MARCIN WOLSKI PIES, PRZYJACIEL CZŁOWIEKA Pan Jan, urzędnik szóstej albo siódmej kategorii, zwykł co dnia udawać się do pracy pieszo. Czynił to tym chętniej, iż większa część trasy prowadziła przez park w stylu angielskim, a dopiero ostatnie sto metrów ruchliwą ulicą handlową. Cały dystans wynosił nie więcej niż półtora kilometra, odległość była w sam raz na spacer, tym bardziej, że lekarz zalecił panu Janowi dużo ruchu na świeżym powietrzu. Któregoś dnia, wyruszając w codzienną drogę, już przy bramie dostrzegł dużego psa, z wyglądu doga, jak by powiedzieli Anglicy. Pan Jan, człowiek z natury cichy i zahukany, do psów miał stosunek obojętny, byleby nie łasiły się i nie gryzły. Dog jednak nie zdradzał ciągot w żadnym z tych kierunków. Z godnością dołączył do urzędnika i przy nodze przeszedł cały półtorakilometrowy odcinek, opuszczając pana Jana dopiero na placyku przed biurem. Nasz bohater, który miał akurat na głowie kwartalny bilans czy też roczne sprawozdanie, uznał incydent za nieistotny, może tylko trochę go zdziwiło, gdy po pracy pies odprowadził go do domu. — Może mu kogoś przypominam? A może jest samotny i potrzebuje pana? Nazajutrz goląc się, rozmyślał, czy pies przyjdzie. Przyszedł. Urzędnik usiłował poczęstować go zawczasu przygotowaną kanapką. — Na, dobry piesek, dobry, zje kanapeczkę… Dog nie zareagował, zachował doskonałą obojętność. Tak minęły trzy miesiące. Regularnie o wpół do ósmej pies meldował się przed domem i za pięć ósma znikał przed biurowcem. W niedzielę obaj mieli wolne. Panu Janowi, człowiekowi samotnemu jak palec pechowego drwala, nawet pochlebiało, że idzie przez park w towarzystwie tak pięknego, dostojnego czworonoga. Dotychczas nikt nie zwracał na niego uwagi, zwłaszcza kobiety. Był kawalerem z konieczności, odludkiem z wyboru. A teraz… Któregoś zimowego dnia przecięła mu drogę sympatyczna czarnulka. Uśmiechnęła się tak ciepło, że śnieg dookoła stopniał. Pan Jan usiłował skręcić za nią, ale poczuł zdecydowane trącenie w nogę. Urzędnik mimo to postąpił krok za dziewczyną. Dog warknął. Pan Jan więcej już nie próbował zmieniać trasy. Tym bardziej, że z dnia na dzień opiekuńcze instynkty psa zaczęły się wzmagać. Warczał, gdy pan Jan, od dawna cierpiący na astmę, usiłował zapalić papierosa, chrząkał, gdy urzędnik zagapił się przed witryną monopolowego czy zdradzał ochotę na grzane piwo sprzedawane na rogu. Po jakimś czasie z własnej inicjatywy począł dostarczać panu Janowi co bardziej prawomyślne gazety i delikatnie zębami chwytał za łydkę, kiedy ten zbyt pobieżnie oddawał się lekturze. Pan Jan kilka razy, ot tak, dla próby, usiłował zmylić czworonożnego przyjaciela: wychodzić z domu boczną bramą lub przez okno — pies jednak zawsze odgadywał zamiar i czekał tam, gdzie powinno gp nie być. Raz urzędnik pozwolił się odwieźć koledze dorożką. Pies, biegnąc obok trotuarem, spoglądał z takim wyrzutem, że po stu metrach nasz bohater uznał za stosowne wysiąść. Nigdy też nie udało mu się wyjaśnić, skąd dog przychodził i do kogo należał, choć wyszczotkowana sierść zdradzała staranną opiekę. Wiosną przyniósł panu Janowi elegancką smycz, na której kazał się prowadzić, a gdy nasz biedaczyna zanadto przyspieszał, chłostał go ogonem. Z biegiem lat pan Jan począł spostrzegać, że i o innych porach roku dog roztacza nad nim opiekę. Nie dopuszczał do mieszkania gości, których uważał za niewskazanych, szczególnie tępiąc koleżankę z biura, dobrotliwą starą pannę, tak jakby obawiał się, że jego podopieczny może założyć rodzinę. Wieczorami domagał się spacerów, przy czym, rzecz dziwna, odnosiło się wrażenie, że dog miał tu na względzie wyłącznie zdrowie pana Jana. Nie szli nigdy zbyt daleko, pies doprowadzał urzędnika pod jakąś latarnię, potem wracali. Lata mijały. Pan Jan starzał się o wiele szybciej niż tajemniczy czworonóg. W połowie wyłysiał, w połowie osiwiał. Coraz mniej ochoczo wychodził na wieczorne spacery, więcej wysiłku kosztowało go przebycie parku w stylu angielskim, obecnie wycinanego pod jakąś fabrykę. Wreszcie przeszedł na emeryturę. Dyrektor wręczył mu zegarek, koledzy podarowali laurkę. Pies czekał pod biurem z dodatkową porcją gazet. Tego wieczora starszy pan nie reagował na skrobanie w drzwi, zabezpieczone łańcuchem. Nie chciał spaceru. Czuł, że więź, która związała ich przez te lata jak smycz, pękła. Następnego dnia była niedziela. Psa ani śladu. Pan Jan udał się do wesołego miasteczka, gdzie wygrał butelkę na strzelnicy i przejechał się łódką po stawie z jakąś inną rencistką. Obiecali sobie spotkanie w tygodniu. W poniedziałek, o wpół do ósmej, wiedziony przyzwyczajeniem, z teczką pojawił się w bramie. Dopiero widok psa przypomniał mu, że przecież już nie musi… Chciał zawrócić, ale dog zabiegł mu drogę, zdecydowanie odebrał teczkę i wsunął do ręki smycz. I poszli. Pies nie spiesząc się, prowadził go nieznanymi ulicami, aż do Dzielnicy Zachodniej, gdzie weszli do jakiegoś dużego budynku. Zdezorientowany emeryt nie zdążył nawet odczytać tabliczki na frontonie. W hallu na parterze było tłoczno. Na krzesełkach siedzieli interesanci: jakaś staruszka z dwoma energicznymi ratlerkami, inwalida z wilczurem, wyraźnie podchmielony gość z bokserem. Rzecz ciekawa — wszystkie zwierzęta robiły znacznie weselsze wrażenie niż ludzie. Dog warknął krótko. Pan Jan zrozumiał komendę „siad!” i usiadł na krzesełku. W ciągu tych lat nauczył się przecież aportować i służyć. A nawet dawać głos. Nie czekali zbyt długo. Po kwadransie obite dermą drzwi otworzyły się. Jakiś facet w kitlu z twarzą czerwoną jak rak, zawołał: — Kto następny do uśpienia? Dog pchnął pana Jana nosem lekko, ale zdecydowanie.