, zapatrzyła się w daleki świat. Drzewa, wzgórza, domy w dolinie majaczyły jak przez mgłę, rzeczywistość przeobraziła się w bajkę. Jeno zwidów i duszków brakowało, żeby wypełniły krajobraz, żeby ożywiły go pląsem. — Żeby życie można było przemienić w bajkę. Choćby taką jak ta księżycowa — westchnęła. — A tu powszedniość kąsa, że zęby ściskaj. Ech! Pobrnęła spojrzeniem na drugie wzgórze. U Jakuba światła gorzały w oknach. Rzęsiściej, niż w insze wieczory. Miał powód do radości. To, co słyszał w sądzie, zapisał na swój rachunek. W woli sędziego dopatrzył się igraszek z Wawrzona, życzliwości dla siebie. Nie spał w nocy Jakub, bo mu przeszkadzał nadmiar uciechy. Wawrzek nie zmrużył oczu ze zmartwienia. Ledwo pozbierał kości z leżyska, kiedy Natalka podeszła do niego o świcie. I ona nie naspała się tej nocy. Do północka medytowała siedząc na progu, jaką tu odpowiedź przygotować dla sędziego--przechery. Stanęła nad łóżkiem, dębczak trzymała w ręce. Aż się ojciec zadrygł, bo jeszcze z majaków nie przetarł oczu. Przywidziało mu się, że to Jakub stanął z kijem, aby przepędzić go z ojcowizny. — Cóż ty! — stęknął. — Z patykiem do mnie? Stało się co? — Co się miało stać? — uśmiechnęła się. — Przyszłam przypomnieć, że pora wybierać się do miasta. — Sądziłem, że z radą staniesz wezgłowia, nie z kijem. — Moja rada to ten dębczak spoważniała. — Zanieśże go sędziemu. I powiedz, że twoja Natalka prosi pięknie-ładnie, by zmajstrował z niego międlicę, szczotkę-cierlicę, kołowrotek motowidło, czółenko i cały warszc tkacki... Chcę się zabrać do tka płótna z jego konopi, a bez narzędzi wiadomo — jak bez ręki. 114 w daleki ¦v dolinie - /a wistość n..1 zwidów wypełniły pląsem. irzemie-• i a księ-A tu po-'^¦j. Ech! drugie gorzały lsze wie-i. To, co i r«-ój rachu-rr.ł się igra-* dla siebie. o mu prze-«»»rzek nie ¦¦Ki Ledwo «:-. Natalka ' I ona nie •• połnocka fu. jaką tu -» sędziego- ^»k trzyma- ^t'"vgł, bo -" ¦¦-'. oczu. 1 stanął .owizny. / patykiem -•łmiechnęła «rć. że pora -'aniesz u »czak *— sędziemu, "a prosi z niego swrotek, warsztat tkania zedzi — — Oszalałaś — porwał się z łóżka. — To przecie kpiny! Nie odważę się z czymś takim iść do sędziego... — Nie mędrkuj, wykonaj, co ob- myśliłam... Wszystko ułoży się naj- lepiej... — Żebyś się jeno nie myliła — ulegał już. — Żeby były korzyścią dla nas twe rady... Zjadł, co mu podsunęła pod usta, niewesołość miał w oczach. Niewiara sadowiła się w nich pospołu ze zmę- czeniem. — Cwałuję traktem od wsi do miasta jak ten laufer — pożalił się. Już nóg nie czuję... Człapał podpierając się dębowym kosturem, który więcej ciążył niż po- magał. Chętnie by się go pozbył rzucając w bruzdę, gdyby nie przykazanie córki. Miał go przecież wręczyć sędziemu... Ptaki ciurlikały ostatnie pieśni lata, siokrocie i osty haftowały skarpy przy- drożne białymi i żółtymi rozetami. Gałę- zie brzóz rozpaliło słońce w płomienną żagiew. Furmanki mijały go w po- śpiechu, dzień był targowy, każdemu było spieszno, żeby zająć wygodniejsze miejsce na miejskim placu... Plony latoś obrodziły obficie, było co wieźć mieszczuchom. Im szybciej się ukrzątną ze sprzedażą, tym rychlej wrócą do domów. Wykopki, orka czekały w polu. Wawrzon pomyślał, że od czasu jak utracił krowę, sprawy orki i bronowania stały się nie radością lecz strapieniem. Nie przyprzągnie się przecie wespół z Natalką do pługa czy radła, przyjdzie kłaniać się sąsiadom, czekać aż ci obrobią własne staja. Lato dla nich, jesień dla niego. Ciaputa dogonił go wasążkiem, kucyk drobił nogami u dyszla jak panna ¦-. tańcu. Przyfolgował, zaprosił Wa- wrzka na siedzenie. Blisko już mostu na Olzie, ale dość wcześnie, żeby chłop dał wytchnienie nożyskom. Nastoją się jeszcze na korytarzu i przed balaskami sędziego. Sędzia, gdy stanął przed jego obliczem, wraził swe chłodne siwe jak stal spojrzenie w samo serce dziadygi. Aż go ciarki przeszły po plecach. Mocniej wsparł się na dębowym kosturze. — Cóż to? — spytał ironicznie sędzia. — Nie widzę jakoś płótna... Setka metrów to duże brzemię, można je i bez okularów zobaczyć... Wawrzon przestąpił z nogi na nogę, jak czapla, kiedy sfatyguje się czekaniem. Zakrztusił się pierwszym wyrazem, ale następne potoczyły się z ust już gładziej. — Natalka — wygarnął jednym tchem — zgodziła się utkać sto metrów płótna, ale stawia warunek... — Śmie mi stawiać warunki? — ryknął urzędnik. — Bez tego nie będzie tkaniny — powtórzył Wawrzon i czuł, że odwaga w nim rośnie. — Tak kazała powiedzieć. Sędzia popuścił z tonu. — Jakiż to warunek? — spytał łagodniej. — Ano — Wawrzon podszedł bliżej balasków — Natalka daje panu sędziemu, ten kij, i prosi pięknie-ładnie, żeby jej pan wystrugał z niego międlicę, cierlicę, kołowrotek, motowidło, czółno i cały warsztat... Bez tego nie da rady konopiu... — Tak powiedziała — sędzia nachmurzył się jak obłok. — Powtórzyłem, słowo w słowo... Zamiast wybuchnąć gniewem, sędziemu naraz zebrało się na śmiech. Śmiał się, śmiał tak bardzo, że chwyciła go czkawka. Wawrzek był z natury nieśmiały, bo gdyby nie to, polazłby za balaski i grzmotnął urzędnika pięścią w plecy... Żeby nie zadławił się własną śliną. Nie zdobył się na to, a i sędziemu w międzyczasie jakoś chichotanie przeszło. 114 115 Zmarszczył czarne brwi — (obra-miały jego czoło jak kostrzewa miedzę) — ubrał gębę w powagę. Zagasły w nim już śmiechy. Pragnienie zwyciężenia Natalki-mądralki wzięło górę nad urazami. Myśli, przemyśliwa, jakby tu upokorzyć córkę Wawrzyńca, i na koniec wymyślił. Sięgnął do torby, wydobył z jej głębiny na stół pięć gotowanych jajec kurzych. Waży na dłoniach, marszczy policzki w grymasie, powiada do Wawrzyńca: — Dobrze. Zmajstruję z dębczaka rzeczy, których żąda Natalka. Międlicę, cierlicę, kołowrotek, motowidło, czółno i cały warsztat... Tyle że nie wcześniej, aż mi z tych jaj twoja córka wyhoduje kurczęta... Nęści, zanieś, niech je podłoży kwoce... — Pisklęta z gotowanych jaj? — Wawrzon aż cofnął się od balustrady. — Międlicę, cierlicę, kołowrót, motowidło, czółno i cały warsztat z dębowego sęka? — sędzia odpalił na odlew. Wawrzek pochylił głowę w rezygnacji. Nie przyszło mu na myśl, że to nie Natalka, lecz sędzia pląta sprawę, żądając niemożliwości. Podstawił ka-peluch słomiany, zabielały w nim kurze produkty. — Niech się dzieje co chce — westchnął. — Zaniosę jajca Natalce... — Czekam do jutra — sędzia określił dokładniej termin spotkania. I już go nie było na sali. Wyniósł się, bo śmiech i złość kłóciły się w nim. Nie chciał się zdradzić przy petencie. Wstąpił do gospody, żeby ochłodzić humory piwem. Myślał o Natalce. A to łobuz dziewczyna! Tak się z nim mocować na rozum, tak handryczyć! Jeśli ma tyle urody, co obrotności, toż to dziewczyna nad dziewczyny... „Ciekawym czyje będzie na wierzchu?" — przerzekł do siebie półgłosem. To samo przerzekli już przed nim Jakub i Wawrzek. Paździora nie miał na piwo. Napił sie wody ze studni, co czerniała na środk. rynku. Otarł dłonią wilgotną gębc skierował kroki ku Olzie. Minął mos nie zboczył na brzeg, posilając się z zł winiątka człapał drogą... O zmrok znalazł sie w izbie. — Nęści — powiedział do córki -wydobywając jaja z głębokich kiesze: kapoty. — Oko za oko, wet za wet. — Dałam kij, ty mi jaja przynosis Gdzież tu zemsta? — roześmiała si — Sędzia dał ci te kroszonki i prz kazał ni mniej, ni więcej, jeno żeb je podłożyła pod kwokę. Do jutra ma się z nich wyląc kurczęta. Natalka nie strapiła się nowiną. W ciągnęła ręce po jajca. — Gotowane, mówisz? — szcz. biotała beztrosko. — W takim raz zjemy je na kolację... Dawno n raczyliśmy się czymś takim. — A co z pisklętami? — martw się. — Jedzenia mi się odechciewa, gd o nich myślę... — Jedz — obierała jajka ze sko-' rup — nie trap się! Trzeba, żebyś w noc odsapnął, bo jutro znowu czeka na ciebie miejska wyprawa... — Mądralko! Znalazłaś już wyjście z kłopotu? — Dowiesz się jutro — wykręciła sie enigmatycznie. — Zdrowiej będzie, jeś sobie na noc nie zaśmiecisz tym głów;. Wypełnij ją snem i bądź dobrej myśli. Rano, gdy Wawrzek podniósł s z łóżka, Natalka sterczała już prz blasze pieca. Gotowała cosi w rondlu para wspinała się w górę, podzwaniając w pokrywkę. — Śniadanie? — spytał żartobliwieJ| — Uhm... kasza jaglana. — Któż jada jagłę na śniadanie? — Nie dla ciebie, dla pana sędzie-1 go... Dla ciebie — chleb i mlek w garnuszku... Od ocielonki Cholewo* — wyjaśniła. — Przyniósł Jasiek. 116 Odcedziła warzę, złote jagły wsypała do garnuszka-skorupiaka. Równiutko aż po sam wierzch. Nakryła białą szmatką pokrywkę, szmatkę przewiązała tasiemką. Zaspokoiła ciekawość ojca, kiedy po śniadaniu dźwignął się z ławy. Nie dowierzał własnym uszom, słysząc co mówi. — Zanieś, ojcze, kaszę sędziemu. Niech posieje na grzędach. Kiedy wyrośnie proso, niech wyrwie, omłóci i obrobi w stępie na jagłę... Czymże nakarmię pisklęta, co się wylęgną z jaj, które mi podarował, jeśli nie będzie jagieł? — Dziewczyno! Dziewczyno! — Wa-wrzek kołysał siwą głową. — Co ty najlepszego wyrabiasz? Ale już nie marudził, nie gderał, wiedział że po próżnicy. I tak córka postawi na swoim, jak postawiła dotychczas. Pożegnał się, wyruszył na trakt. Cieszyn leżał za lasami, za pagórkami. .. Przybył przed gmach sądowy, ale woźny zastąpił mu wejście. Znał już Wawrzona, dawał pozór czy nie nadejdzie. Ledwo ów postawił stopę na schodach, wysunął się spoza drzwi. — Nie tutaj — zawrócił Paździorę. — Pan sędzia prosi do domu. Zdziwił sig Paździora, bardzo się zdziwił. — Nie wiedział — źle, czy dobrze wróży ta zmiana. Kaprys sędzia sposobi, nowe upokorzenie? — Nawet nie wiem, gdzie pan sędzia mieszka — zwierzył się słudze. — Zaprowadzę. To niedaleko stąd — -spokoił go tamten. — Pan sędzia posiada dom z balkonem, w ogródku • *itną róże i aksamitnieją klomby . . prysów... Każdy w mieście wie, jak '.rafić... Zboczyli z rynku w uliczkę, dom sędziego bielał balaskami. Odgradzały go od ulicy, jeżyły się w górę jak dzidy i miały kolor czerwony. Furta z żelaznej kraty wyginała się w gryfy i liście. Ob-ramiały ją cementowe słupki. Woźny pożegnał go u bramy i Wa-wrzon wchodził bardziej onieśmielony niż zazwyczaj. Do gmachu sądowego, jego korytarzy i sal już nawykł. Tu czuł się jak na obczyźnie. Porównał własną chatę i łaciaty płot z przepychem ogrodu i willi. Przepaść, dwa światy! Odległe od siebie jak gwiazdy, głębokie niczym otchłań. Nie upilnował westchnienia. Wyrwało się wbrew chęci. — Taki to sobie mieszka... Otwarły się drzwi, wszedł do środka. Na palcach stąpał po dywanach, w lęku żeby ich łapciami nie pobrukać. Sędzia siedział przy stole w szlafroku i w szlaf-mycy, i chłop, który nigdy jeszcze w swym życiu nie widział tych, najwyraźniej babskich szmat na mężczyźnie, przygryzł wargi; ułożyły się w grymas śmiechu. Na przekór niepokojom zebrało mu się na wesołość. — 1 cóż? — sędzia podniósł wzrok znad jakiejś księgi. — Wylęgły się z jaj kurczęta? Rychło doczekam się z nich pieczeni? Wawrzek zawiercił się płochliwie. Sędzia wbijał weń spojrzenia jak puginały. Dziurawiły na wylot. — Toli — chłop nerwowo roz-supływał paluchami taśmy kobiałki. — Przyniosłem odpowiedź... w perzowym puzdrze... Już wyciągał za uchwyt garnek--skorupiak, już zdzierał z niego białą powąskę. Odsłonił, postawił na krawędzi biurka, przed sędzią, który zupełnie nie rozumiał, na co to wszystko. Wawrzek wysapał raczej niż powiedział. — Natalka śle wam w tym garnuszku kaszę jaglaną... Prosi, żebyście posiali na proso... Niby dla kurcząt, co się mają wylęgnąć z jaj, podarowanych wczora... 117 \ — Z jagły proso!? — cisnął się sędzia. — Pisklęta z gotowanych jajec? — odpłacił Wawrzek pięknym za nadobne. „Znowu trafiła kosa na kamień — miarkował sędzia. — Diabelnie mądra ta Natalka". Zastanawiał się, co ma zrobić? Wybuchnąć złością? Obrócić całą sprawę w żart? Wybrał trzecią ewentualność. Dźwignął się z krzesła, przemierzył pokój raz i drugi. Tam i z powrotem, tam i nazad. Był ten spacer jak klapa bezpieczeństwa. I jak zyskanie na czasie przed powzięciem nowych zamysłów. Człapał, deliberował. Potem zatrzymał sie przed chuóer-ławcem, srogość miał między brwiami, przekorność w oczach. — Nie powiem, chytra ta twoja Natalka i zuchwała! Z sędzią pojedynkować się na języki... — Młoda, to płocha — bronił Wawrzek dziewczyny. — Zuchwała — powtórzył sędzia — bardzo zuchwała. I już w gniewie. — Ano, skoro ta twoja córka taka przemądrzalska, muszę ja jej znaleźć zajęcie. — Jakie? — zadygotał Wawrzyniec węsząc nowy figiel sędziego. — Ma się stawić — wyliczał sędzia — ani za widna, ani po ciemku; ani goła, ani obleczona; ani obuta, ani boso. I niech nie jedzie, ale i nie idzie, niech mi wręczy podarek, i nie wręczy... Wawrzek chwycił się za skronie. — Naga i ubrana, w butach i boso... Stróżu-aniele! Przecie się to nie da zapamiętać; cóż dziepiero faflać o wykonaniu... — Nie ty wykonasz, lecz twoja córka... — Juści że tak, juści że tak... przytaknął posłusznie. — Ale i ona nie sędziowską ma głowę ale pasterską. Klepki jej się pomieszają... Sędzia usiadł, schylił się nad biurkic Niecierpliwie sięgnął po gęsie pió Przyciął, zamaczał w inkauście. — Umiesz czytać? — spytał W i wrzona. 1 — Niepiśmiennym. Krzyże bazgrzę™ jeśli trza poświadczyć dokument. ^- Natalka także nie umie? — Natalka potrafi — duma zabłysła w oczach Paździory. — Uczyła się, rada sięga po książkę. Ślabizuje jak sam rektor... — Dobrze... Napiszę zlecenie, zaniesiesz córce... Skoro ci pamięć nie dopisuje... Gryzmolił podpowiadając sobie p? głos. — ...nie po widnie i nie po ciemku nie goła i- nie obleczona, nie obuta i nie boso, nie konno i nie na piecht. z podarkiem i bez podarku:.. Napisał, podał pismo Wawrzkowi. — Masz i nie zgub! Twoja wygrana w spełnieniu misji. Zawiedziesz, pójdę na rękę Jakubowi. Wawrzek stał już przy drzwiach sędzia zatrzymał go jeszcze. — Wizyty córki czekam jutro poc lasem, wedle traktu. Biorę udział w polowaniu... Nie spełni warunku, poszczuję psami... Zapamiętaj! — Nie zapomnę — zapewnił Wa-wrzon. Tak się rozstali. Sędzia z nadzieją. że tym razem panna pokpi sprawę i zwycięstwo ostanie po jego stronie, chłop z niewiarą w talenty córki. Nie-głupia ona jest, prawda, przekonał o tym już nieraz, ale i jej mądr ma granice. To, czego żąda sędzia, pr kracza ludzkie możliwości... Szedł i tak myślał. Nie przysta spieszył się, żeby jak najszybciej zr.i się w domu. Im prędzej znaj< w zagrodzie, tym prędzej zwali kłopot, tym więcej czasu z talka, żeby wszystko przemy ¦F • em. pióro. c> tał Wa- -Ł bazgrzę, dokument. -¦ nie umie? afi — duma zabłysła ry. — Uczyła się, książkę. Ślabizuje jak '-^niszę zlecenie, za-• ero ci pamięć nie '""wiadając sobie na - i nie po ciemku, .żona, nie obuta i nie na piechty, -iarku:.. no Wawrzkowi. Twoja wygrana • edziesz, pójdę drzwiach. jutro pod .idział w po--".inku, po- Wa- dzieją, oprawę ¦•tronie, :. Nie- ¦ał się iądrość i, prze- * ta wał, laleźć . się iłowy Na-do- kumentnie. Ze przemyśli, nie wątpił. Jeno czy da radę sędziemu? Wracała furmanka z miasta, woźnica nie odmówił miejsca obok siebie na wiązance. Znalazł się w domu na od-wieczerz. Natalka dopiero krzątała się koło juzyny. Spodziewała się radości na jego gębie ale nie dostrzegła jej i tym razem. Smutek sadowił się — ołowiany, mroczny jak cień. Aź się zlękła, że już po wszystkim, że sędzia rozstrzygnął sprawę na ich niekorzyść. — Cóż wy? — żachnęła się. — Wracacie jak z cmentarza. Zamiast odpowiedzi sięgnął do kieszeni kapoty. Wyszperał z niej ćwiartkę papieru, wygładził, podał dziewczynie. Wpatrzył się w jej twarz prawie drapieżnie próbując wyłowić nastroje. Zdumiał się: uśmiechała się zamiast smetnieć. — Śmiejesz się? — zagadał z niedowierzaniem. Powtarzała, rozkrawając słowa i na głos, jakby to jemu przypominała dziwne zlecenie sędziego-prześmiewnika, nie we własnej chciała je zmieścić czaszce. ,,...jutro, nie za widoku i nie po ciemku, nie goła i nie obleczona, nie w obuwiu i nie bosa... nie jadąc i nie idąc, z podarkiem i bez podarka..." — Psami przyrzekł poszczuć, jeśli nie wykonasz warunków — ojciec uzupełnił gryzmoły. — Będzie czekał pod lasem, gdzie poluje... — Znajdę sposób i na psy i na sędziego — zmięła gładkie czoło w grymasie. — Ludzie wymyślają zagadki i ludzie je rozwiązują. — Juścić — potaknął, bo nic mądrzejszego nie wypełzło mu z głowy na wargi. Drażnił ją ten ciągły niepokój ojca, miała mu za złe, że taki płochliwiec... Mógłby więcej okazać odwagi i ufności. Przekonała go już, że jej sędzia niestraszny. Usiadł, podsunęła mu na stoi jedzenie. Zachęciła do smakowania słowem otuchy. — Nie trap się, jedz... Wszystko ułoży się dobrze. Mlaskał, smakowały mu gomółki, posypane miętą, a ona grzęzła we własnych myślach. Ochynęła się w nich po czub włosów. Nie przeszkadzał, nie wtrącał się ze słowem, miarkował: tym razem nie lada orzech dał jej sędzia do zgryzienia. Czy wydolą twardziźnie jej młode zęby? Ozwała się po dłuższej chwili. — Nie taki diabeł straszny, jak go malują... — Miałażbyś upleść pętlę na sędziego? — Nie jeno pętlę, ale cały powróz — odrzekła trochę chełpliwie. — Wierzyć się nie chce, żem twoim ojcem... Jak postąpisz? — Przekonasz się jutro... Na razie musisz mi pomóc. — Już majstruję... Jeno co i gdzie? — Jak to dobrze, żeśmy kupili kozę po tej stracie Kaliny — goniła już za swoimi rojeniami. — Bez niej nie byłoby okrasy — głowił się, skąd jej ta koza w myśli. — Sak chyba też już wisi na strychu. .. — Wisi. Przestałem z nim chodzić do Olzy, jak się zwaliły zmartwienia... Miałabyś chętkę na szczupaka? Chętnie skoczę do rzeki i złowię — przypochlebił się. — Przepadasz za rybami... — Przyjdzie czas i na ryby... Insze na razie mam zlecenie. — Gadaj! — Wybierz się do Ciaputy i poproś pięknie o zająca... Na pewno pasie się w kojcu. Wujek lubi raubczykować, nie ma tygodnia, żeby nie ułowił coś w sieci. Za młodu był gajowym i włóczęga za zwierzyną weszła mu w krew. — Dyć wiem. 118 119 — Obiecaj, c© zechce, choćby i drogo liczył... Ale bez zająca nie wracaj... — Już wychodzę... Tyle że... — .. .jak spotkasz Jaśka od Cholewy, poproś, żeby przyleciał bez zwłoki... Mam i dla niego sprawę... — Na pewno łobuz ugania się za czyżykami... Osty dojrzewają na skarpach, czyże przepadają za ich siemieniem. — Czyżyka właśnie mam na myśli — uśmiechnęła się. — Koza, zając, czyżyk... Co ty, dziewczyno? Marudził, dręczyła go godna baby ciekawość. Pognała go od progu. — Za powrotem, kiedy będziesz szedł przez pola, przynieś trochę perzanych kłęków... — Na co ci kłęki? — Upleciesz mi z nich wieczorem strzewiki... — W imię Ojca i Syna — przeżegnał się, bo mu znienacka przyszło na myśl, że z córką dzieją się niedobre rzeczy... Coraz niewyraźnie] plecie trzy po trzy... Czyżby sędziowskie zagadki pomieszały jej rozum w głowie? W gapił się w nią jak kot we wróbla, usiłując spojrzeniem zabrnąć w głąb czaszki. Niepokój znowu zawlókł cieniem jego przywiędłe policzki. Natalka odgadła, co go gnębi. — Oj, tato, tato! — pokpiwała. — Patrzysz na mnie, jakby mi klepek brakło pod warkoczem. Nie ma obawy, wszystko mam na swoim miejscu... Poczerwieniał jak panna. Ale ta Natalka przenikliwa. Nawet w sercu wy-niucha prawdę. Skoczył do sieni, jak młodzik zbiegł w dół po stoku pagórka. Poganiał go beztroski śmiech jedynaczki. Gdy wrócił, zmierzch kładł się na jesienne pola. Promienie słońca ubierały jeszcze pagórek złotymi wstążkami, ale w dolinie zbierał się cień, podobny do mrocznej kałuży. Jakub Paździora stał na miedzy i gapił się na wawrzoniówkę takim wzrokiem, jakby to już była jego własność. — Za wcześnie się oblizujesz — Wawrzek nie poskromił języka w gębie, bo go ubodła ta zachłanność. — To się okaże jutro czy pojutrze — odwarknął Jakub. Natalka futrowała kozę, schlebiając jej tego wieczoru bardziej niż kiedy indziej. Nawet sierść na niej wyszczot-kowała zgrzebłem. Skrupulatnie wybrała z kołtunów łopiany i osty. Przerwała zajęcia, gdy ojciec zamajaczył w oborze. Ucieszyła się, nie wracał z pustymi rękami. W garści trzymał zgrzebny wór, w którym coś szamotato się bez przerwy. — Zając? — uśmiechnęła się. — Uhm — potaknął. — Przyszedłem w samą porę. Właśnie miął go oprawić na wieczerzę... He, he, Ciaputa smakosz, nie tak, jak my... — Uratowałeś mu życie. — Komu? Ciapucie? — nie zrozumiał. — Nie. Zającowi — zachichotała. — Chcesz go wypuścić? — cisnął się. Przywidziało mu się, że dziewczyna dworuje sobie z niego. Każe łazić po wsi za szarakiem a potem mamrota cosi o wypuszczeniu. Nie zaprzeczyła. Obierała sak z pajęczyny. Już pierwej przyniosła go ze strychu. Wisiał pod płotwą, pająki po-zaciągały oka w nim. Zrobiły sobie z nich pułapki. Musze skrzydełka i wyssane kadłuby wyraźnie świadczyły o ich zbrodniach. — Jasiek Cholewów przyjdzie? — zdążała za swoimi myślami. Wawrzek patrzał w dolinę. Dobre jeszcze miał oczy. — Pędzi, widzi mi się, przez pola. Posłałem po niego Ciaputowego wnęka. Żeby był zaraz... 120 -*" *te zro- «r*ichotała. :.>nął się. «- -i-c fazie po * potem mamrota ~e. Dobre rzez pola. L¦! wnęka. — To on — odmierzyła oczami przestrzeń. — Żeby jeno smark czyżyka wymajstrował dla mnie. Bez ptaka nie ruszę się do miasta. Przybiegł, ptaszka więził w niedużej klatce. Nawinął mu się akurat w siatkę, więc fatygował się z nim do Natalki. Nie wiedział o jej zamysłach, niósł w nadziei, że chociaż w ten sposób wynagrodzi jej stratę Kaliny. Ciągle dręczył go wyrzut sumienia, że przyczynił się do jej zguby. — Chwyciłem dla ciebie. Przyjmiesz? — podniósł przychlebnie klatkę do oczu dziewczyny. — Dlategom cię kazała prosić — uciecha była w jej słowach. — Samczyk. Całą izbę wypełni ciurli-kaniem. — Zostaw ptaszka i wracaj do domu. A wyśpij się dobrze. Przyjdź jutro przed południem, zabiorę cię z sobą do miasta. — Do Cieszyna? — Uhm. — Lecę — podskoczył z radości. Nigdy nie był w Cieszynie. Przepadł wśród krzaków, Natalka zwróciła się jeszcze do ojca. — Zabierz się zaraz do perzu. Przyniosłeś, widzę... Jutro może zabraknąć czasu... — Naprawdę mam pleść z niego sandały? — Pewnie że nie na bajkę... Jeno upleć rzadkie, rzadziuśkie, żeby stopy przeświecały przez dziury. Westchnął po raz nie wiedzieć już który. Ale się nie wywiadował. Usiadł na stołeczku-trójnogu, zabrał się do grodzenia papuci. Skoro sobie tak życzy Natalka... Nazajutrz słonko po raz pierwszy od lat wyprzedziło Wawrzka i Natalkę we wstawaniu. Dziewczyna jakby z urazą obróciła się na drugi bok, gdy ranne zorze przedarły się ku jej twarzy przez szyby. Ojciec wstał wcześniej, karmił kozę i kury, królikom rzucił pod pyszczki świeżej koniczyny. Przez uchylone drzwi zaglądał do izby, lecz nie miał odwagi budzić córki. Śniło jej się widocznie coś, bo wierciła się na łóżku, trzepotała rękami jakby odpędzała złe od siebie. W jakiejś chwili roześmiała^się i zaczęła pleść obcesowe wyrazy. Słuchając rzekłbyś, że przekomarza się z widzialnym tylko w jej głowie przeciwnikiem. Nie wytrzymał, podszedł, szarpnął śpiącą za ramię. Zegar ścienny wy-skrzypiał już dziewiątą. Obiadować myśli na łóżku czy jak? — Natalka! — szepnął. — Przecie się zbieraj do miasta. Wstała i ubrała się szybko. Trochę się wstydziła tego spania. Ojciec musiał za nią karmić kozę i pitrasić śniadanie. Zapach warzonego mleka nasycił izbia-ne powietrze. — Ale mnie ścięło — żartowała. — Jak żabę mróz... — Wylegujesz się niczym królewna. Jakby ci całkiem wywietrzał z głowy sędzia i jego gadka. — Przyjdzie czas na kłopoty, gdy się z nim spotkam. — Rychło ruszymy? .— O południu. Jeszcze obiad myślę zjeść w domu. — Zachowujesz się tak, jakbyś już zwycięstwo miała w fartuchu... Udajesz, żeby ojca pocieszyć? Pogłaskała go po zwiędłym policzku. — Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Wybronimy się bieduli i tym razem... — No, no — kołysał głową. — Pewności niebo ci nie poskąpiło. — To słuszność sprzymierzyła się ze mną — sprostowała. — Jeśli jej bronią miejsca w sądzie, gdzież się przytuli? Zegar blaszanym głosem zwiastował dwunastą w południe, jak ruszyli ścieżką ku drodze. Chcieli ominąć wieś polnym 120 121 łukiem, żeby gawiedź nie wzięła ich na jęzory. Nie uniknęli kpin Jakuba. Stał przed domem i krzyczał do domowników. — Pójdźcie-no i patrzcie! Wawrzon się wyprowadza! Na ścieżce dziwny widniał orszak. Przodem kroczyła Natalka pociągając kozę za powrózek, przy niej dreptał Jasiek Cholewów trzymając czyżyka w klatce. Wawrzon stąpał ciężko za nimi, na plecach niósł wór parciany, we worku trzepotał się struchlały ze strachu zając. Nie tylko zając nie wiedział, co się z tego wszystkiego wy-kłuje. Nie wiedział stary Wawrzon, nie wiedział Jasiek. Ale skoro tak Natalka zarządziła... Szli i spoglądali na nią, a ona milczała i tylko od czasu do czasu oglądała się na pobekującą za domem kozę. — Ho, baziu! — Leziemy za tobą jak niemądrzy — ojciec nie wytrzymał w pewnej chwili. — Spoglądamy, czekamy na wyjaśnienie a ty ani be, ani me... — Odeszła mnie chętka do zwierzeń. — Na co ci ten sak? Na co koza, czyż i zając? Na co ciżmy? Na co ja i Jasiek? — Was potrzebuję do pomocy... A to insze... I wytrajkotała im w nosy: — .. .ani nie goła, ani nie ubrana, nie boso i nie w trzewiczkach, nie konno i nie na piechty, z podarkiem i bez podarka... Stary tyle był z tego mądry, co i wówczas, gdy stał przed sędzią. Zabrnęli po dwóch godzinach w gęsty las, usiedli pod leszczyną, żeby odsapnąć. Koza, nienawykła do tak długiej wędrówki, rwała się do zieleniny. Natalka nie broniła, niech sobie poskubie. Sama przygięła leszczynowej gałęzi, smykała dojrzałe już orzechy. Jasiek Cholewów poszedł w jej ślady. Wawrzon miał kiepskie zęby, więc zostawił worek z zającem pod pniem sosny i rozglądał się za grzybami. Prawdziwki wychylały głowy spod jago-dziny, jakby je ciekawiło to dziwne trochę zwierzęco-ludzkie towarzystwo. — Czas by iść dalej • — ozwał się pierwszy ojciec. Natalka spojrzała na niebo. — Poczekamy... Słońce dopiero przechyliło się nad bór. — W nocy spotkać się chcesz z s dzią? — Raczej przed wieczorem. Prz\ -kazał przecie: nie po widnu i nie p> ćmoku... — No, no — zakołysał stary głowi w podziwie. Za lasem huknęły strzały, daleko,\ ale już słyszalnie. Pobiegło za ich echem ujadanie ogarów. Spojrzeli po sobie, i Cel podróży kurczył się, malał. Zbliżało] się decydujące rozstrzygnięcie. Natalka chwyciła w rękę sak i perzo- ] we łapcie i skoczyła w krzaki jak sarna, f Przepadła za jałowcami. Czekali za-1 ciekawieni: w lesie zamierza łowić ryby? Wróciła za moment i zdziwili się jeszcze bardziej. Ubrana była nie w su-, kienkę lecz w więcierz, stopy przeświecały przez ciżmy z perzu. Tak stała przed nimi i nie naga i nie ubrana. nie boso i nie obuta. Przecherna, wesoła. 1 — Mądralina z ciebie, ej, mądra-lina — śmiał się ojciec, który znowu I ogarnął część sędziowskiej tajemnicy.) — W głowie mi się nie mieści. Odwiązała kozę od drzewa, wyprowadziła na biały trakt. Chichocąc dosiadła okrakiem jak kobyły. Smukła była, wysoka, ni to siedziała, ni dotykała ziemi. Wawrzon nie potrzebował być aż mędrcem, żeby się dorozumieć, po, co wlokła kozę w tylą podróż. Wzięła od ojca wór z zającem, od Jaśka klatkę z czyżem. Pognała kolanami kozę. Ni to idąc, ni jadąc zdążała, 122 Przy-nie po głową daleko, :h echem r i sobie. Zbliżało perzo- za- wypro-¦jc do-Smukła tykała ¦ał być ć, po od kola-tdążała 122 ku wylotowi lasu. Za nią, w przestroznej odległości, podążali Wawrzon i Jasiek. Koza strzygła małym ogonkiem, puszczała bobki; również i dla niej ta eskapada stała się niezwykła jak dla gospodarza i chłopca. Minęli las, zabrnęli w rzedniejące przedpole krzewów, znaleźli dla oczu szerszy krajobraz. O staje czy dwa przed nimi. pod okapem rosłego buka stał sędzia w myśliwskim stroju. Dwa wy-żły, ujęte już na smyczę, warowały przy jego boku. Zakończył łowy, niewiele upolował, zły był, rozdrażniony. Wzmogła gniewy nieobecność córki Wawrzkowej, której spodziewał się w ciągu dnia. Słońce grzęzło czerwoną tarczą w odległym zagajniku nad Olzą a jej nie było. Zakpiła z niego, czy stchórzyła z przybyciem? Raczej tchórz ją obleciał, bo na kpinę nie odważyłaby się chyba. Przeżuwał myśli na przemian z kęsami bułki, nagłe ujadanie psów skierowało jego spojrzenie w las. Odgadł. Tak, to zbliżała się Natalka, najwyraźniej ona, bo któż inny wlókłby się z lasu? Nie znał jej, ale poznał Wawrzona, który człapał o parę kroków z tyłu. Pochylony był jak zwykle, długi jak żerdź. Szli powoli, jakby nie dostrzegali jego niecierpliwości, jakby lekceważyli pańską obecność. Nie petenci, lecz sobie-pany, nie tacy, co czekają na łaskę, ale tacy, co zdają się wyświadczać grzeczność... — Huzia! — spuścił wściekłe psy ze smyczy. — Bierz, strasz ich! Ogary wśród skowytów popędziły naprzeciw. Płomiennookie, z pianą na jęzorach. Kurzyło się po drodze, gdy sadziły, zgiełk poszczekiwań płoszył ptactwo w chaberdziach. Spłoszył i kozę, która szarpnęła się płochliwie. Wawrzon widząc na co się zanosi, przyspieszył kroku, żeby osłonić córkę przed psimi kłami. 123 Nie dobiegł, szybciej dobiegły psy. Ale nie ukąsiły. Tuzin, pół tuzina kroków przed spotkaniem wyskoczył zając spod racic kozy i zaprzątnął sobą psie gniewy. To Natalka wytrząsnęła kłapo-ucha z worka i tak wstrzymała wyżli atak. Zając stanął słupka, w mig zmiarkował, skąd grozi śmierć, zrejterował w szerokie pole. Psy bez wahania skoczyły za nim. Rychło przepadły wśród łubinu i ziemniaków. Droga do sędziego była wolna. Natalka posuwała się beztrosko naprzód, przytrzymując kozę udami, oglądając się na ojca i na Jaśka, którzy jakoś przychodzili do siebie po tej niespodziance z sędziowskimi wyżłami. Pojmowali: nie oni jej pomogli. To ona wybawiła ich z tarapatów. Widzieli: dziewczyna wyjęła z klatki czyżyka i ukryła go w garści. Klatka potoczyła się do rowu. Truchcikiem, ciągle mając kozę pod sobą, podeszła do sędziego. Zatrzymała się, wyciągnęła rękę z ptakiem. — Oto podarek — zaszczebiotała. — Proszę! — Dawaj — wyciągnął rękę. Chciał wziąć prezent ale ten prezent, zwolniony z uchwytu palców, rozwinął skrzydełka, zaćwierkał, pofrunął w kierunku lasu. Cienie zakrywały już drzewa. — Cóż ty? Błazna ze mnie robisz? — zgniewał się. — Chciałeś podarku, i nie chciałeś — śmiała się. — Masz go zatem, i nie masz — wskazała paluszkiem w stronę, gdzie ptak poleciał. — A ta koza? Cóż to za podróżowanie? .— Zgodne z twoim życzeniem. I szłam do ciebie, i nie szłam. — Ten strój. Te ciżmy z perzu? — Ubrałam się, i nie ubrałam. Obułam, i nie obułam... — Czekam na ciebie od południa... — Zjawiłam się nie „po widnu i nie po ciemku"... Spojrzyj na niebo: słonka już nie ma, ale błękit i czerwień trzymają się jeszcze pułapu... Sędzia słucha i na przemian marszczy brwi i uśmiecha się. Nie sposób zarzucić coś Natalce. Wszystko, co zrobiła, zgadza się z jego zleceniami. Wybrnęła z pułapki jak lisica z paści, wywinęła się jak wąż, choć przecież zwykły wsiok z niej, wychowany w głębokim cieniu jabłonek. Stoi teraz przed nim, trzyma kozę za powrózek i triumfuje. Wierci w sercu dziurę ślepiami, które, choć tam owalne jak śliwki-węgierki, mają w sobie ostrza świdrów. Tyle że nie boli, jak wiercą, raczej sprawiają przyjemność. — Ładna jesteś — wyznał ledwo zdając sobie z tego sprawę, że zaleca się jak chłopak. — Nawet śliczna. — Jak wiśnia? — Uhm... — I iak zorzany zachód? — Jeszcze kraśniejsza. — Wdzieję suknię, zarazki przy-szarzeje ma uroda. Tatulu! — obejrzała się na starego, co z daleka przestępował z nogi na nogę, bo nieśmiałość hamowała jego kroki. — Tato! Podajcież mi sukienczynę, bo w saku dostałam gęsiej skórki. A i przysłonić się trzeba, bo panu sędziemu zebrało się na żartowanie. — Twarzy nie przysłonisz — szepnął gorąco. — A i do żartów mi daleko. Żartowałem dotychczas, teraz pora na spoważnienie. — Pora! Cierpko odczuwaliśmy te żarty — przygadała. — Wbrew pozorom świadczyły na waszą korzyść... — Miałoby to oznaczać, żeś wreszcie przejrzał, kto komu krzywdę robi w sąsiedzkim sporze. — I to, i więcej jeszcze. — Cóż więcej? — Że mi się ogromnie podobasz i że chętnie pojmę cię za żonę, jeśli nie postawisz się okoniem. — Wiejska panna żoną sędziego... — Zgadzasz się? — Nie wystarczy się podobać — spoważniała. — Trzeba kochać, bardzo kochać, żeby związać się na zawsze małżeństwem... — Drugiej takiej jak ty nie znajdę w mieście. Ba, pewnie i na świecie... — Świat nie ma granic... — Szeroki, ale rzadko na nim uroda kojarzy się z mądrością. — Ady nie grymaś, skoro pan sędzia tak pięknie się zaleca — Wawrzon pojął wreszcie wygraną; wsparł konkurenta ojcowskim autorytetem. — Źle ci przy panu sędzim nie będzie... — Milej by było, żeby mi to Natalka powiedziała — sędzia pomarkotniał naraz. Narastał w nim niepokój, że dziewczyna nie bardzo się kwapi oddać mu rękę. Za niepokojem pełzał gniew. Nim zmarszczył brwi, panna wyznała rumieniąc się jak zachód. — Skoro tatulo nie bronią... I skoro się podobam... Śmiała się, śmiał się sędzia, śmiali się — Wawrzon i Jasiek Cholewiak. Roześmiał się naraz cały wieczór: las, pole, niebo z księżycem, co gramolił się zza Olzy jak baba ciekawy sensacji... Nawet wyżły, co wróciły z nieudanej pogoni za szarakiem, zamerdały ochotnie ogonami. Zdawały się rozumieć szczęście ludzi... Chciał podwieźć bryczką, czekała w cieniu olszynowych krzaków, dziewczyna wybroniła Się. Tak wrócą do wsi, jak z niej wyszli — pieszo, z kozą na powrózku. Po co sobie mają ludziska strzępić plotkami jęzory? Odprowadził przez las, zawrócił do miasta. W tydzień potem przycwałował bryką do wsi i wnet zaszumiało w domach, jak w barciach pszczelich. Gruch- 124 -i i-onę, jeśli nie em. a żoną sędziego... i się? starczy się podobać — - Trzeba kochać, bardzo azać się na zawsze A ty nie znajdę - ,e i na świecie... j granic... --adko na nim uroda ' grvmaś, skoro pan sędzia deca — Wawrzon pojął I. wsparł konkurenta tm. — Źle ci przy ::•.; to Natalka ¦omarkotniał na-v 6 i. że dziewka, oddać mu wznała koro ił do iłował » do-Cruch- 124 neła wieść po zaokniu, że Natalka Paździorzanka wydaje się za sędziego, że z dziadówki przepostacia się w panią. Narzeczony przywiózł prezenty: suknie, wstążki, korale. Najbogatsze jedynaczki we wsi nigdy ponoć takich nie oglądały. Wieść chlusnęła i w Jakubową zagrodę, popsuła humory, wybuchnęła zazdrością. Doradziła zgodę sąsiedzką, z dobrej woli, bez dalszej wałęsaniny po sądach. Jakub zapędził się nawet któregoś wieczora przed chałupę sąsiada, zagadał uprzejmie, na starostę się niedwuznacznie zaprosił. — Przecie i ja, jak tam było to było, pomogłem Natalce do szczęścia. Żeby nie zwada, nigdy sędzia nie słyszałby 0 niej. — Sama sobie pomogła, bo głowę ma na rozum nie na plewy — cisnął się Wawrzek. — Z ciebie swat jak z diabła kościelny. Ale się nie wybraniał od zgody. I nawet o szkodach zapomniał... Skoro takie szczęście zwaliło się na jego dom. Już sobie wyobrażał, choć do ślubu jeszcze nie doszło, jak wieś gardłuje za opłotkami: „Cie, jak się to puszy Wawrjek Paź-dziora! Prosty, godny, jakby odmłodniał. Pogwarzy z tobą, gdy zaczepisz, ale czujesz, że to nie ten sam co przody. Poznać, że się na pańskiego teścia stroi... Żeby się jeno sędzia nie rozmyślił." Nie -rozmyślił się sędzia. Pobrali się z Natalka, ślub odbył się w mieście, bez tłumu gości. Natalka prosiła o to, 1 narzeczony się nie sprzeciwił. Najbliżsi stanęli za świadków, usiedli przy .weselnym stole. Dziewczyna więcej skromności w sobie, niżeli Wa- 'irrzek, który, tyrany półwiekową biedą, kraśniał teraz, pęczniał z honorów. Jakże nie pęcznieć, kiedy nawet Jakub, jego wieczny wróg, przymilał się, topniał w uprzejmościach. Publicznie się przy- 125 znawał do pokrewieństwa. Ostatecznie taki zięć nie często się trafiał w rodzie Paździorów. Będzie się można ńim przy takiej czy inszej okazji pochwalić. Urządził poprawiny u siebie i cała wieś zmieniła sąd o nim. Jakub i szczodry! Co się to na tym marnym świecie wyrabia. Wygadał się przy kielichu, niby to z żalem, jakie to miał bielmo na oczach, że sobie dał sędziemu zabrać taką rezolutną synową. Pietrek, syn, zawsze był ciężki i nierozgarnięty jak ta peca pod stodołą. W grunta się zapatrzył, w chudobę, dziewczyny niedowidział. No i sprzątnięto mu kąsek sprzed nosa. Żartował, Wawrzek się uśmiechał, uśmiechała się Natalka. Sędzia kiwał głową i swoje myślał. Natalka wyszła za niego, mógł kto chciał zazdrościć albo i chwalić. Nawet Jakub Paździora, do którego, od kiedy się poznali, czuł słabość. Rozum, roztropność Natalki niepokoiły go krzynę. To był najważniejszy szkopuł, co wpływał na zwłokę w zaręczynach. Zrodził się ten szkopuł już tam w polu, na polowaniu, kiedy uroda panny chlusnęła weń jak nagła ulewa; trzymał się potem myśli jak kleszcz skóry. Nie udzierżył w sobie niepokoju, przy ślubie wysunął warunek. Niby że owszem, że rad ujrzy w niej swoją roztomiłą żoneczkę, tylko na jedno musi przystać... — Na co? — spytała wtedy. — Ty sobie będziesz pilnowała domu, ja sędziowania. Żebyś mi nie wsadzała nosa w paragrafy... To moje gospodarstwo. Przytuliła się do niego, rozdzwoniły się w izbie jej śmiechy. Bawił ją ten uraz, to jak gdyby wątpienie w swoją tak zawsze niezawodną jedyność w wyrokowaniu, w rozstrzyganiu spraw i sprawek. — Co też ty? Co też ty? — udała nadąsanie. — Skądże mnie prostej dziewczynie, do takich rzeczy? Togi i biretu nie wdzieje... Mimo zgody i ona wysunęła warunek. — Przyrzeknij, że będziesz zawsze wyrokował sprawiedliwie. Przykra mi równie własna jak cudza krzywda. Mijały dni, nic się nie wydarzyło, co by rozdzieliło ich niesnaskami. Zapomnieli o warunkach, stawianych sobie kiedyś. Wypełniały im czas drobne przyjemności i zajęcia. Aż któregoś dnia... A było tak: Przyjechali na cieszyński jarmark dwaj chłopkowie-dziadkowie. Sprzążką, nie każdy sobie. Jednego była szkapa, drugiego był wasążek. Zostawili wóz przed gospodą, wstąpili pokrzepić się piwem. Nie doskwierał upał, ale ich trapiło pragnienie. Wiadomo — w gospodzie każdego pragnienie trapi. Weselili się, ochocili, zapomnieli o kobyle, a że biedaczka była źrebna, oźrebiła się przed oberżą. Oźrebiła się, przywykła przecież do rodzenia, oddała się kłopotom macierzyństwa. Umyła maleństwo jęzorem, pomogła pyskiem w podźwignięciu. Wstało, brykało wokół placu, zmęczone ułożyło się pod wa-sążkiem. Zapadło w drzemkę. Wtedy akurat chłopkowie-dziadkowie wyszli, krzynę podchmieleni, z gospody. Zatrzymali się u wozu, przecierają oczy, sobie nie wierzą. Kobyła chrupie z zadowoleniem obrok a pod wozem, najspokojniej leży sobie źrebiątko. Leży, cały świat zdaje się go nie obchodzić. Gapią się chłopkowie-dziadkowie, i z wolna uświadomili sobie: skoro źrebiątko przyszło na świat, musi należeć do kogoś. A jak już ma należeć to jasne — jest własnością tego, pod czyim przedmiotem posiadania się wyleguje. — Pod moim wozem leży — mówi pierwszy chłop — zatem jest moje. Prawda najprawdziwsza, jak że dwa a dwa jest cztery. — Czyś aby dobrze dodał? ~— złości się drugi. — Twój wóz urodził źrebię, czy moja kobyła? — Urodzenie to mało. Ważniejsze, gdzie się urodzony znajduje. — Moje źrebię, bo od mojej kobyły! — Moje źrebię, bo pod mym wa-sągiem! Skoczyli ku sobie z pięściami, może by i do bijatyki doszło. Tyle że gapie dreptali od zaułków, a przed ratuszem błysnęły halabardy. To kroczyli strażnicy, żeby sprawdzić, kto i z jakiej przyczyny zakłóca spokój miasta. Strażnicy byli wąsaci i strasznie groźni. Nie zlękli się ich kłótnicy aż tak bardzo, żeby zaprzestać swaru. Przygadywali sobie brzydko, powoływali na świadków gawiedź. Chętnie skorzystała z okazji i podbechtała staruchów przeciwko sobie. Głodowała z braku rozrywki i ta nagodziła się niespodziewanie. — Huzia! — judziły głosy. — Bierz go! — judziły inne. — Nie puszczę! — krzyczał dziad pierwszy. — Swojego nie dam! — warcza; drugi. Strażnik zastukał w bruk styliskien halabardy. — Spokój! — Cisza! — zawtórował mu i warzysz. Popuścili kłótnicy z tonu, ustatkowu się gawiedź. Strażnik zabawił się -rozjemcę. — Zgódźcie się po dobroci... — O co się tu godzić? Moja kobył; moje źrebię! — A to, że pod moim wozem, to nic? — Do sędziego pójdę na cię! — Ja też tam trafić dam radę! 126 — O, właśnie! do sędziego! — ucieszyli się strażnicy, widząc, że sami tu nic nie wskórają. — Do sędziego! Do sądu! — zawyła gawiedź. Sędziowski dom sąsiadował z miejscem zwady. Niedaleko mieli chłopi--kłótnicy. Gawiedź rozeszła się do domów, sędzia nie lubił tłoku, a i halabardnicy przykazali, że wara! Nie było ochotnych, by się narażać. Natalka stała na ganku. Przyglądała się zbiegowisku. Dorozumiała się, o co chodzi, i smutek ocienił jej ładne czoło. „Jak to ludziska z byle czego zrobią problem — myślała cicho. — Jak to o nie swoje wydłubaliby sobie ślepia w zacietrzewieniu". Skrzypnęły wrotka, chłopi podeszli ku schodom. Czapy mięli w garściach jak pańszczyźniacy. Ale w oczach nie kryło się za grosz pokory, rozpalała je złość. — My do pana sędziego — przekrzykiwali się na wyrywki. — Skóli źrebięcia... Żeby zawyrokował — czyje... Znalazła szybko w głowie rozwiązanie. Nie na darmo nazywano ją mądraliną. Powiedziała posługując się bronią, której starzy użyli przeciwko sobie. , — Sędziego nie ma w domu. Chodzi z więcierzem po nadolziańskich ścieżkach i łapie raki. Wylazły z wody i siano jedzą... — Raki na ścieżkach? — zdumiał się pierwszy z chłopów. — Siano jedzą? — nie wierzył drugi. — Czyż to aż takie dziwne? Zadała to pytanie niby to zgorszona ich niedowiarstwem a dziadygi w śmiech. Śmieją się, rechoczą aż się zataczają po chodniku. Słychaneż to rzeczy, żeby raki po łące chodziły i siano jadły? A Natalka z powagą w twarzy. — Słyszał-że kto kiedy, żeby wasążek źrebię urodził? Akurat nadszedł sędzia. Miał przerwę w urzędowaniu, wracał do domu. Dawniej wstępował do gospody, teraz, kiedy pozbył się kawalerstwa, wolał obiadować u siebie. — O cóż chodzi? — zwrócił się do chłopów. Właściciel wasążka był obrotniejszy w języku od współtowarzysza. Pierwszy skorzystał z okazji, żeby obrócić zwadę na swoją korzyść. — Upiera się — wskazał na sąsiada — że źrebię jego, bo mu niby kobyła matkuje, ale każdy widzi, że moje. Pod moim wasążkiem leży... — Wasąg źrebiąt nie rodzi — najeżył się przeciwnik. Sędzia marszczył brwi i patrzył gniewnie. Na Natalkę, na podsądnych. Nie miał już wątpliwości, żona zastąpiła go w sędziowaniu. Przekora, uraz zdecydowały w nim, co ma zrobić. Powiedział do chłopów. — Zaprzążcie kobyłę do wózka, przecwałujcie po placu. Koń, wózek same rozstrzygną, czyja własność. Pobiegnie źrebiątko przy dyszlu, jasne — należy do kobyły; podrypsi za rozworą, wasągowi przypadnie. Szyderczym spojrzeniem omiótł postać Natalki. Chłopom w to graj. Rozsądził sędzia, jego wola. Puścili się truchcikiem do zaprzęgu, jeden okiełzał kobyłę, drugi przypiął postronki do orczyka. Śmignął bat, zaterkotały koła. Lekki wóz, pociągnięty przez gniadą, okrążył raz i drugi szeroki rynek. Chłopi siedzieli na wiązance, każdy gapił się w inną stronę. Wcale z nich złości nie opadły. Wiadomo — źrebię nie człowiek, nie rozumie, że rozgrywka idzie o jego skórę. Ruszyła kobyła, ruszył wóz, to i ono wstało i podreptało z tyłu. Tak przecież drepcą wszystkie źrebięta. Nie 127 od dzisiaj, od czasu jak istnieją wozy i konie. Okrążyli chłopi raz i drugi rynek, zatrzymali wóz przed sędziowskim ogródkiem. Jeden patrzy w ziemię, bo nim złość trzęsie, drugi na sędziego, a pogoda tryska mu z gęby. Jeśli sędzia nie żartował, wygrana w postaci źrebięcia jemu przypadnie w udziale. Sędzia potwierdził to, co już rzekł pierwej. — Wyrok na siebie wydało samo źrebię. Biegło za wasągiem, więc jest własnością jego właściciela. Prawda Natalko? Odniechciało mu się kpiny, powaga zmatowiła jego twarz. Natalka nachmurzyła się jak niebo, gdy je burza obejmie. Uraza do męża, miłość sprawiedliwości kazały jej przejąć sprawę w swoje ręce. Spowszedniały jej naraz — piękna willa i jej uczony właściciel. Nieciekawi się zdali, nie warci względów. Nie godni, żeby obcowała z nimi. — Taki z ciebie sprawiedliwiec? — krzyknęła w goryczy do męża. — Na los przypadku, na igraszkę humorów zdajesz sądy, zamiast rozstrzygać je rozumem i sercem? Tak stróżujesz praworządności? Wybiegła przed furtę, nakazała chło-pom-kłótnikom. — Przy wiążcie źrebię do płotu, kobyłę puśćcie wolno! Wóz ostawcie na rynku. Kobyła przybiegnie do źrebięcia, jej źrebiątko, wóz się przytoczy, jego własność! Chyżo! Wykonali, co kazała. Jeden z ociąganiem, drugi z ochotą. Oczywiście kobyła, nie wóz, podbiegła do źrebiątka. Wasąg tkwił tam, gdzie go zostawili: na rynku. Podziękowali chłopi Natalce za usługę, wsiedli do wasążka. W zgodzie, nie w swarze. Trzasnął bat, ruszyła za miasto kobyła, pobiegło źrebię. Śpiew się poniósł cichymi od upalnego południa zaułkami. Sędzia nie czekał aż się stracą z oczu, zamknął energicznie furtkę, wszedł do pokojów. Natalka zrobiła to już wcześniej. Stanął przed żoną, niepogodę miał w twarzy i w słowach. Gniew, chęć odegrania się za klęskę. Znowu górą ta mądralina. Powiedział. — Postąpiłaś wbrew mojej woli. Złamałaś przyrzeczenie, dane mi przed ślubem, że nigdy nie zechcesz zastąpić mnie w sądzeniu. Nie dotrzymałaś słowa, poniesiesz następstwa uporu. Przykazał. — Wdziej na siebie, co masz najładniejszego, i opuść mój dom. Wracaj na wieś, skąd przyszłaś. Żebyś zaś nie miała żalu do mnie, żem był okrutny. tę ci wyświadczam łaskę. Zabierz z sobą. sposobiąc się w drogę, to, co ci najbardziej po myśli... Uśmiechnęła się ni to smutnie, ni pogodnie. W milczeniu poszła do komory. Wróciła wnet potem do izby. tobołek miała w garści; stanęła przed mężowskim krzesłem. Wyszeptała cichutko. » — Chciałabym zostać na wieczerzy. Zjeść we dwoje swaczynę... Na pożegnanie... — Poswaczmy — dał się udobruchać. — Nie możesz odejść głodna ode mnie. Zgotowała wieczerzę, usiadła na rogu stołu. Jedli nie gadając do siebft. Nie chciała zakłócać ciszy, co się rozty-kotała zegarem na ścianie, sercantf w piersiach. Wieczór malował ulicznynp światłami miasto. Zapłonęła latarnia przy furcie, u wejścia do ogrodu. Brycz-ka-iednokonka czekała przy chodniku, aż się zbierze i siędzie, koń dzwo podkowami nerwowo w bruk z nieciei pliwości. ¦łu- . oczu, do rże- nie, ni do ko- .o izby, a przed i wieczerzy. ^. Na po- udobru-Fflodna ode na rogu eb%. Nie i sie rozty-sercami [ulicznymi latarnia iu. Brycz-chodniku, dzwonił z niecier- Udawała, że się tym nie przejmuje. Podniosła się od stołu, ale nie wyszła na ulicę. Udała się do spiżarki. Wróciła niosąc flaszkę najmocniejszego wina. Mąciło w głowie myśli, było lekarstwem na senność, jeśli wzbraniała się przyjść chyżo. Napełniła kielichy, podniosła swój do warg. — Zawsze piłeś wino po kolacji — szepnęła. ¦— Wypijmy do dna. Za szczęście, które stało blisko, a które wypędzamy na bezdomność. Zdrowie! — Zdrowie! — odszepnął i zrobiło mu się markotno. — Popsułaś współżycie mędrkowaniem. — Napijesz się jeszcze? — Dobrze mi robi... Napełnij szklankę. — I ja się napiję... Noc chłodna, grzać mnie będzie podczas podróży — umaczała usta w trunku. Wypił drugi kielich jednym haustem. Trzeciego już nie zdążył. Wypadł mu z rąk, głowa bezwładnie osunęła się na piersi. Pochylił się postacią, wsparł czołem na stole. Zachrapał. Na to czekała. Podniosła się z krzesła, zawołała woźnicę. Niecierpliwił się już na koźle. Długo marudziła z wyjściem. Poleciła, gdy wszedł. — Pan zasnął a wybierał się do mnie. Na wieś. Pomóż usadowić go w powozie. Woźnica chętnie spełnił prośbę. Więcej jej sprzyjał niżeli panu. Umiała sobie zjednać służbę, podczas gdy on uzależniał postępowanie od kaprysów. Nieufność rozproszyła uwagą. — Ojciec czeka, świętuje w wieczór urodziny. Jakże go zostawić w samotności? Trzasnął bat, bryka potoczyła się po bruku. Wnet wytoczyła się na trakt, co zaczynał się mostem Olzy. Cienie słały się polami, księżyc przekomarzał | się z obłokami. Jak kiedyś, kiedy siedzieli do późna w noc z ojcem i żałowali stratowanego żyta. Myślała o tamtych dniach, które teraz mogły znów powstać z martwych. Wywołać upiory, co zdało się, na zawsze ułożyły się w mogile zapomnienia. Nie, nie pozwoli, żeby odżyły znowu. Dla dobra ojca i dlatego, że jaki jest ten mąż, to jest, ale nie mogłaby go już utracić na niepowrotne. Przywiązała się, zakochała... Przystojny jest, rozumny, jeno trochę łasy na karierę. I ekscentryczny w żądzy rozgłosu, niezwykłości. Daleko słychać o tym. Może i źle zrobiła, że się zabawiła w rozjemcę wobec chłopów-kłótników. Ale to nie była zabawa. To była walka o szczęście. Nie z chłopami walczyła o nie, ale z mężem. Czy tę walkę wygra ostatecznie? Zboczyli z traktu na ścieżkę, wspinali się na rodzinny pagórek. W zamyśleniu zahaczyła o uciążliwościach podróży, czas skrócił się do kwadransów. Pomogli mu siwosz i woźnica, którzy z nudy pilnowali truchtu. Dymiło się z komina, ojciec pitrasił sobie wieczerzę. No i ogrzać chciał izbę, żeby mu ziąb nie dokuczał podczas nocy. Jesień kaprysiła coraz więcej, z nagłych przygrzewać przerzuciła się w przymrozki. Chałupa była stara, jak jej właściciel i jak on nie trzymała już ciepła. Zwłaszcza teraz, kiedy osierociała po odejściu gospodyni do miasta; młoducha umiała zalepić mchem szpary, pobielić pułap i ściany wapnem. Wawrzyniec słysząc turkot wozu i parskanie konia rzucił warzechę, wybiegł przed dom. Myślał, że Jakub zboczył do niego wracając z miasta. Zdziwił się, bardzo się zdziwił, kiedy zobaczył córkę i zięcia. — Śpi — przyłożyła kokieteryjnie paluszek do warg. — Pomóż woźnicy znieść go do izby. Rozścielę łóżko. Tak zrobili. 128 129 9 W krainie baśni Woźnica zawrócił, spieszno mu było do miasta, ojciec i córka rozesłali sobie legło w komorze. Nie zwierzała się z kłopotów, stary nie domyślał się, co zaszło. Potraktował tę nocną wizytę jako kaprys obojga. Zasnął z głową pełną Natalczynego szczęścia, które przecież wisiało na włosku... Było przypołudnie, gdy sędzia obudził się wreszcie. Mocne wino zatrzymało w nim sen na wiele godzin. Przetarł oczy, rozejrzał się po izbie. W niczym nie przypominała jego pańskiej komnaty. Okienka miała zaszłe rosą, pułap niziutki, klepisko z gliny. A i pierzynie, pod którą leżał, daleko było do kołdrzanych wspaniałości. I na-głownicom łóżka, i mierzwie, szeleszczącej przy każdym ruchu. — Gdzie ja? — usiadł gwałtownie na pościeli. — Kto mnie tu przywiózł? Jakim prawem? Natalka podeszła od sieni. Ubrana była w proste szaty, miotłę i ścierkę trzymała w garści. Najwyraźniej robiła poranne porządki. Pochyliła się, uśmiechnęła smutnie. — Wstańże — zachęciła. — Słońce wysoko. Trzeba skoczyć do lasku i przysporzyć patyków. Na czym ugotuję śniadanie? Szczapy drzewa nie ma w drewutni... — Gdzież ja jestem? — powtórzył prawie w lęku. — Dlaczego tutaj? Ojciec karmił kozę w oborze, byli sami. Usiadła na krawędzi łóżka. Mówiła cicho, w oczach jej, jak w szybach słonko, wzorzyły się blaski kochania. — Kazałeś mi się wynieść z twojego domu, więc poszłam. Wróciłam na ojco- wiznę. .. Woli męża nie trzeba się spr ciwiać... — Miałaś powrócić sama — przez mgły przypominał sobie r stanie. — O mnie nie było mow — Pozwoliłeś zabrać ze sobą na v. co mi najbardziej po myśli... — Miałżebym ja być tym tw> „najbardziej"? — pogoda spędź chmury z jego czoła. — Ty i nikt inny na świecie — zarzuciła mu ramiona .na szyję. — Zawadzam ci w mieście, zostań więc tutaj. będziemy wspólnie gospodarzyć... Śmiał się tak, jak się nie śmiał juś dawno. A to go przechytrzyła! Co wy-mędrkuje w swojej sędziowskiej głowie^ na wszystko Natalka znajdzie radę. I pomyśleć, że się takie coś uległo w wiejskiej chałupinie! — Pójdziesz po patyki do lasu? — droczyła się z nim, pełna szczęścia. Otulił ją ramionami. Wyznał gorąc — Mam łazić po lesie i martwić się 0 patyki, to już wolę sędziować... Nawei pospołu z tobą... — Sędziuj sam... Jeno wyrokuj sprawiedliwie. Powiedział szczerze. — Najkorzystniejsze kłamstwo nie zapłaci mi twojej rozwagi, twojej urody. Najprzemyślniejsza zagadka... Wrócili do Cieszyna i, zgodnie z przyrzeczeniem, sędziował odtąd sprawiedliwie. Szanowali go ludziska, kochała żona. Miasto wybrało na burmistrza Łasiło się szczęście koło węgłów domu, domówiło się w dobry C2 1 w niepogody. Zadomowiło się wszystkie lata. -azjds ói v-ic ... I. •*¦¦¦, Morze Czarne i diuny Diunami lud nazywa skarpy i wydmy nadbrzeżne @ dziwnych, godnych fantazji kształtach. Wypełniają je złociste piaski, porasta z rzadka akacja, po-szywają trąwska o szerokich szeleszczących łodygach. Fale ślizgają się po ich sypkich zboczach, zostawiając muszelki i kraby. Wodorosty drętwieją w skwarze, wyścielając zagłębienia i bruzdy urocznymi włosami. Dawno, bardzo dawno temu próżno szukałbyś na brzegach diun złocistych. Stromiały tu skalne urwiska i wiszary, z którymi borykała się fala, rada przedostać się dalej. Dzikie ptactwo, morski zwierz gnieździły się w rozpadlinach, czasem i zły człowiek znajdował tam schronisko. I morze nie było takie jak dzisiaj. Mierzwiło się bez ustanku, przewalało bałwanami, wyrzucało w górę snopy piany — kudłate, podobne do drapieżnych potworów. Rybacy bali się płynąć na jego wody z sieciami, bo wywracało łodzie, wciągało w straszną głąb. Wiele łez wywołało na ludzkie policzki, wiele żałoby przysporzyło sercom. Dlatego rybacy nazywali morze złym, czarnym. Nazwa pozostała do dzisiaj i utrzyma się pewnie na zawsze. Ale Morze Czarne pozbyło się od dawna swej gwałtownej „czarnej" natury. Chodziła gadka po wsiach nadbrzeżnych, chodziła wśród zagród rybackich, że rozlewiskiem morskim włada jakowyś car czy bóg — arcypotężny, najpotężniejszy z ziemskich carów i z nieziemskich bogów. To on burzy wody, zatapia okręty, wyrywa ludziom życie. Mieszka na dnie morza. W dworzyszczu, które rozwleka się na wiele stajań, tak zawiłe i niedostępne w dojściu, jak labirynt, legendarny pałac kreteńskiego króla Minosa. Mieszkał morski car czy bóg w podwodnym zamku, dokuczał ludziom, i statkom i kochał, bardzo kochał córke--jedynaczkę, której na imię było Angie-lina. Przebywała, jak ojciec, w kryształowym podmorskim domu, towarzyszyły jej nimfy i ryby. Morze Czarne wciąż wyrządzało szkody rybakom i baba-czarownica wywróżyła: — Znajdzie się śmiałek, zejdzie w otchłań i wykradnie piękną Angieli-nę, wtedy uspokoją się fale. Zajrzała starymi mądrymi oczami w oczy ciekawych, żeby spłoszyć niedowierzanie, powtórzyła: — Tak, tylko w ten sposób można uładzić morze i żyć znowu w dostatku. Zapuszczać się na zielone głębie, łowić w nich ryby, wybierać ptaki z gniazd skalnych bez obawy, że woda pochłonie, przepar wciągnie__ — Jak wykraść księżniczkę Angieli-nę? — spytał któryś z odważniejszych rybaków. Zamyśliła się baba. — Dostać się na dno morskie trudno — ostrzegła — bardzo trudno. Nie wystarczy odwaga. Junak musi posiadać sześć palców u ręki. Koniecznie sześć. Bez tego żadna siła, żaden podstęp nie zwyciężą morskiego boga. FI33 Znalazł się taki, co posiadał sześć palców u ręki. I sześć palców u ręki, i odwagę w piersi. Wyznanie czarownicy obiec musiało dalekie wybrzeża i góry, ale się taki znalazł, podjął się wyprawy na dno morskie. Jak to zrobił, gadka już nie zwierza. Podaje tylko, że zapuścił się w morskie głębiny, dotarł do bram podwodnego pałacu. Dotarł do bram pałacu, a,jia ostatek i do komnaty księżniczki Angie-liny. — Ktoś ty? — spytała, gdy stanął przed nią. — Co cię tu sprowadza, przybyszu? Siedziała na sofie rzeźbionej w kształt kosztownej muszli, zieleń i ultramaryna przeplatały się w barwach poduszek, złoto i perły krasiły bogactwo stroju. Owal twarzy, nie mniej urokliwej niż twarz greckiej Amfitryty, bramiły rozpuszczone włosy jak wodorosty, oczy odbijały w sobie blask gwiezdnego nieba. Junak stał i patrzył urzeczony. Zachwyt, nie strach, wypełnił jego źrenice. Podziw, nie gapiostwo. — Śmiały jesteś — w słowie jej zaszumiało uznanie. — Więcej niż śmiały, odważny do zuchwalstwa. — Zakochałem się w tobie — wyznał i nie skłamał, bo miłość rozchwiała mu głowę jak podwodna fala liliowce. — Przyb 7łem, żeby ci to oficjalnie oznajmić... Odgadła morska panna drugą prawdę: że i jej zuch spodobał się bardzo. Bardziej niż cokolwiek podobało jej się dotychczas. To przede wszystkim, a nie talizman palców, stało się przyczyną, że zataiła obecność młodego przed srogim ojcem. Że ukryła go w panieńskiej komnacie. Nie trzeba było wymyślnych drogowskazów, aby wzajemnie znaleźć ścieżkę do serc. Nie trzeba było spotkań, dotknięć rąk, spojrzeń... Tak, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ukrywała go w dziewiczym skrzydle podmorskiego pałacu, gdzie nikt nie miał dostępu. Nawet wszędobylski bóg--rodzic. Obsypywała pieszczotami, karmiła morskimi przysmakami. Rybiego mleka mu nie brakowało. Nie czuł się jednak dobrze. Ciasno mu było, mroczno. Nawykł do powietrza, do brzegów, które zdały się nie mieć kresu. Przyrównywał się w tym osamotnieniu do górskiego ptaka zamkniętego w złocistej klatce. Bajecznie w niej było, kolorowo, ale wąsko bez swobody, bez przestrzenności krajobrazu. Nie do takiego życia przywykł na ziemi. 134 135 •w r r Namawiał, żeby rzuciła podmorski pałac, żeby związała własne królewskie życie z życiem rybaka. Prościej tam, skromniej, przecież bliżej ludzi i słońca. Żaden z podwodnych potworów, żaden z żywych czarodziejskich żyrandoli nie sieje tyle blasku, co słoneczna latarnia niebios. — Zamieszkamy na brzegu — szeptał — wśród skał, mew i morskiego wiatru. Ty będziesz gospodarzyć, ja będę wypływał łodzią na morski połów. Nawykłem do pracy, bezczynność mnie zabija. Nie miała sił, żeby odmówić. Miłowała go tak, jak on ją miłował. Powędrowałaby na krańce oceanu, w zaułki gór, byle z nim. Wypełnił jej serce, wypełnił czas i świat... Któregoś ranka wychynęli obydwoje z szafirowo-szmaragdowej toni. Dotknęli stopami skalnego lądu. Angielina zbudowała pałac na brzegu — nie sprawiło jej to trudu, miała w sobie moc czarodziejską — zamieszkała w nim wraz z ukochanym. Żyli tam jak rybacy... Wraz z odejściem córki z podziemi osamotniał morski car. Stracił wigor, stracił chęć do psot. Nie wychylał nosa ani nawet trójzębu na powierzchnię, żywił odrazę do słońca, jeszcze głębiej pogrążył się w ultramarynowe mroki. Zasiedział się na dnie, zgnuśniał, nie burzył fal w gniewie czy uciesze, nie topił rybaków i ich barek. Spokój, szczęście rozgościły się w osadach nadmorskich. A wszystko to stało się dzięki ślicznej księżniczce Angielinie, która ponad przywiązanie do ojca-boga przeniosła miłość do człowieka. Uchodząc na ląd, nie odeszła sama: zabrała z sobą moc rodzicielską. Uładziła morze, miast przekleństw wywołała na ludzkie wargi błogosławieństwa... Chociaż kochała, nie czuła się szczęśliwa. Nie była stworzona do ziemskiego pełnego udręk życia. Trapiła ją tęsknota za podwodnym państwem, odbierała sen w nocy, uśmiech za dnia. Usychała, więdła jak skalny kwiat w słonecznych spiekotach... Kiedyś, gdy mąż jej, rybak, popłynął z druhami na szerokie wodne stajania, nie ścierpiała dłużej tęsknoty. Zamieniła się w kroplę czystej wody, odeszła od ludzi, połączyła się na zawsze z morzem. .. Po jej zniknięciu osierociał wspaniały pałac nadmorski. Bałwany szturmowały mury i wieże, rwały je w bloki, w wisza-ry, rzeźbiły w diuny. Pofałdowały się piachy w krużganki, absydy, blanki i nisze, przybrały fantastyczne kształty zamczyska. Tak trwają. Rybacy czarnomorscy i dzisiaj jeszcze nazywają skarpy nadbrzeżne piaskowymi pałacami. Na pamiątkę legendarnego wydarzenia. 135 li/ Trzy łańcuchy niewolników Dniało. Królewicz Marko dźwignął się z łoża, rozprężył ramiona, przetarł oczy. Wstał, narzucił na się burkę, wdział kołpak, przypasał krzywą szablę do boku. Zawołał na matkę, która krzątała się już w kuchni: — Siodłajże mi, matko miła, mego ulubieńca Szarkaliję, W daleką, bardzo daleką wybieram się drogę. — Dokądże ci tak spieszno? — spytała stara macierz i otarła ręce fartuchem. — Wichry cię niespokojne płoszą, sny z drzemki wyrywają? — Do Salonik, nadmorskiego miasta, szlak mnie powiedzie. Rad bym spotkać się z moim wiernym druhem Sekułą. Dawno się już nie widzieliśmy. — Do Sekuły, mówisz, cię niesie.., — matka nieufnym.spojrzeniem ogarnęła dorodną postać syna. — Jeśli wybierasz się do Sekuły, na cóż ci buzdygan w garści, na co krzywa szabla u pasa? Wystroiłeś się jak do boju. Ostawże broń t» domu,- Marko, miły synku, żeby cię nie skusiła do bitki. Usłuchał Marko prośby matczynej. Odpasał szablę-damascenkę, powiesił na ścianie; odstawił w kąt buzdygan. Na palcach podkradł się do izby, gdzie spał -w kolebce ulubiony synek-jedy-nak, żeby złożyć pocałunek na jego czółku. Markowa żona, urodziwa i roztropna niewiasta, słyszała w sieni rozmowę męża z matką. Nijak jej się nie widziało to wyzbycie się broni. Do druha się wybiera, prawda, ale ten druh mieszka nie w mieście za miedzą, ale w świecie szerokim. Nie wiadomo co się zdarzyć może po drodze. Przygody ze świecą nie szukaj. Podreptała cicho do komnaty mężowskiej, sięgnęła po buzdygan, zdjęła damascenkę z kołka; przemknęła na podwórze, gdzie niecierpliwił się przed drogą wiatrościgły Markowy koń Szar-kalija. Szablę wsunęła pod siodło, buzdygan do skórzanej sakwy. Niech tam ostaną, niech czekają na sposobną okazję. Wsiadł królewicz Marko na wiernego konia, popędził w cwał salonickim traktem. Minął miasto Prilep, minął Bito-lijskie Pole, gdzie pasły się owcze stada, w końcu zanurzył się w wysoki las dębowy. Zanurzył się, przystanął, rozejrzał się po wierzchołkach, po czubach. Zauważył, że poszarzały bardzo, pożółkły. Zdziwił się, czemu powiędły. Połowa lata przewaliła się dopiero, rozkwitały łąki, a drzewa wyglądały tak, jakby je osmalił pożar, jakby jesień rozwlekała już nad nimi swe cierpkie przymrozki. Nigdy, jak daleko wstecz sięgnął pamięcią, nie spotkał się z czymś tak niezwykłym. Zwrócił się do lasu, zapytał, ażeby wyjaśnić przyczynę: — Powiedz, lesie, miły lesie, dla-czegoś tak poszarzał? Pożar osmalił ci gałęzie, jesienny uwiąd poraził wszystkie liście? Las miał swoje zwyczaje, niechętnie rozmawiał z ciekawskimi. Teraz jednak odezwał się do Marka: 136 w — Ani mnie, nieznany junaku, ogień osmalił, ani starcza jesień zwarzyła. Nie one przyczyną mej płowości. Jechali tędy czarni łowcy liylzi, z krzywymi jak sierpy jataganami. Jechali pędząc przed sobą trzy łańcuchy niewolników. W tym pierwszym łańcuchu stąpały dziewczęta w białych chustkach na głowie, w czerwonych koralach na szyi. Stąpały, oglądały się za siebie, lamentowały bez przerwy: „Ej, doloż nasza, dolo! Odeszłyśmy wrzecion i krosien, zostawiłyśmy ślubne podarki nie doprzędzone, nie dobielone w słonku. Któż je doprzędzie, dobieli, haftem, frędzelkami przyozdobi?" W drugim łańcuchu kroczyły młodziutkie żony. Kroczyły, płakały, zawodziły w głos: „Ej, doloż nasza, dolo nieszczęsna! Rzuciłyśmy poniewoli zagrody, zostawiłyśmy dzieciątka w pieluchach, chudobę nie napojoną, głodną. Czy zastąpią nas matki przy kolebkach, przy żłobach, żeby dzieciątka nie kwiliły, żeby cielęta nie beczały?" A w tym trzecim jenieckim łańcuchu kroczyli młodzi parobc ; kroczyli, oglądali się, jęczeli: „Ej, doloż nasza, zła, s kurz, zawieja przed nim; poza nim — lawina, grad kamieni. Koń rąbie skalną ściegę podkowami, sadzi susami stromymi jak obłoki. Zda się, dosięgnie grzywą nieba, jeśli weźmie większy rozpęd. Pan Bóg, brodaty staruch, siedział przy niebieskim oknie, przyglądał się z góry rozuzdaniu żywiołów. Przyglądał się rozuzdaniu żywiołów, pełnej pychy galopadzie królewicza, i czoło sfałdowała mu troska. Kiwnął głową, westchnął, nie namyślał się długo, co zrobić. Rozwarł rajskie drzwi, po obłocznych schodach zstąpił z wysokich komnat. Nie z próżnymi rękami. Zstępując zabrał z sobą torbę podróżną. Małą, nie szerszą niż dłoń, nie dłuższą niż ludzka stopa. Szedł morskim brzegiem, coś mamrotał, dziwował się drzewom i głazom, a one dziwowały się jemu. Niby że sobie sprzykrzył niebo i wałęsa się po ziemi w dziadowskich łachach. Nie wiedziały drzewa i skały, jakie zamysły krył w swej świątobliwej głowie. Wymiarkowały rychło. Nad piaszczystą łachą przystanął nagle, schylił się, zanurzył dłoń niczym warzechę w sypkiej mieliźnie. Napełnił żwirem wnętrze torby, przeżegnał znakiem błogosławienia. I stało się, co się stać miało. Spęczniała niepozorna torba, ciężka teraz jak ta ziemia nieobeszła. Stąpał potem drogą i na tej drodze spotkał go junak nad junaki, dumny Marko. Królewicz szczęśliwszy czuł się dzisiaj niż kiedy indziej, bliższy ludziom, łaskawszy. Na widok starucha zatrzymał srokatego konia, rzucił pytanie — tak sobie, od niechcenia: — Bywajcie, dziadku! Nie bolą was nogi od tej włóczęgi po gościńcach? Skwarno na nich, samotnie, a wiatr piaskiem sypie w oczy... Uśmiechnął się dobrotliwie Pan Bóg, stary dziadek, pokiwał brodatą głową. Zwierza się, spowiada, co mu leży na sercu: — Chodzę ci ja, mójeśty, chodzę po tym padole, przecie mi niesporo. A wszystko przez to, że torba ciąży, gniecie ciężarem. Stąpnę krokiem, już odpoczywam. Ano, starowina ze mnie, sędziwiec, to i nie dziwota, że mi doskwiera brzemię. Wesprzyj, dobry junaku, młodziak-eś i osiłek, pomóż zarzucić torbę na plecy. — Jeśli wam tylko to wadzi — roześmiał się Marko — usłużę, wygodzę z chęcią. Dla was brzemiączko, dla mnie licha przygarść listowia. 141 Pochylił dzidę o grocie kutym w żelazie, o drzewcu utoczonym z jesionu, nadział na ostrze uchwyt torby. Śmieje się, dźwiga w górę. Zdumienie wypełniło mu oczy. Zgięła się dzida jak pęd leszczyny, spałączyła się w łuk, przecie nie uniosła ciężaru. Nawet na piędź od ziemi, nawet na jeden cal... Zmarszczył brwi, naparł mocniej palcami na drzewce. Nie wytrzymała dzida naporu, prysnęła jak winna łoza, kiedy wysuszy ją słońce. Nie drgnęła torba-ciężarnica. Przegiął się Marko w strzemionach, nie do śmiechu mu już, ramieniem sięgnął po torbę. Czary?... Uroki?... Przymarzła ściśle do darni, chociaż nie ma przecież mrozu, przylgnęła do płaszczyzny, jakby czart-inkluz ją przytwierdził jakimś niewidzialnym powrozem. Wsparł się Marko podeszwą trzewika na strzemieniu, wytężył, naprężył mięśnie. Daremno. Nie torba smyrgnęła na przygięte w czekaniu plecy dziada, ale wierny koń Szarkalija zapadł się w ziemię aż po same pęciny. Zapadł się po kolana, po sam brzuch, sakwa nie drgnęła wcale. Korzeniami jakby wrosła w ziemię, górą się stała, olbrzymim pagórem, a nie dziadowskim tłu-mokiem. Rozsierdził się Marko, gniew nim wezbrał jak nagły wicher, kiedy z ciasnego lasu wyrwie się na przestronną równinę. Poniosło go jak tabun koni. Jakże to tak? On, junak nad junaki, któremu ściele się do nóg cała ziemia, nie poradzi sobie z dziadowską torbą? Wstyd, czerwony jak poranna zorza, rozpłomienił jego junackie policzki. Zeskoczył z konia na trakt, rozstawił szeroko nogi, ucapił, rzetelnie ucapił torbę w obydwie garście/ — Hej, raz! Całą siłą dźwiga torbę do góry, całą krzepą. Stwardniały mięśnie w dębowe szczapy, oczy wyłażą z orbit w natężę-" niu. Zaskrzypiały kości w stawach, chrobotnęły. Zabolał, zapiekł wysiłek. Dziadowska torba nie dała się ruszyć z miejsca. Osłabł junak, opadł z sił. Ledwo trzyma się na nogach. Nie próbuje już dźwigania, wie — nie podniósłby teraz mizernego kamyczka z ziemi. Grudki nie większej od piąstki dziecka, od główki trznadla. Opuścił na pierś głowę, nie patrzy na dziada, który stoi na skraju drogi i uśmiecha się dobrodusznie. Widzi Marko: nie szydzi z niego staruch, ale mu i nie współczuje. Przygląda się na przemian to junakowi, co tkwi jak bryła, to niepokaźniej konopnej torbie. Przygląda się, prawdę ma w spojrzeniu, mądrość w wyrazie milczących ust... Z trudem dosiadł królewicz Marko grzbietu Szarkaliji. Nie patrzy już na dziada, nie pomstuje na klęskę, rusza dalej prosto przed siebie. Czekają na niego gościńce, które zjeździł nie raz i nie dwa w pogoni za przygodami, czekają strome góry, mroczne wąwozy. Nie cwałuje już, nie galopuje jak wichura. Człapie niemrawo, powolutku. Nie płacze w głos, lecz łzy szczodrze zraszają jego policzki, poszarzałe jak mglisty wieczór. Serdecznie żałuje mocy, która niedawno jeszcze, niby pasterska aba*, trzymała się jego junackich barów. * Aba (bulg.) — chłopska kurtka z grubego samodziału. 142 Stojan i jego drużyna To był uroczysty ranek. Taki ranek pamięta się przez całe życie. W lesie i w domu, w więzieniu i na swobodzie. Zawsze. Nad Starą Płaniną rozwlekał się właśnie słoneczną pogodą Wielki Tydzień. Siedemdziesięciu siedmiu ich było, chłopaków na schwał, kiedy się zeszli na złotej od paproci polanie. Dobierali się w korcu maku: tyle siły z nich promieniało, co urody. Stojan górował nad nimi dzielnością i rozumem. Zebrali się na staropłanińskiej polanie, sposobili się do wyprawy. Lecz nim rozejrzeli się za przygodą, złożyli śluby: „Zwali któregoś z nóg choroba, przedziurawi kula, skaleczy szabla — nie zmarnieje on w samotności. Cała, ca-lutka drużyna otoczy go opieką, trzeba — na rękach nosić będzie. Tak, jak go kiedyś nosiła matka przez dziewięć miesięcy pod sercem, przez trzy lata w ramionach!" To sobie przysięgało siedemdziesięciu siedmiu hajduków na Starej Płaninie we Wielki Czwartek. Przy wschodzie słońca. Potem Stojan odezwał się do drużyny. Nie z chęci przodowania, ale z przyjaźni: 143 — Druhowie mili i zgodni! Czas wetknąć proporzec drzewcem w ziemię, popróbować sprawności i siły. Kto proporzec przeskoczy, zostanie jego chorążym, opiekunem hajduckich skarbów, wojewodą drużyny. Dosadził się krępy Wełko, wetknął proporzec pomiędzy głazy. Załopotał na górskim wietrze. Obiecywał zwycięzcy przodownictwo w bitwie i sławie. Skakali po kolei. Wszyscy, ilu ich było. I Ilija pałąkonogi, i Wełko o oczach zbója, i Werban, najsmaglejszy na gębie. I Minczo kochliwy, i Raduł zadziorny, i Bożył barczysty, i Geno, mistrz gry na gadułce, i Weliu, niezrównany myśliwy. Skakali, żaden nie przesadził proporca w pędzie. Stromo, zbyt stromo się on wspinał. — Spróbuj! — obejrzeli się na Stojana. — Może ty dasz radę... Spróbował Stojan — i przeskoczył, ho, ho, lekko przeskoczył proporzec! Lekkość wiatru miał w sobie, skrzydla-tość polnego sokoła. Sokoła albo i górskiego jastrzębia. Zdobył serca kompanów. Krzyknęli gromko, aż się zwierzyna spłoszyła w. wąwozach, a ptaki na drzewach: • — Junak z ciebie, Stojanie, zuch nad zuchy! Zasłużyłeś, jak żaden, by dowódcą być drużynie. Sądźże i wodzuj! Tak to Stojan został wojewodą hajduków. Przyobiecał solennie: nie ma takich gór, takich przeszkód, o których zdobycie nie pokusiłby się z drużyną. Wedrą się, gdy zajdzie potrzeba, na szczyty Riły, przewędrują Piryn i Bałkan, żaden jar, żadna rzeka nie zatarasują im drogi. Lasy gonne, trawniki zielone, wody pieniste przebędą w wędrówce. Zwyciężą w każdej bitwie, choćby przyszło szturmować twierdze i forty. Panami będą! To przyobiecał Stojan. Na słonko się powołał w przysiędze, na dzień jasny. Wiedzieli: dotrzyma obietnicy. Od dziecka chadzały z nim za pan brat przygody. Ot, chociażby i ta przy hajduckiej studni, na stoku Starej Płaniny, kiedy oko w oko spotkał się z Filipem Tojto, czarnowąsym hajdukiem, postrachem Turków, którego nazwisko zapisała nawet historia. Wtedy po raz pierwszy ucapiła Stojana tęsknota do włóczęgi i noclegów w jaskiniach, i karkołomnych wspinaczek po upłazach. Z tym spotkaniem to było tak: Żył sobie basza turecki, wielki pan, właściciel bogactw, ciemięzca i dręczyciel biednych. Mówiono o nim, że nie serce ma w piersiach, lecz okruch skały. Nielitość uważał za cnotę. Krzywdę cenił równie wysoko, jak złoto i klejnoty. Wracał kiedyś z dalekiej podróży; upał doskwierał, słońce prażyło jak rozpalony piec. Z tłustego baszy pot ociekał strugami, paliło go pragnienie. — Allach! — westchnął ni to do siebie, ni to do służby. — Wiele bym dał, żeby zwilżyć gardło łykiem kryni-cznej wody. Serce tłucze się we mnie jak dziki królik w kojcu. Aż tu właśnie źródło zabłysło srebrną strużką na zboczu pagórka. Tryskało spod skały, mieniąc się w słońcu, nęcąc motyle i ptaki. Zeskoczył basza z konia, pobiegł do okolonej dębiną kotlinki. Zapomniał o skwarze i o brzemieniu swej tuszy. Już był na stoku, już wyciągał dłonie ku zbawczej wodzie, gdy natknął się na intruza. Był nim młody Stojan, który właśnie schylał się z kra-tunką, żeby zaczerpnąć wody ze zdroju. Przybył tutaj z polanki, gdzie pasły się owce, których pilnował. Widok grubego baszy spłoszył chłopca tak, że wypuścił z rąk naczynie. Upadło, rozbiło się o głazy. — Rzuciłeś umyślnie kratunkę; żebym się nie miał z czego napić — ozwał się groźnie basza do Stojana. — Nie chciałeś napoić spragnionego! — Pojawiłeś się tak nagle.../— tłumaczył pasterz. — Nie kłam! — basza wpił się palcami w chłopięce ramię. ^- Kłamiesz jak wszyscy w tym kraju! Nie chciałeś, żeby Turek napił się z tykwy, dlatego rzuciłeś ją na skałę. Trząsł chłopcem jak młodym drzewem, bez litości okładał kułakami. Nie powstrzymywały go jęki Stojana. Wreszcie pochylił się nad źródłem i wtedy poczuł, że czyjaś mocna ręka ucapiła go za kark, że dławi, ściska jak kleszcze. Kątem oka zdołał dojrzeć, że ten ktoś jest rosły jak sosna i że cień jego rozpościera się daleko po polanie. Szarpnął się basza, chciał się wyrwać. Nie poradził. Ręka ściskała go i gniotła coraz potężniej, po chwili wtłoczyła jego głowę do źródła. Nim zakrztusił się na zawsze, usłyszał nad sobą surowy, niski głos: — Krzywda pociąga za sobą krzywdę. Wojowałeś, teraz przyszła na ciebie kolej. Ukarał cię twój wróg, hajduk Filip Totjo. Stojan nigdy nie zahaczył o tym zdarzeniu. Nieraz pół żartem, pół serio zwierzał się, że Totjo był mu chrzestnym ojcem w hajdukowaniu. Pamiętał o tym i teraz, kiedy został wojewodą drużyny, kiedy chadzał z hajducką gromadą. Nie krzywdowali sobie przy nim, choć i nie świętowali zbytnio. Umiał prowadzić na wyprawy równie odważnie jak chytrze: trzeba było — zwierać się kazał oko w oko, wypadło inaczej — zaskakiwać kazał znienacka jak jastrząb czy lis. Niejednemu ciemięzcy ukręcili butną głowę, niejednemu kupcowi opróżnili sakwy ze złota. Drżeli przed nimi nawet sofijscy żandarmi, nigdy bowiem nie wiadomo było, w której stronie kraju się pojawią: raz buszowali w górach Riła, innym razem w Rodo-pach. Zdawało się — nie nogi ich noszą, ale skrzydła. 144 Gdy się nie włóczyli po lasach, biwakowali przy górskim ognisku, piekąc jagnięta na wieczerzę, pijąc czerwone wino, śpiewając pieśni. Echo ich głosów jednako straszyło wroga, jak oni sami. Bywało, że Stojan wyzywał przygodę, stawał przeciwko tuzinowi, za dnia, nie w nocy, co przymierzyła się z mrokiem. Dzwoniła klinga szabli, huczały strzały. Ranne lub wieczorne słońce łamało się promieniami w ostrzu, co i krew, i zorzę odbijało w swym giętkim lustrze. Tak trwało dwa lata, może trzy. Rosły bogactwa w skarbcu. Pod wodzą Stojana hajdukowanie widziało się weselem. I wtedy niespodziewanie przyszło na wojewodę nieszczęście. Rany się odnowiły zgarnięte w czasie przepraw bitewnych albo ten upadek ze skały podczas myśliwskiego pościgu dał znowu znać o sobie, albo może znachor ja-kowyś, co z mocami piekielnymi zawarł przymierze, urok na niego rzucił — dosyć, że się zaczęło dziać niedobrze z jego niezmożonym dotychczas zdrowiem. Płonęła skroń, gorączka trzęsła ciałem... Przyszło do tego, że częściej legał, niż chadzał: zawroty nękały głowę na górskich stromych ścieżkach. Zmartwili się druhowie, radość przemienna się w smutek. Złe przeczucie omotało ich myśli. — Proporzec przesadziłeś, górami--dolinami wiodłeś — skarżą się. — Krwi tureckiej utoczyłeś, skarbami wzbogaciłeś jak nikt drugi. Któż nam będzie przewodził, kiedy niemoc pozbawiła cię krzepy? Jakoż wojować bez ciebie? — Nie w mej mocy, braciszkowie mili, wybronić się od tego — westchnął cicho Stojan. — Nie z przekory choruję. Widać tak się znaczyło w losach... Dźwignęli wojewodę wierni druhowie z mchowego leżyska, na ręce wzięli, w ramiona. Pamiętają przysięgę złożoną w wielkoczwartkowy ranek, dźwigają go pieczołowicie, troskliwie. Jak niegdyś dźwigała go macierz — trzy ćwierci roku pod sercem, trzy całe lata na rękach. .. Pół roku prawie doglądali Stojana, od Wielkanocy aż po świetlany dzień Iliji*. Unikali wojaczki, ba, kluczyć, kryć się musieli w gąszczach, bo żandarmi tureccy wywęszyli, że coś niedobrego w górach się dzieje, skoro hajducy przycupnęli, skoro nie chadzają na zuchwałe wyprawy. Aż przyszedł głód — nie mieli co włożyć do ust, puste żołądki marsza im grały. Odwołali na bok brata Sto janowego, Iwana. Nie odstępował chorego na krok. Powiedzieli: — Trudna rada, druhu nasz miły. Nie możemy wciąż tak mitrężyć, przyciągać pasa w nieskończoność. Uradziliśmy między sobą i tak zrobimy: zostawimy twej stróży wojewodę, zaopiekujesz się nim, a sami pójdziemy, gdzie oczy poniosą. Po łupy, po zwycięstwo... Spłukać krwią wroga rdzę z szabel, śmierci cudzej i swojej zajrzeć w ślepia! — Zginiemy obaj, gdy nas rzucicie — wzdrygnął się Iwan. — Jak ranny dzik w pustkowiu, jak w chwastach kamień, co stoczył się ze szczytu góry. Stojan usłyszał głosy. Rozwarł szerzej oczy, rozchylił wargi poczerniałe od złej gorączki. Skinął, by podeszli, powiedział cicho do drużyny: — Przyjaźni sobie byliśmy dotychczas, jedni w działaniu. Wytrwajmyż i dalej w przysiędze. Nosiliście mnie przez pół roku, zanieścież jeszcze, proszę, do karnobackiego. lasu. Tam, pod lasem, zieleni się pole rodzinne, niwa ojca i matki. Tam się rodziłem, tam spędziłem dziecięce wiosny i zimy... Na polu, w samym środku, dąb wspina się wysoko, u stóp dębu wytryska czyste źródło. Na tej niwie, pod tym dębem, przy tym źródle mnie zostawicie. * Ilinden — dzień św. Iliji, wypada 2 sierpnia. 145 Sposobią się żniwa, wyjdzie w pole z sierpem miła matka, wyjdzie miła siostrzyczka Stanka. Poczną żąć zboże, odnajdą mnie, zabiorą do izby. Uzdrowi mnie kobieca troska, wyleczy widok stron rodzinnych. Usłuchali wierni hajducy prośby swojego wojewody. Zanieśli Stojana do karnobackiego lasu, tam zostawili w polu szerokim, pod dębem wysokim, przy źródle bystrym, krynicznym. Zostawili samego, samiuteńkiego. Skoro tak sobie życzył, skoro nie było innej rady... — Nie gniewaj się, krzyw nam nie bądź, Stojanie! — prosili odchodząc. — Złamaliśmy przysięgę, wybacz. Głodni jesteśmy i bosi, cóż mogliśmy zrobić dla ciebie? Uśmiechnął się smutno. Stojan wojewoda, uniósł prawicę gestem pobłażania. Wyszeptał ledwo dosłyszalnie: — Nie gniewam się na was, druhowie mili, jakże mi się gniewać... I krzywoprzysięstwo odpuszczam. O jedno proszę: gdziekolwiek zajdziecie, cokolwiek będziecie robić, zachowajcie mnie w myślach. I odszukajcie, gdy przyjdzie pora. Tak mi się zdaje, że sądzone nam spotkać się jeszcze. — Zachowamy cię w myślach, odszukamy, gdy przyjdzie pora — przyrzekli, choć nie wierzyli w spotkanie. Łzy, duże jak winogrona, potoczyły się z ich oczu. - — Żegnaj, Stojanie! — Iwan uścisnął dłoń brata. Wojewoda skinął tylko głową. Żałość, ból zmroziły na ustach słowa. Niemoc paraliżowała ciało. Zostawiła drużyna chorego Stojana w polu pod karnobackim lasem. Powlekli się hajducy rozstajami, dokąd nogi poniosą, dokąd oczy powiodą. Zaprzepaścili się w leśnych gąszczach, górskich wąwozach i jaskiniach. Minęła noc, zajaśniał ranek. Wybrały się z sierpami na niwę Rada, stara matka Stojana, i jego siostrzyczXa, miła Stanka. Przyszły na pole, nażęły, co nażęły, zmęczyło je słonko, usiadły, żeby odsapnąć krzynę, wyprostować plecy, pożywić się obiadem. Jadły, rozglądały się dokoła. Dźwignęła się w górę ręka Stojana jak biały ptak, jak siwy strzępek mgły. Zakolebała się ręka w powietrzu, wypatrzyły ją oczy matuli. Orla w nich była dalekowzroczność, jastrzębia bystrość. Powiedziała niespokojnie matka do córki: — Stanko, córuchno miła, przywidziało mi się czy naprawdę widać białą rękę nad polem? Kołysze się, chwieje w górze, jak gdyby znak dawała. Któż wie, czyja to ręka, kogo wabi ku sobie? — I ja ją dostrzegam, matulu — rzekła Staną. — Oczy masz bystre, obyś i serce junackie miała w piersiach... Nie mniej odważne niż serce twego brata Stojana. — Cóż każesz, matko? — Stanka' wyczytała w słowach rodzicielki ukryty zamysł. — Chwyć strzelbę, podpełznij ostrożnie, w pobliże dębu rosochatego, zielonego. Zakradnij się, wybadaj, czyja to. ręka kolebie się w górze, na wietrze: przyjaznego nam człowieka czy wroga! I nie żałuj kuli, jeśli ci ta ręka będzie nie po myśli.;. Wzięła Stanka długolufą strzelbę, co czekała obok w trawie, przewiesiła przez śniade ramię; śmiało, choć nie bez czujności, zakradła się w pobliże dębu. Patrzy Stanka bystrooka, a braciszek miły, Stojan, w trawie pod dębem leży. — Stojanie, braciszku miły! — zawołała zdumiona. — Czemuż to wygniatasz bujne chwasty przy źródle? Wraża kula cię przeszyła, zraniła janczarska szabla? Dziki knur dopadł znienacka i przeorał niebezpiecznie kłami?... Szybciej od ścigłej sarny znalazła się przy bracie. Tkliwie pochyliła się 146 4 nad chorym. Czeka, niecierpliwie czeka, co też powie. Stojan zaszeptał cicho: — Oj, nie przebiła mnie wraża kula, nie skaleczyła turecka szabla. Urok, zły czar ktoś chyba na mnie rzucił, bo nieuchwytna jakaś ta moja choroba. Wracajże, proszę, biegnij do matki, zachęć pięknie-ładnie, niech tu podejdzie. I niech weźmie na ręce, jak brała w dzieciństwie, do domu zaniesie, ukryje przed złym spojrzeniem w piwnicy głębokiej, przepaścistej. Po matczynemu niech pielęgnuje... Może wtedy otrząsnę się z niemocy, może wtedy siły odzyskam. Domowy kąt, matczyna troska to ostatnie dla mnie lekarstwo. A jeśliby mi już... — dodał z wahaniem — a jeśliby mi zemrzeć przyszło, niechaj umieram nie jak borsuk w skalistej jamie, ale jak gospodarz w rodzinnej zagrodzie, pośród ścian domu. I niech wiejski grób przyjmie me ciało, nię leśna ziemia, nie listowie jesienne. — Wydrzemy cię obmierzłej chorobie — zapewniła Stanka żarliwie. — Nawarzymy z ziół skutecznego leku, dzień i noc z matką pielęgnować będziemy. Nie na darmo wróciłeś do nas! Nie pobiegła po starą macierz, sama ogarnęła braciszka ramionami. Dźwignęła, niosła bruzdą, kolebiąc, tuląc nie gorzej niżeli matka rodzona. Matka rzuciła sierp, szybko dreptała w jej ślady, gładziła włosy syna z żalem i miłością. Delikatnie złożyły chorego w ustronnej, przepaścistej piwnicy, na miękkiej pościeli. Matka przyniosła owczego mleka, napoiła, nakarmiła potem tłustym mięsem jagnięcia. Na przemian z córką poiły go odtąd i karmiły. Leżał Stojan na miękkiej pościeli, wypoczywał po leśnych trudach. Opierał się śmierci-kostusze jak złej gadzinie. Szczupłe światło okienka okraszało mu twarz, przypominało o jasnym świecie. Odbijało się w czarnych oczach, zdra- dzało tajemnicę zdrowienia matce i siostrze. — Nie ten sam jesteś, co onegdaj — cieszyła się staruszka. — Zdrowiejesz! Wiedział, że chociaż szło na lepsze, daleko mu było do wyzdrowienia. Coś w nim siedziało i nijak nie chciało wynieść się na pola, na lasy. Jak inkluz krzekotało się w piersiach. — Obyż jak najrychlej! — wzdychał. — Dusza mi się wywraca do hajduko-wania, ckni mi się na łożu. Niby usłane z puchów, ale twardnieje z biegiem dni jak tamto hajduckie w jarze. W plecach je czuję. A najgorsza ta bezczynność... Mijały tygodnie, po nich miesiące. Na dworze wiosna ustąpiła miejsca latu, po lecie przyszła jesień, po niej znów zima. Czas piwniczny jednakowo był mroczny w rrwju i w grudniu, tylko rozmowy z matką i siostrą urozmaicały go, umilały. Obstawały za świergot ptaszyn, za szum dąbrowy. I rozmowy, i wspomnienia, co urzekały matkę i siostrę, a dla chorego były zmorą, pokusą. Przełamał się na dwie połowy rok trzeci, kiedy przyszło nareszcie przesilenie. Wietrzała niemoc, Stojan czuł — z każdym dniem ma jej coraz mniej w mięśniach i kościach. Otucha, pewność zaczęły bujać w nim jak to ziele w wilgotnym parowie. Z oczu mu wyzierały, ze słów i z ruchów. Któregoś ranka rzekł do siebie: „Rozprostuję obolałe kości, spróbuję, com wart. Coś mi się widzi, że zdam się do czegoś więcej niż do leżenia po ciemku". Zawołał na siostrę, siedziała przy krosnach w izbie: — Stanko, siostrzyczko miła! Zdej-mijże z kołka, upraszam pięknie, moją szablę junacką, giętką i ostrą. Przyjrzę jej się, pókim żyw jeszcze, bo po śmierci jak się przyglądać?... Usłyszała siostra wołanie brata, wcześniej usłyszała je matka, która 147 zamiatała właśnie podwórze. Pobiegła do izby, zdjęła z kołka szablę ostrą, cienką, kutą w Damaszku, przyniosła, postawiła u Stojanowego wezgłowia. Niechże się napatrzy jedynak jej miły, niech się naogląda do syta. Powróciła, skąd przyszła, zajęcia ją nagliły. Stojan na to-li czekał. Zerwał się z łoża, sięgnął po szablę, ujął za rękojeść, wyszarpnął z pochwy. Pilnie ogląda klingę, raduje się, przemawia do niej uszczęśliwiony: — Szablo, szabelko moja zgrabna, toż to już mija trzeci roczek, jak cię odpasałem od boku. Stęskniłem się za tobą, stęskniłem się tak bardzo, jak za niczym innym na świecie. Bądźze mi druhną, zostańże mi znów wierna, jak wierna byłaś przed laty... Przypasał damascenkę do boku, po kryjomu rzucił chłody piwnicy, wybiegł w pole. Wyszła mu naprzeciw pogoda, jasny dzień rozesłał się blaskami po Bałkanie, otworzył kielichy kwiatów, w liściach przejrzał sie słońcem. Śmieje się Stojan, radośnie stąpa przez pola. Minął źródło, stanął na krawędzi boru. Powiada do drzew i krzewów: — Lesie zielony, Płanino Stara! Trzeci to rok upływa, jak was żegnałem po niewoli, żeby skryć się w cieniach piwnicy. Słabowałem, kumałem się ze śmiercią, lecz teraz znowu czuję się mocny. Wyjaw, Stara Płanino, nie taj przede mną: żywisz-li jeszcze chłopców, co pląsali w twoich ostępach, co proporzec dumnie dźwigali w górę? Rzucił Stojan pytanie lasowi, ale las nie pokwapił się z odpowiedzią. Od wieków nawykł do milczenia. Za to wiatr poderwał się usłużnie. Na niewidzialnych skrzydłach niósł płomień — wysoki, aż do nieba. Odsłonił, wyzdradził ognisko leśne. Widzi Stojan, dobry junak, płomień ogniska, nie odrywa od niego czarnych niecierpliwych oczu. Stąpa, na przełaj stąpa w kierunku stromiejącego w dali pagóra. To na jego czubie wśród krzaków gorzeje płomień gonny, strzelisty. Cieszy się, raduje Stojan, czarnooki wojewoda. „Juścic — mówi do siebie — tam, nie gdzie indziej, domówić się musi moja dzielna drużyna. Wśród skał, na zboczu stromej kniei." Przyśpiesza Stojan kroku, minął szczyt pagóra, zatrzymał się na skraju wąwozu. Zatrzymał się, bystro popatrzył wokoło. Bardzo, bardzo się rozczarował tym, co zobaczył. Migotały płomienie, trzaskały patyki trawione żarem, lecz nie hajducy siedzieli przy ognisku, ale skotopasy, wszawe dziadygi. Nie poznali go, zaś on ich poznał. Przysiadł się do nich, przyjęli, czym mogli — kubkiem mleka, pieczenia z jagnięcia, które właśnie zakłuli. Poczęstowali na koniec łykiem prosianej boży z bukłaka. Pojadł sobie Stojan, ugasił pragnienie. Powiada do pastuchów, a w słowach jego brzmi cierpka troska: — Owczarkowie roztomili, juhasi! W lesie żyjecie, wiele widzicie. Może spotkaliście gdzieś hajduków, wiernych, zuchwałych, co zamiast marnieć w lesie, z bronią w garści chadzają w staro-płanińskie wąwozy i doliny? Rzekli owczarkowie, co chciał słyszeć: — Chodzą jeszcze tędy hajducy, jak borsuki błąkają się po górach. Tyle że goli są i bosi, i nie mają naczelnika... Pokiwał Stojan głową, pyta nieposkromiony w ciekawości; szeleszczą jego słowa jak górskie piargi, wywołują echa z uśpienia. — A wam jakże się darzy, pastuszkowie? Jak wam się żywot układa? Królewsko, kolorowo czy garbato? Rozlamentowali się owczarze. — Źle, bardzo źle nam się wiedzie w pasterskiej służbie, dobry przybyszu — powiada jeden. — Odkąd Stojan, 148 nasz wojewoda stracił nam się z oczu, zgnuśnieliśmy, boso chodzimy i w łachmanach. A i Turcy radzi nas szukają, błyskają jataganami, jagnięta piec każą, rakiją podlewać pieczeń; bułgarskie dziewczęta sprowadzają dla zabawy. A obruszy się któryś z nas — łańcuchami grożą, okowami rozpalonymi w ognisku. Nie hajducy-śmy, ale pastuchy jeno. Nie dawna drużyna dzielna, lecz gromada bez przewodnika. Wyrobnicy-śmy, parobcy, słudzy możnego beja... A inni dorzucą: :— Nie dalej jak onegdaj kechaja* rozbębnił w Winicy, wioszczynie ludnej, choć niebogatej: „Duży czy mały, słaby czy silny, niechaj każdy rzuca zagrodę i wychodzi z sierpem na pole beja. Zboże sprzątać, kłosy kłaść w naręcza! Kto zechce wymigać się od roboty, głowę na zawsze postrada!" Tak się żalili pasterze. Stojan słuchał w milczeniu. Nie potakiwał, nie przeczył, czujnie się przyglądał, czy w ich oczach, w twarzach czają się jeszcze błyski ju-nactwa. Żyją wspomnieniami hajduckich wypraw, tęsknią za dawną przygodą, za nim, za wojewodą Stojanem... Zerwał się, współczucie krył w spojrzeniu, lecz słowa jego były gromkie: — W takiejże to nędzy witam was po łatach, druhowie mili? Boso, półnago? Miałożby już na bułgarskiej ziemi braknąć bogatych kupców i bejów, prze-świecałyżby pustką dna ich skarbon i sakw? Niepowodzenia was styrały, klęski wygłodziły, niewola pozbawiła siły i śmiechu? Iwan pierwszy skoczył w ramiona przybysza: — Tyżeś to, naprawdę ty, bracie Stojanie? Jakże cię odmieniła choroba! Od kiedy ciebie nie stało, szczęście odwróciło się od nas, umknęło za rzeki, za góry. Jesteśmy jak owce bez pasterza, jak jastrzębie bez wierzchołków leśnych. Jakże owcom hasać bez pasterskiej stróży, jastrzębiom żyć bez gniazd? Jak drużynie chadzać bez wojewody? — Co było, minęło — powiedział Stojan — i nie trzeba tym suszyć głowy. Siadajcie przy ognisku, dobrze sobie podjedzcie i popijcie. Podjemy, popijemy — wtedy ruszymy na wyprawę. — Znasz-li miejsce, gdzie łupu sporo? — pytali zaciekawieni. — Znam — brwi namarszczył — i wy je znacie... — I przypomniał, co rzekli przed chwilą: — ,,Nie dalej jak onegdaj kechaja rozbębnił w Winicy, wioszczynie ludnej, choć niebogatej: Duży czy mały, słaby czy silny — niechaj każdy rzuca zagrodę i wychodzi z sierpem na pole beja. Zboże sprzątać, kłosy kłaść w naręcza. Kto zechce wymigać się od roboty, głowę na zawsze postrada!"... Wybralibyście się do żniwa? — Z tobą pójdziemy! — zakrzyknęli. — Odkopcie więc strzelby. Jutro po obiedzie przywitamy się z bejem. Spadniemy w dolinę, osaczymy wilka, wybierzemy skarby z barłogu. Nie będzie gołych ani bosych w naszej drużynie! Zakrzątnęli się, jak przykazał, nie ci sami się zdali, co dotąd. Syci radości, rozesłali się na noc przy ognisku. Nazajutrz przed południem podnieśli się z pni i głazów. Stojan stanął na przodzie, zlustrował, co warci, rychło dał znak do drogi. Pewnie ich prowadził kryjo-mymi ścieżkami. Nie zabłądzi, chociaż trzy lata temu pożegnał się z Płaniną. Wesoło mu, że w las wrócił. Szybko zeszli w dolinę. Zobaczyli, co chcieli ujrzeć. Bej siedział na poduszkach pod zielonym namiotem, ustawionym na środku niwy, i ssał haszysz* z długachne- * Kechaja — nadzorca wiejski w czasach niewoli tureckiej. * Haszysz — sok roślinny, odurzający narkotyk. 150 # I go cybucha. Służyły mu, usługiwały trzy cudne, smagłe, robotne niewolnice. Jedna grzebieniem rozczesywała mu włosy, druga kręciła się w tańcu, trzecia nalewała pienistego napoju do kielicha. Wokół namiotu beja żandarmi stali na straży z bronią gotową do strzału. W trzy rzędy się ustawili, ramię w ramię, chłop w chłopa: ani ptakowi przefrunąć, ani człowiekowi się przedostać. A dalej, na szerokiej niwie, kobiety zwijały się przy pracy. Z dziewięciu wiosek bej je spędził, młode dziewczęta i mężatki. Słońce praży, żar cedzi się z nieba, a one zginają w pałąk plecy, kładąc zboże garść po garści na rżysko. Dozorcy nad nimi z biczami, trzaskają dla uciechy, tną półnagie plecy, ponaglając. Niewesoło na pańskiej niwie, nieochotnie na bejowskich stajaniach. Przywarował Stojan z drużyną w niskiej dąbrowie, nie spieszy się z atakiem. Z bejem chce się zmierzyć, nie z żandarmami. Jemu samemu się pokłonić, arkan zaciągnąć na spasłym karku. Czeka z drużyną sposobności. Słońce wędruje zenitem, niespieszno mu, odpoczywa w południe. Znudziło się bejowi ssanie cybucha, znudził się taniec dziewczyny; rozłożył się na poduszkach pod zielonym namiotem, zachrapał głośno. Schowali się pańszczyźniani pod okapem orzechów, spożywają, co kto ma, gromadzą siły na popołudnie. Niemało jeszcze pracy przed nimi. Stojan przygląda się z ukrycia. Więcej w nim teraz z wesołka niż z drapieżcy. Wie już, jak postąpi, choć nie domyśla się drużyna. Odzywa się wojewoda do swoich: — Chłopcy moi ufni i zgrani! Oto mój zamysł, posłuchajcie: trzeba, żeby odważniejszy z was podkradł- się na bejowskie pole, przylgnął brzuchem do bruzdy, a potem, udając niedźwiedzia--napastnika, zaryczał, zaboruczał nie- 151 mrawo. W obronie beja żandarmi rzucą się w pogoń za zwierzem, rozbiegną się po niwach w obławie. Bej zostanie sam w zielonym namiocie... Dalejże, czekam na śmiałka! Powiedział to i omusnął twarze spojrzeniem. Pilnie wypatrywał ochotnika. Nie rozczarował się, znalazł. Wszystkim paliły się oczy do przygody. — Ja pójdę — pierwszy ozwał się Iwan, brat jego rodzony. — Idź — zgodził się Stojan. Iwan po kryjomu, cichaczem zaczął pełznąć w pobliże namiotu beja. Wnet stracił się z oczu drużynie. Przycupnął w bruździe, z ukrycia zaryczał, zaboruczał jak niedźwiedź-drapieżnik. Boru-czenie grzmotem rozniosło się po niwach,, zabrnęło w gąszcze, kędy czatowała drużyna. Usłyszeli żandarmi łupieski ryk niedźwiedzia. Nie czekali, aż pierwszy rozpocznie napaść. Skoczyli za niedźwiedzim rykiem, rozsypali się po polach w obławie. Szukający tropów zwierza, oddalili się znacznie, poprze-padali w okolicznych zaroślach i kotlinach. Na to tylko czekał wojewoda hajduków, dzielny, sprytny Stojan. Opuścił zagajnik wraz z drużyną, chyłkiem, w niewielu susach dopadł zielonego namiotu. Wbiegł do środka, porwał w ramiona nic nie przeczuwającego tłuściocha-beja, podźwignął tak lekko, jak się niesie kurczę w dzień świętego Piotra, barana w dzień świętego Jerzego. Nie bronił się Turek, obezwładnił go strach, poraziła krzepota hajduka. Wojewoda zadźwigał zdobycz w dziki, daleki ostęp Starej Płaniny, kędy zazwyczaj obozowali hajducy. Towarzyszyła mu wiernie drużyna, zawojowana jego zuchwalstwem i junacką brawurą. Towarzyszyli dwaj niewolnicy beja, radzi ze swobody, ochotnie spiętrzający na swych rozrosłych barach stągwie przedniego trunku, połcie baraniego mięsiwa. Zawsze przytomny Stojan, kiedy znalazł się w namiocie, nie zaba-czył o jedzeniu i piciu, bez których nie można świętować zwycięstwa. Gdy dotarli na szczyty, przykazał gromadzie, co i jak. — Pilnujcież mi — powiada — opasłego więźnia dzień i noc. Pilnujcie, ani na chwilę nie spuszczajcie z oczu. Bej was teraz ubierze, bej obuje! Usiadł wojewoda, mężny Stojan, na szerokim kamieniu: głód mu dokucza, pragnienie gardło suszy. Rzecze dumnie do beja, co dygoce w dybach: — Służ! Siedzi Stojan i pije, bej dzban w garści trzyma, a ciągle dolewa, żeby nie wyjrzało dno pucharu; podsuwa usłużnie potrawy. Nie spieszy się Stojan, je z umiarem, godnie odmierza łyki, żeby uczta trwała jak najdłużej, żeby bej odczuł, co to służba. Opróżniają się misy i czasze, słońce cieniem mierzy czas leśny. Podjadł wojewoda, popił setnie, uciechą wezbrało mu serce. Wesela pragnie, radości, jak lasu wiatr wiosenny, kiedy przycwałuje z nizin. Rozkazuje Stojan bejowi: — Pląsały smagłe bułgarskie dziewczęta w zielonym namiocie przed tobą, radowały ci ślepia tańcem. Nuże, teraz ty pokaż, co potrafisz. Patrzyłeś, jak tańczyły, nauczyłeś się tanecznej sztuki. Pląsaj! Drepce bej, posapuje w tureckim kiuczku*. Hajducy otoczyli go kołem, rozpiera ich sytość, rżą z uciechy jak młode źrebce. Stojan wojewoda nie skąpi bejowi zachęty: — Raźniej, niedźwiedziu opasły, wieprzu tuczony! Kolebie się gruby bej, ciężko mu w pląsie, więc sapie jak smok. Wyzipie duszę, jeśli Stojan się nad nim nie ulituje. A wojewoda wciąż zachęca: — Hejże, beju, raźniej się ruszaj! Wieprzu opasły, niedźwiedziu tłusty! Zginaj się, trzaskaj w paluchy! Nie obraca się już bej w tańcu, nogi mu zaciążyły niczym pnie. Prosi, błaga Stojana jak nikczemny niewolnik, nie jak pan: — Czego chcesz, żądaj, wojewodo, tylko oszczędź życie. Skiniesz — złoto i srebro wysypię z moich skarbon, bogactwo rozścielę, jakiego świat nie oglądał. Siebie i druhów uszczęścisz, dziewczęta wywianujesz. Oddam białe grosze, płowe ałtyny, dukaty i talary... Nie zamęczaj, podaruj życie! Skinął głową Stojan wojewoda na znak zgody, pofolgował bejowi. Powiada: — Czerwieńce* dawaj! Węgierskie czerwieńce dla mnie i dla drużyny! Prowadź do kryjówki, gdzieś je schował! Zaprowadził bej Stojana wojewodę i jego wiernych druhów daleko, do Sliwenskiej Przełęczy. Zaprowadził do schowka w jaskini. Skarby dawne, na Madziarach zdobyte, wyłuskał, wykopał spod głazów. Nie srebro, ale szczerozłote węgierskie czerwieńce. Rozjarzyła się pieczara od blasku, rozgorzały oczy hajduków. Krzyknął Stojan wojewoda do drużyny: — Dalej, śmiało! Bierzcież, goli i bosi, ile kto uniesie! Przyobleczcie się godnie, obujcie ciżmy. Co zostanie, w ziemię czarną złożę, ziemią, kamieniem przysypię. Niechże skarb leży, niech czeka... Pochwycą któregoś z nas żandarmi, wtedy odkopię i dam okup. Żeby znowu żyć wolno, po lasach i po szczytach chadzać w swobodzie! Kiuczek — popularny taniec turecki. * Czerwieńce — dukaty węgierskie, tzw. czerwone złote. 152 Księżniczka i farbiarz wróbli Daleko, bardzo daleko stąd żył sobie kiedyś książę. Ten książę miał córkę, a na imię jej było Sułbotari. Nie była jedynaczką, miał jeszcze inne, starsze od niej córki. Ale tę, najmłodszą, kochał najbardziej. Niestety Sułbotari nie od-/płacała ojcu wzajemnością;. Wprost przeciwnie — wykorzystywała tę miłość, kaprysiła, dziwaczyła. Stroniła od dworskich zabaw i rówieśnic, lubiła samotne włóczęgi, nocne wagarowania. W ogóle prowadziła bardzo niezwykły i taje-m-nitzy tryb życia... x A najbardziej dziwne były dla wszystkich te jej wyprawy do zamorskiego kraju. Wykradała się z pałacu o zmierzchu, spędzała całą noc u Szu-karą, urodziwego syna sułtana, o świcie wracała do domu. Morze, dzięki czarodziejskiemu szalowi, który jej służył za kładkę, nie stanowiło dla niej przeszkody. Ojciec kupował jej trzewiki, ale ledwo kupił w odwieczerz, już rankiem leciały z nich strzępy. Zdzierała je aż do podeszew podczas tej swojej długiej nocnej wałęsaniny. Nosiła obuwie godne księżniczki, nie dziwota więc, że i cena za nie była książęca. Książę nie posiadał wielkiego państwa, więc poważnie nadwerężał tymi wydatkami zasoby skarbca. 153 Powtarzały się te wypady już przez lata. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Ojciec wiedział o tym, kupował trzewiki i głowa mu pękała ze zmartwienia. — Gdzie mi się ta dziewczyna bisur-mani? Kłopocił się, zachodził w głowę, w końcu obwieścił publicznie: „Komu uda się przydybać księżniczkę Sułbotari na nocnych wagarach, dokładnie wyśledzić, gdzie i z kim się zadaje, ten w nagrodę otrzyma jej rękę... Rękę, a może i kawał księstwa..." Obwieszczenie książęce nie tylko nęciło nagrodą. Groziło również karą. Podawało czarnymi literami na żółtym pergaminie, że jeśli ochotnikowi nie powiodą się nocne przeszpiegi, w godzinę po wschodzie słońca nadworny kat utnie mu głowę. Tak brzmiał ukaz książęcy. Nie odstraszył śmiałków od ryzyka. Znalazła się wielu młodych, którzy próbowali przepenetrować tajemne ścieżki wypraw księżniczki.- Wiadomo — świat jest szeroki więc i zuchów nie brak na nim. Zwłaszcza gdy nagrodą do zawierzenia życia przygodzie stać się ma premia w postaci córki władcy. Zjeżdżali się konno i przybywali piechotą, żeby pohandryczyć się ze szczęściem. Daremnie uśmiechali się do niego. Nie dało się zjednać żadnym darem:, nie pomogło w wyśledzeniu Sułbotari. Równo ze wschodem słońca oddawałi nieopatrzne młodzieńcze głowy pod ostrze katowskiego topora. Przeczytał książęce orędzie pewien Cygan i także postanowił spróbować szczęścia. Cygan był strasznym sowizdrzałem. Żył jak ptak, nie siał a jadł, chwytał się różnych zawodów, najchętniej jednak przyjaźnił się ż wróblami. Osobliwa to była przyjaźń. Chwytał je w sieci, przefarbowywał. na żółto i spieniężał na jarmarkach jako kanarki. Rzucił w kąt swój sowizdrzalski mało zyskowny proceder, powiedział do siebie nie bez fantazji. — Od dziecka zamiast szczęścia garb usadowił mi się na grzbiecie. Spekuluję dzień i noc, żaden wybieg mi nietrudny, jeśli umożliwia zdobycie kawałka chleba czy noclegu w gospodzie. Mimo to nie umiem związać końca z końcem. Dosyć tego pętania się po jarmarkach! Wybiorę się do zamku, potropię w nocy księżni-czkę-lunatyczkę. Uda się tropienie, będę żył dostatnio, nie uda się, rozstanę się z życiem, co równoznaczne rozstaniu z biedą. Jedno dobre, i drugie nie najgorsze. .. Nango, bo takie przezwisko dali Cyganowi współplemieńcy, jako że był goły jak święty turecki, bardzo lubił przygodę i ryzykowanie. To także zaważyło na jego postanowieniu. Zaważyło równie mocno jak chęć zmiany losu. Zgłosił się w pałacu, książę wysłuchał co i jak, kiwnął głową, że dobrze. Nudziły go już te przechwałki ryzykantów i okpiświatów. Tylu ich się zgłaszało i żaden niczego nie dokonał. Jeden wart był drugiego. Pewnie i ten doczeka się takiego jak jego poprzednicy końca: stryczka, topora oprawcy... Nango jednak był dobrej myśli. Od razu też przystąpił do działania. Ledwo się zmierzchło, przekradł się do komnaty Sułbotari, położył się plackiem na progu. Wiedział — tylko tędy mogła wydostać się na zewnątrz, innego wyjścia nie było. Chyba, żeby zaryzykowała skok z okna, ale to stromiało nad urwiskiem. W ciemny wieczór księżniczka podniosła się z łóżka, gdzie tylko udawała spanie, ubrała się i skierowała ku drzwiom. Chcąc nie chcąc nadepnęła na brzuch czatownika. Nie cofnęła się, przekroczyła zawadę, rzekła z gniewem. — Psy mojego ojca nie mają głodu. Ale i ciebie potrafią schrupać na deser, jeśli nie przestaniesz plątać mi się pod nogami. Wypowiedziała tę pogróżkę zatrzymując się przez moment, i sprytny Nango wykorzystał tę jej nieostrożność. Cichutko sięgnął po nożyczki do kieszeni — (nieraz wygadzały mu w złodziejskim zawodzie) — uciął skrawek z kosztownej sukni Sułbotari. Nie spostrzegła podstępu. Biegła szybko przed siebie, Nango równie szybko skradał się po jej śladach. Nie oglądała się, nazbyt przywykła do tego, że nikt jej nie śledził: mógł garbus podpatrywać ją bezkarnie. Tak przybyli do morskich brzegów. Noc była cicha, księżyc wąziutkim rąbkiem rysował się pośród obłoków. Słabo rozpraszał ciemności. Księżniczka Sułbotari odwinęła szal z ramion, rzuciła na morskie fale. Stanęła na nim i ten, jak chyża łódź powiózł ją na drugi brzeg. Rychło straciła się z pola widzenia tropicielowi. Stał bezradny na morskim piachu, gapił się w przestrzeń. Smutek omroczył mu serce nie mniej gęsto niż cień nocy mroczył postać. A więc tak się kończy jego marzenie. Parę godzin nadziei na lepsze życie, i już klęska. Niesławny powrót do stolicy, oczekiwanie świtu, potem śmierć z ręki kata. Szyderczy śmiech księżniczki, co pewnie wróci wcześniej, obojętność księcia, naigrawa-nie się tłumu, wiecznie głodnego sensacji... Rozważał te sprawy na chłodno — (noc też nie była najcieplejsza) — nie ronił łez. Przyglądał się ziemi, księżycowi, rozfalowanemu morzu. Szumiało jednostajną pieśń, obojętne na ludzkie szczęście i nieszczęście. Ogromne, nie-przepatrzone wzrokiem, obce. — O, morze, pomóż! — westchnął w jakiejś chwili garbaty Nango. — Poradź, jak wykaraskać się z kłopotu! Nie odpowiedziało, nie znało ludzkich słów, lecz jak gdyby przycichło nieco. Mniej smagało falami brzegi. I wtedy, 154 w tym przyciszeniu, dobiegły go gdzieś z bliska głosy. Przesłyszenie czy prawda? Wyglądało to tak, jakby nocni rzezi-mieszkowie sprzeczali się o coś gwałtownie z sobą. Na palcach podkradł się za łachę piaszczystą, o którą łamało się echo, i wtedy głosy ozwały się jeszcze wyraźniej. Przyczaił się w nadmorskich szuwarach i spostrzegł, że to nie ziemscy hultaje, ale trójka piekielnych drapi-chrustów kłóci się ze sobą. Dzielili właśnie łupy po jakimś niedobrym czarodzieju, któremu nagła śmierć przeszkodziła w krzywdzeniu mieszkańców ziemskiego padołu i nie mogli uzgodnić, co który ma zagarnąć dla siebie. Skakali sobie do ślepiów z pięściami, obsypywali się wyzwiskami. Jak to diabli. Swar narastał jak morskie bałwany, kiedy zanosi się na burzę. Rozchodziło im się o fez, czyli czerwoną czapkę z kutasem, o przetak, 0 tłuczek, o złote jabłko i o kociołek z mosiądzu. Każdy chciał mieć to samo, wyrywali sobie przedmioty z garści. Podrygiwali przy tym jak młode capy 1 Nango, choć tak zmartwiony, ledwo tłumił chichot w sobie. Wygramolił się z krzaków, odezwał się do diablików. — Wyjawcie no, czarni wichrzyciele — przymilił się — co też to za moce kryją się w tych przedmiotach, że się tak zawzięcie o nie sprzeczacie? Tak mi się widzi, że łatwo mógłbym słać się waszym rozjemcą... Diabłom w to graj. Zaczęli się zwierzać na wydraby. — Z tym fezem taka sprawa: wsadzisz na głowę, nikt cię nie ujrzy — wdziałeś czapkę-niewidkę... Kociołek — jeśli wgapisz się w niego i wypowiesz życzenie — w oka mgnieniu napełni się złotymi monetami... Tłuczek ma w sobie taką siłę, że skrusiy tva kasie, najtwardszą skałę, bylebyś tylko zawołał: „rozbij w kawałki!". Wartość jabłka leży w tym, że i skórkę, i miąższ ma ze złota... — A przetak? — przypomniał, bo wyglądało to tak, jakby czarci chcieli zataić przed nim jego czarodziejskie właściwości. Zdradził któryś. — Na przetaku niczym na łódce przepłyniesz morze, byłeś tylko usadowił się w nim... Tak się diabli zwierzali Cyganowi. Wysłuchał uważnie, obejrzał złote i nie złote rzeczy. W księżycowym pół-lśnieniu błyszczały zagadkowo. Zmarszczył się niby to w zamyśleniu: trudny orzech podsunęli mu diabli do zgryzienia. — W porządku! — powiada po chwili. — Teraz, kiedy wiem o co chodzi, mogę już bez większego trudu podzielić między was przedmioty. Uwaga! Najpierw rzucam jabłko! —'tu wziął złoty owoc z ręki diabła. — Kto pierwszy jabłko znajdzie i przybiegnie z nim, ten stanie się jego posiadaczem. — Niechże tak będzie — zgodzili się chórem. Zamachnął się, rzucił złote jabłko bardzo daleko przed siebie. Diabli pognali za nim przez zarośla. Na łeb, na szyję, jakby współzawodniczyli z sobą w wyścigu. Krajobraz, ponad którym śmignęło złote jabłko, był pagórkowaty, spadzisty. Jabłko minęło grzbiet wzgórza i stoczyło się po jego zboczu w kotlinę. Przepadło w kępach wisu, może zaryło się w błocie, ugrzęzło w piachu. Diablikowie szukali zguby, nie znajdowali, w nieufności patrzyli sobie na łapy. Nango słuchał ich przekomarzań się z daleka. Rozumował. „Jeśli diabli przy szukaniu jabłka robią taki harmider, to chociażbym nawet miał ręce ze szczerego złota, żadnemu nie wygodzę przy podziale. 155 Widocznie spory tak im potrzebne w życiu, jak żniwiarzom sierp i pogoda. Najrozsądniej uczynię, jeśli nie dam im do rąk czarodziejskiego spadku. To ich pojedna..." Schował tłuczek do kieszeni, wsunął kociołek za pazuchę, czapkę-niewidkę wdział na głowę. Położył przetak na morskich falach, wskoczył do niego odważnie. — Wio, łódeczko! — zachęcił. — Zamiast świadczyć dobre uczynki diabłom, co wbrew ich naturze, usłuż mnie: zawieź jak najszybciej do niegrzecznej księżniczki, co gdzieś przed nami pomyka za morze na swoim magicznym szalu... Nuże, galopem! Przetak naprawdę miał w sobie właściwości niezwykłe. Ślizgał się po falistej powierzchni morza jak dzika kaczka, jak podwodna makrela. Nie, pomniejszam jego możliwości: leciał jak gwiazda, kaczka i makrela były przy jego szybkości najzwyczajniejszymi piechurami. Nie upłynęło parę sekund, a drugi brzeg zarysował się konturami w świetle księżyca. I co najważniejsze, Nango przybywał we właściwej porze. Właśnie Sułbotari, po morskiej przejażdżce, zanurzała złociste trzewiczki w miałkim piasku plaży. Nie zauważyła, że jest śledzona. Nie mogła zauważyć, jej prześladowca miał przecież czarodziejski- fez na głowie. Gęsty, podszyty krzewami bór rozprzestrzenił się przed nimi. Zanurzyli się w jego zielonych gąszczach. Nangę brała ochota, żeby wypróbować moc tłuczka na dębach i platanach, przetrzebić ścieżkę na przestrzał. Nie doszło do tego. Jak każdy Cygan kochał przyrodę, żal mu było niszczyć drzewostan. Uderzył z lekka w gałązkę — odpadła jak pod ciosem siekiery. Więcej — siła ciosu była tak straszliwa, -że cały las 156 -.e zakołysał się, zadygotał w wierzchołkach. Sułbotari długo czekała na skraju, zanim drzewa uspokoiły się, znieruchomiały. .. Podniósł ściętą gałązkę, schował do zanadrza, udali się w dalszą drogę. Sułbotari pierwsza, on ^ za nią. Minęli bór i po jakimś czasie przybyli do okazałego pałacu, gdzie mieszkał Szukar, syn sułtana. Wsunęli się do wnętrza, księżniczka jawnie, garbus niewidzialnie dzięki magiczności czapki--niewidki. Syn Takabary, sułtana, już się niecierpliwił. Podniósł się z otomany, powiedział z wyrzutem, niekontent, że go na tak długo pozbawiła swojego miłego mu towarzystwa. — Spóźniłaś się dzisiaj, Sułbotari... Dlaczego? — Bór dygotał w posadach, gdym przechodziła, bałam się... Czekałam, aż się burza uciszy — księżniczka tłumaczyła zwłokę w wizycie. Szukar zbagatelizował przygodę. Skoro dziewczyna przy nim... — Nie szkodzi — rzekł. — Do rana daleko jeszcze, zdążymy wypełnić noc rozrywkami. Najważniejsze, że jesteś, że nie będę czuł się samotny. Noc skąpi mi snów, a nuda przewleka tę noc w nieskończoność... Nango nie odstępował obojga na krok. Stąpał ostrożnie po dywanach, cichuteńko. Chciał wszystko wiedzieć jak najdokładniej, pilnował, żeby mimowolnym zagapieniem się na przepych komnaty nie uronić jakiegoś szczegółu z rozmowy tamtych. Dotychczas sprawy układały się dla niego tak korzystnie. Zaczął wierzyć, że uratuje szyję przed ciosem topora... Młodzi usiedli do wieczerzy. Czekały na rozesłanym obrusie obce cygańskiemu podniebieniu frykasy, perliły się w dzbanach napoje. Ślina ciekła na język, oskoma brała... 157 Nie dziwota, że i on nie ustał długo z daleka. Dyskretnie, niewidzialnie usadowił się na poduszce obok panny. Czekał sposobnej okazji do sięgnięcia po przysmaki... Gospodarz przechylił do ust złocisty kielich, upił połowę trunku, podał księżniczce; pili z jednego naczynia. Uśmiechnęła się ślicznie, wyciągnęła rękę po kielich i Nango uprzedził ją w tej czynności. Miał w palcach kuglarską wprost zręczność, wyszkoliły się w złodziejskim zawodzie... Przechwycił puchar, wypił do kropelki jego zawartość. Pusty już kielich ukrył w niewidzialnej kieszeni. Księżniczka musiała się obejść smakiem. Dziwno jej było, co się stało z kielichem, miała go przecież o piędź przed oczami... — Dajesz i odbierasz, Szukarze — nadąsała się. — Podsunąłem kielich przed twój nosek, Sułbotari — zdziwił się. Szukał sułtanowie, szukała księżniczka, ale nie znaleźli zguby. Patrzyli na siebie podejrzliwie, nie pojmowali. Wyglądało to tak, jakby kielich zapadł się nagle pod podłogę, rozpłynął się w powietrzu. Pogodzili się ze zniknięciem kielicha, zginął to się znajdzie, nie brakuje ich w kredensie. Szukar napełnił kolorowym płynem inny kielich. Podniósł do warg, wypróżnił zawartość do połowy, podał dziewczynie, wyciągnęła ramię z uśmiechem. Ale Nango znowu okazał się szybszy. Uprzedził ruch księżniczki, przejął puchar, wlał w gardło do ostatniej kropli. Pusty już schował do drugiej kieszeni hajdawerów. Stało się to tak chyżo, że i tym razem nie zauważyli podstępu. Zresztą czapka--niewidka gwarantowała mu niewidzial-ność, a i kielich, gdy go dotknęła jego ręka, stawał się niewidzialny. Kręcili oboje szyjami jak niedźwiadki polarne i nie mogli się nadziwować. — Jakże się to dzieje, że nam puchary znikają sprzed oczu? Czary, cudeńka! Szukali teraz jeszcze pilniej obydwoje, przetrząsnęli skrupulatnie kąty i zakamarki komnaty. W kominku, za kotarami, w fałdach poduszek i dywanów. Nie znaleźli. Obydwa kielichy zginęły bez śladu. Jakby się rozpyliły w dym kadzidła, co siał pachnące wonie ze srebrnych trybularzy. Jakby inkluz na nich usiadł... Pogodzili się w końcu ze stratą, jeden puchar więcej, jeden mniej. Czym są takie drobiazgi w sułtańskim bogatym skarbcu? Listkiem drzewa, płatkiem kwiatu. Zjedli, co im smakowało, obtarli usta serwetkami. Podnieśli się z poduszek, poszukali sobie innej rozrywki. — Zagramy w złote jabłko, Sułbo-tari? — zaproponował syn Takabary. — Świetnie, Szukarze! — klasnęła w dłonie księżniczka. Rzucali złotym jabłkiem niczym piłką do siebie, Nango asystował im niewidzialny. Kalectwo przeszkodziło mu w sporcie, teraz wetował sobie przyjemność jako kibic. W pewnej chwili wyciągnął przed siebie rękę, pochwycił jabłko w locie. Nieznacznym, prawie kuglarskim ruchem schował je w fałdach okrycia. — Złote jabłko zniknęło — zaniepokoiła się Sułbotari. — Widziałam, wyraźnie widziałam, jak leciało ku mnie. W powietrzu się zgubiło... — Tak samo, jak i tamte dwa kielichy — przytaknął Szukar. — Czary jakoweś rozpanoszyły się wokół nas, czy inne niezwykłości... Znowu przetrząsnęli każdy kąt w komnacie. Drobiazgowo, piędź za piędzią. Nie znaleźli. Wywikłał się naraz kłopot, czym się bawić. Przyjemnie było uganiać się po dywanach za złotym jabłkiem... — Posiadam jedno jeszcze — przypomniał sobie Szukar. — Dokończymy zabawy, a jutro służba odnajdzie zgubę. Bawili się, Nango szybko zepsuł im zabawę. W jakiejś chwili znowu ucapił złote jabłko w paluchy. Akurat potoczyło się w kąt pokoju, kradzież nie wzbudziła podejrzeń. — To ci pech! — syn Takabary rozłożył ręce w bezradności. — Miałem trzy złote jabłka w skarbcu. Jedno przepadło onegdaj — (było to właśnie to jabłko, o które spierali się diabli) — teraz zginęły bez śladu dwa ostatnie... Jakoś nam się nie wiedzie tej nocy — zniechęcenie zabrzmiało w jego głosie. I księżniczce także odechciało się zabawy. Ginące przedmioty przygasiły w niej radość. Czuła się poniekąd współwinna w zgubie... Powiedziała ziewając: — Pora wracać do ojcowskiej siedziby. Ojciec wzmógł czujność, szpiedzy kręcą się po pałacu. Lepiej przemknąć się w ciemnościach. — Racja — przyznał młody gospodarz. — Gotowi jeszcze zwęszyć, gdzie się pętasz... Zwiewaj, póki jeszcze noc mąci światem... Pożegnali się przed bramą, sułtański syn grzecznie odprowadził pannę. Pocieszył, bo posmutniała jakoś. — Nie gryź się tym, Sułbotari, że kielichy i jabłka zginęły. Przyjdź znów najbliższej nocy. Wymyślimy nowe rozrywki... — Przyjdę, Szukarze — obiecała. Opuściła zamorski pałac, wracała, Nango fatygował się za nią. Przez bór, pełen cieni i sów — ptaków umarłych, przez spokojne tym razem morze. Rzuciła szal na fale, garbus rzucił swój przetak. Tak przypłynęli na brzeg ojczysty... Nango przyspieszył kroku, minął księżniczkę i jak z wieczora, położył się na progu sypialni. Nadepnęła 158 ?rzy-:. my uł im ..capił i potO- nie •abary '¦'. lałem Jedno -'aśnie -abli) -¦nie... się .- sie-r:edzy --.knąć idzie : noc - . ze ;nów -owe ała. ,;ała, bór, jrtych, -ze. da 158 *»», go w ciemności, po raz drugi ostrzegła gniewnie. — Psy mojego ojca nie cierpią głodu. Lecz i ciebie potrafią schrupać z kościa-mi... Nie odezwał się. Dźwignął się z progu, wyszedł na podwórzec, usiadł przed sienią. Odleciały go sny z emocji. Ciekaw był, jak się też sprawy potoczą dalej. Księżniczka rozebrała się szybko, ułożyła się na pościeli. Nocna włóczęga zrobiła swoje. Zasnęła twardo, grzmotami byś jej nie zbudził. Przypołudniem książę osobiście się fatygował, żeby sprawdzić, co z trze-wiczkami: stoją w kącie czy, jak zwykle, podarte aż do przyszew? Nie zawiodły go złe przypuszczenia. Trzewiczki miały wygląd tak nędzny, że raczej strachowi w prosie zdać się mogły na nogi niźli księżniczce. Nie czynił Sułbotari wyrzutów, robił to tyle razy, i na darmo. Wezwał do siebie Cygana, przypomniał postawione warunki. — Przyrzekłeś mi wczoraj, że wy-penetrujesz, gdzie księżniczka przebywa w nocy. Przyjąłem twoje chęci do wiadomości, nie omieszkałem jednak przestrzec, że jeśli skrewisz, pożegnasz się z własną głową na zawsze. Zawiodłeś, przygotuj się na śmierć! Cygan słysząc wyrok wcale nie stracił fantazji. Pochwalił się, a minę miał przy tym zuchowatą. — Wiem, gdzie twoja córka odbywa nocne wagary... Sułbotari stała obok, czekała niecierpliwie na ojcowski wyrok. I ona obiecała przecież przybłędzie, że uraczy dworskie psy jego ścierwem... — Kłamiesz! — wrzasnęła słysząc przechwałki. — Nie ma takiego zucha w całym księstwie, żeby wyniuchał, dokąd podróżowałam w ciemności. Nie ma, nie było, i nie będzie! 159 Nango wcale nie stropił się jej tupetem i krzykiem. Wiedział, czego się trzymać. Nie zmarnował przecież nocy na spanie. — To się zaraz okaże, czy kłamię — rzekł twardo. — Wiem, naprawdę wiem, kapryśna Sułbotari, gdzie się wałęsasz po nocach. I do księcia: — Władco, proszę pięknie, zbierz cały dwór w salonie: bojarów, lokajów, żołnierzy. Przy świadkach, wobec wszystkich wyjawię, jak rzeczy stoją. O takim czymś niezdrowo mówić na osobności... Przynajmniej jeśli chodzi o moją garbatą osobę... Zmarszczył się książę, a także na-czupurzył. — Czegóż to żąda ten kaleka? Jakim tonem do władcy mówi? Ale spełnił prośbę Cygana. Coś mu podszepnęło, że ów naprawdę mógł uszczknąć coś z nocnego życia księżniczki. Wydał polecenie, sala zapełniła się dworusami. Ciekawość ich tu gnała, nie tylko rozkaz. Nikt przed garbusem — a byli to chwaty nie tylko z gęby, ale i z wyczynów — nie pochwalił się takim sukcesem. Ryzykanci dawno już ziemię gryźli. Miałżeby los uśmiechnąć się łaskawie do mizernego Cygana? — Słuchamy! Gadaj! — polecił władca, gdy dworska zgraja otoczyła półkolem jego tron. — Jakże to było w nocy? — Na to zlecenie właśnie czekam — Nango pokłonił się obecnym trochę przesadnie. Zwrócił się do księżniczki. — Pamiętasz? Wczoraj wieczorem, potykając się na mnie leżącym na progu twojej sypialni, wyrzuciłaś z siebie gniewnie: „Psy mojego ojca nie cierpią głodu; ale i ciebie całego potrafią schrupać z kościami". Tak powiedziałaś. .. — No, to co z tego? — obruszyła się panna. — Kładziesz się bezczelnie na progu, zawadzasz w przejściu i jeszcze mam milczeć? — Prawda — Nango wzruszył ramionami beztrosko. — Można się było pogniewać na natręta... Tylko że ten natręt, o czym nie wiesz, w chwili, kiedy przekraczałaś próg pokoju, uciął ci nożyczkami skrawek sukienki... Proszę, oto dowód, że nie cyganię... Sięgnął ręką do kieszeni, wydobył z niej kawałek materii, podsunął Sułbo-tari, i kolejno jej ojcu i świadkom przed oczy. Blisko, bliziuteńko, żeby i księżniczka, i wszyscy dobrze widzieli. Nie było wątpliwości, mówił prawdę. Każdy, kto porównał barwną łatkę z dziurą w sukience, stwierdzał to głośno. Przycichła księżniczka, książę mierzwił brodę upierścienionymi paluchami. Nango nie poprzestał na tym dowodzie. Znowu zwrócił się do delikwentki. — Pamiętasz? Przeprawialiśmy się wspólnie przez morze... Ty na szalu, ja na przetaku... Nie,' nie wiesz o mej asyście, bo pochłonięta schadzką, nie spostrzegłaś mojej obecności, chociaż nie odstępowałem cię na krok... Biegłaś potem szybko, przybiegłaś do lasu. Ukruszyłem mosiężnym tłuczkiem gałązkę z drzewa i cały las rozdygotał się, roztrząsł, jakby nim miotała jesienna zawierucha. Stałaś w lęku, nie odważyłaś się iść dalej... Nie Wierzysz, że mówię prawdę? Służę, oto gałązka, którą utłukłem wtedy w rozdygotanym lesie... Wydobył zieloną modrzewiową cha-binę z zanadrza, jako dowód rzeczowy. Zakołysał nią przed oczami panny i dworzan, podsunął księciu przed zasępione oblicze. Niechże sprawdzi kto tu kłamie, a kto mówi prawdę. I jakiego to ziółka dochował się na domowej grządce... Patrzyli, stwierdzali, cmokali ze zdziwienia. Nango relacjonował dalej. — Przybyłaś do pałacu Takabary w zamorskim mieście, sułtanowie wypomniał ci niegrzecznie: „Dlaczego się spóźniłaś, Sułbotari?" Tłumaczyłaś, co zaszło: „Wichura kolebała lasem, Szukarze, brakło mi odwagi, żeby przedzierać się przez gąszcze..." — Nie pamiętam! Nic nie pamiętam! — gniewała się księżniczka. —. Śliwowicy albo rakiji się naćpałeś i pleciesz trzy po trzy. Sny ci się bajdurzyły, gdy spałeś na pałacowym progu, i mamisz nimi nasze uszy... Garbus nie przestraszył się jej krzyku. Wiedział: broni własnej skóry. — Dobrze... Nie wystarczy ci dotychczasowych dowodów, przypomnę dalsze, żebyś mogła całkiem odzyskać pamięć... Usiedliście we dwoje z sułta-nowicem do spóźnionej wieczerzy, jedliście potrawy, gospodarz wzniósł toast na twoje zdrowie. Podsunął wspólny kielich, lecz nim dotknęła go twoja ręka, uprzedziła ją moja. Wypiłem resztę napoju, przeznaczonego dla ciebie... Oto ten kielich, zabrany na pamiątkę — sięgnął tym razem do kieszeni. — Wspaniały! -— zaszemrały głosy uznania. — Arcyprzewzorny! — I dowód tak oczywisty, że trudno nie dać mu wiary! — Nie pierwszy to dowód i nie ostatni — Nango uśmiechnął się zwycięsko. — Chowam jeszcze garść innych w zanadrzu... — Pokaż! Mów! — krzyczała sala. — Proszę o spokój! — książę niecierpliwym ruchem ręki uciszył zbyt rozgadaną widownię. Zachowywali się jak na bazarze, nie w pałacu. — Słucham! — zwrócił się do nocnego włóczykija. Cygan dalej zabawiał się w sprawozdawcę. Znowu odwołał się do pamięci księżniczki. Dąsała się, nie chciała słuchać. Im więcej rozwlekał przed nią nocnych szczegółów, tym gwałtowniej się wypierała. — Sprzątnąłem jeden kielich sprzed twego noska, sułtanowie napełnił drugi. Upił do połowy, chciał cię poczęstować. Zwędziłem i ten, zanim zdążyłaś dotknąć brzegu ustami. Proszę, oto ten kielich — błysnął złocistym dowodem przed rozgorączkowanymi oczami gapiów. — Przyjrzyjcie mu się dobrze, bo może ten i ów z was żywi na dnie duszy potworki wątpliwości... Szum rósł, olbrzymiał. Zdawało się, że rozsadzi jak dynamit grube mury zamczyska. Książę przygasił go znów gestem ręki. Z jednej strony był skłonny dopatrzeć się w tym obrazy majestatu, z drugiej — uzbrojenie się w cierpliwość — to była nieodzowna rzecz, żeby Nango mógł dobrnąć do końca opowieści. Cygan skorzystał z ciszy. — Po wieczerzy — oskarżał — wymyśliliście sobie we dwójkę z sułtano-wicem Szukarem zabawę. Rzucaliście do siebie złotym jabłkiem jak piłką. Stałem blisko was, wykorzystałem moment, gdy jabłko leciało w powietrzu, chwyciłem w dłonie. Szukaliście zguby, sułtanowie się złościł. Miał drugie jabłko w zapasie, posłużyło do dalszej zabawy... Nie na długo. Zwędziłem i to, jak zwędziłem poprzednie... Proszę — oto dwa jabłka, okrągłe, złociu-sieńkie... Układał na dywanie, u stóp władcy, dowody rzeczowe przestępstwa panny, zgromadzone odeszłej nocy. Łatę z sukienki, dwie złote czasze, gałązkę modrzewia, dwa złote jabłka. Przekonał wszystkich. Któż śmiałby jeszcze dra-pować się w niewiarę w obliczu tylu dowodów? Dla każdego było jasne: spryciarz Cygan naprawdę dobrał się do gniazda, gdzie księżniczka gospodarzyła w nocy. Kaleka z wyglądu, nie lada przemyślność i odwagę chował pod czaszką. Wszyscy bez wyjątku odwoływali się do wspaniałości władcy. Przypominali, co obwieścił na plakatach. Krzyżowały się okrzyki i gesty. — Obiecałeś Sułbotari szczęśliwcowi, który przydybie ją na nocnych waga- 161 11 W krainie baśni rach. Dotrzymaj słowa! Zapomnij, że masz prostaka przed sobą! Nie bardzo się to widziało księciu, żeby prostego wagabundę żenić z córką. Książęce progi za wysokie na cygańskie nog,i< Dxiehvy ^est, bo dzielti-y, i sprytu mu nie brak, ale czyż takie zalety zastąpią szlachecki indygenat, rodowód? A i urodą nie grzeszy. Niski, pokraczny, z kretowiskiem garbu na plecach. Nie odmawiając zasług najchętniej spławiłby z kwitkiem łazika, przegnałby na cztery wiatry. Tyle że nie wypadało się ośmieszać wobec dworzan i pospólstwa. Z takiego czegoś mogła wybuchnąć nawet rewolucja... No i książęce słowo nie poślad ani nie plewa... Medytował, kombinował i wreszcie znalazł inny sposób na wykręcenie się z obietnicy. Przeszkodę równie trudną jak tamte z nocy. Może nawet trudniejszą... Pałac książęcy stał u podnóża góry, która swym ogromem zasłaniała niebo-krąg na wschodzie. Rankiem słońce nigdy nie świeciło w pałacowe witraże. Półmrok panoszył się w komnatach, cienie domówiły się w kątach. Dopiero jak słońce wspięło się na czub góry, wścibiało gorejącą twarz za pałacowe firany i kotary. Powiedział do Cygana: — Dostaniesz księżniczkę za żonę, czemuż by nie? Tylko przedtem mam dla ciebie jedną małą robótkę... — Jaką? — zaciekawił się Nango. — Ano rozbijesz w gruzy górę, co mi zasłania okna, co rzuca cień na mój pałac... Nie naglę do pośpiechu. Daję ci czterdzieści dni na wykonanie zadania. Podołasz — poślubisz Sułbotari. Zawiedziesz — kat zdejmie ci niezbyt udaną głowę z karku... — Sokoro-mokoro! — zaklął Cygan zły na wymigiwanie się władcy od obietnicy. Ale trzymał język na wodzy. Z księciem nie było żartów. — Zgoda! — powiada. — Zrobi się! Nie takie rzeczy się robiło... Opuścił pałac, zakwaterował się w mieście. Nie brakło mu jedzenia i picia, posiadał przecież czarodziejski kociołek, MótNf, ^ tai\e potrieby, "wypełniał się srebrem i złotem. Zachowywał się tak, jak gdyby zlecenia księcia, mimo przyrzeczenia, nie traktował serio. Wysiadywał w stołecznych oberżach, wałęsał się po stołecznych parkach. Każda ulica, każdy dom znały jego niewydarzoną sylwetę. Mijały dni... Władca pilnie obserwował zachowanie się Cygana. Zaufani słudzy donosili mu o każdym kroku garbusa. Słysząc, że zupełnie nie zaprząta sobie głowy kłopotem zabrania się do góry-zawali-drogi, coraz bardziej upewniał się w przeświadczeniu, że tym razem noga powinie się włóczędze. — Rychło zobaczymy — mruczał odwołując się do pogróżek córki — jak cygańskie ścierwo schrupią do kosteczki moje ogary. — A ja — uśmiechnęła się zjadliwie księżniczka — pozbędę się garbatego narzeczonego. Już tylko trzy dni zostało z wyznaczonych czterdziestu. Trzy krótkie jesienne dzionki. Nango nie tracił rezonu. Wał-konienie się po staremu było głównym jego zajęciem. Jadł, pił i popuszczał pasa. Gapił się na ludzi jak na wrony podczas przechadzek po mieście. Przyglądał się fasadom domów, maszkarom na ratuszu. Rybitwom, co się wygrzewały na fałach stawów i jezior. W wigilię terminu złożył księciu wizytę w pałacu. Przypomniał się sowi-zdrzalsko, bez cienia troski. Jakby nie wiedział lub nie chciał wiedzieć, że ten, do którego się fatygował, mocen jednym słowem czy gestem skrócić i tak już niewysoką jego figurę o głowę i kawałek szyi. dai na .pora.' jesaeśp* ¦u mm z okiac godzin, na wier: Książę Cygan cz> wszystkie buchnąć »-lekarstwa -x — Za:e-Cygana. — Do Przez -TO KM mterc mu v Potem tfuczefc. ffo aiq przejai ogroM i roztni W z całym 162 163 — Zrobi się! ował się jedzenia . rodzie jski -zęby, wy- : .by zlecę-enia, nie -.' w stosie po ca, każdy .4 sylwetę. zachowa-. donosili .:. Słysząc, -ie głowy -. -zawali-*niał się -zem noga mruczał -vi — jak Kosteczki .¦ zjadliwie zarbatego -yznaczo-.¦ jesienne :m. Wał-iłównym -puszczał . i na wrony krie. Przy-maszkarom rygrzewa- księciu się sowi-Jakby nie że ten, 1 jednym tak już U kawałek — Dostojny władco! Godzi się jak najszybciej znaleźć męża pannie, żeby się przestała nudzić. Inaczej znowu wróci do swoich księżycowych eskapad. .. Książę wykrzywił gębę w grymasie. — Pamiętam, dobrze pamiętam — zapewnił kpiąco. — Jeno że ten kandydat na męża księżniczki musi najpierw uporać się z górą... Dlaczegóż to nie zabierasz się do roboty? — Dlaczego, pytasz? Hm, sam temu jesteś po trosze winien... Przydzieliłeś mi na skruszenie pagóra miesiąc z okładem, a mnie wystarczy kilka godzin... Zobaczymy jutro, czyje będzie na wierzchu... Książę nie był mądry — żartuje Cygan czy gada prawdę. Zebrał w sobie wszystkie dobre chęci, żeby nie wybuchnąć gniewem na zuchwalca, zażył lekarstwa na cierpliwość. — Zatem... do jutra — pożegnał Cygana. — Do jutra! — wykrzyknął Nango. Przez calutki dzień zbijał bąki po mieście. Wszystko naraz stało się przedmiotem jego turystycznych zainteresowań, tylko nie myśl o pracy. Dopiero wieczorem trafił na ścieżkę, co prowadziła do podnóża góry. Przy-kuśtykał, otaksował pagór oczami. Splunął w chwasty raz i drugi, jakby mu w niesmak było to taksowanie. Potem sięgnął do kieszeni po mosiężny tłuczek. Przez chwilę krytycznie ważył go w dłoniach — malutki był przecież, niepokaźny. W niczym nie zdawał się przejawiać swojej czarodziejskiej ogromnej siły. Przypominał wyglądem i rozmiarami tysiące tłuczków, których używali kuchmistrze do kuchennych moździerzy. W pewnym momencie rąbnął nim z całym rozmachem w zbocze góry. — Pora pokazać, co potrafisz — zachęcił. — Zrównajże mi do gładkiej podłogi to usypisko, żeby nie zasłaniało słońcu,książęcych okien. Całą, caluteńką noc masz przed sobą... Huzia! Mosiężny tłuczek jakby na to tylko czekał. Ledwo padła zachęta, z rumorem zabrał się do rozbijania pagóra. Tłukł, kruszył, tarmosił, targał. Nieustępliwie, bez zmęczenia. Od szarówki aż do brzasku dnia. Rozsypywały się głazy i złomy w piarg i pył, drzewa i krzaki, co rosły na garbatej powierzchni, furgotały w powietrzu jak wystraszone ptaki. Tuman kurzawy wzbił się pod obłoki, zaciemnił niebo i miasto... Rano z góry nie było śladu. Zmieniła się w gładziznę, zrównała płasko jak dłoń. Patrząc pomyślałbyś, że to jakowyś olbrzym ściął ją wielgachną kosą u nasady, dźwignął pokos w ramionach i rzucił precz za siódmą wodę, za dziesiąty wygon. — Świetnie! — pochwalił Nango, który przez calutką noc dozorował pracy swego robota siedząc pod włoskim orzechem i łuszcząc do żołądka jego słodkie owoce. — Żaden najwymyślniejszy spychacz nie poradziłby sobie skuteczniej z takim kopcem gruzu. Oczyścił mosiężny tłuczek z błota połą kaftana, schował do kieszeni szerokich spodni, niech poleży. Zasłużył rzetelnie na wytchnienie. Dźwigał się dzień, więc rozprostował kości, trochę zdrętwiałe od leniuchowania, i skierował kroki ku pałacowej bramie. Władca położył się spać dość wcześnie. Zanim zasnął, długo zaprzątał sobie głowę dziwną osobą Cygana--filuta. Zachrapał potem mocno, sen nigdy nie zawodził go w nocy. Obudziły go majaki, że pałac górze. Zerwał się, usiadł na pościeli. Istotnie, blask był tak rzeczywisty, że aż raził w oczy. Ale to nie był pożar. To słońce toczyło swój promienisty kołacz na szczyty nieba, kaskadą rażących ogni wdzierało się przez okna do wnętrza 162 163 pałacu. "Oświetliło niczym tuziny najjaśniejszych żyrandoli najbardziej zaciszne kąty sypialni. Kiedy indziej zwykło robić to dopiero przed południem. Stanął w oknie, zagapił się w przestrzeń. Szukał góry-zakrywaczki widoku, ale nie dopatrzył się z niej okrucha. Wystrzępiła się przez noc do rdzenia, zrównała się jak łąka, jak zmierzwiona szkwałem powierzchnia morza w ciszy, która nastała. Nie mógł się nadziwować. — Czarodziej z tego wróblołapa, istny czarodziej — mamrotał w brodę. — Samemu sprzątnąć jednej nocy pagór do czysta... Całe miasto z miejskim przedsiębiorstwem oczyszczania na czele nie uporałoby się z robotą, choćby ruszyło z łopatami, miotłami i taczkami. Usłyszał pukanie w odrzwia. To Nango meldował się w sypialnej komnacie. Rozsunął śmiało kotary, stanął przed księciem. — Najdostojniejszy z władców! — przypomniał. — Dotrzymałem obietnicy, rozpłaszczyłem, wygładziłem górskie kretowisko jak dno rondla. Kolej na ciebie, żebyś dotrzymał słowa, żebyś ty wygładził moje troski... Książę podziwiał osiągnięcia Cygana, ale do pochwał się nie kwapił. Bo i kogóż tu chwalić? Stała przed nim niezbyt wymodelowana przez matkę-naturę, omalże nie karykaturalna figura: duża głowa, krzywy grzbiet, pałąkowate nogi, nochal jak ziemniak lub jak rożek--zakalec, chytry i wcale nieurodny owal twarzy. Wszystko to razem przesłaniało niezwykłość czynu, budziło niechęć, jeśli już nie odrazę. Wcale mu nie było spieszno do przyjęcia takiej pokraki w poczet nobliwej monarszej familii... Powiedział gapiąc się w okno, bo jednak nowy widok bardzo przypadł mu do gustu. — Skoligacę cię z książęcym rodem, dlaczego nie miałbym cię skoligacić? Zuch z ciebie nad zuchy, majster nad majstry... Tyle, że przedtem jeszcze jedna mała robótka... — Znowu? — Cygan ani się zmartwił zbytnio, ani się ucieszył. Książę wyjaśnił co i jak. — Sąsiedni królowie — wymyśla na głos nowe zadanie — krzywym okiem taksują moje dzierżawy. Z obawy przed niespodziewaną napaścią muszę utrzymywać ciągle na stopie wojennej moją armię, co poważnie nadweręża pieniężne zasoby mojego skarbca. Potrzebuję wspólnika w tym fiskalnym i aprowiza-cyjnym zmartwieniu, i ty nim będziesz. Zdaję przez cały kwartał wojsko na twój koszt i starunek. Koniom przyswoisz obroku, żołnierzom spyży, uszyjesz ekwipunek, wypłacisz żołd. Niechże bez troski opływają w to wszystko, co przystoi wojsku księcia i jego rychłego następcy... Zgoda? Nie popadł Cygan w rozpacz, gdy to usłyszał. Powiedział tak spokojnie, jakby wypróżniał czarkę wina. — Zrobi się, najjaśniejszy panie! Nie takie się rzeczy robiło... Przejmuję na trzy miesiące twoich wojaków i ich chabety na własny wikt i opierunek... Usługi dla teścia przed wszystkimi innymi usługami... — Teścia... w przyszłości — zastrzegł się książę. — Na razie przyjemnej zabawy życzę w charakterze apro-wizatora i kwatermistrza... Tylko, proszę po przyjacielsku, nie skrew przypadkiem. Zawalisz sprawę, żadna, nawet czarnoksięska siła, nie utrzyma twojej głowy na karku. Potoczy się po kamieniach rynku chyżo jak kręgiel... Cygan nie stropił się słysząc pogróżki. — W moim niezbyt udanym życiu — wyznał — spaniebraciłem się z niebezpieczeństwem. Jakoś wykaraskam się i z tej opresji... 164 Opuścił pałac, powrócił na swoją miejską kwaterę. Bez zwłoki sięgnął po kociołek do schowka. Wyrecytował z namaszczeniem życzenie. — Złota i srebra daj mi jak najwięcej! Żeby w ich blasku i ciężarze pokój przeobraził się w skarbonę! Dobro publiczne wymaga tego cudu! Kociołkowi w to jeno graj. Zakrzątnął się, zawirował i dalejże sypać złotymi i srebrnymi monetami. Sypały się, brzęczały, rychło urosły w hałdę, wy-stromiły się pod niewysoki pułap izby. Cygan omal nie utonął w ich mieniącym się osy pisk u. Kiedy doszedł do przekonania, że już wystarczy, zwołał wszystkich mistrzów od igły i szydła, jacy żyli w stolicy, na plac miejski. Hurtem, bez ociągania się. Skoro się stawili, oznajmił. — Od dnia dzisiejszego ja, nie minister skarbu, płacił wam będę za mundury i obuwie dla żołnierzy. Szyjcie nie marudząc, co potrzeba, wedle kroju, wedle życzenia. Nocne szychty wynagrodzę w dwójnasób. I już rozrzucał hojną garścią zaliczki. Z wora, który ledwo-ledwo przytachał na plac. Nie liczył ile, nie rozróżniał — białe krążki czy żółte. Mieszały się na bruku jak przysłowiowy groch z kapustą. .. Uwinęli się krawcy i szewcy z zamówieniem, szyli mundury, kroili buty na miarę i bez miary. Dzień i noc, rano i wieczór. W pojedynkę i familiami... Wypełniły się wojskowe, komiśne magazyny aż po okap. Wystroili się wojacy jak te lale, trudno było od nich oczy oderwać. Paradowali po ulicach stolicy czwórkami i pułkami. Wywoływali zachwyt nie tylko w oczach księcia, który — nie będzie chyba zbrodnią, jeśli zdradzę tajemnicę państwową — nie zawsze pełny miał skarbiec, ale i w całym państwie. Co dzień odbywały się defi- 165 lady. Ledwo co jaki taki młodzik odrósł od ziemi, już zgłaszał się na rekruta. Koszary pękały od zagęszczenia. Dziewczęta nie sypiały po nocach z tęsknoty... A i stołówkę żołnierze dostali lepszą, niżeli ta, z której korzystali dotychczas. Jadła po grdykę, picia po migdałki. Monarcha w razdoroczne święto ich tak nie karmił, jak ich Nango wiktował w dni powszednie. Podwoił żołd, wyga-dzał premiami przy lada okazji. Po trzech miesiącach tego byczenia się i sumptu tyle zmagazynowali w sobie krzepy i tłuszczu, że i drugie trzy miesiące mogli żyć bez obawy schudnięcia. Zebrali się u władcy co znamienitsi w państwie, gromadnie wstawiają się za Cyganem. Każdy mu adwokatem — młody czy stary. — Wszystko wykonał do przecinka, do kropki, coś nakazał. Księżniczkę uskromił, górę wywrócił, armię umundurował i nakarmił... Najwyższy czas, żebyś nie strugał z niego błazna. Daj mu dziewczynę, taki mariaż nie przyniesie uszczerbku twej mitrze, ujmy krajowi. Książę widzi, że przeciągnął już strunę, że zbyt długo bawi się w kunktatora. Nango wyrósł na bohatera w oczach poddanych, popularniejszy się stał, niż on sam, władca. — Zgoda — powiada — może Nango żenić się z moją Sułbotari. Rzetelnie zasłużył na jej względy... Ten mam jeszcze szkopuł. Nie może z torbą tylko i kosturem stanąć do ślubu. Weselisko musi być godne pana, prezenty godne następcy tronu... — Zestaw kosztorys — nie płoszy Cygana nowa przeszkoda. — Zrobi się, co trzeba będzie zrobić... — Ano — książę na to — obładuj ty mi dziewięć mułów złotem, staw się z karawaną w pałacu... Bez tego ani dudu! — W porządku — Nango klasnął w dłonie z animuszu. — Cały kraj patrzyć będzie na zaślubinową paradę... Nie warto oszczędzać, kiedy się wchodzi w tak niepowszednie koligacje... Udał się na kwaterę, wydostał czarodziejski kociołek z ukrycia. Głaszcząc pieszczotliwie jego mosiężny polerowany brzuszek, wypowiedział nowe życzenie. — Pieniąchów mi trza! Waluty czubatą furę! Żenię się! Z szumem wodospadu posypały się dukaty i talary z wnętrza mosiężnego kociołka. Tryskały w górę jak fontanna, pluskotały jak grad z czarnej chmury. Wnet zapełniły wszystkie kąty izby, ułożyły się w zaspy i pryzmy. Wspinały się jak żywe do okiennych framug, pod pułapowe stragarze. Widziało się, że za chwilę ściany domku rozsadzą. — Dosyć! — krzyknął Nango, bo się zląkł, że ugrząźnie w złotym grzęzawisku. — Wystarczy! Sprowadził dziewięć rosłych mułów, załadował skarb na ich grzbiety. Z trzaskiem bata, aleją ciekawych mieszczuchów, prowadził karawanę na książęcy wyniosły zamek. Zapełnił bogactwem na pół pusty skarbiec monarchy, udobruchał go ostatecznie. — Nic już nie mogę wymyślić — śmiał się książę — żeby ci przeszkodzić w zięciostwie. Na największy kłopot znajdujesz radę. Bierz za żonę moją kapryśnicę, moją pieszczochę! Wesele miało przewyższyć wystaw-nością najznakomitsze fety i gale. Najlepsi kucharze, najbieglejsi muzykanci zostali sprowadzeni na zamek. Cygan w roli zięcia nie przyniósłby wstydu cesarzowi całego świata, gdyby oczywiście taki istniał. Obstał naraz za księcia krwi, zwłaszcza że i brodę, wzorem teścia, zapuścił czarną; kędziorami zakryła niedostatki jego krzywej gęby. Arcybogaty i fałdzisty strój wywatował uskoki i gzymsy jego chuderlawej, nie-wydarzonej postaci... Wreszcie i gest szczodrobliwca zrobił tu swoje: sypał mamoną na wszystkie strony, każdy musiał się po nią schylić — chciał czy nie chciał... . Zawojował przyszłego teścia, nie zdobył serca narzeczonej. Mimo bogactw i prezentów, w których czerpała pełną garścią, po dawnemu tęskniła do nocnych wypraw za morze. Nawet i najbogatszy garbus nie mógł równać się z urodą sułtanowica Szukara. Sprytniej niż przedtem zaczęła sposobić zamorską księżycową eskapadę. Pamiętała: zbyt upokarzające przeżyła doświadczenia. Zagabnęła narzeczonego w ostatnią noc przed ślubem, kiedy przeprowadził się już z hotelu do pałacu. — Ciekawa jestem, bardzo ciekawa, jak to się stało, że wytropiłeś mnie kiedyś, gdy przeprawiałam się za morze? Setka zuchów nie poradziła sobie z tym, gdzie czmycham, tyś wyniuchał... Głowę bym dała, że masz możnych protektorów pośród czarnoksiężników. Na pewno znasz jakieś magiczne zaklęcia, chowasz w tajemnicy czarprzed-mioty... — Wiatr mnie zaniósł na brzeg morski, wieloryb przewiózł przez ogromną wodę na grzbiecie — żartował wykrętnie. — Może przypadek pomógł. .. Nie ustąpiła w molestowaniu. Sięgnęła do sztuczek kobiecych, zawracała mu głowę ponętami obietnic, skąpiła pieszczot lub na przemian troiła się w zalotach. Bombardowała bez ustanku słowami — otwarte miał oczy czy drzemał, siedział przy stole, czy krążył wokół pokoju. Wreszcie, gdy wszystkie sposoby zawiodły, oświadczyła bez ogródek. — Tato zgodził się na małżeństwo i ślub, ale ja się nie zgadzam. Wóz, mój kochany, albo przewóz! 166 Skapitulował, wygadał się. Na wszelki wypadek zdradził tylko, skąd ma bogactwa. .. Jak zasłuży i będzie dobra dla niego, następnym razem powie więcej. Jako kochany mężuś swojej kochanej żoneczce, nie jako narzeczony narzeczonej. — Wtedy w nocy, gdy podążałem w twoje ślady — zwierzył się — natknąłem się na trójkę diabłów. Siedzieli w kucki na morskim brzegu i wydzierali sobie kudły w kłótni... To oni podarowali mi czarodziejski kociołek, dzięki któremu mam zawsze tyle pieniędzy, ile tylko zapragnę... Trzeba tylko wypowiedzieć życzenie... — To tak sprawy stoją? — niby to rozczarowało ją zwierzenie. — Z diabłami wszedłeś w spółkę? — Bogać tam wszedłem! Wyświadczyłem im przysługę... Za to dali... — Kociołek pewnie kuty w złocie? — Mosiężny. Taki sobie jak setki innych kociołków, które zawalają półki kuchni i spiżarek. — Ten grat, co stoi na nocnym stoliku przy twoim łóżku? — Ten — nie robił już przed nią tajemnicy. — Phi! — rozczarowywała się niby to dalej. — Dawno już zamierzałam wyrzucić toto na śmietnik. Powstrzymywała mnie myśl, że ci zrobię krzywdę, że to może twoja pamiątka rodzinna — zakończyła z wyraźną kpiną. W nocy, jak tylko Nango zasnął, podkradła się do jego sypialni, zwędziła czarodziejski kociołek ze stolika. Ukryła zdobycz w szafie między szmatkami łudząc się, że wraz z przepadnięciem kociołka przepadną również i niezwykłe moce w narzeczonym. Zaraz potem wymknęła się cichaczem z pałacu. Pociągnęły ją księżycowe wagary... Rankiem alarm w pałacu obudził ze snu Nangę. Nim się połapał, o co chodzi, wszedł ojciec panny. Nie powiedział nawet „dzień dobry!", nie rzucił spojrzeniem po pokoju. Bardziej krzyczał niż mówił. — Ulotniła się! — Kto? — Nango nie domyślał się, co książę ma na myśli. — Sułbotari! Twoja narzeczona! Widział ją jeden z moich strażników, iak wymykała się boczną furtką... I ze złością, bo mimo splendorów, nie mógł przekonać się do garbatego zięcia: — Uciekła! A to znaczy, że jej na tobie nie zależało, że nie miałeś żadnej władzy nad nią... Żeś znowu lichym włóczęgą, a nie narzeczonym mej córki i następcą tronu po mojej śmierci... Klasnął w dłonie, straż sprężyła się na baczność. Czekała, co rozkaże. Wskazał na delikwenta ściągając jak sznury czarne brwi. — Związać i zamknąć w ciemnicy! Bardziej mu tam będzie do twarzy, niżeli w zamkowej komnacie... Książę popędliwy był z natury, ale gniew opadł w nim szybko. Żywił przywiązanie do córki i bał się, że jej nigdy nie zobaczy. Zmienił decyzję, odesłał straż, gdy wyszła, powiedział do niedoszłego, bardzo zaaferowanego zajściem zięcia. — Rozmyśliłem się, odraczam twoje aresztowanie na trzy dni. Jeśli w tym czasie przyprowadzisz mi na dwór księżniczkę, odzyskasz moją łaskę. Zawiedziesz, pożegnasz się z życiem na zawsze... I wyniósł się z sypialni. Nango nie czekał aż się zmroknie. Ubrał się, wdział czapkę-niewidkę na głowę, wcisnął przetak za pazuchę, pochwycił w palce miedziany tłuczek. Tak uzbrojony, ruszył niezwłocznie przed siebie. Kiedy znalazł się na morskim piachu, rzucił przetak na wodę, przepłynął w nim na drugi brzeg. Minął las, pod wieczór znalazł się w pałacu 167 Takabafy. Tak jak się spodziewał, zastał w nim swoją narzeczoną. Zajęci sobą, nie spostrzegli oboje, że zakradł się do ich bawialni. Nie mogli spostrzec, miał przecież na głowie fez czarodziejski. Trafił właśnie na moment, jak sprzeczali się z sobą. — Puść mnie do domu — błagała Sułbotari syna sułtana. — Chciałam tylko nacieszyć się twoim widokiem i zrobić na złość narzeczonemu za te jego tajemnice i zaraz wracać. Spędziłam już w twym towarzystwie prawie dobę... Rozgniewał się jeszcze więcej. — Wracać? Do jakiegoś tam narzeczonego Cygana? A ja to co? No i z kim się będę bawić, jak cię stracę? Z niewolnikami? — Raczej z niewolnicami — nastroszyła się przekornie. Nie miał ochoty ulec jej prośbie. — Rok bez mała omijałaś mój pałac. Należy ci się za to kara. Pokazała na okna. — Świt lada chwila wybieli niebo na wschodzie... Jeśli i na ten ranek nie wrócę, ojciec zamartwi się o mnie. „Kapryśnica, ale niezłe ma serce — pomyślał Nango. — Przynajmniej jeśli chodzi o ojca... Bo ja... hm, niedwuznacznie kandyduję na... rogacza. Zabrakło mu czasu na zastanawianie się nad zaletami i wadami narzeczonej. Sułbotari widząc, że Szukar nie ma wcale ochoty wypuścić jej dobrowolnie z komnaty, skoczyła jak sarna ku drzwiom... Niestety, sułtanowie był chybszy. Stanął przed nią, zatarasował sobą wyjście. Więcej było w nim egoizmu, niżeli miłości do księżniczki... I wtedy, najniespodziewaniej, spadł na jego plecy pierwszy cios miedzianego tłuczka. Cierpko, boleśnie. Pomyślał w zaskoczeniu, że to rozdrażniona Sułbotari dała mu potężnego kuksańca, ale księżniczka stała bezbronna i potulna, w komnacie też oprócz nich nie było żywej duszy... Nim zdołał zebrać myśli, drugie, mocniejsze jeszcze uderzenie pomacało twardo jego pośladki. Przewrócił się jak długi na dywan, nie mógł się podnieść, trzeci i czwarty cios tłuczka postawił go na nogi. Rozglądał się, zmiarkował, że jakiś złocisty przedmiot uwija się wokół jego postaci... Gdy znowu poczuł uderzenie w plecy, wypadł z krzykiem z komnaty, popędzała go nadzieja, że uciekając straci prześladowcę, uniknie nowych bolesnych klapsów... Dudnił jedwabnymi papuciami po korytarzu, miedziany tłuczek dudnił po jego plecach. Wspiął się na schody w nadziei, że tajemniczy kat zostawi go w spokoju ale i tam tłuczek nie ustawał w chłostaniu. Śmigał za zbiegiem świstem i szturchańcami zachęcając do coraz wyższej i szybszej ucieczki... Dopiero, gdy sułtanowie wpadł do celi na szczycie wieży, tłuczek dał spokój, zawrócił do kieszeni swojego pana... Sułbotari kuliła się przy drzwiach, niezdolna do ruszenia się z miejsca. Dygocąc z lęku spodziewała się, że i jej lada chwila coś nie bardzo przyjemnego spadnie na plecy. ..I nie usłyszała głosu narzeczonego, choć się domyślała, że to on stał się sprawcą Szukarowego łu-pu-cupu. Czekała pokorniutka, chciała się przytulić do Nangi na przeprosiny, ale się nie ujawnił. Pozostał groźny i niewidzialny... Postąpiła więc tak, jak mogła w takiej sytuacji postąpić. Wzięła nogi za pas i dalejże drałować przez mrok i przestrzeń. Zostawiła rychło za sobą sułtań-ski pałac minęła las, na przełaj dopadła brzegu. Rzuciła gorączkowo szal na fale, przepłynęła na nim czarne otchłanie... Książę nie zmrużył oka tej nocy. Niecierpliwie czekał na powrót mło- 168 dych. Gdy kroki dziewczyny zadudniły w sypialni, '/szedł, surowo odezwał się do SułboUri. — Sama? — Obawiam się, że tym razem naprawdę sama. Nango zbyt wielkim jest czarownikiem, żeby mu naprawdę zależało nawet na książęcym mariażu. — Nie spotkaliście się w nocy? — prześwidrował ją oczami. — Nie — skłamała gładko, bo jakże jej się było przyznać do klęski. — I, obawiam się — dodała — że nie spotkamy się już nigdy... — A więc bohater stchórzył — na-dąsał się książę. — Zagroziłem mu ścięciem, jeśli cię nie przyprowadzi i wyniósł się pod pozorem szukania zguby, gdzie pieprz rośnie... Powoli wygładziła mu gębę pogoda. Zmartwienie obrócił w radość. — Może to i dobrze — rzekł — że tak się sprawy ułożyły. Nigdy, naprawdę nigdy nie wyobrażałem sobie na serio takiej sytuacji, że prosty włóczykij zostanie następcą tronu i moim zięciem. .. Nawet z jego czarodziejskimi sztuczkami... - Znowu zmarszczył brwi. — A swoją drogą — pogroził córce — jeśli raz jeszcze wyżej stawisz wagary niż mój spokój, nie zalotnikowi, ale tobie kat utnie ufryzowaną głowisię! — Nigdy już tego nie zrobię, tatusiu — obiecała. — Dopiero teraz zrozumiałam to, czego nie mogłam zrozumieć dotychczas, że noc jest do spania, a nie do wagarowania... Nango nigdy już nie spotkał się z księżniczką i jej ojcem. Trochę mu było żal moździerza, zostawionego w pałacu, ale wiedział, że księżniczka nie wykorzysta go do robienia pieniędzy, bo nie zdradził przecież przed nią, jak się ma brać do tego... Sam także nie poniósł zbyt wielkiej straty, mając czapkę-niewidkę, tłuczek i przetak. Zarobi przy ich pomocy na dostatnie życie... Zbudował sobie cygański wóz, wędrował w nim od wioski do miasta, z kraju do kraju. Na brak urozmaicenia się nie żalił, na brak zajęć także nie. Tyle że dzięki czarodziejskim przedmiotom, spadku po diabłach, nie farbował już wróbli na kanarki. O wiele lepiej zarabiał obecnie w innym fachu. .. Zazdrościłem Nandze tej beztroskiej włóczęgi. Zawsze hodowałem w sobie podziw dla ogromu i urody świata. Niestety bez czapki-niewidki i czarodziejskiego przetaka niewiele emocji było mi dane zaznać w życiu. Ale i za to, co widziałem i przeżyłem, dziękuję mojemu sercu i oczom... Pani-Wszystkich- -Drzew-i-Krzewów i Dąb był czarodziejski i wszystko, co w okolicy żyło od wieków, wiedziało 0 tym, chociaż nie chciało rozpowiadać głośno. Na pagórku, zanim urosła tutaj puszcza, stromiał niebopienny zamek 1 on to, mocą Wielkiego Czaru, przeobraził się w dębowe drzewo. Na zewnątrz dąb tak, jak jego liczni sąsiedzi — jodły, sosny, buki i graby — wyginał się koszmarnymi konarami, rodził, szumiał listowiem, a w jego okrągłych dziuplach wiewiórki magazynowały leszczynowe orzeszki, bukiew i żołędzie na przezimowanie, w gałązkach zaś gnieździło się ptactwo; ale wewnątrz, w najobszerniejszej pieczarze, mieszkała zaklinaczka Wielkiego Czaru, Pani--Wszystkich-Drzew-i-Krzewów, i ona właśnie, nie kto inny, uczyniła z prastarego zamczyska swoją dębową siedzibę. Z baszt, co ściągały na złote groty bardziej od nich jasne pioruny, stały się węźliste konary; z miedzianych blach dachu, zielone listki; z komnat i korytarzy rozświetlonych żyrandolami, labirynt nor, pełen jelonków-rogaczy i ciem; z ceglanych murów i gzymsów, chropawa, arabeskowa w deseniach kora. Pani -Wszy stkich-Drzew-i-Kr zewów żaden ludzki wzrok nie oglądał. Dlatego bajarze i leśni drwale ubierali ją we wszystkie barwy i kształty. Raz zakwitała nenufarem u brzegu puszczańskiej rzeczki, drugi raz nasięźrałem w cieniu olchy. Mogła czerwienieć kaliną, różowieć dzikim głogiem, tkwić sękiem w pniu umierającego jesiona. Mogła być ptakiem, wężem, kuną leśną, bo w swej kapryśności raczyła wcielać się we wszystko, co przestrzeniło się na jej terytorium i w zasięgu jej władzy. Byle tylko nie w postać człowieka, do którego czuła żal od czasu, gdy jakiś myśliwy zaszczuł jej pasiastego borsuka gończymi psami. Myśliwy nie dostał w ręce futra i sadła jej czworonogiego ulubieńca, z gniewnej woli nimfy skamieniał w głaz nad śródleśnym jeziorem, podobnie jak skamieniały jego ogary. Odważni przez długie lata mogli oglądać żałosną grupę, coraz bardziej zapadającą się w zielone poszycie łopianów i lepiężników... Wielki Czar spoczywał w Modrze-.wiowej Szkatule, szczodrze inkrustowanej galasówkami klejnotów, Szkatuła w drewnianym sercu dębu. Wyglądał bardzo niepozornie i przypominał rozwiniętą w kolorowy owoc szypułkę szypszyny czyli dzikiej róży. Gdybyś miał to szczęście i dostał go w ręce, na pewno wytrząsnąłbyś na leśne podście-lisko, jako przedmiot bez wartości; zachowałbyś Szkatułę. Chyba że ktoś, może duszek leśny, w przypływie życzliwości podszepnąłby ci w ucho tajemnicę jego mocy. O, wtedy bez wahania przygarnąłbyś go do piersi... Bo tylko przez przytulenie do piersi wyzwalała się urokliwa siła Wielkiego Czaru... Nie znaczy to wcale — to już przyrzu-cam, żeby uniknąć nieporozumienia — że wszystko, co rodzi się z impulsów 170 serca, musi być dobre. Bywa także złe lub wręcz okrutne. Zaklinaczka Wielkiego Czaru, Pani-Wszystkich-Drzew--i-Krzewów, była tego najoczywistszym przykładem... ¦; W przysiółku, rozsypanym zagrodami wzdłuż drogi, w chacie, nad którą schylały się topole, żył sobie Cygan kowal z córką Marą. Uchodził za mistrza i w swoim rzemiośle. Ale że jego kuźnia "¦? nie leżała przy głównym trakcie i ubodzy mieszkali w chatach chłopi, nie powodziło mu się zbyt dobrze. Świadczyły 0 tym jego ręce, osmalone i zrogowa-ciałe w żarze kuźnianego paleniska. Zresztą nie miał znów tak bardzo na kogo zarabiać. We dwoje z Marą opływali w to wszystko, czym obdarzyć mogło wiejskie średniodostatnie życie. Dlatego mięsa, chleba i mleka w ich domu nie brakowało. Ludzie przynosili chętnie, kontenci z narzędzi, które robił, 1 które często stanowiły ozdobę gospodarskiego inwentarza. Lubili też słuchać szczebiotu Mary, kiedy pomagała ojcu przy kuźnianym miechu, krzątała się na grządkach ogródka lub zbierała jagody i grzyby w lesie. Znała dużo cygańskich romansów, choć ledwo przekroczyła dwanaście wiosen, a kiedy rozśpiewała się w polu, milkły nawet szczygły i skowronki, urzeczone jej ciurlikaniem. Jeśliby umiały myśleć i czuć po ludzku, żałowałyby na pewno, że ta wątłej budowy dziewczynka nie ma skrzydeł u ramion. Chętnie przyjęłyby ją do ptasiej familii. Fruwałaby jak one i stałaby się ozdobą ptasich chórów. Ptasich chórów, jaworowych i olszynowych bugajów... Nikt we wsi, nawet sami rodzice nie mogliby przysiąc, w jaki sposób Ciorka zniknęła z kołyski, w której spała w upalne lipcowe południe, zasłonięta przed słońcem zielonym parasolem wiśni. Ojciec trudził się w kuźni, matka plewiła len na pierwszym stajaniu, za obórką. W jakiejś chwili nadpłynęła płowa chmurka znad lasu, obniżyła się jak zły sęp nad cygańską zagrodą i lejo-watym wirem kurzawki przesłoniła spła-cheć widzenia. Ugięły się gałęzie jabłoni i śliw w sadku, zaskrzypiała furtka, jakby rozchwiana tajemną ręką, zabe-czała koza przy paliku za ogródkiem... Dał się słyszeć dźwięczny jak metal śmiech kobiecy i prawie równocześnie płacz dziecka. Wyskoczył kowal z młotem z kuźni, nadbiegła matka od poletka. Widzieli na pół przytomni z zaskoczenia: lejowaty tuman osunął się z nieba aż ku kolebce, zabawił przy niej jakby w zaciekawieniu i znowu odbił się w górę, ale gęstszy teraz, bardziej skupiony jak gdyby w sobie. W środku — nie, kowal i pielarka nie przesłyszeli się chyba — w środku obłoku wyraźnie rysował się kształt maleńkiej ludzkiej postaci, otulonej ni to mglistą pieluszką, ni to ramionami-welonami. To stamtąd, z tego jakby jądra kurzawy niósł się niemowlęcy płacz, i wokół niego czy ponad nim dzwonił beztroski śmiech kobiety. Śmiech i płacz uniosły się wraz z obłokiem w górę, oddaliły się i przycichły, aż przepadły za leśnym gąszczem, co jak żywopłot odgraniczał wieś i pole od puszczy. Oboje prawie że równocześnie przypadli do kolebki pod wiśnią. Byłą pusta. Rozrzucone pieluszki, ciepło pościeli były jedynym śladem ludzkiego maleństwa, co zaledwie kilka chwil temu bawiło się paluszkami własnych nóżek. Teraz i to ciepło pościeli już stygło pozbawione swego źródła — różowiutkiego ciałka... — Pani-Wsźystkich-Drzew-i-Krze-wów... Nikt inny — kowal mimo woli dźwignął ciężki młot w pogróżce. — Bodajżeś... I 171 Nie dokończył przekleństwa, Cyganka dłonią zasłoniła mu usta. Gniew tu już nic nie pomógłby, przeciwnie — pogorszyłby tylko sprawę. Jeśli już co, to modlitwa i prośba złagodziłyby okrucieństwo Leśnej Pani... Oczywiście w wypadku, gdy ona dopuściła się brzydkiego czynu porwania Cyganiątka. Nikt jej przecież nie chwycił za rękę, a tumany kurzawy jednako: mógł wzbić w górę wiatr jak i duch obłoków, Pła-netnik, co nieraz już lądował na ziemi potrząsając w paluchach sękatym ościeniem. — Może to tylko kaprys albo niedobry żart — próbowała pocieszyć siebie i męża Cyganka. — Może ten ktoś, kto porwał Ciorkę, ostawił ją przy kępie rumianku, albo i margaretek na łące i przyczajony za kretowiskiem czeka na nasze przybycie. Chce, psotnik, uraczyć oczy szczęściem, co nam wy-krasi gęby, kiedy schylimy się nad zna-lezionkiem.... — Nieprzystojna to uciecha... sowizdrzalska. Tylko bengoro, diabeł, mógłby sobie szyć kusą koszulę przyjemności z naszego zgrzebnego smutku. Pobiegli, chociaż niemłode już mieli nogi, przeszukali łąkę i zagajnik, nie lękali się mroku, gramolącego się już z lasu. Nie znaleźli zguby. Tyle tylko zyskali na tym szukaniu, że dowiedzieli się prawdy o tym porwaniu. Osiczyna, wieczna dygotka i strachajlina, nie utrzymała w karbach listków i wyszu-miała sekret, kiedy usiedli pod jej pniem, znużeni bezowocnym tropieniem, zmartwieni stratą. Wyszumiała sekret — i zarazem potwierdzenie ich podejrzeń — piosenką. To nie orzeł białopióry rzucił szczyty skat najwyższe. Czarodziejski wóz-latawiec w cwał przefrunął w srebrnym wichrze. A w pojeździe — biedni, biedni Cyganie — poduszeczki, pieluszeczki, w pieluszkach dziecięcia łkanie. W borze, w ostępach puszczy, zasłoniętej firanką świata, źródło tryska wysoką falą, dębu-zamku pień chropawy oplata. Źródło? Nie, to małe Cyganiątko w pień szorstki diamentową bije piąstką. Zaczarowała, zaklęła — na czas dżdżysty, czas pogodny — czarne oczka, czarne brewki w diamentów zdrój urodny — — Zauroczyła, zamamiła — — — Osiczyna nie zdążyła wypaplać, kto zauroczył, zamamił Ciorkę. Smagnął jej gałęziami gwałtowny niespodziewany wiatr, zausznik południcy, zamłynkował, przygiął do borówczanego kotłowiska; w konarach drzew i krzewów rozpętał szumy, zagłuszył nimi imię winowajcy czy też winowajczyni porwania. Imię, i zarazem nadzieję na odzyskanie szcze-biotki, ślicznej Ciorki... Kowal znał na tyle język drzew i krzewów, żeby pojąć to i owo z paplaniny Osiki. Wychował się przecież w sąsiedztwie lasu... Zrozumiał i ten niepokój liściasty, co się odezwał niespodziewanie. Mieściło się w nim wiele: i lęk przed zemstą władczyni, i usłużność poddaństwa, i współczucie dla pleciugi, białej Osiki, aż tak bardzo przyjaznej Cyganom, że choć groziła jej niełaska Dębowładnej, poratować chciała w ciężkiej przygodzie. No, ale co innego wiedzieć, gdzie trzeba szukać, a co innego wybrać się na to poszukiwanie. Odbyć na niepew- 172 i nych już nogach nie obeszła prawie podróż, stoczyć tuzin czy dwa bitew niewiadomo z kim czy czym, znaleźć skuteczny sposób na odczynianie uroku. Zucha na to trzeba, rycerza, a nie prostego kowala, który — bez wątpienia — zna się na kowalskiej robocie, ale obcowanie z czarami jest dla niego równie odległe, jak odległe są gwiazdy, co się właśnie zaiskrzyły nad borem. Niepocieszony wracał do zagrody ocierając łzy fartuchem, drobniutko dreptała żona przy jego boku. Bez jedzenia,, późno w noc ułożyli się do snu. Każdziutki pisk myszy pod podłogą, każdy szelest listka za oknami, migot gwiazdy co spadając na padół omusnęła poświatą szyby, przyśpieszały bicie ich serc. Zrywali się z pościeli, zamienieni w słuch, że może jednak, że mimo wszystko... — Słyszałeś? — Płacz jakby albo i nie płacz... — Sądzisz, że... — Nie, to nie Ciorka... To nietoperz ostrym wizgiem dał znać o sobie, kiedy ścigał muszkę za oknami. Zawsze mu tak jakoś beztrosko, kiedy poluje przy księżycu... — Może i prawda... — A więc nie ma się co motać w złudzenia. .. — Cała nasza nadzieja w czekaniu... Zasnęli późno w noc, obudzili się wczesnym ranem. Pierwsze spojrzenie posłali ku kołysce. Była pusta. Cisza, nie zamącona szczebiotem dziecka, wypędziła ich z izby na podwórko. Powszednie, zajęcia przytłumiły łopot bolesnych myśli. Na polu było bezwietrznie, słońce świeciło tak, jakby się nic nie zdarzyło w zasięgu jego promienistego spojrzenia. Mogło się nawet zdarzyć — sto, tysiąc takich zmartwień jak cygańskie, pyłkiem były, kruszynką w ogromie jego całodniowego trudu... 173 Toczyły się dni — kanciaste i ciężkie jak kamienie, i jak kamienie układały się w usypisko miesiąca. Za miesiącem przytoczył się kwartał, za kwartałem rok, po nim drugi. Wykruszyła się ostatecznie nadzieja z oczu, ze słuchu, z rytmu serca, jedna tylko jedyna pamięć wierna była wspominkom. Widziała za oczy, słyszała za uszy, rozmawiała za usta. Nie omiatała przecież twarzy ze smutków, głowy z bolesnego zamyślenia... 4 Potem przyszła na świat ta druga córeczka Mara i kowalowie przyjęli to jako rekompensatę za krzywdę. No, bo czymże wynagrodzić taką stratę, jeśli nie czymś takim, co radością zdolne zrównoważyć jej ciężar, ba — zesu-mowawszy lata beznadziei i udręki — nawet ją przewyższyć zyskiem. To jest tak, jakby ledwo tląca się iskierka w popiele rozczarowań i goryczy rozgorzała w złoty, pożarny pióropusz szczęśliwości. Potwierdziła to szumem liści stara Osiczyna, papla nad paple. Wyzdradziła, jak zwykle, że Pani-Wszystkich-Drzew--i-Krzewów nie mogąc działać przeciwko swej naturze i naprawić zła porwania, zastąpiła je dobrem w postaci nowo narodzonej Cyganeczki. Osika, niegdysiejsza dworka leśnej władczyni, wygnana na krawędź puszczy i zaklęta w drzewo za to rozwlekanie przed każdym, kto chciał i nie chciał, tajemnic wróżczynego fraucymeru, wyszeleściła to zwrotkami śpiewki. Taka mniej więcej była jei treść: Tymbalam, tumbalam, tombałam. Widziałam, słyszałam, poznałam. Już ty się niewiary oduczaj! Diamenty w swych kroplach ma ruczaj. Władczyni zaś uśmiech ma w twarzy: przyjaźnią, nie gniewem was darzy. Nie pośle złych wiatrów, nie zdepce. Bez lęków kolebcie w kolebce. Jasnymi wyścielcie ją snami —" Nie przyjdzie! Nie porwie! Nie zmami! Słyszałam, spieśniłam, podałam... Tymbałam, tumbałam, tombałam. Zaufali Osiczynie i jej poręce, zostawili maleńką w kolebce, sami krzątali się w domu, w kuźni, w zagrodzie. Zakwitały pełniej kwiaty, pogoda częściej trzymała się nieba niżeli deszcze. Przystroiła uśmiechami dawne smutki, co ciągle jeszcze czaiły się w kącikach cygańskich oczu i twarzy. Odmłodziła słowa i śpiewki. Czy odmłodziła naprawdę? Cieszyła się Cyganka nowym szczęściem, przecie zawracała we wspominkach do odległej już latami klęski. Najbardziej z wszystkich serc pamiętliwe jest serce matki. Niby to obejmuje powszednią radość oburącz, niby to pląsać mu się chce z nadmiaru słońca — i naraz te obwisy ramion w dół, tak bliskie w podobieństwie do przywiędłych gałęzi. I oczy bez blasku, i krok osowiały, płatający się jak w chorobie... Z warsztatu dolatywały metaliczne dźwięki młota, uderzającego o kowadło, znad kołyski kołysanka Cyganki i szczebiot dziecka; nieporadnie naśladowało matkę w wiązaniu nutek. Tak działo się w dni i tygodnie, aż któregoś miesiąca kolebka stała się ciasnym mieszkankiem dla Mary i zastąpiło ją łóżeczko. Ech, cóż to było za pieścidło! Nie umyły się do niego wszystkie łóżeczka w okolicy. Wszystko tu było z mosiądzu: nagło-wnice, boczne deski, i cała reszta. Ozdób tyle i barw, jakbyś całą podleśną łąkę skosił w porze rozkwitu i zaklął w uroki metalu. I jeszcze, na dodatek, utkał ze słonecznych promieni delikatne koronki i wstążki. Przechodnie przystawali u płota zagrody, zazdrośnie sycili spojrzenia majstersztykiem pracy i zręczności kowala. Cmokali z zachwytu, kołysali głowami w podziwie i nijak nie chciało im się ruszyć tam, gdzie się wybrali. Łóżeczko przyciągało oczy niczym ten magnes opiłki. A potem i z tego łóżeczka wyrosła cygańska panna. Powędrowało po latach wysługi jako niepotrzebny już sprzęt na stryszek, pomnożyło domową rupieciarnię. Mara rosła, coraz mniej się lękała samotnych wypraw na łąkę, gadka o porwaniu siostrzyczki dawno wykruszyła się z grozy, przeobraziła się w ładną baśń. I dziewczyna żartem nieraz powracała w tamten czas. W przekorze chętnie spotkałaby się z Południcą, która — nie wiedzieć dlaczego — najprzyjaźniej odnosiła się do tej pory doby, kiedy słońce wspina się na sam czub nieba i stromo, prostopadle gapi się na ziemię i na jej uśmiechy i zasępienia. Bez obawy, że dostanie zawrotu głowy. Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krzewów nie zaprzątała sobie jednak głowy Cyganami. Zamknęła już z nimi porachunki, zapłaciła sobie aż nazbyt hojnie za obrazę, gdy kiedyś, jako podróżniczka, zawitała do cygańskiej zagrody i zamiast o chleb i mleko, przymówiła się o najpiękniejszą misę, owoc wielodniowej pracy kowala-artysty; zawsze miała słabość do kosztownych i rzadkich w przepychu rzeczy, stąd nawet i źródłu kazała tryskać w górę pianą oparu, nie chłodnymi strugami wody... Przymówiła się, kowal oczywiście nie wiedział, z kim rozmawia, i odmówił daru; żył z pracy rąk, bogactwo nie trzymało się jego skrzyń, wędrowały do ludzi dzieła młota, zamieniały się w worek mąki czy kaszy. Tylko parę najbardziej kunsztownych przedmiotów stało się okrasą izby... 174 Naprawdę nie był jasnowidzem, dlatego nie przeniknął tajemnicy, jakiego gościa kryją żebracze brzydkie łachmany. No i że w tych łachmanach chował ów natręt woreczek z diamentami, jak laskowe orzechy, przygotowanymi jako zapłata za kowalską misę, która niby to miała być tylko uproszoną darowizną... Więc — na przekór marzeniom Mary — nie Leśna Pani zawitała do cygańskiej zagrody, ale wędrowniczka i okrutna, i litościwa zarazem — śmierć — Kostucha. Okrutna dla tych, co pożądali ciągle życia, litościwa dla tych, którym zackniło się już do trumny... Matka Mary do trumny nie ckniła, ale dawne przejścia i nagła niemoc, co się przypytała w dom nieproszenie, położyły ją do łóżka. Nie kwapiła się śmierć, mariben, pilnując wezgłowia chorej, z odejściem, cierpienia przedłużały się i stopniowały, dopiero kiedy dokuczyły już tak bardzo, że bardziej dokuczyć nie mogły, zasłoniła jej oczy kościstymi paluchami. Kowalowa odeszła z tego świata w takie samo słoneczne południe, jak kiedyś zniknęła z kolebki jej pierworodna, Ciorka. Kto wie, czy ostatnimi myślami nie była bliżej tamtej, utraconej, niż tych żywych? Kowal pochował żonę na wiejskim cmentarzu, obżałował jej śmierć, jak się godziło obżałować. Domowe sprawy, wychowanie Mary zaprzątnęły mu głowę, w której — jak to z latami — więcej gromadziło się rozsądku niż marzeń. Gospodarowali we dwoje: panna w kuchni i ogródku, on w warsztacie. Tak odstręczali od siebie smętki pamiętania. No i samotność, najrozle-glejszą z udręk, jakimi życie zwykło osaczyć ludzi, co wśród gromadzkiego krajobrazu własną udeptali sobie ścieżkę. Mara bardziej niż ojciec odczuwała brzemię samotności. Drobne domowe zajęcia nie mogły młodej dziewczynie zastąpić świata. Nawet tego, rozmiesz- czonego w granicach wioski. Dlatego, w miarę jak dorastała, uciekała z izby do sąsiadów, szczególnie zaś lubiła się bawić z córkami zamożnej wdowy, której mąż, sołtys, utonął podczas wiosennej powodzi, kiedy bronił mostu na rzeczce przed naporem lodowych zwałów. Wspiął się z osęką w ręce na zator, pośliznął się, przepadł w przerębli... Sołtysowa rada gościła Marę w swym domu. Bystra, rozgarnięta nad wiek dziewczyna umiała zachować się w różnych okazjach jak dorosła. Sołty-sównom także uprzyjemniała czas zabawami, a gdy się zapaliła do pracy, wieczór czy słota nie przeszkodziły jej w krzątaninie. Umiała nazwać po imieniu kwiaty i krzewy, rozróżniała gatunki drzew po listowiu i korze, ptaki po sposobie latania, wiciu gniazd, ciur-likaniu. Sołtysianki, choć od niej starsze, gęby rozdziawiały w zasłuchaniu. Nie stroniła od gadek, potrafiła, gdy się rozochociła, nawet starych bajarzy prześcignąć w swadzie i zmyśleniu. Szczególnie klechdy o Leśnej Pani trzymały się jej pamięci. Zawarła już, za przykładem ojca, znajomość z Osi-czyną, szarówkami siadywała pod jej białym pniem; była dworka wyśpiewała przed dziewczyną wszystką prawdę i nieprawdę o drewnianym świecie. Niemało się tego nazbierało, gdyby się rozpędzić w zwierzaniu, starczyłoby na nową tysiąc i jedną noc... Tyle, że losy Mary miały się ułożyć trochę inaczej, niż losy arabskiej Szeherezady... Sołtysowa, jak dotychczas, równie życzliwie traktowała kowalównę jak dwie swoje córy. Wyróżniała nawet sadzając najbliżej siebie przy stole. Aż się rodzone córki dąsały czasem, zazdrosne o względy macierzy. Nie wybuchały z tego spory, daleko było do tego, 175 ale drobne chmurki ocieniały ich ładne czoła. Podejrzewały matkę o skryte zamysły, i wnet się okazało, że miały nosa. Któregoś dnia spoza tego wdowianego schlebiania kowalównie interesowność ukazała ślimacze różki. — Dlaczegoż to nie przyprowadzisz ojca? — sołtyska rozpoczęła dialog z Marą pytaniem, które zabrzmiało wieloznacznie. — Całymi dniami sterczy przy kowadle, zje, co upitrasisz, wieczorami wysiaduje na progu sieni, pyka z fajki, gapi się za cieniami... — Tatuś mówi, że jak się przeciągnie przy kowadle, to mu siedzenie i fajka obstoją za calutki świat... — Gada tak, ale myśli inaczej. Tylko że mu się nijako zwierzać przed tobą. Mężczyzna w sile wieku, a tyś smarkula. — Nie wiem, jaki tam mężczyzna, ale wiem, że tatuś. Na pewno niczego nie ukrywa przede mną. — Istnieją sekrety, których ojciec przed córką nie zdradzi... — Zawsze gada na głos, co myśli. — Gada to, co może gadać przed tobą. Męskie sprawy chowa dla siebie. — Jakież to te męskie sprawy? — Radabyś wiedzieć? — Pewno, że rada. Może tatulkowi źle z tym... Jakbym wiedziała, ulżyłabym, ratowałabym... — Właśnie o tym ratunku rada bym pogadać z tobą. — Przecie tatuś nie chory. — Takie coś jak ucapi, to gorsze niźli choroba... — Jak się nazywa takie coś? — Wdowieństwo! — Od śmierci mamy — Mara zaczęła rozumieć — tatuś stał się mniej rozmowny i unika ludzi. Nawet moje piosenki go nie cieszą. Uśmiechnie się, kiwnie głową, że owszem, i to cała jego podzięka. — Wyczułam to, jak go mijałam kiedyś na drodze. Szedł smutny i — chociaż się przecie znamy od dziecka — ledwo mnie zauważył... Zakrzepła w nim żałość po śmierci twojej rodzicielki jak krew na zimnie, a to bardzo niezdrowo... Śmierci, mojaś ty — wdowa rozwiodła się w moralizowaniu — nie trzeba się przeciwić. Ani wówczas, gdy stoi u wezgłowia chorego, ani potem... przez długie żale i wspominania. Jest mocniejsza od nas, ba — dworuje sobie nawet z możnych i mądrali, przed którymi pół świata zgina kolana. Ta w niej bezstronność, że nie rozróżnia przy usłudze — dziad czy cesarz, każdemu jednako podetnie nogi; żaden rycerski miecz nie zwyciężył jeszcze w pojedynku z jej kosą... Dlatego bardzo nie lubi, jak jej kto patrzy na kościste paluchy, jak ktoś pamięta, co zrobiła, niejako zaprzeczając jej uprawnieniom. To tyle samo, jakbyś podniosła rękę na króla... Podniosłabyś? — Jejku, nie! — Nic byś nie wskórała, obraziłabyś, pogniewałabyś... — Śmierć się złości na tatę o te żale za mamą? — i śmierć, i natura... — Tatuś wciąż kocha mamusię... — Kocha się żywych, umarłych zostawia się ziemi. Wzięli rozbrat z życiem, przeprowadzili się z izby do grobu. Sami przecięli wszystkie miłowania i więzy... — Jak pomóc tatusiowi? — Wygnać samotność z domu i głowy, wprowadzić cierpiętnika pomiędzy ludzi... Choćby już do mnie... Chyba sobie nie krzywdujesz tutaj przychodząc? — Radości jeno mam dużo z tego przychodzenia. Uciechy... — Sama widzisz... I to dodam jeszcze, choć nie przymawiam: tak ci ta radość przypadła do serca, że zostawiasz ł ł 176 ojca na pastwę wspomnień, że nie zabierasz go z sobą na sołtysówkę. — Ojciec się przecie z nami, podlotkami, bawić nie będzie... — O to już niech cię głowa nie boli... Ja się nim zajmę, stara, nie wy, smarkule... Pasujemy do siebie wiekiem i zainteresowaniami. — Bardzo pasujecie — Mara otaksowała sołtysową spojrzeniem. — Iz wyglądu, i z gospodarki... — Skorośmy się dogadały, to powiedz tacie, że rada go ugoszczę przy stole, podczas obiadu czy wieczerzy, rada z nim siędę na ławce przed ogródkiem gwoli pogwarki... Tematów nam nie zabraknie... — Na pewno nie! — przytwierdziła gorąco Mara. — A jak mu się u mnie spodoba — wdowa z ulgą pozbyła się flegmy oświadczyn — to i gospodynię mu zastąpię, a tobie matkę... I mnie, mojaś ty, bardzo doskwiera samotność — przyłożyła fartuch do oczu. Ojciec skończył właśnie robotę w kuźni i dla odsapnięcia usiadł na pieńku z fają w gębie, gdy Mara przy-cwałowała z nowiną. Widziała jej się ta nowina cała upleciona z radości, jak wianek z polnych chabrów i kąkoli. Aż ojciec spojrzał na nią z niepokojem. — Cóżeś ty dzisiaj taka ruchliwa? Jak żywe srebro! — Z poszóstnej karety wysiadłaś? Blekotu się napiłaś? Skoczyła mu jak oswojony królik na kolana. — Przyszłam do ciebie w swaty — powiedziała krótko i węzłowato, choć podczas drogi ułożyła sobie, że powoli, ostrożnie będzie otwierać przed ojcem drzwi do szczęścia. Swatowie czy swatki — słyszała to na własne uszy, bo przecież nie cierpiała na brak wścibstwa — nie gadają jednym tchem, z czym przyszli do dziewczęcej chaty, ale kluczą ogródkami, badają teren, żeby stopniowo wymiarkować: mile przyjmą gospodarze ich wizytę, czy też spławią byle czym, jak spławia się dziadów, jeśli zbyt natrętnie kołaczą w bogate drzwi, zboczywszy ze ścieżki po proszalnym. — W swaty? — kowal wyjął fajkę z ust, bo się zląkł, że karesami wytrząśnie z niej ogień i poparzy siebie i jego. — A kogóż ty chcesz swatać? Mnie? Siebie? Co tu dużo mówić, ale na ślubną pannę jeszcze nie bardzoś urosła... — Ciebie! — wytrącił ją trochę z zapału tym pytaniem. — Mnie!? — bardziej to wykrzyczał niż powiedział. Nie dopuściła do przekomarzań. Wzorem dorosłych obracał w żart to, co niosła z taką powagą w sobie. Włożyła mu fajkę do ust, zeskoczyła z podołka, przykucnęła u kolan jak kłębek barwnych szmatek, jak kotka urzeczona zapachem mleka, kiedy gospodyni stanie na progu obory ze skopkiem pełnym pienistego udoju. Wygarnęła z siebie jak trajkotka. — Sołtyska odwołała mnie na stronę i zwierzyła się jak przed kumochą, że i jej jak tobie samotność wdowieństwa bardzo ciąży, i że rada byłaby, gdybyś się z nią ożenił i wziął w garść własne i jej kłopoty — aż wyprostowała się w dumie, tak jej się to zdanie wydało mądre. — Gotowała by ci frykasy, nie zaś szczawiową zupę i ziemniaki jak to ja robię, oddałaby pod opiekę córki i gospodarkę... Bardzo mi też współczuła, że się w pojedynkę szwendam po zagrodzie... Gdybyś się zgodził — tu się załzawiła — i związał z nią, ani jej córki ani ja nie byłybyśmy półsierotami... Cygan ściągnął k sobie krzaczaste, szpakowaciejące już brwi. Zawsze tak robił, gdy mu się zebrało na wesołość lub zamyślenie. 177 — No i doczekałem się — wymruczał ni to żartem, ni to serio. — Rodzona córka nagania mnie do ożenku. — Nie naganiam — zarzekła się naiwnie. — Obiecałam sołtysce, że ci powiem, więc dotrzymałam słowa... Nie o siebie się troskam — wydoroślała opiekuńczo — naprawdę nie o siebie. Nijako mi, że tak ciągle chodzisz z kąta w kąt w zadumie, nie uśmiechniesz się, harujesz... — Zapomniałaś w tym swataniu, że mam dla kogo „harować". — Nieodpłatnie z mojej strony... — Pleciesz! Krzątasz się na gospodarce, biegasz, śpiewasz, harmideru-jesz... Któż uwierzy idąc drogą, że nam tu samotność dokucza? — Wysiadujesz co wieczór na progu sieni i nawet się odezwać nie raczysz do mnie... Z wesela to milczenie? — Trudno wymagać ode mnie, żebym z tobą fikał koziołki. Mam swój wiek i swoje praktyki. Siedzę na progu, gdy rozstanę się z kuźnią, kopcę z fajki, medytuję, wspominam... Więcej lat zostało za mną niż przede mną... — Myślisz o mamie? — A ty? — Często... Ale sołtyską mówiła, że takie wspominanie umarłych, chociażby nawet byli nam bardzo bliscy, nie powinno trwać latami... Niby że to dla nich niedobrze, i żywym szkodzą... Rozdzieliły się światy, rozeszły gościńce... — Sołtyską ci tak powiedziała? — Ona, a i ja dodałam trochę od siebie. Nie żyję przecież jak motyl fruwaniem, nawet przy zbieraniu jagód układam myśli... Najwięcej zaś przy wiciu wianków... — Jednym słowem najpierw każda z osobna: sołtyską i ty martwiłyście się o moje ocalenie od samotności, a potem uzgodniłyście poglądy i huzia — żenimy tatę, żeby się nie zadurzył w kuźni, żeby nie zwariował w tym sam na sam z obcę- gami i kowadłem... A nie pomyślałaś tak przypadkiem, że decydując się na samotność twoje przede wszystkim szczęście miałem na względzie? Zasumowała się, zadumała. Powiedziała na ostatek. — Usłuchaj mojej rady, ojcze! Niedobrze ci służy wdowieństwo. Nastroszony chadzasz, dziwaczejesz. Przeobrazisz się w dziadygę, zanim zagarnę tyle lat, żeby ci zastąpić gospodynię... Ożeń się z sołtyską, skoro cię wyróżniła, o mnie się nie kłopocz. Zawsze mi będzie dobrze tam, gdzie ty będziesz... Rozmawiali długo jeszcze przed kuźnią i potem przy wieczerzy, powtórzyli rozmowę jeden i drugi raz w dni najbliższe. Słowa padały jak krople, drążyły, zmiękczyły grunt męskiego serca. Przy-pytała się i wdowa któregoś popołudnia do kuźni, zamówiła jakąś obręcz czy łańcuch, usiedli, wałkowali wspólne kłopoty. Słodkość promieniała z jej twarzy, troska o los kowala, jego córki. Nawet zapaskę przyłożyła do powiek, bo się załzawiły jak trzcina w rosę... Zachodziła do kuźni odtąd, zaprosiła kowala i jego córkę raz, drugi i trzeci na obiad. Wdowiec nie mógł zaprzeczyć: obiady smakowały mu bardzo. Od śmierci żony nie ucieszył podniebienia takim jedzeniem. Sołtyską wydobyła z siebie wszystkie umiejętności dobrej kucharzy-chy, wychodziła z siebie, żeby gość świetnie trawił i zapamiętał. Wiadomo — do serca najbliżej przez żołądek... Szturmowała sołtyską, Mara pomagała w ataku. I kowal nie oparł się tej nawale ponęt i pokus. Nawzajem uderzył w konkury, nie poniósł porażki, ślub, wesele nastąpiły już szybko. I któregoś dnia kowal zamknął stary dom na kłódkę, zaparł żerdzią drzwi kuźni. Trochę z ulgą, trochę z żalem przeniósł się na zamożne gospodarstwo sołtysowej. Nie wypadało parać się kowalskim rzemiosłem, skoro zostało się kmieciem. 178 Gospodarował, nie mógł się przyzwyczaić, bo natura i fach ciągnęły go do wczorajszego zajęcia, w którym — co się tu dziwić — zasmakował od dzieciństwa. Ale i sytuacja, i żona dbały pilnie o to, żeby raczej patrzył w teraźniejszość, więc powoli jakoś odwyknął. Orał pole, siał ziarno, chwytał za kosę, kiedy wiosna przyjaźniła się z latem. Młocka wypełniała krótkie dni jesieni i zimy. Za służbą dawna wdowa po sołtysie nie przepadała, uważała to za zbytek, za niepotrzebne obciążenie domowego budżetu. Więc mąż, dawny kowal, musiał wyręczyć tamtych i dwoić się i troić w robotach. Im dalej było od ślubu, tym pracowiciej... I tak, poniewczasie, zmiarkował, że bardziej tej nowej żonie potrzebny był do uganiaczki po gospodarce niżeli do małżonkowania. O zapisie przy ślubie nie zgadało się jakoś, sam niewiele wnosił, więc i trudno mu było wyciągać ręce po cudze. Dobroduszny z natury, ufał ludziom, nigdy nie nadużywał ich uprzejmości. Zapomniał o obietnicach, sam się ofiarował ze swoimi. I tak z tego wyszło, że coraz częściej stawał się zaprzęgiem niż poganiaczem... ¦ Stopniowo i życie Mary zaczęło się ubierać w troski. Macocha przykazała, że dość próżniactwa, że czas się ćwiczyć w polnych zajęciach. Praca dla gospodarskiej panny to tyle co posag. Zwłaszcza jeśli się nie posiada prawdziwego posagu. Kryła się w tym stwierdzeniu przymówka do ubóstwa kowalów, którzy, zostawiając kuźnię na kwaterę dla myszy i gacków, przyszli na posoł-tysowskie gospodarstwo prawie jak najemnicy. Macocha kładła Marze do główki ładne słowa o pracowitości, rodzonym córkom ujmowała pracy przy każdej okazji. Niby że szkodzi urodzie a i u są- siadów wywołuje mało przyjazne sądy: bogactwo na to jest bogactwem, żeby z niego korzystać, posługiwać się nim, jak zasobny sklep szyldem, a nie parobkować, tyrać siły. Tym niech parają się komornicy, bandosi, poślad wsiowy. No i za to, czym darzą biedotę ci, co posiadają, należy się im zapłata i wywdzięka... Kowal widział i to jeszcze. Mara wyrastała na śliczną pannę, dużo, dużo urodziwszą od sołtysówien, i chłopcy, co przechodzili drogą, radziej do niej się odzywali niż do bogaczek. Górowała też nad rówieśnicami rozgarniętością, dowcipem, bystrym sądem. Pewno, nie miałoby to poważniejszego znaczenia w konkurach, gdzie często wyrachowanie i posag górowały nad miłością, ale w powszednich, towarzyskich pogwar-kach... Nie, tu córka Cygana odbijała od pasierbic. Ich odezwania się, żarty, przyśpiewki nie umywały się do cygan-czynych gadek i pieśni. Słowika miała w ustach, podczas gdy tamte — wróbla. Powodowało to zadraśnięcia, urazy, kwasy. U sołtysówien, u ich matki. Zrazu niegroźne, szybko mijające, potem coraz bardziej zadziorne jak te konopne paździerze, kiedy leciały na trawnik spod cierlicy, jak kolce dzikiej róży, kaleczące do krwi palce, co myszkowały za kwieciem... Aż stopniowo zakrzepły w przewlekłe jak choroba niechęci, w te nagłe przerywania dziewczyńskich pogaduszek przy płocie i zapędy Mary do ojca, który znoił się w młynie czy na boisku. Uciekała czerwona z upokorzenia od pysznych sołtysówien, te zaś wystając u ścieżki z kawalerami, jeszcze poganiały ją śmiechem... 8 Sołtyska pojechała z córkami na targ do niedalekiego miasteczka, kowal z Marą pozostali na gospodarstwie. W sadzie zapach dojrzewających jabłek 179 mieszał się z chłodem cienia, więc usiedli w altanie, uplecionej z przekwitłych już jaśminów i dzikiego wina, i odpoczywali czekając na powrót tamtych i na wieczerzę. R?azmawiali niby to niefrasobliwie, ale w zdania ich coraz więcej przyplątywało się troski. Zwłaszcza Marze nie kleiły się słowa, chociaż robiła co mogła, żeby je przystroić uśmiechami dziewczęcości. — Macocha chwaliła się wczoraj przed sąsiadkami, że jak przyjdą najbliższe wybory w gromadzie, ciebie wysunie na sołtysa — szeptała Mara. — Poprze wybory autorytetem bo-gaczki... — Przebąkiwała o tym sołtysowaniu i przede mną — potaknął ojciec. — Ma ci za złe, że nie wychylisz nosa poza obręb gospodarki. Sterczysz nad zagonami jak bociek, nie uświadczy cię na zebraniu, w karczmie... Wyborcy radzi słuchają dźwięków kufli, zanim nabiorą przekonania do kandydata. Wielu z nich, jak sam wiesz, bo przecie bawisz się we włodarza, od lat już figuruje w rejestrach dłużników gospodyni. .. Jej mąka i fasola niejednego ratują od głodu na przednówku. Stąd ci i głosy u nich pewne... — Jednemu musi być rada: albo parobkowi, albo urzędnikowi... — Lęk ci kandydować? — Jaki tam lęk! Prędzej ambicja męska... Bo, widzisz, choćbym przeszedł w wyborach i objął urząd, żona zrobi ze mnie poturadło starym trybem, pieczątkę schowa do kieszeni fartucha. Komu zechce, temu pismo ostempluje, mnie ostawi wstyd... — Nawykła do sołtysowania. Przed nieboszczykiem pierwszym mężem jej ojciec i dziad sołtysowali gromadzie. To już dla niej jakby dziedziczna władza... Miękki jesteś, więc i podatny... Mara przekomarzała się z ojcem nie zdając sobie sprawy w podświadomym okrucieństwie młodości, że każdy jej wyraz drażni i smaga. Kowal coraz bardziej odczuwał znużenie nadchodzącej starości. Wspomnień nie słodził dobrobyt, widoczny poprzez smętek na twarzy. Uniżone „dzień dobry" takich i siakich, co się z nim stykali na polu, w młynie, w drodze przez wieś, nie podreperowywało samopoczucia. Pojmował: z uniżonością ręka w rękę kroczyła zazdrość... Mara zmieniła temat. Jakby wyczuła, że wdepnęła nie na swoje podwórko. Wywnętrzyła się z myśli, która — choć nikt nie wiedział o tym — dokuczała jej od miesięcy. — Tak mi się widzi — powiedziała — że więcej wartałbyś w oczach macochy, gdybym ci się usunęła sprzed oczu... — Co też ty pleciesz! — oburzył się. — To nie plotka, to prawda... Zawadzam tamtym, budzę złości. Maco-szyn chleb, zamiast mi wychodzić na zdrowie, pomnaża we mnie urodę. — Nie z macoszynego chleba twoja uroda. Dała ci ją matka-nieboszczka, do której kawalerzy z najodleglejszych hord cygańskich chadzali w zaloty. Trzy lata się zalecałem, wreszcie i w las porwałem, żeby ją mieć dla siebie... Tak, jej nosisz urodę. — Noszę jak ciężki strój, co zawadza... Dlatego — wyskoczyła z niej ta niespodziewana decyzja — najlepszym sposobem na to, żeby nie uwierała ludzi w ślepia, zabrać ją z sobą i podźwigać w świat... Może wśród obcych da mi szczęście, którego mi w domu macochy skąpi... — Zachęcałaś mnie do małżeństwa — wychynęła gorycz z jego słów — broniłem się jak mogłem... Teraz chcesz samego zostawić na starość* — Zdawało mi się, że poświęcasz się dla mnie... Dlatego ckniłam do hSO ¦J "i • a j- . 2 ao zmiany. Poniewczasie rozumiem, że raczej należało żyć do śmierci w starym cygańskim kherze, niżeli zostać kmieciem i parobkiem w jednej osobie... Dziecinne miałam myśli i oczy... — Z jednego kłopotu chcesz popaść w drugi... Przygodzie chcesz powierzyć dziewczęce losy... Żebyś nie wpadła z deszczu pod rynnę... — Wolisz, żebym marniała pod niegościnnym wdowim dachem... — Pragnę przychylić ci nieba. Ale, sama widzisz, za krótkie mam ramiona, żeby go dostać. — Moje, choć krótsze, młodsze i prężniejsze od twoich. Dlatego biorą mnie chęci, by im zawierzyć ufnie me lata. Nie spierali się już. Kowal wiedział: skoro się zawzięła, nie ustąpi. Taką naturę miała jej zmarła matka. — Kiedy odejdziesz? — wzruszenie zdławiło mu głos w gardle. — Bez zwlekania. Wiesz jako kowal, że najlepiej kuć żelazo, póki gorące. — Nie pożegnasz się z macochą i pasierbicami? — Raczej nie. Przykro by mi było, gdybym widziała, jak z trudem tają radość przy tym żegnaniu... No i wiem: przywiozą nowe suknie z jarmarku, będą się mizdrzyć, krygować do lustra a mnie, kopciuszkowi, smutki pobrużdżą twarz... Lepiej wynieść się od razu i po kryjomu... Odprowadzali się w milczeniu, nie próbując już perswazji, uświadamiali sobie, że nie może stać się inaczej. We dwoje uciekać w świat nie mogą, starość zawadzałaby tylko młodości. Rozchodzili się z niedomówieniami, których w cztery oczy nie mieli sił i odwagi sobie ujawnić; i tak dosyć nieśli w sobie bólu rozłąki. 181 Myślała zagłębiając się ścieżką w bór: „Podsłuchałam niechcący, jak macocha przekonywała ojca, że pozbycie się mnie z domu jest nieodzownym warunkiem ich wzajemnej zgody... Że tego także domagają się jej córki, niezdolne do współżycia z kapryśnicą (niby ze mną)... Nie przeszło to wyznanie przez gardło ojcu, przeszkodziła w tym miłość do mnie..." Myślał ojciec wracając przez pola do zagrody: „Nakazała sołtyska żeby wygnać Marę w świat, że bez tego wygnania nie może być współżycia... Hm, łatwo nakazać, ale jak to powiedzieć dziecku? Prędzej bym sobie kamień uwiązał u szyi i skoczył w topiel, niż skazał córkę na taki wyrok. Prędzej zadyndałbym jak wisielec u stragarza..." Brnęła zwierzęcą raczej niż ludzką ścieżką przez zielone jeziora paproci i jagodziny, popędzała ją nadzieja, że nim się zmroknie, przeprawi się przez gąszcze na otwarty brzeg nagiej przestrzeni, gdzie zajdą jej drogę domy, a ludzie przywitają uśmiechem. Ale rzeczywistość inna była od nadziei. Bór wspinał się coraz bardziej stromo, zdawało się, że gałęzistym pułapem omiata chmury. Jakieś drzewa-giganty, sosny nie sosny, dęby nie dęby, buki nie buki... Dzikie bestie — łosie, żubry, niedźwiedzie, jelenie przemykały się krawędziami widoczności, ślepiły płomiennymi oczami, z porykiem zanurzały się w kosodrzewiu. Ptaki zdzierały gardła wśród rozchwianych wierzchołków, sowy nawet w dzień urządzały sobie łowy, tak było w puszczańskim świecie mroczno. Zbliżał się wieczór, końca boru nie było widać. Przeciwnie — jakby gęściał, jakby krzepł w spadzisty czarny zator, który sforsować był już w stanie nie człowiek, ale chyba wilkołak leśny. Odczuwała coraz bardziej zmęczenie, parzyły ją stopy, ciążyły ramiona, dokuczały bóle w krzyżach. Jakże nie miały parzyć, ciążyć, dokuczać, kiedy krzaki jak drapieżne zwierzęta chwytały ją za suknię szponiastymi paluchami, kiedy trzewiki pozbywały się na kamieniach i korzeniach podeszew? — Jeśli uda mi się wydostać na skraj lasu, naga chyba stanę przed ludzkimi oczami... Albo będę zmuszona uszyć sobie strój z liści łopucha' czy podbiału — usiłowała się uśmiechnąć. — Bo na futro wilka nie upoluję, nawet kija nie mam na podpórkę... Zapadła noc, nie sposób było przedzierać się dalej przez krzewy i zielska leśne, zresztą i tak już chyba od dłuższego czasu błądziła. Znajdowała się u kresu wyczerpania. Natknęła się na niewielką polanę z dziką jabłonką w pośrodku, usiadła, wsparła się plecami 0 jej szorstki pień. Ma umrzeć w gęstwinie, zaskoczona przez wilka lub niedźwiedzia, niechże już umiera na tym wolnym od cierni skrawku przestrzeni. 1 tak wszystkie nadzieje pogubiła w ciemnym lesie... Opuściła głowę na piersi, wsłuchana w niedalekie pomruki bestii, zasnęła... Obudziła się późnym świtem, prawie chora. Trud, jakiego się podjęła, tak nagle i nieopatrznie, wyłuszczył.z ej wszystkie życiowe siły. I sen za wątłym był lekiem... Nie czuła rąk, nie czuła nóg, widziało jej się, że nie jest już człowiekiem, ale pniem drzewa, z którego drwal okrzesał wszelkie giłęzie i korzenie, ba — nawet korę. W pobliżu szeleściło źródełko, podczołgała się, zanurzyła usta w jego chłodach. Ledwo przełknęła parę łyków przez ściśnięte bólem gardło... Wróciła pod opiekuńczy pułap jabłoni, paluszkami skubała pszenną ośródkę ojcowskiego chleba, mełła wytrwale okruszyny w spalonych ustach. Język zawadą był, nie pomocą... — Umrę — majaczyła — sama, samiuteńka w obcym borze. — Albo podkradną się dzikie zwierzęta — ta myśl trzymała jej się uparcie — i roz-tyrpią mnie pazurami i kłami... Niech roztyrpią — zgadzała się na śmierć — lepsze to, niżeli powolne dogorywanie... Ześlij, Boże, wilka lub rysia — modliła się. — Niech się nakarmią moim żywym jeszcze ciałem! Przytuliła mnie jabłoń za życia, niechże i po zgonie szumi listowiem pieśń o nieszczęśliwej, zabłąkanej w lesie Cygance... Ale ani czarna noc, ani biały dzień, ani dzikie zwierzęta, ani choroba nie odebrały Marze żywota. I nie odebrały jej urody. Czy to Deweł, dobry Bóg, sprawił, czy inny jakiś opiekun leśny, może dzika jabłoń miała w sobie tajemne czary, chociaż się z tym nie zdradziła? Tak niezwykła stała się naraz krasa cygańskiej dziewczyny, że zaświeciła jak księżyc i tym blaskiem odpędziła wszystko złe od niej. Jaśniały jak gwiazdy jej czarne oczy, postać wysre-brzała mleczną drogą, włosy fosforyzowały śnieżnym obłokiem. Wyładniały — jabłoń i polana wokół... Trzy dni i trzy noce siedziała Mara pod jabłonią i płakała. Nie wierzyła już, że wydostanie się z ostępu w radosny świat bezdrzewia, zbóż, polnych kwiatów. Świat, w którym wychodząc z domu spodziewała się znaleźć lepszą dolę od tej, jaką cierpiała pospołu z ojcem... I nie wiedziała najważniejszej rzeczy. Że blask, który od niej bije, ukryty dla niej samej, trzyma na odległość wszystko to, co w głuchym borze mogło zagrażać jej istnieniu... Czwartej nocy runęła na bór gwałtowna burza. Przycwałowała z grzmotami, zawadziła o wierzchołki gonnych jedli i sosen, natarmosiła zieleniny. Stare, próchniejące już od wewnątrz drzewa z trzaskiem waliły się na podścielisko ogarniając swoim rosochatym ciężarem 182 I potulne pospólstwo jarzębin, kalin, czeremchy i szakłaku. Mara, skulona jak pisklę, co wypadło z gniazda u pnia jabłonki, dygotała z przejęcia. — Teraz nic mnie już nie obroni od śmierci, teraz już koniec ze mną — pojękiwała na pół przytomnie. Nie wiedziała i tego, że nie była to burza, co przynosiła dla niej kajdany śmierci, że była to burza, co ją obdarzyć miała wyzwoleniem z leśnej niewoli, odejściem w życie. I tego nie wiedziała jeszcze, że burza ta była wysłanniczką możnej istoty, która... nie stawiajmy kropki nad i, zostawmy to na koniec baśni... Burza nie ucichała wcale, to był dopiero jej początek, jej jakby wojownicza forpoczta. Swoją najgwałtowniej-szą potęgę przejawiła w kilka chwil później. Wówczas wszystko stało się żywiołem: niebo i ziemia, powietrze i woda. Wśród jazgotu piorunów, pod ciosami ostrych jak stal miecza błyskawic waliło się wszystko, co było w puszczy stare i niepotrzebne. Takiego ogromu niesamowitości i grozy Mara nigdy nie oglądała w swoim młodym, niepełnym życiu... Nawet jabłoń, krępa i niska, kolebała się pod podmuchem wichru, omiatając gałęźmi zielska. Trzeszczała, skrzypiała, ale nie dawała się pogromowi. Niezwykłości chowała pod chropawą korą, czy za młoda jeszcze była dla próchna? Może jedno i drugie razem. — Jeśli pień nie wytrwa w twardości i pęknie w szczapy, zmiażdży mnie, wgniecie w wilgotną ziemię... Ha, niechże zabija, byle chyżo. Wolę, żeby jej zielone konary przyniosły mi skon, niżeli zęby i pazury — w nieświadomości, co ją czeka, powtarzała po wielokroć cierpką gadkę o unicestwieniu na zawsze. W pewnej chwili, kiedy zdawało się dziewczynie, że szaleństwo wichury osiągnęło już zenit potęgi, poczuła jak niewidzialne lecz mocne ramiona ujmują ją w pół i delikatnie dźwigają z darni. Zamarło w niej serce na moment, zamarł głos. Łamała się w sobie — drżeć ze strachu czy się radować. To, co się z nią działo, było i pieszczotą, i porywaniem... Wzbiła się ponad drzewa w niewidzialnym krzepkim objęciu wichru, prześmignęła jak ptak pod stropem fioletowych od błyskawic obłoków i wnet zostawiła za sobą rozdygotaną w przerażeniu puszczę. Szybowała ponad polami. W świetle błyskawic łany żyta i pszenicy, przecięte rzeką łąki mieniły się srebrem i złotem. W nagłych eksplozjach piorunów doliny i pagórki, miasta i wsie zapalały się i gasły jak czarodziejskie widziadła... Jak długo tak frunęła — chwile, godziny? Na to pytanie nie potrafiłaby sobie odpowiedzieć dokładnie. Naraz poczuła, że ukośnieje ten jej podniebny lot, że opada w dół, ku coraz to wyrazistszej ziemi. Przyszło jej do głowy, że wicher, co ją dźwigał, zmęczył się, że przycichając w szumie szuka odpoczynku wśród polnych krzewów. Nie 0 odpoczynek' chodziło. Po prostu przybyła na miejsce, w którym nowe przygody zapisać jej miały gwiazdy przeznaczenia złotymi migotami na mrocznym papierze niebokręgu... Rozjaśnił się świat nową eksplozją elektrycznego blasku, w jego łunie zobaczyła pod sobą wspaniały ogród, a dalej za nim zamczysko ogromne 1 rozłożyste. Zdziwiła się na oka mgnienie, że takie cudowności mogą istnieć, dotychczas widywała mniej lub więcej zamożne chaty i kamienice. Już znajdowała się nad drzewami i grzędami ogrodu. Potem drzewa uszeregowały się z lewej i prawej strony jakby w powitaniu i adoracji, i za moment stopy jej wyczuły miękkość piasku na ścieżce. 183 Ugrzęzły w nim lekko, uścisk niewidzialnych ramion zelżał, szum znowu racą strzelił w górę i ucichł na wysokościach... Zachwiała się, straciła równowagę, upadła na lewadę ledwo wyczuwalnych wspaniałych kwiatów. Pojęła: zabłąkała się w cudzym parku; nie przypuszczała, że park ten był własnością królewskiego syna... 10 A ten syn królewski szukał właśnie żony dla siebie. Daleko, długo i szeroko szukał, nie mógł znaleźć, bo żadna z dziewcząt, którą spotkał, nie przypadała mu do gustu. W całym rozległym państwie nie było ani jednej dziewczyny dla niego. I właśnie ten gwałtowny huragan, co najtęższe pnie platanów i tulipanowców przyginał aż do ziemi w jego parku, przyniósł mu na swych błoniastych skrzydłach najurodziwszą narzeczoną. Tak urodziwą, że drugiej takiej próżno szukałbyś w całym świecie. .. Burza zostawiła wśród parkowych drzew Marę i poniosła się beztrosko dalej. Dziewczyna, po tej pełnej emocji napowietrznej podróży, z wolna przychodziła do siebie. Rozejrzała się po ogrodzie. Niewiele jednak mogła zobaczyć, poza cieniami drzew, ponieważ noc trwała jeszcze. Tylko gdzieś daleko, bardzo daleko migotało światełko. Światełko zbliżało się ku niej i dziewczyna dziwiła się patrząc, bo wyglądało to tak, jakby to było czymś żywym i miało nogi. — Idzie do mnie, jakby wiedziało, że tu jestem... Zdradził ktoś moją obecność, czy dojrzały mnie przez mrok kocie oczy? Zdziwiłaby się jeszcze więcej, gdyby wiedziała, że to właśnie jej uroda wabiła ku sobie tamten płomyk. Uroda tak niezwykła, że miała w sobie coś z poświaty księżyca i gwiazd. Dlatego zoba- czył ją królewicz z okna swojego pałacu i szedł ku niej z latarnią w dłoni. Najciemniejsza noc i burza nie przeszkodziły tej wyprawie. Zrazu wystraszył się i omal nie przeżegnał. — W imię Ojca i Syna... Cóż to za cudowności? — krzyknął. — Przecież nie święty chyba wymknął się z niebios i błądzi w nimbie alejami mojego parku? I pobiegł do matki, żeby opowiedzieć, co to za' niezwykłe zobaczył zjawisko. — Co się to, matko, nie wyprawia w naszym ogrodzie? Łuna, nie łuna, człowiek, nie człowiek... Widziałem różne rzeczy, ale czegoś tak osobliwego nie oglądałem dotychczas... Matka spała już, ale wstała i ozwała się spokojnie. — Pójdę z tobą, Wangarze, do ogrodu. I chciałabym to coś zobaczyć... Młody król nie zgodził się na to. — Nie, matko — powiada. — To widok nie dla kobiety. Boję się, że gdy zobaczysz, przestraszysz się i nie zaśniesz... Sam pójdę. I zabiorę broń z sobą... — Nie podchodź zbyt blisko... — Będę ostrożny. Zawołam z daleka: „Ktokolwiek zabłądziłeś do mojego ogrodu, człowiek czy nieziemskie zjawisko, odezwij się! Strzelam dwa razy dla przestrogi;.. Za trzecim wezwaniem, jeśli nie odpowiesz, wymierzę w ciebie i nie chybię!" Pobiegł do ogrodu, zbliżył się ostrożnie do zjawiska. Krzyknął, strzelił raz, potem drugi... I dopiero, gdy krzyknął po raz trzeci, odezwała się nocna wędrowczyni. — Porzuciłam ojca w dalekiej wiosce, gdzie mi źle było u macochy. Zabłądziłam w borze... Przycwałował wiatr, porwał mnie w górę, zaniósł do nieznanego ogrodu. Samą, samiuteńką zostawił w nocy... 184 -i O 3- Me cdy Królewicz Wangar nie chciał wiedzieć już więcej. Przewiesił fuzję przez ramię, podszedł aż zasłaniając oczy od blasku, który promieniał z jej postaci. Takiej piękności nigdy jeszcze nie widział w swoim życiu. Zaprosił, a w głosie jego więcej było prośby niż królewskości. — Podajże mi, śliczna, ramię — wyciągnął rękę. — Nie mogę — Mara wstydliwie zasłoniła się gałązkami jaśminu. — Dlaczegóż to? — Nie mam sukienki na sobie. Podarła się w drodze. Okrywam ciało własnymi włosami... — Przyniosę... Zawrócił szybko. Wnet przyniósł z pałacu kosztowną suknię i płaszcz. — Włóż! Chyba będzie pasowało bez przymiarki... Włożyła sukienkę, narzuciła płaszcz. Czuła się w nich tak jakby były dla niej skrojone... Takiego stroju nigdy jeszcze nie miała na sobie. Zaprowadził ją boczną furtką do pałacu, umieścił w najpiękniejszej komnacie. Został u niej do rana, szeptał miłosne zaklęcia, całował, pieścił. Późny dzień dopiero wygonił go z sypialni. Już się matka i dworzanie martwili, czy nie zawieruszył się gdzieś, czy mu się co złego nie stało. Warta widziała jak wychodził ¦ z latarką do parku o północy, nie zauważyła czy wracał. Skorzystał z furtki, zgasił latarnię. Na jakiś czas zawiesił urzędowanie. Zawołał krawców i szewców, kazał gotować najpiękniejsze stroje i obuwie kobiece. Szyli cały dzień, obiadu nie zjedli, bo o przerwie nie mogło być mowy. Kiedy przynieśli pod wieczór, zagarnął w naręcz, osobiście uradował dziewczynę. Wybierała, przebierała, ubierała się. Wystroiła się jak królewna. Otwarł szkatułę, zachęcił; obwiesiła szyję, uszy i przeguby dłoni kosztowno- 185 ściami. O takim bogactwie nie marzyła w najśmielszych snach. Przypomniał sobie w tym rozamoro-waniu i o matce. Dopraszała się ubiegłej nocy, że się z nim wybierze na zwiady. — Pofatygujże się teraz — powiada — podziwiaj, jaka śliczna! Takiej urody nie fetował nigdy jeszcze nasz pałac. Bez zachodów, matko, zdobyłem żonkę, sądzę, że i Opatrzność maczała w tym łaskawie palce... Matka słysząc zachwyty nastroszyła się jak jastrzębica. Wszystka pycha, wszystka królewskość wezbrały w niej powodzią. Wyfrunęły z jej ust słowa aż czerwone od nieprzyjaźni i zgorszenia. — Zdumiałeś do cna, mój Wangarze, — gniewa się. — Dzikuskę, wyłowioną gdzieś w lesie, chcesz uczynić moją synową? Olśniewająca uroda Mary nie zrobiła na niej zupełnie wrażenia. Nie złagodziła gniewu na syna. Od progu już, pogardliwie, omusnęła gościa spojrzeniem, nie raczyła odkłonem odpowiedzieć na ukłon. Pokazała wyniośle plecy dziewczynie i szeleszcząc spódnicami jak ta furia pocwałowała korytarzem. Dudniły marmury od jej kroków. Wangar pozostał z Marą w komnacie. Ciepłym słowem, pieszczotą starał się zatrzeć niedobre wrażenie, jakie wywarła na narzeczonej królowa. Tym boleśniejsze, ze i szczęście zdawało się tak niewymierne. — Matka, jak to matka — przekonywał Wangar. — Pragnęłaby dla mnie księżyca z nieba. Od czasu, jak mój młodszy brat podczas polowania przepadł w puszczy bez śladu, ja jej tylko pozostałem na świecie... — Gdzie się podział twój brat, Wangarze? — ból cudzej straty kazał jej zapomnieć o własnym upokorzeniu. — Przecież na łowy wybrał się chyba w towarzystwie dworzan-przyjaciół... — Otóż to — Wangar zdecydował się wyjawić Marze tajemnicę państwową. — Brat lubi drapować się w fałdy błędnego rycerza... Wyprawiał się często na szeroki trakt, szukał godnego przeciwnika, szukał przygód. Przezwaliśmy go nawet z tej przyczyny Tałpą, Podeszwą... Niby że jak ona ciągle stykał się z gościńcem... Otóż Tałpa któregoś dnia posłyszał, że w dalekiej puszczy znajduje się zaczarowany dąb--zamek, w którym uwięziona jest urodziwa dziewczyna. I że zamek ten i niewolnica znajdują się pod stróża leśnej nimfy, Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krze-wów. Po kryjomu opuścił pałac, zanurzył się odważnie w puszczanych gąszczach. Od tego czasu wszelaki ślad zaginął po nim... Chodzą wieści, że dotarł do celu, że zetknął się z panną, że wytropiła ich na schadzce Leśna Pani i za karę pozbawiła ludzkich kształtów... Może to prawda, może i nieprawda, faktem jest jednak, że nigdy już nie oglądałem w pałacu rodzinnym mojego brata. Musiało mu się przydarzyć coś bardzo niedobrego... Mara słuchała. W miarę jak opowiadał, smutek oblekał jej twarz' i oczy. Przypomniała sobie, co słyszała. od ojca. — Moja starsza siostra Ciorka zaznała podobno takiego jak twój brat losu. Leśna Pani porwała ją niemowlęciem jeszcze z kolebki. Jej dworka, Osiczyna, wyszumiała kiedyś ojcu, że znajduje się w środku puszczy, ale już nie w ludzkiej, tylko w źródlanej postaci. .. Co się ze mną stanie? — zmieniła temat, bo i jej sytuacja wydała się nagle równie niepewna jak sytuacja Tałpy i Ciorki. — Królowa, twoja matka, nie jest leśną rusałką, ale kiedy spojrzała na mnie, miałam uczucie, że i ja za moment stężeję w kamień. Przekleństwo promieniało z jej siwych oczu... — Kocham cię, Maro — gorącym wyznaniem Wangar przygasił lęki dziewczyny. — Kocham cię tak bardzo, jak nikogo nie kochałem na ziemi. Dlatego zostaniesz moją żoną, niezależnie od przeszkód, jakie mogą spiętrzyć się na naszej drodze... — I ja bardzo cię kocham, Wangarze — Mara ufnie wsparła głowę na jego ramieniu. — Żeby tylko twoja daj przekonała się do mnie. Bez jej zgody i błogosławieństwa nie uśmiechnie się do nas szczęście. Wyszeptała to jakby w jasnowidzeniu. Wangar był dobrej myśli. — Przekonam matkę, i ona cię pokocha. Kłopoty władzy sprawiły, że nieraz twardo i nieustępliwie podchodziła do wielu rzeczy. I ja, niepełnoletni kiedyś, i ministrowie odczuwaliśmy nazbyt dotkliwie jej decyzje i sądy... Zwłaszcza po tragicznej śmierci ojca, kiedy los kraju zależał od jej rozwagi i postawy... Ale to odeszłe już czasy... Przejąłem od niej berło, władam nim coraz pewniej, pojęła, że potrzebuję już tylko jej rady, nie ramienia... Zresztą — przyrzucił bardziej władczo — z wolą czy bez woli rodzicielki będziesz mi żoną. Moja miłość mocniejsza jest od matczynego kaprysu... Rozwijała się miłość między Marą i Wangarem, nie pokochała królowa przyszłej synowej. Nie mogła pokochać, kiedy nienawiść zagnieździła się w jej sercu. Nienawiść ta, w miarę jak posuwały się dni, narastała coraz gwałtowniej. Unikała spotkań z dziewczyną, w rozmowach z synem jedno miała dla Mary określenie: „dzikuska". Niby że do pałacu przyniosło ją licho z lasu i w nocy... Często w zwadzie powoływała się na męża, ojca Wangara, który podczas krwawej bitwy z sąsiedzkim despotą postradał życie. Na pewno tak jak ona nie wyraziłby zgody na ten mezalians z intruzką... Nie przeciągała jednak 186 :0 *a •*ć, ej u-w- dla :do u i *.ała d- >tą .ma -inak struny, bądź co bądź nie tylko z synem, ale i władcą miała do czynienia. Robiła dobrą minę do złej gry, czekała na okazję do porachowania się z przybłędą... — Za tydzień ślub — Wangar powiedział któregoś dnia do matki. — Ustaliliśmy termin z Marą... — Twoja sprawa — zgodziła się dla pozoru. — Ty żyć z nią będziesz, nie ja, mój synu. — Będę żył szczęśliwie, mamo — wyznał gorąco. — Od zapowiedzi do spełnienia bywa jeden krok, a bywa i przestrzeń — rzekła na to zagadkowo. Udała, że schowała do kieszeni urazy. Słodziutka naraz, do rany przyłóż. Uczestniczyła w uroczystościach weselnych, choć dawniej odrzekała się ich, jak czegoś, co budzi wstyd i odrazę. Ale zemstę za to postąpienie wbrew jej woli ukryła głęboko w piersiach. Nie na synu chciała się mścić, zbyt go kochała. Na synowej, na Cyganisze. — Jeżeli ją ukarzę, to tyle samo jakbym ukarała syna — myślała skrycie. — Im bardziej ją kocha, tym boleśniejsze będzie cierpienie... II Znowu wybuchła wojna z sąsiadem, sroga mariben. Zawzięty kłótnik nie zapomniał poprzedniej klęski, która, choć padł na placu boju przeciwnik, zakończyła się niehonorną stratą ogromnej połaci żyznego nadmorskiego kraju. Wykorzystał fakt, że następca ościennego państwa młodziutki jeszcze i nie zaprawiony w bitwach, i uderzył z wojskiem na pograniczne twierdze. Dzielna zamknęła się w nich załoga, niestety szczupła liczebnie, i Wangar pośpiesznie podążył swoim z odsieczą. Gdy rozpłomienieje baro jag, wielki ogień, trudno martwić się o ten łykno, maleńki, co pełga na kominku osobistego szczęścia... — Kiedy wrócisz znowu jako zwycięzca, dam ci w nagrodę to, co jest owocem naszej miłości — żegnała męża szeptem Mara. — Obdarzę cię synem, który oby był równie dzielny i urodziwy jak ty, jego ojciec... — Szkoda, że nie moje oczy zobaczą go pierwsze, nie moje dłonie posłużą mu za kołyskę — skarżył się Wangar. — Niechże myśl, że w domu czeka mnie szczęście,, stanie się bodźcem w walce, podwoi moje siły... Wcześniej pokonam wroga i znajdę się w twoich objęciach... — Obcowanie z maleństwem skróci mi czas czekania, pozwoli oglądać twoją postać w dziecka postaci... Wracaj zdrowo! Zasłuchała się w cwał koni, pobrzęki zbroi, krzyki czeladzi, zamknęła się w swojej komnacie. Spoglądając przez okno na park zamkowy błądziła wspominkami po odległym lesie, wiosce rodzinnej... — Jak też ojczysko daje sobie radę z życiem? — szeptała na głos. — Z życiem i... z sołtysową. Może teraz, gdy straciłam im się z oczu — miała na myśli macochę i jej dwie córki — może teraz ojcu żyje się lepiej. Kto wie — może spełnił ambicje zachłannej wdowy i został sołtysem... „A on — przeskoczyła w inny świat zadumą — mój Wangar, mój królewicz. Czy trzyma się dzielnie na froncie? Stronią od niego kule i groty dzid, czy też zawadziła któraś o niego? Dewła! Jeśliby mu się stała krzywda, jeśliby padł na placu boju, nie przeżyłabym nieszczęścia. Odebrałabym sobie życie z rozpaczy..." „Odebrałabym sobie — pomyślała — albo odebrałaby mi je królowa. Tak bardzo mnie nienawidzi za to, że urodziłam się Cyganką, nie księżniczką..." Nadeszła godzina, w której zaczęły się bóle porodowe i pokojówka przybiegła z nowiną do królowej. Przybiegła 186 187 nie tyle z chęci powiadomienia ile z nakazu. — Pilnuj! — słyszała kiedyś wolę królowej. — Waruj, jak pies przy progu... I jeśli wyczujesz porę, zawiadom mnie najpierw. Wolnością i posadą ręczysz mi za to... Przybiegła pokojówka do królowej z nowiną, królowa przykazała surowo, żeby nikt nie poważył się wścibiać nosa do komnaty położnicy. Sama się koło niej ukrzątnie, pierwsza chce widzieć wnuka. Przyjdzie czas, zobaczą go również niegodne oczy dworek. Krzątała się królowa u wezgłowia synowej i krzątała się nie na próżno. Mara urodziła dwoje dzieci, nie jedno. Bliźnięta, synka i córeczkę, przeurodzi-we, gromadzące w swoich osóbkach wszystkie powaby taty i mamy. Tak przynajmniej zdawało się Marze, kiedy na pół przytomnie spoglądała na maleństwa. Bo, prawdę rzekłszy, to tam trudno jeszcze osądzić, jaką urodę i charakter będą miały oseski, kiedy wyfruną z powijaków i zaczną samodzielnie stąpać po ścieżkach życia. Tylko matka, jedynie matka może sobie już u zarania swoich pociech ws^śpiewać najbogatszy poemat o ich niezwykło-ściach, doskonałościach. Ona, jedna, jedyna... Królewska teściowa inne hodowała zamiary pod czaszką niż jej synowa. Stwierdziła że noworodki są brzydkie, wprost koszmarne, że bardziej przypominają cyganiątka niżeli latorośle z królewskiego, dostojnego pnia. Mało tego, że przypominają Cyganiątka: są dzikie, potwornie dzikie jak ich matka, która przecież wkradła się w łaski jej syna przyplątawszy się nie wiedzieć skąd. Podobno, jak twierdził Wangar, gwałtowny wicher miał ją przynieść na niewidzialnych skrzydłach jak wiedźmę z najczarniejszych wertepów odwiecznej puszczy. Tak myślała stara królowa, wcale nie przekonana do tych swoich sądów o rzekomej brzydocie niemowląt, ale nie mogła myśleć inaczej, skoro jej głowę i serce bezustannie wypełniało pragnienie zemsty. Teraz pora tej zemsty nadeszła. To dlatego, żeby ją wykonać, musiała w sobie wzbudzić tę nieomal odrazę do maleństw. I ona przecież była matką... Zamknęła na- klucz pokój położnicy, wezwała stolarza i kazała mu jak najszybciej sporządzić z deszczułek dwie małe skrzynki. Szczelne, heblowane, niedługie. I w takim kształcie, żeby bardziej przypominały łódki niż pudełka. Wszystką robotę, choćby terminową ma odłożyć na bok, a brać się do strugania skrzynek. — Nie pożałuję nagrody, tylko się krzątaj... I żeby nikt nie wiedział, że to dla mnie... Dla stolarza taki rozkaz — przyjemność. Majstrowanie hocków-klocków jego fach. No i ta obietnica zapłaty... Nawet w królewskim dworze rzadko zdarzają się sute napiwki dla biedoty. Łatwiej o baty. — Za niecałą godzinę przydźwigam — przyrzekł solennie. — Mam suche, heblowane deski na składzie... W nocy, gdy cały zamek pogrążył się w głębokim śnie, królowa, czuwająca bez przerwy przy łóżku chorej, stwierdziła wreszcie z ulgą, że ta zapadła w sen. Upewniła się schylając nad jej łóżkiem, że naprawdę śpi, że nie udaje tylko... Mara oddychała ciężko, ale spała twardo, po nieprzespanych dniach i nocach, co poprzedziły poród, sen ogarnął ją niepodzielnie już we władanie, może ogarnęły również i dobre myśli, że teraz, kiedy została matką królewskich bliźniąt, szczęścia jej nie zburzy już żadna klęska. Gdyby przeczuwała, że stanie się wręcz przeciwnie, nie zmrużyłaby tej nocy czarnych oczu nawet na moment. 188 ś ł a a ei en :ką nie zt-. nie, ;zu Nie przeczuwała, spała martwo jak kamień. I na to tylko czekała mściwa królowa. Wyszła na palcach z sypialni, przyniosła pod płaszczem dwie stolarzo-we skrzynki, a w koszyczku coś jeszcze, czego, nawet w jasnowidzeniu, nikt nie potrafiłby się domyśleć... Przyniosła w koszyczku szczenięta, które akurat rankiem urodziła jej ulubiona suczka, sypiająca na poduszeczce, w pobliżu łoża swojej pani. Szybko, żeby nie tracić czasu, wyjęła chłopczyka i dziewczynkę z szerokiej, złocistej kolebki, w której od lat kolebały się królewskie dzieci, włożyła do wysłanych pieluchami skrzynek. Chłopca do jednej, do drugiej dziewczynkę. Spały równie mocno jak ich matka... Włożyła bliźnięta do sośnianych, żywicznych skrzynek, na ich miejsce w kołysce ułożyła dwa psięta. Opuściła pałac bocznym wyjściem, żeby straż i służba jej nie zauważyły, cichutko zniknęła w cieniach ogrodu. Na skraju ogrodu płynęła szeroka, spokojna rzeka, królowa zabrnęła ku niej zaroślami, ostrożnie spuściła skrzynki wraz z dziećmi na chłonące księżycowy blask lustrzane fale. Pchnęła kijem jedną skrzynkę i drugą jak najdalej od brzegu, porwał je prąd, popłynęły leniwie w dal... Rada, że udał jej się zamysł, wróciła do pałacu, zdrzemnęła się przez kilka godzin w łóżku pod baldachimem; ledwo rozedniało, rozkrzyczała się przed komnatą synowej, zapomniawszy z przejęcia o powadze i majestacie królowej. — Chodźcie i oglądajcie — rozwarła na oścież drzwi sypialni. — Wszyscy, kto żyje! Nikt dzisiaj nie musi prosić o przepustkę, żeby się dostać do pałacu. Nawet wyrobnik, nawet ten najuboższy! Schodzili się, rychło zebrała się gromada. Wołała dalej. — Cieszyliście się ożenkiem królewicza, wiwatowaliście na weselu, a oto jaki tego ożenku i wesela owoc. Dwa obrzydliwe, wijące się jak robaki psie szczeniaki w złotej kołysce. Patrzcież i cierpcie, podobną jak ja cierpię odrazę, mękę... Bliżej! Bliżej ku kolebce! Patrzyli, schylali się nad pieluchami w niedowierzaniu, żegnali się w grozie, we wstręcie. — Szczenięta w kołysce! Dwa psiaki! Mara, królewska żona, naprawdę urodziła potwory! Wchodzili, wychodzili, lamentowali i rzucali przekleństwa, królowa naj-szczodrzej sypała łzami... Zanosiła się szlochem młodziutka matka. Po mękach rodzenia, po przynoszącym zdrowie śnie, kiedy chciała bez przeszkód już cieszyć się swoim szczęściem, szczęście to, najgwałtowniej, przeobraziło się w jej sromotę, w jej hańbę. Domyślała się, kto jest sprawcą zbrodni, ale jakże miała to udowodnić? Krzykiem rozpaczy? Wskazywaniem teściowej jako winowajczyni? Dworska zgraja przyjęłaby to jako wykręt i kłamstwo, pospólstwo dopatrzyłoby się w tym świętokradztwa. Odwróciła twarz od kolebki, płacząc utkwiła zesztywniały od bólu i wstydu wzrok w malowidłach ściany. Ci, co to widzieli, nie mieli wątpliwości: uczyniła tak, bo nie śmiała ludziom spojrzeć w oczy... Wnet po tym wydarzeniu królowa--matka wysłała gońca z listem do syna, na front. Żeby wiedział jeszcze przed powrotem, jakiego to nawarzył sobie piwa sprzęgając się stadłem małżeńskim z dziką panną. Nie słuchał przestróg matki, z młodzieńczym uporem dopiął swego. Ma teraz, na co zasłużył... Posłaniec zabrał nie tylko list, ale i psie szczenięta w koszyczku. Żeby król-frontowiec nie miał wątpliwości czytając matczyne pismo. Żeby miał namacalny dowód podłości i wiarołom- 188 189 stwa Mary. W liście było tylko jedno, jedyne zdanie: „Przekonaj się naocznie, co ci urodziła twoja Dzika: dwa psy!" Przeczytał Wangar list matczyny, bardzo, bardzo się zmartwił. Nie mógł jednak wrócić do zamku, wojna toczyła się jeszcze. Przygotował w swojej polowej kwaterze pisemny rozkaz do matki: „Cokolwiek się stało, niechaj mama zostawi żonę w spokoju. I w pałacu. Sam zadecyduję, co trzeba robić, kiedy powrócę z wojny!" Zakopał posłaniec szczenięta, bo nie wytrzymały podróży, puścił się w cwał, rychło synowskim pismem uraczył starą królową. Przyjęła wolę syna bez sprzeciwu. Niechże postąpi z żoną, jak to sam uzna za stosowne. Ona, królowa, dopięła już swego. 12 Szczęśliwy traf spowodował, że królewskie bliźnięta nie utonęły w nurtach rzeki. Woda niosła je w łódkach-skrzyn-kach, zaniosła w bór najgęstszy, potem, równinami, aż do chłopskiego młyna. Zostawiła przy jazie, stukot zderzenia wybudził je ze snu, rozkwiliły się, zwabiły kwileniem młynarza. Miał właśnie na walcach kukurydzę, przerwał mielenie, zabrnął w wodę, nie najgłębszą w tym miejscu, zabrał skrzynki-kolebki z niemowlętami, zataszczył do młynarskiej izby. Ale młynarzowa, krzątająca się przy garnkach w kuchni, wcale się nie zachwyciła, widząc cudze dzieci w ramionach męża. Wrzasnęła na cały głos. — A ty co znowu? Z kołka się urwałeś? To nie dosyć, że pół tuzina własnych, naszych dzieci pląta mi się wedle spódnicy, jeszcze z przychówkiem cudzym leziesz? Po co to zabrałeś i skąd? Nie zląkł się młynarz gderaniny żonki. Wiedział, w gruncie rzeczy ludzkie miała serce. Ulepione z wosku, nie tylko z ciała. — Żonusiu! — zasypał połowicę pochlebstwami. — Złoto moje, pozwól, nie zabraniaj, żeby sieroty zostały w chacie. Gdzie się sześć gęb zmieści przy stole to i dla siódmej i ósmej kącik się znajdzie. Nie lękaj się, że ubędzie zapasów w spiżarce, po pierwsze ich nie ma, po drugie, przysięgam, już ja przybłędów nie przekarmię... Młynarzowa sierdziła się dalej. Lepiej wiedziała od męża, co w biedniackiej zagrodzie piszczy. — I chłopczyk, i dziewczynka tłuściutkie, jak dwa pierożki z serem. Po wyglądzie miarkuję, że apetyt im dopisze... Żebyż naprawdę rozwalało się w spiżarni! Gdzież tam! Zdarzało się już i tak, że własnym dzieciom nie było co nałożyć na misę. Teraz ucierpią jeszcze więcej... — Nie do spiżarki taki drobióżdżek ckni, ale do koziego wymienia. A w tym, wiosna czy jesień, udoju dosyć... Dała spokój protestom, co miała robić? Przecie biedactw nie wyrzuci na śmietnik, bo nie śmieci. Skoro je już woda przyniosła do młyna, niechże ostaną. Wygospodaruje się jakoś i strawę dla nich. Młynarz naprawdę nie zarabiał wiele. Pracował u bogatego kmiecia. Otrzymywał za przemiał chłopskiego zboża garniec mąki czy krup. Niekiedy, gdy klientów brakło, i torby nie było czym wypełnić, groza przednówka ciągle jawiła się przed jego oczami. Nie raz i nie dwa dzieciska kładły się do spania o jałowym żurze i glonie razowca. Więcej zostawało na łyżkach i języku, niżeli dostawało się do żołądka... Mimo wszystko chowali się jakoś wszyscy w domu. I ci, zasiedziali, i tamci, wyłowieni z wody. Rośli, nie imały się ich choróbska, grzybami i jagodami uzupełniali niedomogi jadłospisu. Mły- 190 s * •X. -1 4.1 X -¦»- ¦¦-«. ¦n- *az *.' -I. .j- e narz troił się w pracy, młynarzowa krzątała się od świtu do zmierzchu, widziało się, ręce uharuje po łokcie. W szczodrym przychówku coraz bardziej dopatrywali się łaski niebios, nie dopustu. Szkółka była za wsią, niewielka, jednoklasowa. Starzy posyłali do niej swoje dzieci, posyłali przybrane. Niech się kształcą. Mądremu zawsze znośniej na świecie niż głuptakowi. Królewskie sieroty uczyły się dobrze, ba — nawet lepiej od innych. Tak, jakby natura krzywdząc bezojcostwem, nagradzała tę krzywdę umysłowymi zdolnościami. Zgarniając wiadomości do własnych główek, nie magazynowali ich na wyłącznie własny użytek, dzielili się nimi z przybranym rodzeństwem, z gromadką kolegów i koleżanek. Zbierali za to podziękę od rówieśników, pochwałę od nauczyciela. — No widzisz — mówił młynarz do żony. — Tyle robiłaś rwetesu o to, czy przygarnąć topielców do czeladki czy utopić — żartem wyjaskrawił dylemat. — Przyjęliśmy. Teraz, choć tam na pół bobasy jeszcze, już nam wyręką. Dzieciom pomogą, kozy popasa... — Nie bardzo się tam przeciwiłam — młynarzowa wyraźnie odczuwała wyrzuty słysząc przyganę. Wstyd jej było, że się kiedyś tak mocno broniła przed przyjęciem w dom maleńkich gości. — Zmiękłaś dość rychło — złagodniał młynarz. — Burczę raczej z przekory, niżeli z nawyku i przekonania. Chwiał siwiejącym już łbem. Ciągle narastał w nim podziw. — Zdolni, niezwykle zdolni — myślał o bliźniętach. — Co one w dwa miesiące, moje w rok. Szkolnych mądrości im nie dosyć, same sobie szukają wiedzy wokół. Naprawdę celowali w zdolnościach. Młynarzęta stawiały nieporadnie ko- szlawce liter na tabliczkach, one pisały już równo, kaligraficznie w kajetach. Wiejskie dzieci dopiero zestawiały z głosek wyrazy i zdania, one czytały już jak za panią matką. Zdolnościom towarzyszyło rozgarnięcie, pomysłowość. Zwłaszcza u chłopca. Potrafił udoskonalić to i owo w starym podrygującym już młynie, wystrugać łyżnik dla przybranej matki, wypleść koszyk z wikliny, Młynarzo-stwo mieli coraz większą z niego wy-rękę... W miarę jednak, jak dorastał, coraz niewyraźniej czuł się w młynie. Awansował na młynarczyka, ale nie czuł się dobrze w tej roli. Mierziło go to ciągłe tytłanie się w mące. Odważanie kaszy i otrąb do torb przerastało jego dziecinne jeszcze siły. Szukał, zwłaszcza kiedy ukończył szkołę, ciekawszego dla siebie zajęcia. Godnego — jak się przejęzyczył w samochwalstwie — mężczyzny, nie oseska. I wynalazł sobie to zajęcie. Został myśliwym. Sporządził sobie łuk z jesionowego drzewa, wyprosił skądś baranie jelita i skręcił z nich cięciwę, wystrugał kołczan z lipy, z dębu śmigłe, ostre jak igły strzały. Uciekał w las, polował na ptactwo, na zające i króliki. Ułowek przynosił młynarzowej. Wzbogacał ubogie śniadania i obiady. Mięso stało się powszednim pożywieniem, nie od święta... Łowieckie sukcesy, inne przejawy przemyślności i odwagi wzbudziły u młynarząt zazdrość. Coraz częściej przychodziło do zwad i bitek. I zmartwiony tym młynarz zdecydował, że dla świętej zgody w domu, najlepiej będzie, jak oddzieli tych dwoje od własnej gromadki. Zbuduje im szałas za młynem nad rzeką, tam zamieszkają, aż im się życie zaokrągli w pełnolet-niość... Nie doszło do tej ostateczności. 190 191 13 Młody król wciąż wojował, królowa--matka zawiadowała zamkiem nie stykając się prawie zupełnie z synową, zamkniętą w swojej komnacie niczym we więzieniu. Mara, osamotniona w nieszczęściu, pozbawiona dzieci za karę, że poważyła się wejść w ród królewski, całymi dniami wysiadywała w oknie, spoglądała tęsknie na drogę oczekując powrotu męża, powrotu, który mógł stać się dla niej zarówno wyrokiem, jak i ponownym wywyższeniem. Nie zanosiło się na to, że ten powrót szybko nastąpi. Przetaczały się lata... Królowa wywiedziała się skądsiś, może plotka dotarła do jej uszu zaułkami, że w chacie, na drugim krańcu puszczy, mieszka dwoje dzieci, które przygarnął młynarz, kiedy wyrzuciła je na brzeg rzeka. Oczywiście nikt z tych, co plotkowali, nie domyślał się prawdy, stolarz sposobiąc skrzynki też nie wiedział przecież, do jakich celów służyć mogły, ale królową ogarnęły naraz wątpliwości. A nuż tych dwoje, którymi wzgardziła rzeczna woda, to jej niedoszłe wnuki? A nuż uratował je od straszliwej śmierci w topieli zwykły przypadek? Skrzynki, do których je złożyła, były płytkie, wywrotne, ale nurt puszczańskiej rzeki toczył się rozlewiście, spokojnie... Zdecydowała się na działanie. Plotka czy prawda o tym młynie, lepiej przekonać się naocznie. Wezwała do siebie niańkę — trochę dworkę, trochę wróżychę, a kiedy ta stanęła przed jej obliczem, wyjawiła o co jej chodzi. — Żyje podobnoć w młynie za lasem — powiada — dziwne rodzeństwo: chłopiec i panna. Nie rodowite dzieci młynarza lecz jakoby przybrane. Chłopiec, choć tam młokos jeszcze, cieszy się już rozgłosem zucha, okolica nie skąpi mu pochwał i podziwu. Głównie za myśliwską odwagę... Może to prawda, może bajka. Sprawdź, wywiedz się! Znajdziesz istotnie w mły-narzowej zagrodzie młodocianego łowcę, wdaj się w pogwarkę, podszepnij sprytnie, że ja, królowa, rada bym go zobaczyć na swoim dworze... Nie, nie z gołymi rękami... Niech się wyprawi w ostęp puszczy, niech znajdzie Diamentowe Źródło, o którym gadek pełno i niech mi to Źródło przyniesie w prezencie. W nagrodę uczynię go swoim rycerzem... — Bije takie Źródło w najczarniejszym ostępie boru — potaknęła babka, wtajemniczona w niejedno, bo i długie lata życia miała za sobą i ze znachorami żyła za pan brat — bije takie Źródło w górę nie kroplami zwyczajnej wody, ale diamentowymi perłami. Ma go w swojej pieczy Pani--Wszystkich-Drzew-i-Krzewów, co mieszka nie opodal w Dębowym Zamczysku. Wielu już śmiałków, znęconych przygodą i skarbem, wybrało się tam, ale nie słyszałam, żeby którykolwiek kiedykolwiek powrócił do domu ze zdobyczą. .. Niesamowite to Źródło... — Nie wątpię, skoro' diamentowe — uśmiechnęła się stara królowa, bo i ona, jak jej dworka, orientowała się coś niecoś w ryzyku. — Śpieszże, wywiąż się dobrze z zadania, a w nagrodę otworzę królewski skarbiec przed tobą... — Dość mi, że mnie chowasz przy dworze — powiedziała babka pokornie. — Wybiorę się w drogę bez zwłoki i wykonam wszystko najdokładniej. Przebrała się dworka za wędrownicz-kę. Wzięła w garść kij, ruszyła w podróż. Szła traktem i płynęła rzeką, aż trzeciego dnia dotarła do młynarzowego gospodarstwa. Znajdowało się akurat w tym miejscu, gdzie rzeka, wyrwawszy sie z węższych i bardziej stromych brzegów, rozlewała się szeroko jak jezioro. Zabudowania młyna otwierały polna 192 4 przestrzeń,, górowały nad stadkiem wiejskich domostw, wtulonych w zieleń jabłoni i grusz, podobnych do szarych ptaków. Na polance przed młynem spostrzegła dziewczynę — piętnaście lat miała, może szesnaście. Pasła młynarzowe kozy, rwała kwiaty i nuciła śpiewki. Dworka bystrym jeszcze mimo podeszłego wieku spojrzeniem omiotła jej postać i od razu wymiarkowała, że to przybraną młynarzównę widzi przed sobą. Na przeciwnym krańcu polany, w małym ogródku, bawiły się inne dzieci młynarza majstrując coś na grządkach grabkami i motykami. Wędrowniczka przyjrzała im się mimochodem: nie dorównywały pastereczce urodą. Choć ogorzałe w upałach słońca, mniej smagłą miały twarz, mniej smukłe kształty; inne też, bardziej wiejskie niż koziarka zdradzały zachowanie... — Tak — mruczała do siebie starucha — ani chybi to jedno z tych dwojga przybłędów, dla których mnie tutaj przygnała królowa... Śliczna panna — nabierała do pasterki coraz bardziej przekonania podchodząc bliżej. — A jak to zgrabnie uplata w wianek margaretki, firletki i stokrocie! Nie tylko ładna, ale i robotna! Dziewczyna . zobaczyła nieznajomą i już z daleka uśmiechnęła się do niej. Nie przesadziła starucha chwaląc: tyle samo grzeczności zgromadziła w swojej naturze, ile wdzięku i urody. — Tutejsza jesteś? — spytała starka. — Tutejsza — przytaknęła pasterka. — A jakże ci na imię? — Młynarz nazywa mnie Kira... Niby że taka pracowita jestem jak mrówka. — Tak też i myślałam... Sapano w domu? — Sapano? — zdziwiła się koziarka. — Tak przezwałam braciszka, bo zawsze z lasu przychodzi mokry... Znacie go? 193 — Słyszałam przechodząc kiedyś drogą, jak go wołałaś — odpowiedziała babka wymijająco. — Masz zresztą i inne rodzeństwo :— zabiegła chytrze. — Nie bardzo tam rodzeństwo — wyznała smutnie Kira. — Znaleźli nas chulaj i jego żona, i wychowali__ Podrzutki... — Krzywdy wam przecie nie robili — w słowach podróżniczki zasepleniło współczucie. — Młynarzostwo? Skądżeż! Zawsze nam byli ojcem i matką. — Tak też i ludzie gadają... Gdzież brat? W chacie? W młynie? — On i młyn! — zachichotała panna. — Jak zwykle — na polowaniu... Daleko w lesie. — Odważny! — starka kiwnęła głową z uznaniem. — Młoduch, ale odważny! — Ludzie we wsi mówią — Kira dumna była z brata — że nie ma nad niego zucha w okolicy... I nie ma myśliwego! — Słyszałam — przytaknęła starucha. — Tyle że zuch a bohater to ogromna różnica... A twój brat, Sapano, na bohatera stworzony, nie na wiejskiego ryzykanta i kłusownika... — W borze okrutnego zwierza chmara, a przecież Sapano idzie sam i nie ma przy sobie nic więcej nad łuk i nóż myśliwski... — Na takie wyczyny zdobyć się może każdy myśliwy — babka upierała się przy tym swoim sądzie o bohaterstwie. — Może nie każdy — złagodziła zdanie przebiegle — ale większość z nich... Kira zamarzyła naraz o sławie brata. Skoro to, czego Sapano dokonał w puszczy, tej bezzębnej starowinie nie wystarcza. .. Skoro innych rzeczy domaga się od niego... — Có trzeba robić, żeby stać się bohaterem? — spytała babki i czuła 13 W krainie baśni przy tym, jak głos dziwnie drży jej ze wzruszenia. Wędrowniczka zapatrzyła się w przestrzeń. Zaduma okrasiła jej twarz, jakby niepokój przed wyjawieniem niebezpiecznej tajemnicy. — Łatwe to, i niełatwe — sepleniła. — I nie każdemu może przypaść w udziale, i nie przy lada okazji... Chociaż... nie, znam taką okazję... Bardziej nawet sposobna niż sto innych, bardziej na czasie... — Wyjawcież... — Z tym się tu przyniosłam na skraj lasu — żebraczka zrzuciła naraz z pleców ciężar zagadek. Ludzka się zrobiła, życzliwa Kirze. — Jest w samym środku czarnej puszczy Diamentowe Źródło. Dlatego diamentowe, że tryska nie kroplami wody spod ziemi, ale perłami... Hej, dostać się do tego Źródła, wykraść z dołka. Zanieść królowej do stolicy, jako upominek, jako prezent... Niezwyczajna to sprawa, ale taki, który by tego dokonał, zostałby giermkiem władczyni, zyskałby sławę na pół świata... Trudu tu trzeba niepowszedniego, wytrwałości, odwagi — ale zapłata godna dokonania... Szczodra, niewymierna, równa panowaniu i władzy... Starucha umilkła, "przykuliła się jakoś. — Plotę,-mielę jęzorem, a nie widziałam twojego brata... Może ten pojedynek z puszczą i Diamentowym Źródłem przerasta jego chłopięce jeszcze możliwości. .. Może zdrowiej będzie dla niego, jeśli nie powtórzysz mu naszej rozmowy jak wróci z polowania... — Mój brat bardzo młodziutki jeszcze, ale żadnych pojedynków się nie lęka — zapewniła Kira gorąco. Żebraczka skrzywiła gębę w niby--uśmiechu. — Nie wiem... Nie widziałam — powtórzyła z naciskiem. — Zalecam rozsądek, od twojej woli zależeć będzie: zdradzić sekret, czy zachować głęboko w sercu... Do widzenia! Odwróciła się, podreptała szybko polną ścieżką ku drodze. Nawet nie skorzystała z gościny, choć pasterka, widząc że zdrożona, zaprosiła ją na chleb i mleko do zagrody młynarza. Za moment schowały jej przygarbioną postać zakręty i zarośla... 14 Sapano powrócił z polowania, przy-dźwigał z sobą pęk cietrzewi, przytroczonych do pasa. Z dumą złożył łup przed siostrą, bardziej niż kiedy indziej udała się łowiecka wyprawa, celniej trafiały strzały. — Naści, siostrzyczko! — powiedział. — Smaż, gotuj, pitraś! Głodny jestem, wilka schrupałbym z pazurami. " Krzątała się koło kuchni, Sapano skubał ptactwo z pierza, widział — zamyślona jakaś. Kilka razy zerknęła ukradkiem na niego, przechwycił jej spojrzenie, szybko posłała oczy w inną stronę, jakby w obawie, że wyczyta w nich coś, czego nie chciałaby ujawnić. Nie myliła się tak sądząc. Niepokój jej wzroku udzielił się i jemu. Wśród wielu zalet miał i tę jedną, tak niezbędną w zawodzie myśliwca, bystrość obserwacji. Przerwał skubanie ptaka, naszedł ją pytaniem. — Cóż to, moja panno? Ukrywasz coś przede mną? — Co bym tam miała ukrywać — spróbowała wykrętu. — Przecież widzę, bom nie ślepy... Co chwila ukradkiem zerkasz na mnie, usta ci drżą... Gadaj mi zaraz, jaki to sekret dobija się w tobie do głosu! Wciąż nie kwapiła się do zdradzenia tajemnicy. Mimo tej obcesowości brata. Niedawna chęć ustąpiła lękowi. Poniewczasie wzięła sobie na serio do serca 194 oko nie - erka, .•ą na jrza. garbio- ania, przy- przytro- ą złożył łup z kiedy indziej prawa, celniej •-o! — powiedział, is! Głodny jestem, z pazurami. ' kuchni, Sapano . .-za, widział — za- Kilka razy zerknęła przechwycił jej posłała oczy w inną obawie, że wyczyta •ie chciałaby ujawnić, tak sądząc. Niepokój się i jemu. Wśród jedną, tak niezbędną ca, bystrość obser- ptaka, naszedł ją panno? Ukrywasz miała ukrywać — f, bom nie ślepy... tm zerkasz na mnie, ij mi zaraz, jaki to tobie do głosu! się do zdradzenia ri obcesowości brata, jiła lękowi. Ponie-na serio do serca przestrogę dziwnej staruchy o niebezpieczeństwie wyprawy w puszczę. Aż jej, zniecierpliwiony, pomógł rzucając na chybił trafił. — Był tu ktoś? Podszepnął ci coś? Nie umiała kłamać. — E — wybąkała — zapędziła się tu, do młynarzowej zagrody, taką jedna. Starka, babula... — Żebraczka? — Raczej podróżniczka... I nie-ubogi na sobie miała przyodziewek, choć przysłonięty deszczowcem. Takiego odzienia nie zwykli nosić prości ludzie... — Przebrana za dziadówkę dworka? Mieszkanka zamożnego domostwa? — Nie śmiałam pytać. Ale takie właśnie na mnie zrobiła wrażenie — zdążała już do sedna sprawy. — Czego chciała od ciebie? — Ode mnie niewiele... Od ciebie więcej... — Znała mnie? — Tak mi to wyglądało, choć udawała co innego, jakby specjalnie wybrała się do młynarzówki. — Coraz ciekawiej. Czekam, kiedy się wreszcie wyjęzyczysz... Niby jesteś kobietką, a milczenie w sobie masz męskie. — Boję się o ciebie... —¦ Gadaj, co ci nabajdurzyła starucha! — stracił cierpliwość. I siostra powtórzyła, co usłyszała od-wysłanniczki starej królowej. — Babka ciekawiła się, co porabiasz, pochwaliła zajęcie, odwagę, sprawność myśliwską. „Słyszałam — powiada — już po drodze, jaki to z twojego braciszka myśliwy... Ale — przyrzuciła, wyczekawszy chwilę, żeby to, co powie, ładniej wypadło — co innego dobry myśliwy, a co innego łowca niezwykłości. O twoim braciszku Sapanie gadają najdalej w drugiej czy trzeciej wiosce, a bo ha tera sławi cały świat... — Tak powiedziała? — ciekawość narastała w bracie. — Słowo w słowo — przytaknęła siostra. — Zdradziła, jak zostać tym bohaterem? Siostra westchnęła. — Niestety... I tego się najbardziej obawiam... — Mojego bohaterzenia? — Uhm — uśmiechnęła się smutnie Kira. — Babka taki przepis zostawiła na to twoje bohaterstwo: „Bije — nęciła — w samym środku boru, w sercu ostępu puszczy Diamentowe Źródło. Każdziutka kropla w nim, to nie woda, ale kruszyny skarbu... Jeśliby — kusiła — twojemu zuchowi znudziło się polowanie na króliki i wróble..." — Na jelenie poluję, na sarny... Na głuszce i cietrzewie — obruszył się Sapano, bo go uraziło przypisywanie mu zajęć godnych leśnego kłusownika... — Rzekła tak — pospieszyła siostra z wyjaśnieniem — bo chciała cię pod-bechtać, wyzwać na pojedynek z nie-bezpieczniejszą niźli przeżywasz na co dzień przygodą... — Niechże i tak będzie — brat rozchmurzył czoło. — Kończ, co z tym Źródłem! — Kończę... „Znajdzie się śmiałek — rzekła starucha — zapuści się w środek boru, wykradnie Diamentowe Źródło, przyniesie w upominku królowej, wtedy uczyni go swoim rycerzem, a sława o jego czynie rozejdzie się szeroko po świecie..." — Zdobywca Diamentowego Źródła stanie się już bogaty przez to, że je weźmie na własność. Nie trzeba mu łask królowej — Sapano naczupurzył się. — Starka w imieniu królowej obiecywała honor i sławę, nie bogactwa — sprostowała Kira. — A swoją drogą nie dasz się chyba skusić na tę wyprawę? — przypadła do niego z nagłym lękiem. 194 195 — Może to pułapka... Może za tą wyprawą w matecznik czai się niebezpieczeństwo. .. — Dzień w dzień spotykam się z niebezpieczeństwem, z pułapkami — w Sapanie narastało pragnienie dokonania niezwykłej rzeczy. — Wilkom, żubrom, niedźwiedziom zaglądam w ślepia... I nie stchórzyłem. Chciałażbyś, żebym dla tej diamentowej okazji czmychnął na zapiecek? — Chciałabym, żebyś był sławny — siostra wciąż tuliła się do jego ramienia — ale nie chciałabym stracić cię na zawsze — rozpłakała się. — Dość już, dość mazgajstwa — ogarnął ją ciepło ramionami, a potem lekko pchnął ku blasze. — Bierz się do pieczeni, przygotuj zapasik na drogę... Zdecydowałem się, i zaraz po obiedzie wyruszam w bory. Nie możesz i nie powinnaś fartuszkiem siostrzanej miłości zasłaniać mi uroku, wspaniałości ryzyka — nawet się nie spostrzegł, kiedy wymknęły mu się z ust te tak pełne romantyczności i patosu wyrazy. „Zostały mi ze szkolnej lektury i przydały się teraz, żeby przekonać siostrę" — uśmiechnął się do siebie nie bez odrobiny chytrości. — Śmiejesz się? — zgorszyła się Kira. — W takiej chwili? — Każdy zuch uśmiecha się do przygód. Nie rozmawiali z sobą już na ten temat, wiedziała — nie odwiedzie go od wyprawy, do której, zdradzając sekret staruchy, sama wskazała mu drogę. Sapano sposobił zawiniątko, Kira doglądała garnków. Pragnęła, skoro miała go stracić, żeby przynajmniej obiad wypadł wspaniale. Nie bardzo się tam jeszcze znała na kuchni, bo i skąd, młynarkę bardziej interesowała gospodarka niżeli troska o podniebienie domowników, ale i to, co ukucha-rzyła, warte było pochwały... Pojadł Sapano, popił za dwóch, załadował torbę mięsiwem, zabrał broń myśliwską — łuk, nóż, oszczep... Skinął ręką młynarzom i młynarzętom na pożegnanie. Siostra odprowadziła go aż przed las... Tak, jak kiedyś odprowadził ojciec, jego dziad, córkę, jego matkę... Popłakali się, . ponaprzytulali, Kira wróciła do młyna, Sapano powędrował w puszczę. Rychło ślad zaginął po nim. 15 Przedzierał się wyziorami, przyspieszał kroku na polanach, schylał się nad czystą wodą sadzawek, żeby odświeżyć gardło zdrojem. Pożywiał się, czym się dało — borówkami i poziomkami, na wszelki wypadek oszczędzając zapasów. Przenocował na miękkim mchu, gdy noc nadeszła, rankiem znowu się wdzierał w przepaściste głębiny puszczy. Dęby tu rosły jeszcze bardziej omszałe i konarzyste niż na skraju lasu, sosny i jodły pięły się stromiej, a stare buki miały tak pojemne wydrążenia w olbrzymich pniach, że swobodnie można się było położyć. Tak mu zbiegło trzy dni i trzy noce. Trzy doby, pełne trudu, poryków dzikiej zwierzyny, tajemniczych pohukiwań i steków, które, w płochliwcu, rozchwiałyby serce trwogą.... W płochliwcu, nie w Sapano. W nim potęgowały tylko pragnienie dotarcia do celu, zdobycia na własność skarbu, którym nęciła babka, a wraz ze skarbem sławy i bogactwa. .. Czwartego dnia, przypołudniem, gdy odpoczywał na puszystej, okolonej paprocianym żywopłotem polanie pytając sam siebie, bo przecież nie mógł liczyć na przewodnika, jak daleko jeszcze znajdować się może Diamentowe Źródło, usłyszał szelest w paprociach. Posłał tam bystre spojrzenie i stwierdził, że podąża ku niemu zając... No, bardu? wał drogę. - Nie daleko Źródła' 196 197 od- :zając • kim ¦:em r^ściste ¦eszcze r.iż na ¦ c' ¦ się -• erane i j h. że -.- noce. • dzikiej •¦ ..kiwań :u. roz->chliwcu, rały tylko zdobycia nęciła #a»y i bo- iniem, gdy okolonej alanie py-nie mógł ik daleko iamentowe paprociach, i stwier-rając... No, I 196 zając jak to zając nic nadzwyczajnego, tylko że ten, co kicał ku chłopcu, wcale nie przejawiał lęku, przeciwnie, przykucnął w pobliżu i odezwał się ludzkim głosem. — Do obiadku się zabieramy? — Wypada — uśmiechnął się Sapano. — Słońce już nad drzewami, a ja jeszcze nie miałem kęsa w ustach. Rozwinął przed dziwnym szarakiem zawiniątko z pieczystem. — Można prosić do stołu? — podsunął ptasią kitkę i glon chleba. — Z przyjemnością — zając już gramolił się na zmurszały pień. — Dawno nie kosztowałem ludzkich przysmaków — słowo dawno zabrzmiało jakoś niezwykle w pyszczku gryzonia. Jedli, nie przeszkadzając sobie gadaniem. Kiedy skończyli ucztowanie, zając otarł łapą wilgotny pyszczek i spytał wyraźnie zaciekawiony. — Gdzieżeś się to wybrał, młody myśliwcze? — Nie zgadniesz... Do Źródła, co parska diamentami — wyznał Sapano. — Po cóż ci aż Diamentowe Źródło? — dziwił się niby to zając. — Nie wystarczy ci zwyczajne? — Chciałbym je wykraść z lasu i podarować królowej. Zając chrupał na deser zajęczą kapustę. Smakowała mu bardzo... I jak na zwierzę, co gada ludzkim głosem, zdradzał trochę gust osobliwy. Ale nie zdziwiło to chłopaka. Młody był jeszcze, bardzo młody, przecież coraz mniej rzeczy zaczynało go dziwić w życiu. Niemowlęciem wraz z siostrą zawędrował ponoć w puszczę, już to jedno było najdziwniejsze. Zaważyło na pojmowaniu spraw świata. Wstał z pnia, wybierał się w dalszą drogę. — Nie wiesz przypadkiem, jak daleko jeszcze do Diamentowego Źródła? 197 — Czekałem na to pytanie — zając zaskoczył go odpowiedzią. — Czyżbyś znał miejsce, gdzie .się znajduje? — Sapano wyraźnie się ucieszył. Za dużo mu już było tego błąkania się po omacku. — Może i znam — zając stał się naraz ważny i tajemniczy. — I, jeśli zgodzisz się na wywdziękę za obiad, chętnie posłużę ci za przewodnika. — Zgadzam się całym sercem — Sapano nie ukrywał już radości. Ale w zajęczym obliczu czworonoga nie widać było entuzjazmu. — Pomogę ci, czemu nie — rzekł z powagą. — Wątpię jednak czy ci się uda wykraść Diamentowe Źródło. — Są trudności? — 'Źródło — wyjaśniał zając — jest nie tylko diamentowe, ale i czarodziejskie. .. I każdego śmiałka, co się poważy wyciągnąć po niego rękę, zamienia w kamień... — Więc nie ma rady? Po darmo się fatygowałem tutaj? — zmartwił się kandydat na bohatera. — Po darmo i nie po darmo — rzekł zając. — Uda ci się, zdobędziesz honory, przegrasz — zwiększysz liczbę kamieni, które otaczają Źródło. — Dużo tych kamieni już wokół? — Jeśli dobrze policzyłem, jest ich dwanaście. Jedne gładkie jeszcze, jasne, drugie omszałe już, przyczerniałe. Dowód to niezbity, że ci, z których one powstały, dawno już zapędzili się w źródlane strony, i że wciąż znajdują się ryzykanci, co wierzą, że Źródło stanie się ich własnością. Sława o jego niezwykłości rozprzestrzeniła się szeroko i daleko, nie dziwota więc, że ściąga ku sobie zuchów z najodleglejszych stron... — Jak mi możesz pomóc w zdobyciu Diamentowego Źródła? — Pomóc? Niestety przeceniasz moje możliwości... Mogę ci posłużyć wskazówką, radą... — Służ! — Utnij młody pęd z Dębu-stołbca Pani - Wszystkich - Drzew - i - Krzewów, sporządź strzałę i przeszyj nią Źródło. Jeśli ci się to uda, zwyciężysz czary... — Powiedział, co wiedział — na-czupurzył się chłopak. — Utnij, sporządź, przeszyj... Pierwej zaprowadź mnie do tego dębu, bo wśród tysięcy leśnych olbrzymów nie potrafię przecież rozróżnić, który dąb-stołbiec, a który pospolitak tylko... — O to zaprowadzenie niech cię głowa nie boli, skorośmy się już spotkali. .. Zaprowadzę, znam ścieżki, przebiegam tamtędy nie raz i nie dwa razy dziennie... — Chodźmy! -— Sapano już poddał się gorączce przygody. — Chodźmy! — zając wysforował się na przewodnika. — To nawet nie tak daleko stąd. Dwie, trzy godziny intensywnego marszu, i znajdziemy się u celu... Dąb-stołbiec stoi na polanie, diamentowy zdrój tryska obok... — Przedtem straszyłeś, teraz mówisz to tak lekko... — Nie wiedziałem, czy się naprawdę zdecydujesz... Skoro się wybierasz i to tak zaraz, bez zwłoki, to ci zdradzę, że to pora najstosowniejsza. Władczyni--Wszystkich-Drzew-i-Krzewów odbywa codzienną inspekcję swoich zielonych poddanych. Dosiada wichru i cwałuje wśród błyskawic nad dębowymi i smrekowymi wierzchołkami... — Na wichrze jeździ oklep? — Zawszeć to szybciej niż na kobyle. — Ba! — tyle dla wyrażenia zachwytu zdołał wydobyć z siebie Sapano. I dopiero po chwili. — Gdybym ja posiadał takiego konia, cały świat stałby przede mną otworem... Ziemia, niebo... — Ba! — zając wzdychając wyraził nie zachwyt,, ale bezradność. — Gdyby babka miała wąsy... — Daleko jeszcze? — Sapano myślami wyprzedzał kroki. — Zajdziemy na czas — pocieszył go zając. — Żeby tylko powrócić było można... Sapanowi jedno nie mieściło się w głowie. Łaskotało w język, tarł nim o podniebienie. Wreszcie nie wytrzymał. — Wzbudzasz nadzieje i odstręczasz od nich — grymasił. — Powiedz, ale szczerze. Czy i innym, co tu przyszli przede mną, także byłeś doradcą? — Nie! — odburknął zając szorstko. — Dlaczego? — Z paru przyczyn... Po pierwsze nie pytali mnie o zdanie lecz usiłowali zapolować na mnie... — Po wtóre... — Po wtóre... spełniasz warunki, których tamci nie mogli spełnić. Przyniosła cię w te strony rzeka w kolebce, jesteś trzynastym kandydatem na ska-mienialca... — Skąd wiesz, że trzeba było i niemowlęciem płynąć wodą, i być trzynastym w rejestrze nieszczęśliwców... Podszepnął ci ktoś? — Uhm... Sama Pani-Wszystkich--Drzew-i-Krzewów, leśna wróżka... Stało się to wówczas, kiedy rzucała przekleństwo każąc Źródłu tryskać diamentowymi kroplami... Słyszałem, jak mówiła: „Będziesz tak długo ronić diamentowe łzy tęskniąc za swobodą, aż dwunastu zuchów skamienieje dla ciebie, aż cię uwolni ze źródlanych pęt strzałą dębową młody myśliwy, któremu na imię Z-Wody-Wzięty..." Sapano słuchając patrzał na zająca ze zdumieniem i niepokojem. Czworonóg, a takie niezwykłe rzeczy opowiada. Po skórę wypełniony zagadkami... Zając to spostrzegł i zaraz rozproszył w nim lęki. — Przyjacielem ci jestem, nie wrogiem. .. Zbierz się w sobie, zbliżamy się do celu. Teraz będziesz już musiał 198 - trwsze - -iłowali warunki, :ć. Przy- - kolebce, 3t— na ska- hyło i nie-być trzy-Jiwców... -Wszystkich-wróżka... kiedy rzucała tryskać dia-, Syszatem, jak go ronić dia-swobodą, aż lienieje dla Jlanych pęt ry, któremu na zająca >jem. Czworo-ey opowiada, ikami... rozproszył tm, nie wro-•obie, zbliżamy już musiał działać sam, bez mojej porady. Dalej iść mi nie wolno... — Zaczekasz na mnie? — Zaczekam... Przejaśnia się w bo^ rze a to znak, że zbliżamy się do Dębowej Polany. Wejdź śmiało, utnij z Czar--dębu latorośl, wystruż z niej strzałę... Krocz prosto, orientując-się na słońce. Poznasz Diamentowe Źródło po skamieniałych bohaterach, którzy otaczają je martwym płotem... 16 Zając zawrócił i przepadł wśród bar-winków i widłaku, Sapano odważnie zmierzał w kierunku polany. Rychło znalazł się na jej skraju. I już oglądał zachwyconymi oczami jej jedynego mieszkańca — pokraczny Dąb o dziupli tak pojemnej, że zmieściłaby w swym wnętrzu pałac wielopokojowy. Rzeczywistość potwierdzała to, co opowiadała gadka... Dąb rozwidlał się w sto powykręcanych spazmatycznie konarów, w tysiącu gałęzi leśne ptactwo porozwieszało swoje przemyślne gniazda. Jeszcze więcej zwierzyny mieszkało w dziuplach. Liście ha gałązkach były dłoniaste, haftowane galasówkami, żołędzi ciżbiło się tyle, że można by posiać nimi hektar lasu... Dużych, prześlicznych. Przypominały — nie posądźcie mnie o przesadę — wielkością i rzeźbą ogórki lub strąki papryki. Aile — wbrew bajce — do dyni im było daleko. Ogromny pień Dębu pokrywała fał-dzista kora, inkrustowana guzami, wiel-gachnymi jak ludzkie czaszki. Huba wspinała się w górę barwnymi wachlarzami i parasolami. Jelonki-rogacze, największe owady lasu, paradowały po tej korze w chitynowych pancerzach^ z żuchwami tak potężnymi, że cięły przedmioty jak kowalskie nożyce lub szczypce. Aż strach przejmował, kiedy na nich spoczęły oczy... A pień! Nie, to nie był pień, to był owalny bastion, na którego mocy, jak na betonowym słupie, wspierał się cały zielony i skrzydlaty świat... Sapano tak się zagapił na dziwo-dęba, że zapomniał, po co przybył na polanę. Na moment tylko. Już skradał się mocnym podstępnym krokiem w kierunku chropawego wielkodrzewa. Ostry nóż myśliwski sposobił w garści... Doszedł, wybrał najbardziej gibką witkę, co się wykluła z korowej bruzdy, ciach! — i już pęd znajdował się w jego posiadaniu. Zmajstrowanie z niego strzały, naostrzenie w szpikulec było już dziełem jednej chwili. Odchodził z polany, bardziej teraz ufny w siebie lecz i bardziej niespokojny. Zbliżał się moment, który miał zadecydować o jego triumfie lub klęsce... Więcej — o jego dalszym szczęśliwym życiu lub tragicznej śmierci w postaci skamieniałego sarkofagu... Przedzierał się przez staje paproci, rozrywał piersiami i ramionami sploty i kołtuny dzikiego wina, chmielu i bluszczu. Zwisały z rzadszych tutaj drzew, jak kłębowiska pytonów. Ptactwo tu nie śpiewało, las milczał, tylko coraz intensywniej napełniał uszy szczebio-tliwy szelest wody, spadającej w kałużę z wysoka. Domyślił się — to Diamentowe Źródło strzelając mieniącymi się kroplami w górę wydawało z siebie ten ni to wizg ni to szum... Kroczył w napięciu wszystkich zmysłów. Patrzały oczy, słuchały uszy, chłonęły płuca, ręce przywarły do broni. Plątowisko pnączy to rzedniało, to mierzwiło się jak strzecha. Srebrzystość mgły układała się na drzewach i krzakach w koronki. Dlatego pewnie, lekkie i śmigłe gdzie indziej sosny i jesiony, ciężkie się tu widziały, nieruchawe... Zastąpiły mu przejście półkolem kamienne postacie, zamarłe w kroku, pochylone lub proste, z ramionami wy- 198 199 ciągniętymi przed siebie jakby w pożądaniu, albo też wzniesionymi zaporą przed twarzą, w której gromadziła się już krzemionkowa zastygłość. Gniew szklił się w martwych źrenicach lub przestrach, zachwyt lub gorycz z niespełnienia. Sapano patrząc mimo woli poczuł chłód w plecach, bo sobie uprzytomnił, że i on za chwilę może podzielić los nieszczęśników. Że zamiast bohaterem, co miał swoim wyczynem zauroczyć świat, martwieć będzie bezdusznym głazem niezmierzone lata i wieki... Roztąpiły się wreszcie pnącza i mgły, i Diamentowe Źródło objawiło się jego> oczom w bezobsłonkowej już krasie. Stromo biło w górę, strzeliście, przypominało łodygę, której wierzchołki rozgałęziały się w świetliste niby-liście i niby-kwiaty. Koziołkując w wiecznym ruchu kwiaty te i listki mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, zanim znów opadły w kolisty wykrój czaszy-kałuży i rozpłynęły sie w białą wodę. A nad tą tęczą i młynkowaniem wznosił się nieustannie srebrny opar, promieniował srebrnymi kręgami, aby na ostatek wsiąknąć wilgocią w okoliczne zarośla. Sapano stąpając poczuł w jakiejś chwili przenikliwą mgłę tego oparu na swoich włosach i twarzy; zadygotał z przykrego chłodu. Przemógł się przecież, szedł, magnetycznie związany spojrzeniem, coraz niebezpieczniej grzęznący stopami w jasnym, podobnym do islandzkich mchów poszyciu. Nic innego już nie odważyło się róść w bliskości niezwykłego czarodziejskiego Źródła. — Wypuścić strzałę? Wytrwać jeszcze? — pytania gorączkowo zatrzepotały pod czaszką. — Zając radził, żeby podkraść się jak najbliżej, żeby nie chybić. .. Zatnę zęby i podejdę jeszcze. Na tę wysepkę z mchów, podobną do kretowiska. Jeśli stopa wesprze się o twardszy grunt, szansę trafienia będą większe... Zrobił krck naprzód i wtedy poczuł, że coś niedobrego zaczyna dziać się z z jego nogami. Jakby nie były z ciała i kości; jakby nie należały do niego. Ciężały, sztywniały, zamierały... — Kamienieję! — Przerażenie zje-żyło mu włosy na głowie. — Drętwieję w okruch martwej skały! Nie potrafił wydźwigać stóp, zapadłych w grzęzawisko, stanął, ale ostatnim, nadludzkim prawie wysiłkiem wysunął przed siebie również dotknięte już niedowładem, lewe ramię, którego palce owijały się kurczowo wokół łuku. Palcami prawej ręki naciągnął cięciwę. Dębowa, zbawienna strzała zaczęła szukać swojego celu. Uparcie, precyzyjnie. Spojrzenie i grot skrzyżowały się drapieżnie w samym środku srebrzystej strużki. — Zzit! — jęknęło w powietrzu i dębowy pocisk poszybował w kierunku żywej, rozwidlonej w pióropusz wodnej smugi. Nie zboczył z drogi. Utkwił w samym sercu srebrnego wodotrysku. Młody łucznik, dotknięty już niemocą kamienienia, okazał się mistrzem nad mistrze. Trafił, przebił na wylot, zyskał zwycięstwo... I wówczas dopiero jego ciało zastygło w skałę, zesztywniały ramiona w pozie, ażeby w niej tak już pozostać. Jeszcze tylko w głębi mózgu zatrzepotała się myśl-zwątpienie, myśl-rozczarowanie. „A więc, mimo obietnicy zająca, czar strzały nie stał się skuteczny... A więc nie zdobędę Diamentowego Źródła, nie rozsławię swojego imienia... Zostanę kamieniem już na zawsze..." Niedobra była ta myśl, bolesna w kamiennym zamieraniu, na szczęście nie sprawdziła się, mimo zapowiedzi klęski. Źrenice Sapana, które stygły najpóźniej, zdołały ogarnąć jeszcze, że po trafieniu strzałą Diamentowe Źródło zwęziło się naraz, przycherlało, przygasło w blaskach. Przypominało w tym kurczeniu się i bo st się już. I ujrzały j chociaż się zachi przeobra słone, czyna, dojrzała •_ urodziwa. cygański. > nego poK" aż utrwa samotna przestało ~ bo zawstyt Tkwiła tak cie, potem niejącemu mil uśmiechem. ramionami. Wtedy wła martwe już źr serce... Nie wiedz: 2' w tym odrętw:-Ł przecież trwar zaczęło w nim zegar serce, 01 jak ciasto w żył domość wypełniła niewrażliwych na czarność, odzyskał obraz... A w kraj kobiety, wyłonionc tanej spojrzeniem, gasło. Gdy i ramie ogrzane pulst spoczywa na ni Pojmował już twych wstawania: urodziwej rusał strzały wyczarowj wody. Tę jt mienialca ramieni 200 201 I i.e -KU. _:we. *.zęła ecy- *ały rebrzy- letrzu run ku w sa-ysku. ¦łemocą rm nad zyskał i zastygło »¦ pozie, Jeszcze ¦ała się nie. .;. czar \ więc 12ródła, nie Zostanę >na w ka-Bczeście nie Jzi klęski. r najpóźniej, t po trafieniu zwęziło się ło w blas-kurczeniu się i odbarwianiu płomień, który gasł, bo stos, co był mu energią, przeżarzył się już, stał się kupą gorącego popiołu. I ujrzały jeszcze oczy rzecz ponad czary, chociaż nie miały sił, żeby rozpromienić się zachwytami. Jasna otoczka Źródła przeobraziła się stopniowo jakby w zasłonę, spoza której wyłoniła się dziewczyna, nie, nie dziewczyna, raczej dojrzała już kobieta — wysoka, smukła, urodziwa, przyodziana bogato w strój cygański. Wyłaniała się jak z kosztownego pokrowca z tej srebrnej mgły, aż utrwaliła się w kształcie, jedna, samotna już, nie źródlana, bo źródło przestało bić, kiedy zajęła jego miejsce; bo zawstydziła je urodą i obecnością... Tkwiła tak chwilę na suchym już gruncie, potem skierowała kroki ku kamieniejącemu myśliwemu — z przyjaznym uśmiechem, z wyciągniętymi szeroko ramionami. Wtedy właśnie zgubiły obraz jego martwe już źrenice i przestało uderzać serce... Nie wiedział, jak długo pozostawał w tym odrętwieniu, kamień nie odczuwa przecież trwania w czasie, nagle jedrjak zaczęło w nim stukotać zatrzymane jak zegar serce, ożywiła się krew kleista jak ciasto w żyłach i tętnicach, świadomość wypełniła czaszkę. W źrenicach, niewrażliwych na światło, zawężyła się czarność, odzyskał kontury leśny krajobraz... A w krajobrazie tym sylwetka kobiety, wyłonionej ze źródła, zapamiętanej spojrzeniem, zanim całkiem zagasło. Gdy i ramię pozbyło się chłodu, ogrzane pulsowaniem krwi, pojął, że spoczywa na nim delikatna kobieca ręka. Pojmował już przez półcienie z martwych wstawania: to była ręka jej, urodziwej rusałki, grotem dębowej strzały wyczarowanej z diamentowej wody. Tę jedną rękę wspierała na ska-mienialca ramieniu, drugą zaś jak zba- wczy okład przykładała do zimnego czoła. Wciąż uśmiechnięta powiedziała. — Mroziłam w kamień śmierci śmiałków, ilekroć zapuścili się w zasięg diamentowego dżdżu moich kropel. Nadeszła pora, żebym przywróciła im ciepło życia, sama magią twojej dębowej strzały odklęta z umarłej w żywą. Przywracając mi wolność i ludzkie życie dokonałeś odważnej rzeczy... Dlaczego to zrobiłeś? Sapano odzyskał już zmysły i zdolność pojmowania. W jego ciele kłębiła się znów prężność i siłą. Powiedział do dziewczyny, cały pochłonięty jej urokiem. — Chciałem cię wykraść i zanieść do królowej. Nie wiedziałem, żeś nie źródłem lecz kobietą.,.. — Zanieść królowej? — w zdaniu jej zabzyczała osa rozczarowania. — A skądże wiesz, ty, który naraziłeś dla niej młodość i swobodę, że ta królowa warta Diamentowego Źródła, warta mnie? — Szłp mi nie o królową — wstyd rozpłomienił jego policzki — szło mi 0 sławę wyczynu... — To brzmi już lepiej — pochwaliła. — Niestety! Nie Diamentowe Źródło zdobyłeś, ale odczarowaną biedaczkę. .. — Nie wiedziałem, kto tu kim... Gdybym wiedział, podjąłbym się jeszcze raz zadania... Jesteś stokroć urodziwsza 1 cenniejsza od diamentowego skarbu — wygarnął z siebie wyznanie jak zakochany. — Jeśli się zgodzisz, chętnie pojmę cię za żonę... — Mogłabym ci być ciocią — użyła tego słowa nie chcąc go urazić potocznie używanym słowem „matka". Przywykł do samodzielności, zadrażniłoby to na pewno już kiełkujące w nim męskie ambicje... Może zresztą nazwała go tak z innych przyczyn... 200 201 Szła od jednej kamiennej figury do drugiej i każdej dotykała dłonią zawsze kładąc ją na skroni kamienia. I za tym dotknięciem wszyscy skamienialcy odzyskiwali ludzką postać. Wzdychali, jakby budzili się z głębokiego snu, prężyli ramiona jak w gimnastyce, rozprostowywali nogi, zaryte w torfiaste podścielisko. Podążali nic nie mówiąc za nią i za myśliwym, zbyt oszołomieni jeszcze powrotem w życie, onieśmieleni tym dwojgiem, piękną rusałką i łucznikiem, w których postaciach przejawiało się coś prawie że nieziemskiego.!. Tak obeszła wszystkich po kolei w tym odczarowywaniu. Nie minął kwadrans i zniknęły na zawsze z leśnego krajobrazu kamienne posążki niedoszłych bohaterów. Otaczała ją gromadka żywych ludzi. Byli to chłopcy na schwał, parobcy wiejscy, wojacy myszkujący za przygodami, jedni młodzi i gibcy jak leszczynowe pręty, drudzy dostali już w latach, wąsaci, o gębach poszramio-nych przejściami. Zaprowadziła ich na polanę, pod czardęba, wskazała miękkim gestem cztery strony świata. Powiedziała na pożegnanie: — Idźcież tam, skąd was losy przywiodły i chwalcie życie, którego omal nie pozbyliście się na zawsze... I nie żałujcie, że ta droga nie zaprowadziła was do celu. Nie w celu kryje się szczęście, ale w dążeniu do niego. Tak przynajmniej odczuwałabym to będąc mężczyzną, nie kobietą... Znęciły was diamentowe skarby, a nie wiedzieliście, że za zasłoną błyszczącego cienia tych skarbów ukrywały się cenniejsze od nich rzeczy... Warto teraz, kiedy byliście o krok od zwycięstwa lub klęski, żebyście pamiętali o tym... I jeszcze tak dłużej mówiła do nich, a oni kołysali głowami, bo nie pojmowali, czego od nich chce... Kamieniejąc ostatnim marzeniem byli przy Diamen- towym Źródle, odzyskawszy kształt żywy, cierpieli po ludzku nad utratą tego skarbu. Nie widzieli Źródła, widzieli piękną kobietę i sądzili, że zabrał im i skarb, i kobietę szczęśliwszy od nich, uzbrojony w łuk, smagły, męski w urodzie i zachowaniu rywal... Dziękowali za wyzwolenie, ale odchodzili z urazą w sercach. Kiedy Diamentowa Panna i jej oswo-bodziciel zostali już sami w lesie, odczarowana odezwała się znowu do chłopca. — Gdzież mnie teraz zechcesz prowadzić? Zawahał się. — Do królowej na zamek, chyba nie — myślał głośno. — I ja straciłem już dla niej urok nie mogąc pochwalić się trofeum, i ty nie jesteś już Diamentowym Źródłem... Zaprowadzę cię chyba do młyna, gdzie zostawiłem siostrę... Chętnie ją ci przedstawię... — Nie pożegnasz się z zającem? — rozejrzała się po lesie. — Tyle mu zawdzięczasz... — Radbym... Ale i on, podobnie jak ty, miał w sobie coś niezwykłego. Może, choć obiecał, nie pokaże się już więcej... Może spłoszyli go odklęci... — Zawsze krążył wokół polany jak księżyc wokół słonka. Nie pamiętam dnia, żeby mi zniknął z oczu... Nazywałam go Źródłu Przypisany.:. — Już jestem — zając przykicał z ostrężyny. — A więc wszystko poszło jak z płatka — udał obojętnego czy naprawdę cieszył się z ich spotkania? — Nie bardzo tam z płatka — sprostował chłopiec, -f- Gdyby nie twoje rady... I — Tak czy owak — zbagatelizował zając skrupuły myśliwego — żyjesz i towarzyszysz pięknej pani... Cóż, nie wypada mi nic innego, jak poprosić was obydwoje na wieczerzę — wskazał zai z smut uła czuł tylko. I przez brem i cz\ — Sa powiedj.Jl 202 203 : mu przykicał poszło pmego czy >o tkania? ka — spro- nie twoje sgatelizował > — żyjesz i to-. Cóż, nie wy-poprosić was — wskazał łapą liście lepiężnika, na których mieniły się kolorami leśne owoce i jagody. — Nie marudziłem, gdy pasowałeś się ze Źródłem, uzbierałem na krzakach rozmaitości. .. — Lubię jarzynki, ale jako przystawkę do pieczeni — Sapano już zdejmował łuk z ramienia i zakładał strzałę na cięciwę. — Zdaje mi się, że potrawka z dzikiej kaczki nie zaszkodzi naszemu podniebieniu... Kaczka pływała na jeziorku, które mijali, świsnęła strzała, ptak pozostał bez ruchu o krok od brzegu. Strzelec schylił się, podniósł ptaka, wypatroszył i obłożył gliną, w międzyczasie zając rozpalił ognisko. W ciągu niecałej godziny smakowali już pieczeń siedząc na zielonym trawniku. Pieczeń udała się znakomicie. Po wyjęciu z węgli i popiołu, glina odpadła pospołu z pierzem, zostało to najprzyjemniejsze. Sapano i tu okazał się mistrzem: żadna skubaczka nie ukrzątnęłaby się szybciej ze skubaniem, żadna kucharka z pieczeniem... — No i cóż? — odezwał się zając, kiedy już zjedli, co było do zjedzenia. — Było nam razem przyjemnie, teraz pora na rozstanie... Sądzę, że nie będziesz mnie źle wspominał — spojrzał na chłopca. , — Nie mów o wspominaniu. Tyle ci zawdzięczam... Lepiej wybierz się z nami w podróż... — W zajęczym habicie? — posmutniał szarak. — Każdy kot czy pies ułasiłby się na moje futro... Lepiej czuł się będę wśród zarośli... '— Nie rozstaniemy się tak z „żegnaj" tylko. Dręczyłyby mnie wyrzuty sumienia przez całe życie... Powiedz jakim dobrem mam ci się odpłacić za twoje dobro. — Naprawdę chcesz mi się odwdzięczyć? — upewniał się zając. — Z całej duszy i z całego serca! — Sapano więcej to wykrzyczał niż powiedział. — W takim razie — oświadczył zając poważnie — ha, w takim razie utnij mi głowę... Nie widzę innej możliwości odwdzięczenia mi się nad tę, tak zwyczajną i tak prostą... Chłopak aż powstał z miejsca, tak go zaskoczyła propozycja. — Uciąć ci głowę? Tobie, mojemu dobroczyńcy i przyjacielowi? Chyba postradałeś zmysły. — W takim razie — żegnaj — teraz zając się podniósł — skoro nie chcesz mi wyświadczyć naprawdę serdecznej przysługi. Słowo „przyjaciel" jest tylko w twoich ustach pustym frazesem... Powoli oddalał się w zarośla. Smutny jakiś, nierychliwy, pożegnalnie wpatrzony w diamentowe oczy dziewczyny. Sapano nie wiedział jak wybrnąć z tej tak kłopotliwej dla niego sytuacji. Diamentowa Panna słuchała ich rozmowy w milczeniu. Dopiero, gdy zając, zrażony odmową ścięcia, zabierał się do odejścia, odezwała się z wyrzutem do młodziutkiego myśliwego. — Dlaczego odmawiasz jego prośbie? Dlaczego nie chcesz uciąć mu głowy? Kto wie — może i na nim, jak przedtem na mnie, zaciążyło jakieś przekleństwo... Spełnij jego życzenie! Sapano nie opierał się dłużej woli tych dwojga, choć wszystko w nim wzdragało się przed okrucieństwem. Zdał sobie sprawę z tego, że od jakiegoś czasu wiele rzeczy, dziejących się w lesie, było nie tylko tajemniczych, ale i strasznych. Wydobył tasak z pochwy, dognał zająca, jednym cięciem odrąbał mu głowę... Odrąbał głowę zającowi, i omal po raz drugi nie zamienił się w kamień. Przed nim, zamiast czworonoga, stał dorodny mężczyzna, nie stary jeszcze, ale też i nie młody, z dworska, bogato odziany, z kordelasem myśliwskim u pasa, z łukiem i kołczanem, przewieszonymi przez plecy. 202 203 Wybawca nie ochłonął jeszcze ze zdumienia, gdy rycerz podszedł do Źródlanej Pani i uścisnął ją gorąco i serdecznie. Nie zgorszyła jej ta poufałość. Odwzajemniła uścisk równie płomiennie... Tak prysnął urok czaru, który, o czym chłopiec nie wiedział, pętał boleśnie tych dwoje. 17 Jeszcze radowali się sobą, jeszcze Sapano nie pojmował, skąd te wszystkie niezwykłości i metamorfozy, gdy gwałtowny wicher zaszumiał nad nimi, za-kołysał wierzchołkami. W cichym dotychczas lesie drzewa i krzaki ugięły się jakby w głębokich ukłonach, ich liście i kwiaty rozszeleściły się pieśnią. Wyraźnie składały hołd komuś niewidzialnemu i potężnemu. — Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krze-wów się zbliża — usłyszał Sapano pełen szacunku głos zająca-rycerza. — Tylko przed nią drzewa i krzewy pochylają się tak czołobitnie... — Jak się bronić? — chłopiec odruchowo pochwycił za łuk. Diamentowe Źródło powstrzymała go gestem w zapędzie. Powiedziała bez lęku, ale z wyraźnym poruszeniem. — Obejdzie się bez samoobrony... Bo i jakaż broń zdolna przeciwstawić się potędze Leśnej Władczyni? I tak mi się zdaje, że nie dla zemsty, ale z przyjaźni dla nas Pani-Wszystkich-Drzew--i-Krzewów przerwała inspekcję i podąża ku nam w swym niewidzialnym, napowietrznym powozie. Czekali, niedługo trwał rumor w puszczy. Uspokoiły się sosny i jesiony, przestały trzepotać płatkami tęczowych kielichów krzaki i zioła. W ciszy, co przenikała aż do głębi, wątlejszą się stając od tykotu serca, zadzwonił głos czysty, mocny, przyjazny tym na dole. — Przybyłam, bo nie chcę, żebyśmy się rozstali bez pożegnania. No i wypada wyjaśnić sobie to i owo... Czekali omalże nie w kornej postawie, a ona mówiła ni to zwierzając się, ni to usprawiedliwiając. Czuli jej obecność blisko siebie, chociaż nie ogarniali zmysłami — nad nimi się unosi w powietrzu, czy dotyka stopami paprocianej ziemi. — Jeśli zabrałam wam młodość — słowa te odnosiły się do Diamentowego Źródła i Rycerza-zająca — uczyniłam to nie z czarnych pobudek i egoizmu, ale z nadmiaru samotności, która pętała mnie równie mocno, jak was spętały powrozy moich czarów. W nieobeszłym społeczeństwie drzew i kwiatów żyłam jedna, jedyna, daleka pokrewieństwem i przyjaźnią od dziwożon, krasnali, nimf i diablików leśnych. Mimo władzy i magii żyłam w moim dębowym stołbcu jak pustelnica... Próbowałam nawiązać przyjaźń z ludźmi, ale brakło mi do tego ludzkich sposobów. Uciekali przede mną w lęku, zginali się aż do ziemi w poddańczej czołobitności, szarówkami opowiadali o mnie legendy, co tylko powiększało atrybuty mej niezwykłości; ubierali mnie najczęściej we wrogość, w apoteozie palili mi ofiary z kadzideł, składali pęki kwiecia czy ziół u pni starych buków czy dębów... Był czas, że bali się nawet ściąć drzewo w lesie na gospodarskie potrzeby wierząc, że spalę im dom piorunem lub rozrzucę wichrem. Jednostronnie dopatrywali się we mnie żałosnych przywilejów krzywdzicielki czy wręcz morderczyni... Tak, przyznaję, mogłam krzywdzić lub nawet karać śmiercią, ale najczęściej poskramiałam się w sobie, trzymałam moje magiczne uprawnienia na wodzy... Najczęściej — powtarzam — bo zdarzało się, że wykorzystywałam dla nieprzyjaznych ludziom celów swoje przywileje czarnoksięskie... cne i wym czvm 204 205 "5ST3- ¦ ccii • po- .. :n .1, ,-:ała rtały :*ym łam *em nimf radży rr;. jaźń . i>izkich » lęku, łńczej .iadali »dwrotny niż pragnęłam, twój urok oddziaływania na mnie, Cioro, określiły czas trwania czaru: poty, aż dwunastu ryzykantów, w chęci zdobycia diamentowego skarbu, zabłąka się w ostępy boru, zamieni się w kamienie, aż znajdzie się zuch, ten trzynasty, ażeby odczarować was obydwoje i tamtych znowu w ludzi... Oczywiście wygadałam sie głośno, może z chęci pomożenia zwycięzcy, może w plotce przed Osi-czyną, jak się zabrać do odczyniania uroku, jakimi posłużyć się środkami. Szuszuj siedział w zaroślach, przechwycił tajemnicę, przy okazji przekazał ją Sapanowi... Jednego tylko nie domyślał się Szuszuj ani Sapano, kiedy przywracał wam dębową strzałą kształty ludzkie: że nie przywróci wam lat straconych.., — Kochamy się równie gorąco, jak piętnaście lat temu — wykrzyknęli zgodnie Kokoro i Ciorka ogarniając się ramionami. — Bylebyś tylko... — Nie żywię już do was niechęci — uspokoiła ich raz jeszcze Pani-Wszy-stkich-Drzew-i-Krzewów. — I nie żywię zazdrości — uśmiechnęła się. — Im dobrze, bo we dwoje, a ja obcy — westchnął Sapano. Zabrzmiało to tak, jak gdyby zazdrość Południcy przerzucała się do jego serca. Narastała w nim niepotrzebność. Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krzewów nie wyczerpała jeszcze zwierzeń. — Mówisz o obcości, bo nie wiesz, że i ty w tym dziwnym lesie, więcej zyskujesz, niż tracisz... Łączy cię z Cior-ką pokrewieństwo... — A więc to dlatego kazała mi się zwać ciocią, kiedyśmy się wzajem odczarowywali — w zdaniu pobrzękiwał jakby żal. Ciorka ogarnęła shłopca ramieniem. — Powiedziałam to wtedy — rzekła — raczej ze względu na twój wiek, niżeli na pokrewieństwo. — Nie wiedziałam przecież, żeśmy familianci... Sapano już był sobą. W jego oczach żarzyła sie teraz ciekawość. — Wyjawiłaś — szukał oczami Niewidzialnej — słodką dla mnie rzecz o tym pokrewieństwie. — Jakiż na- prawdę jest gły? ' - Ty i — usłyszał Mary, nieszc. gara, brata zajęła miejs*. lebce. Ciorki twoją ciocią Sapano indziej, miała wy zmysł czuj — Powi Czyżby ma cioci Ciorce. — Zn wskiej żony Królowa-nicha wk władców, i król W posadom, ją do w nieszczęśliwą — Co rc*> — krzyk -r- — Zrii /;_ łacu i wy tajemniczo.-trwała kro nogi... Mc rzuci was kiedyś w moirr Przerzuc ' szczęście Nie pr u łaski kr i Rwali się ui -Wszystk -wia już 1 wadzenie przyjaźń : Powiedz: i jej daw- -życzliwov. 206 207 oczami mnie rzecz Jakiż na- 206 prawdę jest jego stopień? Bliski? Odległy? ' — Ty i twoja siostra, młynareczka — usłyszał głos — jesteście dziećmi Mary, nieszczęśliwej żony króla Wan-gara, brata Szuszuja. Tej Mary, która zajęła miejsce Ciorki w cygańskiej kolebce. Ciorka jest siostrą Mary, a więc twoją ciocią... Sapano już biegł myślami gdzie indziej. Zasłoniły w nim radość, co już miała wybuchnąć. Wyostrzyły jego zmysł czujności, chęć czynu. — Powiedziałaś: nieszczęśliwej... Czyżby matce mej Marze, jak niegdyś cioci Ciorce, groziło niebezpieczeństwo? — Znalazła się już w nim. Z królewskiej żony stała się skazańczynią... Królowa-matka, niechętna, że Cyga-nicha wkradła się do dostojnego rodu władców, posądziła ją o bezecne rzeczy i król Wangar, jej mąż, dał wiarę tym posadom. Po powrocie z wojny wtrącił ją do więzienia... Wkrótce wyda na nieszczęśliwą wyrok śmierci... — Co robić, żeby Marę uratować? — krzyknęli zgodnie wszyscy troje. — Znaleźć się jak najszybciej w pałacu i wyjaśnić pomyłkę — poradziła tajemniczo.— Pomogę, żeby ta podróż trwała krócej niż ją odbywają ludzkie nogi... Mój sługa, szybki wiatr, przerzuci was stąd w pobliże stolicy, jak kiedyś przerzucił Marę, zabłąkaną w moim puszczańskim władztwie... Przerzucił na jej szczęście i nieszczęście. .. Nie prosili o podanie przyczyn niełaski króla Wangara wobec Mary. Rwali się do drogi pojmując, że Pani--Wszystkich-Drzew-i-Krzewów zostawia już ich przedsiębiorczości doprowadzenie dramatu młodej królowej do przyjaźniejszego dla niej rozwiązania. Powiedziała już dosyć, żeby wybaczyć jej dawne krzywdy i dziękować za życzliwość i opiekuństwo. Żeby jej rady, 207 chęć oddania wietrznego pojazdu porównać z drogowskazem, który bez błądzeń już zawiedzie ich do celu. — Komu w drogę, temu czas! — gorączkował się Sapano. — Bądźże łaskawa podegnać ku nam swój napowietrzny wehikuł. Powierzamy mu nasz los bez zastrzeżeń... — W marszrucie do stolicy nie ominiecie młyna. Godzi się przecież zabrać siostrzyczkę z sobą. Niepokoi się o brata-włóczykija... Acha! Jak będziecie żegnać stary młyn, nie zapomnij Sapano o dwóch skrzynkach, które próchnieją gdzieś na strychu... Tych, w których zawędrowaliście rzeką do zagrody młynarza... Kto wie — może się przydadzą, choć zawadzać będą w podróży... Wiatr już nabierał szerokiego tchu ¦ w płuca, już rozchwiewał niewidzialnymi skrzydłami zielone chabiny zarośli. Za chwilę poczuli jego miękkie ramiona: wiotko i delikatnie jak szale owijały się wokół ich kibici. Wznosili się w przestworza. — Dziękujemy za dobroć — żegnali przyjaźnie władczynię puszczy, Panią--Wszystkich-Drzew-i-Krzewów. — Odwiedź nas kiedy w stolicy, jeśli znowu czuć się będziesz bardzo samotna... — Nie omieszkam — zapewniła. — W każdym gwałtowniejszym poszumie, jaki rozkołysze chmury nad domami stolicy, domyślajcie się mojej obecności... Wiatr nie należał do tych istot, które w marudzeniu doświadczają przyjemności. Już lecieli nad lasem, podobni do nasłonecznionego obłoku. Siedmio-milowo, niewidocznie. Pęd koncertował im w uszach, przymuszał oczy do zamknięcia. Szybciej, niż zdążyli pobiec marzeniami, lądowali na młynarzowej łące orientując się na młyn niczym na strzelisty drogowskaz. Kira pasła ła-ciaste kozy tęsknie spoglądając w kie- runku boru, co jak czarny płot obrzeżał horyzont. Rychło zobaczyła brata. I w najbardziej odpowiednią porę, bo jej się piękne oczy łzawiły już od tego ciągłego wypatrywania... Było dużo radości przy powitaniu. Poznanie krewniaczki i jej narzeczonego podwoiło tę radość jeszcze. 18 Spakowali młodzi w węzełki, co mieli do spakowania, podziękowali małmaro--młynarzowi i jego żonie za przygarnięcie i wychówek, pożegnali się z przybranym rodzeństwem. Wyprosił chłopiec na ostatek porzucone gdzieś na strychu i przyprószone kurzem dwie skrzynki sosnowe, w których przed laty życzliwa opatrzność zaniosła go wraz z siostrą pod okap młynarzowej sadyby. .. Przyjazny im wiatr oczekiwał gromadki drzemiąc w olchach i wierzbach nad rzeką. Zaświstał, zaszumiał z ochoty, jak tylko zobaczył ich znów na łące. Znowu owinął czwórkę niewidzialnymi ramionami, załopotał w niewidzialne skrzydła, poniósł nad polami i lasami, tak wysoko i chyżo, że gapiom, co zadzierali w górę głowy, wehikuł i jego pasażerowie wydali się podobni do dziwacznego smoka. Z pewnością ubrali to w nową legendę... Niedługo trwała ta jazda. Jeszcze czwórka podziwiała krajobraz, gładki i wyrównany w spojrzeniach z wysokości, jeszcze w pełni nie ochłonęła z wrażenia, gdy wiatr nagle przyskromił lotu i jak pikujący jastrząb opadł na lewady w stołecznym parku. W tym samym miejscu, gdzie kiedyś zostawił Marę w blasku błyskawic i w nocy. Podziękowali wiatrowi za bezpłatną przejażdżkę, odpoczęli na trawniku, przygładzili włosy i odzienie, zmierzwione lotem. Powoli skierowali kroki w pobliże miejskiej bramy. Stolicę bo- wiem okalały wysokie mury i jedynie park, ogromny w obszarze, wybiegał poza nie drzewostanem, przytykając zagajnikami do brzegów szerokiej rzeki. Z okien królewskiego zamku można było ogarnąć zielone morze drzew, aż do czarnej ściany puszczańskiego tęgoboru. Ale nikt ani z dworzan ani ze straży nie zauważył niezwykłego pojawienia się powietrznych gości wśród ogrodowych grząd i ścieżek... Wysoka brama miejska była otwarta na oścież. Jej wiaduktem tłoczył się ludzki tłum — pstry, różnoraki, na przemian rozgadany i milczący. Czwórka przybyłych patrząc pomyślała, że trafiła na stołeczny jarmark. Oto poddani wędrują dźwigając polne i leśne plony dla zachłannych sklepów i straganów i wracają z zakupem do odległych wiosek i osiedli. A może z daniną człapią dla dworu... Ale gdy podeszli blisko, ujrzeli ze zdumieniem, że to nie osobiste i polityczne sprawy przyprowadzają i wyprowadzają ludzi z miasta. Tuż u bramy, przy kamiennym słupie, gdzie i gawiedzi było szczodrzej, siedziała w łachmanach piękna jeszcze kobieta, z urody podobna do Cyganki, z głową spuszczoną na piersi, o oczach, które zdawały się nie widzieć już nic przed sobą. Przepchnęli się przez gawiedź, i zrozumieli, pełni zgrozy. Ten zgiełk nie rodził się z targów i swarów ulicznych. Szyderstwa i obelgi spadały na głowę siedzącej w łachmanach, boleśnie smutnej pokutnicy. Zobaczyli coś bardziej wstrętnego jeszcze: w parze z przekleństwami spływała na tę głowę i na całą postać plwocina z ust szyderców. Takiego splugawienia i hańby ludzkiej nigdy jeszcze nie oglądały ich oczy. — Dlaczego plujecie na tę nieszczęsną? — krzyknął Sapano i w pierwszym zapędzie omal nie poczęstował najbliższych siebie gapiów kułakami. Odsu jak na wykaL na szcz bier grażać| sur 01 Cz ciekai tablicy.J była królt W i. pod Zbro stanu:, nięta. młc szept szar plak Pani- ła się < sami; C jej stecz na moni krzyi ak os w za ob. 208 209 Odsunęli się, ale spojrzeli na niego jak na szaleńca. Ktoś wskazał napis, wykaligrafowany grubymi rubrykami na drewnianej tablicy ogłoszeń, umieszczonej za plecami cierpiętnicy. — Czytaj, jeśli potrafisz! Wtedy nabierzesz rozsądku i przestaniesz wygrażać pięściami, i pytać, dlaczego tak surowo postępujemy z łachmaniarką... Czwórka podniosła głowy i utkwiła ciekawymi spojrzeniami w rządkach tablicy. Pojęli: na tej tablicy znakowana była wielgachnymi kulfonami liter wola królewska. Sapano czytał głośno: „Niniejszym stanowimy, co następuje: Wszelki poddany, który mijać będzie siedzącą pod pręgierzem kobietę, winien opluć ją śliną. Zbrodniarka popełniła najohydniejszą zbrodnię stanu: urodziła królowi zamiast dzieci psie szczenięta. Kto nie wykona rozkazu, karany będzie śmiercią. Król Wangar, wszem wobec i każdemu z osobna." — Ta winowajczyni, to Mara, moja młodsza siostra i wasza matka — wyszeptała do Sapana i Kiry Ciorka, poszarzała z bólu niczym ów złowieszczy plakat na bramie. — Teraz zagadka Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krzewów stała się dla nas oczywista. Wolała, żebyśmy sami zobaczyli prawdę twarzą w twarz... Chciała podbiec do siostry, otrzeć jej bolesną splugawioną twarz chusteczką, halabardnik zastąpił jej drogę. — Nie ocierać z plwocin, ale pluć na łajdaczkę każe rozporządzenie monarchy. Zapomniałaś o tym? — Ta kobieta jest niewinna! — krzyknęli zgodnie wszyscy czworo. — A więc nie tylko omijanie rozkazu, ale jawny bunt! — strażnik najeżył ostrze halabardy. — Aresztuję was w imieniu króla! Król Wangar widział z balkonu całe zajście. Ogromnie się zdumiał, że ci obcy, jedyni dotychczas z tłumu, śmieli przeciwstawić się jego woli. Czwórka pośród tysięcy! Odwaga czy zuchwalstwo? I żeby jeszcze wszyscy byli dorośli... Dwojgu buntownikom towarzyszyło dwoje młodych. Zdecydował się wyjaśnić osobiście, ile w postępku tamtych oporu, a ile innej, nieznanej racji... Halabardnik prowadził czwórkę buntowników do więzienia, król skinął ręką, żeby się zatrzymali. Podeszli bliżej zamku, Wangar zszedł po schodach na dziedziniec. Spotkał się z czwórką, omiótł kolejno wszystkich surowym spojrzeniem i naraz na jego twarzy odzwierciedlił się niepokój, zmieszany z bezgranicznym zdumieniem. Gapił się, straszliwie się gapił na postać mężczyzny, stojącego z tyłu za trójką, i nie był w stanie oderwać od niego spojrzenia. Wreszcie opanował się, jak to przystało na monarchę. Z jego gardła wydobyły się słowa, tłumione wzruszeniem. — Kokoro! Brat mój królewski! Tałpa lub... jego zjawa! Kokoro uśmiechnął się beztrosko. Z niefrasobliwością żył zawsze na poufałej stopie. Zaspokoił ciekawość króla. — Tak, nie mylisz się, Wangarze! To ja, twój brat, Kokoro! Włóczykij i błędny rycerz, zawieruszony bez śladu w tajemnym świecie, i znów, cudownie przywrócony życiu... Kokoro stoi przed tobą... Król Wangar wyzbył się już wątpliwości. Na jego obliczu zakwitła radość. Wyciągnął ramiona do marnotrawnego braciszka. Szeroko, najserdeczniej. — Pójdźże, niech cię uściskam. Tyle lat nieobecności, tyle tęsknot... I gdzieżeś się ty tak długo wałęsał, gdzie wa-garował? — To bardzo długa historia — Kokoro odwzajemnił uścisk. — I nie bardzo stosowna w obecnej chwili do zwierzeń... Pozwolisz miłościwie, że ci 209 14 W krainie baśni r ją opowiem podczas nudnych dworskich szarówek... Wangar już posągowiał w postawie i obliczu. Surowe sędziowskie spojrzenie skierował na tych troje, co towarzyszyli Kokorowi. — Nie bardzo stosowna chwila, mówisz, Tałpo... Masz słuszność. Wpierw wypada mi powziąć decyzję, jak postąpić z tymi, co sprzeciwili się mojemu rozkazowi... Mam na myśli nie tylko tych troje, ale i... ciebie, mój bracie... Jego czarne brwi ściągnęły się jeszcze groźniej. — A więc — słowa te skierował bardziej do tamtych niż do Kokora — milsze wam więzienie i śmierć, niżeli oplwanie wiarołomczyni. Kat ścina toporem głowy takim, którzy się odważą nie podporządkować mej woli... — Wiemy, co nam grozi z twoich rąk — Ciorka wystąpiła przed tamtych, jakby po macierzyńsku pragnęła ich zasłonić. Głośno wyjawiła, co myśli. — Cokolwiek się stanie, plugawić skazańczym nie będziemy... — Dlaczego? — króla Wangara znowu ogarnęło zdumienie. — Ponieważ Mara, twoja żona, jest niewinna! — Niewinna — zasępił się Wangar. — Chciałbym, bardzo chciałbym, żeby tak było... Ale nie wystarczy twierdzić, trzeba twierdzenie poprzeć dowodami... Masz tedy dowody? Ciorka jakby nie słyszała pytania. Mówiła z mocą. — Nie mogą dzieci pluć na swoją matkę... Nie może siostra opluwać swej siostry, szwagier swojej szwagier -ki... Król Wangar słuchał i dziwował się coraz bardziej. Nic a nic z tego, co mówiła ta obca, nie był w stanie zrozumieć. Jak wróżka osnuwała się zagadkami. „Albo pomylona, albo tajemnicę jakąś kryje przede mną — myślał. — Co to za jedni? Skąd się wzięli z bratem na moim dworze?" Zdumienie przerodziło się w gniew. — Powtórz raz jeszcze to, co rzekłaś! — krzyknął. — Powtórz, bo inaczej pomówię cię o szalbierstwo! I Ciorka powtórzyła najdokładniej. Nie zmieniła słóweczka. Nie zlękła się gniewu monarchy. — Nieszczęśliwa spod pręgierza nie jest zbrodniarką. Jej serce jest czyste jak woda w głębokiej studni... Jeśli mi nie wierzysz, wezwij ją i zapytaj... Zbyt łatwowiernie wydałeś na nią wyrok... Król Wangar, zamiast odpowiedzi, ruszył w kierunku bramy. Za nim postępowali wszyscy. Zatrzymał się przed pręgierzem, zwrócił się do pokutnicy. — Skazałem cię na hańbę i śmierć, bo wiarołomnie urodziłaś mi szczenięta. Tak zeznała królowa, moja matka... Pytam po raz ostatni: prawda to, czy też kłamstwo?! — To prawda, nie kłamstwo — szepnęła cicho obwiniona. Upokorzenia, wyrok śmierci, który czekał na nią z ręki kata po pokucie przy bramie uczyniły z niej strzęp ludzki. Zgadzała się potulnie już na wszystko, byle tylko zejść z oczu żywych, jej ciemiężycieli, byle jak najprędzej połączyć się z dziećmi, których przecież nie spodziewała się już zobaczyć... Twarz Wangara wypogodziła się znowu. Triumfująco spojrzał na brata. A więc on król ma słuszność, nie ta czwórka. Nie może się mylić władca kraju, nie może wydawać niesprawiedliwych wyroków. — Na własne uszy słyszałaś jej samooskarżenie — zwrócił się do Ciorki. — Trzebaż ci jesz;cze bardziej przekonywającego dowodu? — A jednak twoja żona, Mara, urodziła ci ludzkie, nie psie bliźnięta! — Ciorka I dodate. — a jej dziea i er z; Sap płasz< dwie je na ojcem. skrzyi rzucił) była zar Żyje. Sio poznjł obecnq chłopca - 1* Zma śn ni u. kich ki. i ze wy ran do mo K ug 210 — Ciorka powtórzyła swoje uparcie. I dodała coraz bardziej pewna siebie. — Ci dwoje, co stoją przed tobą, to jej dzieci... Jej, i twoje... Jeśli nie wierzysz, spytaj ich samych... Sapano rozgarnął poły szerokiego płaszcza. Wysunęły się spod jego fałdów dwie małe sośniane skrzynki. Postawił je na bruku, przed Wangarem, swoim ojcem. — Oto i dowody — rzekł. — W tych skrzynkach, po urodzeniu, złe ręce rzuciły mnie i siostrę w toń rzeki. Rzeka była nam łaskawa, nie pochłonęła, ale zaniosła na fali do zagrody młynarza... Żyje, może potwierdzić, że nie kłamię... Stolarz-staruszek stał obok w tłumie, poznał skrzyneczki, wcześniej od nieobecnego młynarza potwierdził słowa chłopca. — To ja zmajstrowałem te skrzynki. Zmajstrowałem solidnie, po latach trzymają się kupy... Nie widzę powodu, żeby wstydzić się tego... — Na czyj rozkaz zrobiłeś skrzynki? — spytał król. — Na polecenie królowej-matki... Król nie żądał już dalszych wyjaśnień. I nie zamknął stolarza w więzieniu. Pojął, majster nie wiedział, dla jakich celów nakazano mu zrobić skrzynki. Wykonał zlecenie najstaranniej, i dziś jeszcze, po latach, dumny czuł się ze swojej roboty. Nie zdawał sobie sprawy w dobroduszności, że dzięki tej staranności skrzynki nie przepuściły wody do wnętrza, uratowały życie niemowląt. .. Król Wangar poprosił brata, żeby ugościł tych troje w jednej z komnat zamkowych, sam udał się do sali tronowej. Usiadł na tronie, zadumał się, zafrasował. Nie miał już wątpliwości: przybysze mówili prawdę. Nawet brat Kokoro stał po ich stronie. Ostatnie słowo należeć miało do starej królowej, do matki. Pamiętał, jak nienawidziła synowej, jak bardzo była przeciwna małżeństwu. Z pogardą nazywała Marę dzikuską. Ciążyła nad nim jak zły koszmar ta rozmowa z własną matką--zbrodniarką... Już miał posłać ministra z wezwaniem, żeby stawiła się przed jego oblicz-nością, ale przyszła sama, z dobrawoli. Widziała z okna, jak Wangar prowadził śledztwo, spodobało jej się tych dwoje młodych, z którymi rozmawiał na dziedzińcu. Wyznała, zanim zdążył zapytać. — Tak. Twoja żona, Mara, urodziła nie psy, lecz ludzi. I na pewno ci dwoje, Sapano i Kira, nie są samozwańcami, ale twoimi dziećmi. Godność, odwaga, uroda — nie, takimi zaletami nie mogłyby się chlubić lada przybłędy. Zresztą podobni do ciebie... Stwierdziłam to i później, gdy, zasłyszawszy o ich istnieniu w puszczy, wysłałam na zwiady niańkę, żeby wymiarkowała, co prawdą... Choć nie wiedziała o moim postępku, dopatrzyła się w Belwelu i Kirze twojego podobieństwa... — W Belwelu? — zaniepokoił się król. — Młody przedstawił się jako Sapano... — Tak go nazwała Kira, sapano — mokry — bo ciągle włóczył się po lesie. Ale młynarz dał mu na imię Belwel... niby że czarny w urodzie jak ten wieczór. .. — Zostanie przy tych imionach — szepnął Wangar. — Oba jednako miłe mojemu sercu... Cóż jeszcze? Królowa starła z czoła pot chusteczką. Niełatwo przychodziły jej zeznania. Wyrzuty sumienia, czyniły je jeszcze bardziej bolesnymi. — Nienawidząc — mówiła — czuwałam przy porodzie w nocy. Na pół przytomnej z bólu matce zabrałam niemowlęta, podrzuciłam psie szczenięta do kołyski. Oseski, zamknięte w skrzynkach wrzuciłam po kryjomu w nurty rzeki łudząc się, że woda pochłonie 211 -% je na zawsze... Uratował je los czy przypadek, przywrócił twojej łasce... — Odsunąłem od siebie Marę na skutek twoich oszczerstw. Pohańbiłem publicznie... Jakże mogłaś być tak okrutna? — Po cóż miała żyć, kiedy straciła dzieci? Po co zawadzać mnie i tobie? Bardziej ci trzeba było swobody niż jej istnienia. Król Wangar pasował się z sobą. Majestat władzy kłócił się w nim z przywiązaniem do matki. Opanował w sobie gniew, wyrzekł ciężko. — Może ci przebaczę, bo i jak mi podnosić rękę na rodzicielkę? Cokolwiek jednak zajdzie, zniosę twoją obecność, czy jej nie zniosę w zamku, nigdy już chyba nie odzyskasz przebaczenia tych pięciorga... — Pięciorga? — zdziwiła się. Mówiliśmy o dwojgu, o twoich dzieciach. — Tak, pięciorga — potwierdził Wangar z naciskiem. — Prócz synowej i wnuków odzyskać miałaś utraconego syna, Kokora, i jego narzeczoną, Ciorkę, siostrę mej żony Mary... — Dewta! — krzyknęła chwytając się za głowę. — Boże! I już w skrusze i rezygnacji. — Chociażbyś mnie ukarał śmiercią, nie będę żywiła żalu... Umrę w radości, nie w smutku, świadoma, że ^odzyskałeś spokój i szczęście. Twoja samotność dręczyła mnie więcej, niżeli zbrodnia popełniona na twoich dzieciach, niźli tortury, które zadaliśmy nieszczęsnej Marze... Król Wangar nie ukarał matki śmiercią. Przydzielił jej domek na krawędzi puszczy, tam żyła z daleka od dworu i jego spraw, tęsknie wypatrująca przebaczenia najbliższych... Kiedyś, kiedyś po latach, doczekała się tego przebaczenia. Ostatnie miesiące długiego życia spędziła w towarzystwie wnuka.i wnuczki. Oczywiście zaraz po tamtej rozmowie z matką Wangar przygarnął do siebie Marę. Na klęczkach, choć władca, prosił 0 przebaczenie. Przebaczyła: był okrutny dla niej, ale naprawdę nie wiedział, jak to było z tym urodzeniem... 1 chyba ciągle, mimo rozłąki, ją kochał. Żył samotnie, nie szukał sobie innej żony... Radował się król Wangar z odzyskania dzieci i żony, radowała się Mara z odzyskania męża i dzieci, radowali się Kira i Sapano z odzyskania rodziców. Po tej radości, wynikłej z odzyskania i pojednania, przyszła druga radość: ślub Kokora z Ciorką i ich wesele. Z cygańską kapelą i tańcami... Uginały się stoły pod ciężarem mięsiwa, stągwie pęczniały od napoi. Tęcza zeszła z chmur i ustroiła barwami ściany i pułap weselnej sali. Umaiła twarze i serca... Zwłaszcza, że uroczystość familijna związała się z aktem politycznym: król Wangar publicznie oświadczył, że odtąd dzielić będzie władzę nad państwem z ukochanym bratem Tałpą-Kokorem... Było dużo toastów, strzelaniny z dział i strzelb na wiwat. Dygotały okna, chry-pły głosy, nogi drypsiły nawet i wówczas, kiedy nie grała muzyka. Żołądki z przejedzenia i dosytu zaokrągliły się w owal dyni... r u a!__ Żubr, Żubr w) Dziewięć Podszedł dc pem i zagac — Przykri ciągłe jedzenie .-i kowałoby lepie. Łanie — Rośnie — stąd, nad rzek*, jeleń, nasz pr nie mamy odwap niebezpieczna — Nie można — Wezmę was Długo wędrowały wędrowały nad ciągały się pola. a grząd prosa. Żubr — Dzielcie! Łanie — z mówiły się od — Dziel — Starszyś, i powagi. Żubr zgodził się i I — Jest was — więc otrzymacie 215 \ Żubr, łoś i jelenice Żubr wychylił kudłaty łeb z zarośli. Dziewięć jelenie pasło się na polanie. Podszedł do nich majestatycznym czła-pem i zagadnął niby od niechcenia. — Przykrzy się wam już chyba to ciągłe jedzenie trawy? Co innego smakowałoby lepiej... Łanie podniosły głowy. — Rośnie — rzekła jedna — daleko stąd, nad rzeką, proso. Od czasu jak jeleń, nasz przewodnik, padł od kuli, nie mamy odwagi tam pójść. Okolica niebezpieczna. — Nie wiem, czy warto, ale iść można — zaofiarował się żubr. — Wezmę was w obronę. Prowadźcie! Długo wędrowały zwierzęta, aż zawędrowały nad rzekę. Nad rzeką rozciągały się pola, a wśród nich dziesięć grząd prosa. Żubr rzekł do jelenie: — Dzielcie! Łanie — z natury nieśmiałe — wymówiły się od dzielenia. — Dziel raczej ty! — zaproponowały. — Starszyś, więcej w tobie rozsądku i powagi. Żubr zgodził się i zaczął działy. — Jest was — powiada — dziewięć, więc otrzymacie jedną grzędę. Razem 215 z wami będzie dziesięć. Ja wezmę dziewięć grząd. Jak dodam siebie, będzie również dziesięć. Łanie niepewnie pokiwały głowami. — Niechże i tak będzie. Stanęły potem i rozmyślają. Nijak im to dzielenie nie trafia do przekonania. Bo niby na oko wszystko w porządku: tu dziesięć i tam dziesięć. Ale gdyby mierzyć gębami... Powiada jedna łania do drugiej: — Za dużo sobie żubr pozwala! — Właśnie! Za dużo! — zgodziły się inne. — Więc co poczniemy? — pyta pierwsza. — Podejdzie któraś z nas do żubra i powie: „Nie do przyjęcia takie działy". — Ale która? — Ja nie! — Ja też nie! — I my nie! — Więc może wszystkie... — Zgoda! Pójdziemy wszystkie! Tylko gdzie się żubr wyniósł? Poszły łanie szukać żubra i zastały go drzemiącego. Sfatygował się drogą. Zawołały głośno: — Żubrze! Żubr przetarł oczy, niby nierad, że się go budzi. Przeciągnął się, aż mu w stawach chrupnęło, i pyta: — O co chodzi? — Tak i tak — rzekła nieśmiało pierwsza łania. — Chodzi o ten dział grządek... — Zupełnie nam nie po myśli — dodała druga. — Dzielmy jeszcze raz — dorzuciła trzecia. — Nie! Niech już raczej łoś geometra przeprowadzi dzielenie! — zaproponowała czwarta. — Co urząd, to urząd! Żubr kiwnął kudłatym łbem. Propozycja ta była wodą na jego młyn, łoś należał do oddanych mu popleczników. — Zgoda! Trzeba zaprosić łosia, niech dzieli. Odwołał na bok piątą łanię (jakoś trzymała się na osobności) i mówi do niej cicho, żeby tamte nie słyszały: — Idź i powiedz łosiowi: „Dziel, ale zostaw najwięcej dla żubra". A już ja ci z mojego ustąpię. Skorzystasz na tym. Pobiegła usłużnie. Żubr zwrócił się do pozostałych: — Biegnijcie i wy. Nie przystoi, żeby jedna zwracała się do łosia. Inaczej spojrzy, gdy zajdziecie gromadą... Pobiegły jelenice na poszukiwanie rozjemcy. Mieszkał za rzeką, na moczarach. Żubr tymczasem przysądził się do prosa całą gębą i oskubał kiście na dziewięciu grzędach. Zostawił tylko dziesiątą. Wracają łanie z łosiem na polanę i widzą z daleka: żubr objadł dziewięć grząd. Wysłały do niego łosia. — Spytaj — mówią — dlaczego zjadł nasze proso. Łoś pobiegł do żubra. — Posłałeś po mnie łanie? — przy-mila się. Żubr mrugnął oczami porozumiewawczo. — Zostawiłem — powiada — ostatnią grzędę dla ciebie. Tylko że łanie mają do niej pretensję... Musisz z nimi porozmawiać. Pobiegł łoś do jelenie i powiada: — Żubr uważa, że skoro już zjadł dziewięć grząd prosa, nie warto sprzeczać się o dziesiątą. Jest was tyle, mogłybyście się pokłócić... Lepiej więc sam się nią zajmie... Łanie słuchały zakłopotane: — Jakież jest twoje zdanie w tej sprawie? — Moje? — łoś wskazał rogami na zbliżającego się żubra i udał przerażenie. — Moim zdaniem, jeśli on dostanie połowę dziesiątej grzędy, to się nie zadowoli. Ustąpcie mu całą! Jelenice spoglądały zdumione to na żubra, to na łosia. Ich duże, łagodne oczy zaćmił gniew. Powiedziały odchodząc, a w głosie ich zadźwięczała pogarda: — Otrzymałyśmy nauczkę, która więcej jest warta niż grzędy prosa: nie można oczekiwać sprawiedliwości tam, gdzie przemoc przymierzy się ze służal-stwem. Pójdziemy, poszukamy jej w innej stronie... ! Szpak, lis i kruk Szpak miał dziuplę w pniu wysokiej topoli. Pisklęta, które wysiedział, porastały już w pierze. Spodziewał się, że niedługo wyprowadzi je na łąkę. I akurat przyplątał się lis. Stanął pod topolą, podniósł łeb w górę i krzyknął na szpaka: — Hej, ty, tam, glistołapie! Podkopię topolę i gdy runie, schrupię cię wraz z familią. Chyba że mi dobrowolnie zrzucisz na dół pisklę jako okup. Przestraszony szpak już był skłonny spełnić polecenie. Szczęściem przyleciał kruk w odwiedziny. Spojrzał na szpaka i stwierdził, że wygląda jakoś markotnie. — Cóż ci to? — spytał. — Chory jesteś? Szpak wskazał skrzydłem na ziemię. Ale lisa już tam nie było. Schował się przed krukiem w zarośla, bo od dawien dawna żywił do niego niechęć. — Mykita był tu przed chwilą — wyjaśnił szpak — i odgrażał się, że podkopie topolę i zje mnie wraz z pisklętami, jeśli mu nie zrzucę jednego. Już chciałem to zrobić, żeby ratować życie innych. Serce mi się kraje z bólu... Kruk pokiwał czarną głową i powiada: 217 — Topola nie łoboda, żeby ją można było zaraz podkopać. Dobrze się trzeba nakrzątać, żeby leżała na ziemi... Zresztą rc^j, ptaki, mamy skrzydła, o czym w lęku zapomniałeś. Źle nam na jednym drzewie, przefruwamy po prostu na drugie. Tak i ty zrobisz, jak będzie źle, i to powiesz lisowi, jeśli się tu znowu przyplącze. Kruk zostawił dobrą radę i poleciał dalej. Szpak przyjął radę z wdzięcznością i postanowił z niej skorzystać. Rychło zjawił się lis. Zadarł łeb w górę i kpiąco zaczepił szpaka: — Pośniadamy? — Nie, nie pośniadamy, łobuzie! — wybuchnął szpak. — Masz ochotę podcinać topolę, to spróbuj! Nie boję się! Mam skrzydła, w razie czego przefrunę na inne drzewo. Lis skoczył wściekle i zaczął rozdrapywać ziemię wokół topoli. Wnet jednak dał spokój. Zatrzymały go korzenie. Warknął z nienawiścią: — Szyję daję, że to czarnopióry nadął szpaka taką pychą. Zawsze mi wchodzi w drogę. Ale pogadamy! Zły, bardzo zły, popędził w pole. Tam położył się w bruździe, na plecach i dalejże udawać nieboszczyka. Nadleciał kruk, zobaczył, co się święci, i chytrze krzyknął z góry: — Z dawien dawna wiadomo, że lisy, gdy są naprawdę nieżywe, ruszają uchem. Mykita usłyszał, co kruk rzekł. Spiesznie zaczął strzyc uchem w lewo i w prawo. Wówczas kruk zakrakał wesoło: — Wiedziałem, przechero, że udajesz. I pofrunął w świat. Lis poderwał się na równe nogi, jakby go giez ukąsił. „Jednak z tego kruka spryciarz! No, ale co się odwlecze..." 15 W krainie baśni Zatrzymał się na dziesiątym stajaniu. Znowu legł na grzbiecie jak przedtem. Gapił się w niebo kącikami ślepiów. Nadleciał kruk, zmiarkował, że to nowe oszustwo, i zakrakał: — Z dawien dawna lisy mają taki zwyczaj, że jak są martwe, wachlują ogonem. Mykita odruchowo zakołysał kitą w lewo i prawo. Kruk w śmiech: — Wiedziałem, że udajesz umarlaka. I poszybował nad polami. Lis podniósł się z bruzdy i pocwałował gdzie indziej. Położył się, zamknął ślepia. Nie, tym razem się już nie po-szkapi. W chwilę później kruk zakołował nad nim. Przyjrzał się mykicie z góry i zakrakał: — Z dawien dawna wiadomo, że lisy, gdy się żegnają z tym światem, otwierają i przymykają oczy. Lis słyszał, co kruk mówi, ale nawet nie drgnął. Nie rozwarł oczu, leżał jak martwy. Kruk zawahał się. Może tym razem naprawdę... Krążył jeszcze przez jakiś czas nad lisem. W końcu zniżył lot i usiadł mu Jeden szybki ruch i mykita trzymał go w pazurach. Kruk zamarł na chwilę z przerażenia. Potem westchnął i rzekł: — Kiedyś, gdy byłem jeszcze młody i psotny, ojciec i matka wyrzekli w gnie- wie: „Niech cię lis porwie! Niech cię strąci z wysokiej góry i niech zje potem twoje rozbite w szczątki ciało!" Czyżby teraz miało sie spełnić to przekleństwo? Lis uśmiechnął się podstępnie: — Tak ci przepowiedzieli twoi staruszkowie? Musiałeś im tęgo zalać sadła za skórę... Ha — dodał — niechże będzie. Miałem cię schrupać na surowo, spełnię życzenie rodzicieli i zjem kotlety. Ta chwilka zwłoki spotęguje tylko mój apetyt. Poniósł kruka na wierzchołek stromej góry, strącił w przepaść i pognał w te pędy na dół, żeby — jak się spodziewał — znaleźć jego pogruchotane kości. Jeno się gruz sypał, gdy cwałował. Nie znalazł kruka. Nie było go nigdzie, choć przeszukał wszystkie zakamarki. Medytując, co ma robić, spojrzał w niebo. Kruk beztrosko zakreślał nad nim koła. Lis zatrzymał się zdumiony. Kruk zakrakał wesoło: — Głuptasie! Czyżbyś nie słyszał słów, które powiedziałem szpakowi? — Cóż to za słowa? — spytał lis. — Nie słyszałem. — C\v^\\Y\-*-•. ^ ..Natalce" S i^i". Katowice aiuny", „Trzy iz „Stojan i jego Warszawa 1963). znajdującego się reckim: bohaterzy •życielem i cierpią gadce i legendzie, zyiaciół — Bułga-rólewiczu Marku, iitem dużej, na pół a i farbiarz -.vice 1974) ąc zbiory »-* . zterdzieści ".i • ¦. * udziestych, Z tego też, r»ierzętach, ' oraz itach I Spis rzeczy 1. Legendy i baśnie śląskie Powrót kaprala Wyrwy 7 Skarbnikowe gadki 25 Jak górnik zakochał się w kopalni Kilof Skarbnika Skarbnik pomaga, kiedy fedrować trudno Z przygód śląskiego Sowizdrzała 39 Sowizdrzał organistą Sowizdrzałowa połowica Kusy kompanem Sowizdrzał i dworacy Śmierć Sowizdrzała Janek Górny 58 Żabie Oczko 75 Natalka-mądralka 89 różnych stron świata Morze Czarne i diuny 133 Trzy łańcuchy niewolników 136 Marko mierzy z Bogiem swe siły 140 Stojan i jego drużyna 143 Księżniczka i farbiarz wróbli 153 Pani-Wszystkich-Drzew-i-Krzewów 170 nie zwierzęce Żubr, łoś i jelenice 215 Szpak, lis i kruk 217 Krab i pawian 219 Kozioł pielgrzymem 225 Od autora 230 1 m ISBN 83-216-0131-6 Wydanie I. Nakład 60 350 egz. Ark. wyd. 21,0. Ark. druk. 15,25 Format B5. Papier offset, kl. 111/80 70 X 100 Oddano do składania 13.4.1981 r. Druk ukończono w styczniu 1983 r. Symbol 32162/L. Cena zł 220. Zakłady Graficzne w Katowicach ul. Armii Czerwonej 138 Zam. 0834/1100/81 B-10