Joseph Conrad OPOWIEŚĆ Za dużym oknem o jednej szybie zmierzch dogasał z wolna wielkim, jasnym i bezbarwnym prostokątem, obramowanym gęstniejącymi mrokami pokoju. Pokój był długi. Nieodparty przypływ nocy przenikał aż do najodleglejszej jego części, gdzie szept męskiego głosu, namiętnie przerywany i namiętnie wznawiany, zdawał się ścierać ze szmerem odpowiedzi pełnych nieskończonego smutku. W końcu szmer odpowiedzi ucichł. Mężczyzna powolnym ruchem podniósł się z kolan obok głębokiej, niewyraźnie majaczącej sofy, na której zacierały się kształty leżącej kobiety, i stanął wysoki pod niskim sklepieniem. Sylwetka jego cała była ciemna prócz ostro kontrastującej bieli kołnierzyka poniżej kształtu głowy oraz nikłego, przelotnego połyskiwania metalowych guzików, które tu i ówdzie migotały na mundurze. Stał nad nią przez chwilę, męski i tajemniczy w swoim bezruchu, po czym usiadł na pobliskim krześle. Widział tylko nikły zarys jej wzniesionej w górę twarzy i opuszczone na czarną suknię blade ręce, które przed chwilą poddawały się jego pocałunkom, a teraz były jakby zbyt znużone, żeby się poruszyć. Nie śmiał się odezwać, wzdrygając się przed tym, jak zazwyczaj czynią mężczyźni wobec prozaicznych konieczności życia. I jak zwykłe, kobieta zdobyła się na odwagę. Głos jej rozległ się pierwszy — niemal konwencjonalnie — chociaż ona sama drżała jeszcze od sprzecznych uczuć. — Opowiedz mi coś — rzekła. Ciemność ukryła jego zdumienie i uśmiech. Czyż nie powiedział jej właśnie wszystkiego, co warto powiedzieć na świecie — i to nie po raz pierwszy! — Cóż mam ci powiedzieć? — spytał głosem dosyć spokojnym. Poczuł dla niej wdzięczność za ten ton zdecydowania, który nadała swym słowom i który rozładował nerwowe napięcie. — Chętnie bym posłuchała jakiejś opowieści. — Opowieści! — Naprawdę osłupiał ze zdumienia. — Tak. Czemu by nie? W słowach tych zabrzmiało lekkie wyzwanie, jakby kaprys ukochanej kobiety, która jest kapryśna jedynie dlatego, że czuje się prawem, kłopotliwym niekiedy, a zawsze trudnym do ominięcia. — Czemuż by nie? — powtórzył przedrzeźniając ją z lekka, jak gdyby żądała od niego, żeby dał jej gwiazdkę z nieba. Ale był już nieco zły na nią za tę kobiecą ruchliwość, co równie łatwo uwalnia się od nastroju jak ze strojnych sukien. Słyszał, jak przemówiła nieco niepewnie, z jakąś pierzchliwą intonacją, która przypomniała mu nagle trzepotanie motyla: — Dawniej opowiadałeś nieraz… o… o swoim życiu i… zajęciach… Opowiadałeś tak, iż były to dla mnie opowieści zajmujące. Miałeś jakiś… jakiś dar… kiedyś… przed wojną. — Naprawdę? — rzekł z mimowolnym smutkiem. — Ale, widzisz, wojna się przedłuża — mówił dalej takim martwym, jednostajnym tonem, iż uczuła, że lekki ziąb ogarnia jej ramiona. A jednak nie odstępowała od swego. Nie ma bowiem na świecie rzeczy bardziej nieustępliwej od kobiecego kaprysu. — Może to być opowieść nie z tego świata — tłumaczyła mu. — Chciałabyś opowieści z innego, lepszego świata? — spytał z trzeźwym zdziwieniem. — Wywoła] duchy tych, co już tam odeszli. — Nie. Nie ten miałam na myśli. Miałam na myśli inny… jakiś inny świat. Gdzieś na ziemi… nie w niebie… — No, to mnie uspokoiło. Ale zapominasz, że mam tylko pięć dni urlopu. — Wiem. Ja także wzięłam pięć dni urlopu od… moich obowiązków. — Lubię to słowo. — Które słowo? — Obowiązek. — Bywa ono niekiedy okropne… — Och, to dlatego, że myślisz o obowiązku jako o ograniczeniu. Ale tak nie jest. Zawiera on w sobie nieskończoność i… i przez to… — Cóż to za język? Nie dotknęło go szyderstwo tych słów. — Na przykład nieskończoność przebaczenia — mówił dalej. — Co zaś do owego „innego świata”, to któż to szuka i kto czeka opowieści, która z niego pochodzi? — Ty — rzekła z jakąś dziwną, niemal cierpką słodyczą pewności. Poruszył się niby cień w swym krześle na znak, że się zgadza, ale ironii tego ruchu nie zdołała okryć tajemnicą nawet zgęszczona ciemność. — Jak chcesz. Otóż na takim świecie był pewnego razu Kapitan i pewien Skandynawski Marynarz. Wyobraź sobie te słowa napisane dużymi literami, gdyż nie będą oni mieli innych imion. Był to świat mórz, lądów i wysp… — Podobnie jak wszędzie — szepnęła gorzko. — Tak jest. Czegóż innego mogłaś się spodziewać wysyłając na odkrycie nowych światów człowieka ulepionego z naszej zwykłej, udręczonej gliny? Cóż innego mógł znaleźć? Czyż coś innego zdołałabyś pojąć, o coś innego się zatroszczyć lub bodaj wyczuć jego istnienie? Była tam i komedia, i rozlew krwi. — Zawsze to samo, jak na ziemi — mruknęła. — Zawsze. A ponieważ we wszechświecie znajdzie się zawsze tylko to, co jest zakorzenione w głębi naszej własnej istoty, więc była tam także miłość. Ale nie mówmy o niej. — Nie. Nie mówmy! — rzekła mistrzowsko ukrywając pod obojętnym tonem ulgę, jaką jej te słowa przyniosły — lub rozczarowanie. Po chwili dodała: — Zanosi się, jak się zdaje, na komiczną historię. — No, nie… — zawahał się również. — Zapewne. W pewien sposób. W pewien bardzo okrutny sposób. Będzie ona ludzka, a jak wiesz, komedia to tylko pewien kąt widzenia. I nie będzie to historia hałaśliwa. Wszystkie długie lufy, o których w niej mowa, będą nieme — jak tyleż teleskopów. — Ach, więc są w niej także działa! A czy wolno spytać, gdzie? — Na wodzie. Nie zapominaj, że świat, o którym mówimy, ma swe morza. Toczyła się na nim wojna. Był to świat zabawny i naprawdę okropny. Toczyła się na nim wojna na ziemi, na wodzie, pod wodą, w powietrzu i nawet pod ziemią. I było tam wielu młodych ludzi, przeważnie w mesach i kajutach, którzy mawiali do siebie — wybacz nieparlamentarny wyraz: „To diabelnie ciężka wojna, ale lepiej, że jest taka, niż żeby jej wcale nie było.” Lekko rzucane słowa, nieprawdaż? Z głębi sofy doleciało go nerwowe, niecierpliwe westchnienie, ale mówił dalej, nie przerywając. — A jednak kryje się w tym coś więcej, niż się na pozór wydaje. Chcę powiedzieć, więcej mądrości. Lekkomyślność, podobnie jak komedia, jest tylko sprawą pierwszego, wzrokowego wrażenia. Świat ten nie był zbyt mądry. Ale działała na nim pewna pospolita przebiegłość. Objawiała się ona głównie w różnorodnych poczynaniach stron neutralnych, poczynaniach publicznych i prywatnych, nad którymi należało czuwać; czuwać przenikliwym umysłem i naprawdę bystrym okiem. Zapewniam cię, iż musiało ono być bardzo bystre. — Mogę sobie wyobrazić — szepnęła z uznaniem. — Czyż jest coś, czego nie możesz sobie wyobrazić? — powiedział sucho. — Masz ten świat w sobie. Ale powróćmy do naszego Kapitana, który, rzecz prosta, miał pod swymi rozkazami pewien okręt. Choć mówię często o moim zajęciu (jak przed chwilą zauważyłaś), nie wdaję się nigdy w szczegóły. Otóż powiem ci od razu, iż ów okręt był kiedyś pełen wdzięku, wytworności i zbytku. Tak jest, kiedyś! Był niby piękna kobieta, która przywdziała nagle zgrzebną suknię i ponatykała rewolwerów za pas. Ale płynął lekko, poruszał się zwinnie i nic mu nie brakowało. — Czyż tak sądził ów Kapitan? — spytał głos z sofy. — Tak jest. Wysyłano go na nim wzdłuż pewnych wybrzeży, by śledził… co było do wyśledzenia. Tylko tyle. Czasem udzielano mu pewnych pomocniczych wskazówek, a czasem musiał obywać się bez nich. W rzeczywistości było to wszystko jedno. Wskazówki te przydawały się nie więcej, niż gdyby go miały naprowadzić na umiejscowienie i kierunek przesuwającego się obłoku lub jakiegoś widziadła, co przybiera jakiś kształt tu i ówdzie, a jest niemożliwe do ujęcia. Było to we wczesnym okresie tej wojny. Nic tak zrazu nie zdumiewało Kapitana jak nie zmienione oblicze wód ze znanym mu dobrze wyrazem, który nie był ani bardziej przyjacielski, ani bardziej wrogi. W dni piękne słońce iskrzyło się na błękicie; tu i ówdzie snuła się w oddali spokojna smuga dymu i niepodobna było uwierzyć, że ten dobrze znany, jasny widnokrąg zakreśla granice jednej wielkiej, kolistej zasadzki. Tak, niepodobna jest wierzyć aż do chwili, kiedy się widzi, jak jakiś okręt — nie własny okręt (co nie jest takie wstrząsające), lecz płynący obok okręt bratni wylatuje z nagła w powietrze i zapada w głębię, zanim zdąży się pomyśleć, co mu się stało. Wtedy zaczyna się wierzyć. Wypływa się odtąd z zadaniem, by śledzić, co wyśledzić można, i nie ustaje się w swej pracy z przeświadczeniem, iż pewnego dnia zginie się od czegoś, czego się nie wyśledziło. Zazdrości się żołnierzom, którzy u schyłku dnia ocierają pot i krew ze swych twarzy, liczą towarzyszy, którzy padli u ich boku, patrzą na spustoszone pola, na poszarpaną ziemię, która zdaje się cierpieć i krwawić wraz z nimi. Naprawdę zazdrości się żołnierzom. Rozpasana zwierzęcość tego wszystkiego, smak pierwotnej namiętności, dzika otwartość ciosu zadanego czyjąś ręką, bezpośrednie wyzwanie i niewykrętna odpowiedź! Niestety, morze nie dawało nic podobnego i wyglądało, jakby nic wspólnego nie miało z tym światem. Przerwała poruszywszy się z lekka. — O, tak! Prawość, otwartość, namiętność to trzy przykazania twojej ewangelii. Czyż ja ich nie znam?! — Pomyśl! Czyż na ogół są nam one wspólne? — spytał stropiony, lecz nie czekając odpowiedzi mówił dalej: — Takie były uczucia Kapitana. Doznawał ulgi, kiedy noc przysłaniała morze kryjąc to wszystko, co wyglądało jak obłuda starego przyjaciela. Noc oślepia otwarcie — i bywają okoliczności, gdy światło dzienne może tak obmierznąć człowiekowi jak najgorszy fałsz. Noc jest szczera. Nocami Kapitan mógł puszczać swoim myślom wodze… nie potrzebuję ci mówić, dokąd. Tam, gdzie jest wybór tylko między wiernością a śmiercią. Ale gdy powietrze mętniało, choć oślepiony, nie doznawał tej ulgi. Mgła jest zwodna, martwa jej świetlistość drażni. Doznaje się wrażenia, iż powinno by się widzieć. Pewnego posępnego, brzydkiego dnia okręt zwiadowczy płynął wzdłuż skalistego, niebezpiecznego brzegu, wyrzynającego się mocną czernią niby rysunek wykonany tuszem na szarym papierze. Nagle Pierwszy Oficer przemówił do swego przełożonego. Wydało się mu, iż widzi coś na wodzie od strony pełnego morza. Jakby niewielki wrak. „Ale skąd tutaj wrak?” — zapytał. „Istotnie — rzekł Kapitan. — Łodzie podwodne, o których wiadomo z ostatnich doniesień, zatonęły znacznie dalej na zachód. Ale czyż to można wiedzieć? Mogły być inne, których nie widziano, o których nie doniesiono. Płyńmy, co tchu!” Tak to się zaczęło. Zmieniono kierunek, by przepłynąć tuż obok owego przedmiotu, gdyż trzeba było dobrze przyglądać się temu, co można było zobaczyć. Tuż obok, ale go nie dotykając; nie było bowiem rzeczą wskazaną dotykać dryfujących przedmiotów bez względu na ich kształt. Tuż obok, ale nie zatrzymując się ani nawet nie zwalniając, gdyż w owym czasie nie było rzeczą rozsądną zatrzymywać się na jakimś określonym miejscu, chociażby na chwilę. Mogę ci powiedzieć od razu, iż przedmiot ów sam przez się nie był niebezpieczny. Nie warto go opisywać. Nie był niczym niezwyklejszym niż — powiedzmy — baryłka określonego kształtu i barwy. Ale nie był bez znaczenia. Łagodnie wzdęta fala podźwignęła go, jak gdyby chcąc ułatwić dokładniejsze obejrzenie, po czym okręt wrócił na pierwotny kurs, odwróciwszy się od niego obojętnie. Dwadzieścia par oczu rozglądało się na wszystkie strony z pokładu, starając się wyśledzić… co było do wyśledzenia. Kapitan i Pierwszy Oficer zastanawiali się nad owym przedmiotem ze znajomością rzeczy. Wydał się on im dowodem nie tyle podstępu, co działalności pewnych państw neutralnych. Działalność ta w wielu wypadkach polegała na uzupełnianiu zapasów łodzi podwodnych na morzu. Tak mniemano powszechnie, choć na pewno nie wiedziano. W rzeczy samej wszystko w tym wczesnym okresie wojny na to wskazywało. Ów przedmiot, obejrzany z bliska i porzucony z pozorną obojętnością, nie pozostawiał wątpliwości, iż coś takiego musiało stać się gdzieś w pobliżu. Sam ów przedmiot był więcej niż podejrzany. Ale to, że pozostawiono go na oczach, wywoływało jeszcze inne podejrzenia. Byłoż to wynikiem głębokiego i szatańskiego zamierzenia? Pod tym względem wszelkie przypuszczenia bardzo rychło okazały się płonne. Ostatecznie obaj oficerowie doszli do wniosku, iż pozostawiono go prawdopodobnie przypadkiem, który może kojarzy się z jakąś nieprzewidzianą koniecznością, taką na przykład, iż zaszła potrzeba spiesznego opuszczenia tego miejsca, lub jej podobną. Rozmowa ich toczyła się w zwięzłych, ważkich zdaniach, przerywanych długimi, milczącymi zamyśleniami. I przez cały czas oczy ich błądziły po widnokręgu w nieustannym, niemal mechanicznym wysiłku czujności. Młodszy z nich sarknął gorzko na zakończenie: „No, mamy dowód. Otóż to. Dowód tego, czego byliśmy najzupełniej pewni już poprzednio. I naprawdę niezbity!” ,,I wiele nam z tego przyjdzie — odparł Kapitan. — Przeciwnicy są o całe mile stąd, łodzie podwodne czyhają — sam tylko diabeł wie, gdzie — by zabijać; a czcigodny neutralny wymyka się na wschód i czyha, by okłamać.” Pierwszy Oficer parsknął na to śmiechem. Ale wyraził przypuszczenie, iż taki neutralny nie potrzebuje nawet zbytnio kłamać. O ile tych drabów nie przychwyci się na gorącym uczynku, czują się najzupełniej bezpieczni. Mogą się śmiać w kułak. Ten drab najprawdopodobniej śmieje się w tej chwili. Jest rzeczą bardzo możliwą, iż już przedtem brał udział w tej zabawie i nie troszczy się bynajmniej o jakieś tam ślady. To zabawa, w której praktyka czyni ludzi bezczelnymi, no i zapewnia im powodzenie. I znów roześmiał się niepewnie. Ale Kapitan był oburzony na te skrytobójcze metody i okrutną zatwardziałość wspólników zbrodni, co zdawała się zakażać źródła najgłębszych ludzkich wzruszeń i najszlachetniejszych czynów; znieprawiać wyobraźnię, która buduje ostateczne pojęcia życia i śmierci. Cierpiał… Głos z sofy przerwał opowiadanie: — Jak dobrze rozumiem to u niego! Pochylił się z lekka do przodu. — Zapewne. Ja również. Wszystko powinno być jawne w miłości i w wojnie. Jawne jak dzień, gdyż jedna i druga jest nakazem ideału, który tak łatwo, tak straszliwie łatwo poniżyć w imię zwycięstwa. Zawahał się, po czym zaczął znowu: — Nie wiem, czy ów Kapitan wnikał tak głęboko w swoje uczucia. Ale cierpiał skutkiem nich… ulegał jakiemuś smutnemu rozczarowaniu. Być może nawet podejrzewał siebie o szaleństwo. Ludzie są zmienni. Nie miał jednak czasu na przenikanie w głąb swej duszy, gdyż od południowego zachodu posuwała się ku jego okrętowi ściana mgły. Nadleciały wielkie kłęby oparów, omotując i roztapiając jakby maszty i komin, które na koniec zupełnie w nich znikły. Okręt zatrzymano, zapadła cisza, nawet mgła znieruchomiała, gęstniejąc i jakby tężejąc w swej zatrważającej głuchej nieruchomości. Ludzie na stanowiskach przestali wzajem siebie widzieć. Kroki rozlegały się podejrzanie, rzadkie głosy, nieosobiste i odległe, zamierały bez echa. Ślepa, biała cisza owładnęła światem. I wydawało się, iż potrwa dni całe. Nie znaczy to jednak, jakoby mgła nie zmieniała swej gęstości. Od czasu do czasu przecierała się tajemniczo, ukazując ludziom mniej lub więcej widmową zjawę ich okrętu. Kilka razy nawet cień wybrzeża zamajaczył im niejasno przed oczyma poprzez rozfalowaną, nieprzejrzystą poświatę wielkiego białego obłoku lgnącego do wody. Korzystając z tych chwil posuwano okręt ostrożnie ku brzegowi. Nie było celu pozostawać na pełnym morzu podczas takiej mgły. Oficerowie znali każdą cieśninę i każdą szczelinę wybrzeża w swym zasięgu. Byli zdania, iż okrętowi będzie znacznie lepiej w pewnej zatoczce. Nie była ona duża, lecz w sam raz wystarczała, by okręt mógł tam rzucić kotwicę. I łatwiej, bezpieczniej w niej będzie, nim mgła się podniesie. Z wolna, z nieskończoną przezornością i cierpliwością przysuwali się coraz bliżej i bliżej, widząc skały tylko jako zanikający, ciemny masyw, obrzeżony wąską smugą złowrogiej piany u podnóża. W chwili rzucania kotwicy mgła była tak gęsta, iż z tego, co się widziało, można było mniemać, że okręt znajduje się o tysiące mil dalej, na pełnym morzu. Jednak czuło się osłonę lądu. Cisza powietrzna posiadała pewną osobliwą jakość. Bardzo nikłe i zwodne chełbotanie drobnej fali u okalającego zatoczkę wybrzeża docierało do ich uszu z zagadkowymi, nagłymi przerwami. Kotwica zanurzyła się, zapuszczono ołowianki. Kapitan zszedł do swej kajuty. Ale niedługo potem czyjś głos zza drzwi wezwał go na pokład. Pomyślał sobie: „Cóż tam takiego?” Poczuł niecierpliwość, że znowu go wołają, by patrzał w tę nieznośną mgłę. Zobaczył, iż ponownie nieco się przetarła i nabrała mrocznego zabarwienia od ciemnych, bezkształtnych i zacierających się w zarysie skał, które niby zasłona z cieniów zaznaczały się ze wszech stron dokoła okrętu, z wyjątkiem jednego jasnego miejsca, które było wylotem na pełne morze. Kilku oficerów przyglądało się temu przesmykowi z pomostu. Pierwszy Oficer szepnął do niego zdławionym głosem, iż jakiś inny okręt znajduje się w zatoczce. Wypatrzyło go kilka par oczu zaledwie przed paru minutami. Stał na kotwicy bardzo blisko wylotu — ot, niby niewyraźna plama na jasnej mgle. I Kapitan, patrząc w kierunku wskazywanym przez chętne ręce, sam zdołał go w końcu rozróżnić. Nie ulegało wątpliwości, że był to jakiś statek. „To istny cud, żeśmy nie zderzyli się z nim u wejścia” — zauważył Pierwszy Oficer. „Wysłać łódź na ten statek, zanim znów zniknie nam z oczu” — rzekł Kapitan. Przypuszczał, że był to statek przybrzeżny. Bo cóż innego? Lecz nowa myśl błysnęła mu nagle w głowie. „To dziwne” — rzekł do swego zastępcy, który wysławszy łódź, powrócił do niego. W jednej chwili zastanowiła obu okoliczność, iż statek, tak nagle odkryty, nie dał znać o swej obecności uderzeniem w dzwon. „Wpłynęliśmy wprawdzie bardzo cicho — rozumował Pierwszy Oficer. — Ale musieli słyszeć chociażby naszych pilotów. Przepłynęliśmy obok nich o jakieś pięćdziesiąt jardów zaledwie. Niemal otarliśmy się o nich! Mogli nas nawet zobaczyć, o ile zauważyli, że coś się u wejścia do zatoczki porusza. I to dziwne, iż ani razu nie doleciał nas od tego statku jakikolwiek odgłos. Chyba dech powstrzymywali na swoim pokładzie!” „Tak” — rzekł Kapitan w zamyśleniu. Łódź wywiadowcza powróciła we właściwym czasie i ukazała się tak nagle u boku okrętu, jakby utorowała sobie drogę pod mgłą. Oficer służbowy wszedł na pokład, by złożyć raport, ale Kapitan nie dał mu przemówić. Zawołał z daleka: „Statek przybrzeżny! Nieprawdaż?” „Nie, panie kapitanie, obcy, neutralny” — brzmiała odpowiedź. „Nie? Istotnie? No, to niech pan nam o nim wszystko opowie. Co on tu robi?” Młodzieniec oświadczył, iż opowiedziano mu długą i zawiłą historię o uszkodzeniu maszyn. Była jednakże dość wiarygodna ze ściśle zawodowego punktu widzenia i przedstawiała się zwyczajnie: uszkodzenie, niebezpieczne dryfowanie wzdłuż wybrzeża, całymi dniami mniej lub bardziej mglista pogoda, obawa przed mocnym wiatrem, ostateczne postanowienie, by gdzieś przybić do brzegu i stanąć na kotwicy itd. Zupełnie wiarygodne! „Czy maszyny wciąż jeszcze uszkodzone?” — wypytywał go Kapitan. „Nie, panie kapitanie. Stoi już pod parą.” Kapitan odszedł na bok ze swym zastępcą. „Na Jowisza! — rzekł — pan ma słuszność. Powstrzymywali dech, gdyśmy ich mijali. Nie inaczej!” Ale Pierwszy Oficer jął z kolei poddawać się wątpliwościom. „Taka mgła tłumi cichsze odgłosy — zauważył. — A przede wszystkim cóż mogliby mieć na celu?” „Wymknąć się niepostrzeżenie” — odparł Kapitan. „To czemuż tego nie zrobili? Pan wie, że mogli. Może nie całkiem niepostrzeżenie. Nie zdaje mi się, żeby zdołali wyciągnąć łańcuch kotwiczny bez hałasu. Jednakże w minutę mogliby zginąć nam z oczu — wymknąć się zgrabnie, zanim byśmy ich wypatrzyli. A nie zrobili tego.” Popatrzyli na siebie. Kapitan potrząsnął głową. Niełatwo jest oprzeć się podejrzeniom podobnym do tych, co zaświtały w jego mózgu. Nie stwierdzał ich nawet otwarcie. Oficer służbowy dokończył swego raportu. Ładunek okrętu był nieszkodliwy i użyteczny. Statek ten płynął do pewnego angielskiego portu. Dokumenty oraz wszystko inne było w najzupełniejszym porządku. Nie dało się odkryć nic podejrzanego. Przeszedłszy następnie do ludzi, określił, iż załoga była jak na innych statkach. Mechanicy dobrze znanego typu i nader zręczni w naprawianiu maszyn. Mat opryskliwy. Kapitan, raczej piękny okaz Skandynawa, dość uprzejmy, lecz, jak się zdaje, zaglądający do kieliszka. Wyglądał, jak gdyby nie całkiem jeszcze otrzeźwiał po jakiejś dobrej pijatyce. „Powiedziałem, iż nie mogę dać mu zezwolenia na odpłynięcie. Odrzekł, iż przy takiej pogodzie nie śmiałby się wychylić z zatoki nawet na długość własnego okrętu, bez względu na to, czy miałby zezwolenie, czy nie. Mimo to zostawiłem mu jednego człowieka na pokładzie.” „Zupełnie słusznie.” Kapitan przeżuwał czas jakiś swe podejrzenia, po czym odwołał na bok zastępcę. „A jeżeli to ten sam statek, który zaopatrywał którąś z tych diabelskich łodzi podwodnych?” — zagadnął półgłosem. Pierwszy Oficer osłupiał. Po czym rzekł z przekonaniem: „Czmychnąłby bezkarnie. Tego dowieść nie można.” „Chciałbym rozejrzeć się w tej sprawie osobiście.” „Sądząc z raportu, którego wysłuchaliśmy, obawiam się, iż nie znajdzie pan nawet rozsądnych podstaw do podejrzenia.” „Mimo to popłynę do nich.” Uwziął się. Ciekawość jest potężnym bodźcem nienawiści i miłości. Co spodziewał się znaleźć? Nie umiałby na to pytanie odpowiedzieć nikomu — nawet samemu sobie. W rzeczywistości jednak oczekiwał, iż zastanie tam określoną atmosferę — atmosferę pochopnej zdrady, której w jego mniemaniu nic nie mogło usprawiedliwić; miał bowiem przeświadczenie, iż nawet silne zamiłowanie do przestępstwa samo w sobie nie wystarczałoby na jego usprawiedliwienie. Ale czy mógł je odkryć? Wywąchać? Wyczuć? Zyskać jakąś tajemniczą wiadomość, która by jego nieprzezwyciężone podejrzenia zmieniła w pewność na tyle mocną, by wywołać działanie ze wszystkimi jego groźnymi następstwami? Kapitan przyjął go na tylnym pokładzie, majaczącym w mgle wśród niewyraźnych kształtów zwykłego sprzętu okrętowego. Był to krzepki przedstawiciel narodu skandynawskiego, brodaty, w sile wieku. Okrągła skórzana czapka przykrywała szczelnie jego głowę. Ręce miał wciśnięte głęboko w kieszenie krótkiej skórzanej kurtki, kiedy wyjaśniał, iż na morzu zwykł przebywać w kajucie z mapami, i poprowadził tamże, stąpając niedbale. Tuż przed drzwiami pod pomostem zatoczył się z lekka, odzyskał równowagę, otworzył je na oścież i stanął z boku opierając się barkami jakby mimo woli o ścianę i patrząc błędnie w zamglony przestwór. Ale natychmiast podążył za naszym Kapitanem, zatrzasnął drzwi, zapalił światło elektryczne i wtłoczył znów pośpiesznie ręce w kieszenie, jak gdyby się obawiał, iż może być za nie ujęty z przyjaźni lub wrogości. Kajuta była zatłoczona i duszna. Zwykły stojak na mapy był pełny; na stole leżała rozwinięta mapa, a przytrzymywała ją próżna czarka stojąca na talerzyku, do którego wylał się, wypełniając go do połowy, jakiś ciemny płyn. Nadgryziony suchar leżał na szafce z chronometrem. Były tam dwie kanapy, jedna zamieniona na łóżko, gdyż znajdowała się na niej poduszka i jakieś dery, ogromnie wymiętoszone. Kapitan skandynawski usiadł na niej nie wyjmując rąk z kieszeni. .,Oto moja siedziba” — odezwał się, a wyglądał przy tym tak dziwnie, jakby był zdumiony dźwiękiem własnego głosu. Kapitan przyglądał się z drugiej kanapy jego przystojnej, zaczerwienionej twarzy. Skroplona mgła przylgnęła do żółtawej brody i wąsów Skandynawa. Znacznie ciemniejsze brwi zmarszczył z zakłopotaniem i zerwał się nagle z miejsca. „Idzie o to, że nie wiem, gdzie jestem. Naprawdę nie wiem! — wybuchnął z najwyższym przejęciem. — Niech to licho porwie! Kręciłem się w kółko. Miałem mgłę na karku od tygodnia. Przeszło tydzień… A potem zepsuło się coś w maszynach. Opowiem, jak to było.” I nagle wybuchnął potokiem słów. W tym, co mówił, nie było niecierpliwości, ale natarczywość. Mimo to chwilami przerywał, popadając w bardzo podejrzane zamyślenie. Każda z tych przerw nie trwała dłużej niż parę sekund i każda miała głębię nieskończonego namysłu. Gdy zaczynał znowu, nie zdradzał niczym, aby w najmniejszym bodaj stopniu zdawał sobie sprawę z tych przerw. Zawsze to samo nieruchome spojrzenie i to samo niezmienne przejęcie w głosie. Nie wiedział o nich, a jednak przerwy te zdarzały się niejednokrotnie nawet w środku zdania. Kapitan wysłuchał opowiadania. Wydało się mu wiarygodniejsze, niż zazwyczaj bywa prawda. Ale może było to uprzedzenie. Przez cały czas kiedy tamten mówił, Kapitan uświadamiał sobie jakiś głos wewnętrzny, surowy szept w głębi swej istoty, który opowiadał coś odmiennego, jak gdyby pragnął podtrzymać jego oburzenie i jego gniew tą niską chciwością czy bodaj zapobiegliwością, z których tak często wyrastają zwykłe ludzkie sądy. Była to historia, którą już godzinę temu opowiedziano oficerowi służbowemu. Kapitan przytakiwał od czasu do czasu lekkim skinieniem głowy. Tamten skończył i odwrócił oczy. Dodał, jak gdyby po namyśle: „Czyż to nie dosyć, żeby człowiekowi zamąciło się we łbie od udręki? Na domiar jest to moja pierwsza podróż w te strony. A ten okręt to moja własność. Pański oficer widział dokumenty. Nic nadzwyczajnego, jak się pan sam może przekonać. Ot, taki sobie stary transportowiec. Ledwie wystarczy, by wyżywić rodzinę.” Podniósł potężne ramię, by wskazać szereg fotografii, przytwierdzonych na grodzi. Ruch ten był tak ociężały, jak gdyby ramię jego było z ołowiu. Kapitan rzekł niedbale: „Kto wie, czy nie zrobi pan jeszcze majątku dla swej rodziny przy pomocy tego starego okrętu?” „Zapewne, o ile go nie utracę” — odparł Skandynawski Marynarz ponuro. „Chciałem powiedzieć… na tej wojnie” — dodał Kapitan. Skandynawski Marynarz popatrzył na niego w jakiś dziwnie nie widzący i zarazem zaciekawiony sposób, do jakiego są zdolne tylko oczy o pewnym osobliwym odcieniu błękitu. „A pan za to nie będzie się gniewał — rzekł — nieprawdaż? Nazbyt jest pan dżentelmenem. Nie sprowadziliśmy na was tej wojny. A przypuśćmy, że siedzielibyśmy u siebie i płakali. Cóż by stąd dobrego wynikło? Niechaj ci płaczą, co wywołali to zamieszanie! — zawyrokował energicznie. — Powiada się u was: Czas to pieniądz. Słusznie, te czasy to pieniądze. O, święta prawda!” Kapitan starał się powściągnąć uczucie niezmiernego niesmaku. Powiadał sobie, że jest ono nierozsądne. Cóż na to poradzić, że ludzie są tacy — moralni kanibale, żywiący się wzajem swym nieszczęściem? Odezwał się głośno: „Wyjaśnił pan najwyraźniej, jak to się stało, że się pan tu znalazł. Dziennik okrętowy zgadza się z pańskimi zeznaniami co do joty. Wprawdzie dziennik okrętowy można sfałszować. Nic łatwiejszego.” Żaden mięsień nie drgnął w twarzy tamtego. Nie odrywał oczu od podłogi. Wyglądał, jakby nie dosłyszał. Po chwili podniósł głowę. „Ale pan nie może mnie o nic podejrzewać” — mruknął niedbale. Kapitan pomyślał: „Dlaczego on to powiedział?” Po chwili człowiek, stojący przed nim, dodał: „Wiozę ładunek do angielskiego portu.” Głos mu ochrypł na chwilę. Kapitan zastanowił się: „To prawda. W tym nic kryć się nie może. Nie mogę go podejrzewać. Lecz dlaczego stoi pod parą w tej mgle i dlaczego, słysząc, że zawijamy do zatoczki, nie dał znaku życia? Dlaczego? Czy to może być coś innego niż nieczyste sumienie? Mógł się dowiedzieć od pilotów, że chodzi o statek wojenny.” Tak jest, dlaczego? — Kapitan myślał dalej: „Przypuśćmy, że zapytam go i będę śledził jego twarz. Zdradzi się w jakiś sposób. Nie ulega wątpliwości, że ten drab się upija. Tak jest, upija się, lecz mimo to będzie miał zawsze kłamstwo w pogotowiu.” Kapitan należał do ludzi, którym duchowo i niemal fizycznie robi się niedobrze na myśl, że będą musieli zdemaskować kłamstwo. Wzdrygał się przed tym zadaniem ze wzgardą i niesmakiem, tym bardziej nieodpartym, iż był raczej człowiekiem temperamentu niż moralistą. Zamiast tego wyszedł na pokład i odbył powierzchowny przegląd załogi. Przekonał się, iż przedstawiała się mniej więcej tak, jak należało ją sobie wyobrażać wedle raportu oficera służbowego. Zaś w odpowiedzi na pytania niepodobna było dopatrzyć się najmniejszej skazy w opisie dziennika okrętowego. Odprawił tych ludzi. Odniósł wrażenie, iż tworzyli dobraną szajkę. Każdemu z nich przyobiecano pełną garść złota, jeżeli wykręt się uda. Byli trochę niespokojni, lecz nie przerażeni. Żaden z nich nie wyglądał na to, żeby miał się zdradzić. Nie przewidywali, aby coś mogło zagrażać ich życiu. Zbyt dobrze znali Anglię oraz angielskie obyczaje! Poczuł się zaniepokojony, iż przychwycił siebie na myśli, jakoby jego najniklejsze podejrzenia przeobrażały się w pewność. Gdyż naprawdę nie miał powodu do czegoś się mieszać. Nie mieli nic do zdradzenia. Powrócił do kajuty, gdzie leżała rozpostarta mapa. Skandynawski Marynarz oczekiwał w głębi. Jakaś subtelna zmiana w jego zachowaniu, bezczelniejszy wyraz jego błękitnawych, zaszklonych oczu naprowadziły Kapitana na domysł, iż ten drab skorzystał pospiesznie ze sposobności i łyknął znów z butelki, którą miał zapewne gdzieś ukrytą. Zauważył również, iż Skandynawski Marynarz pod jego spojrzeniem przybierał wyraz wymuszonego zdziwienia. Przynajmniej wydawało się ono wymuszone. Niczemu nie można było ufać. I Anglik doznał zdumiewającego przeświadczenia, iż oto stoi wobec potwornego kłamstwa, nieprzeniknionego jak mur, spoza którego dostać się do prawdy nie można. Zza tego muru szpetne oblicze zbrodni zdawało się wyzierać ku niemu szczerząc cynicznie zęby. „Zdaje mi się — rzekł nagle — że pan się dziwi mojemu postępowaniu. Ale chyba nie zatrzymuję pana? Pan nie odważyłby się ruszyć z miejsca w tej mgle?” „Nie wiem, gdzie jestem — wybełkotał Skandynawski Marynarz z przejęciem. — Doprawdy, nie wiem!” Rozejrzał się dokoła, jak gdyby nawet sprzęty kajuty były mu obce. Kapitan spytał go, czy płynąc morzem nie widział na falach jakichś niezwykłych przedmiotów. „Przedmiotów?… Jakich przedmiotów? Całymi dniami błądziliśmy po omacku w tej mgle.” „Przecierało się jednak niekiedy — rzekł Kapitan. — Powiem zatem panu, cośmy widzieli i do jakiego mnie to doprowadziło wniosku.” I opowiedział mu pokrótce. Usłyszał syk ostrego oddechu przeciskającego się przez zaciśnięte zęby. Skandynawski Marynarz, oparłszy się ręką o stół, stał nieporuszony i niemy. Zastygł jak porażony piorunem. Po czym zdobył się na głupawy uśmiech. Takim przynajmniej wydawał się on naszemu Kapitanowi. Miałże on jakie znaczenie czy wcale go nie miał? Nie wiedział, nie umiałby powiedzieć. Wszystka prawda znikła ze świata, jak gdyby wciągnięta, pochłonięta przez tę potworną ohydę, której ten człowiek był — lub nie był — winien. „Kulka to za mało dla ludzi, którzy pojmują neutralność w ten miły sposób” — zauważył Kapitan po chwili milczenia. „Ba, pewnie! — przyznał mu Skandynawski Marynarz spiesznie. Po czym dodał nieoczekiwanie sennym głosem: — Może.” Czy udawał pijanego, czy też tylko starał się zachować pozory trzeźwości? Wzrok jego był bystry, choć nieco zaszklony. Usta rysowały się mocno pod żółtawymi wąsami. Ale drgały. Czy drgały naprawdę? I dlaczego tak się pochylił? „Nie ma tu żadnego «może»„ — powiedział Kapitan surowo, Skandynawski Marynarz wyprostował się i nieoczekiwanie też przybrał surowy wyraz twarzy. „Żadnego. Ale co począć z kusicielami? Lepiej wytępić tę hołotę. Jest ich ze cztery, pięć lub sześć milionów — rzekł gniewnie, lecz w oka mgnieniu przybrał ton płaczliwy. — Zrobiłbym jednak lepiej, gdybym trzymał język za zębami. Pan coś podejrzewa.” Nie, nie zbłądził! W tej chwili miał pewność. Powietrze kajuty było duszne od fałszu i występku, urągającego dowodom, lżącego słuszne prawo, pospolitą przyzwoitość, wszelką ludzkość uczuć, wszelkie nakazy obyczaju. Skandynawski Marynarz odetchnął głęboko. „No, my wiemy, że wy, Anglicy, jesteście dżentelmenami. Ale powiedzmy prawdę. Dlaczego mamy was tak bardzo kochać? Nie uczyniliście nic, żeby na to zasłużyć. Nie kochamy oczywiście i tych drugich. Oni również nie kiwnęli palcem, żeby być kochanymi. Taki łotr przyjeżdża ukradkiem z workiem złota… Nie darmo podczas mej ostatniej podróży byłem w Rotterdamie.” ,,Będzie pan mógł niejedną rzecz ciekawą opowiedzieć naszym ludziom, gdy zawinie pan do portu” — wtrącił Kapitan. „Mógłbym. Ale wy macie niejednego na swym żołdzie w Rotterdamie. Niech oni wam donoszą. Ja jestem neutralny — nieprawdaż?… Czy zdarzyło się panu kiedy widzieć biedaka po jednej stronie, a worek ze złotem po drugiej? Mnie oczywiście skusić nie można. Nie mam do tego odwagi. Doprawdy nie. To nie dla mnie. Tym razem mówię szczerze.” „No, tak. A ja pana słucham” — rzekł Kapitan spokojnie. Skandynawski Marynarz pochylił się nad stołem. „Mówię, gdyż wiem teraz, że pan nie ma podejrzeń. Pan nie wie, czym jest biedak. Ja wiem. Sam jestem biedny. Ten stary statek niewiele wart, a przy tym jeszcze obdłużony. Ledwo można wyżyć. Ja oczywiście nie miałbym odwagi. Ale człowiek odważny! Oho! Materiał, który zabiera na pokład, wygląda jak każdy inny ładunek — pakunki, baryłki, blaszanki, tuby miedziane… Czemuż by nie? Nie widzi ich działania. Nie jest ono dla niego czymś realnym. Ale widzi złoto. Ono jest realne. Pewnie, mnie nic nie zdołałoby skusić. Jestem chory. Oszalałbym z niepokoju… lub… lub… zacząłbym pić albo popadłbym w coś podobnego. Ryzyko jest za wielkie. Po prostu… zguba.” „To byłaby śmierć!” — Kapitan wstał z miejsca po tym krótkim oświadczeniu, na które Skandynawski Marynarz odpowiedział niewzruszonym spojrzeniem, do którego nie pasował pełen niepewności uśmiech. Dławiło Kapitana w gardle od atmosfery zbrodniczej współwiny, która otaczała go, gęściejsza, bardziej nieprzenikniona i przykrzejsza od mgły panującej na zewnątrz. „To mnie nie dotyczy” — mruknął Skandynawski Marynarz, chwiejąc się wyraźnie na nogach. „Rozumie się, że nie — przyznał mu Kapitan czyniąc wielki wysiłek, by nie podnieść głosu i zachować spokój. Miał teraz pewność. — Mimo to przystępuję natychmiast do usunięcia z tego wybrzeża wszystkich obcych przybłędów. I zacznę od pana. Musi pan odpłynąć za pół godziny.” Mówiąc to przechadzał się już po pokładzie w towarzystwie Skandynawskiego Marynarza. „Co? W tę mgłę?” — wykrzyknął tenże ochrypłym głosem. „Tak jest, będzie pan musiał odpłynąć w tę mgłę.” „Ale ja nie wiem, gdzie jestem. Doprawdy, nie wiem.” Kapitan odwrócił się. Ogarnęła go wściekłość. Spojrzenia tych dwóch mężczyzn skrzyżowały się. Wzrok Skandynawskiego Marynarza wyrażał niezmierne zdumienie. „Ach, więc pan nie wie, jak się stąd wydostać? — Kapitan mówił bez uniesienia, ale serce jego łomotało z gniewu i grozy. — Wskażę panu drogę. Niech pan steruje ze cztery mile w kierunku południowo–wschodnim, po czym już będzie pan mógł spokojnie popłynąć pełną parą na wschód, do swego portu. Do tego czasu na pewno się wypogodzi.” „Czy muszę? Co może mnie zmusić do tego? Boję się.” „A jednak musi pan odpłynąć. Chyba że chciałby pan…” „Nie, nie chcę — sapnął Skandynawski Marynarz. — Mam tego dość.” Kapitan wrócił do łodzi. Skandynawski Marynarz stał nieruchomo, niby wrośnięty w pokład. Parowiec jął podnosić kotwicę, zanim łódź wioząca Kapitana zdołała dotrzeć do swego okrętu. Po czym, majacząc zaledwie w mgle, statek skandynawski oddalił się we wskazanym kierunku. „Tak — rzekł Kapitan do swych oficerów — pozwoliłem mu odpłynąć.” Opowiadający pochylił się ku sofie, gdzie żaden ruch nie zdradzał obecności żywej istoty. — Słuchaj — rzekł z wysiłkiem. — Droga ta musiała zaprowadzić Skandynawskiego Marynarza wprost na zabójcze skały. A Kapitan mu ją wytknął. Popłynął tam — wpadł na nie i poszedł na dno. Powiedział zatem prawdę. Nie wiedział, gdzie jest. Ale to nie dowodzi niczego. Niczego pewnego. To tylko mogło być prawdą w całym jego opowiadaniu. A jednak… jak się zdaje, wygnało go z zatoki tylko groźne spojrzenie… nic więcej. Odrzucił wszelkie udawania. — Tak jest. Wskazałem mu tę drogę. Wydawało mi się to ostateczną próbą. Sądzę… nie, nie sądzę. Nie wiem. Wówczas byłem pewny. Wszyscy poszli na dno i nie wiem, czy dokonałem surowego odwetu, czy też zbrodni. Czy do zwłok, które leżą na dnie nieprzeniknionego morza, dodałem trupy ludzi zupełnie niewinnych, czy też nikczemną obarczonych winą. Nie wiem. Nie będę nigdy wiedział. Wstał. Kobieta podniosła się na sofie i zarzuciła mu ramiona na szyję. Jej oczy zamigotały dwiema skrami w głębokich mrokach pokoju. Znała jego namiętne umiłowanie prawdy, jego odrazę do kłamstwa, jego wrażliwość. — Och, mój biedny… — Nie będę nigdy wiedział — powtórzył posępnie, uwolnił się z uścisku, przycisnął jej ręce do ust i wyszedł. Przełożył Stanisław Wyrzykowski