Maria Kędziorzyna Z PIEKŁA RODEM 2 6. 08. 2005 ; Ilustrowała Ewa FrysztakSzemioth Wydawnictwo Literackie Kraków Ł ,. ..;;.\ publiczka w Zabrzu Termin ziurotu książki: im m zaczerpnij opracował i unikać, wal* nych 1 Wiadomo, . sprau oaJKa Anonii dzieci. Ba> nieraz j>)$ nitra. Karla terminów ztrrotóuj 1 Baśnie » diabłach, umieszczone w tym zbiorze, są oparte na wątkach zaczerpniętych z Dzieł Kolberga *. Nie wszystkie wątki zostały wiernie opracowane, starałam się jednak zachować charakter utworów ludowych i unikać, o ile to możliwe, własnej inwencji twórczej. Traktowałam więc wątki Kolbergowskie jako wyłączne tworzywo do kompozycji poszczególnych baśni. * v Celem moim było też wybieranie tematów jak najbardziej polskich. Wiadomo, że wiele baśni ludowych ma tematykę międzynarodową. Jako sprawdzian posłużyła mi praca prof. Juliana Krzyżanowskiego pt. Polska bajka ludowa w układzie systematycznym **. Anonimowi autorzy opowiadań fantastycznych nie przeznaczali ich dla dzieci. Bajka opowiadana, podawana z ust do ust przez ludzi prostych, przekazywała ich uczucia, pragnienia, wyrażone w symbolach, i ujawniała nieraz głęboką, sprawiedliwą mądrość ludową: we wszystkich baśniach człowiek walczy ze złem, którego symbolem w pojęciu ludu był diabeł. * DWOK, Polskie Towarzystwo Ludoznawcze, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Polskie Wydawnictwo Muzyczne. •• Wrocław 1963 W opracowaniu tych wątków dla młodego czytelnika starałam się przede wszystkim o wydobycie z nich wartości wychowawczych. Ale jest to, oczywiście, książka nie tylko dla dzieci. Poniżej podaję „rodowód" poszczególnych tematów opracowanych w niniejszym zbiorku: KUSTYGA — Poznańskie, t. 14, s. 231, „Diabeł i wdowa". CZARODZIEJSKI KOSTUR — Krakowskie, t. 8, s. 120, „Laska cza- rowna". O ZWIERZU, JAKIEGO NIE BYŁO — Krakowskie, t. 8, s. 154, „O Ro- zynie" i s. 157, „O strzelcu". JAK PAWLICZEK WYSWOBODZIŁ SIĘ Z MOCY PIEKIELNEJ — Śląsk, t. 43, s. 119, „O chłopaku, który służył w piekle". PRZED KIM UMKNĄŁ DIABEŁ KOSMA — Śląsk, t. 43, s. 132, „O mądrym owczarzu i głupim diable", i Poznańskie, t. 14, s. 231, „Diabeł i wdowa". Maria Kędziorzyna Lucyper, władca państwa piekielnego, siedział na wielkim tronie. A ten tron wyglądał jak zardzewiały kocioł odwrócony dnem do góry. Lucyper w jednej ręce trzymał berło, bardzo podobne do wideł. Na drugiej ręce wsparł głowę, gniewnie zadumany. Marszczył brwi i zgrzytał zębami, aż iskry szły. Wszystkie diabły pochowały się po kątach i zakamarkach piekła, bo w chwilach gniewu Lucypera niebezpiecznie było nasuwać mu się na oczy. W jednym takim zakamarku ukryło się czterech diabłów i coś uradzali sykliwym szeptem. Przykuśtykał do nich piąty, kulawy na jedną nogę, i wstawił łeb pomiędzy ich ramiona: — Co to gadacie? Jeden mruknął: — Nie twoje sprawy. Drugi: — Co gadamy, to gadamy. Trzeci: — Idź szorować swoje kotły. A czwarty wreszcie odpowiedział jak człowiek: — O tej Ślebodzinie gadamy, co to taka twarda baba. Żaden z naszych nie może jej dać rady. Ten kulawy stanął na dłuższej nodze i wyprostował sią dumnie: — Ja bym dał radę! Któryś popatrzył na niego niewierząco: — Jak byś dał radę? Co byś jej zrobił, żeby przeklinała? — Zrobiłbym jej na złość! — Głupiś, Kuśtyga! Byli tacy, co ją chcieli zezłościć, i nic z tego. A lepsi od ciebie! Kuśtyga opadł na krótszą nogę, przygiął się i pokazał zęby jak zły pies: — Co? Ja głupi? A tamci lepsi? Kto ci to powiedział? Co? Tyś jest głupi, że tak gadasz! Wiesz? Suchy, łysiejący diabeł zagadał: — No, to pokaż, żeś mądry. Skuś tę babę do przekleństw. Jak cię posłucha, to może i inni jacyś słuchać cię będą. Kuśtyga warknął na niego: — Żebyś ty mnie nie musiał kiedyś słuchać, chociażeś taki stary! Tamten spojrzał na niego i ruszył chudym ramieniem: — W piekle i starzy muszą słuchać, ale jeno samego Lucypera albo któregoś księcia piekielnego, albo jakiegoś hetmana zastępów diabelskich. Ale nie takiego, co kotły szoruje. 8 i Kuśtyga skoczył ku niemu: — Ty... ty... ja bym ci... Nagle zahuczało, zabrzęczało, aż się ściany piekielne zatrzęsły. To Lucyper walił berłem w zardzewiały Jtron. Oznaczało to. że wszyscy diabli mają się stawić przed władcą. Zaszurpotało, zaroiło się, zaśmierdziało siarką i przed tron Lucypera zaczęły pędzić gromady szatanów, diabłów, czartów, kusych. A zrobił się taki tupot i tętent kopyt, jakby gnały stada dzikich koni. Ustawiali się, jak należało: osobno diabły szlacheckie, w czarnych kontuszach, z karabelami u pasów. Tym przewodził sławny Boruta, zasłużony władca kniei i ruin starych zamków. Osobno stawały też zastraszone gromady diabłów chłopskich, w umorusanych płótniankach, z rozczochranymi łbami. Gromadziły się diabły niemieckie, w czerwonych fraczkach i kusych portaskach, chwiały cienkimi ogonami i kręciły się niespokojnie. Podskakiwały małe Licha leśne, kosmate jak zwierzaki. A przewodził im figlarz Rokita. Cwałowali do tronu Lucypera stali mieszkańcy piekła, niepodobni do niczego, tylko do diabłów rogatych i kopytnych. Do tej gromady musiał dołączyć Kuśtyga, jako że był zatrudniony przy szorowaniu kotłów piekielnych. Stłoczyli się więc wszyscy przed tronem Lucypera. On zaś brzęk-nął jeszcze raz berłem i wyrzekł głosem, co huczał jak grzmot: — Zwołałem was tu wszystkich, aby oznajmić, że jest zadanie ważne i trudne do wykonania. Kto dokona owego dzieła, zostanie nagrodzony wedle życzenia. Trzeba mi diabła chytrego i wytrwałego. Trzeba takiego, który by miał odwagę. Bo wiedzcie o tym, że 9 jeśli zadanie nie zostanie wykonane — lichy mój sługa będzie skazany na zagładę. Skończył. I nastała taka cisza, że aż słychać było gdzieś z daleka pryskanie iskier ognia piekielnego. Lucyper spojrzał w lewo i w prawo. Kolejno na wszystkie gromady. — Czekam! Niech stanie przede mną najchytrzejszy, najwy-trwalszy i taki, który nie lęka się kary i zagłady! Z brudnej gromady wyskoczył Kuśtyga: — To ja! — Jak mnie witasz, kocmołuchu? — ryknął Lucyper. Kuśtyga skurczył się i pokłonił tak nisko przed władcą Piekieł, aż rogiem brzęknął o tron. Jedną powiekę spuścił w dół, a drugim okiem spoglądał ukradkiem w oblicze Lucypera. Lucyper zaś ozwał się, a słowa jego były jak groźny pomruk: — Stań i słuchaj uważnie! Kuśtyga więc stanął i słuchał uważnie. Jeno kitka na końcu ogona drżała mu leciutko ze strachu. Lucyper zaczął tak: — Znałeś jednego ze sług moich, Czupidrała? — Znałem, najciemniejszy panie — odpowiedział Kuśtyga, a starał się mówić odważnie. A zaś Lucyper: — Wiesz, co się z nim stało? — Wiem, najciemniejszy panie. Zamieniłeś go w kałużę śmierdzącej mazi. — A czemu tak uczyniłem? — Nie wiem, najciemniejszy panie. — To się dowiesz. A bacz pilnie, abym i tobie tak nie uczynił. 10 i Kitka na końcu ogona Kuśtygi zatrzęsła się silniej. Władca Piekieł oznajmił: — Uczyniłem mu sprawiedliwość, albowiem nie nadawał się na diabła. Nie zdołał skusić do przekleństw i złorzeczeń wdowy Śle-bodziny z Czubina. Kuśtyga powtórzył zadziwiony: — Nie zdołał skusić?... Czupidrał? Lucyper znów zapytał: — A znałeś drugiego ze sług moich, Matacza? — Znałem, najciemniejszy panie — odpowiedział Kuśtyga dość niepewnie. — I wiesz, co się z nim stało? — Wiem — spojrzał ze strachem na władcę. — Rozkazałeś, aby się zamienił w kałużę śmierdzącej mazi. I zamienił się. — A czemu tak uczyniłem? — Nie wiem, najciemniejszy panie. Lucyper rzekł jak przedtem: — To się dowiesz. A bacz pilnie, abym i tobie tak nie uczynił. Ogon Kuśtygi zatrząsł się cały. Władca Piekieł oznajmił: — Uczyniłem mu tę sprawiedliwość, albowiem i on nie nadawał się na diabła. I on nie zdołał skusić do przekleństw i złorzeczeń wdowy Ślebodziny z Czubina. Kuśtyga wymamrotał z wielkim zdziwieniem: — I on nie zdołał skusić?... Sam Matacz?... Ale wnet dołożył prędko: — To ja ją skuszę! Dam jej radę! Lucyper na to: — Zobaczymy. Rzekłem, co cię czeka, jeśli nie wykonasz za- li dania. Teraz ty mi powiedz: czego żądasz, gdy Ślebodzinę poko- ; nasz? Jakiej nagrody? ; Kuśtyga nabrał tchu: i — Ja pragnę zostać hetmanem zastępów piekielnych! Lucyper przechylił się ku niemu i wyciągnął berło podobne do - wideł: ; — Co?! Ty — hetmanem?! 1 Kuśtyga o mało się nie przewrócił w tył. Lecz utrzymał się i s+ał ; sztywny, jak czarny sopel lodu. 3ego diabelskie serce skakaio ze; strachu w kosmatej piersi. j Ledwo wykrztusił słowa: '¦ — Obiecałeś, najciemniejszy panie. ": Lucyper wyprostował się na tronie i cofnął rękę z berłem. 5 — Tak. Obiecałem. Obiecałem ukarać albo nagrodzić. I dotrzy-j mam. Więc słuchaj: Pójdziesz do Czubina, do wdowy Ślebodzinyj Jeśli sprawisz, że owa zatwardziała wdowa będzie choć raz złorzeczyć i przeklinać — głos Lucypera stał się jak grzmot — mianujęj cię hetmanem zastępów piekielnych. Jeśli nie dokonasz tego, uczy-j nię z ciebie kałużę śmierdzącej mazi, jako z tamtych. j Kuśtyga poczuł się nagle jak oblany wrzątkiem. j Upadł na kolana. Chciał coś powiedzieć, ale język mu się za-] plątał. Lucyper powstał i wyciągnął przed siebie berło, co było jak^ widły. Zahuczał: i — A więc idź! A jeśli do nowiu księżyca nie dokonasz dzieła, rozlejesz się jako maź cuchnąca! , Kuśtyga zerwał się z klęczek. Rwał ku bramie piekielnej jak] kulawy zając. \ 12 ' ! Inne diabły — przerażone — spozierały za nim z kątów. A tamci czterej, z którymi przedtem gadał, chichotali złośliwie. Do nowiu księżyca brakowało jeszcze trzech nocy — kiedy odźwierny piekielnych bram wpuścił Kuśtygę z powrotem. Kuśtyga był wielce rozradowany. Pędził prosto do Lucypera, a podskakiwał wesoło na swojej kulawej nodze, a ogonem merdał jak uradowany kundel. Lucyper spoglądał na niego zdziwiony. Brwi zmarszczył — bo to nie było w piekielnym zwyczaju, aby ktoś tak sobie, kiedy chce, nie wzywany — stawał przed władcą Piekła. A równocześnie oczy jego nie były groźne — przeciwnie — rade spoglądały na Kuśtygę. Mądry Lucyper wiedział już, że tym razem sprawa się powiodła. Przecież nikt tak gorąco nie bieży po to, aby być zamienionym w kałużę śmierdzącej mazi. Kuśtyga nawet zapomniał się nisko pokłonić. Trzepnął nieco sobą, tak naprędce, i od razu zaskrzeczał z wielką uciechą: — Zwyciężyłem! Dokonałem wielkiej sztuki! Wdowa Ślebodzi-na okropnie przeklinała i złorzeczyła! Znalazłem na nią sposób! Teraz, najciemniejszy panie, możesz mnie już mianować hetmanem zastępów piekielnych! Wyprostował się dumnie, a tę krótszą nogę oderwał od ziemi i stał na jednej. Lucyper ozwał się: — Powoli! Niech ci nie będzie tak spieszno. Musisz mi opowiedzieć, jak to uczyniłeś, aby ją skłonić do przekleństw i złorzeczeń. Rozsiadł się wygodniej na swoim żelaznym tronie, a widłowe berło położył na kolanach. Kuśtyga chrząknął. Z kątów wystawiały głowy ciekawe diabły. 13 I — Zwyciężyłem od razu, pierwszego dnia... — zaczął Kuśtyga, i JLucyper przerwał: ! — Nie było cię przez pięć dni. Gadaj prawdę. I dokładnie, j Wszystko po kolei, od początku. i Kuśtyga chrząknął dwa razy: i — Najpierw musiałem poszukać owej wdowy Ślebodziny... j Lucyper zesunął brwi: i — Mówiłem ci, że w Czubinie. i — Tak, najciemniejszy panie. Ale nie wiedziałem, gdzie ten? Czubin: czy nad Wisłą, czy nad Odrą, czy nad Bugiem. Czy w gó-1 rach, czy w dolinach, czy nad morzem. Tego mi nie powiedziałeś. \ Władca Piekieł tupnął nogą, aż echo odbiło się o ściany: \ — Nie pytam cię teraz o to, czego ci nie powiedziałem, ale o to, coś robił! ' Kuśtyga nabrał tchu i zagadał prędko: i — Szukałem przez dwa dni i nie znalazłem ani Czubina, ani^ wdowy Ślebodziny. Ale spotkałem inną wdowę... j Lucyper ryknął gniewem: j — I tę skusiłeś do przekleństw?! } — Nie, nie! Przecież mówiłem, że Ślebodzinę. -¦< — Coś kręcisz! i — Nie! Ja po kolei opowiadam. Tak kazałeś, najciemniejszy i panie. i — No, to gadaj — sapnął Lucyper. i — Więc ta wdowa to była taka przymilna... — Kuśtyga spuścił* oczy i uśmiechnął się skromnie — gościła mnie... Lucyper warknął: i — I u niej siedziałeś? | — Nie. Tylko chwilkę. Bo jej powiedziałem, że się spieszę do; j 14 i i Czubina. Że szukam i nie mogę znaleźć tego Czubina. I że — Kuśtyga podniósł oczy i zrobił diabelską minę — i że... mam odebrać wielki majątek po dziadku, co już dawno tam wywędrował. A potem to będę upatrywał statecznej niewiasty na żonę. No, to ta wdowa mi rzekła, że się dowie, gdzie ten Czubin, że go znajdzie, choćby pod ziemią był — ale jak jej obiecam, że ją pojmę za małżonkę. Tom jej obiecał, czemu nie. I już na drugi dzień wiedziałem, gdzie Czubin. Lucyper zarechotał śmiechem. Pochylił się i trzepnął Kuśtygę po ramieniu: — To mi się podoba! Gadaj dalej! Diabły chichotały po kątach, a Kuśtyga zerknął ku nim rad i opowiadał: — Poleciałem do Czubina. Znalazłem wdowę Ślebodzinę. Mieszka na końcu wsi. Zamieniłem się w karalucha i wlazłem do izby, żeby się rozpatrzyć, jak i co. — Dobrze — mruknął Lucyper. — ...Było akurat południe. Ślebodzina dzieliła między dzieci suchy chleb. A ma tych dziecek sześcioro. Napierały się, żeby im dała jeszcze. Ale ona do nich, że nie ma więcej, że to już ostatek. Że przecie na wieczerzę musi im coś dać. Miała przy tym taką bo-leściwą gębę, aże śmiech zbierał. Lucyper zmarszczył się: — Gadaj dalej. Kuśtyga nie zauważył jakoś tego zmarszczenia. Zachęcony, gadał dalej: — ...No, to dziecka zaczęły chlipać, że głodne. A ona do nich z pocieszaniem, że pójdą z nią do lasu, to jagód sobie nazbierają. Głupie dzieciska uwierzyły — a przecież ona kłamała, bo teraz 15 w lesie żadnych jagód nie ma. Obiecywała im te jagody, a suchąj piętkę chleba schowała do skrzyni. Do pustej skrzyni. I zabrała je wszystkie sześcioro. Najmłodsze na rękach niosła. Wywiodła ich: z chałupy do lasu, niby na te jagody. Lucyper nie odzywał się nic. Ale słuchał coraz uważniej. Kuś-) tyga nabrał tchu i kończył głośno i dumnie: — A ja wtedy znów przybrałem swoją postać. Skoczyłem doj skrzyni i porwałem ten suchy kawałek chleba, wypadłem na po-| dworze, cisnąłem chleb do gnojówki... Szarpnęło Lucyperem, jakby go coś użądliło. Przechylił się na-j przód, wyciągnął szyję. Ukazał zęby i zgrzytał nimi. Kuśtyga dostrzegł to. Zamilkł niepewnie. — Gadaj! — chwycił go za ramię Lucyper. — No... to ja... No, to ja znowu stałem się karaluchem i czekałem w izbie, aż Ślebodzina wróci... I wróciła... Przerwał. Zdawało mu się, że oczy władcy Piekła wwiercają^ się w niego. Cofnął się na bardzo miękkich nogach. A szczególniej ta krótsza ugięła się pod nim, jakby była z gliny. i — Kończ!!! — huknął Lucyper, aż diabły cofnęły się skulone 1 do kątów. — ...wróciła z dziećmi... — wygniatał z siebie Kuśtyga — i onel chciały jeść, bo jagód nie znalazły... Na to Ślebodzina do tej skrzy-' ni... a tam chleba nie było... I wtedy... — Co?! Kuśtyga starał się być pewnym siebie. Oznajmił głośniej: — Wtedy przeklinała tego, kto jej tę piętkę chleba zabrał. Ży-i czyła mu najgorszych rzeczy. Strasznie wykrzykiwała z wielkim i płaczem. Okropnie złorzeczyła... Uczyniłem, jak chciałeś, najciem-; niejszy panie... 16 Lucyper zerwał się. Z czarnego stał się czerwony jak ogień. Z wielką złością cisnął w Kuśtygę berłem widłowym. Ale kulawy diabeł odskoczył, a berło wbiło się głęboko trzema kolcami w kamienną podłogę Piekła. Wbiło się jak w ciasto. Taką siłę miał ten władca. Zagrzmiał straszną złością. Krzyczał, aż się mury trzęsły: — Ty podły karaluchu! Niewart jesteś być nawet swoim własnym ogonem! Nie dokonałeś żadnej wielkiej sztuki! Dokonałeś najgorszej podłości! Kałuża śmierdzącej mazi — to będzie dla ciebie nagroda, nie kara! Tak! Nagroda! Bo nie ma kary godnej twojego uczynku! Tego by nie zrobił żaden uczciwy diabeł — chyba tylko podły człowiek! Kuśtyga klęczał przed grzmiącym władcą Piekła i telepał się ze strachu. Jąkał błagalnie: — Panie... naj... naj... najciemniej... szy... szy... Panie! Ła... ski! Przeba... baczenia! Ja już nigdy tak... ja jeszcze raz tam pójdę... ja to naprawię... Ja wszystko... naprawię... Lucyper patrzył na niego tak, jakby Kuśtyga był naprawdę obrzydłym karaluchem. — Dobrze — odezwał się. — Będziesz to naprawiał. Pójdziesz jeszcze raz do wdowy Ślebodziny. Za parobka. Będziesz pracował, ale tak, aby w jej domu nie było biedy. Aby miała dostatek. Aby jej dzieci nie były głodne. I dopiero wtedy, gdy im chleba nie braknie — możesz próbować jeszcze raz skusić ją do przekleństw, złorzeczeń i nienawiści. Jeśli nie dokonasz tego, rozlejesz się w maź śmierdzącą! A teraz strać mi się z oczu! Kuśtyga nie śmiał powstać. Wycofał się z piekła na czworakach, jak mógł najszybciej. A ogon wlókł się za nim jak kawał mokrego sznura. 2 z pieklą rodem 17 m Lucyper zerwał się. Z czarnego stał się czerwony jak ogień. Z wielką złością cisnął w Kuśtygę berłem widłowym. Ale kulawy diabeł odskoczył, a berło wbiło się głęboko trzema kolcami w kamienną podłogę Piekła. Wbiło się jak w ciasto. Taką siłę miał ten władca. Zagrzmiał straszną złością. Krzyczał, aż się mury trzęsły: — Ty podły karaluchu! Niewart jesteś być nawet swoim własnym ogonem! Nie dokonałeś żadnej wielkiej sztuki! Dokonałeś najgorszej podłości! Kałuża śmierdzącej mazi — to będzie dla ciebie nagroda, nie kara! Tak! Nagroda! Bo nie ma kary godnej twojego uczynku! Tego by nie zrobił żaden uczciwy diabeł — chyba tylko podły człowiek! Kuśtyga klęczał przed grzmiącym władcą Piekła i telepał się ze strachu. Jąkał błagalnie: — Panie... naj... naj... najciemniej... szy... szy... Panie! Ła... ski! Przeba... baczenia! Ja już nigdy tak... ja jeszcze raz tam pójdę... ja to naprawię... Ja wszystko... naprawię... Lucyper patrzył na niego tak, jakby Kuśtyga był naprawdę obrzydłym karaluchem. — Dobrze — odezwał się. — Będziesz to naprawiał. Pójdziesz jeszcze raz do wdowy Ślebodziny. Za parobka. Będziesz pracował, ale tak, aby w jej domu nie było biedy. Aby miała dostatek. Aby jej dzieci nie były głodne. I dopiero wtedy, gdy im chleba nie braknie — możesz próbować jeszcze raz skusić ją do przekleństw, złorzeczeń i nienawiści. Jeśli nie dokonasz tego, rozlejesz się w maź śmierdzącą! A teraz strać mi się z oczu! Kuśtyga nie śmiał powstać. Wycofał się z piekła na czworakach, jak mógł najszybciej. A ogon wlókł się za nim jak kawał mokrego sznura. 2 Z pieklą rodem 17 Do Czubina trafił tym razem gładko. nst tD^frazu na skraju wsi zamienił się w^'FO^Mi^Krótki schował w czarnych kudłach, a te kudły postawił sobie Co prawda jeże nie:mS§ą-%aMćKI^rej&Ó8ychlkT5:PG6^', p^dbiiifiycii do łrPa- t. !iożotboq i, Ukradł gdzieś po drodze, zanim doszedł do tdzieży, to nie^myfci^ysr^fafl&w SUdMfeffiS mują, gdy kradną. iginiagató isiel, . fe1 przej- sierpem pokrzywy. . ...9iwBiqBn ...o^2Yszw bL ...?iwBiqBn ot 6[ — A po co sieczecie te pokrzywy, fc§lwBftgBni@gcs28i§clł^tnie:-?f2 Łswsgbo — ysT seśisbf® .BjIdoiBą riS .ynisbodslg ^wobw ob sbt 9sos89[ ci oivd sin umob [3{ w vds .jłsi elB — gin ŚBraZnósia sęKSpadałai n^9rtieg©fio>Iob oin ilzel .ioaiwBnsin i n; — Czego chcesz? coś toJjedteflfe im db^8 sBi9i A !BDBsbi9im2 Westchnęła żałośnie i odezwała się: i — Cóż z tego? Czymże ci zapłacę? Począł gadać prędko: .sidoa 9sb6io4 .Binoji oł bs ii im dze nie to i ?ia [9[ wóns I .ogenwisb zoo 9ś rte^^^to^tafeteiŻa^-f^pnSi^gfbj^wisifij^ątó ci- p^ iidois oJ oW .9[ua6q 9in aoo Mam pieniędzy dosyć! :fsisb9iwoq i siamoi^z iioauqa \k x ...on ...i gsbpinsią o§9in bo Zaczynała już rozumieć: .ai oł i ,OYsiBboq2o§ 9S2um m&z oj slb Ysb9in9iq ?riDoiJ 9sosa9[ i on en usoo § Kłamał tak zgrabnie, jak tylko diabeł śu[ o?iW ś#i^d ogonem ig śydoł ,1b12os uł aydjlBt oS . — Wzięłabym cię, bo mi chłop do gospodarstwa być koń. .olyd sin [sióJjI ,ęAx3i 92 hBjyw inoib m9riosi9iw i 10S Kuśtyga machnął ręką: — Nie trapcie się. Pójdę do innych, będę tam robił — użyczą za to konia. Poradzę sobie. — No, jako ta chcesz. Ale czemu żeś się tak uparł, żeby mi pomagać? Przecie gdzie indziej znajdziesz lepszą służbę. Przypatrywała się bacznie temu dziwnemu parobkowi. Strasznie chciała, żeby pozostał i pracował na jej gospodarce. A przecie w tym wszystkim było coś dziwnego. I znów jej się zdało, że nie chce go. Ale Kuśtyga — ho, ho — to był mądry diabeł. Zmiarkował, że gospodyni coś nie pasuje. No to zrobił strasznie poczciwą minę, oczy spuścił skromnie i powiedział: — To wam już rzeknę prawdę. Jakbym był u jakiego gospodarza, tobym wyciągał od niego pieniądze i... no... czasem by się zaglądnęło do kieliszka. A ja zaprzysiągłem mojej dziewusze, co się chcę z nią żenić, że nie tknę gorzałki i że postawię nową chałupę, bo ona w tej starej nie chce siedzieć. A że tu gospodarza nie ma, to sam muszę gospodarzyć, i to tak, żeby zbiory były jak należy, no i jeszcze trochę pieniędzy dla mnie. Łypnął okiem na Slebodzinę. Słuchała go pilnie. Łokieć wsparł ¦; na stole, a dłoń przyłożyła do policzka. Leciutko kiwała głową. Więc już Kuśtyga nie spuścił oczu i dalej łgał tak rzetelnie, jakby sam w to wierzył: — I tatuś mi rzekli: „Idźże w świat, Matyjasku, a poszukaj se jakiej samotnej wdowy, bez chłopa, żebyś gospodarzył bez niczyjej rady. Bo jakbyś tu został, tobyś się ze wszystkim na mnie oglądał i nie nauczył się tak raźno gospodarzyć. A mnie już czas na tamten świat". Kuśtyga udawał, że mu się na płacz w tym miejscu zebrało, i wierzchem dłoni wytarł se łezkę, której nie było. 20 i 4 Ślebodzina westchnęła współczując — No, to zostań. Wola tatusia jest: Matyjas? Kiwnął głową parę razy, to ci jeszcze powie dowiedziała, bo najmł.ał2n9in6SiBq2Ysiq s ofsisb ęiz 9indoE)oq I bs f^ayśffłieobhĄł^ęscpB^iMje-l^iiBndBigi 9iwb Bnisbod9lS efsim: -pa-w ^ ,tófeS>^edęmcz^r.iagi§gan5>iiiiqiJj[ — 9129! w BW9sib oina hoteid 9inisbodeI8 — Napijemy się, kumotrze? Ja stawiam. No, to się napili. Dobrze się napili. A potem pijany chłop ani nie wiedział, kiedy Kuśtyga zawiódł go na zagony Ślebodziny. Ale chociaż nie wiedział, gdzie jest, przecie wiedział, jak orać, bo to był gospodarz rzetelny. Więc Kuśtyga przyśmiechiwał się teraz bardzo rad, aż mu się portki trzęsły, tam gdzie był ogon. — Mój władca Lucyper i ten napitek mi między zasługi policzy — cieszył się. Ale tego Ślebodzi-nie nie powiedział. Obiecał jej tylko: — Na przyszły tydzień będę siał oziminę. Przelękła się: — Ale ziarna nie mamy. Gwizdnął: — liii, nie ma strapienia. Pójdę do roboty, zarobię. Popatrzyła na niego z wielką wdzięcznością. Na drugi tydzień siał. Ale nie on, tylko jakiś inny chłop. Kuśtyga ukradł nocą parę worów ziarna z jakiejś stodoły. Potrafił swym diabelskim rozumem zmiarkować, kto ma ziarna niewiele. Był taki chłop, więc mu obiecał jeden worek za siew. Ale potem mu nie dał. Powiedział, że za tydzień da albo później. Chłop klął i przeklinał. Kuśtyga i z tego był rad. Myślał: — Za te jego przekleństwa dostanę order od Lucypera. I tak było ze wszystkim. Z całą robotą w jesieni i na wiosnę. I podobnie się działo z przysparzaniem dostatków. Już w zimie miała Slebodzina dwie zgrabne krówki w oborze, które — niby za rąbanie drzewa w lesie — kupił Kuśtyga. A po prawdzie, to w sąsiedniej wsi zginęła komuś jedna, a jeszcze w dalszej wsi — druga. Był też w stajni konik nie najgorszy i wóz. Kuśtyga opowiedział Slebodzinie historię zmyśloną, jak to jakiś stary chłop pomarł, 24 a krewniacy nie mieli pieniędzy na pogrzeb. Kuśtyga im pomógł, grób wykopał, zrobił trumnę — a oni mu za to dali konia i wóz po nieboszczyku. Kręciła głową Ślebodzina, dziwiła się, jacy to ludzie, żeby tak za byle co pozbywać konia i wóz — ale błogosławiła Kuśtygę, że taki zaradny i o niej myślący. Zaś Kuśtyga myślał: — Zobaczymy, jak to ty na końcu będziesz mnie błogosławić. Czy nie tak, jak ci, co im zginął ten koń z wozem? I poruszał ogonem ukrytym w portkach — z wielkiej uciechy, gdy myślał, że do tych przekleństw i złorzeczeń Ślebodziny, jakich jeszcze nie było, doliczy mu władca Piekieł przekleństwa tych okradzionych. Mianuje go na pewno nie hetmanem, ale księciem piekielnym. I radowała się dusza Kuśtygi. A wciąż z wielkim ukontentowaniem przysparzał majątku Śle-bodzinie. Ona zaś życzyła mu zdrowia, szczęścia i wszystkiego dobrego, czego jeno dało się życzyć. Raz mu nawet rzekła, że odkąd go ma, zaczyna wierzyć w dobroć i życzliwość ludzką. Na to o mało nie wyskoczył ze swej kosmatej skóry. Bo przecie to obraza dla diabła powiedzieć mu, że jest dobry. W diabelskim języku znaczy to tyle, co głupi. Ale nie mógł jej okazać złości ani nie mógł się obrazić i wrócić do piekła. Ogryzał więc tylko pazury i zgrzytał zębami. Spieszno mu było doczekać chwili, kiedy wdowa się skusi do nienawiści i złorzeczeń. No i nareszcie doczekał tej chwili. Było to wtedy, kiedy Ślebodzina pierwszy raz piekła chleb ze swej własnej mąki. Rosło ciasto, przybywało go coraz więcej. A potem Ślebodzina włożyła na drewnianej łopacie dwanaście bochenków do rozgrzanego pieca. Przy niej stały wszystkie dzieci. Po troje z każdej strony: z le- 25 do pieca kładzie. [9in o i Y^bsiss Msi 9Ś nki, jak, |edgijzar ^EHgjn^F» ob 9Ś . na kreskę. I dzieci były inne. Nie stały . Kna chleb. Pl &uchy Wtedy gdy zniknęła owa pi iefe^oBJ^i teraz, pjej ?pód- .9inisbod i avi . O^isaFi JeJ ośowżisoyś i óoid 9Ś i^ie zwyciężył wtedy.sNi zgubił samego siebie. , YS0Bns !, rarafeladBib W odob 1zs[ ę4y; ¦ nię^^^^^ pewien/że do^a[§w^j^]^g..9§h§gi^ćsi)^e&-i Ysawiaią snisb jak nigdy nawet w bliskości ognia piekielnego. .soeią ogsn _9j ^l^^ąąr^mknęła drzwiczki piek^gn^;^ ^jei^^ą się. I \f) Więc wysypały się za drzwi z nagłym ćwi wróbli. .owssib ifidsi 9X09iswBs Kuśtygais&ędaig isisky&Bs — '.LokEt^M ,yt i ozwała się do niego. .Wmofe vdin ijiod bh — Eee... nie.... Ja u-a sn oo , Podrzuciło go na ławie: fn9bŚ9SDs2 miilgiw sśom b — rngd — Co wy gadacie o zapłacie? O j^ęą z&p|%cjgL> gg^^uJ! .siwsi sn ^dslrio eiBbfiijlu BnisbodelS Ó^ \jdfi t ii toIojI bh .9>tbó'iao ^fis%?sid jjrio9irng mył w 9OB[ijssjIu i 9nBimŻ9SOT ,BSoildo — Czegóż krzyczysz? Co ci zrobiłam? A nj^nor^g^z^jąka się umawiali? Że ci za wysj^gj V{Ęfy0M?m WM%$$zIPJ{ spodąrkę postawisz. Sam tak' chciałeś przecie. r -odsHo Esoiido aanQvi Bhow parais GlBwyrns. enisbaciaid.sE-Mmąl ją i wyleciał z izby, jakby nie miai jednei nogi kr , . ' u-:Biu YSaldB ale u obydwóch nietoperzowe skrzydła. rótszej. krowy podoić. ;woł8 Y.iy.d ssiBwgsoi snyi w A /aiwsi jjj! ^ęla (J«fec^r!z§J4zaYićfttót/'z pieca wyjmować. Że mogą .patrzy^11 Pędziły ku 27 dzie Bartuś, za nim Jaś i Hanusia, potem Kubuś, a na końcu podążała Kasia i ciągnęła za rączkę małego Wicusia, co jeszcze miał krótkie nóżki. Kuśtyga zawzięcie rąbał drzewo. — Pójdźże i ty, Matyjasku! — zawołała Ślebodzina. Ani nie spojrzał na nią. Rąbnął siekierą, aż dwa polana odskoczyły na boki niby słomki. — Matyjas! Ciśnijże tę siekierę! Chodź, spojrzyj na to, coś wypracował!— obejrzała się jeszcze ode drzwi. Wbił siekierę w pniak prawie po samo drzewce. Pokuśtykał ku izbie. A tam już dzieci otoczyły matkę i patrzyły na gorące bochny chleba, co na łopacie wyjeżdżały z pieca. W izbie woniało tym chlebem — a może wielkim szczęściem. Kuśtyga stanął w progu. Ślebodzina układała chleby na ławie. Opierała je o drewnianą ścianę, aby prędzej ostygły. A piękne były, wielkie, grube, przyrumienione na kolor jesiennych liści. Niektóre z nich pękły z boku i ukazywały jasną ośródkę. Wyglądały jak opalone gospodarskie oblicza, roześmiane i ukazujące w tym śmiechu białe zęby. Zajęły całą ławę. Kuśtyga liczył. Dwanaście ich było. Teraz Ślebodzina zmywała zimną wodą wonne oblicza chlebowe. Nabrały blasku. Dzieciska już nie były cicho. Pchały się z radosnym rozgwarem ku ławie. A w tym rozgwarze były słowa: — Ale duże! Mamo, daj! Tyle ich! Gorące! O, jak się świecą! Ten będzie mój! Ten mój! Ten dla mnie! Na to Ślebodzina z wielkim ukontentowaniem: 28 I — Nie twój ani nie mój! Ani dla ciebie. Wszystkie dla wszystkich. Kuśtyga zacisnął pięści, aże pazury wbiły mu się w dłonie. Syknął cicho jak wąż: — Dla wszystkich? Zobaczysz, jak będziesz krzyczeć. Ślebodzina odsuwała dzieci: — No, teraz pójdziecie ze mną paść krowy. Już czas wyganiać. Chleba dostaniecie na wieczerzę. Jak ostygnie. Poszła ku oborze. Dzieci za nią. A za chwilę Kuśtyga widział, jak polną drogą kroczyły wolno trzy krowy, a za nimi gospodyni z wszystkimi dziećmi. — Ja zaś idę ku koniczynie! Czas już grabić! — krzyknął Kuśtyga tak głośno, aż się obejrzała. Odkrzyknęła: — Idź, Matyjasku! Idź! Ale nie poszedł. Odczekał, aż gospodyni z dziećmi i krowami zniknęła za pagórkiem. Wrócił do izby. Zębiska mu dzwoniły. Nogi miał miękkie jakby Stanął naprzeciw tej ławy z chlebem. Rozwarł gębę. Chciał się zaśmiać. Ale nie mógł. Na szybie bzykała mucha. I myśli Kuśtygi bzykały: — O suchą piętkę chleba tyłeś się naprzeklinała i nazłorzeczyła. To teraz... będziesz mogła... I musiała jeszcze więcej... o cały... Wbił pazury w pierwszy bochen. Zapiekł go tak, jak nie piecze ani ogień piekielny. Ale nie wypuścił chleba. I choć ciążył mu jak rozżarzony głaz, wylazł z nim na podwórze. Cofnął się od gnojówki. Wspomniał oblicze władcy Piekieł, takie, jakie ujrzał przed sobą wtedy, gdy opowiadał o wrzuceniu suchej piętki... 29 chleb do siana. Tak raźno, jakby uciekał przed kimś. Nie -. Położył się*Ł©^jPa zanim się zniżyło i schowało o, dział, że gdyby eliwrfo bs A .pin bs io9isG .ssiodo jjj! i upartego: — Przecie się nie bój. Przecie Cały wielki i piękny bochen, i złorzeczenia będzie w piekle słychać. Na pewno! kłaniać ci się będą zastępy piekielne. ^Ł^d ,sbl trzy krowy, sześcioro dziecek i babę. .m9ij{ió§Bq bs sięrulins to z taką mocą, aż mu grabie pękły. Wtedy schylił się i pa^ffFfmf 912 łLi'jnD v?ds9 iiBwsoH .rn9CT9Mo s ywsł \ei wi09siq6n masie, począi grzebać Ciemię. v ł .. .Bflaum BłBJiYsa 9icfys8 sVl Jgpm 9in 9iĄ .Ó6i,m26s Krowy, dzieci i baba weszły w podwórze. Juz ichjna było widać. 9in 9iA .Ynfei^ią rraigo yobsiw 9soildo Stała przy k. A przed każdym stał garnuszek mleka. Kuśtyga klapną?1 ciężko na WWC sięgną mm'kaźdy^wft>sek kudłów^soi śb -Pism sin sdsirb fcsśin i [9Śin sbioo dbs . ^ A -i 9in śsm w do uciechą. Jakby się cienko zaśmiało. Ślebodzina brała w ramiona po dwa bochny chleba i przegięta niewiele w tył, wynosiła je. Tam pochylała się nad skrzynią niby matka nad kołyską i układała ostrożnie każdy bochen, jakby niemowlę do snu. Już dwa ostatnie brała z ławy, gdy Kuśtyga poderwał się i zapiał jak ochrypły kogut: — Gospodyni! A ileście chlebów napiekli? Spojrzała na niego zdziwiona: — Cóż ci się stało? — Ile chlebów było? Wiecie? Odpowiedziała spokojnie: — Dwanaście. A bo co? Coś nim tak trzepało, że stołu musiał się chwycić. Ale łeb ku niej wyciągnął i chrypiał: — A ile macie?! — Tu dwa, w skrzyni osiem. A ten na stole jedenasty. Wrzeszczał: — A gdzie dwunasty? Nie ma! Porwał wam ktoś! Cały bochen porwał!!! Patrzyła na niego ze spokojem. Ozwała się zwyczajnie: — Jak to był ktoś głodny — to niech ma. Ja wiem, co to głód 31 i płacz głodnych dzieci. Niechże mój chleb nasyci tych, co swego chleba nie mają. Zamilkła nagle. Bo Kuśtyga maleć począł, kurczyć się, rozpłaszczać coraz niżej i niżej — aż rozlał się u jej nóg jako kałuża śmierdzącej mazi. A niedaleko tej kałuży leżała kosmata kitka z ogona, która się w maź nie zamieniła, bo to już nie było potrzebne. Ale wtedy nikt jej nie zauważył. Ani Ślebodzina, ani jej dzieci. KPSTuR. Płynęła dawniej Wisła, jak i teraz płynie. Po Wiśle sunęły tratwy z bogactwem: ze zbożem, z solą, z dobrem rozmaitym. Niosła to wszystko Wisła od gór aż do morza. A pomiędzy ładownymi worami stali na tratwach flisacy. Pilnowali, aby tratwy nie ugrzęzły na mieliźnie, aby zbyt silne fale wiślane nie zamoczyły cennego towaru. Gdy fale były spokojne, młodzi flisacy patrzyli na brzeg, na lasy, na pola, na wsie. Czasem pięknie śpiewali, a Wisła wtórowała im pluskiem swych wód. Na jednej takiej tratwie płynął, nie po raz pierwszy już, urodziwy chłopiec. Wołali na niego Mikoś. Ten Mikoś ramiona miał silne i głos piękny. Najsprawniej potrafił sterować, najgłośniej zawodził pieśni. Jego tratwa płynęła na samym przodzie, on zawsze rozpoczynał śpiewanie. A na ostrych skrętach rzeki wołał takim śpiewnym głosem, żeby go słyszeli flisacy na ostatnich tratwach: iekła rodem 33 ¦ — Zaruwoooj!!! * Tym wołaniem ostrzegał flisaków płynących na końcu, aby silnie odpychali tratwy od brzegu, by nie dali im ugrzęznąć w przybrzeżnym piachu. Ale był taki jeden zakręt wiślany, gdzie milkły pieśni Mikosio-we. Na tym zakręcie ledwie było słychać jego wołanie ostrzegawcze. Powtarzali je tedy jedni drugim, z tratwy na tratwę: — Zaruwoooj!!! Flisacy wiedzieli już, że to jest tam, gdzie do Wisły wpada inna, mniejsza' rzeka, a nad nią stoi zasobny młyn. Zaś wokoło młyna sad wiosną bieleje, a jesienią czerwieni się jabłkami. Ten młyn, co to obok niego, po drugiej stronie, chwieją się na wietrze malwy i słoneczniki. Dziwiły się inne młode flisy, co to się z Mikosiem dzieje? Czemu na ten młyn tak spoziera, jakby wzdłuż brzegów Wisły innych młynów nie było? Czy cień tego sadu tak go wabi, jakby lasy przybrzeżne cienia nie dawały? Czy malwy go zachwycają, jakby te właśnie malwy były jedyne na świecie i najpiękniejsze? A nie wiedzieli, że to była prawda. Właśnie te, a nie inne malwy były dla Mikosia jedyne i najpiękniejsze. Bo pomiędzy ich kwiatami widział Mikoś coś, czego inne flisy nie dostrzegały. Widział różową gębusię, oczy błękitne i włosy jasne. Zapadły mu w serce i dlatego wypatrywał tego wszystkiego. Dlatego cichł jego głos na owym zakręcie. Tamci myśleli, że to tylko kwiaty malw mienią się różowością, bielą i złotem. A nie wiedzieli, że to nie tylko malwy, że pomiędzy malwami kryje się dziewczyna, jak one barwna, jak one miła. Mikoś wiedział dużo więcej: że owo dziewczę ma na imię Apolijka i że jest * odpychaj (gwarowe flisackie zawołanie) 34 jedynaczką starego młynarza, co się nazywa Bernat Kozyra, i że gruba młynarka, Petronela, to matka owej Apolijki. Nie dostrzegały inne flisy, że pomiędzy malwami porusza się coś, chociaż wiatru nie ma. Może to wyglądało, jakby jedna różowa malwa chwiała się, trącona skrzydłem ptaka. Ale Mikoś był pewien, że to powiewa ku niemu dłoń Apolijki. Tratwy mijały młyn, woda wiślana niosła je dalej i dalej, a Mikoś jeszcze długo spozierał poza siebie w stronę młyna i malw. Od morza wracali znów ku swoim stronom, do swych ojców i chat. Tam odpoczywali mało-niewiele. Z pieniędzmi za flis wracali, to i gościńce swoim wieźli, to i zabawić się chcieli, potańco-wać, opowiedzieć we wsi, co się dzieje na szerokim świecie. A potem wyspać się do syta przed nowym spływem. Mikoś gdzieś im się gubił w powrotnej drodze. Nie tańcował z nimi w gospodach, nie opowiadał nikomu, gdzie bywał. Nikt go nie widział w owe wypoczynkowe dni. Widywała go jeno Apolijka, bo do niej spieszył i przy niej wypoczywał. Widywały go jabłonie w młynarzowym sadzie — i ujrzała go kiedyś gruba Petronela. A jak go ujrzała, tak od razu zasapana wepchała się do młyna między wory ze zbożem. Poczęła szarpać za połę starego Bernata a turkotać głośniej niż młyńskie kamienie: — Tak! Stoisz tu tylko i nic cię rodzona córka nie obchodzi! Zboża pilnujesz, a rodzonej jedynaczki nie strzeżesz! Boisz się o każdy wór mąki, żeby ci kto nie ukradł — a ani się spostrzeżesz, jak ci kto córkę ukradnie! Stary Bernat wybałuszył oczy na rozeźloną Petronelę i wyszarpnął połę z jej garści. Odsunął się od baby na dwa kroki, a żeby nie myślała, że się jej boi, mruknął: 35 — Czego chcesz? Idź do diabła! Petronela złapała go za bary i poczęła pchać przed sobą A w ucho mu gadała: — A ty idź do sadu! Spójrz, z kim to tam stoi twoja córuchna Kto jej rączkę ściska! Dla kogo ją chowałeś! Spójrz jeno! Wypchała go z młyna. Już było i sad widać, i Apolijkę z Miko-siem. Bernat spojrzał zadziwiony na Petronełę i wymamrotał: — A co to za jeden? Skąd się tu wziął? — Zapytaj go! Zapytaj! — trąciła męża. — No, idźże! Bernat poskrobał się za uchem i ruszył naprzód. Nie spieszył się, Z tyłu rozeźlona żona, to i zawrócić trudno. A przed nim Apolijka taka rozradowana... Jak Bernat krzyknie na tego tam, to ona może się rozpłakać. A łez córki okrutnie nie lubił. No, ale co było robić? Szedł ku nim i doszedł. Apolijka zaczerwieniła się i szepnęła cichuśko: — Tatuś tu są... A Mikoś stał w miejscu. Przybladł nieco i pokłonił się nisko ojcu Apolijki. On zaś chrząknął i huknął co siły, żeby Petronela słyszała: — Coś za jeden?! Skąd się tu wziąłeś?! Mikoś znów się pokłonił i objął kolana starego Bernata: — Nie źlijcie się na mnie. Nic złego nie zrobiłem. Miałem już wnet iść ku wam i rzec uczciwie, jak i co. Młynarz odsunął się w tył. Wyprostował się groźnie i jeszcze głośniej krzyknął: — Coś za jeden? Skądeś się tu wziął?! Apolijka stanęła między nimi: — Nie źlijcie się, tatusiu! — zawołała prosząco. — To jest Mi- 36 J koś, flis! Na chrzcie mu dali Mikołaj, a po ojcach nazywa się Prze-binda. On się chce żenić ze mną! Petronela już była obok Bernata. Pochyliła się ku Mikosiowi i wywijała nad nim tłustą pięścią. Rozwrzeszczała się tak, że na dwie mile było słychać: — Widzicie go! Żenił się będzie! A cóżeś ty za jeden? Flis? Nie dla byle jakiego flisa włóczykija chowam Apolijkę! Wiesz ty, łapserdaku, czyja ona córka? Moja! — i w tym miejscu młynarzowa kolnęła się mocno w pierś wskazującym palcem — moja! — I moja — dołożył Bernat nieśmiało. Teraz Petronela na niego spojrzała wzgardliwie: — I cóż, że twoja? To mało, że jej ojciec jest młynarzem. To właśnie rozzuchwala byle chłystków. Czy to pierwszy ten jakiś flis gada, że będzie się z nią żenił? A pamiętasz tego Kubę, com nim drzwi połamała? — Syn bogacza, wolnego kmiecia królewskiego — kiwnął głową młynarz. — Syn chłopa i już — tupnęła nogą Petronela. — Nie dla chłopów chowam moją córkę! Jej się pan należy, bo ona z pańskiego rodu! Bernat ruszył ramieniem: — Ja nie żaden pan, ino młynarz. — Nie o tobie gadam! O moim rodzie pamiętam! A ty zapominasz, żeś się ożenił z jejmościanką Petronela Ciecierkowską herbu Wołek. Cóż, żem była ubogą sierotą... Młynarzowa fyrknęła nosem i chlipnęła żałośnie: — Cóż z tego, żeś mnie wziął z domu krewnych, co już spospo-licieli i żyli omal jak chłopi? Cóż z tego? Ciecierkowską wziąłeś, i moja córka z pańskiego rodu, panią ma być! A żem ja przy tobie 37 I podły żywot w pokorze wiodła, to za tę moją cichość i pokorę Pan Bóg jej pana da za męża i bogactwa obfite, i zamek. Nie na to ja cierpiałam tyle lat w niskiej chałupie, żebym nie miała ujrzeć mojej córki na zamku pańskim. Bóg miłosierny mi dopomoże! Na to poderwała się Apolijka. Liczko miała blade jak biała malwa. A błękitne oczy pociemniały i skrzyły się: — Nieprawdę, mamo, gadacie! — mówiła niegłośno a mocno. — Nie dopomoże wam Bóg dlatego właśnie, że jest miłosierny. I nie będzie chciał mojej niewoli na całe życie. Bo niewolą moją byłoby mieć innego męża niż ten tu oto Mikoś. I nie zaprzedam się nikomu za bogactwa i zamki. W tym wam Pan Bóg nie dopomoże. Petronela poczerwieniała z wielkiej złości. — To mi czort dopomoże! A za tego łapserdaka flisackiego cię nie dam! Wygonię go stąd i nie ujrzysz go więcej! Apolijka podniosła głowę wysoko, zdała się mocna i rosła, gdy mówiła: — Jeśli go wygonicie, to i mnie więcej nie ujrzycie. To wam przysięgam! Teraz Petronela jęknęła głośno i twarz zasłoniła rękami: — Myślałam, że na resztę życia przy jedynej córce w zamku osiędę i nie będę się poniewierać po tym młynie jak stary worek... Oj, czegóż ja doczekałam. Zawodziła i chwiała się na obie strony, jakby z wielkiej udręki, tak że wzruszył się stary Bernat i podszedł ku niej: — Petronelciu, przecie ty nie jesteś stary worek. Apolijka zaś z cicha zapytała Mikosia: — Czy masz jeszcze wolę brać mnie za żonę? — Jak mam wolę żyć — odszepnął. Apolijka wzięła go za rękę. 38 — To pójdźmy stąd. Nic tu po nas. A Petronela, chociaż wciąż miała twarz rękami przysłoniętą i chociaż wciąż zawodziła i jęczała głośno, przecie dosłyszała ich ciche słowa. Opuściła ręce i krzyknęła: — Nie pójdziecie! Jak tak już jest, że o starą matkę nie dbacie, dobrze. Pożenicie się najpierw, a potem możecie sobie iść w świat! Nie dostaniesz ty bogatej młynarzówny, dziadowski flisie. Oddam ci ją w jednej koszuli i spódnicy. Mikoś rozjaśnił się cały wielką radością. I tak jak przedtem pochylił się do kolan starego młynarza, tak teraz pokłonił się grubej młynarce. Ona odsunęła się od niego. — Strać mi się z oczu! A za trzy niedziele, jak zapowiedzi wyjdą, weźmiecie ślub. Z jejmością będziesz się żenił, dziadu. Nie wiadomo, czy Mikoś był więcej uradowany, czy rozeźlony na młynarkę. Namyślał się, czy ma odejść syty szczęścia, czy odpowiedzieć przedtem twardym słowem. Ale już Apolijka rękę mu położyła na szyi, przylgnęła policzkiem do jego ramienia i odezwała się cicho a radośnie: — Za trzy niedziele nie odejdziesz sam. Za trzy niedziele odejdziemy obydwoje. No, to Mikoś już się nie boczył. Pocałował Apolijkę i odszedł, by za trzy niedziele wrócić po nią. Mijały dni, a on nie popłynął na flis. Wrócił w swoje strony. Tam, w rodzonej wsi, stała nad brzegiem Wisły mała chatka. Pusta była, zatknięta na skobel. Koło chatki ogródek zarośnięty chwastami. Dalej nieco kawałek ugoru, na nim bujne zielska. Mikoś otworzył chatkę, wszedł, usiadł na ławie i rzekł sam sobie myślami: — Nie będzie tu już pusto. Będzie tak, jako dawniej by- 39 wało. Ino nie mój tatuś nieboszczyk będzie stąd odchodził na flis. I nie mamusia nieboszczka żegnać go będzie. Teraz ja z tej izby będę się wybierał w daleki świat i Apolijka moja stanie we drzwiach i popatrzy za mną odchodzącym. A wracającego we drzwiach powita. Przyśmiechnął się radośnie do tych myśli. Przez trzy tygodnie robił porządki w chacie i w ogródku na przyjęcie młodej żony. A potem wydobył ze starej skrzyni długą sukmanę, pięknie wyszywaną. Przyjrzał się jej, przymierzył na siebie. Była w sam raz. Pogłaskał grube sukno i szepnął: — Widzicie, mój tatusiu kochany, przyszedł czas, że w waszej odświętnej sukmanie do ślubu pójdę, wedle waszej woli. Zbliżała się już trzecia niedziela. Mikoś wyruszy! do mVyr\a starego Bernata. A gdy był już niedaleko, wypatrywał pilnie, czy nie poruszą się malwy i czy spomiędzy nich nie wybiegnie Apolijka. Ale malwy stały nieruchome i nie wybiegł naprzeciw Mikosia nikt. We drzwiach domu zastąpiła mu drogę gruba Petronela: — Nie ma Apolijki... — zawiodła od razu niby z wielką żałością. — Nie ma i nigdy jej nie ujrzysz więcej... Mikoś stanął przed progiem nieruchomo jak słup. Ledwo poruszył zdrętwiałymi wargami. — A... gdzie ona jest? — Oj, do wody się rzuciła. Rzeka ją pochowała, niebogę... Zmiarkowała widać, jaki los ją czeka, i wolała z wodą popłynąć martwa, niż żywa odejść z tobą. Mikoś już ani słowa przemówić nie mógł. Nagle zdało mu się, że w ciemnej sieni porusza się cień jakiś. 40 m, r — ——_ Wpatrzył się Mikoś i dostrzegł, że to stary młynarz tam stoi i głową kręci, jakby czemuś zaprzeczał. Petronela zmiarkowała, że coś sią dzieje za jej plecami. Odwróciła z nagła głowę i krzyknęła: — A ty tu czego! Młyna pilnuj! No, ruszaj do swojej roboty! A. do Mikosia -zagadała niby to s\odko\ — Wejdźże do izby i pożegnaj na wieki te wszystkie kąty, gdzie żyła twoja nieboszczka. Znowu zajęczała żałośnie, niby z okropnej rozpaczy, i ukradkiem spojrzała na Mikosia, co on na to. A on — już wiedział, że młynarka to wszystko sobie zmyśliła, że Apolijka żyje, ale że jej tu nie ma. Więc odrzekł niby też z wielkim smutkiem: — Wolę sobie nie zadawać żalu i nie wchodzić do waszego domu, gdzie już nie ujrzę Apolijki. Pójdę nad wodę głęboką i tam się z nią połączę. Petronela już nie mogła dłużej udawać żałości. Ozwała się z zawziętością: — A pewnie! Idź do rzeki i utop się! Tak będzie najlepiej. Obróciła się i zatrzasnęła drzwi do sieni. Mikoś pomalutku odchodził. Namyślał się, czy nie pogadać ze starym Bernatem. On na pewno by mu powiedział, gdzie się podziała Apolijka. Nie, nie powiedziałby. Petronela go pilnuje, a Mikosia podgląda, czy naprawdę odszedł. Trzeba iść nad rzekę. Może spotka kogoś, kto tam nad rzeką krowy pasie, kto ryby łowi... Ludzie wiedzą, co się we wsi dzieje... Tedy młody flis poszedł raźno nad rzekę. Wierzył, że nie znajdzie w głębokiej wodzie martwej Apolijki — lecz że ktoś żywy powie mu coś o niej. I wierzył mocno, że ją odnajdzie. 42 Biegł spiesznie. Nie zważał na to, że nadeszła ciemna chmura i lunął gęsty deszcz. Nawet nie bardzo zmoczył Mikosia, bo na brzegu rzeki gęste olchy splotły swe gałęzie w zieloną strzechę. Pod jednym drzewem siedział skulony siwy dziadek. Trząsł się zimna. Nie miał na sobie nic więcej, tylko portki ze zgrzebnego płótna i podartą koszulę. A przemoknięte do cna i oblepione na żółtej skórze. Mikoś stanął przy nim i już go miał pytać, czy nie słyszał coś o Apolijce, ale.nie spytał. Patrzył, jak dygoce z zimna ten dziadek. On nie ma ciepłej sukmany, takiej jak tatusiowa, która grzeje Mikosia: I myślał, że gdyby tatuś nieboszczyk żył, byłby teraz taki sam stary i siwiuteńki. I gdyby przemókł, trząsłby się tak samo z zimna. A Mikoś przecie nie stałby i nie patrzył obojętnie... Ten dziadek pewnie nie ma syna... Mikoś zdjął sukmanę, co miała być do ślubu, i podał ją dziadkowi. — Macie — powiedział — okryjcie się. Dziadek wyciągnął ręce i przyjął sukmanę. — Czymże ci się odpłacę, synu? — zapytał cicho. — Ja nie za Odpłatę. Za nic nie sprzedałbym tego, bo to tatusiowa... Jeno nie mogłem patrzeć, jak się telepiecie z zimna. Zresztą, cóż wy mi dać możecie? :— przyśmiechnął się smutnie. Dziadek wciągnął rękawy sukmany, a potem owinął się nią. Stanął, i taki się zdał inny, wielki, dostojny, aż dziw. Ozwał się powoli: — Nigdy nie wiesz, co może ci dać nawet najnędzniejszy człowiek. Czasem spodziewasz się pomocy od możnych tego świata, a otrzymujesz wzgardę i grudę błota w plecy. Czasem zaś ten, co go uważasz za marniejszego od siebie, może cię obdarzyć ponad 43 wszelkie nadzieje. I ja, któregoś ty prawie nagiego przyodział, dam ci to, czego pragniesz najwięcej. Mikoś słuchał dziadka z wielkim szacunkiem. Ale na koniec westchnął żałośnie i pokręcił głową: — Tego nie możecie mi dać, panie. Ani nie wiedział, czemu tego starego człowieka, który przed małą chwilką dygotał skulony z zimna — nazwał panem. Ów zaś rzekł: — Pragniesz odnaleźć to, coś był utracił: nadzieję i szczęście swoje. I ja ci w tym dopomogę. Nie patrz na mnie tak zdziwiony'. Spocznijmy pod gałęziami drzewa. Powiem ci, o czym chcesz wiedzieć. 1 przysiąc! pierwszy na zwaionym pniu, a Mikoś obok niego: — Mówcie, panie! — przynaglał, bo uwierzył już staremu. Nachylił się, jakby chciał być bliżej tych słów, co je miał usłyszeć. — Apolijka twoja żyje... — Żyje! — Tak. Lecz... — Gdzie jest? — poderwał się Mikoś. — Bądź cierpliwy. Opowiem rzecz całą kolejno. A ty uważnie słuchaj. — Po twym odejściu, trzy niedziele temu, matka twej wybranej żałować poczęła, iż zgodziła się oddać córkę ubogiemu flisowi. I jak to kiedyś rzekła, że jej czort dopomoże, tak wzywać poczęła w wielkiej zapalczywości jego imienia. A nawet do męża swego, Bernata, ozwała się, iż rada by Apolijkę samemu diabłu zaprzedać, byleby nie musiała oddać jej lada jakiemu flisowi... Mikoś słuchał prawie bez tchu. — ...Zaś Apolijka, nie wiedząca o tym, prosiła matkę, aby jej dała choć parę dukatów na godne przyodzienie do ślubu. Petronela 44 odrzekła gniewna, że jak się Apolijka za dziada wybiera, to do ślubu nie musi się stroić. — Ja bym przecie sprawił jej szatki do ślubu — ozwał się Mi-koś żarliwie. — Ale mówcie, panie, gdzie ona jest? — Słuchajże cierpliwie! Wnet się dowiesz. Dnia wczorajszego, w samo południe, zajechała przed młyn kareta pańska. Rzeknę krótko: był to książę piekielny Belzebub ze swymi sługami. Nie pytał 0 młynarza, lecz o jego żonę. Wwiodła go do izby i tam pogadali ma-ło-niewiele. On jej obiecał dać wór talarów i dośmiertne mieszkanie w swym zamku, jeśli ona w zamian odda mu córkę na wieki. Chciał zabrać Apolijkę od razu, po matkę zaś miał po trzech dniach przysłać karetą sługi swoje. Mikoś zerwał się z pnia. — A co Apolijka? Zgodziła się? Przecie nie mógł jej wziąć ze sobą po niewoli. Stary odezwał się ze spokojem i dobrocią: — Nie strachaj się, synu. Apolijka została ci wierną. Usiądź 1 słuchaj do końca. Młynarka nie rzekła córce ani słowa, co uradziła z owym księciem czartowskim. Wyszła z izby uśmiechająca się czule i powiedziała, że ów pan zakupił we młynie sporo mąki, więc teraz ona może dać Apolijce na przyodzienie ślubne. Dała jej też dziesięć talarów. Radziła z udaną dobrocią, by wsiadła z tym zacnym panem do karety, a on ją podwiezie do miasta, żeby sobie nóżek nie trudziła, zaś przed wieczorem zdąży do domu na piechotę. Mikoś znów przerwał: — Wiem już wszystko. Zaufała moja Apolijka i wsiadła do karety. — Tak się stało. Nie drzyj, chłopcze. Rzekłem: odnajdziesz swoją Apolijkę. 45 ĘgĘk Stary człowiek powstał: — Przyodziałeś mnie. Dałeś mi ojcowską sukmanę. Ja za ter dar — dar inny ci ofiaruję. Masz mój kostur. Kostur z rajskiegc drzewa wystrugany, a w niebie okuty, ma wielką moc. Gdy nirr uderzysz o ziemię, stanie ci się, co zechcesz. Weźże go i idź na poszukiwanie swej wybranej. Jeszcze to ci powiem, że gdy się pospieszysz, wnet ją napotkać możesz, bo czart nigdy nie zdąża prosto, jeno krętymi drogami. Mikoś wziął ów kostur, przyglądał mu się: patyk jak patyk Tylko że gruby i sękaty. Na pozór zwyczajny kij dziadowski. Lec; że wziął go z rąk owego starca, nieśmiałość wstrzymała Mikosia oc byle jakich słów. Choć trudno mu było uwierzyć w czarodziejsko moc owego kija. W tej chwili ważniejsze dla niego niż ów kostur były wieść: o Apolijce. Szczególnie zaś ta, że gdy się pospieszy, może napotkać karetę czartowską. Z szacunkiem więc pokłonił się staremu: — Żegnajcie, panie! Spieszno mi! I odszedł prędko. Prawie biegł przed siebie. Już nie musiał sit trzymać brzegu rzeki. Dążył ku drodze, co wiodła ze młyna. Na pustym polu wiało i deszcz zacinał. Mikosiowa koszula wne1 przemokła. Kamizela słabo chroniła przed zimnem. Mikoś wspomniał z żalem tatusiową sukmanę. Ta by grzała jak należy. I myśli jego zaczęły się z sobą sprzeczać. Jedna szeptała: — Mogłem nie dawać sukmany. A druga: — Dałem staremu człowiekowi. Trząsł się z zimna. Pierwsza znów: — Teraz ja się trzęsę. 46 i Druga: — Ale wiem coś o Apolijce i mam kostur z rajskiego drzewa. Ta myśl o Apolijce zwyciężyła, bo była ważniejsza. Miedza polna wiodła na piaszczystą drogę. A w mokrym piachu dostrzec się dały ślady szerokich kół i licznych podków. Tylko czwórka koni mogła tyle śladów zostawić. Cztery konie zaprzęga się do karety, a nie do byle jakiego wozu. Mikoś był pewien, że właśnie tędy jechał czartowski książę. Więc począł biec szybko drogą a wymachiwać owym kosturem, który trzymał w garści. Szeptał do niego: — Jeśliś czarodziejski, to niech ta kareta się zatrzyma. Niech poczeka na mnie! Pędził tak dosyć długo. Może z godzinę. I nic. Już ledwo dychał ze zmęczenia. Zwolnił nieco. Droga wwiodła go w las. A tam nie było piachu, tylko grząskie błoto. Ledwo się dało nogi z niego wyciągnąć. A tyle go się nalepiło do butów, że ciężar to był niemały. Trzeba było owym kosturem czarodziejskim zgarniać i oskrobywać to błoto z butów. I znów się ozwała ta gorsza myśl: — Ten kij w sam raz do oskrobywania błota. — Ale już jestem na śladzie Apolijki. Więc Mikoś szybciej ruszył naprzód. Deszcz ustał. Bagnista droga skręcała między drzewa. Mikoś ujrzał czarną karetę. Ciągnęły ją z trudem cztery konie. Dognał ją. Przez szyby dostrzegł czarno ubranego pana, a obok niego pannę z głową owiniętą białą chustą, tak że twarzy nie można było dojrzeć. Mikoś poznał ją i krzyknął: 47 — Apolijka! Zobaczyli go dwaj, co siedzieli na koźle. Batem smagnęli konie. Poderwały karetę z bagna i ruszyły szybko. Mikoś chciał ich gonić, ale nogi grzęzły mu w błocie. Okrutnie rozeźlony wrzasnął: — Stój! I cisnął za nimi kostur, który upadł niedaleko karety. Pojazd zatrzymał się, jakby chwycony mocną ręką. Czarny pan otwarł drzwiczki, i wyskoczył. Schylił się i chwycił czarodziejską laskę. Ale już Mikoś dopadł kija. Obiema nogami na nim stanął. Czart zasko-wyczał jak pies i szarpnął łapy zakończone pazurami. Mikoś upadł na kostur i przytrzymał go z całej siły. Czarny umknął, wskoczył do karety i zatrzasnął drzwiczki. Huk stał się taki, jakby piorun strzelił. A może to był i piorun, bo razem z hukiem błysnęło okrutnie i wraz lunął deszcz z gradem — tak że na parę kroków nic się widzieć nie dało. A gdy wreszcie zelżało nieco — Mikoś podniósł się mokry całkiem i obłocony. Karety już nie dojrzał przed sobą. Pogroził pięścią w tamtą stronę, gdzie mu zniknęła, i krzyknął: — A ja cię i tak dojdę! Już wiem, co trzeba robić. Uderzył mocno w ziemię czarodziejskim kosturem, aż błoto pry-snęło: — Chcę znaleźć czartowski zamek! Prowadź! Szedł, a rękę z kosturem wyciągał przed siebie. I tak było, jakby kij prowadził Mikosia. Wywiódł go z lasu na polne ścieżki. Wiatr tymczasem rozegnał chmury i słońce dogrzewało mocno. Wnet wysuszyło mokrą przy-odziewę wędrowca. A potem obsuwało się coraz niżej i wnet zrobił się mrok. 48 Mikoś nie ustawał w drodze. Spieszno mu było do Apolijki. Niedługo już gwiazdy zaczęły błyskać na pociemniałym niebie i zajaśniał rożek miesiąca. Mikoś sunął jak cień przez pola i łąki, bez chwili wytchnienia. Kostur prowadził i nawet się wydawało, że ciągnie go za sobą. Mikoś stąpał za nim jakby we śnie i ani nie myślał o tym, że idzie po bezdiożach, nie dostrzegał, że omija drzemiące chaty, nie słyszał, że gdzieś niedaleko szczekają psy. Aż wreszcie ręka z kosturem opadła. Kostur wparł się w ziemię. Mikoś przystanął i oprzytomniał nieco. Przed nim ciemniał mały pagórek. Wszedł na jego szczyt, nie wiadomo po co. Znalazł tam wielki kamień, podobny do płaskiej skrzyni, a cały porośnięty mchem. Usiadł na nim i znowu dwie myśli skłóciły się ze sobą. Jedna była bardzo nierada: — Po cóżem tu przylazł? Tyle godzin straciłem i donikąd zaszedłem. Druga się sprzeciwiła: — Przecież przebyłem kawał drogi. Na pewno jestem bliżej Apolijki. Prowadził mnie kostur z rajskiego drzewa. Ta pierwsza mruczała: — Miał ten kostur zaprowadzić na zamek czartowski, a przywiódł na mały kopczyk. Ta druga doradzała: — No, to trzeba się przespać na tym kamieniu obrosłym mchem. Bo i jutro muszę mieć siły. I ta ostatnia myśl przekonała Mikosia. Położył się na kamieniu, kostur przytulił do siebie i usnął od razu. A we śnie ukazał mu się ów starzec i rzekł: — Gdy rozednieje, ujrzysz przed sobą stromą górę, a na niej 4 z piekła rodem 49 zamek. Z drugiej strony góra nie jest stroma i na szczyt prowadź wygodny gościniec, co idzie równo brzegiem Wisły. Lecz most m Wiśle jest pilnie strzeżony przez wojsko księcia czartowskiego. T} wejdziesz po stromiźnie. Kostur ci dopomoże. Lecz nie zapomnij mój synu, mocno go trzymać. Życzenia wypowiadaj ze spokojen i uderzaj nim o ziemię. Nikogo nim nie bij, choćby ci się wydawało że to ochroni cię przed złem. Mikoś we śnie słuchał uważnie. Nie mógł wymówić ani słowa choć pragnął zapytać o Apolijkę. A starzec widać usłyszał bezgłośm pragnienia, bo jeszcze dopowiedział: — Apolijkę znajdziesz w wieży. Żywa jest i nie stała się je żadna szkoda. Kostur i słowo twoje ją uwolni. Pamiętaj... I słowa jego zaniknęły wraz z postacią. Mikoś pragnął się zerwać i od razu biec ku owej zamkowej gó rze — ale przemógł go bezwład i mocny sen. Dopiero poderwał sie gdy powiał przedranny chłód. Usiadł na kamieniu. Świtało. DojrzE ową górę. Ponad nią sterczały mury zamku i wieże jak ostre zębj grożące niebu. Poza murami i wieżami było czerwono. Zdawał się, że to łuna pożaru. A to wschodzące słońce nieciło ową czer wień. Mikoś chwycił kostur i podążył raźno w tamtą stronę. Minęł czasu mało-niewiele, gdy stanął przed skalną ścianą. Spojrzał -i gdyby nie wspomniał słów, jakie słyszał we śnie — nie miałby oc wagi wspinać się w górę. I znów ta gorsza myśl zaszemrała: — Trzeba by skrzydła mieć... A ta lepsza pocieszyła: — Jest kostur... Więc Mikoś uderzył kosturem w ziemię i wyrzekł spokojnie: — Chcę iść w górę! 50 i Im- Kostur znów go pociągnął. Pomagał wspinać się po stromiźnie, jak czyjaś mocna ręka. Mikoś wiedział, że gdyby go wypuścił z ręki, osunąłby się w przepaść niby kamień. Wspinał się wolno. Szukał oparcia dla każdego kroku. Czasem to był sterczący korzeń, czasem wystający brzeg skały. Czepiał się drugą ręką takich korzeni czy szczerb kamiennych. Podciągał się w górę z wysiłkiem. A gdy mu się zdało, że nie postąpi już ani kroku, uderzał kosturem w skałę i wymawiał z mocą jedno słowo: — Wyżej! I od razu przybywało mu sił. Aż wreszcie stanął na szczycie, między drzewami. Odetchnął z ulgą — ale kolana uginały się pod nim, jakby były z wilgotnej gliny. Spojrzał: a tu przed nim kamienny zamek, otoczony murami. W pierwszym murze żelazna brama. Tej bramy pilnują wartownicy z mieczami. Mikoś stał i patrzył na nich. Chodzili obok bramy tam i z powrotem. Siedmiu ich było. Widział Mikoś, że choć mocne kroki stawiają, przecie lica mają pozieleniałe ze zmęczenia, a gęby wciąż im się rozdziawiają ziewaniem. — Ano, dobrze — mruknął i ruszył prosto ku nim. Dostrzegli go, wyciągnęli miecze i dalejże pędem ku niemu. Już jeden z wartowników zamachnął się na Mikosia, a on podniósł kostur, aby nim łupnąć wartownika w łeb... Ale w ostatniej sekundzie przypomniał sobie słowa starca: „Nie bij nikogo!" — Więc uderzył tylko kosturem w ziemię i krzyknął gromko: — Stójcie!!! 51 I tamci znieruchomieli. — Co będziecie się bić! — wołał Mikoś. — Śpijcie lepiej! Spijcie, dopóki ja tu jestem! — rozkazał. I znów uderzył laską w ziemię. A oni buch! — jak kłody upadli na kamienie i od razu zachrapali. Mikoś wszedł przez żelazną bramę na pierwszy dziedziniec. A tam gromada wojowników z łukami. Gadają głośno, śmieją się. Zobaczyli Mikosia. Ruszyli ku niemu z urągliwymi krzykami: — Pójdź ino ku nam! Potańcujemy z tobą! Mikoś zawołał: — Sami będziecie tańcować aż do ostatniego tchu! Znów uderzył kosturem w ziemię. I od razu cała gromada czarnych wojowników poczęła podskakiwać, okręcać się w kółko, a przysiadać, a przytupywać nogami... Mikoś nawet chętnie przypatrywałby się im przez chwilę, bo to był ucieszny widok. Ale nie zatrzymał się. Przecie spieszył do swej Apolijki, aby ją z mocy diabelskiej uwolnić. Minął tańczących, przeszedł drugą bramę, całą błyszczącą srebrem. A tam ujrzał zamek na trzy piętra wysoki, co czterema ścianami zamykał wielki dziedziniec. Wokoło ścian, na wszystkich piętrach, były krużganki. Po tych krużgankach krążyli, jak czarne kruki, ha-labardnicy w szerokich płaszczach, z halabardami w rękach. Gdy Mikosia zobaczyli, puścili się pędem przez ganki, aby zbiec po schodach i rzucić się na niego. Czarne płaszcze wiewały za nimi jak skrzydła. Więc krzyknął, uderzając kosturem w ziemię: — Do kruków jesteście podobni. Lećcie jako kruki za siódmą górę! 52 Halabardnicy zamienili się od razu w czarne ptaszyska i z łopotem skrzydeł przelecieli ponad dziedzińcem, ponad dachem i basztami. Zniknęli. Wtedy nagle na krużganek pierwszego piętra wyskoczył z drzwi zamkowych sam książę piekielny, ten, który wczoraj jechał w karecie. Wybiegł pędem, zobaczył Mikosia i począł machać rękami i skrzeczeć coś piskliwie. Wydał się podobny do wielkiego nietoperza, co tłucze się pomiędzy murami przestraszony, a nie wie, gdzie się znajduje. Mikoś zawołał głośno: — Lećże jako gacek na samo dno piekła! — i z mocą uderzył kosturem w kamienie dziedzińca. Ani się spostrzegł, jak nad jego głową przeleciał bez szmeru ogromny nietoperz. Krążył nieprzytomny tu i tam, obijał się o krużganki, wreszcie poderwał się wyżej i niby czarny strzęp wzniósł się ponad basztę i zniknął. Mikoś odezwał się spokojnie do kostura: — A teraz prowadź mnie do Apolijki — i uderzył nim w ziemię. Kostur wiódł go do wieży ku niskim drzwiom, okutym złotymi sztabami i zamkniętym na wielką kłódkę. Mikoś trącił kłódkę kosturem: — Opadnij, kłódko! Opadła z hukiem i drzwi się rozwarły. W górę prowadziły kamienne bardzo wąskie schody. Kręciły się wewnątrz murów wieży i wwiercały jak śruba, coraz wyżej i wyżej. Mikoś stanął przed następnymi drzwiami. I te drzwi się uchyliły, skrzypiąc okrutnie. Zobaczył izbę niską, lecz urządzoną po królewsku. Eogate łoże z puchatymi pierzynami, wyścielane stołki, na stole pełno jadła, jak na jakim weselu, a na podłodze miękkie kobierce. 53 W kącie było małe okienko, a przy nim stała Apolijka. Kraty błyszczały w słońcu, bo wykute były ze szczerego złota. Apolijka obejrzała się i poznała Mikosia. Oderwała ręce od okienka i przybiegła ku swojemu miłemu. No i przywitali się tak pięknie, jak tylko umieli. Ale Mikoś ani na chwilę nie wypuścił kostura z ręki. Wybiegli z izby jak ptaki uwolnione z klatki. Prędko zeszli na dół. Minęli jeden dziedziniec i srebrną bramę, potem drugi i znowu żelazną bramę. Wędrowali teraz spokojnie szerokim gościńcem w dół na zielone pola, na jasność słoneczną. Minęli most na Wiśle i szli dalej nad jej wodami. A gdy już byli daleko od zamku, Mikoś przystanął i obejrzał się. — Niech się w gruzy rozsypie to gniazdo czartowskie! — krzyknął. I mocno uderzył kosturem w ziemię. Zatrzęsła się góra, zachwiały się wieże, zakolebały się mury. Zagrzmiało, zahuczało i zamek rozsypał się w gruzy. Wtedy Mikoś spostrzegł, że już nie ma w ręce kostura z rajskiego drzewa. Ani na ziemi obok go nie było. — Przepadł kostur czarodziejski, co mi pomógł odnaleźć cię i uwolnić — odezwał się z wielkim zadziwieniem i żalem. —¦ ...I przepadł zamek diabelski ze złotem i srebrem, i wielkimi skarbami — powiedziała Apolijka i roześmiała się tak, jakby ptak zaćwierkał. ¦me ta! O ZMERZU JAKIEGO NIE BVLP *r>*^ •^*-^ /// ran Działo się to dawno, bardzo dawno. Wtedy, kiedy królowie w złotych koronach zasiadali na tronie, a berłami wymachiwali i wszyscy ich musieli słuchać. W tych czasach było wszędzie pełno lasów nieprzebytych, które nie wiadomo, gdzie się kończyły. Lasy roiły się od wszelakiej zwierzyny. Po bagnistych polanach człapały płaskorogie łosie. Niedźwiedzie wyjadały miód z barci leśnych. Jelenie przemykały całymi stadami. Żubry łaziły między drzewami jak krowy po pastwisku. Kto by tam zliczył to wszystko. A o drobnej zwierzynie nawet nie warto wspominać. Przez te lasy przeciskały się drogi. Jeśli długo jechało się taką drogą albo szło jeszcze dłużej — to droga wyprowadzała z lasów na pola. Wiodła poprzez wsie do małych miasteczek, a potem het, het do wielkiego miasta, gdzie był zamek królewski. Czasem można było po drodze spotkać dwór pański i pańskie 55 pola. Można było widzieć niskie zabudowania, gdzie mieszkali chałupnicy, co pracowali na dworskich łanach. A czasem mijało się zasobne wsie o pięknych chatach, malowanych na kolor przedwieczornego nieba. Chaty miały dachy kryte słomianymi strzechami, co niby futrzane czapy chroniły izby przed mrozem i wichrem. Latem pod modrymi ścianami barwiły się kwiatowe ogródki, a w oborze porykiwały krowy i parskały konie. W takich chatach mieszkali wolni kmiecie królewscy. I taką chatę miał Błażej Hajdaj. Miał także dość starą żonę, Maryjannę Hajdajkę, i młodą córkę, Rozynę Hajdajankę. Nie był ani biedniejszy od innych, ani bogatszy. Nie był ani gorszy, ani lepszy. Nie był ani głupszy, ani mądrzejszy. Taki sobie Hajdaj. To samo rzec było można o jego babie: taka sobie Hajdajka. Jeno ta ich córka, Rozyna, była całkiem inna niż wszystkie dziewczęta. Nie wiadomo, skąd się to taka Rozyna wzięła. Było we wsi pełno rozmaitych Rozalii. Ale wołało się na nie „Rózia", „Rózka" — tylko ta jedna jedyna zwała się Rozyna. Ale ważniejsza niż imię była jej cudna uroda. Każdy, czy to chłop, czy baba, czy stary, czy młody — musiał zgodzić się z tym, że takiej pięknej dziewuchy nie widział, jak żyje. Byli nawet tacy, którzy gadali, że takiej drugiej nie znajdzie nawet między córkami królewskimi. Opowiedzieć się nie da, jakie ona, ta Rozyna, miała oczy, a jakie lica, a jakie usta. A włosami jej można by z pięć dziewcząt obdzielić i jeszcze by się za nimi ludziska oglądali, że takie bujne warkocze na głowach dźwigają. 56 Nóżki miała malutkie jak dziecko, a rączki bielutkie jak króle-wisia jaka. O zębach — czy były jak perełki, czy nie — trudno było coś rzec. Nikt ich nie widział, bo Rozyna nie śmiała sie nigdy, ino usta dumnie wydymała albo je zaciskała. Jej głosu też ludziska nie chwalili, bo był ostry jakiś, twardy, tak że niemiło się go słuchało. Dziwili się wszyscy, skąd u Hajdajów taka córka. Stare baby gadały sobie na ucho, że to nie inaczej, tylko jakaś zamieniona boginka albo córka królewska. Ale baby, jak baby: plotą nieraz byle co. Zaś rodzice owej Rozyny, stary Błażej Hajdaj i Maryjanna Haj-dajka, sami nie wiedzieli, czy mają się więcej cieszyć, czy trapić, że taką córusię mają. Cieszyli się trochę — pewno — że takiej drugiej urody nikt nie widział. Czasem nawet byli dumni, jak się ludzie za nią oglądali, jak inne dziewczęta patrzyły na nią zazdrośnie. Ale częściej się trapili. Trapiła się stara Hajdajka, że Rozyna białe rączki szanuje i do żadnej roboty się nie ruszy: ani w polu, ani przy domu. Trapił się stary Hajdaj, że ta urodziwa córka musi mieć przy-odziewę nie byle jaką. A do tej przyodziewy jeszcze kilka sznurów korali i na palcu pierścionki jak jaka pani. Co stary zarobił, to Rozyna wydała: na czerwone buty z safianowej skóry, na aksamitny gorset, na szal turecki, na jedwabną chustkę... Hajdaj też, jak i Hajdajka, pomocy żadnej nie mógł się doczekać. A czekał na zięcia. Zdałyby mu się jakieś młode chłopskie ręce do roboty: do orki, do żniwa... Rozyna uparła się, że byle jakiego męża nie chce. A wszystkie chłopaki z tej czy innej wsi były dla niej „byle jakie". 57 Niejeden chciał się z nią żenić. Urodziwy Prot, najpiękniejszy chłopak z całej wsi, powiedział Rozynie: — Pobierzmy się. Będzie z nas najurodziwsza para. Odrzekła mu dumnie: — Dla mnie nie ma dość urodziwego. A dla ciebie w sam raz ta Agata z nosem jak hak. Kłaniał się jej nisko poczciwy Maciek i prosił: — Wyjdź za mnie, Rozynko! Mówią ludzie, żem niezły chłopak, będzie ci ze mną dobrze. Odwróciła się od niego i ruszyła ramieniem: — Ożeń się z zezowatą Kaśką, ona też jest poczciwa. Nawet pchły nie potrafi zabić. Zalecał się do Rozyny Kuba, ten, co miał najwięcej pola we wsi: — Bądź moją żoną. Mam dość wszystkiego, nie napracujesz się. Będziesz żyła jak jaka pani. Powiedziała wzgardliwie: — Jeszczem też nie słyszała, aby żona chłopa panią była. A na żonę ci doradzam kulawą Magdę, co chodzi po prośbie. Ja sobie znajdę prawdziwego pana, nie takiego jak ty, co za końskim ogonem po polu łazi. Zacisnęła usta i już więcej z tym bogaczem Kubą gadać nie chciała. I było jeszcze wielu innych, którymi wzgardziła. Odchodzili smutni — ale wnet się pocieszali i prowadzili do ślubu dziewczęta nie takie piękne jak Rozyna, ale poczciwe i pracowite. Jeden tylko wciąż powracał i był coraz bardziej smutny, bo Rozyna nie tylko go nie chciała, ale dokuczała mu, dlatego że był ze wszystkich najbiedniejszy, a naprawdę ją kochał. 58 Nazywał się Szymek. Tatuś jego ponoć miał kiedyś swoje pole. Ale umarł już dawno. Mamusia została z czworgiem dzieci. Wszystkie po kolei chorowały i troje umarło, został tylko ten mały Szymuś. Ale wtedy i pola już nie było. Wdowa sprzedała wszystko, bo pracować nie mogła. Ona też była chora i też umarła. Potem Szymek wywędrował do drugiej wsi, gdzie był dwór i dobra pańskie. Chodził tam do roboty w polu. Nie zarabiał wiele, ale był pracowity i oszczędny, więc jakoś mu się wiodło. A że uśmiechał się do ludzi, że chętnie każdemu pomógł, że lubił potańcować i pośpiewać — wszyscy patrzyli na niego życzliwie. A że był ładny i zgrabny przy tym, niejedna dziewczyna chętnie by za niego wyszła. Ale on na żadną nie spojrzał, bo tylko jedną Rozynę widział na świecie. Niejeden raz jej mówił, że musi się z nią ożenić, bo żadnej innej nie chce. Rozyna gardziła nim, gadać nawet nie raczyła. A Szymek tracił siły do pracy, marniał, przybladł na licu i źle się z nim działo. Wieczorem, po robocie na pańskim polu, przychodził do chaty Hajdajów. Starzy widzieli go radzi, bo staremu Hajdajowi nieraz drew narąbał, starej Hajdajce wody naniósł. Namawiał Rozynę Hajdaj: — Wyjdź za niego. Pracowity jest, niejednemu pomoże. Byłby w chacie młody gospodarz. Rozyna wydymała usta: — Najmijcie go sobie na parobka. Wzdychała Hajdajka: — Weźże z nim ślub. Nie mam syna, on by mi był jak syn rodzony. Rozyna swoim zwyczajem ruszała ramieniem: 59 nie a mąża. Słyszał to nieraz Szymek i burzyło się w nim wszystko. Gdyby Rozyna zwyczajnie mawiała, jak to nieraz dziewuchy chłopakom: „Nie mam chęci iść za mąż. Ale ty na pewno innej się spodobasz" — wtedy Szymek poszukałby sobie szczęścia gdzie indziej. Ale że Rozyna gardziła nim i głośno się z niego natrząsała, wzbierała w nim zawziętość. Zaciskał zęby i myślał ponuro: A ja i tak nie ustąpię! Jeszcze zobaczymy, kto wygra! Jednego dnia jesiennego rozgadała Się cała wieś, że był goniec królewski u sołtysa. Że król z królewiczem i panami poluje w Czarnym Borze, a królewska wieś musi królewskim łowcom dostarczyć wyżywienia. Królewscy kmiecie mają ruszyć do lasu z wozami po ubitą zwierzynę i wieźć ją do królewskiego grodu. Zdało się, że ściana Czarnego Boru ożyła... . Zdało się, że drzewo każde drga i rusza się... Słychać było w ciszy jakby szum... jakby szczekanie ogarów... jakby tupoty niezliczone... Słychać było zamglone głosy rogów grających czy wołających... A wieczorem ponad drzewa borowe wznosiły się i snuły blade dymy ognisk, nieconych hen, na głębokich polanach. Kmiecie oporządzali woły, ładowali obrok dla koni. Baby piekły chleby, wyciskały sery. Bulgotała śmietana w maśl-nicach. Dzieciska wypatrywały oczy ku lasowi, czy też nie ujrzą króla na białym rumaku. Bo jeśli — jak gadają — jest w lesie, to może i do wsi zajrzy? Hajdaj też sposobił konia i wóz do leśnej wyprawy. Czekał jak inni na wezwanie. 60 I Hajdajka miesiła ciasto na chleb. Rozyna stroiła się jakby na odpust. Ale ona nie czekała, jak dzieciska, kiedy król z królewiczem i panami pojawią się we wsi. Nie rzekła nic — ani matce, ani ojcu — jeno poszła do lasu. Chciała zobaczyć królewicza, a jeszcze bardziej chciała, żeby królewicz ją zobaczył. I byliby Hajdaj z Hajdajką nic nie wiedzieli, gdzie im się córka podziała, gdyby nie języki babskie. Koło południa przyleciała zadyszana Kokoszkowa i jęła wykrzykiwać: — Gadała Niedopytajka, że Grondolka przysięgała się Kier-dziołce, jakoby na własne oczy widziała waszą Rozynę z koszykiem ku Czarnemu Borowi idącą. Słyszane rzeczy, żeby tak akurat teraz na grzyby iść! I pognała dalej. Mruczał Hajdaj bardzo nierad. Wzdychała Hajdajką i ręką oblepioną ciastem rozmazywała łzy skapujące po licach. Ale co mieli robić? Przed wieczorem, jak zwyczajnie, Szymek zajrzał do ich chaty. Jak tylko się dowiedział od strapionych starych, że Rozyna poszła do Czarnego Boru — pognał tam od razu. Nie myślał o tym, że Bór jest niezmierzony, że noc blisko — jeno pędził co sił. Poganiały go rozeźlone myśli: Królewicza chcesz oglądać? A może sobie uroiłaś, że on cię od razu weźmie za żonę, jak cię tylko ujrzy? Nie baczysz, że dziki zwierz może cię rozerwać? Mroczniało, gdy dopadł pierwszych drzew. A dalej szedł leśną ścieżką prawie w ciemnościach. Szedł coraz wolniej. Myślał, gdzie on będzie szukał Rozyny w tym niezmierzonym Borze?... Żeby choć 61 wiedział, na której polanie łowcy królewscy rozbijają na noc namioty... Ale nie zawracał z drogi. Szedł wciąż naprzód. Przystanął z nagła. Zdało mu się, że coś zaszeleściło za wielkim drzewem. Stał nieruchomo i nadsłuchiwał. Może to zaczajony niedźwiedź?... A może dzik?... Poruszyło się znów i usłyszał słowa dygocące ze strachu, a niby odważne: — Kto tam jest? Krzyknął: — Rozyna! — i już był obok niej. I ona poznała go po głosie. Teraz ozwała się inaczej: niby twardo, a przecież czuć było wielką ulgę i radość: — Szymek? A po co ty włóczysz się nocą po Boru? — Przecie po ciebie szedłem. — Nie potrzeba. Sama bym wróciła. I weszła na ścieżkę. On pół kroku za nią. Wracali ku wsi, milczący oboje. Jemu zelżało, że odnalazł Rozynę. Że idzie przed nim zdrowa i cała. Ale, jak zawsze, burzył się, że mu nie dała ani jedne- Ona też niby rada mu była, że jest przy niej, że nie musi się już bać leśnych ciemności i dzikiego zwierza. Ale przy tym i zła była okrutnie. Bo po co stroiła się odświętnie, po co nóżki męczyła po ścieżkach leśnych? Po co szła z tym koszykiem grzybów aż do obozu łowców królewskich? Myślała, że inaczej to wszystko wypadnie. Spodziewała się, że będzie zbierać grzyby i niby przypadkiem natknie się na królewicza albo jakiego możnego i pięknego pana. Ten ktoś od razu ją pokocha 62 i powie jej jak w baśni: „Piękna dziewczyno, bądź moją żoną". I zaraz posadzi ją przed sobą na białego rumaka, obejmie ramieniem i zawiezie do wspaniałego zamku. Tego się spodziewała. I cóż, że nazbierała koszyk grzybów? Co z tego, że widziała z daleka króla i królewicza i wielu starych i młodych panów? Co z tego? Przy królewiczu była jakaś księżniczka. Przy panach starsze niewiasty i młode też — a wszystkie na koniach, w kaftanach z kosztownych skór i z bronią łowiecką w rękach. A na nią, na Rozynę, rzuciły się psy. Cała sfora. Jakiś pachołek musiał jej bronić i krzyczał, po co się tu pląta po lesie. I na ten krzyk przyszedł sam pan łowczy koronny. Nie był stary, jeno młody, a urodziwy i przyodziany wspanialej niż sam król. Kupił od niej grzyby, zapłacił sowicie. Złotego dukata jej dał. I nie tylko to. Powiedział: — Wolałbym ciebie niż grzyby. Nawet bym się z tobą ożenił, boś nad podziw piękna. Ino, żem już żonaty. Tak jej rzekł i roześmiał się. A ona mu na to z dumą: — Jeszcze, panie, nie wiecie, czybym was chciała. Odwróciła się i odeszła. Po drodze płakała z wielkiej złości. Bo chciałaby, czemu nie, tego pana łowczego królewskiego. Błądziła po lesie naumyślnie. Czekała wieczoru, żeby nikt we wsi nie widział jej wracającej z zapuchniętymi i czerwonymi oczami. A potem, gdy zrobiło się ciemno, bała się okropnie. I wtedy Szymek... On zawsze i wszędzie ją znajdzie. Nie kto inny, jeno on. Taki nędzny chłop wsiowy. Takie nic. Aniby go jako sługi nie chciała, gdyby była panią. Wyszli na skraj lasu. Rozyna stanęła. Szymek był tuż przy niej. Sięgnęła do kieszeni zapaski, co bielała w ciemnościach. 63 — Masz — ozwała się jak można pani — masz za to, żeś naprzeciw mnie chodził. On nie bardzo miarkował, co Rozyna w rękę mu wtyka. — Ale... Cóż mi to dajesz?... — Bierz! Złotego dukata daję ci za wysługę! Odepchnął jej rękę. — Przecie ja nie za dukata. — To czego chcesz? — Wiesz przecie. Gadałem ci nieraz. Ożeniłbym się z tobą. Nabrała tchu i krzyknęła ze złością: — Ja chcę być żoną łowczego królewskiego! Wiesz? Jak będziesz łowczym królewskim, wyjdę za ciebie. A teraz idź do diabła i niech cię nie widzę więcej! A Szymek — jak nie on — zawołał też rozeźlony: — Niech tak będzie! Pójdę do diabła! Ale ty mnie szukać będziesz, nie ja ciebie! Jeszcze poprosisz pięknie, żebym się z tobą ożenił. Odwrócił się i wszedł między borowe drzewa. Rozyna cisnęła za nim złotym dukatem. — Weź swoją zapłatę! Ani się nie obejrzał. Trzęsąca się ze złości szła już sama ku domowi. W izbie płonęło nikłe łuczywo. Zatrzymała się w progu. Stary Hajdaj poderwał się z ławy: — To teraz wracasz? — krzyknął. — A gdzie Szymek? — ozwała się płaczliwie Hajdajka. — Poszedł przecie naprzeciw ciebie. Rozyna powiedziała ze wzgardą: , 64 — Szymka nagnałam precz. Nie będzie się już plątał koło mnie. Wartam chyba kogoś lepszego niż byle jakiego prostaka. Hajdajka aż ręce złożyła: — Przecie on nie byle jaki. Urodziwy, pracowity... Rozyna wysoko zadarła głowę: Stary podniósł ramiona do góry: — A niech Licho weźmie twoją urodę! — huknął rozeźlony i mocno opuścił obie pięści w dół. Przez uchylone drzwi wleciał do izby ostry powiew. Zaświstało, zaszumiało, z podłogi podniósł się kurz, skłębił się, zwinął i wyskoczył z niego dziwny stwór. Nie większe to było niż chłopak pięciolatek. Odziany w czerwone portasy, błękitny kubraczek i trójkątną czapkę baranią. Spod tej czapy wyłaziły kudłate włosy, a nad czołem sterczały rożki, małe jak dziecinne palce. Gębę toto miało pyzatą i rumianą. Oczka czarne, a takie, jakby w nich jarzyły się iskry. Nos niby dziób koguta, zaś usta szerokie od ucha do ucha. A śmiało się skrzekliwie i pokazywało zęby żółte i ostre jak u psa. Kręciło się, podskakiwało i przytupywało. A nie miało ludzkich nóg, jeno koźle kopytka. I taki szum był w izbie, jak nocą w gaju, kiedy wiater hula. Stary Hajdaj aż o ścianę się oparł. A Hajdajka obiema rękami za twarz się chwyciła i pobladła ze strachu. Szeptała trzęsącymi ustami: — W imię Ojca i Syna! Co za Licho takie?! Jak to skaczące usłyszało, wrzasnęło piskliwie: — A Licho, Licho! Przyleciałem na wezwanie po urodę pięknej Rozynki! 5 z piekła rodem 65 I ku Rozynie! A ona w nogi, do sieni! Ale Licho doskoczyło ku niej! Złapało za spódnicę i wciągnęło z powrotem do izby: — Potańcujemy niewiele, pókiś jeszcze zgrabna i urodziwa. Bo opasłej babie na krzywych nogach gorzej będzie tańcować! Tak skrzeczało i piszczało ze śmiechem, a podskakiwało na koźlich kopytkach. Uniosło ręce, złapało Rozynę w pasie i dalejże nią wywijać. Tak nią prędko obracało, że Hajdajowi z Hajdajką wszystko się zatarło przed oczami. Szum w izbie stał się, jakby silny wicher zawiał — aże łuczywo zgasło, zdmuchnięte. Coś huknęło okrutnie. W izbie uczyniło się ciemno. I wtedy nagle wszystko ucichło. Długo starzy ruszyć się nie mogli ze strachu. A gdy wreszcie stary Hajdaj skrzesał ognia i zaświecił znów łuczywo — nie było już ani Licha, ani Rozyny. Na środku leżała wywrócona ława, a przez otwarte drzwi zaglądała czarność nocy. Tymczasem Szymek szedł Czarnym Borem. Z początku nie myślał, po co idzie i dokąd. Szedł, bo pchał go żal, a wiodła byle gdzie ślepa złość. Złość na siebie, że tak tę jedną Rozynę sobie upodobał. Złość na Rozynę, że go nie chciała. Złość na swój marny los. Musiał się ruszać, musiał iść prędko przed siebie — bo czuł, że inaczej zbiłby kogoś czy coś. Choćby te nieme drzewa, które mijał w ciemności. Ale wiedział przecie, że to by mu nic nie pomogło. Jeno pięście by sobie pokaleczył. Szedł długo, może dwie, a może trzy godziny. Zmęczył się. Stawiał kroki coraz wolniej — i złość jego zaczęła ustępować. Zmieniała się w spokojną zawziętość. Myślał, jakby mówił do Rozyny: Jak to rzekłaś? Że gdybym był łowczym królewskim, tobyś za mnie wyszła? A czy ty myślisz, że 66 jak się uprę, to nie zostanę łowczym? I co to ja na to?... Że mnie jeszcze prosić będziesz... Tak! A ty mnie do diabła wyprawiłaś? Dobrze! Mogę pójść i do diabła. Przystanął i zapytał sam siebie: — Ale... jak to zrobić, żeby być łowczym królewskim? A może poszukać tych, co z królem polują, i pogadać z nimi? Może na służbę przystać? E, chyba tylko do nagonki mnie wezmą, a naganiacz to nie łowczy królewski. Przecie są całe gromady naganiaczy — i nic z nich więcej. Wpatrywał się w ciemność boru, jakby kogoś się spodziewał czy na coś czekał. A przecież nie myślał o tym, że stamtąd może ktoś przyjść z odpowiedzią. Nagle — gdzieś daleko pomiędzy drzewami — dojrzał jakby poruszającą się iskierkę. To pokazywała się, to niknęła, zasłaniana grubymi pniami. Wybłyskiwała coraz bliżej. Szymek był odważny. Ale w tej chwili czuł, że nogi drętwieją mu ze strachu, a serce skacze w nim spłoszone. Światełko powiększało się. Już można było poznać latarnię. Niósł ją ktoś odziany czarno. Wyglądał tak, jakby obok światła sunął wysoki cień. Zatrzymał się parę kroków od Szymka. Uniósł wysoko latarnię. Teraz już dało się ujrzeć go dokładnie. Miał futrzaną czapkę z kitą czarnych piór, czarny kaftan ze skóry i czarne buty z cholewami. Na ramieniu rusznica, u boku długi kordelas. Twarz ciemna, wąsata, wydała się Szymkowi dumna i pańska. Nie był to na pewno człek pospolity. Patrzyli chwilę na siebie. A choć latarnia błyskała czerwonym światłem, oczy obcego łowcy miały w sobie zielonkawe migoty. Wreszcie ów odezwał się: — Szukałeś mnie. Wyszedłem ci naprzeciw. 67 Szymek przełknął ślinę i wyjąkał: — Ja was, panie... szukałem? — A jakże, mociumdzieju! Szukałeś. Przecie doleciało do mych uszów to, coś rzekł: „Pójdę do diabła". Tedy jestem. Szymek cofnął się o krok: — To wy... diabeł?... Czarny roześmiał się hucznie: — A jakże! I choć nie w moim zwyczaju jest prezentować się nieszlachetnie urodzonym, przecie uczynię ci ten zaszczyt. Diabeł Boruta jestem, pan kilku zamków i tej kniei. Patron zwierza dzikiego i łowców. Szymek był okrutnie wystraszony. Bo kto by nie słyszał o diable Borucie? I oto on sam tu stoi, oświetlony latarnią! Ale nie tylko o tym Szymek myślał. O tym też, że ów Boruta od razu zełgał. Więc powiedział odważnie: — Żeście Boruta, to wierzę, bo jeno diabeł tak bluźnierczo kłamie. Przecie patronem łowców jest święty Hubert. Nie taki głupi ze mnie, żebym o tym nie wiedział. Boruta nasrożył się: — Jeno ty mi nie ubliżaj i nie strasz świętymi imionami! Za taką obelgę wyzwałbym cię na szable, gdybyś był szlacheckiego rodu. Ale żeś marny prostak, tedy okażę ci łaskę. A jeszcze cię pouczyć mogę, ty ciemny łbie. Otóż wiedz o tym, że ów... tfu! Hubert to jakowyś nienaski, ponoć niderlandzki biskup z pradawnych czasów. No, to rzeknij mi teraz, co taki biskup ma do roboty na polskich łowach? Hę? Tyle jeno, że i nasze biskupy lubią zapolować — to i tego tam... tfu... Huberta za patrona ogłosiły, że to niby z ich regimentu. Szymek nie odzywał się nic. Przecie niewiele wiedział o świę- 68 tym Hubercie. A że biskupy jeżdżą na łowy — słyszał coś niecoś. Boruta wyprostował się dumnie: — Tedy wiedz, hołoto, żem ja jest panem tych borów! Ja naganiam zwierzynę i ja ją ukrywam, wedle mojej woli. Ja pomagam takim, co jeno z oszczepem idą na niedźwiedzia. I ja sprawiam, że tur na mój rozkaz łowcę na rogi bierze. Przygarbił się, brodę naprzód wysunął, nastroszył wąsiska, ukazał zęby i warknął jak zły pies: — Jeno mi despekt czyni ten biskup niderlandzki, co się tu rządzi bezprawnie. Ale ujrzymy jeszcze, kto kogo zmoże. Uśmiechnął się jadowicie i mrugnął zielono do Szymka jednym okiem: — A ja dobrze moim sprzymierzeńcom płacę. Taki chudopacho-łek jak ty przy mojej pomocy może dostąpić wysokich godności. Może zostać nawet... łowczym królewskim! „Łowczym królewskim!" To wyrzekł mocno. Szymek aż się zatrząsł: — Łowczym królewskim? — powtórzył — a ja mógłbym nim być? Gadajcież, panie Boruto! Boruta kiwnął głową: — Uczynię cię nim. Jeno mnie musisz słuchać. — No? — Zawiodę cię do obozu łowców. Wskażę ci namiot wielkiego łowczego królewskiego. Staniesz przed nim i rzekniesz, aby cię najął na strzelca, że będziesz dostarczał zwierzyny na królewski dwór. On wyśmieje cię, że niby dobrze. I powie, że masz urządzać łowy sam, masz dostarczyć rocznie sto niedźwiedzi, sto dzików, sto żubrów, sto łosi. Ale że nie wolno ci polować ani z oszczepem, ani z kuszą, ani z rusznicą. Jeśli tego dokonasz, ustąpi ci swą godność wielkiego łow- 70 czego królewskiego. Ty się zgodzisz. Jeno weźmiesz od niego tę obietnicę na piśmie i z pieczęcią. Szymek odstąpił krok w tył i machnął ręką: — Głupiego robicie ze mnie, panie Boruto. Z gołą pięścią pójdę na niedźwiedzia? I kto by tyle zwierza ubił, choćby i z rusznicy? Boruta spojrzał na niego z góry: — Iście głupi jesteś, mociumdzieju! Przecie ja ci dam w rękę broń, jakiej nikt nie widział. A nie będzie to ani oszczep, ani kusza, ani rusznica. I ja ci będę pod sam nos zwierzynę naganiał. Za rok możesz być wielkim łowczym królewskim. Szymkowi aż dech zaparło z wielkiego uradowania. Bo wtedy Rozyna sama go poszuka. Pokłonił się diabłu: — Czymże ja się wam odpłacę, panie Boruto? Diabeł wydął wargi: — Phi. Marna będzie zapłata, mociumdzieju. Duszę twą wezmę. Jeno tyle. No i jeszcze duszę tego łowczego królewskiego, co służy jakiemuś tam, tfu... Hubertowi. Szymek nie przemówił ani słowa. A Boruta dołożył: — ...Po twym najdłuższym życiu -twą duszę wezmę. A mogę sprawić, że dożyjesz setki lat w dostatku i szczęściu z najpiękniejszą białogłową. — Z Rozyną? — A jakże! — prychnął śmiechem Boruta. — Z Rozyną! Znam ją dobrze i ja. Warta chyba duszy po stu latach. Szymek już się nie namyślał: — To zgoda! Diabeł podniósł ciemną dłoń: 71 — Ale będzie jeden warunek. Słuchajże pilnie: Dostaniesz, mo-ciumdzieju, niby rusznicę, ale z końskiego gnata. I woreczek z prochem. Tego woreczka nie wolno ci położyć na ziemi. Bo jeśli położysz albo ci upadnie, skończy się nasza umowa. A dusza twoja od razu przejdzie na mą własność. Szymek znów zamilkł. Nie mógł być pewien, czy nie zagapi się kiedy, nie przepomni o tym woreczku z prochem. Co wtedy? Przepadnie wszystko: i dostojeństwo, i Rozyna. Boruta uniósł wysoko latarnię i poświecił nią prosto w twarz Szymka. Zagadał prędko: — No co? Godzisz się, mociumdzieju? Szymek milczał. Diabeł się zaniepokoił. Przynaglał niecierpliwie: — Namyślajże się! Nie zwykłem się dopraszać! Szymek się targował: — To może... panie, zelżyjcie nieco. Żeby nie tak od razu duszę oddawać, gdy woreczek znajdzie się na ziemi. Boruta zagrzmiał śmiechem: — Znaj łaskę pańską. Zostawiam ci ratunek: do trzech dni schwytasz i ukażesz mi zwierza, jakiego nigdy nie widziałem i nie rozeznam, co zacz. Jeśli dokażesz tego, zrzeknę się duszy twojej, ale godności łowczego królewskiego nie dostąpisz. Przyjmujesz warunek? Szymek wyrzekł: — Przyjmuję — bo chciaf Koniecznie postawić na swoim. Tedy Boruta zarządził, że obaj pójdą w głąb czarnego boru, tam gdzie obóz królewski. A gdy się rozwidni, Szymek ma stanąć przed łowczym i gadać, jak już wiadomo. Ruszyli. Boruta przodem z latarnią. Szymek widział jego plecy 72 i czerwone światło. Znowu wydawał się wielkim cieniem. Sunął szybko, a kroków jego nie było słychać. Ani sucha gałązka nie trzasnęła pod jego butem. Pnie drzew oświetlane kolejno słabym blaskiem ukazywały się i niknęły, jakby umykały spłoszone. Boruta milczał i Szymek nie odzywał się. Bo co sobie mieli rzec — już rzekli. Myślał Szymek o tym wszystkim, gdy tak szedł za czarnym cieniem Boruty. Mógł się wrócić. Przecie diabeł nie wlókł go za sobą na łańcuchu. Wystarczyło tylko zawrócić z drogi, odejść w przeciwną stronę albo wskoczyć między drzewa. Stracić z oczu czerwony błysk latarni. Szymek był pewien, że Boruta, gdyby zmiarkował, ze został sam, nie szukałby go i nie gonił za nim. Przecie i teraz mógł mu nakazać, aby szedł przodem, i pilnować go. Boruta mądry. On wie, co Szymka trzyma mocniej niż żelazny łańcuch. Że Szymek i bez łańcucha idzie za Boruta. Potrafiłby zerwać przecie ten niewidzialny łańcuch. Potrafiłby sobie powiedzieć, że nie chce żadnych wysokich godności. Nawet w tej chwili może odegnać od siebie raz na zawsze myśli o tym, że Rozyna musi być jego żoną. Żeby nie te słowa, jakie do niej wykrzyknął w złości: „Ty mnie szukać będziesz, nie ja ciebie! Jeszcze pięknie poprosisz, żebym się z tobą ożenił..." I właśnie ta zawziętość, te jego słowa wiodły go za diabelską latarnią. Musiał postawić na swoim! Tak to Szymek rozmyślał i mocował się sam ze sobą. Ani nie liczył czasu, ani drogi, jaką przebyli. Patrzył w ziemię i nie dostrzegł, że niebo pomiędzy konarami drzew zaczyna jaśnieć, a płomyk latarni Boruty zbladł nieco. Czyniło się coraz widniej. 73 Szymek szedł wciąż jakby ślepy. Nagle ozwało się granie rogów łowieckich. Rześkie, budzące gromko ze snu ludzi i bór. Boruta przystanął. Zdmuchnął latarnię. Szymek oprzytomniał. Spojrzał na Borutę jak na kogoś innego. Był jakoś przedziwnie odmieniony. Może to czyniło światło rannego zmierzchu, a może jakieś czary diabelskie. Nie wiadomo. Wydał mu się teraz zwyczajny, podobny nawet nieco do dziedzica tego dworu z sąsiedniej wsi, gdzie Szymek chodził do pracy. Bo był okazały, bo spoglądał dumnie, bo miał wąs zawiesisty, a odzienie zasobne, rusznicę jak na łowy — i niczym się nie różnił od innych panów. Pojaśniał w świetle dnia. Jego kaitan, czapka i buty nie były czarne, jak się to nocą widziało — ale zwyczajnej skórzanej barwy. I nawet latarnia gdzieś się zapodziała. Nie uwierzyłby Szymek, że to ten sam diabeł Boruta, gdyby on się nie ozwał: — No, to mamy przed sobą namioty łowieckie. Pomnisz, mo-ciumdzieju, o czym masz z panem łowczym gadać? Szymek kiwnął głową. — A pomnisz warunki naszej umowy? Odrzekł hardo: — Nie bójcie się, panie Boruto. Nie zaprę wam tego! — Idźże tedy, pytaj o pana łowczego. Jeszcze się spotkamy. I już Boruty przy nim nie było. Zniknął nagle, jakby się uprzednio we śnie objawił. — Mara, nie mara — mruczał Szymek do siebie. — Diabelska to sztuka. Ale ja i tak pójdę, gdzie mam pójść. Wiedział, dokąd iść, bo z daleka niosła się wrzawa, szczekanie psów i krótkie a gęste potrębywania rogów. 74 i Dotarł blisko. Zaczepił jakiegoś pachołka i o drogę go spytał. Pachołek wskazał pospiesznie, w której stronie Szymek ma szukać namiotu pana łowczego. Po kilku chwilach stanął przed owym namiotem. Wokół paliły się ogniska, w kotłach grzało się coś smakowitego, roznosiły się wszędzie wonne dymy i zapachy. Pachołki mieszały jadło wielkimi warząchwiami. Inni dzielili kawałki wędzonego mięsiwa. Zaś jeszcze inni dźwigali albo toczyli przed sobą baryłki z napitkiem. Właśnie przed swym namiotem stał okazały młody pan ze srebrnym kubkiem w garści. Wokół niego grojnada innych: starych i młodszych. On, ten najważniejszy, wołał do pachołków: — A dawajcie, nicponie, prędzej to jadło, bo ranek chłodny, a w brzuchu burczy z głodu! W tej chwili podszedł ku niemu jeden z tych panów i krzyknął: — Na rozgrzewkę i na głód najlepszy jest stary miód! Podniósł w górę spory kubek: — Wznoszę zdrowie imć pana łowczego! Szymek stał niedaleko i aż mrugnął parę razy oczami, czy mu się coś nie przywidziało. Bo ten, co trzymał kubek w garści i chciał pić zdrowie łowczego, to przecież był sam Boruta. A tamci już z wielką wrzawą dobrali się do baryłki z miodem. Sam pan łowczy rozgrzewał się też ochoczo. Za niewielką chwilę Szymek dostrzegł, że Boruta spojrzał ku niemu i kiwnął ręką. Szymek zbliżył się i pokłonił panu łowczemu. Ten, roześmiany, spojrzał na niego łaskawie: — Co byś rad? Z czym przychodzisz? I tak się zaczęła rozmowa Szymka z panem łowczym, jak to 75 Boruta zapowiedział. Wszystko poszło gładko, bo diabeł stał i dogadywał, i doradzał, a panowie też zabawiali się żartami i huczeli śmiechem, gdy łowczy królewski wyliczał, że ten chudopachołek ma ubić i dostarczyć mu przez rok sto żubrów, sto niedźwiedzi, sto dzików i sto łosi. Kładł też za warunek, aby nie szedł na łowy ani z kuszą, ani z rusznicą, ani z oszczepem. A ten głupi chłopek godził się na wszystko, jak niespełna rozumu, kiwał głową i powtarzał: — Dobrze, panie. Wreszcie podochocony łowczy zawołał: — Jeśli dokonasz tego, ustąpię ci mój urząd wielkiego łowczego koronnego! Towarzystwo gruchnęło takim śmiechem, że niejeden aż się na nogach zataczał i sam sobie w pas się kłaniał. A Boruta krzyknął: — Dostaniesz to na piśmie z pieczęcią! — Dostaniesz! — huknął.łowczy. — Sporządzę taki dokument — ofiarował się Boruta. I biegiem podążył do namiotu. Wrócił od razu, jakby to pismo miał przygotowane. Pan łowczy odczytał je ze śmiechem, złożył swój podpis i pieczęć. Wręczył to Szymkowi. Rzekł jeszcze ubawiony: — A jak zostaniesz łowczym królewskim, przyjmij mnie na strzelca. Boruta dołożył: — A teraz umykaj! Szymek pokłonił się wesołym panom i czym prędzej wysunął się z ciżby. A za nim leciały grzmiące śmiechy. I nikt nie wiedział o tym, co myślał Szymek: Śmiejcie się, rechotajcie! Ja się będę śmiał na końcu. Jeszcze mi się kłaniać będziecie. 76 Był już głęboko w borze, gdy sobie wspomniał, że przecie Boruta nie dał mu jeszcze obiecanej broni: tej z końskiego gnata. Zaniepokoił się nieco. Co robić? Wracać tam, szukać Boruty? Stanął niepewny. Ale wnet machnął ręką. — Znalazł mnie już raz, znajdzie i po raz drugi. Przecie i on w tej sprawie spodziewa się korzyści. Niechże mnie szuka. Szedł teraz pomalutku, bo był już tęgo zmęczony i głodny. Aż wreszcie usiadł na mchu pod krzakiem. Ani nie wiedział, kiedy usnął mocnym snem. Nie słyszał wrzawy łowów, nie widział przemykającej zwierzyny. Leżał jak kłoda. Gdy przycichło wszystko i już się czynił mrok — Szymek usiadł i rozglądnął się. Nie pamiętał nic z tego, co było. Dopiero gdy ujrzał przy swoim bucie bielejący koński gnat i obok jakąś sakwę — oprzytomniał. Zaglądnął do sakwy co żywo. Wyciągnął spory woreczek z prochem, kilka sucharów i kawał wędzonki. Roześmiał się rad: — Hojny jesteś, panie Boruto. Warto mieć z tobą przymierze. I tak Szymek został strzelcem w królewskim Czarnym Borze. Koński gnat z tej cieńszej strony miał wywierconą dziurę wzdłuż. Mogło to udawać bardzo grubą lufę. No, a nabijało się tak jak rusznicę. Trzeba było podsypać nieco prochu... i wiadomo. Strzelało się z tego jeszcze lepiej niż z prawdziwej rusznicy. Przekonał się o tym Szymek, strzelał często i nigdy nie chybił do żadnego zwierza. Dziki, łosie, żubry wciąż napotykał w boru. Czasami mu się wydawało, że jacyś niewidzialni naganiacze pędzą zwierzynę w jego stronę. Nająć więc musiał kilka wozów, aby odstawiały jego łupy do 77 królewskiego grodu. Jechał razem z nimi, brał zapłatę, żądał też poświadczenia na piśmie, ile i czego dostarczył — aby, jeśli dojdzie do umówionej liczby, zostać łowczym królewskim wedle umowy. Czarny Bór stawał się borem miedzianobrązowym, potem poczerniał, a wreszcie przybielił się śniegiem. Przedtem Szymek zdołał sklecić sobie niewielki szałas, naznosić mchu na posłanie, zaopatrzyć go przed mrozem. Zrywał się z mchowego posłania równo ze wschodem słońca i szedł w las na łowy. Wieczorem wracał do swej budy. Ostrożnie odpinał od pasa woreczek z prochem i wieszał na belce. Pamiętał, że Boruta zgłosi się po jego duszę, jeśli choć raz worek z prochem znajdzie się na ziemi. Potem rozpalał ognisko, piekł na rożnie kawał mięsiwa, a po wieczerzy zasypiał mocnym snem. Rankiem znów wyruszał w bór ze swą końską rusznicą i woreczkiem, w którym nie ubywało prochu. Liczył ubite łosie, tury i żubry. Niewiele brakowało. Jeno niedźwiedzi miał za mało — bo wiadomo, zimą spały. Ale pocieszał się, że wiosną dopełni ich liczby. Często myślał o Rozynie. Najlepiej mu się myślało, gdy leża] wieczór w swym szałasie na mchu i patrzył w dogasający żar ogniska. Gadał do tego żaru, jakby do Rozyny: — Przejdzie jeszcze pół roku i pokłonisz mi się, abym cię zechciał. Pięknie mnie prosić będziesz — nie od razu się z tobą ożenię Popłaczesz trochę, pomarkocisz, w rękę mnie pocałujesz, obiecasz mi być dobrą i posłuszną żoną — to może zostaniesz panią łowczyną I jak tak gadał, to i brwi marszczył, i uśmiechał się łaskawie jakby już ją miał przed sobą. Dnia jednego, na świętego Grzegorza, gdy słonko przygrzałc 78 i ciepło, a poczerniałe śniegi wsiąkały w ściółkę leśną — Szymek dążył jak każdego dnia — na łowy. Niósł swą końską rusznicę, do pasa miał przytroczony woreczek z prochem. Szedł dróżką leśną, a wesoło mu było, bo już ptaki poczynały cwirlikaćpo gałęziach. I on sobie pogwizdywał. Aż tu coś nagle zaszurpotało w krzakach i na ścieżkę wyskoczyła baba. Zobaczyła Szymka i stanęła jakby przestraszona. Dość daleko stała, może z pięćdziesiąt kroków ich dzieliło, ale Szymek miał dobre oczy. Widział ją dokładnie. Paskudne to było babsko. Ani stara, ani młoda. Pochylona, a gruba, że jej głowa na ramionach siedziała, jakby wcale nie miała szyi. Oczka niby u prosięcia, nos jak ziemniak, usta podobne do dwóch kawałków suchej a cienkiej kiełbasy. Nogi grube i krzywe, niby pniaki. A przy tym odziana jak młoda dziewczyna. W kraciastej spódnicy, w gorsecie wyszywanym, w koszuli z haftem. To wszystko było zmięte, wybrudzone i okrutnie ciasne na nią. Spod barwnej chusteczki wyzierał skołtuniony warkocz, jakby upleciony z nie międlonej wełny owczej. I tak stali przez chwilę, patrzący na siebie. Szymek mruknął: — Tfu, na psa urok! Czarownica to jaka czy boginka... — i splunął. Chociaż cicho mruknął, ale widać babsko spostrzegło, jak spluwa, bo zasłoniło sobie paskudną gębę rękami, na oślep przebiegło ścieżkę i wskoczyło w gęstwę leśną. Szymek był bardzo nierad: — Nie dość, że taka paskudna, jeszcze mi drogę przebiegła. A wiadomo, że jak baba drogę przebiegnie, to znak, że będzie coś złego. Lepiej zawrócić. I zawrócił. Skręcił w bok, między prastare drzewa borowe. 79 Niedaleko uszedł, kiedy dosłyszał szum nad głową. Huczało coś brzękliwie a mocno. Zadarł głowę w górę i znów przystanął. Między olbrzymimi konarami drzewa drgał cały obłok pszczół. A pomiędzy nimi kręcił się ogromny niedźwiedź. Widział go Szymek dobrze, jak łapami wymachiwał, bo drzewa były jeszcze bezlistne. Widzisz — pomyślał. — Do barci się dobrałeś! Miodu ci się zachciało! Ale niedługo myślał. Odpiął od pasa woreczek z prochem i zaczął nabijać końską rusznicę. Nie zdążył, bo zachrobotało coś ponad nim. Niedźwiedź zsuwał się po pniu, a roje pszczół krążyły wciąż wokoło niego. Łupnął wielkim cielski m tuż obok Szymka. Tarł łapą nos i ryczał okropnie. Widać w ten nos niejedna pszczoła go użądliła. Szymek trzęsącymi rękami ładował proch do gnata końskiego. Niedźwiedź dostrzegł go i poderwał się z ziemi. Pszczoły wciąż się nad nim kłębiły. Niedźwiedź stanął na dwóch łapach. Był strasznie wielki, Szymek przy nim wydawał się mały jak dziecko. Nie próbował nawet uciekać. Zwierz byłby go przecież w kilku skokach dogonił. Nie zdążył też nabić swej rusznicy. Niedźwiedź zamachnął się na niego olbrzymią łapą. Szymek wypuścił woreczek z prochem i obydwoma rękami wzniósł nad głową gnat koński. Łapa niedźwiedzia pochwyciła ten gnat. Szymek zamknął oczy... Usłyszał znów ryk niedźwiedzia — ale nieco dalej. Spojrzał. Niedźwiedź umykał i wymachiwał kościaną rusznicą. Nad nim unosiła się brzęcząca chmura pszczół. Ryk niedźwiedzia zanikał pomiędzy gęstwą borową. 80 Szymek wsparł się o pień drzewa. Dygotał cały, a nogi miał tak słabe i sztywne, jakby nieswoje. Nagle poderwał się. Zobaczył na ziemi woreczek z prochem. Schylił się, aby go podnieść. W tej chwili usłyszał nad głową gromki śmiech: — Ha ha! Nie zdzierżyłeś, mociumdzieju! Zdrętwiał. Przy nim stał diabeł Boruta. Wziął się pod boki, przechylił nieco w tył i szydził: — Nie musisz już tego woreczka podnosić. On i tak leżał na ziemi. Szkoda się schylać po niego, mociumdziejku miły. Szymek starał się łyknąć ślinę i coś powiedzieć. W gardle miał sucho, a wszystkie słowa gdzieś się zapodziały. Boruta przechylił głowę na bok, przymrużył jedno oko i chichotał sykliwie: — A cóż? Gdzie twoja rusznica? Teraz niedźwiedź będzie z niej do pszczół strzelał! Ale nie frasuj się! Ona już i tak tobie na nic. Co ci po niej? W piekle nie będziesz chodził "na łowy. Szymkowi uczyniło się tak gorąco, jakby już poczuł żar piekielny. W głowie waliło mu niby młotem. Boruta kiwał się nad nim i wciąż dogadywał zjadliwie: — No i widzisz. Sam sobie jesteś winien. Gdybyś był bardziej mężny, nie umykałbyś przed byle babą. Poszedłbyś dalej w las, nie napotkał tego rozjuszonego niedźwiedzia. Ale jeśli ktoś jest takim tchórzem podszyty, że baby się lęka... Niedaleko nich poruszyły się krzaki. Ukazała się jakaś twarz i zniknęła. Ale żaden z nich nie dostrzegł tego. Szymek krzyknął: — Przestańcie mnie lżyć, Boruto! Ja nie... Boruta zarechotał śmiechem: 1 6 Z piekła rodem 81 — Ty nie... jesteś winien. Baba winna i te pszczoły, co niedźwiedzia w nos i ucho użądliły? Ty jesteś mężny! To i piekła się nie boisz, mociumdzieju? No? Jeśli tak, to dziś jeszcze może byś je rad oglądać? Teraz przeleciało mrozem przez lica i wargi Szymka. Wyrzekł z trudem: — Dziś nie. Zapominacie, Boruto, że mam jeszcze trzy dni czasu. Boruta wykrzywił się wzgardliwie: — Głupi jesteś nad wyraz. Mniemasz, że pokażesz mi zwierzę, którego nazwać nie potrafię, ja, pan tych borów? — Mam trzy dni czasu — powtórzył uparcie Szymek. Nagła błyskawica przeleciała przez niebo. I równocześnie tuż obok strzelił piorun. Szymek przymknął oczy. Gdy je rozwarł, był już sam. Słońce przebłyskiwało poprzez gałęzie drzew, niebo błękitniało ponad lasem. Najlżejszy oddech wiatru nie trącał zeschłych traw. Szymek całkiem bez sił, jak ciężko chory, przysiadł na mchu. Podkurczył nogi, głowę wsparł na kolanach, otoczył ją ramionami i rozszlochał się. Silny, zawzięty chłop, a płakał jak bezsilne dziecko, które skrzywdzono. Nie słyszał, jak krzaki się poruszyły, nie słyszał kroków, co stąpały, to znów przystawały. Szlochał coraz bardziej rozpaczliwie. Utracił przecie wszystko: Rozynę, godność łowczego królewskiego i własną duszę. I co najgorsze: wszelką nadzieję, żeby tę duszę wyratować. Wszystkiego wyrzekłby się z radością, byle tylko mógł się spodziewać, że potrafi złowić to zwierzę, jakiego przecież nie ma. Jeszcze trzy dni wolności 82 człowieczej. Jakże uciec przed tym, przed czym się donikąd uciec nie da? Niesłyszane kroki podeszły tuż blisko. Szymek poczuł, że coś głaska go po włosach. Nie myślał nawet o tym, co to być może. Dotknięcia były lekkie i łagodne. Nie podniósł głowy, ale płakał już ciszej. Nie tak gwałtownie i rozpaczliwie. I poprzez ten płacz doleciały go szeptane słowa: — Szymek... no, Szymuś... Szymuś... Ocknął się ze swej żałości. Podniósł głowę. Spojrzał. Nad nim pochylało się paskudne babsko, to samo, co mu niedawno drogę przeszło. Chwycił go straszny gniew: — To wy?... Czego chcecie?! Tuście przyleźli, żeby się ze mnie natrząsać? Wykrzywiła się jej twarz wielką żałością, a oczy zwilgotniały: — Szymek... Przecież ja nie... Ja bym ci pomóc chciała, wszystko bym uczyniła... Choć była jeszcze brzydsza w tej chwili, przecież Szymkowy gniew gdzieś się podział. A ona szeptała: — Szymuś, ja wiem, że to przeze mnie. Ale... ja przecież nie chciałam dla ciebie źle... On odezwał się jeszcze nieco szorstko: — Skądże wiecie, jak mnie wołają? Znacie mnie, czy co? Teraz uśmiechnęła się żałośnie: — Znam cię, Szymuś, dobrze znam. Jeno nie pytaj, skąd. — Jako chcecie. Usiadła obok niego: — I wiem, choć mi nikt nie gadał, wiem, jak i co. A to ci rzeknę, 83 żebyś się nie trapił, bo przecie we dwoje znajdziemy jakąś radę, aby cię uratować. — Skądże wiecie, że mnie trzeba ratować? Nie odrzekła na pytanie, tylko zagadała o czym innym: — Czemuż ty mi dwoisz *, kiedy męża nie mam i nie miałam. Szymek mruknął niepewnie: — A, bo tak jakoś... — a pomyślał sobie, że pewnie, kto by taką paskudę chciał. Tylko do młodej dziewczyny mówi się ,,ty", a do starszej to jakoś nie uchodzi. A kto by odgadł, ile ta liczy sobie wiosen? Nie wyglądała, co prawda, na starą, ale na młodą też nie. I znów mruknął: — ...Licho wie... — bo kończył swoje myśli. Owa dziewczyna aż się zatrzęsła: — Co ty gadasz? Co Licho wie? Widziałeś się z nim? Szymek patrzył na nią zadziwiony: — A cóż ci się stało? Ja tak tylko... Przecie nieraz tak się gada. — To przestań! Nie wywołuj tego... tam... Małe oczka stały się zawzięte i ostre jak szpilki. Szerokie usta zacisnęły się złością. Zbrzydła jeszcze bardziej. A przed chwilą była taka jakaś... dosyć miła. Powiedział: — Nie złość się, bo sobie pójdę precz. Chwyciła go za rękę: — Nie odchodź! — i teraz miała w oczach lęk i prośbę. — Zostań! Musimy przecie coś uradzić, aby cię wyswobodzić z diabelskiej mocy. Szymek znów się nachmurzył: — Prawda... Ale cóż mi możesz pomóc?... * Dwoić — mówić przez „wy" do kobiet zamężnych i starszych. 84 i Poczęła mówić szybko: — Wiem, jaki ci postawił warunek: żebyś mu pokazał zwierzę, jakiego nazwać nie da rady. Takiego nie ma, bo on przecie zna wszystkie zwierzaki. Żeby to był inny diabeł, ale taki leśny... Kiwnął głową i westchnął: — No pewnie. Tedy gadaj prędko, coś wymyśliła?! Rozejrzała się trwożnie: — Nie powiem ci, Szymuś. On potrafi podsłuchać każdy szept. To jeno jest pewne, że mu takie zwierzę pokażesz, jakiego nigdy nikt nie widział. Ja wiem, gdzie go szukać. Jutro pójdę i przywiodę je. Ale ty musisz postarać mi się — nachyliła się ku niemu i szepnęła cichutko do ucha — o miód. Dosłyszałeś? Zamiast odpowiedzi, spojrzał w górę na to drzewo, gdzie była barć. Zrozumieli się. — No. Jak jutro wrócę, żebyś to już miał. I niemało. A nie trap się. Tego zwierzęcia nie pozna i dziesięciu diabłów. Szymek wziął ją za rękę. — Powiedz mi jeszcze, dlaczegoś ty taka dobra dla mnie? Czy chcesz jakiej zapłaty? Bo zapłacić mogę. Mam sporo dukatów. Patrzyła na niego tak jakoś dziwnie: — Dukatów? Nie. Nic mi z tego. — No to cóż ci dać? Nie mam nic więcej, chyba ten lichy szałas. Chwilę nie odpowiadała, tylko przybladła na gębie. Aż wreszcie odezwała się cicho: — Niczego nie chcę, jeno tego, żebyś się ze mną ożenił. Szymek cofnął się o krok: — Ja... z tobą? Pochyliła głowę. 85 — Wiem, żem najszpetniejsza ze wszystkich. Ale tak cię proszę, Szymuś, obiecaj mi, że jak cię wybawię z mocy diabelskiej, to i ty mnie wybawisz. Spojrzał na nią okrutnie zadziwiony: — Ja... ciebie? Jakże cię mam wybawić? — Ożeń się. Teraz on zamilkł. Nijak mu się to nie mogło pomieścić W głowie '^f^ri^-K^Ź^^ ~ ™*y*tucb. Frzecie chciał ¦No, tak. Ale Ro7vm7 „• 7 •^ MterJp Ae*-»^1 ™/fP*«P*