Oscar Wilde Duch z Kettterwilu. Zbrodnia Artura Saville’a Na podstawie przekładu R. Centnerszwerowej DUCH Z KENTERWILU I Materialistyczno–idealistyczna opowieść Gdy rozeszła się wieść, że minister amerykański, pan Hiram B. Otis, kupuje Zamek Kenterwilski, ostrzegano go powszechnie, aby nie popełniał szaleństwa, nie ulegało bowiem wątpliwości, że w zamku straszy. Sam zresztą lord Kenterwil, człowiek o niezmiernie subtelnym poczuciu honoru, uważał za swój obowiązek wspomnieć o tym fakcie panu Otisowi podczas ostatecznych układów o kupno. — Nie chcieliśmy mieszkać w zamku od czasu, kiedy cioteczna babka moja, wdowa po księciu Boltonie, dostała ataku z przerażenia, ujrzawszy w lustrze, w chwili kiedy przebierała się do obiadu, dwie ręce kościotrupa na swoich ramionach. Po ataku tym nigdy już w zupełności nie przyszła do siebie. Czuję się też w obowiązku powiedzieć panu, że kilku żyjących członków naszej rodziny, a także rektor naszej parafii, wielebny Augustus Dampier, członek Kolegium Królewskiego w Cambridge, na własne oczy oglądali ducha. Po nieszczęśliwym owym wypadku z księżną nie chciał pozostać u nas żaden z młodszych naszych służących, a lady Kenterwil nie sypiała po nocach z powodu tajemniczych szmerów, dochodzących z korytarza i biblioteki. — Mylordzie — odparł minister — nabywam umeblowanie i ducha w cenie kupna. Przybywam z nowoczesnego kraju, gdzie mamy wszystko, co można nabyć za pieniądze, a wobec zastępów naszych dzielnych chłopców, wywracających do góry nogami porządek Starego Świata i zabierających wam najlepsze wasze aktorki i prymadonny, pewien jestem, że gdyby w Europie istniało rzeczywiście coś takiego jak duchy, mielibyśmy je od dawna w jednym z naszych muzeów publicznych, albo też oprowadzalibyśmy je na pokaz po ulicach. — Obawiam się, że duchy istnieją — rzekł lord Kenterwil z uśmiechem — mimo iż mogły one oprzeć się ponętnym propozycjom Waszych przedsiębiorczych impresariów. Od trzystu lat już, ściślej biorąc od 1548 roku, znany jest fakt, że duch ukazuje się stale przed śmiercią każdego z członków naszego rodu. — To zupełnie jak doktor domowy. Zapewniam pana, mylordzie, że nie ma żadnych duchów; nie przypuszczam, aby prawa natury miały być przeistaczane dla arystokracji angielskiej. — Widzę, że jesteście w Ameryce bardzo trzeźwi — odparł lord Kenterwil, który niezupełnie zrozumiał ostatnie zdanie pana Otisa — jeśli zatem nie ma pan nic przeciwko duchowi w domu, wszystko jest w porządku. Proszę tylko pamiętać, że ostrzegłem pana. W parę tygodni po tej rozmowie umowa została zawarta i, po skończonym sezonie w Londynie, minister wraz z rodziną przenieśli się do Kenterwilu. Pani Otisowa, która, jako panna Lukrecja R. Toppan z 53–ej ulicy Zachodniej, słynęła jako piękność nowojorska, była obecnie przystojną damą w średnim wieku, o pięknych oczach i wspaniałym profilu. Amerykańskie panie miewają zwyczaj, po wyjeździe z rodzinnego kraju, przybierania pozy chronicznej słabowitości, przypuszczając zapewne, że jest to cecha europejskiego wydelikacenia. Pani Otisowa nie popełniła wszakże tego błędu. Posiadała silny, zdrowy organizm i niespożyty zapas energii żywotnej. Pod wieloma względami była zupełną Angielką i mogła służyć jako typowy przykład faktu, że Amerykanie i Anglicy mają wszystkie cechy wspólne, z wyjątkiem języka. Najstarszy syn jej, któremu rodzice, w przystępie patriotyzmu, nadali imię Waszyngton, czego nigdy nie przestał żałować, był jasnowłosym, dość przystojnym młodym człowiekiem, który uważał się za powołanego do amerykańskiej służby dyplomatycznej, ponieważ przez trzy sezony z rzędu prowadził kadryla niemieckiego w kasynie Newportu, i nawet w Londynie znany był jako doskonały tancerz. Jedyną jego słabością były gardenie i herbarze. Poza tym był nadzwyczaj rozsądny. Panna Wirginia E. Otisówna była piętnastoletnią panienką, wysmukłą i zręczną jak młody faun. Wielkie niebieskie jej oczy patrzyły w świat śmiało i swobodnie. Była skończoną amazonką i pewnego razu prześcignęła starego lorda Biltona, bijąc go o półtorej długości konia w dwukrotnym biegu dokoła parku, co wywołało taki zachwyt ze strony młodziutkiego księcia Cheshire, że z miejsca oświadczył się o jej rękę, ale tej samej jeszcze nocy odesłany został w potokach łez do kolegium w Eton. Po Wirginii następowały bliźnięta, nazywane zazwyczaj „Gwiazdami i Pasami”*, może dlatego, że rózgi często darły z nich pasy. Byli to rozkoszni chłopcy i, z wyjątkiem szanownego ministra, jedyni w rodzinie szczerzy republikanie. Ponieważ Kenterwil odległe jest od najbliższej stacji kolejowej, Ascot, o siedem mil angielskich, pan Otis zatelegrafował po powóz, do którego cała rodzina wsiadła w jak najlepszym humorze. Był piękny wieczór czerwcowy; w powietrzu unosił się balsamiczny zapach lasów iglastych; od czasu do czasu słychać było czułe gruchanie gołębi a tu i ówdzie, w głębi paprociowego poszycia gajów, przemykały rdzawe skrzydła bażantów. Małe wiewiórki wysuwały lepki spomiędzy gałęzi brzóz; króliki przemykały przez zarośla z zadartymi do góry białymi ogonkami. W chwili wszakże, kiedy wjeżdżali w aleję parkowy, niebo zaciągnęło się chmurami, dziwna cisza zaległa powierzę, wielkie stada wron przeleciały bez szelestu nad ich głowami zanim dojechali do zamku, spadły pierwsze grube krople deszczu. Na stopniach zamku powitała ich stara kobieta, starannie ubrana w czarną, jedwabną suknię, biały fartuch i biały czepeczek. Była to pani Umney, dawna gospodyni, którą pani Otisowa, na gorące prośby lady Kenterwil, zgodziła się zatrzymać na dotychczasowym stanowisku. Przywitała ona każdego z członków rodziny niskim ukłonem i staroświecką formułką: „Witam w Kenterwilu”. Idąc za nią, minęli piękny przedsionek w stylu Tudorów i weszli do biblioteki, niskiego, długiego pokoju o ścianach wyłożonych boazerią dębową oraz o jednym wielkim kolorowym oknie w głębi. Oczekiwał na nich tutaj stół zastawiony przyborami do herbaty, zdjąwszy więc okrycia, zasiedli i zaczęli rozglądać się dokoła, podczas gdy pani Umney krzątała się przy nalewaniu do filiżanek. Nagle wzrok pani Otisowej padł na ciemnoczerwoną plamę na podłodze, tuż przy kominku. Nie mając pojęcia skąd się ona tutaj wziąć mogła, zwróciła się z zapytaniem do pani Umney: — Musiało się tutaj coś rozlać, prawda? — Tak, proszę pani — odparła staruszka przyciszonym głosem — przelana tutaj była krew. — Jakież to okropne! — zawołała pani Otisowa — krew w pokoju mieszkalnym! Trzeba zmyć ją natychmiast. Stara kobieta uśmiechnęła się i odpowiedziała tym samym przyciszonym, tajemniczym głosem: — To krew lady Eleonory Kenterwil, którą na tym właśnie miejscu zabił własny jej mąż, sir Simon Kenterwil, w 1575 roku. Przeżył on ją o dziesięć lat, i nagle znikł wśród bardzo tajemniczych okoliczności. Ciało jego nie zostało nigdy odnalezione, ale pokutujący duch jego straszy wciąż jeszcze w zamku. Wielu turystów i rozmaitych innych ludzi podziwiało tę plamę, która nie daje się zmyć. — Nonsens! — zawołał Waszyngton Otis. — Niezrównany Wywabiacz Pinkertona i Patentowany Czyściciel Plam usuną ją w jednej chwili — i, zanim przerażona gospodyni zdołała temu zapobiec, przykląkł i szybko zaczął wycierać podłogę małym kawałkiem jakiejś masy, mającej wygląd czarnego kosmetyku. — Wiedziałem, że Pinkerton poradzi na to! — zawołał, spoglądając z tryumfem na podziwiającą go rodzinę. Nie zdążył jednak dokończyć tych słów, kiedy straszliwy błysk gromu rozświetlił ponury pokój i równocześnie przeraźliwy huk porwał wszystkich na nogi. Pani Umney padła zemdlona na posadzkę. — Cóż za potworny klimat! — rzekł amerykański minister z flegmą, zapalając długie cygaro. — Widocznie stary ten kraj jest tak przeludniony, że nie starczy porządnej pogody dla wszystkich. Zawsze byłem tego zdania, że emigracja jest jedynym zbawieniem dla Anglii. — Co się robi z mdlej cą kobietą, mój drogi? — zwróciła się pani Otisowa do męża. — Potrać jej z pensji, jak za stłuczone talerze — odparł minister — na pewno odechce jej się mdleć na drugi raz. Istotnie po kilku minutach pani Umney przyszła do siebie, była jednak bardzo zgnębiona i stanowczo ostrzegała panią Otisową przed zagrażającym jej domowi niebezpieczeństwem. — Na niejedno już patrzyły stare moje oczy, na co dębem stają włosy każdego uczciwego chrześcijanina, i niejedną też noc spędziłam bezsennie z powodu straszliwych rzeczy, jakie się tutaj działy — rzekła staruszka. Pan Otis wszakże i żona jego zapewnili poczciwinę, że się nie boją duchów. Wreszcie, po przywołaniu błogosławieństwa Opatrzności na głowy nowych swoich państwa i ułożeniu się co do podwyższenia pensji, podreptała stara gospodyni do swego pokoju. II Burza szalała przez całą noc, poza tym jednak nie zaszło nic szczególnego. Mimo to, nazajutrz, kiedy wszyscy zeszli na śniadanie, krwawa plama czerwieniła się znów na podłodze. — Stanowczo nie może to być wina Niezrównanego Wywabiacza — zadecydował Waszyngton — wypróbowałem już jego działanie na wszystkim. Musi to być robota ducha. Wytarł plamę po raz drugi, ale następnego ranka krwawiła się powtórnie. Trzeciego rana zjawiła się znów na tym samym miejscu, mimo że pan Otis własnoręcznie zamknął drzwi do biblioteki na klucz, który zabrał do swojej sypialni. Cała rodzina zainteresowana była sprawą plamy: pan Otis zaczął podejrzewać, że był zbyt dogmatyczny w zaprzeczaniu istnienia duchów, pani Otisowa wyraziła zamiar zapisania się do Towarzystwa Psychologicznego, a Waszyngton wystosował obszerny list do panów Meyersa i Podmore’a w sprawie niewypieralności krwawych plam, zależnych od zbrodni. Nocy tej usunięte zostały raz na zawsze wszelkie wątpliwości co do faktycznego istnienia przejawów nadprzyrodzonych. Dzień był ciepły i słoneczny. O chłodzie wieczornym cała rodzina państwa Otisów wyjechała na przejażdżkę i dopiero o dziewiątej wieczorem powróciła do domu, aby spożyć lekko strawną wieczerzę. W rozmowie nie poruszano wcale sprawy duchów, tak że nie było nawet zasadniczych warunków, pobudzających wrażliwość i często poprzedzających rozmaite przejawy psychiczne. Tematy, poruszane podczas kolacji, obracały się — jak dowiedziałem się następnie od pana Otisa — jedynie dokoła spraw stanowiących zwykły przedmiot rozmów kulturalnych Amerykanów z lepszych sfer, więc: olbrzymiej wyższości Fanny Davenport, jako artystki, nad Sarą Bernard; trudności znalezienia zielonych ziarn, gryczanych ciastek i kukurydzianej kaszy w najlepszych nawet domach angielskich; znaczenia Bostonu dla rozwoju ducha świata; korzyści czekowego systemu bagażowego przy podróżowaniu kolejami żelaznymi i pieściwości akcentu nowojorskiego w porównaniu z przeciąganiem londyńskim. Ani jednym nawet słowem nie wspomniano o żadnych zjawiskach nadprzyrodzonych, ani też o osobie sir Simona Kenterwila. O jedenastej cała rodzina udała się na spoczynek, a w pół godziny później pogaszono wszystkie światła Po pewnym czasie zbudził pana Otisa dziwny jakiś szmer w korytarzu. Zdawało mu się, że słyszy jak gdyby brzęk metalu, zbliżający się z każdą chwilą. Minister wstał, zapalił zapałkę i spojrzał na zegarek. Była punktualnie pierwsza. Czuł się zupełnie spokojny, a zbadawszy swój puls, przekonał się, że nie był wcale przyspieszony. Dziwny brzęk nie ustawał. Teraz słyszał już wyraźnie odgłos kroków. Włożył pantofle, wyjął wąski, podłużny flakon z neseseru i otworzył drzwi. Wprost naprzeciw siebie, w mdłym blasku księżyca, zobaczył straszliwą postać starca. Oczy jego płonęły jak rozżarzone węgle, długie siwe włosy spadały mu splątanymi kosmykami na ramiona, odzież jego, starodawnego kroju, była brudna i cała w strzępach, ciężkie łańcuchy i zardzewiałe okowy zwisały z kostek jego nóg i napięstków rąk. — Drogi panie — rzekł pan Otis — stanowczo zmuszony jestem prosić pana o naoliwienie pańskich łańcuchów. Przyniosłem panu w tym celu flaszeczkę maści Wschodzącego Słońca, firmy Tammany. Ma ona podobno wybornie skutkować po jednorazowym użyciu, zaświadczenia o tym, pióra najwybitniejszych naszych teologów, znajdzie pan na opakowaniu. Zostawię ją tu na stole i chętnie dostarczę panu większej ilości w razie życzenia. Mówiąc to, położył minister Stanów Zjednoczonych flaszeczkę na marmurowym stole i, zamknąwszy za sobą drzwi, powrócił do sypialni. Przez chwilę stał duch z Kenterwilu osłupiały, w zrozumiałym oburzeniu, po czym, cisnąwszy z całej siły flaszeczkę na woskowaną posadzkę, puścił się pędem przez korytarz, wydając głuche jęki i świecąc widmowoziełonym światłem. W chwili wszakże, kiedy dobiegł do górnego podestu klatki schodowej, otworzyły się szeroko jedne z drzwi, ukazały się w nich dwie drobne postacie w białych szatach, i wielka poduszka przemknęła tuz nad jego głową. Nie było już wyraźnie czasu do stracenia, przywołując też pospiesznie na pomoc czwarty wymiar, jako sposób ucieczki, znikł przez boazerię ścienną, po czym cisza zupełna zaległa dom. Przedostawszy się do małej, ukrytej izdebki w lewym skrzydle pałacu, oparł się o promień księżyca, aby nabrać tchu, i zaczął zastanawiać się nad swoim położeniem. Nigdy, w ciągu całej świetnej i nieprzerwanej, trzywiekowej swojej kariery, nie doznał on tak brutalnej zniewagi. Przypomniał sobie księżnę wdowę, którą przestraszył śmiertelnie, przyprawiając o atak, w chwili, kiedy stała przed lustrem w powodzi koronek i brylantów, cztery dziewczyny służebne, które dostały spazmów na sam widok jego spoza firanek jednej z zapasowych sypialni, rektora parafii, któremu zdmuchnął świecę, kiedy wracał późno w nocy z biblioteki i który od tego czasu stale był w leczeniu u sir Williama Gulla z powodu ciężkiego rozstroju nerwowego, i wreszcie starą panią de Tremouillac, która, obudziwszy się pewnego dnia wcześnie i ujrzawszy kościotrupa siedzącego na fotelu przy kominku i czytającego jej pamiętnik, dostała z przestrachu zapalenia mózgu i przeleżała w łóżku sześć tygodni, a po wyzdrowieniu pojednała się z Kościołem i zerwała wszelkie stosunki z notorycznym sceptykiem, panem de Voltaire. Przypomniał sobie straszną noc, kiedy znaleziono niegodziwca, lorda Kenterwila, uduszonego w ubieralni wpakowanym mu do gardła waletem karowym. Zanim wyzionął ducha, wyznał on, że tą samą kartą oszukał Karola Jamesa Foxa na 50 000 funtów u Krokfordów i że teraz duch zmusił go do połknięcia jej. Przypomniały mu się wszystkie jego wielkie czyny, począwszy od kamerdynera, który zastrzelił się w kredensie po ujrzeniu zielonej ręki, pukającej do ramy okiennej, i skończywszy na pięknej lady Stutfield, która musiała nosić zawsze na szyi czarną aksamitkę, aby ukryć ślady pięciu palców, wypalone na białej jej skórze, i która w końcu utopiła się w sadzawce na końcu Alei Królewskiej. Z entuzjastycznym egoizmem prawdziwego artysty zaczął raz jeszcze przebiegać pamięcią najsławniejsze swoje role i gorzko się uśmiechnął na wspomnienie ostatniego swojego występu, jako „Czerwonego Rutena, czyli Uduszonego Dziecięcia”, swojego debiutu w roli „Chudego Gibeona, Wysysacza Krwi z Bexley” oraz olbrzymiego wrażenia, jakie wywołał pewnego pięknego wieczoru czerwcowego, bawiąc się w kręgle własnymi kośćmi na placu lawntenisowym. I po tym wszystkim jacyś przeklęci Amerykanie przyjeżdżają i dają mu maść Wschodzącego Słońca i ciskają mu w głowę poduszki! To nie do zniesienia’ Żaden zresztą duch w historii nie był traktowany w podobny sposób. Postanowił więc zemścić się i aż do białego dnia pogrążony był w głębokim zamyśleniu. III Zebrawszy się nazajutrz z rana przy śniadaniu, rodzina Otisów szczegółowo rozpatrywała sprawę ducha. Minister Stanów Zjednoczonych był oczywiście nieco urażony, przekonawszy się, że duch odrzucił jego dar. — Nie chciałbym bynajmniej obrazić ducha, a wobec tego, że przebywa on w tym domu od tak dawna, uważam rzucanie w niego poduszkami za niezbyt grzeczne. Słuszną tę uwagę przyjęły bliźnięta — przyznaję to ze wstydem — wybuchem śmiechu. — Z drugiej zaś strony — ciągnął dalej — jeśli stanowczo nie zechce on używać maści Wschodzącego Słońca, będziemy zmuszeni odebrać mu łańcuchy. Niepodobna byłoby spać przy takim hałasie na korytarzu. Przez całą jednakże resztę tygodnia nie przeszkadzało im nic i jedyną rzeczą, zwracającą ich uwagę, było stałe odnawianie się plamy na podłodze w bibliotece. Było to niewątpliwie bardzo dziwne, ponieważ drzwi do biblioteki były stale zamykane na noc przez samego pana Otisa, a okna szczelnie zatarasowywane. Kameleonowa zmienność koloru plamy wywoływała też wiele komentarzy. Czasem była brunatnoczerwona, innym razem purpurowa, jeszcze innym karminowa, pewnego ranka zaś, kiedy zeszli na dół na wspólną modlitwę, według rytuału Wolnego Amerykańskiego Reformowanego Biskupiego Kościoła, zastali ją szmaragdowozieloną. Kalejdoskopowe zmiany te bawiły naturalnie wielce całe towarzystwo, które co wieczór zaczęło nawet robić na ten temat zakłady. Jedyną osobą, nie biorącą udziału we wszystkich tych żartach, była Wirginia, która, z nie wytłumaczonego jakiegoś powodu, bardzo była zawsze zgnębiona na widok krwawej plamy i prawie że się rozpłakała owego ranka, kiedy była ona szmaragdowozielona. Powtórne ukazanie się ducha nastąpiło w niedzielę w nocy. Wkrótce po udaniu się wszystkich na spoczynek zaalarmowany został cały dom strasznym hukiem w hallu. Zbiegłszy pospiesznie na dół, przekonano się, że wielka stara zbroja spadła z postumentu na kamienną posadzkę, a w wysokim poręczowym fotelu siedział duch Kenterwilu, rozcierający kolana z grymasem gwałtownego bólu. Bliźniacy, którzy przynieśli swoje strzelby nabite grochem, wystrzelili w niego cały ładunek z celnością strzału, możliwą do osiągnięcia jedynie drogą długiego i starannego ćwiczenia się na nauczycielu kaligrafii, a amerykański minister skierował na niego rewolwer, prosząc go — w myśl kalifornijskiej etykiety — o podniesienie rąk do góry! Duch zerwał się z dzikim okrzykiem wściekłości i prześliznął się między nimi na kształt mgły, gasząc świecę Waszyngtona Otisa i pozostawiając tym sposobem wszystkich w zupełnej ciemności. Dobiegłszy do górnego podestu schodów, uspokoił się nieco i postanowił zaprodukować słynny swój wybuch szatańskiego śmiechu. W niejednej już okazji użył go z wielkim powodzeniem. Mówią, że peruka lorda Rakera osiwiała pod jego wpływem w ciągu jednej nocy, a jest już faktem nie ulegającym kwestii, że trzy guwernantki, Francuzki, wymówiły wskutek niego miejsce przed upływem miesiąca. Zaśmiał się więc najstraszliwszym swoim śmiechem, aż zatrzęsła się stara powała; nie zdążyło jednak jeszcze przebrzmieć przeraźliwe echo, gdy otworzyły się drzwi i na progu ukazała się pani Otisowa w jasnoniebieskim szlafroczku. — Zdaje mi się, że pan musi być chory — rzekła — i dlatego przyniosłam panu flaszeczkę tynktury dra Dobela. Jeśli to z niestrawności, lekarstwo na pewno poskutkuje. Duch wytrzeszczył na nią z wściekłością oczodoły i zaczął od razu robić przygotowania do przeistoczenia się w dużego czarnego psa, z której to roli słynął i której doktor domowy przypisywał zawsze chroniczny idiotyzm wuja lorda Kenterwila, wielebnego Tomasza Hortona. Odgłos zbliżających się kroków przeszkodził mu jednak w wykonaniu okrutnego zamiaru, zadowolił się więc wypromieniowaniem z siebie lekko fosforycznego światła i znikł z ponurym cmentarnym jękiem w tej samej właśnie chwili, kiedy dogoniły go bliźniaki. Dobiegłszy do swojej izby, upadł złamany na tapczan, w przystępie najgwałtowniejszego wstrząśnienia. Gminność bliźniaków i gruby materializm pani Otisowej były oczywiście niesłychanie przykre, ale najbardziej zgnębiło go, że nie mógł nosić zbroi. Miał nadzieję, że nawet nowocześni Amerykanie doznają wstrząśnienia nerwów na widok „Widma w Zbroi”, jeśli już nie z innego powodu, to chociażby przez szacunek dla narodowego ich poety, Longfellowa, autora poematu pod tym tytułem, nad którego wdzięcznymi i pociągającymi rymami spędził on sam niejedną samotną godzinę podczas pobytu Kenterwilów w mieście. Zresztą była to jego własna zbroja. Nosił ją z wielkim powodzeniem na turnieju w Kemlworth i zaszczycony był wielkimi z jej powodu komplementami ze strony, ni mniej ni więcej, jeno samej Dziewiczej Królowej. Kiedy jednakże wdział ją teraz, zachwiał się pod straszliwym ciężarem ogromnego napierśnika i stalowego kasku i ciężko upadł na kamienną posadzkę, potłukłszy sobie mocno oba kolana oraz napięstek prawej ręki. Przez kilka następnych dni był mocno chory i byłby się wcale nie ruszał ze swojej izdebki, gdyby nie musiał utrzymywać krwawej plamy w należytym porządku. Dzięki wielkiej jednak o siebie dbałości wyzdrowiał i postanowił dokonać po raz trzeci próby nastraszenia ministra Stanów Zjednoczonych i jego rodziny. Wybrał na ukazanie się swoje piątek, 17 sierpnia, i większą część tego dnia spędził na oglądaniu swojej garderoby, decydując się ostatecznie na wielki, nasunięty na oczy, kapelusz z czerwonym piórem, biały, sfałdowany przy szyi i zakończeniu rękawów, całun oraz zardzewiały sztylet. Ku wieczorowi lunął deszcz, a wiatr dął tak gwałtownie, że wszystkie szyby w drzwiach i oknach starego domu trzęsły się i brzęczały. Taką właśnie pogodę najlepiej lubił. Plan jego działania był następujący: miał wejść niepostrzeżenie wprost do pokoju Waszyngtona Otisa, i stanąwszy u stop lóżka, zagadać coś do niego upiornym językiem i trzykrotnie wbić mu sztylet do gardła przy wtórze cichej muzyki. Żywił do Waszyngtona specjalną urazę, doskonale zdając sobie sprawę, że on to właśnie wycierał codziennie kenterwilską krwawą plamę za pomocą nieporównanego Wywabiacza Pinkertonowskiego. Po doprowadzeniu niebezpiecznego śmiałka do stanu bezgranicznego przerażenia miał udać się do pokoju, zajmowanego przez ministra Stanów Zjednoczonych i jego żonę, położyć lepką dłoń na czole pani Otisowej, sycząc równocześnie do ucha jej mężowi straszliwe tajniki kostnicy. Nie mógł się tylko na nic zdecydować w stosunku do Wirginii. Nigdy go ona niczym nie dotknęła, była miła i łagodna. Kilka głuchych jęków z głębi szafy wystarczy — jak sądził — aż nadto, aby ją obudzić, gdyby zaś nie wystarczyło, zastuka kościstymi palcami w ramę okienną. Natomiast bliźniakom postanowił dać porządną nauczkę. Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić, było usiąść każdemu z nich na klatce piersiowej celem wywołania duszącego wrażenia zmory, a potem stanąć pomiędzy ich przysuniętymi do siebie łóżkami w postaci zielonego, lodowato mroźnego widma, a kiedy zupełnie sparaliżuje ich strach, zrzucić całun i zacząć czołgać się po podłodze, obnażając białe, wyblichowane kości i wyszczerzając jedno kołujące ślepię w roli „Niemego Daniela, czyli Szkieletu Samobójcy”, w której niejednokrotnie wywołał wielki efekt i która uważał też za nie gorszą od słynnej roli „Szaleńca Marcina, czyli Zamaskowanej Tajemnicy. O wpół do jedenastej usłyszał, że cała rodzina poszła spać. Przez czas jakiś nie dawały mu spokoju dzikie wybuchy śmiechu, rozlegające się w pokoju bliźniaków, którzy z lekkomyślną wesołością żaków dokazywali przed udaniem się na spoczynek. Wreszcie kwadrans przed dwunastą zapanowała cisza. Wraz z uderzeniem północy wyruszył. Sowa zastukała dziobem w ramę okienną, kruk zakrakał spośród gałęzi wielkiego cisu, a wiatr zawył dokoła domu, niby dusza potępiona. Rodzina Otisow spała jednak spokojnie, nie przeczuwając, co ją czeka. Chrapanie ministra Stanów Zjednoczonych zagłuszało plusk deszczu i huk burzy. Duch wysunął się ukradkiem spoza boazerii z jadowitym uśmiechem, okalającym jego okrutne, pomarszczone usta, w chwili kiedy prześlizgiwał się wzdłuż wielkiego okna w wykuszu w którym herb jego i zamordowanej przez mego żony wymalowany był purpurą i złotem skrył się księżyc za chmurę. Przesuwał się cicho dalej jak zły cień. Mrok nawet zdawał się odsuwać od niego z wstrętem w miarę jak szedł dalej. Przez chwilę zdawało mu się, że słyszy jakieś wołanie. Zatrzymał się. Było to jednak tylko wycie psów z Czerwonego Folwarku, sunął więc dalej, miotając dziwne przekleństwa używane w szesnastym stuleciu i potrząsając zardzewiałym sztyletem w powietrzu północy. Wreszcie dotarł do korytarza, który prowadził do pokoju Waszyngtona. Stanął na chwilę, a wiatr rozwiewał mu długie, siwe włosy dokoła głowy, skręcając zarazem w dziwaczne, fantastyczne fałdy niewypowiedzianą potworność jego całunu. Zegar wybił kwadrans. Poczuł, że nadszedł właściwy moment. Zachichotał do samego siebie i skręcił za węgieł, zaledwie jednak to uczynił, upadł na wznak ze straszliwym jękiem przerażenia, kryjąc zbielałą twarz w długich kościstych palcach. Wprost przed mm stała przerażająca zjawa, nieruchoma, jak gdyby wykuta z kamienia, potworna jak wizja szaleńca. Głowa jej była łysa i osmalona, twarz okrągła, tłusta i biała, ohydny śmiech zdawał się ściągać jej rysy w stały grymas. Z oczu tryskały snopy szkarłatnego światła, jama ustna zionęła ogniem, a wstrętna odzież podobna do jego własnej, spowijała białym całunem tytaniczną postać. Na piersi jej był plakat z dziwnym napisem antycznymi zgłoskami, opiewający zapewne czyn jakiś hańbiący, jakieś wspomnienie grzechów śmiertelnych, jakiś straszliwy szereg zbrodni, w prawej ręce trzymała zjawa pałasz z błyszczącej stali. Widok ten przeraził go straszliwie, nigdy bowiem dotychczas nie widział ducha; obrzuciwszy więc przelotnym spojrzeniem potworne widziadło, uciekł do swego pokoju, potykając się i plącząc o długi całun i gubiąc wreszcie po drodze zardzewiały miecz, który wpadł do wysokich myśliwskich butów ministra, gdzie kamerdyner znalazł go nazajutrz rano. Stanąwszy wreszcie w czterech ścianach swojej izby, rzucił się na tapczan i zarył w pościel. Po chwili jednak zwyciężył w nim dawny rycerski duch Kenterwilów, postanowił też pójść i przemówić do owego drugiego ducha, jak tylko się rozwidni. Istotnie, z chwilą, kiedy brzask dnia osrebrzył szczyty pagórków, powrócił na owo miejsce, na którym po raz pierwszy ujrzał szkaradne widziadło, czując, że jednakże dwa duchy lepsze są niż jeden i że z pomocą nowego swego przyjaciela łatwiej upora się z bliźniakami. Przybywszy jednak na miejsce, ujrzał widok straszliwy. Coś się musiało widocznie przytrafić upiorowi, światło znikło bowiem zupełnie z pustych oczodołów, błyszczący miecz wypadł mu z ręki, a sam on opierał się o mur w nienaturalnie niewygodnej postawie. Rzucił mu się na pomoc i pochwycił go w ramiona, gdy wtem, ku najwyższemu jego przerażeniu, głowa zjawy odpadła od tułowia i potoczyła się na posadzkę, a ciało upadło na wznak, tak że w objęciach jego pozostała biała bawełniana zasłona z łóżka, a u stóp jego leżała szczotka do zamiatania, siekiera kuchenna oraz wydrążona rzepa. Nie będąc w stanie zrozumieć dziwnego tego przeistoczenia, chwycił gorączkowo za plakat, na którym w szarym świetle poranka odczytał przerażające słowa: DUHOTISUW Jedyny prawdziwy i oryginalny Strach. Stżec się naśladowanń! Wszysdkie inne podrobjone. Straszliwa prawda przeszyła mu błyskawicą myśl: zadrwiono z niego, oszukano go haniebnie. Dziki szał gniewu zaświecił po dawnemu w jego oczach; zacisnął bezzębne dziąsła i, podnosząc zwiędłe ręce wysoko ponad głową, poprzysiągł w kwiecistej frazeologii starej szkoły, że kiedy kur zapieje po raz wtóry, dokonane będą krwawe czyny i morderstwo podąży cichą stopą w dal. Zaledwie wypowiedzieć zdążył straszliwe to zaklęcie, rozległo się z okrytego czerwonym łupkiem dachu odległego domostwa pianie koguta. Zaśmiał się długim, przyciszonym, gorzkim śmiechem i czekał. Czekał z godziny na godzinę, ale kogut z niewytłumaczonej jakiejś przyczyny nie zapiał po raz drugi. Wreszcie o wpół do ósmej przybycie dziewcząt służebnych zmusiło go do zaprzestania trwożnego tego czuwania, powlókł się więc do swojej izby, myśląc o próżnych nadziejach i udaremnionych zamiarach. Wziął się też zaraz do przejrzenia kilku książek, traktujących o dawnym rycerstwie, które nadzwyczaj lubił, i wyczytał w nich, że ilekroć zaklęcie jego było stosowane, kur piał zawsze po raz wtóry. — Bodaj zdechł przeklęty ten ptak! — mruknął — dawniej byłbym go nadział na włócznię i zmusił, bodaj nawet w godzinę skonu, do zapiania dla mnie! Powiedziawszy to, ułożył się w wygodnej ołowianej trumnie i pozostał w niej aż do wieczora. IV Następnego dnia duch czuł się mocno osłabiony i zmęczony. Straszliwe podniecenie ostatnich kilku tygodni zaczęło mu dawać się we znaki. Nerwy jego zupełnie były rozklekotane, dygotał też za lada szmerem. Przez pięć dni nie wychodził ze swojej izby, i w końcu postanowił zaniechać odnawiania plamy na podłodze bibliotecznej. Skoro rodzinie Otisów niepotrzebna jest ta plama, najlepszy to dowód, że nie zasługują na nią. Są to widocznie ludzie niskiego, materialnego poziomu, niezdolni do ocenienia symbolicznej wartości zjawisk zmysłowych. Kwestia zjawisk nadzmysłowych i ciał astralnych była oczywiście zupełnie odmienną dziedziną, niezależną od jego woli. Ukazywanie się w korytarzu raz w tygodniu oraz wydawanie niezrozumiałych dźwięków przez wielkie okno w wykuszu w każdą pierwszą i trzecią środę miesiąca wchodziło w zakres uroczystych jego obowiązków, nie widział też możności wycofania się z nich z honorem. Życie jego było niegodziwe, to prawda, z drugiej jednak strony był on nadzwyczaj obowiązkowy w stosunku do wszystkiego, co było związane ze światem nadzmysłowym. Toteż przez następne trzy soboty spacerował po korytarzu, jak zwykle między północą a trzecią z rana, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności, aby nie być widzianym ani słyszanym. Zdejmował buty, stąpał na palcach, po stoczonych przez robaki drzewne, spróchniałych starych posadzkach, zarzucał na siebie szeroką, czarną aksamitną opończę i starannie naoliwiał łańcuchy maścią Wschodzącego Słońca. Przyznać należy, że bardzo trudno mu było przemóc się i chwycić tego środka ostrożności. W końcu jednakże, pewnego wieczora, kiedy cała rodzina była na dole przy obiedzie, zakradł się do sypialni pani Otisowej i zabrał butelkę. Zrazu czuł się nieco upokorzony, niebawem jednak wziął górę rozsądek, który kazał mu uznać wielkie zalety tego wynalazku, nader przydatnego dla jego celów. Mimo wszystkich zabiegów nie udało mu się jednak uniknąć przykrości. Przeciągano nieustannie przez całą szerokość korytarza sznury, o które potykał się w ciemności, a pewnego razu, występując w roli „Czarnego Izaaka”, czyli „Myśliwego z lasów Hoglejskich”, upadł bardzo niebezpiecznie na sztucznej ślizgawce z masła, którą bliźniaki urządzili od wejścia do Gobelinowej Komnaty aż do górnego podestu klatki schodowej. Zniewaga ta tak go rozwścieczyła, że postanowił dokonać ostatecznej próby uratowania swojej godności i stanowiska społecznego. Zdecydował więc odwiedzić zuchwałych młodych Etonczyków następnej nocy jako „Śmiały Rupert”, czyli „Bezgłowy Hrabia” W roli tej nie ukazywał się już od przeszło 70–cm lat, to znaczy od czasu, kiedy tak przeraził w tym przebraniu piękną lady Barbarę Modisch, że zwróciła ona pierścień zaręczynowy dziadkowi obecnego lorda Kenterwila i uciekła do Gretna Green z przystojnym Jackiem Kestletonem, oświadczając, że za nic w świecie nie zgodzi się wejść do rodziny, która pozwala tak okropnemu widmu spacerować o zmierzchu po tarasie. Biedny Jack został potem zastrzelony w pojedynku przez lorda Kenterwila, a lady Barbara umarła na złamane serce, zanim rok minął, tak że występ ten należał pod każdym względem do udanych. Było to wszakże niezmiernie trudne przebranie, jeśli można użyć podobnie teatralnego wyrażenia odnośnie do jednego z największych tajników świata nadprzyrodzonego lub też, chcąc użyć bardziej naukowego terminu, świata wyższego nad przyrodzony, dlatego też samo przygotowanie zajęło mu pełne trzy godziny. W końcu wszystko było gotowe. Zadowolony był bardzo ze swego wyglądu, mimo że wysokie skórzane buty myśliwskie, nieodłączne od stroju, były nieco za obszerne, nie mógł też znaleźć drugiej pary pistoletów, w ogóle jednak jak najlepszej był myśli. Kwadrans po pierwszej wyśliznął się zza boazerii i pomknął wzdłuż korytarza. Doszedłszy do pokoju zajętego przez bliźniaków i noszącego nazwę Błękitnej Komnaty od koloru obicia, zastał drzwi nieco uchylone. Pragnąc ukazać się w sposób efektowny, szeroko je rozwarł, gdy nagle ciężki kubeł wody upadł wprost na niego, oblewając go całego aż do skóry i chybiając o parę cali lewe jego ramię. Równocześnie usłyszał przytłumione wybuchy śmiechu, dochodzące z wielkiego podwójnego łóżka. Cios ten był tak silny dla jego starganych nerwów, że uciekł, jak tylko mógł najszybciej, do swojej izby i nazajutrz leżał złożony ciężką niemocą z przeziębienia. Jedyną pociechą w całej fatalnej tej sprawie był dla niego fakt, że nie wziął z sobą głowy, gdyby był bowiem to uczynił, konsekwencje mogłyby być bardzo poważne. Po tym wypadku stracił już zupełnie nadzieję przestraszenia gruboskórej rodziny amerykańskiej, zadowolił się więc pełzaniem po korytarzach w miękkich pantoflach, w grubym czerwonym szalu, owiniętym dokoła szyi, aby ochronić się przed przeciągiem oraz z małym łukiem na wypadek napaści ze strony bliźniaków. Cios ostateczny spotkał go w dniu 19 września. Zszedł na dół do wielkiego hallu wejściowego, pewny, że tam nikt mu nie przeszkodzi, i zabawiał się robieniem uwag satyrycznych nad wielkimi fotografiami firmy Saroniego, przedstawiającymi ministra Stanów Zjednoczonych i jego żonę i zastępującymi dawne portrety rodzinne Kenterwilów. Odziany był skromnie, ale porządnie, w długi całun, pocentkowany ziemią cmentarną; dolną szczękę miał podwiązaną pasem żółtego płótna, a w ręku trzymał małą latarkę i rydel grabarza. Był to strój „Jonasza bez Grobu”, czyli „Porywacza Ciał”, jednego z najwybitniejszych jego wcieleń, o którym Kenterwilowie najwięcej mieli powodów pamiętać, jako o właściwej przyczynie ich kłótni z sąsiadem, lordem Ruffordem. Był kwadrans po drugiej nad ranem i, o ile mógł sądzić, dom cały pogrążony był w głębokim uśpieniu. Mimo to, w chwili, kiedy kierował kroki swoje ku bibliotece, aby zobaczyć, czy pozostał tam jeszcze ślad krwawej plamy, wyskoczyły nagle z ciemnego kąta dwie postacie, dziko wymachujące rękami w powietrzu i wrzeszczące mu z całych sił wprost do ucha jakiś niezrozumiały wyraz: „buu”!!… Ogarnięty panicznym strachem, zupełnie zrozumiałym w danych warunkach, uciekł na schody, ale tam czekał już na niego przyczajony Waszyngton z ogrodową polewaczką. Osaczony ze wszystkich stron przez nieprzyjaciół, uratował się zniknięciem w wielkim żelaznym piecu, w którym, na szczęście dla niego, nie napalono, i torować sobie musiał dalszą drogę przez rury i kominy, tak że wrócił do siebie straszliwie umorusany, oberwany i zrozpaczony. Po blamażu tym nie wyruszał już więcej na nocne wyprawy. Bliźniaki czekały na niego wielokrotnie i co noc zasiewały podłogi korytarzy łupinkami od orzechów, ku wielkiemu utrapieniu rodziców i służby, ale wszystko to nadaremnie. Pan Otis zabrał się na nowo do wielkiego swojego dzieła o dziejach Stronnictwa Demokratycznego, nad którym pracował od kilku już lat; pani Otisowa urządziła wspaniałą piekarnię, która wprawiła w zachwyt całą okolicę; chłopcy zajęli się jukerem, pokerem, lakrosem i innymi amerykańskimi narodowymi grami, a Wirginia jeździła na swoim kucyku w towarzystwie młodego księcia Cheshire, spędzającego w Kenterwilu ostatni tydzień wakacji. Przypuszczano, że duch wywędrował gdzieś, o czym pan Otis doniósł nawet lordowi Kenterwilowi, który, w odpowiedzi, wyraził wielkie zadowolenie z powodu tej nowiny, przesyłając zarazem serdeczne powinszowania godnej małżonce ministra. Mylili się wszakże państwo Otisowie. Duch był w dalszym ciągu w domu, a chociaż w danym momencie czuł się chory, bynajmniej nie miał zamiaru złożenia broni, zwłaszcza odkąd się dowiedział, że w liczbie gości, bawiących w pałacu, znajdował się młody książę Cheshire, którego stryjeczny dziadek, lord Franciszek Hilton, założył się ongi o sto gwinei z pułkownikiem Kerburym, że zagra w kości z duchem z Kenterwilu, i następnego rana znaleziono go na podłodze pokoju karcianego w takim stanie paralitycznego bezwładu, że jakkolwiek dożył późnego wieku, nigdy już nie mógł wymówić nic więcej poza wyrazami: „Podwójna szóstka”. Historia ta bardzo była głośna w swoim czasie, jednakże, przez szacunek dla obu znakomitych rodów, starano się ją wszelkimi sposobami możliwie zatuszować. Mimo to można znaleźć dokładny opis wszystkich związanych z nią szczegółów w 3 tomie „Wspomnień lorda Tettla o księciu regencie i jego przyjaciołach”. Nic dziwnego zatem, że Duch pragnął dowieść, iż nie utracił dawnego wpływu na potomka Hiltonów, z którym pozostawał w dalekim pokrewieństwie, ponieważ własna jego siostra cioteczna poślubiła secundo voto lorda Bulkeleya, od którego w prostej linii pochodzą, jak wiadomo, książęta Cheshire. Wszelkie też poczynił przygotowania, aby ukazać się młodemu, zakochanemu w Wirginii, książątku w słynnej swojej roli „Wampira mnicha, czyli Benedyktyna bez krwi”. Wcielenie to było zjawą tak przerażającą, że kiedy ukazała się ona starej lady Hartrup w fatalną dla niej wigilię Nowego, 1764, Roku, dostała ona ataku najprzeraźliwszego krzyku, zakończonego napadem apoplektycznym, w którym umarła po upływie trzech dni, wydziedziczywszy uprzednio Kenterwilów, najbliższych swoich krewnych, i pozostawiwszy cały majątek londyńskiemu swemu aptekarzowi. W ostatniej wszakże chwili przemógł strach przed bliźniakami, który nie pozwolił Duchowi opuścić pokoju, dzięki czemu młody książę spał spokojnie pod pióropuszem baldachimu, w królewskiej sypialni, i śnił o Wirginii. V W kilka dni później Wirginia i jej nieodłączny złotowłosy rycerz wybrali się na konną wycieczkę na łąki brocklejskie, gdzie dziewczynka tak fatalnie rozdarła sobie suknię przy braniu przeszkody przez płot, że, powróciwszy do domu, postanowiła pobiec do siebie tylną klatką schodową, aby nikt nie mógł jej zobaczyć. Przebiegając obok sali gobelinowej, której drzwi były otwarte, dostrzegła w przelocie jakąś postać, a przypuszczając, że jest to garderobiana jej matki, która często siadywała tutaj z robotą, weszła, aby poprosić ją o naprawienie sukni. Ku najwyższemu swemu wszakże zdumieniu przekonała się, że był to Duch z Kenterwilu we własnej osobie! Siedział przy oknie, patrząc na złote i purpurowe liście, spadające z żółknących drzew i wirujące w jesiennym powietrzu. Głowę miał opartą na ręku, a skulenie całej postaci świadczyło o stanie najgłębszego zgnębienia. Wygląd jego był tak beznadziejnie złamany, że mała Wirginia, której pierwszym odruchem było uciec i zamknąć się w swoim pokoju, poczuła wielką dla biedaka litość, postanowiła też postarać się podnieść go trochę na duchu. Krok jej był tak lekki, a jego pogrążenie w myślach tak głębokie, że nie zauważył jej obecności, dopóki nie przemówiła do niego. — Bardzo mi pana żal — rzekła — ale bracia moi wracają jutro do Eton. O ile więc zachowa się pan przyzwoicie, nikt panu nie będzie dokuczał. — Niedorzecznością jest żądać ode mnie, abym zachowywał się przyzwoicie — odparł, patrząc ze zdumieniem na śliczną dzieweczkę, która odważyła się przemówić do niego. — Muszę potrząsać łańcuchami i krążyć w zamku po nocy, jeśli o to pani idzie. Jest to jedyna moja racja bytu. — To nie jest żadna racja bytu i pan sam wie najlepiej, że pan był złym człowiekiem. Pani Umney opowiedziała nam pierwszego zaraz dnia po naszym przyjeździe, że pan zabił swoją żonę. — Bynajmniej temu nie przeczę — odrzekł Duch zgryźliwie — ale była to sprawa czysto rodzinna, która nie powinna nikogo obchodzić. — To bardzo źle zabijać ludzi! — rzekła Wirginia, zdradzająca od czasu do czasu pełną słodyczy powagę purytańską, odziedziczoną po jakimś przodku z Nowej Anglii. — Nienawidzę taniej surowości oderwanej etyki! Żona moja była bardzo brzydka, nigdy nie krochmaliła należycie moich kryz i nie miała pojęcia o gotowaniu. Niech pani sobie wyobrazi, że postrzeliłem kiedyś wspaniałego jelenia w lasach hoglejskich i nie zgadnie pani, z jakim sosem podała go do stołu… Mniejsza zresztą o to teraz, kiedy i tak wszystko już przepadło. Wcale też nie było zacnie ze strony jej braci, że mnie na śmierć zamorzyli głodem, chociaż nawet zabiłem ich siostrę. — Zamorzyli pana głodem? O, panie Duchu, chciałam powiedzieć, Sir Simonie, może pan jest głodny? Mam kanapkę w torebce, mogę ją panu dać. — Nie, dziękuję pani, nigdy nic teraz nie jadam, bardzo to jednak grzecznie z pani strony, pani jest daleko uprzejmiejsza od całej wstrętnej, grubiańskiej, gminnej, niegodziwej twojej rodziny. — Milcz pan! — krzyknęła Wirginia, tupnąwszy nogą — to pan jest grubiański, wstrętny i gminny, a co się tyczy niegodziwości, pan wie najlepiej, że to pan wykradł mi farby z pudełka, aby odnawiać co noc tę śmieszną krwawą plamę w bibliotece. Naprzód zabrał mi pan wszystkie moje czerwone kolory, nie wyłączając karminu, tak że nie mogłam już więcej malować zachodów słońca, potem wziął pan szmaragdowozielony i żółty chromowy, w końcu pozostał mi tylko niebieski i biały, i dlatego mogłam już tylko robić pejzaże księżycowe, nudne do oglądania i wcale niełatwe do malowania. Nigdy pana nie oskarżałam, chociaż bardzo byłam na pana zła i cała ta rzecz w ogóle bardzo była głupia, któż bowiem słyszał kiedykolwiek o szmaragdowozielonej krwi? — Prawda — odparł Duch pokornie — ale co miałem czynić? Bardzo teraz trudno o prawdziwą krew, a ponieważ brat pani zaczął pierwszy wycierać plamę Niezrównanym Wywabiaczem, nie widziałem powodu, dlaczego nie miałbym brać farb pani. Co się zaś tyczy koloru — to kwestia gatunku krwi: krew Kenterwilów na przykład jest niebieska, najbardziej niebieska w całej Anglii, wiem jednak, że wy, Amerykanie, nie dbacie o takie rzeczy. — Nie ma pan żadnego pojęcia o tym — najlepiej zrobi pan, emigrując do Ameryki dla uzupełnienia pańskiego wykształcenia. Ojciec mój bardzo chętnie wyrobi panu wolny przejazd, a chociaż wszelkiego rodzaju spiritus obłożony jest u nas wysokim cłem, damy sobie radę z komorą, gdyż wszyscy urzędnicy celni są demokratami. Niech się pan tylko dostanie do Nowego Jorku, a na pewno będzie pan tam miał wielkie powodzenie. Znam u nas mnóstwo ludzi, którzy daliby tysiące dolarów, żeby mieć przodka, a cóż dopiero Ducha rodzinnego! — Zdaje mi się, że Ameryka nie mogłaby mi się podobać. — Pewnie dlatego, że nie mamy ruin i osobliwości — rzekła Wirginia ironicznie. — Nie macie ruin! nie macie osobliwości! — odpowiedział Duch — macie waszą flotę i wasze obyczaje… — Dobranoc. Idę do papy poprosić go, aby dał bliźniakom dodatkowy tydzień wakacji. — Niech pani nie odchodzi, panno Wirginio! —jestem taki osamotniony i taki nieszczęśliwy; naprawdę nie wiem, co mam robić. Chciałbym spać i nie mogę. — Co też pan za głupstwa gada! Trzeba się tylko położyć i zdmuchnąć świecę. Czasem bardzo jest trudno nie zasnąć, zwłaszcza w kościele, ale spać — nie ma w tym nic trudnego. Nawet małe dzieci w kołysce umieją to, a przecież nie są bardzo mądre. — Nie śpię już od trzystu lat! — rzekł Duch smutnym głosem. Piękne niebieskie oczy Wirginii rozwarły się ze zdumienia. — Przez trzysta lat nie zasnąłem i taki jestem zmęczony… Wirginia spoważniała od razu i usteczka jej zadrgały niby płatki róż. — Biedny, biedny Duchu — szepnęła — czy nie ma pan gdzie spać? — Daleko, za sosnowymi lasami — odpowiedział on cichym, sennym głosem — jest mały ogród. Trawa w nim rośnie wysoko i głęboko, bieleją wśród niej wielkie gwiazdy rumianów, a słowiki wywodzą całymi nocami piękne trele. Śpiewają przez noc całą; zimny kryształowy księżyc śle na ziemię swoje promienie, a rozłożysty cis rozpościera nad śpiącymi olbrzymie ramiona. Oczy Wirginii zaszły łzami. Wstydząc się ich, ukryła twarz w dłoniach. — Mówi pan o Ogrodzie Śmierci? — szepnęła. — Tak, Śmierci. Śmierć musi być bardzo piękna. Leżeć w miękkiej brunatnej ziemi, mając trawę, szumiącą ponad głową, i wsłuchiwać się w ciszę. Nie mieć ani jutra, ani wczoraj. Zapomnieć o czasie, zapomnieć o życiu i mieć zupełny spokój. Pani jedna, panno Wirginio, możesz mi dopomóc. Otworzyć możesz przede mną wrota Śmierci, gdyż idzie z tobą zawsze Miłość, a Miłość mocniejsza jest od Śmierci. Wirginia zadrżała; lęk straszny wstrząsnął jej ciałem. Przez kilka chwil głuche zapanowało milczenie. Zdawało jej się, że śni sen jakiś straszliwy. Po chwili przemówił znów Duch, a głos jego brzmiał niby jęk wiatru. — Czy czytałaś pani starą przepowiednię na oknie bibliotecznym? — O, często — zawołało dziewczątko, podnosząc głowę. — Umiem ją na pamięć. Wypisana jest dziwacznymi czarnymi zgłoskami, tak że trudno ją odczytać. Składa się z sześciu tylko wierszy: „Gdy złotowłosa niewinna dziewczyna Do modłów złego grzesznika nakłoni. Gdy migdał suchy różą się zapłoni. I łezkę otrze malutka dziecina, — Do domu wówczas spokój wejdzie błogi, I cisza wróci w Kenterwilu progi”. — Nie rozumiem jednak, co one znaczą. — Znaczą one, że musisz płakać za mnie, za grzechy moje, gdyż ja sam nie mam łez, i modlić się za mnie, za duszę moją, ja sam bowiem nie mam wiary; a wówczas, jeśli zawsze byłaś dobra, słodka i łagodna, Anioł Śmierci ulituje się nade mną. Widzieć będziesz straszliwe widma w ciemności, a złe głosy grozić ci będą karami, nie uczynią ci wszakże nic złego, żadne moce piekielne nie mają bowiem władzy nad czystością dziecka. Wirginia nie dała odpowiedzi, i Duch załamał ręce w dzikiej rozpaczy, patrząc na pochyloną złotowłosą główkę. Nagle podniosła się, bardzo blada, z dziwnym w oczach światłem. — Nie boję się! — oznajmiła głosem stanowczym. — Nie boję się; prosić będę Anioła, aby ulitował się nad tobą. Zerwał się z fotela ze słabym okrzykiem radości, i ujmując jej rękę, pochylił się nad nią ze staroświecką galanterią i ucałował ją. Palce jego zimne były jak lód, a wargi płonęły ogniem, Wirginia nie zawahała się jednak, kiedy wiódł ją przez mroczną komnatę. Na wyblakłych, zielonych gobelinach wyhaftowani byli myśliwi. Dęli oni w zawieszone na taśmach rogi i machali na nią rękami, aby wróciła się. „Wróć się, Wirginio, wróć się” — wołali — ale Duch ścisnął mocniej jej dłoń, a ona przymknęła oczy, aby nic nie widzieć. Potworne zwierzęta o jaszczurczych ogonach i wyłupionych oczach mrugały na nią sponad rzeźbionej futryny kominka, szepcząc: „Strzeż się, Wirginio, strzeż się! może już nigdy nie będziemy cię oglądali” — ale Duch mknął jeszcze szybciej, a Wirginia nie słuchała nikogo. Kiedy doszli do końca komnaty, zatrzymał się i wyrzekł kilka wyrazów, których nie mogła zrozumieć. Otworzyła oczy i spostrzegła, że ściana rozsunęła się, na kształt mgły, a poza ścianą rozwarła się wielka, czarna przepaścista jama. Owionął ich mroźny podmuch wiatru; czuła, że coś ciągnie ją za suknię. — Spiesz się, spiesz! — zawołał Duch — gdyż będzie za późno! — i w tej samej chwili lamperia dębowa zawarła się za nimi, a Komnata Gobelinowa opustoszała. VI W jakieś dziesięć minut potem rozległ się dźwięk gongu, wzywający na herbatę poobiednią. Widząc, że Wirginia nie schodzi na dół, pani Otisowa posłała po nią jednego z pokojowców. Po chwili wrócił on, oznajmiając, że nie może znaleźć nigdzie miss Wirginii. Nieobecność córki nie przeraziła na razie pani Otisowej, znającej jej zwyczaj schodzenia co wieczór do ogrodu po kwiaty, którymi własnoręcznie przystrajała stół w jadalni. Kiedy jednak wybiła szósta, a Wirginii wciąż jeszcze nie było, matka zaniepokoiła się i posłała chłopców na poszukiwanie dziewczynki do ogrodu, sama zaś obeszła w towarzystwie męża wszystkie pokoje pałacu. Po pół godzinie powrócili chłopcy z oznajmieniem, że nigdzie znaleźć nie mogli śladu Wirginii. Wiadomość ta przeraziła wszystkich; nie wiedzieli też, co mają począć, kiedy nagle pan Otis przypomniał sobie, że przed kilku dniami pozwolił obozowi Cyganów rozłożyć tabor w pałacowym parku. Natychmiast też wyruszył w kierunku obozu wraz z najstarszym synem i dwoma służącymi. Oszalały z trwogi młodziutki książę, błagał, aby go zabrano, spotkał się jednak ze stanowczą odmową pana Otisa, obawiającego się awantury. Przybywszy na miejsce, przekonali się jednak, że Cyganie nie tylko poszli w dalszą drogę, ale że zwinięcie obozu musiało odbyć się nagle, nie zdążyli bowiem nawet jeszcze zgasić ogniska, a resztki jedzenia pozostawili na trawie. Poleciwszy Waszyngtonowi i służącym, aby dobrze przetrząsnęli całą okolicę, powrócił sam do pałacu i wystosował szereg depesz do wszystkich komisarzy policji w hrabstwie, polecając im dać baczenie, czy nie natrafią na ślad młodego dziewczątka, porwanego przez Cyganów lub innych włóczęgów. Kazał sobie też zaraz osiodłać konia i, zmusiwszy żonę i trzech chłopców, aby zasiedli do obiadu, popędził w towarzystwie stajennego do pobliskiego Ascot–Road. Zaledwie jednak ujechał kilka staj, kiedy usłyszał tętent galopującego za nim konia, i wnet potem dostrzegł młodego księcia, pędzącego na oślep z gołą głową i płonącymi policzkami. — Przepraszam pana bardzo, panie Otis — wyjąkał zdyszany chłopiec — ale nie mogę jeść obiadu, dopóki nie wiem, co się dzieje z Wirginią. Niech się pan na mnie nie gniewa; gdyby pan był pozwolił nam zaręczyć się w zeszłym roku, nie byłoby całej tej historii. Niech mnie pan nie odsyła z powrotem — proszę pana! Nie mogę wrócić! Nie chcę wrócić! Na widok ślicznego młodego narwańca minister nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, a miłość chłopca do Wirginii tak go wzruszyła, że, pochylając się z konia, poklepał go serdecznie po ramieniu i rzekł: — Niech i tak będzie, Cecylu; skoro nie chcesz wrócić, pojedziesz chyba ze mną. Będę zmuszony kupić ci w Ascot kapelusz. — O, mniejsza o kapelusz! Chcę mieć Wirginię! — zawołał chłopiec ze śmiechem, po czym popędzili obaj ku stacji kolejowej, gdzie pan Otis wybadał przede wszystkim zawiadowcę, czy nie widział młodego dziewczątka, odpowiadającego rysopisowi Wirginii. Wobec przeczącej odpowiedzi zawiadowcy, który przyobiecał jednakże roztelegrafować po całej linii, aby obserwowano wszystkich przejeżdżających, nie pozostało panu Otisowi nic innego do zrobienia, jak, po kupieniu kapelusza dla młodego książątka, pogalopować z nim razem do Bexley, wioski oddalonej od stacji o 4 mile angielskie, która, jak mu mówiono, miała być znanym punktem zbornym Cyganów, ze względu na wielkie przyległe do niej pastwisko. Przybywszy na miejsce, odszukali wioskowego policjanta, który nic im jednakże nie umiał powiedzieć. Objechawszy tedy całe pastwisko, zawrócili ku domowi i około 11–ej stanęli u wrót pałacu, śmiertelnie znużeni i zrozpaczeni bezowocnością poszukiwań. Waszyngton i bliźniaki czekali na nich przy bramie z latarniami, gdyż aleja, wiodąca do pałacu, była bardzo ciemna. Niepodobna było natrafić na ślad Wirginii. Dopędzono tabor cygański na łąkach broklejskich, ale Wirginii w nim nie było. Zapytani o powód nagłego zwinięcia obozu, Cyganie wytłumaczyli się tym, że otrzymawszy wiadomość o wcześniejszym otwarciu jarmarku w Chorton, odjechali spiesznie, aby nie przybyć za późno. Wiadomość o zniknięciu Wirginii zmartwiła ich szczerze, bardzo bowiem wdzięczni byli panu Otisowi za pozwolenie rozłożenia obozu w parku. Ofiarowali się też, że kilku z nich pozostanie, aby dopomóc w poszukiwaniach. Zgruntowano staw, przetrząśnięto całą posiadłość, ale wszystko nadaremnie. Nie ulegało już wątpliwości, że na tę noc przynajmniej Wirginia pozostanie stracona dla nich. Nic dziwnego więc, że pan Otis i chłopcy, za którymi stajenny prowadził konie, poszli ku domowi w stanie najgłębszego przygnębienia. W hallu zastali bezładną gromadę wystraszonej służby, a na kanapie w bibliotece leżała biedna pani Otisowa, nieprzytomna niemal z przerażenia i niepokoju. Obok niej uwijała się stara gospodyni, nacierająca skronie swej chlebodawczyni wodą kolońską. Pan Otis wymógł na żonie, aby coś zjadła i wydał rozkaz podania dla wszystkich kolacji. Posłuszna mu rodzina zasiadła do stołu, była to jednak biesiada nader melancholijna; nikt nie przemówił ani słowa, a nawet bliźnięta siedziały zgnębione i przejęte grozą, bardzo bowiem kochały siostrę. Po skończonej wieczerzy polecił pan Otis wszystkim — bez względu na błagania młodego książątka — udać się na spoczynek, oświadczając, że nazajutrz z rana zatelegrafuje do biura policji londyńskiej z żądaniem natychmiastowego przysłania kilku detektywów. W chwili, kiedy wychodzili z sali jadalnej, zegar wieżowy wybijać zaczął dwunastą. Równocześnie z ostatnim uderzeniem rozległ się głośny łoskot i ostry krzyk; straszliwy huk grzmotu wstrząsnął domem, nadziemska jakaś melodia zabrzmiała w powietrzu, jedna z płyt górnego podestu klatki schodowej wypadła z hałaśliwym brzękiem, i w obramowaniu drzwi ukazała się Wirginia, blada jak płótno, i mająca w ręku małą szkatułkę. Wszyscy rzucili się na jej spotkanie. Pani Otisowa pierwsza porwała ją namiętnie w objęcia, książątko zaczęło dusić ją w uściskach, a bliźnięta puściły się w dzikie pląsy dokoła tej grupy. — Na Boga, dziecko, gdzie byłaś? — zawołał pan Otis nieco gniewnie, przypuszczając, że dziewczynka pozwoliła sobie na niemądry jakiś żart. — Cecyl i ja objechaliśmy całą okolicę w pogoni za tobą, a matka śmiertelnie była zaniepokojona. Nie powinnaś nigdy więcej żartować w ten sposób. — Kochanie moje! Bogu dzięki, żeśmy cię odnaleźli; nigdy już nie odchodź ode mnie! — szeptała pani Otisowa, całując drżącą dziewczynkę i głaszcząc zwichrzone złote jej loki. — Papo… — przemówiła Wirginia spokojnie — byłam przy Duchu. Umarł on; musisz pójść ze mną, aby go zobaczyć. Postępował niegodziwie, to prawda, ale potem żałował bardzo wszystkiego, co zrobił, i przed śmiercią dał mi tę szkatułkę ze ślicznymi klejnotami. Cała rodzina wytrzeszczyła na nią oczy w niemym zdumieniu. Nie zrażona tym, poważna i spokojna, pokazała im przez otwór w boazerii ściennej drogę do wąskiego ukrytego korytarza. Za nią poszedł Waszyngton, niosąc lichtarz z zapaloną świecą, który zabrał ze stołu. Po przejściu korytarza doszli do wielkich dębowych drzwi, nabijanych zardzewiałymi gwoździami. Z chwilą, gdy Wirginia dotknęła ich, same rozsunęły się na ciężkich zawiasach, ukazując przybyłym niewielką, niską izbę o sklepionym suficie i jednym małym zakratowanym oknie. Do wielkiego, żelaznego, wbitego w ścianę, pierścienia przyczepiony był na łańcuchu wyschły kościotrup, wyciągnięty w całej długości na kamiennej posadzce. Swoimi długimi, sztywnymi palcami zdawał się sięgać po staroświecką misę i dzban, postawione jak gdyby naumyślnie zbyt daleko od niego. Dzban był widocznie napełniony niegdyś wodą, na dnie jego bowiem osiadła zielona pleśń. We wnętrzu misy widniała kupka pyłu. Wirginia uklękła obok kościotrupa i, złożywszy drobne dłonie, zaczęła modlić się w milczeniu. Reszta przybyłej z nią rodziny przypatrywała się ze zdumieniem straszliwej tragedii, której tajniki odsłoniły się przed nią teraz. — Patrzcie! — zawołały nagle bliźniaki, które wyjrzały przez okno, aby przekonać się, w którym skrzydle pałacu położona była izba. — Patrzcie! zakwitło stare suche drzewo migdałowe. Księżyc oświetla wyraźnie kwiaty… — Bóg mu przebaczył! — rzekła Wirginia uroczyście, podnosząc się z klęczek. Nadziemskie jakieś światło zdawało się opromieniać jej twarz. — Pani jest aniołem! — zawołało książątko, obejmując ją za szyję i całując ją. VII W cztery dni po ciekawych tych wydarzeniach wyruszył o jedenastej w nocy orszak pogrzebowy z Pałacu Kenterwilskiego. Osiem czarnych koni, których łby strojne były w pęki zwisających strusich piór, ciągnęło karawan. Ustawioną na nim ołowianą trumnę okrywał bogaty purpurowy całun, na którym wyhaftowany był złotogłowiem herb Kenterwilów. Obok karawanu i powozów kroczyła służba z zapalonymi latarniami, co wszystko razem składało się na obraz głęboko nastrojowy. W pierwszej karecie za karawanem jechał, w towarzystwie Wirginii, lord Kenterwil, który specjalnie przybył na tę uroczystość z Walii. W następnej siedział minister Stanów Zjednoczonych z małżonką, za nimi Waszyngton i trzej chłopcy, i wreszcie w ostatnim pojeździe pani Umney, postanowiono bowiem, że osobie, którą duch trwożył przez przeszło pięćdziesiąt lat jej życia, przysługuje prawo odprowadzenia go na wieczny spoczynek. Wykopano głęboką mogiłę w rogu cmentarza, pod wielkim drzewem cisowym. Wielebny Augustus Dampier odprawił modły uroczyste, a, po ukończonej ceremonii, służba, zgodnie z dawną tradycją, przechowywaną w rodzie Kenterwilów, zgasiła pochodnie. Kiedy spuszczano trumnę do dołu, Wirginia pochyliła się, składając na niej duży krzyż, uwity z różowych kwiatów migdału. W tej samej chwili wyjrzał zza chmur księżyc, oblewając cały cmentarz srebrzystym światłem i równocześnie zabrzmiał z dalekiego kurhanu śpiew słowika. Przypomniało jej to opis Ogrodu Śmierci, uczyniony przez ducha, łzy zaperliły się na jej rzęsach i przez całą powrotną drogę nie wymówiła ani słowa. Następnego ranka, przed odjazdem lorda Kenterwila do miasta, prosił go pan Otis o chwilę rozmowy w sprawie klejnotów, którymi duch obdarzył Wirginię. Były one wspaniałe, zwłaszcza naszyjnik z rubinów w starożytnej weneckiej oprawie, stanowiący przepyszny okaz roboty szesnastego stulecia. Wartość ich była tak wielka, że pan Otis miał poważne skrupuły co do udzielenia córce pozwolenia na przyjęcie ich. — Mylordzie — rzekł — wiem, że w tym kraju prawo dziedziczenia rozciąga się zarówno na kosztowności, jak i na ziemię, jasne jest też dla mnie, że klejnoty te są, lub też powinny być, dziedziczne w pańskim rodzie Dlatego też proszę pana, abyś zechciał zabrać je z sobą do Londynu, uważając je za część pańskiej własności, która została zwrócona panu w niezwykłych nieco warunkach. Co się tyczy córki mojej, jest ona jeszcze dzieckiem i niewiele, jak dotychczas — z zadowoleniem mogę to zaznaczyć — zdradzała zamiłowania do podobnych ozdób. Wiem też od małżonki mojej, która nie bylejaką jest znawczynią w rzeczach sztuki, gdyż spędziła kilka zim w Bostonie za czasów panieńskich, że klejnoty te przedstawiają olbrzymią wartość pieniężną i mogłyby, gdyby chciano wystawić je na sprzedaż, bardzo wysoką osiągnąć cenę. W tych warunkach, zrozumie pan, mylordzie, że nie mógłbym pozwolić, aby pozostały one własnością któregokolwiek z członków mojej rodziny. Zresztą świecidła podobne, jakkolwiek odpowiednie i niezbędne dla godności angielskiej arystokracji, byłyby zupełnie nie na miejscu jako strój ludzi, wychowanych w surowych i nieśmiertelnych, wierzę w to, zasadach prostoty republikańskiej. Muszę jedynie dodać, że Wirginia pragnęłaby bardzo, aby pan pozwolił jej zatrzymać szkatułkę, jako pamiątkę po nieszczęsnym, zbłąkanym przodku pańskim. Jest to rzecz tak stara i tym samym zniszczona, że może nie będzie pan miał mc przeciwko przychyleniu się do jej prośby. Co się mnie tyczy, wyznam, ze zdumiony jestem wielce, iż jedno z moich dzieci czuje szczególną skłonność do średniowiecczyzny w jakiejkolwiek postaci, co jedynie przypisać mogę faktowi, iż Wirginia urodziła się na jednym z waszych przedmieść londyńskich, wkrótce po powrocie żony mojej z wycieczki do Aten. Lord Kenterwil wysłuchał z uwagą mowy godnego ministra, skubiąc od czasu do czasu siwy wąs, aby ukryć mimowolny uśmiech, a kiedy pan Otis skończył, uścisnął serdecznie jego dłoń i rzekł — Drogi panie, pańska czarująca córeczka oddała wielką przysługę nieszczęsnemu mojemu przodkowi, zarówno więc ja, jak i cała moja rodzina bardzo jesteśmy jej zobowiązani za podziwu godną odwagę jej i powodzenie. Klejnoty są oczywiście jej wyłączną własnością i doprawdy, gdybym tak mało okazał serca i chciał je odebrać jej, wylazłby stary niegodziwiec po dwóch tygodniach z grobu i zatrułby mi życie. Co zaś do pańskiego twierdzenia, że stanowią one część dziedzictwa, muszę panu powiedzieć, że wszystko, co nie jest wzmiankowane w ostatniej woli lub w innym legalnym dokumencie, nie wchodzi w skład dziedzictwa, o istnieniu zaś tych klejnotów nic nie było wiadomo Zapewniam pana, że nie mam do nich więcej prawa niż pański kamerdyner. Pewien też jestem, że panna Wirginia ucieszy się gdy dorośnie, iż będzie mogła nosić tak piękne ozdoby Muszę panu zresztą przypomnieć, że nabył pan umeblowanie i Ducha w cenie kupna, wszystko więc, co było własnością Ducha, przeszło od razu w pańskie posiadanie, bez względu bowiem na działalność, jaką sir Simon mógł rozwijać po nocy w korytarzach, był on nieboszczykiem z punktu widzenia prawa, a pan, panie Otis, nabyłeś własność jego w drodze kupna. Odmowa lorda Kenterwila zasmuciła wielce pana Otisa, który prosił go, aby cofnął swoje postanowienie, ale dobroduszny lord nie ustąpił i zmusił w końcu ministra, aby pozwolił córce zatrzymać dar Ducha. A kiedy na wiosnę, 1890 roku, młoda księżna Cheshire przedstawiona została królowej z okazji swojego zamążpójścia, klejnoty jej były przedmiotem powszechnego podziwu Wirginia zyskała koronę książęcą, którą nagradzane są wszystkie dobre amerykańskie dziewczątka i poślubiła swojego młodziutkiego amanta z chwilą dojścia jego do pełnoletności. Oboje byli tak czarujący i tak wzajem w sobie zakocham, że wszyscy zachwyceni byli tym małżeństwem, z wyjątkiem jedynie starej markizy Dumbleton, która usiłowała złapać księcia dla jednej z siedmiu niezamężnych swoich córek i wydała w tym celu trzy kosztowne obiady, a także — rzecz dziwna — samego pana Otisa. Lubił on osobiście bardzo młodego księcia, ale w teorii nie uznawał tytułów i, wedle własnych jego słów, żywił pewną obawę, aby zdrowe zasady prostoty republikańskiej nie zostały zapomniane pod denerwującymi wpływami goniącej za zabawą arystokracji. Wszelkie jednak lego obiekcje zostały pokonane, i nie ulega wątpliwości, że kiedy wchodził do nawy kościoła Św. Jerzego z córką, opartą na jego ramieniu, nie było na całym obszarze Anglii jak długa i szeroka, dumniejszego od niego człowieka. Gdy miesiąc miodowy skończył się, książę i księżna udali się do Kenterwilu. Nazajutrz po przybyciu poszli po południu na samotny cmentarz za lasem sosnowym. Zrazu dużo było trudności z napisem na kamieniu grobowym sir Simona, w końcu jednak postanowiono wyryć po prostu pierwsze litery jego imienia i nazwiska oraz sześciowiersz z okna biblioteki. Księżna przyniosła pęk ślicznych róż i obsypała mmi grób, przy którym oboje pozostali przez chwilę w skupieniu, po czym odeszli ku ruinom dawnego opactwa. Tutaj księżna usiadła na przewróconym filarze, mąż jej zaś rozłożył się na trawie u jej stóp, paląc papierosy i patrząc w jej piękne oczy Po chwili odrzucił papierosa, ujął ją za rękę i rzekł: — Wirginio, żona nie powinna mieć tajemnic przed mężem. — Nie mam przed tobą żadnych tajemnic, najdroższy. — Masz — odparł książę z uśmiechem — nie opowiedziałaś mi, co zaszło, kiedy byłaś zamknięta z Duchem. — Nikomu o tym nie opowiedziałam — odrzekła Wirginia poważnie. — Wiem, ale mnie mogłabyś powiedzieć. — Proszę cię, drogi mój, nie pytaj mnie. Nie mogę opowiedzieć. Biedny Sir Simon! Dużo mu zawdzięczam. Tak, nie śmiej się. Cecylu, tak jest istotnie. Nauczył mnie, czym jest Życie, i co znaczy Śmierć, i dlaczego Miłość silniejsza jest od Śmierci i Życia. Książę wstał i ucałował gorąco żonę. — Możesz zachować twoją tajemnicę dopóty, dopóki ja zachowam twoje serce — szepnął. — Posiadasz je na zawsze. — Ale opowiesz kiedyś naszym dzieciom — prawda? Wirginia zarumieniła się. ZBRODNIA ARTURA SAVILLE’A I Na ostatnim, przedwielkanocnym przyjęciu u lady Windermere jej londyńska rezydencja, Bentinck House, była jeszcze bardziej zatłoczona niż zwykle. Sześciu ministrów przyszło wprost z uroczystej audiencji u premiera, w gwiazdach i orderowych wstęgach, wszystkie ładne kobiety miały na sobie najelegantsze stroje, a na samym końcu galerii obrazów stała księżna Zofia Karlsruhe, otyła dama o tatarskich rysach, z małymi, czarnymi oczkami i przepysznymi szmaragdami, mówiła donośnym głosem kiepską francuszczyzny i śmiejąca się niepohamowanie w odpowiedzi na wszystko, co do niej mówiono. Była tu istotnie najdziwaczniejsza mieszanina ludzi. Dumne arystokratki gawędziły uprzejmie z zapalonymi radykałami, popularni kaznodzieje ocierali się o znanych sceptyków, cały sznur biskupów sunął z pokoju do pokoju za tłustą primadonną, a na podeście klatki schodowej stało kilku członków Królewskiej Akademii Sztuki, udających artystów. Opowiadano też, że w pewnym momencie sala jadalna natłoczona była geniuszami. Był to stanowczo jeden z najbardziej udanych wieczorów lady Windermere. Księżna pozostała prawie do wpół do dwunastej. Z chwilą jej odjazdu lady Windermere powróciła do galerii obrazów, gdzie słynny ekonomista uroczyście wykładał naukową teorię muzyki zgorszonemu wirtuozowi węgierskiemu, i zaczęła rozmawiać z księżną Paisley. Wyglądała przepięknie ze swoją szyją o barwie kości słoniowej, z wielkimi niezapominajkowymi oczami i ciężkimi splotami złocistych włosów. Były one koloru czystego złota, a nie bladosłomiane, podszywające się najczęściej pod wdzięczną nazwę złotych; koloru takiego złota, z jakiego utkane są promienie słońca lub jakie skrzy się w złomach zamorskiego bursztynu. Okalały jej twarz rodzajem glorii — ze sporą domieszką pociągającego pieprzyka grzesznicy. Stanowiła ona ciekawe studium psychologiczne. Już w zaraniu życia odkryła doniosłą prawdę, że nic nie daje bardziej złudzenia niewinności, aniżeli jawność, dzięki też całemu szeregowi eskapad i wybryków zdobyła wszystkie przywileje nietuzinkowej osobistości. Kilkakrotnie zmieniała mężów; księga rodowa Debretta przypisywała jej trzykrotne zamążpójście; że jednak nie zmieniła ani razu kochanka, świat od dawna przestał ją obgadywać Obecnie liczyła czterdzieści lat, była bezdzietna i miała nieokiełznaną pasję do zabaw, stanowiącą tajemnicę zachowania młodości. Nagle rozejrzała się badawczo po pokoju i zawołała swoim czystym, kontraltowym głosem: — Gdzie jest mój chiromanta’ — Twój co, Gladys? — zapytała księżna, zrywając się bezwiednie. — Mój chiromanta, księżno, nie mogę teraz żyć bez niego. — Ach, droga Gladys, jesteś zawsze oryginalna! — szepnęła księżna, usiłując przypomnieć sobie, co właściwie robi taki chiromanta, i mając nadzieję, że to nie jest to samo, co manikiurzysta. — Przychodzi oglądać moją rękę regularnie dwa razy tygodniowo — ciągnęła dalej lady Wmdermere — i mówi mi bardzo ciekawe o niej rzeczy. — Wielkie nieba! — pomyślała księżna, więc to jednak jest rodzaj manikiurzysty. Jakież to okropne. Mam nadzieję, że jest chociaż cudzoziemcem. Byłaby to przynajmniej połowa złego. — Muszę go pani przedstawić. — Przedstawić go! — krzyknęła księżna — jak to, przecież on nie może być tutaj?! — i zaczęła szybko rozglądać się za szylkretowym wachlarzykiem i mocno poszarzałym koronkowym szalem, aby moc w każdej chwili być gotową do odwrotu. — Rozumie się, że jest tutaj, nie mogłabym pomyśleć o urządzeniu zebrania bez niego. Mówi mi, że mam psychologiczną rękę i że gdyby mój wielki palec był o odrobinę krótszy, byłabym zdecydowaną pesymistką i wstąpiłabym do klasztoru. — O, rozumiem! — rzekła księżna z uczuciem znacznej ulgi — a więc on przepowiada przyszłe dobre losy? — I złe także — odparła lady Windrmere — wszystko, co się ma stać. W przyszłym toku, na przykład, będę w wielkim niebezpieczeństwie, zarówno na lądzie, jak na morzu, zamierzam więc zamieszkać w balonie i każę sobie wciągać co wieczór na linie kosz z obiadem. Wszystko to jest wypisane na moim małym palcu, czy też na dłoni, już nie pamiętam gdzie. — Ależ to jest kuszenie opatrzności, moja droga. — Kochana księżno, opatrzność potrafi na pewno oprzeć się takiej pokusie. Uważam, że wszyscy powinni dawać sobie czytać z rąk przynajmniej raz na miesiąc, aby wiedzieć, czego nie mają robić. Rozumie się, że robiliby to mimo wszystko, ale tak jest przyjemnie być ostrzeżonym. Ach, doprawdy, jeśli nie znajdzie się ktoś, kto sprowadzi mi natychmiast pana Podgersa, będę musiała chyba pójść po niego sama. — Pozwoli pani, że ja pójdę — odezwał się wysoki, przystojny młody człowiek, stojący tuz obok i przysłuchujący się rozmowie. — Dziękuję serdecznie, lordzie Arturze, ale boję się, że go pan nie pozna. — Jeśli jest taki nadzwyczajny, jak pani mówi, trudno byłoby nie dostrzec go. Niech mi pani powie, jak wygląda, a zaraz go pani sprowadzę. — O, ani trochę nie wygląda na chiromantę Nie jest wcale tajemniczy ani mistyczny, ani nawet romantyczny. Jest to mały, tłusty człowieczek ze śmieszną łysą głową i wielkimi okularami w złotej oprawie, coś w rodzaju domowego doktora albo notariusza wiejskiego. Bardzo żałuję, ale to doprawdy nie moja wina. Ludzie są tacy nieznośni. Wszyscy moi znajomi poeci wyglądają jak pianiści, a wszyscy pianiści, jakich znam, wyglądają zupełnie jak poeci. Pamiętam tez, że zeszłej zimy zaprosiłam na obiad strasznego spiskowca, człowieka, który wysadził w powietrze mnóstwo ludzi i zawsze nosił stalową koszulkę i sztylet ukryty w rękawie. Otóż, wyobraź pan sobie, że kiedy przyszedł do mnie, wyglądał zupełnie jak poczciwy, stary księżyna, i cały wieczór sypał dowcipami. Był zresztą bardzo zajmujący i miły, ale zupełnie mnie rozczarował. Zapytałam go o stalową koszulkę, roześmiał się i odpowiedział, że w Anglii jest za zimno na noszenie czegoś podobnego. — O, otóż i pan Podgers. Drogi panie, musi pan odczytać nam, co mówi ręka księżny Paisley Księżno, proszę zdjąć rękawiczkę. Nie, nie lewą, tamtą. — Ależ, droga Gladys, doprawdy, zdaje mi się, że nie godzi się tego robić — broniła się księżna, zaczynając odpinać nieco przybrukaną skórzaną rękawiczkę. — Jak wszystkiego, co interesujące — roześmiała się lady Windermere — le mondt est fait aitisi*. Ale muszę pana przedstawić Księżno — pan Podgers, mój ulubiony chiromanta, panie Podgers — księżna Paisley, ale jeśli pan powie, że jej wzgórek księżycowy jest większy od mojego, przestanę zupełnie wierzyć w pana. — Jestem pewna, droga Gladys, że nic podobnego nie ma na mojej ręce — oświadczyła księżna z powagą — Jej Łaskawość ma zupełną rację — zapewnił pan Podgers, spoglądając na małą, tłustą rękę z krótkimi, płaskimi palcami — wzgórek księżycowy nie jest rozwinięty. Ale za to linia życia doskonała. Proszę, racz pani zgiąć rękę w przegubie. Trzy wyraźne linie. Dożyje pani późnej starości, księżno, i będzie pani bardzo szczęśliwa. Ambicja — umiarkowana, linia rozumu — nieprzesadnie długa, linia serca… — O, bądź pan niedyskretnym, panie Podgers — zawołała lady Windermere. — Uczyniłbym to jak najchętniej — odparł pan Podgers z ukłonem — gdyby księżna pani dała do tego jakikolwiek powód, ale muszę z przykrością zaznaczyć, że widzę wielką stałość uczuć, połączoną z surowym poczuciem obowiązku. — Proszę, mów pan dalej — zachęciła księżna z widocznym zadowoleniem. — Oszczędność nie jest najmniejszą z cnót Waszej Łaskawości, księżno — dodał pan Podgers, a lady Windermere wybuchła głośnym śmiechem. — Oszczędność jest bardzo dobrą rzeczą — zauważyła księżna łaskawie. — Kiedy wyszłam za Paisleya, miał on jedenaście zamków i ani jednego domu mieszkalnego. — A teraz ma dwanaście domów i ani jednego zamku — zawołała lady Windermere. — Cóż w tym złego, moja droga? — odparła księżna — lubię… — Komfort — wtrącił pan Podgers — i nowoczesne wygody, i gorącą wodę w każdej sypialni. Wasza Łaskawość ma zupełną rację. Komfort jest jedyną rzeczą, którą cywilizacja dać nam może. — Cudownie określiłeś pan charakter księżny, panie Podgers, a teraz kolej na lady Florę. W odpowiedzi na skinienie głową uśmiechniętej gospodyni wysoka panna z piaskowymi włosami i wystającymi łopatkami zbliżyła się sztywno spoza sofy, wyciągając długą, kościstą rękę z rozpłaszczonymi palcami. — O. pianistka! Widzę to wyraźnie — rzekł pan Podgers — wyborna pianistka, ale średnia, zdaje się, muzyczka. Bardzo powściągliwa, bardzo uczciwa i czująca wielki pociąg do zwierząt. — Zupełnie trafnie! — zawołała księżna, zwracając się do lady Windermere — zupełnie trafnie. Flora hoduje dwa tuziny rasowych psów na wsi i gotowa byłaby zrobić z każdego domu menażerię, gdyby ojciec na to pozwolił. — Zupełnie to samo i ja robię z mojego domu co czwartek — zawołała lady Windermere ze śmiechem — tylko że ja wolę lwy niż rasowe pieski. — Jedyny błąd pani, lady Windermere — zauważył pan Podgers z dworskim ukłonem. — Kobieta, która nie umie nadać czaru swoim błędom, jest tylko samicą — odparła lady Windermere. Ale musi pan odcyfrować jeszcze kilka rąk dla nas. Chodź pan, sir Tomaszu, pokaż swoje ręce panu Podgersowi. Jowialny stary jegomość w białej kamizelce zbliżył się i wyciągnął grubą, pomarszczoną rękę z bardzo długim wskazującym palcem. — Awanturnicze usposobienie; cztery długie podróże już odbyte i jedna w przyszłości. Trzy razy doznał pan rozbicia okrętu. Nie, tylko dwa razy, ale grozi panu to niebezpieczeństwo w najbliższej podróży. Nieprzejednany konserwatysta, bardzo punktualny, opanowany namiętnością do zbierania rzadkości. Przeszedł pan ciężką chorobę pomiędzy 16 a 18 rokiem życia. Odziedziczył pan majątek mając lat 30. Nienawidzi pan kotów i radykałów. — Nadzwyczajne! — zawołał sir Tomasz — musi pan koniecznie odczytać też rękę mojej żony. — Pańskiej drugiej żony — poprawił pan Podgers spokojnie, nie wypuszczając ręki sir Tomasza ze swojej. — Pańskiej drugiej żony. Z największą przyjemnością. Ale lady Marvel, melancholijnie wyglądająca niewiasta, o czarnych włosach i sentymentalnych rzęsach, stanowczo odmówiła pokazania ręki, nieciekawa ujawnienia swej przeszłości i przyszłości. Żadne też usiłowania lady Windermere nie mogły skłonić pana de Kołow, rosyjskiego ambasadora, nawet do zdjęcia rękawiczek. Faktem było, że wiele osób zdawało się lękać badawczego wzroku tego dziwacznego, małego człowieczka, z jego stereotypowym uśmiechem, złotymi okularami i jasnymi, okrągłymi jak perełki oczami. A kiedy wypalił lady Fermor prosto z mostu, wobec wszystkich, że ją muzyka nic a nic nie obchodzi, ale nadzwyczajnie lubi muzyków, wszyscy poczuli, że chiromancja jest wielce niebezpieczną nauką, której nie należałoby popierać, chyba t?te ? t?te*. Lord Artur Saville wszakże, który nie wiedział nic o niefortunnej historii lady Fermor i który obserwował pana Podgersa z wielkim zainteresowaniem, niezmiernie był ciekaw odczytania swojej własnej ręki, czując się jednak zażenowany, nie zbliżył się do mego wprost, ale przeszedł przez pokój w kierunku krzesła lady Windermere i z czarującym rumieńcem zapytał ją, czy sądzi, że pan Podgers nie miałby nic przeciw obejrzeniu jego ręki. — Rozumie się, że nie — zapewniła lady Windermere, po to tylko tu przecież jest. Wszyscy moi protegowani muszą się czymś popisywać i skakać przez obręcze na każde moje żądanie. Ale muszę z góry uprzedzić pana, że wszystko powtórzę Sybilli. Będzie jutro u mnie na śniadaniu, chcemy obgadać kwestię kapeluszową, jeśli więc pan Podgers wykryje, że masz zły charakter albo skłonność do podagry albo też drugą żonę, żyjącą gdzieś za oceanem nie omieszkam poinformować jej o tym wszystkim. Lord Artur roześmiał się i potrząsnął głową. — Nie boję się — odparł — Sybilla zna mnie tak samo dobrze, jak ja ją. — O, bardzo mi przykro to słyszeć. Właściwą podstawą małżeństwa jest wzajemne nierozumienie się. Nie, nie jestem wcale cyniczna mam tylko doświadczenie, co na jedno wychodzi. Panie Podgers, lord Artur Saville umiera z ciekawości dowiedzenia się, co pan wyczyta z jego ręki. Nie mów mu pan tylko, że jest zaręczony z jedną z najpiękniejszych młodych panien londyńskich, bo wszyscy czytaliśmy to już przed miesiącem w „Poczcie Porannej”. — Droga lady Windermere — zawołała markiza Jedburgh — pozwól panu Podgersowi zostać jeszcze z nami. Właśnie powiedział mi, że powinnabym pojść na scenę — to mnie tak bardzo zaciekawia. — Jeśli powiedział tak, muszę go tym bardziej zabrać. Proszę, chodź pan tutaj do nas zaraz, panie Podgers, i odczytaj nam rękę lorda Artura. — W takim razie — oznajmiła lady Jedburgh wstając z lekkim dąsem z kanapy —jeśli nie wolno mi iść na scenę, muszę być przynajmniej jednym z widzów. — Rozumie się, wszyscy będziemy widzami — rzekła lady Windermere — a teraz, panie Podgers, weź się pan do dzieła i powiedz nam coś miłego. Lord Artur jest jednym ze specjalnych moich ulubieńców. Ale kiedy pan Podgers zobaczył rękę lorda Artura, zbladł dziwnie i nie rzekł ani słowa. Dreszcz nerwowy wstrząsnął nim, a jego wielkie, krzaczaste brwi ściągnęły się konwulsyjnie w dziwnie drażniący sposób, jak zwykle, ilekroć był czymś mocno poruszony Wielkie krople potu wystąpiły na jego żółtym czole, niby jadowita rosa, a jego grube palce stały się zimne i lepkie. Dziwne te oznaki wzburzenia nie uszły uwagi lorda Artura i po raz pierwszy w życiu zdjął go samego silny lęk. Pierwszym jego odruchem było uciec z pokoju, ale opanował się siłą woli. Lepiej było mieć choćby najgorszą pewność, aniżeli pozostawać w tej potwornej niepewności. — Czekam, panie Podgers — rzekł. — Czekamy wszyscy — zawołała lady Wmdermere ze zwykłą sobie żywą niecierpliwością, ale chiromanta milczał uparcie. — Myślę, że Artur ma wstąpić na scenę — rzekła lady Jedburgh — ale, wyłajany przez panią, pan Podgers boi się mu to powiedzieć. Nagle pan Podgtis wypuścił ze swojej dłoni prawą rękę lorda Artura i uchwycił lewą, pochylając się nad nią tak nisko dla odcyfrowania jej, że złota oprawa jego okularów zdawała się dotykać niemal dłoni. Przez chwilę twarz jego stała się, białą maską grozy, ale wnet odzyskał zimną krew i patrząc na lady Windermere rzekł z wymuszonym uśmiechem: — Jest to ręka czarującego młodego człowieka — Naturalnie, że tak — odpowiedziała lady Windermere — ale czy będzie też czarującym mężem? Tego się chcę dowiedzieć. — Wszyscy czarujący młodzi ludzie stają się czarującymi mężami — rzekł pan Podgers. — Sądzę, że mąż nie powinien być zbyt czarujący — szepnęła lady Jedburgh w zamyśleniu — jest to wielce niebezpieczne. — O, drogie dziecko, nie są oni nigdy zbyt czarujący — zawołała lady Wmdermere. — Ale chcę bliższych szczegółów. Szczegóły są jedynymi prawdziwie interesującymi rzeczami. Co ma spotkać lorda Artura? — W ciągu najbliższych tygodni czeka go podróż. — O, tak, podróż poślubna naturalnie. — Utraci kogoś z krewnych. — Nie siostrę, spodziewani się — rzekła lady Jedburgh żałosnym głosem. — Na pewno nie siostrę — odparł pan Podgers robiąc przeczący ruch ręką — daleką krewną. — Jestem fatalnie rozczarowana — oznajmiła lady Windermere — Nie mam absolutnie nic do powiedzenia jutro Sybilli. Nikogo nie obchodzą teraz dalecy krewni. Myślę jednak, że będzie musiała zaopatrzyć się w czarną jedwabną suknię, przyda się w każdym razie do kościoła A teraz, chodźmy na kolację. Na pewno już wszystko zjedzone, ale może znajdziemy filiżankę gorącego bulionu. François robił dawniej doskonałe zupy, ale teraz tak jest pochłonięty polityka, że nigdy nie mogę go być pewna. Chciałabym, żeby generał Boulanger uspokoił się nareszcie. Księżno, czuję, że pani musi być zmęczona. — Ani trochę, droga Gladys — odparła księżna, zmierzając ku drzwiom. — Bawiłam się świetnie; ten manikiurzysta, przepraszam, chciałam powiedzieć, ten chiromanta, jest bardzo zajmujący. Floro, gdzie się podział szylkretowy grzebień? A mój szal koronkowy? O, dziękuję panu, sir Tomaszu, bardzo pan jest uprzejmy — i godnej tej niewieście udało się wreszcie zejść na dół, upuszczając po drodze flaszeczkę z solami trzeźwiącymi tylko dwa razy. Lord Artur Saville stał przez cały ten czas oparty o kominek, wciąż pod wrażeniem tego samego uczucia grozy, tego samego lęku przed nieuchronnie spotkać go mającym złem. Uśmiechnął się smutnie do siostry, przesuwającej się obok niego. Wsparta na ramieniu lorda Plymdale’a wyglądała prześlicznie w różowej brokateli i perłach. Omal też nie przeoczył lady Windermere, wzywającej go, aby poszedł za nią. Myślał o Sybilli Merton, i na samo przypuszczenie, że mogłoby coś ich rozdzielić, oczy jego zaszkliły się łzami. Patrząc na niego, rzec było można, że Nemezis wykradła tarczę Palladzie i pokazała mu głowę Gorgony. Stał jak skamieniały, z wyrazem melancholii na twarzy. Żył wydelikaconym i pełnym wykwintu życiem młodego, bogatego arystokraty, życiem wolnym od przyziemnych kłopotów, cudownie, chłopięco beztroskim, a teraz po raz pierwszy uchylił się przed nim rąbek straszliwych tajników przeznaczenia, przeraźliwego fatalizmu losu. Jakież to wydało mu się wszystko szalone i potworne. Czy mogła być na ręce jego wypisana w zgłoskach, których sam nie był zdolny odczytać, ale które obcy tylko potrafił odcyfrować, okropna jakaś tajemnica grzechu, jakieś krwawe piętno zbrodni? Czy niepodobna było ich uniknąć? Czyż istotnie mielibyśmy być tylko pionkami, poruszanymi jakąś niewidzialną siłą, naczyniami, które garncarz lepi wedle swej fantazji, na chwałę czy na hańbę? Rozum jego burzył się przeciw temu, a jednak czuł, że jakaś tragedia zawisła nad nim i że nagle przeznaczono mu dźwigać ciężar nie do zniesienia. Aktorzy są pod tym względem szczęśliwi. Mogą wybierać, czy chcą nosić tragiczną, czy komiczną maskę, czy mają cierpieć, czy radować się, śmiać się, czy przelewać łzy. Ale w życiu rzeczywistym dzieje się inaczej. Większość mężczyzn i kobiet zmuszona jest do odgrywania roli, do której najmniej mają kwalifikacji. Nasi Gildensternowie grają dla nas Hamletów, a nasi Hamleci muszą błaznować jak książę Hal. Świat jest sceną, ale role źle są rozdane. Wtem wszedł do pokoju pan Podgers. Ujrzawszy lorda Artura, drgnął i jego płaska, gruba twarz przybrała zielonożółtą barwę. Oczy obu mężczyzn spotkały się i na chwilę zapanowało milczenie. — Księżna zostawiła tutaj jedną ze swoich rękawiczek i kazała mi przynieść ją — wybąknął wreszcie pan Podgers. — O, widzę ją na kanapie. Dobranoc. — Panie Podgers, żądam od pana szczerej odpowiedzi na pytanie, które panu zadam. — Innym razem, lordzie Arturze, księżna się niecierpliwi. Muszę pośpieszyć do niej. — Nie odejdzie pan. Księżna może poczekać. — Damom nie powinno się kazać czekać — odparł pan Podgers z wymuszonym uśmiechem. — Piękna płeć łatwo się niecierpliwi. Pogardliwy uśmiech okolił subtelnie wyrzeźbione wargi lorda Artura. Biedna księżna wydawała mu się w tej chwili osobą bardzo małego znaczenia. Przebiegł szybko przez pokój ku miejscu, na którym stał pan Podgers, i wyciągnął dłoń. — Powiedz mi pan, co wyczytujesz na niej — rzekł. — Powiedz mi pan prawdę. Nie jestem dzieckiem. Oczy pana Podgersa błysnęły spoza okularów obramowanych złotem, przestępował niespokojnie z jednej nogi na drugą, podczas gdy palce jego bawiły się nerwowo gminnym łańcuchem od zegarka. — Co panu nasuwa przypuszczenie, lordzie Arturze, że dostrzegłem w pańskiej dłoni coś więcej ponad to, co panu powiedziałem? — Wiem, że tak jest i żądam, aby mi pan powiedział, co mianowicie. Zapłacę panu. Dam panu czek na sto funtów. Zielone oczy błysnęły przez chwilę, ale zgasły niebawem. — Gwinei? — poprawił pan Podgers przyciszonym głosem. — Rozumie się. Prześlę panu jutro czek. Jaki jest adres pańskiego klubu? — Nie należę do żadnego klubu. To jest, dotychczas jeszcze. Mój adres jest… ale pozwoli pan, że wręczę mu moją kartę. — Wyjął z kieszeni kamizelki mały kawałek kartonu o złoconych brzegach i z niskim ukłonem wręczył go lordowi Arturowi, który odczytał na mm: SEPTIMUS R. PODGERS Chiromanta zawodowy 103 a ul. Zachodnia — Godziny moich przyjęć są od 10 do 4 — wybąkał pan Podgers automatycznie. — Dla rodzin ceny zniżone. — Pośpiesz się pan — zawołał lord Artur bardzo blady, wyciągając nerwowo dłoń. Pan Podgers rozejrzał się niespokojnie dokoła, i szybkim ruchem zasunął ciężką portierę na drzwi. — Trochę cierpliwości, lordzie Arturze, wolałbym, aby pan usiadł. — Prędko, panie! — krzyknął lord Artur powtórnie, uderzając gniewnie obcasem o politurowaną posadzkę. Pan Podgers uśmiechnął się, wyjął z kieszonki na piersiach małe szkło powiększające i wytarł je starannie chustką do nosa. — Jestem gotów — oznajmił. II W dziesięć minut później wybiegł lord Artur z domu lady Windermere. Twarz jego była blada z przerażenia, a oczy wyrażały głęboki smutek. Roztrącał po drodze tłum lokajów, przybranych w opatrzone wysokimi futrzanymi kołnierzami liberie i cisnących się dokoła podjazdu pod daszkiem, obciągniętym materią w szerokie pasy, i nie zdawał się widzieć ani słyszeć nikogo. Noc była chłodna. Lampy gazowe dokoła skweru migotały i dygotały na wietrze, ale ręce młodego człowieka paliła gorączka, a czoło płonęło ogniem. Szedł szybko, zataczając się jak pijany. Przechodzący policjant spojrzał na niego z zaciekawieniem, a żebrak, który wysunął się spod portyku, aby wyciągnąć rękę po jałmużnę, przeraził się, dostrzegając troskę jeszcze cięższą niż jego własna. Na chwilę lord Artur stanął pod latarnią i spojrzał uważnie na swoje ręce. Pomyślał, że będzie mógł dostrzec już na nich ślady krwi. Słaby okrzyk wyrwał mu się z drżących warg. Morderstwo! Oto co wyczytał z nich chiromanta. Morderstwo! Noc zdawała się wiedzieć już o tym, rozpaczliwy wiatr huczał mu to do ucha. Ciemne rogi ulic pełne były tego. Szczerzyło ono do niego zęby sponad dachów domów. Doszedł do parku, w którym ponure kępy drzew zdawały się pociągać go ze szczególną siłą. Oparł się znużony o sztachety, chłodząc czoło o wilgotne żelazo i wsłuchując się w drżącą ciszę nocy. — Morderstwo! Morderstwo! — powtarzał nieustannie, jak gdyby powtarzanie mogło osłabić grozę tego wyrazu. Dźwięk własnego głosu przeszywał go dreszczem, mimo to miał niemal nadzieję, że echo mogłoby usłyszeć go i zbudzić uśpione miasto z jego sennych marzeń. Czuł szaloną chęć zatrzymania przypadkowego przechodnia i opowiedzenia mu o wszystkim. Po chwili odpoczynku rozpoczął na nowo swoją wędrówkę po ciemnych, zakazanych zaułkach. Dwie kobiety o uróżowanych twarzach szyderczo uśmiechnęły się do niego w przejściu. Z głębi ciemnego podwórza rozległ się odgłos przekleństw, wymysłów i razów, przeplatanych dzikimi wrzaskami. Na progach nędznych domostw widział skulone postacie, symbole występku i nędzy. Dziwna ogarnęła go litość. Czy te dzieci grzechu i biedy tak samo skazane były z góry już na swoje przeznaczenie, jak on na swoje. Czy były one, podobnie jak on, jedynie marionetkami na potwornej jakiejś scenie’ A jednak, nie tyle tajemniczość, ile farsowość cierpienia uderzyła go, jego zupełna bezcelowość, groteskowy wprost brak wszelkiego sensu. Jakże wszystko to wydawało mu się pozbawione wszelkiego logicznego związku. Jak raził go zupełny brak harmonii. Przestraszał go rozdźwięk pomiędzy płytkim optymizmem dnia a realnymi faktami bytu. Był jeszcze bardzo młody. Po pewnym czasie stanął przed wrotami kościoła w Marylebone. Cichy gościniec czynił wrażenie długiej wstęgi wypolerowanego srebra, połyskującej tu i ówdzie pomiędzy ciemnymi arabeskami ruchomych ciem. Daleko na horyzoncie snuła się linia migocących latarni gazowych. Przed ukrytym wśród wysokich murów małym domkiem stała samotna dorożka ze śpiącym woźnicą w głębi siedzenia. Szedł szybko w kierunku dużego placu, oglądając się od czasu do czasu dokoła, jak gdyby w obawie pogoni. Na rogu ulicy stało dwóch ludzi, odczytujących niewielki afisz na słupie. Dziwne uczucie ciekawości pociągnęło go w tę stronę. Z dala już wzrok jego padł na wydrukowany dużymi czarnymi czcionkami wyraz „morderstwo!” Drgnął i ciemny rumieniec oblał mu policzki. Było to ogłoszenie, obiecujące znaczną nagrodę za zatrzymanie mężczyzny średniego wzrostu, lat 30 do 40, w meloniku, w czarnym tużurku i kratkowanych spodniach, z podłużną blizną na prawym policzku. Odczytywał tekst ogłoszenia kilkakrotnie, myśląc o tym, czy ten nieszczęsny człowiek zostanie schwytany i skąd pochodzi jego szrama na policzku. Może wkrótce własne jego nazwisko będzie rozplakatowane na ulicach Londynu. Wkrótce może i na jego głowę nałożona będzie cena. Myśl ta zdjęła go dreszczem grozy. Zawrócił w ulicę i wnet znikł w głębinach nocy. Dokąd szedł, nie umiałby sam powiedzieć. Jak przez mgłę przypominał sobie wędrówkę poprzez labirynt mrocznych zaułków, w których olbrzymiej plątaninie gubił się bez wyjścia, aż wreszcie, o białym już świtaniu dnia, znalazł się w obrębie Piccadilly. Po drodze do domu spotkał wielkie wozy ładowne na drodze do Covent Garden. Biało ubrani woźnice, o roześmianych, opalonych twarzach i krótkich krętych włosach, szli posuwistym, krzepkim krokiem obok wozów, potrzaskując z biczów i nawołując się wzajem od czasu do czasu, na wielkim, jabłkowitym koniu, który szedł pierwszy w strojnym w dzwonki i grzechotki zaprzęgu, siedział mały, pucułowaty, rozbawiony chłopak z pękiem pierwiosnków przypiętym do kapelusza, trzymając się mocno grzywy końskiej swoimi drobnymi, ciemnymi rękami. Wielkie, spiętrzone na wozie sterty jarzyn wyglądały na tle nieba, rumieniącego się w brzasku dnia, niby masy zielonych kamieni dokoła różanych płatków jakiegoś olbrzymiego kwiatu. Lord Artur uczuł się dziwnie pociągnięty tym widokiem, sam nie umiałby powiedzieć dlaczego. Było w tym subtelnym uroku budzącej się jutrzenki coś niewypowiedzianie wzruszającego. Pomyślał też o wszystkich dniach, budzących się w krasie piękna i zachodzących w mrokach burzy. A ci wieśniacy z rubasznymi, wesołymi głosami i swobodnymi, nieskrępowanymi ruchami, jaki dziwny oglądali Londyn. Londyn wolny od grzechu nocy i oparów dnia, blade, widmowe miasto, opustoszałe miasto grobów. Ciekaw był, co też o nim myśleli i czy wiedzieli cośkolwiek o jego wspaniałościach i jego hańbie, o jego dzikich, ognistych orgiach i jego straszliwym głodzie, o jego pracach i znieprawieniach od wczesnego rana do późnego wieczora. Prawdopodobnie Londyn był dla nich jedynie olbrzymim targowiskiem, na które przywozili swoje owoce na sprzedaż i gdzie zatrzymywali się co najwyżej na parę godzin, wyjeżdżając z miasta o ulicach cichych i domach jeszcze uśpionych. Z przyjemnością obserwował ich, w miarę jak przechodzili. Mimo całej swojej pospolitości, grubych, ciężko podkutych butów i niezdarnych ruchów wnosili z sobą jakiś arkadyjski powiew. Czuł, że żyli z naturą, która nauczyła ich spokoju. Zazdrościł im wszystkim tego, że nic nie wiedzieli. Zanim doszedł do ulicy, na której mieszkał, niebo zbladło, z różowego stało się bladoniebieskie, a ptaki świergotać zaczęły w ogrodach. III Kiedy nazajutrz lord Artur obudził się, była już dwunasta w południe i promienie słońca wpadały do pokoju szeroką smugą poprzez jedwabne kremowe kotary okienne. Wstał i wyjrzał na ulicę. Płowy opar południowego ciepła rozpięty był nad wielkim miastem, a dachy domów szarzały matowym srebrem. Wśród migocącej zieleni skwerów trzepotały się gromadki dzieci na kształt białych motyli, po flizach chodnika snuły się tłumy ludzi, spieszących do parku. Nigdy życie nie wydawało mu się bardziej ponętne, nigdy zło nie zdawało się bardziej dalekie. Lokaj przyniósł mu filiżankę czekolady na tacy. Po jej wypiciu rozsunął ciężką kotarę z morelowego pluszu i przeszedł do pokoju kąpielowego. Światło sączyło się tutaj miękko z góry poprzez cienkie tafle przejrzystego onyksu, a woda w marmurowej wannie mieniła się opałowymi blaskami. Zagłębił się w chłodną falę szybko aż po szyję i włosy, potem zanurzył w niej głowę, jak gdyby chciał zmyć plamę hańbiącego wspomnienia. Wychodząc z wanny czuł się prawie uspokojony. Cudowne fizyczne warunki chwili górowały nad wszystkim innym, jak to często się zdarza u szczególnie wysubtelnionych natur, zmysły bowiem, podobnie jak ogień, mają własność zarazem oczyszczającą i rozkładową. Po śniadaniu rzucił się na kanapę i zapalił papierosa. Na kominku, w ramie ze starej wspaniałej brokateli, stała duża fotografia Sybilli Merton w stroju, w jakim ją poznał po raz pierwszy na balu u lady Noel. Mała, prześlicznie zarysowana główka z lekka przechylona była na jedną stronę, jak gdyby cienka, smukła na kształt trzciny szyja nie mogła udźwignąć takiego ogromu piękna; wargi lekko rozchylone zdawały się stworzone do pieściwych dźwięków muzyki, z marzących oczu wyzierała cała łagodność i słodycz czystej duszy dziewczęcej. W zwojach miękko opływającej jej kibić sukni z crepe de Chine’u*, z dużym, w kształcie rozpostartego liścia wachlarzem przypominała jedną z owych wytwornych figurynek, odnajdywanych w lasach oliwkowych w pobliżu Tanagry; grecki wdzięk był w całej jej postaci i pozie. Nie była jednakże mała, ale doskonale proporcjonalna, co jest rzadką rzeczą dzisiaj, kiedy tak wiele jest kobiet bądź przesadnie dużych, bądź też karłowato drobnych. Wpatrując się w nią doznawał lord Artur uczucia bezgranicznej litości, której źródłem była miłość. Czuł, że poślubić ją, z zawieszonym nad głową swoją przeznaczeniem morderstwa, byłoby Judaszową zdradą, grzechem gorszym od wszystkich, jakie mogli wymyślić Borgiowie. Czy mogła być mowa o szczęściu dla nich, jeśli w każdej chwili mógł być powołany do spełnienia przepowiedni, wypisanej na jego dłoni’ fakie byłoby ich życie, dopóki los trzymał na szalach swoich tę straszliwą dla niego groźbę? Małżeństwo musi być odłożone za wszelką cenę. To postanowił nieodwołalnie, jakkolwiek kochał gorąco młodą dziewczynę, której samo dotknięcie palców, kiedy Medzieh obok siebie, wprawiało wszystkie jego nerwy w rozkoszne drżenie, jasno jednak widział swój obowiązek i świadom był zupełnie faktu, że nic miał prawa poślubienia jej, dopóki nie popełni morderstwa. Dopiero po dokonaniu go będzie mógł stanąć przed ołtarzem z Sybillą Merton i złożyć w jej ręce życie swoje bez obawy, że źle czyni. Dopiero po dokonaniu tego będzie mógł przycisnąć ją do piersi, wiedząc, że nigdy nie będzie miała powodu rumienić się za niego, nigdy nie będzie musiała spuszczać głowy ze wstydu. Ale przede wszystkim musiało to być dokonane, im wcześniej, tym lepiej dla nich obojga. Wielu ludzi na jego miejscu wolałoby wybrać różaną drogę pieszczot zamiast twardej ścieżki obowiązku, ale lord Artur był zbyt sumienny, aby stawiać przyjemność ponad zasadę. W miłości jego było coś więcej ponad fizyczną namiętność: Sybilla była dla niego symbolem wszystkiego, co dobre i szlachetne. Zrazu doświadczył zrozumiałego wstrętu do tego, co musiał zrobić, ale uczucie to szybko minęło. Serce powiedziało mu, że nie był to grzech, ale ofiara; rozum przypomniał mu, że nie było innego sposobu wyjścia. Musiał wybierać pomiędzy życiem dla siebie i życiem dla innych, i jakkolwiek zadanie, które miał do wypełnienia, straszliwym legło na nim brzemieniem, wiedział jednak, że nie może pozwolić samolubstwu zatryumfować nad miłością. Wcześniej czy później przychodzi na każdego z nas chwila decyzji w podobnej sprawie: każdemu zostaje postawione do rozstrzygnięcia to samo pytanie. Lord Artur musiał dać odpowiedź na nie niemal u progu życia, zanim wyrachowany cynizm dojrzałego wieku zdążył wypaczyć właściwą jego naturę, a płytki, powszechny dzisiaj, egoizm — skazić jego serce. Nie zawahał się też przed spełnieniem twardego obowiązku. Na szczęście dla niego samego nie był ani czczym marzycielem, ani bezczynnym dyletantem. Gdyby nim był, byłby wahał się jak Hamlet i byłby dopuścił, aby niezdecydowanie zniweczyło jego zamierzenia. Ale natura jego była na wskroś praktyczna. Życie miało dla niego znaczenie czynu raczej niż myśli. Posiadał najrzadszą ze wszystkich cnót: zdrowy rozsądek. Dzika, nie ujęta w karby logiki udręka nocy poprzedniej minęła zupełnie. Z uczuciem wstydu niemal myślał o szalonej wędrówce po dalekich zaułkach i ulicach, o bezdennej otchłani rozpaczy, której się oddał. Zdawało mu się niemożliwe, aby istotnie przejść mógł takie katusze cierpień. Nic mógł pojąć, jak mógł być tak niedorzeczny i wpaść w rozpacz i szal z powodu rzeczy nieuniknionej. Jedyną sprawą, która zdawała się go niepokoić, było pytanie, kogo ma zgładzić, zdawał sobie bowiem jasno sprawę z faktu, że morderstwo, podobnie jak religie świata pogańskiego, wymaga zarówno ofiary, jak kapłana. Nie będąc geniuszem, nie miał wrogów, czuł też, że nie była to okazja do dogodzenia jakimś osobistym uprzedzeniom czy niechęciom. Misja jego była poważna i uroczysta. Świadomy tego, sporządził na arkuszu papieru listę przyjaciół swoich i krewnych i po starannym rozważeniu zadecydował na korzyść lady Klementyny Beauchamp, miłej staruszki, dalekiej jego kuzynki ze strony matki. Bardzo zawsze lubił lady Klem, jak ją wszyscy nazywali, a ponieważ sam był bogaty, gdyż odziedziczył majątek lorda Rugby z chwilą dojścia do pełnoletności, nie mogło być mowy o szukaniu przyziemnych, materialnych korzyści w jej zgładzeniu. Im więcej też myślał o tym, tym bardziej wydawała mu się lady Klem jedyną odpowiednią osobą. Czując więc, że wszelka zwłoka byłaby nieuczciwa względem Sybilli, postanowił przystąpić do przygotowań od razu. Przede wszystkim jednak należało załatwić sprawę z chiromantą, usiadł więc przy swoim eleganckim biureczku w pobliżu okna, aby wypisać czek na 105 funtów, płatny na zlecenie pana Podgersa, po czym, włożywszy go do koperty i starannie zakleiwszy, zawołał służącego i kazał mu zanieść list pod wskazany adres. Załatwiwszy się z tym, zatelefonował do swojej stajni po powóz i ubrał się do wyjścia. Wychodząc z pokoju spojrzał raz jeszcze na fotografię Sybilli i przysiągł sobie w myśli, że cokolwiek się stanie, nie da jej nigdy poznać, co zrobił dla jej miłości i na wieki ukryje na dnie serca tajemnicę swojego poświęcenia. Wyszedłszy z domu, wstąpił przede wszystkim do kwiaciarni i posłał Sybilli prześliczny kosz narcyzów o śnieżnobiałych płatkach i szafranowożółtych serduszkach, po czym pojechał do klubu i wszedłszy wprost do biblioteki kazał przynieść sobie karafkę lemoniady i książkę o truciznach. Postanowił nieodwołalnie, że trucizna będzie najlepszym sposobem, do jakiego wypada mu uciec się w tej przykrej sprawie. Wszelki akt gwałtu i przemocy był mu nieskończenie wstrętny, zresztą zależało mu na tym, aby zgładzić lady Klem w sposób nie ściągający na siebie uwagi publicznej. Myśl, że mógłby, jako osobistość wsławiona, występować w roli atrakcji na przyjęciach u lady Windermere lub widzieć nazwisko swoje figurujące na szpaltach poczytnych dzienników, była dla niego nie do zniesienia. Musiał zresztą liczyć się z rodzicami Sybilli, którzy byli ludźmi nieco starej daty i mogliby nie zgodzić się na małżeństwo w razie jakiegokolwiek skandalu, chociaż, z drugiej strony, pewien był, że gdyby opowiedział im wszystko, om pierwsi uznaliby słuszność motywów, którymi się kierował. Wszelkie zatem miał powody do zadecydowania na rzecz trucizny. Był to sposób bezpieczny, pewny i cichy, usuwający potrzebę wszelkich przykrych scen, do których, jak większość Anglików, czuł nieprzezwyciężony wstręt. Toksykologia była jednakże dla niego nauką absolutnie obcą, a ponieważ służący biblioteczny okazał się zupełnie niezdolny do znalezienia czegokolwiek, poza przewodnikami i ilustrowanymi miesięcznikami, zaczął sam przeszukiwać półki, aż nareszcie znalazł ładnie oprawne wydanie farmakopei oraz tom toksykologii Erskina, wydanej przez sir Mathew Reida, prezesa Królewskiego Kolegium Lekarskiego, zarazem jednego z najdawniejszych członków ich klubu, wybranego podobno przez pomyłkę zamiast kogoś innego; wypadek ten tak zirytował komitet, że kiedy przyszło do głosowania nad właściwym kandydatem, dostał biedak wszystkie czarne gałki. Techniczne terminy w obu książkach zniechęciły zrazu lorda Artura, zaczął też żałować już, że tak mało przykładał się do studiowania klasyków w Oksfordzie, gdy wtem w drugim tomie Erskina natrafił na bardzo ciekawe i wyczerpujące studium o właściwościach akonityny, napisane dość czystą angielszczyzną. Miał wrażenie, że jest to właśnie trucizna, jakiej było mu potrzeba. Szybko działająca, niemal natychmiastowa, zupełnie bezbolesna i, zażyta w kapsułce żelatynowej, jak to zalecał sir Mathew, pozbawiona była nawet przykrego smaku. Zapisał też sobie na mankiecie dozę fatalną, odstawił książki na miejsce i od razu udał się do największego w tej dzielnicy składu aptecznego. Właściciel, który zawsze osobiście obsługiwał arystokrację, wielce zdziwiony był żądaniem lorda Artura i bardzo uniżenie szepnął coś o potrzebie zaświadczenia lekarskiego. Gdy jednak lord Artur wytłumaczył mu, że idzie tu o wielkiego brytana podwórzowego, którego jest zmuszony pozbyć się, ponieważ zaczął zdradzać objawy nagłej wścieklizny i dwa razy już ugryzł stangreta w łydkę, zupełnie mu to wystarczyło, powinszował też lordowi Arturowi jego zdumiewającej znajomości toksykologii i kazał natychmiast przygotować truciznę, którą wręczył klientowi z głębokim ukłonem. Lord Artur wyjął kapsułkę z aptekarskiego pudełka i włożył ją do ślicznej, małej srebrnej bombonierki, którą spostrzegł w oknie wystawowym jednego z wielkich jubilerów, i z darem tym pojechał do lady Klementyny. — Oh, monsieur le mauvais sujet!* — zawołała staruszka na jego widok. — Dlaczegóż to nie raczyłeś być u mnie przez tak długi czas? — Nie mam ani chwili wolnej, droga lady Klem — odparł lord Artur z uśmiechem. — To ma znaczyć, że chodzicie całymi dniami z Sybillą po sklepach albo gadacie o głupstwach? Nie pojmuję, po co ludzie tyle sobie robią zachodu z małżeństwem. Za moich czasów nie przyszłoby nikomu na myśl gruchać i pieścić się z tego powodu publicznie czy w ukryciu. — Zapewniam panią, droga lady Klem, że nie widziałem już Sybilli od dwudziestu czterech godzin. O ile mi wiadomo, należy ona teraz niepodzielnie do swoich modystek. — Aha, rozumiem, i to właśnie jest jedyny powód, dla którego przyszedłeś odwiedzić starą, brzydką jak ja kobietę. Dziwię się doprawdy, że wy, mężczyźni, nie dajecie się niczym odstraszyć. On a fait des folies pour moi*, a teraz siedzę, marne zreumatyzowane stworzenie, z fałszywą grzywką i złośliwym usposobieniem. Ach, gdyby nie poczciwa lady Johnson, która przysyła mi najniemoralniejsze francuskie powieści, jakie tylko może znaleźć, nie byłabym chyba w stanie przeżyć dnia. Doktorzy są zupełnie do niczego, prócz do wyciągania nam z kieszeni honorariów. Nie umieją mnie nawet wyleczyć z mojej zgagi. — Przyniosłem pani na to lekarstwo, lady Klem — rzekł lord Artur poważnie. — Jest to cudowny środek, wymyślony przez jakiegoś Amerykanina. — Nie bardzo lubię te amerykańskie pomysły, mój Arturze. Stanowczo nie lubię. Czytałam niedawno jakieś amerykańskie powieści, które były zupełnie idiotyczne. — Ależ te kapsułki nie są wcale idiotyczne. Zapewniam panią, że są bardzo skuteczne. Musi mi pani przyrzec, że je pani zażyje — mówiąc to, wyjął z kieszeni maleńką bombonierkę i podał ją lady Klem. — Pudełko jest śliczne. Czy to ma być naprawdę prezent dla mnie? Jesteś bardzo uprzejmy, mój chłopcze. A to jest owo cudowne lekarstwo? Wygląda zupełnie jak cukierek. Mogę je zaraz połknąć. — Ależ, na Boga! Lady Klem! — krzyknął lord Artur, chwytając ją za rękę — niech pani nie waży się robić czegoś podobnego. Jest to środek homeopatyczny; jeśli go pani zażyje, nie mając zgagi, może nawet bardzo zaszkodzić. Niech pani zaczeka aż do następnego ataku i wtedy weźmie kapsułkę. Będzie pani zdumiona rezultatem. — Chciałabym zażyć ją już teraz — upierała się lady Klementyna, przyglądając się pod światło kapsułce, w której bulgotała płynna zawartość akonityny. — Pewna jestem, że musi być wyborna. Faktem jest, że nie cierpię doktorów, ale uwielbiam lekarstwa. Zaczekam jednakże na najbliższy atak. — A kiedy to będzie? — zapytał lord Artur z zaciekawieniem. — Czy prędko? — Mam nadzieję, że dopiero za jaki tydzień. Wczoraj przemęczyłam się cały ranek. Nie można jednak nigdy wiedzieć. — Ale przed końcem miesiąca może pani na pewno liczyć na atak, lady Klementyno? — Obawiam się, że tak. Ale jakiś ty dzisiaj współczujący, Arturze. Sybilla doskonale na ciebie wpłynęła. A teraz, zmykaj; mam mieć na obiedzie strasznie nudnych ludzi, którzy nie będą chcieli opowiadać mi żadnych ciekawych ploteczek; jeżeli więc nie prześpię się porządnie teraz, nie będę mogła usiedzieć przy obiedzie. Do widzenia, Arturze, pokłoń się Sybilli. Dziękuję ci bardzo za twoje amerykańskie lekarstwo. — Nie zapomni pani wziąć go, prawda? — rzekł lord Artur, podnosząc się z krzesła. — Naturalnie, że wezmę, głupi chłopaku. Bardzo to uprzejmie z twojej strony, że myślisz o mnie. Napiszę ci, jeśli zechcę je powtórzyć. Lord Artur opuścił dom lady Klem w doskonałym humorze i z uczuciem ogromnej ulgi. Tego samego wieczora był u Sybilli Merton. Powiedział jej, że znalazł się nagle wobec okropnych trudności, przed którymi honor i sumienie nie pozwalają mu się cofnąć. Uprzedził ją też, że ślub ich musi być na razie odłożony, dopóki bowiem nie usunie fatalnych powikłań, nie może uważać się za wolnego człowieka. Błagał ją, aby mu zechciała zaufać i mieć niezachwianą wiarę w przyszłość. Wszystko dobrze się ułoży, należy mieć tylko cierpliwość. Rozmowa ich miała miejsce w oranżerii u Mertonów w Park Lane, gdzie Artur obiadował jak zazwyczaj. Sybilla wydała mu się tak promieniejąca, jak nigdy dotąd, przez chwilę też ogarnęła go pokusa stchórzenia, napisania do lady Klementyny o zwrot kapsułki i stanięcia z Sybillą przed ołtarzem w dniu pierwotnie oznaczonym, jak gdyby nie było wcale na świecie żadnego Podgersa. Lepsza jego natura wzięła jednak niebawem górę i nawet kiedy Sybilla z płaczem rzuciła się w jego objęcia, pozostał nieugięty. Piękno, które działało na jego zmysły, poruszyło też jego sumienie. Czuł, że zmarnowanie tak czarownego życia dla rozkoszy kilku miesięcy byłoby niegodziwością. Pozostał u Sybiłli do północy, pocieszając ją i szukając u mej wzajem pociechy, a nazajutrz wczesnym rankiem wyjechał do Wenecji, wysławszy uprzednio, napisany z męską stanowczością, list do pana Mertona w sprawie niezbędności odłożenia daty ślubu. IV W Wenecji spotkał się z bratem, lordem Surbitonem, który przypadkiem przybył z Korfu na swoim jachcie. Obydwaj młodzi ludzie spędzili razem rozkoszne dwa tygodnie. Z rana jeździli na Lido lub też pływali po zielonych kanałach we własnej długiej, czarnej gondoli, po południu przyjmowali zazwyczaj gości na pokładzie jachtu, wieczorem zaś obiadowali u Floriamego i wypalali niezliczone ilości papierosów na Piazza. Mimo to lord Artur nie czuł się szczęśliwy. Co wieczór studiował dział nekrologów w „Timesie”, mając nadzieję znalezienia wzmianki o śmierci lady Klementyny, codziennie jednak odkładał gazetę z rozczarowaniem. Zaczął się obawiać, że coś jej się przytrafiło, i często żałował, że nie pozwolił jej wziąć akonityny wówczas, kiedy tak pragnęła wypróbować jej działanie. Listy Sybilli, jakkolwiek pełne wiary i miłości, bywały często bardzo smutne, czasem też doznawał wrażenia, że zostali rozłączeni na zawsze. Po upływie dwóch tygodni sprzykrzyła się lordowi Surbitonowi Wenecja, postanowił więc popłynąć wzdłuż wybrzeża do Rawenny, ponieważ słyszał, że na Pinetum ma być świetne polowanie na bażanty. Lord Artur zrazu stanowczo odmówił towarzyszenia mu w tej wyprawie, ale Surbiton, do którego był bardzo przywiązany, przekonał go ostatecznie, że gdyby pozostał sam w hotelu, zanudziłby się na śmierć. Wczesnym rankiem 15 wyruszyli przy silnym północno–wschodnim wietrze i nieco wzburzonym morzu. Polowanie udało się doskonale, życie na otwartym powietrzu przywróciło policzkom lorda Artura dawne rumieńce, jednakże około 22 zaczął się niepokoić o lady Klementynę i mimo wszelkich perswazji Surbitona powrócił do Wenecji koleją. Kiedy wychodził z gondoli na stopnie hotelu, właściciel wyszedł mu naprzeciw z plikiem depesz. Lord Artur wyrwał mu je z ręki i przerzucił w mgnieniu oka. Wszystko powiodło się znakomicie Lady Klementyna umarła nagle w nocy, 17! Pierwsza myśl jego była o Sybilli, wysłał też do niej natychmiast depeszę z oznajmieniem o niezwłocznym powrocie do Londynu, kazał służącemu przygotować wszystko do wyjazdu najbliższym pociągiem i pobiegł do swego pokoju lekkim krokiem, w radosnym, pełnym różowych nadziei nastroju. Znalazł tu trzy listy, oczekujące go już od paru dni. Jeden był od Sybilli z wyrazami gorącego współczucia, jeden od matki, a ostatni od notariusza lady Klementyny. Jak się okazało, staruszka wieczerzała tej samej nocy w towarzystwie jego matki, zachwycała wszystkich obecnych swoim humorem i dowcipem, wcześnie jednak udała się na spoczynek, skarżąc się na silną zgagę. Nazajutrz z rana znaleziono ją nieżywą w łóżku. Spokojny wyraz twarzy i pozycja leżącej wskazywały, że śmierć musiała nastąpić nagle, bez uprzednich cierpień. Posłano natychmiast po lekarza, ale nic naturalnie nie udało się już zrobić. Pogrzeb miał się odbyć 22 w Beauchamp Chalcote. Na kilka dni przed śmiercią sporządziła testament, w którym zapisała lordowi Arturowi swój niewielki dom przy Curzon Street oraz wszystkie meble, przedmioty osobistego użytku i obrazy — z wyjątkiem kolekcji miniatur, którą miała odziedziczyć jej siostra, lady Małgorzata Rufford, oraz naszyjnika z ametystów, przeznaczonego dla Sybilli Merton. Dom nie przedstawiał wielkiej wartości, ale notariusz pan Mansfield domagał się możliwie szybkiego powrotu lorda Artura ze względu na znaczną liczbę nie zapłaconych rachunków i absolutny brak wszelkich książek kasowych, których zmarła nigdy nie prowadziła. Lord Artur był bardzo wzruszony pamięcią o nim lady Klementyny. Czuł, że pan Podgers dużą ponosił w tym winę. Miłość do Sybilli górowała wszakże nad wszystkimi innymi uczuciami, a świadomość spełnienia obowiązku dawała mu spokój i była źródłem pociechy. Dojeżdżając do stacji kolejowej Charing Cross czuł się bezwzględnie szczęśliwy. Mertonowie przyjęli go bardzo serdecznie. Na wstępie zaraz przyrzec musiał Sybilli, że nie pozwoli już, aby coś stanęło raz jeszcze pomiędzy nimi. Data ślubu oznaczona została na 7 czerwca. Życie wydało mu się znów jasne i piękne i jego dawna radość wróciła mu w całej pełni. Pewnego dnia podczas obchodzenia, w towarzystwie notariusza lady Klementyny oraz Sybilli, odziedziczonego świeżo domu i palenia pakietów wyblakłych listów, wyciąganych z szuflad pełnych najrozmaitszych rupieci, młoda dziewczyna wydała nagle okrzyk zachwytu. — Co znalazłaś, Sybillo? — zapytał lord Artur, odrywając się od swego zajęcia i spoglądając na nią z uśmiechem. — Patrz, jaka śliczna bombonierka! Jaka wytworna holenderska robota! — Daruj mi ją! Ametysty będę mogła nosić dopiero po skończeniu osiemdziesięciu lat. Było to puzderko zawierające kapsułkę akonityny. Lord Artur drgnął, słaby rumieniec oblał jego policzki. Zupełnie prawie zapomniał, co zrobił i dziwnym wydało mu się trafem, że Svbilla, dla której dobra przeszedł całą okropną tę udrękę, była pierwszą, która przypomniała mu o tym. — Ależ weź ją naturalnie. Ja sam dałem ją lady Klementynie. — O, dziękuję ci Arturze i czy niosę wziąć i cukierek? Nie miałam pojęcia, że lady Klementyna lubiła słodycze. Myślałam, że była zbyt wielką na to intelektualistką. — Cukierek, Sybillo? O czym mówisz? — wyjąknął ochrypłym głosem. — Tutaj, w tej bombonierce jest coś, co wygląda jak cukierek, co prawda, stary już i trochę zakurzony. Nie mam też najmniejszego zamiaru zjedzenia go. Co ci się stało, Arturze? Taki jesteś blady! Lord Artur przyskoczył do niej jednym susem i wyrwał bombonierkę z jej rąk. W środku leżała bursztynowego koloru kapsułka z kroplą jadu, bulgocącą w jej wnętrzu. Lady Klementyna umarła więc, mimo wszystko, śmiercią naturalną! Odkrycie to było dla niego ciosem nazbyt już silnym. Gwałtownym ruchem rzucił kapsułkę w ogień i padł na kanapę z jękiem rozpaczy. V Pan Merton był mocno zgnębiony powtórnym odłożeniem daty ślubu, a lady Julia, która zamówiła już suknię weselną, robiła wszystko co było w jej mocy aby nakłonić Sybillę do zerwania małżeństwa. Mimo gorącego jednak przywiązania do matki Sybilla zbyt niepodzielnie złożyła cały swój los w ręce Artura, aby cokolwiek, co lady Julia mogła powiedzieć zachwiało jej wiarę w niego. Co zaś do samego lorda Artura potrzeba było długiego okresu, aby zdołał przyjść nieco do siebie po doznanym okropnym rozczarowaniu. Nerwy jego byli przez pewien czas zupełnie rozstrojone. Zdrowy rozsądek wziął jednak i tym razem górę, a cechujący go stale zmysł praktyczny wskazał mu rychło drogę wyjścia z fatalnego położenia skoro eksperyment z trucizną tak źle się powiódł należało spróbować dynamitu lub też innego rodzaju materii wybuchowej, jako rzeczy najwłaściwszy w danym wypadku. Znów więc przejrzał starannie listę przyjaciół i krewnych i po dojrzałej rozwadze postanowił wysadzić w powietrze swojego wuja dziekana z Chichesteru. Dziekan, człowiek dużej wiedzy i kultury, był nadzwyczajnym amatorem zegarów i miał wspaniałą ich kolekcję, poczynając od piętnastego stulecia aż do chwili obecnej wydało się więc lordowi Arturowi, że ta fantazja poczciwca nastręcza doskonałą sposobność do wykonania zamierzonego planu. Skąd jednak wziąć maszynę piekielną — trudniejsza to była sprawa. Przewodnik po Londynie nie dał mu żadnych wskazówek w tym względzie, udanie zaś się z tym do policji uważał za bezcelowe, ponieważ zdradzała ona najzupełniejszą ignorancję na punkcie działalności dynamitardów, a o każdym wybuchu dowiadywała się dopiero po fakcie dokonanym, a nawet i wtedy niewiele o nim wiedziała. Wtem przypomniał sobie przyjaciela swojego Ruwałowa, młodego rosyjskiego rewolucjonistę, którego spotykał w zimowym sezonie u lady Windermere. Mówiono, że hrabia Ruwałow pisze życiorys Piotra Wielkiego i że przyjechał do Anglii celem zbadania dokumentów, odnoszących się do pobytu cara w tym kraju w roli cieśli okrętowego, powszechnie wszakże przypuszczano, że był agentem nihilistów, nie ulegało też kwestii, że ambasada rosyjska nie patrzyła zbyt przyjaznym okiem na jego pobyt w Londynie. Lord Artur czuł, że znajdzie w mm osobę odpowiednią do swoich celów, udał się też pewnego dnia do jego mieszkania, aby zapytać o radę i prosie o pomoc. — Zajmuje się pan więc serio polityką — rzekł hrabia Ruwałow, kiedy lord Artur wyjawił mu cel swoich odwiedzin, nie znosząc wszakże blagi w żadnym kierunku, lord Artur uważał za swój obowiązek wyznać szczerze, że nie interesuje się wcale kwestią socjalną, a maszyna piekielna potrzebna mu jest dla spraw czysto rodzinnych, obchodzących wyłącznie jego samego. Hrabia Ruwałow przyjrzał mu się przez chwilę ze zdumieniem, widząc wszakże, że gość traktuje sprawę zupełnie poważnie, napisał mu adres na kawałku papieru, opatrzywszy go kabalistycznym jakimś znakiem, i wręczając mu cenny ten dokument rzekł: — Policja londyńska dużo dałaby za posiadanie tego adresu, drogi panie Arturze. — Nie będzie go miała! — zawołał lord Artur ze śmiechem, po czym, uścisnąwszy serdecznie dłoń młodego Rosjanina, zbiegł pędem ze schodów i kazał stangretowi jechać na jeden z placów w pobliżu wskazanej na karteczce ulicy. Przyjechawszy na miejsce odprawił woźnicę a sam poszedł w kierunku właściwego adresu. Minąwszy długie jakieś przejście pod arkadami znalazł się w małym, dziwacznym zaułku bez wyjścia zajętym widocznie przez dużą jakąś pralnię, na przeciągniętej bowiem od domu do domu sieci sznurów suszyło się mnóstwo bielizny, wesoło powiewającej na wietrze. Doszedłszy do samego końca zaułka zapukał do drzwi niskiego, zielonego domku. Po dłuższej chwili, podczas której wszystkie okna domów, wychodzących na zaułek zapełniły się zaciekawionymi twarzami, otworzył mu drzwi jakiś dość pospolitego wyglądu cudzoziemiec, który zapytał go marną angielszczyzną, czego sobie właściwie życzy. Na widok wszakże karteczki hrabiego Ruwałowa od razu wprowadził lorda Artura z ukłonem do małego, mocno obszarpanego saloniku na parterze, do którego po kilku minutach wbiegł „Herr Winckelkopf”, jak go nazywano w Anglii, z brudną, poplamioną winem serwetą, zawiązaną dokoła szyi, i widelcem w lewej ręce. — Przychodzę z polecenia hrabiego Ruwałowa — oznajmił lord Artur na wstępie — bardzo zależy mi na kilku minutach rozmowy z panem w ważnej dla mnie sprawie. Nazywam się Smith, Robert Smith, chciałbym, aby mi pan sporządził wybuchający zegar. — Bardzo mi miło pana poznać, lordzie Arturze — odparł jowialny Niemiec ze śmiechem — Niech to pana nie przeraża, obowiązkiem moim jest znać każdego, przypominam sobie zresztą, że widziałem pana kiedyś na wieczorze u lady Windermere. Mam nadzieję, że jej lordowska mość jest zdrowa. Czy nie zrobi panu różnicy towarzyszenie mi przy śniadaniu? Mam doskonały pasztet, a moi przyjaciele zapewniają mnie, że moje reńskie wino jest lepsze niż to, które piją w ambasadzie niemieckiej. I zanim lord Artur zdążył ochłonąć ze zdumienia, że został poznany, posadzono go już na wygodnym fotelu przy stole jadalnym i postawiono przed nim bladożółty kielich, znaczony monogramem cesarskim i napełniony najwspanialszym Marchobrunnerem. Po chwili popijał ten szlachetny trunek i gawędził możliwie najprzyjaźniej ze słynnym spiskowcem. — Zegary wybuchające — rzekł Herr Winckelkopf— nie są zbyt dobrym artykułem do zagranicznego eksportu, jeżeli bowiem uda się nawet przeprowadzić je przez urząd celny, ruch pociągów tak jest nieregularny, że często wybuchają, zanim zdoła się dowieźć je na miejsce przeznaczenia. Jeżeli jednak potrzebny panu jest taki zegar na domowy użytek, mogę panu dostarczyć doskonałą sztukę i zagwarantować, że będzie pan z mej zadowolony. Czy wolno mi zapytać, dla kogo jest przeznaczony? Jeśli dla policji lub dla kogokolwiek bliskiego tym sferom, daruje pan, ale nie mógłbym panu służyć. Angielscy detektywi są naszymi najlepszymi przyjaciółmi, przekonałem się, że dzięki ich głupocie możemy robić, co nam się tylko podoba. Nie chciałbym więc pozbawić się żadnego z nich. — Zapewniam pana — rzekł lord Artur — że moja sprawa nie ma absolutnie mc wspólnego z policją. Zegar jest przeznaczony dla dziekana z Chichesteru. — Ach, drogi panie! Nie miałem pojęcia, że pańskie uczucia religijne są tak głębokie. Niewielu dzisiejszych młodych ludzi mogłoby się tym poszczycić. — Przecenia mnie pan, panie Winckelkopf — odparł Artur, rumieniąc się. — Faktem jest, że nie mam pojęcia o teologii. — A więc to sprawa czysto prywatna? — Najzupełniej. Herr Winckelkopf wzruszył ramionami, wyszedł z pokoju i po kilku minutach wrócił z krążkiem dynamitu wielkości pensa oraz ładnym, małym francuskim stojącym zegarem, uwieńczonym brązową statuetką Wolności, depcącej hydrę Despotyzmu. Twarz lorda Artura rozpromieniła się. — Tego mi właśnie potrzeba — zawołał — proszę, pokaz mi pan, jak działa mechanizm. — O, to moja tajemnica! — odparł Herr Wmckelkopf, przyglądając się dziełu swojemu z usprawiedliwionym wyrazem dumy. — Niech mi pan powie, kiedy ma nastąpić wybuch, a nastawię maszynkę ściśle na dany moment. — Niech i tak będzie. Mamy dzisiaj wtorek, i gdyby pan mógł wysłać zegar zaraz… — To niemożliwe, mam ważną sprawę do załatwienia dla przyjaciół moich w Moskwie. Mógłbym jednak wysłać go jutro. — O, najzupełniej wystarczy — grzecznie zapewnił lord Artur — jeśli zegar będzie doręczony jutro wieczorem lub we czwartek rano. Chwilę wybuchu moglibyśmy więc oznaczyć na piątek w południe. Dziekan bywa zawsze w domu o tej porze. — Piątek w południe — powtórzył Herr Winckelkopf, wpisując datę do książki, leżącej na biurku niedaleko kominka. — A teraz — rzekł lord Artur wstając z krzesła — proszę, powiedz mi pan, ile panu jestem winien. — To taki drobiazg, że nie opłaci się spisywać rachunku. Dynamit wypada siedem i pół szylinga, zegar trzy i pół funta, a wysyłka około pięciu szylingów. Rad jestem, że mogę usłużyć przyjacielowi hrabiego Ruwałowa. — A praca pańska, panie Winckelkopf? — O, to bagatela! Sprawia mi ona przyjemność. Nie pracuję dla zarobku, żyję jedynie dla mojej sztuki. Lord Artur położył cztery funty oraz dwa i pół szylinga na stole, podziękował małemu Niemcowi za jego uprzejmość, zręcznie uchylił się od przyjęcia zaproszenia na herbatę w najbliższą sobotę w towarzystwie paczki anarchistów, pożegnał się i wyszedł w kierunku parku. Przez następne dwa dni był w stanie największego podniecenia, a w piątek o 12 pojechał do klubu, aby czekać tam na wiadomości. Przez całe popołudnie specjalny portier odbierał z aparatu telegraficznego depesze z różnych stron kraju: o wynikach wyścigów konnych, o wyrokach sądu w sprawach rozwodowych, o stanie pogody itp. ważnych sprawach, a równocześnie telefon wydzwaniał nudne szczegóły z całonocnego posiedzenia w Izbie Gmin oraz z małej paniki na giełdzie. O 4 po południu przyniesiono wieczorne wydania dzienników. Lord Artur znikł w głębinach czytelni zabrawszy ze sobą większą część gazet, ku wielkiemu zgorszeniu pułkownika Goodchilda, który chciał przeczytać sprawozdanie z mowy, jaką wygłosił tego dnia na przejęciu u lorda–majora w sprawie misji południowoafrykańskiej oraz konieczności mianowania czarnych biskupów. Żaden z dzienników nie zawierał wszakże najdrobniejszej wzmianki o Chichesterze, co naprowadziło lorda Artura na myśl, że zamach musiał się nie udać. Był to straszny dla niego cios, i zrazu upadł on zupełnie na duchu. Herr Winckelkopf, do którego poszedł nazajutrz z rana, nadzwyczajnie go przepraszał i zaofiarował dostarczenie innego zegara bez żadnej dopłaty, lub też pudła bomb nitroglicerynowych po cenie kosztu. Lord Artur stracił już jednak wszelką wiarę w narzędzia wybuchowe, zwłaszcza że nawet sam Herr Wmckełkopf tłumaczył się, że wszystko teraz tak jest fałszowane, iż trudno nawet o dynamit w czystym stanie. Mimo to nie tracił poczciwy Niemczyna nadziei, że zegar może wybuchnąć, jakkolwiek przyznawał, że coś musiało być w maszynerii nie w porządku. Proponował też dostarczenie wybuchowego barometru, takiego samego, jaki posłał niegdyś wojennemu gubernatorowi Odessy;, co prawda, barometr ten, który miał eksplodować po dziesięciu dniach, zwlekał z tym około trzech miesięcy, a kiedy po upływie tego czasu wybuchł, rozerwał na drobne kawałki tylko pokojówkę gubernatora, sam gubernator bowiem już sześć tygodni wcześniej wyjechał z miasta. W każdym jednak razie był to dowód, że dynamit, jako siła destrukcyjna, kierowana przez odpowiednią maszynerię, jest potężnym, jakkolwiek nieco niepunktualnym czynnikiem. Uwaga ta pocieszyła trochę lorda Artura, ale nawet i tym razem sądzone mu było doznać rozczarowania, w dwa dni później bowiem, kiedy szedł do siebie na górę, zawołała go matka do swego buduaru, aby mu pokazać list, który tylko co dostała z Chichesteru. — Janka pisze śliczne listy — rzekła — musisz przeczytać ten jej ostatni. Nie jest doprawdy gorszy od powieści, które przysyła nam nasz księgarz. Lord Artur wyrwał jej niemal list z ręki. Brzmiał on, jak następuje: Dziekanat, Chichester 27 maja Najdroższa Cioteczko’ Dziękuję Ci serdecznie za flanelę i wełnę, którą byłaś łaskawa przysłać dla naszego Towarzystwa Pomocy Ubogim. Zupełnie zgadzam się z Tobą, że nonsensem jest ich chęć noszenia ładnych rzeczy, ale ludzie dzisiaj są tak bezbożni i radykalni, że trudno ich przekonać, iż nie powinni usiłować ubierać się tak samo, jak wyższe sfery. Nie wiem już doprawdy, do czego to dojdzie Słusznie powtarza papa często podczas swoich kazań, że żyjemy w wieku niewiary. Mieliśmy zabawną historię z zegarem, przysłanym papie w zeszły czwartek przez jakiegoś nieznanego wielbiciela. Nadeszło to cacko w drewnianej pace z Londynu z opłaconym portem. Papa przekonany jest, że musiał przysłać go ktoś kto słyszał jego sławne kazanie „Czy swawola jest wolnością”, ponieważ na wierzchu zegara umieszczona była postać kobieca, mająca na głowie coś, co — zdaniem papy — jest hełmem wolności. Nie uważam, co prawda, ażeby to był strój bardzo twarzowy, ale papa utrzymuje, że jest historyczny, musi więc być zupełnie odpowiedni. Pokojowa nasza rozpakowała go, papa postawił na kominku w bibliotece, i w piątek z rana, kiedy siedzieliśmy tam wszyscy, w tej samej chwili, kiedy zegar wybił dwunastą, usłyszeliśmy jakiś dziwny chrapliwy zgrzyt i mały kłębek dymu strzelił do góry, wydostając się spod piedestału z którego bogini Wolności spadła i utrąciła sobie kawałek nosa. Pokojowa była przerażona, ale wszystko to wyglądało tak komicznie, że Jakub i ja wybuchnęliśmy śmiechem i nawet papa miał minę rozbawioną. Po bliższym zbadaniu zegara okazało się, że jest to rodzaj budzika, który, nastawiony na daną godzinę, przy równoczesnym podłożeniu szczypty prochu strzelniczego pod mały młoteczek, wybucha ilekroć się tego chce. Papa mówi, że nie można go zostawić w bibliotece, bo robi zbyt wiele hałasu i dlatego Reggie zabrał go do szkolnego pokoju, gdzie wciąż urządza sobie wybuchy. Jak myślisz czy Artur miałby ochotę na taki zegar jako ślubny prezent? Przypuszczam, że zegary te są modne teraz w Londynie? Papa mówi, że robią one dużo dobrego gdyż wskazują, że Wolność nie może się utrzymać i musi być utrącona. Papa mówi, że Wolność wymyślono w czasie Francuskiej Rewolucji. Jakie to okropne! Muszę iść teraz do Towarzystwa, aby przeczytać naszym pensjonariuszom Twój bardzo pouczający list. Jak trafna, droga cioteczko, jest uwaga Twoja, że na ich stanowisku socjalnym powinni om nosić to, co jest nietwarzowe. Muszę przyznać doprawdy, że ich dbałość o strój jest niedorzeczna wobec tylu znacznie donioślejszych spraw na tym świecie i w życiu przyszłym. Bardzo jestem rada, że Twoja popelina w kwiaty tak dobrze wyszła i że koronka nie jest podarta. Włożę moją żółtą, atłasową suknię, którą byłaś tak dobra dać mi na przyjęcie środowe u biskupa, myślę, że będzie bardzo ładnie wyglądała. Jak uważasz, czy mam przypiąć kokardy czy nie? Krawcowa mówi, że kokardy bardzo są teraz modne i że spódniczka powinna być marszczona. Reggie urządził znów w tej chwili wybuch, tak że papa kazał wynieść zegar do stajni. Zdaje się, że papie nie podoba się on już tak jak z początku, chociaż bardzo mu to pochlebia, że mu przysłano takie ładne i pomysłowe cacko. Najlepszy to dowód, że ludzie słuchają jego kazań i odnoszą z nich korzyść. Papa przesyła serdeczne ukłony, i my wszyscy także. W nadziei, że podagra wujaszka już minęła, pozostaję, droga cioteczko, przywiązaną siostrzenicą Janina Percy PS Proszę cię, napisz mi o kokardach. Krawcowa stanowczo utrzymuje, że są modne. Lord Artur miał po przeczytaniu tego listu tak poważną i nieszczęśliwą minę, że księżna wybuchła śmiechem. — Nigdy już nie pokażę ci żadnego listu młodej panny — zawołała. Ale co mam jej napisać o zegarze? Uważam, że to świetny wynalazek Chciałabym mieć sama coś podobnego. — Nie widzę w tym mc szczególnego — odparł Artur ze smutnym uśmiechem, pocałował matkę w rękę i wyszedł z pokoju. Przyszedłszy na górę, rzucił się na kanapę z oczami pełnymi łez. Zrobił, co tylko mógł, aby popełnić morderstwo, ale za każdym razem nie powiodło mu się, bynajmniej nie z jego winy. Usiłował wypełnić swój obowiązek, ale widocznie los zawziął się przeciwko niemu. Zgnębiony był poczuciem daremności najlepszych zamierzeń i najuczciwszych usiłowań. Może lepiej byłoby zerwać zupełnie małżeństwo? Sybilla cierpiałaby niewątpliwie, ale cierpienie niezdolne byłoby skazić natury tak szlachetnej. Co zaś do niego — wszystko jedno, co zrobi. Zawsze są na świecie wojny, w których można zginąć, istnieją sprawy, dla których mężczyzna może poświęcić życie. Że zaś to życie nie miało już dla niego żadnego powabu, nie lękał się też śmierci. Nie poruszy odtąd palcem, aby dopomóc Przeznaczeniu. Niech samo dokona ono swego dzieła. O wpół do ósmej ubrał się i pojechał do klubu Surbiton był tam w towarzystwie kilku młodych ludzi, musiał więc zjeść obiad razem z nimi. Trywialne ich rozmowy i oklepane dowcipy nie zajmowały go; z chwilą też, gdy podano czarną kawę, pożegnał ich pod pretekstem pilnego jakiegoś rendez–vous. Na wychodnym z klubu podał mu odźwierny list. To Herr Wmckelkopf proponował mu przybycie nazajutrz z rana celem obejrzenia parasola, który wybuchał automatycznie z chwilą, gdy go otwierano. Miał to być najświeższy wynalazek, dopiero co przywieziony z Genewy. Lord Artur podarł list na kawałki. Postanowił nie robić żadnych już więcej prób. Poszedł pieszo w kierunku brzegu Tamizy i usiadł na ławce nad rzeką, pozostając tak nieruchomo przez kilka godzin. Księżyc przeświecał, niby oko lwa, przez grzywę nastroszonych chmur, a niezliczone gwiazdy usiały strop, podobne do złotko pyłu, rozsypanego na purpurowej kopule. Od czasu do czasu wynurzała się z mętnych fal barka i płynęła z prądem w dal, sygnały kolejowe zmieniały się z zielonych na szkarłatne, w miarę jak pociągi przelatywały z hukiem i gwizdem przez most. Po pewnym czasie wybiła na wysokiej wieży Westminsteru północ. Przy każdym uderzeniu głośnego dzwonu cała noc zdawała się drgać. Światła kolejowe zgasły i tylko jedna jedyna samotna latarnia płonęła, niby wielki rubin, na olbrzymim maszcie. Dalekie odgłosy miasta cichły i słabły coraz bardziej. O drugiej wstał i poszedł w kierunku Blackfnars. Jaki widmowy miało wszystko wygląd! Zupełnie jak fantastyczny jakiś sen! Domy na przeciwległym brzegu rzeki zdawały się wyrastać z mroków. Srebrna poświata księżyca i mroki cieni przeistoczyły, zda się, cały świat. Wyniosła kopuła Św. Piotra wynurzała się jak kula z głębin mrocznego powietrza. Dochodząc do Igły Kleopatry dostrzegł postać mężczyzny, przechylonego przez parapet, a gdy zbliżył się, mężczyzna podniósł ku niebu twarz, na którą padło światło gazowej lampy. Był to chiromanta, pan Podgers! Niepodobna byłoby nie poznać jego tłustej, gąbczastej twarzy, okularów w złotej oprawie, wiecznego uśmiechu i zmysłowych warg. Lord Artur stanął. Świetna myśl przeszyła błyskawicą jego mózg. Przysunął się cichutko, chwycił pana Podgersa za nogi i rzucił go z całych sił w nurt rzeki. Jedno dzikie zaklęcie, jeden ciężki plusk i znów zupełna cisza. Lord Artur spojrzał trwożnie w głąb, ale nie dojrzał mc prócz wysokiego kapelusza wirującego w strumieniu osrebrzonej księżycem wody. Po chwili i on zanurzył się i nie pozostał już po panu Podgersie żaden ślad. Przez chwilę wydało mu się, że dostrzega otyłą, niezdarną postać, usiłującą wydostać się na stopnie schodów przy moście, ale po chwili przekonał się, że był to jedynie refleks, który znikł, gdy księżyc ukazał się spoza chmur. Wykonał więc nareszcie wyrok przeznaczenia. Pierś jego wydęło głębokie westchnienie ulgi, a wargi wyszeptały imię Sybilli. — Czy panu wpadło coś do rzeki? — rozległ się za nim nagle jakiś głos. Obejrzał się i zobaczył policjanta, trzymającego ślepą latarkę. — Nic ważnego — odparł z uśmiechem i skinąwszy na przejeżdżającą dorożkę, wskoczył do niej, krzyknąwszy woźnicy adres swojego domu. W ciągu następnych kilku dni żył między nadzieją i lękiem. Były chwile, kiedy był niemal pewien, że pan Podgers wejdzie niebawem do jego pokoju, zaraz potem jednak czuł, że los nie może być dla niego tak niesprawiedliwy. Dwa razy poszedł do mieszkania pana Podgersa, nie był jednak w stanie przemóc się i pociągnąć za dzwonek. Pragnął pewności i bał się jej. Przyszła wreszcie. Pił herbatę w palarni klubu, słuchając z roztargnieniem opowiadania Surbitona o najnowszej farsie, kiedy wszedł do pokoju służący z gazetami. Wziął jedną z nich i zaczął niedbale przerzucać stronice, gdy nagle wzrok jego padł na duży nagłówek: SAMOBÓJSTWO CHIROMANTY Zbladł ze wzruszenia i zaczął czytać: Wczoraj o 7 godzinie z rana wypłynęło na brzeg w Greenwich, naprzeciwko hotelu Okrętowego, ciało znanego chiromanty pana Podgersa. Nikt nie wiedział, gdzie się podział już od kilku dni, co wywołało wielkie zaniepokojenie w kołach chiromantów. Przypuszczalnie popełnił samobójstwo pod wpływem chwilowego rozstroju, spowodowanego przepracowaniem. Ustaliła to dzisiaj ostatecznie policja śledcza. Pan Podgers ukończył był właśnie wyczerpujący traktat o właściwościach ręki ludzkiej, który wkrótce ogłoszony zostanie drukiem i wywoła niewątpliwie powszechne zainteresowanie. Zmarły miał 65 lat i nie pozostawił, jak się zdaje, żadnych krewtych. Lord Artur wybiegł z klubu z gazetą w ręku, ku nieopisanemu zdumieniu odźwiernego, który nadaremnie usiłował zatrzymać go, i pojechał niezwłocznie na ulicę Park Lane. Sybilla zobaczyła go wyskakującego z powozu i od razu poczuła, że jest zwiastunem dobrych wieści. Zbiegła na dół na jego spotkanie i gdy tylko spojrzała na jego twarz, wiedziała, że wszystko dobrze się ułożyło. — Sybillo droga! — zawołał — pobierzemy się jutro. — Szalony chłopaku! Przecież torty nie są jeszcze obstalowane! — odparła Sybilla, śmiejąc się przez łzy. VI Ślub odbył się w trzy tygodnie później w kościele Św. Piotra, zatłoczonym ciżbą najelegantszego świata. Nabożeństwo odprawiał z wielką pompą dziekan z Chichesteru. Utrzymywano ogólnie, że trudno byłoby znaleźć piękniejszą parę młodych małżonków. Byli oni więcej niż piękni — byli szczęśliwi. Ani na jedną chwilę nie żałował lord Artur wszystkiego, co przecierpiał dla dobra Sybilli, ona zaś z kolei dała mu to, co kobieta może dać najlepszego mężczyźnie — ubóstwianie, czułość i miłość. Urzeczywistnienie marzeń nie zabiło w nich romantyzmu uczuć. Czuli się wiecznie młodzi. W kilka lat później, kiedy narodziło im się już dwoje pięknych dzieci, odwiedziła ich lady Windermere w wiejskiej posiadłości, miłym staroświeckim zakątku, który był prezentem ślubnym starego księcia, danym najstarszemu synowi. Pewnego popołudnia siedziała lady Windermere z Sybillą pod wielką lipą w ogrodzie, gdzie obie panie z lubością przypatrywały się chłopcu i dziewczynce, bawiącym się, niby dwa promyki słońca, wśród różanych krzewów. — Czy jesteś szczęśliwa, Sybillo? — zapytała nagle lady Windermere, ujmując młodą kobietę za rękę. — Ależ, droga pani, naturalnie, że jestem szczęśliwa. A pani? — Nie mam czasu być szczęśliwą, Sybillo. Zawsze zachwycam się najświeższą moją znajomością, ale zazwyczaj, gdy tylko poznaję ludzi bliżej, mam ich dość. — Więc wybrańcy pani nie dają jej stałego zadowolenia? — O, nie. Dobrzy oni są tylko na jeden sezon co najwyżej. Wraz z odpadnięciem lwich grzyw stają się najnudniejszymi pod słońcem istotami. Nie Umieją zresztą ocenić dobrego obchodzenia się z nimi i stają się nieznośni. Czy pamiętasz tego okropnego pana Podgersa? Wstrętny to był oszust. Mało mnie to zresztą obchodziło, wybaczałam mu nawet, że pożyczał ode mnie pieniądze, nie mogłam tylko znieść jego zanudzania mnie swoją miłością. Znienawidziłam przez niego chiromancję. Zajmuję się teraz telepatią. To daleko zabawniejsze. — Niech pani nie mówi nic złego o chiromancji, droga lady Windermere. Jest to jedyny temat, o którym Artur nie pozwala mówić w sposób żartobliwy. Bierze on go zupełnie na serio. — Nie znaczy to chyba, że wierzy w nią7 — Niech go pani zapyta, idzie ku nam. — Lord Artur zbliżył się właśnie z pękiem żółtych róż w ręku i z dwojgiem dzieci, skaczących dokoła mego — Lordzie Arturze, czy to prawda, że wierzy pan w chiromancje? — Oczywiście, że wierzę — odparł zapytany z uśmiechem. — Ale dlaczego? — Ponieważ zawdzięczam jej szczęście całego mojego życia — odparł, siadając w fotelu na biegunach — Co też pan może jej zawdzięczać’ — Sybillę! — odparł podając żonie róże i spoglądając w jej fiołkowe oczy. — Co za głupstwo! — zawołała lady Windermere — Nigdy w moim życiu nie słyszałam podobnego głupstwa POSŁOWIE Oscar Fingal O’Flahertie Wills Wilde (16 X 1856 — 30 XI 1900) pochodził ze starej arystokracji irlandzkiej Studiował w Dublinie, a potem w Oksfordzie. Zgłębiał z zamiłowaniem klasyczną literaturę grecką, związał się także z nowymi prądami estetycznymi, które zrzuciły jarzmo panujących gustów, manier i konwencji w sztuce. W dwudziestym pierwszym roku życia, po podróży do Włoch i Grecji osiadł w Londynie i stał się wkrótce znany w kołach towarzyskich z ekscentrycznego stroju, błyskotliwego dowcipu i „szargania świętości”. W 1882 r. podróżował po kontynencie amerykańskim z odczytami, wszędzie witany z entuzjazmem. Potem — podróż do Paryża zapoczątkowała serdeczną więź z tym miastem do końca dni pisarza. Poznał tam m.in. Wiktora Hugo, Emila Zole, Mallarmégo, Paula Verlaine’a, Kamila Pissarro i Edgara Degasa. Następnie odwiedził ponownie Nowy Jork i odbył objazd z odczytami po Anglii. Szybko stał się przedstawicielem angielskiego modernizmu hołdującego estetyzmowi. W roku 1884 założył rodzinę, miał dwóch synów. W latach dziewięćdziesiątych osiągnął szczyt sławy, w okresie od 1890 do 1895 powstały bowiem jego najznakomitsze eseje i sztuki sceniczne (m.in. Wachlarz lady Windermere, Brat marnotrawny, Kobieta bez znaczenia, Mąż idealny) Klęska nastąpiła w 1895 r., gdy oskarżony o nieobyczajny związek z Alfredem Bruce Douglasem przegrał proces i spędził dwa lata w więzieniu, skazany na ciężkie roboty. Po zwolnieniu był już człowiekiem kompletnie załamanym moralnie i fizycznie, zrujnowanym materialnie. Padł ofiarą tępej przemocy i kołtuństwa. Zmarł w osamotnieniu i nędzy w Paryżu w ostatnim roku XIX w. „Oskar Wilde żył tak, jak gdyby życie było jeszcze jednym utworem do napisania. Budował je jak utwór, poddawał je całe tej samej idei, która przenikała jego eseje, dialogi, bajki czy komedie Był równie dobrym mówcą, jak i pisarzem. Czarował świetnym dowcipem, paradoksem, drwiną, śmiałością zachowania się, gestem” (Juliusz Żuławski). „Ludzie nie zdają sobie sprawy, ile prawdy, mądrości i powagi kryje się pod tą maską żartownisia” (Andre Gide) Dwa wybrane przez nas opowiadania pochodzą z tomu wydanego tuż po zbiorze czarujących, poetyckich bajek; spokrewnione są z literaturą baśniową, lecz nie naiwną. Wielkiemu gawędziarzowi przyszło chyba na myśl, że z piórem w ręce można mówić tak, jak wieczorami przy winie i papierosach. Duch z Kenterwilu czy Sfinks bez zagadki były zresztą o wiele wcześniej znane w salonach londyńskich, zanim pojawiły się w popularnych magazynach. Zbrodnia Artura Saville’a zapowiada przyszłe dialogi komediowe, które sprawiały tyle radości teatralnej widowni całego świata w ciągu niemal stulecia. „Lord Paradoks” traktuje półżartobliwie przygody swoich bohaterów, nie obawia się naruszenia prawdopodobieństwa sytuacyjnego czy wiarygodności fabuły, śmiało porusza się także po obszarze fantastyki (Duch z Kenterwilu). A jednak nie pozbawione drwiny portrety amerykańskich „zdobywców” Europy chociaż śmieszą, to także kojarzą nam się i dziś z problemami wcale nie przebrzmiałymi. Mimo całej skłonności do zabawy w paradoksy Wilde pozostaje moralistą, tyle że nieco przewrotnym. Śledzi łatwość, z jaką najprzyzwoitszy na pozór Anglik epoki wiktoriańskiej staje się przestępcą i popełnia tylko jedno morderstwo dzięki usłużnemu losowi, który wyprzedził go w wypełnieniu innych, na zimno wykalkulowanych zbrodniczych planów. Nie obawiajmy się jednak sięgnąć po lekturę. Wytrawny artysta głęboko ukrywa dość pesymistyczne spojrzenie na świat. Pogodne żarty i nieco staromodny wdzięk, z jakim snuje opowiadanie, łagodzą odcień smutku, a nawet pewne okrucieństwo, jakiego może doszukać się bardziej wnikliwy czytelnik tej prozy. Cieszy ona dziś także młodszego miłośnika książki, oswojonego z fantastyką i mieszkańcami zaświatów, od których aż się roją literatura, telewizja i film amerykański i zachodnioeuropejski. E.R. * Aluzja do sztandaru USA (przyp. tłum.). * Il monde est fait ainsi (franc ) — tak już jest urządzony ten świat * t?te ? t?te (franc.) — sam na sam. * crepe de Chine (franc.) — krepdeszyn, krepdeszyna, miękka lekka tkanina z jedwabiu naturalnego lub sztucznego. * monsieur le mauvais sujet (franc.) —jest pan łajdaczyną. * On a fait des folies pour moi (franc.) — popełniano dla mnie szaleństwa.