Horace Browne Fyfe GATUNEK POD OCHRONĄ Torang był drugą planetą żółtej gwiazdy, której gorące promienie oświetlały grupę mężczyzn oglądających ze szczytu wzgórza na pół ukończoną tamę w dolinie. Z odległości stu trzydziestu milionów kilometrów owa gwiazda, choć nieco mniejsza od Soi, dawała jednak tyle samo ciepła co ono Ziemi. Upał bardzo dokuczał Jeffowi Otisowi, który dopiero co przybył z planet bardzo jasnej gwiazdy, drugiego słońca tego podwójnego systemu. Koszula i szorty, które otrzymał od koordynatora planety, przemokły od potu. Otis otarł pot z czoła i zwrócił się do gospodarza: — To naprawdę dobra robota, Finchley — powiedział z uznaniem. — Od razu widać, że doskonale pan sobie radzi. Finchley uśmiechnął się nieznacznie. Miał szeroką, płaską twarz o nieregularnych rysach, zaciśniętych ustach i niebieskich oczach wąskich jak szparki. Od wczorajszego poranka Otis daremnie starał się cokolwiek wyczytać z obojętnej jak maska twarzy koordynatora. Sam martwił się, że jego własna twarz była zbyt szczera i otwarta jak na inspektora wizytującego nowo zakładane kolonie. Chociażby dlatego, że wskutek długotrwałego pobytu w warunkach niskiej grawitacji podczas lotów między szesnastoma planetami systemu podwójnej gwiazdy jego twarz miała zbyt wiele zmarszczek i zagłębień. Otis zauważył, że współpracownicy Finchleya przyglądają mu się ukradkiem. — Tak, Finchley — powtórzył, aby przerwać chwilową ciszą — świetnie pan sobie radri z hydroelektrownią. A kiedy zamierza mi pan pokazać stolicę kolonii, którą pan teraz buduje? — Możemy choćby zaraz nad nią przelecieć — odparł Finchley. — Wytyczyliśmy tymczasowe granice miasta poniżej tych prekolonialnych ruin, które widzieliśmy z helikoptera. — A, tak. Wie pan, kiedy przelatywaliśmy nad nimi, chciałem powiedzieć, że bardzo przypominają ruiny odkryte na innych planetach. Urwał, kiedy zauważył, że Finchley mocniej zacisnął wąskie wargi. Wprawdzie koordynator bardzo starał się być cierpliwy i grzeczny w stosunku do urzędnika, od którego oczekiwał przychylnej oceny, lecz Otis widział wyraźnie, że tamten chciał już wrócić do swoich obowiązków — budowy kolonii. Uznał, że nie może potępiać Finchleya. To przecież już piąty system planetarny odkryty przez Ziemian, a na zdolnych ludzi czekały nowe, znacznie poważniejsze i ciekawsze zadania. Ludzka cywilizacja dosięgła wreszcie gwiazd. Inspektor pomyślał, że w pewnym sensie i on sam jest pionierem, ale zazwyczaj był zbyt zajęty, by czuć się nim w pełni. — No dobrze, później pokażę panu kilka zdjęć — powiedział. — A teraz… Ale, ale, niech mi pan powie, co to za zamieszanie tam w dole? Robotnicy pracujący w wąwozie porzucili narzędzia i biegli co sił w nogach w jedną stronę. Okrzyki, przytłumione przez odległość, docierały na szczyt wzgórza. — To prawdopodobnie polowanie na małpy — wysunął przypuszczenie jeden z inżynierów Finchleya. — Małpy? — powtórzył zaskoczony Otis. — Nie dosłownie — poprawił cierpliwie Finchley. — To ogólnie używana gwarowa nazwa zwierząt, które w raportach określamy mianem torangów. Wyglądają jak duże, chude, szare małpy. Są jedyną miejscową formą życia na tyle okazałą, by zasługiwała na nadanie jej miana wywodzącego się od nazwy planety. Otis spojrzał w dół. Większość robotników zrezygnowała z pogoni i w rozsypce wracała do pracy. Dwóch lub trzech, wymachując pistoletami, nadal biegło i zniknęło za zakrętem. — Teraz już go nie złapią — skomentował pilot Finchleya. — Czy pozwala im pan tak porzucać pracę i biec, kiedy im się spodoba? — spytał Otis. Finchley spokojnie wytrzymał zaciekawione spojrzenie inspektora. — Pozwalam na wszystko, co może przerwać monotonię, panie Otis. Zdaje pan sobie chyba sprawę, że chodzi tu o morale naszych ludzi. Nasza planeta jest kluczową kolonią w tym rejonie i chciałbym, aby prace nad jej budową przebiegały bez zakłóceń. — Tak, oczywiście. Przypuszczam, że nie ma tu jeszcze zbyt wielu rozrywek. — Właśnie. Ja sam nie widzę w tych polowaniach żadnej rozrywki, ale pozwalam im na to. Dotrzymujemy harmonogramu. — Na pewno go wyprzedzamy — rzekł pojednawczo Otis. — No więc co z tym miastem? Finchley odprowadził go do helikoptera. Pilot i inspektor zaczekali, aż koordynator wyda ostatnie rozporządzenia inżynierom, a potem wszyscy trzej wsiedli do helikoptera i odlecieli. Później, kiedy Otis unosił się w górze nad siecią prymitywnych dróg budowanych przez buldożery Finchleya, przyznał głośno, że dobrze wybrano miejsce na stolicę. Miasto rozciągało się wzdłuż brzegu długiej, wąskiej zatoki. Do niej wpadała ta sama rzeka, na której kilka kilometrów dalej budowano tamę. — Tamte skały — wskazał Finchley — wypiętrzyły się już po upadku tutejszej cywilizacji — tak mówią nasi geologowie. Możemy przelecieć nad nimi w powrotnej drodze. Zobaczy pan, że to pradawne miasto znajdowało się kiedyś przy ujściu rzeki. Pilot skierował helikopter w górę. Kiedy przelatywali nad urwiskiem, Otis zobaczył, że skalna ściana tworzy krawędź wyżyny. W jednym miejscu ciągłą linię skał przecinał głęboki wąwóz. — Tutaj właśnie przed tysiącami lat wpadała do oceanu tamta rzeka — wyjaśnił Finchley. Dotarli do miejsca, skąd mogli łatwo rozróżnić zarysy zrujnowanego miasta. Otis stwierdził, że z góry widzi ruiny znacznie lepiej, niż gdyby znajdował się w dole. — To miasto zajmowało niezły kawałek terenu — zauważył. — Czy coś wiadomo o istotach, które je zbudowały, lub co się z nimi stało? — Dotąd nie mieliśmy na to czasu — odpowiedział Finchley. — Kilku chłopców z personelu badawczego kopie tam co jakiś czas. Myślę, że najlepsza ostatnio teoria utrzymuje, iż miasto należało kiedyś do torangów. — Tych zwierząt, na które polowali pańscy ludzie? — zapytał z niedowierzaniem Otis. — Możliwe. Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, ale badacze natrafili na ślady świadczące, iż miasto oberwało znacznie gorzej niż w wyniku zwykłego trzęsienia ziemi. Twierdzą, że znaleźli zbyt wiele śladów pożarów, eksplozji pocisków i wojny w ogóle — nie tylko tu, ale i w innych miejscach. Tak więc… przypuszczamy, że torangi są zdegenerowanymi potomkami budowniczych miasta, którzy ocaleli z jakiejś międzyplanetarnej bijatyki. Otis rozmyślał przez chwilę nad słowami koordynatora. — To brzmi prawdopodobnie — przyznał — ale powinien pan coś zrobić, żeby mieć całkowitą pewność. — Dlaczego? — Bo jeśli to prawda, to będzie pan musiał zakazać swoim ludziom polowań na torangi. Mogą być zdegenerowane lub nie, ale Komisja Kolonialna wydała surowe przepisy co do kontaktów z jakimikolwiek tubylcami. Finchley odwrócił głowę, by spiorunować wzrokiem Otisa; opanował się jednak z wyraźnym wysiłkiem. — Tymi małpami? — zapytał. — No tak, bo skąd pan może wiedzieć, czy są rozumne czy nie? Czy kiedykolwiek próbowaliście nawiązać z nimi kontakt? — Tak! To znaczy na początku, zanim uznaliśmy je za zwierzęta. — I co? — Nie mogliśmy nawet zbliżyć się do żadnego z nich! — oświadczył poruszony do głębi Finchley. — Gdyby torangi reprezentowały choćby półinteligetną kulturę, czyż nie pozwoliłyby nam na nawiązanie jakieś formy kontaktu? — Na pierwszy rzut oka — przyznał Otis — tak być powinno. Czy nie moglibyśmy wylądować na kilka minut? Chciałbym popatrzeć na ruiny. Finchley spojrzał ze złością na zegarek, ale polecił pilotowi, żeby wylądował na miejscu oczyszczonym z gruzu. Młody mężczyzna zręcznie osadził maszynę i obaj urzędnicy wysiedli. Otis rozejrzał się dookoła i od razu zauważył miejsce, w którym archeolodzy prowadzili badania: pozostawili tam narzędzia niedbale ułożone w stos. Tu w górze powietrze było suche, a kto chciałby ukraść stąd łopatę? Zostawił w tyle Finchleya i okrążył wzgórek ziemi, którą archeolodzy usunęli, żeby odsłonić wejście do jednego z budynków. Dom był zbudowany z kamienia lub przynajmniej oblicowany kamiennymi płytami. Otis zajrzał do środka: zdawało mu się, że budowla opierała się kiedyś na stalowej konstrukcji, która potem zawaliła się jak gdyby od jakiegoś wybuchu. Odszedł nieco dalej i znalazł się w rejonie, gdzie budynki musiały być wyższe, gdyż kamienne ruiny wystawały ponad piaszczysty grunt. Kiedy przeszedł przez jeden lub dwa zwieńczone łukiem otwory, które mogły być oknami, zrozumiał, dlaczego badacze zaczęli kopać w poszukiwaniu informacji. Jeżeli kiedyś jakieś freski czy dekoracje zdobiły ściany zrujnowanych budowli, już dawno wyblakły pod działaniem słońca, deszczu i wiatru. Również nic nie pozostało z sufitów czy . z dachu. — A jednak to musiała być wysoko rozwinięta cywilizacja — powiedział do siebie półgłosem. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch w jednym z ciemnych otworów z prawej strony. Nie pamiętał, czy Finchley wysiadł z helikoptera, aby pójść za nim, ale ucieszył się, że ma teraz przewodnika. — Nie sądzi pan, że tak było? — dorzucił. Odwrócił głowę, ale nie zobaczył tam Finchleya. Teraz, kiedy Otis na nowo postrzegał otoczenie, słyszał z oddali tamtych dwóch rozmawiających przy helikopterze. — Mam przywidzenia! — mruknął i skierował się w stronę nie istniejącego okna. Jakoś instynktownie inspektor zatrzymał się o kilkanaście centymetrów przed otworem. — No, Jeff — powiedział do siebie — ‘nie bądź głupi! Cóż mogłoby tu być? Duchy? Z drugiej strony uprzytomnił sobie, że zdarzały się takie wypadki, kiedy najlepiej było zaufać właśnie instynktowi — przynajmniej do czasu, aż zrozumiało się przyczyny pojawienia się tego dziwnego uczucia. Każdy astronauta zgodziłby się z nim natychmiast. Człowiek, który rozwinął w sobie taki zwierzęcy szósty zmysł, żył najdłużej na obcych planetach. Inspektor pomyślał, że stoi już minutę lub więcej, przez ten czas nie słysząc nic poza przygłuszonymi głosami w tyle. Zajrzał do wnętrza budynku. Pomieszczenie liczyło jakieś trzydzieści metrów kwadratowych i było dobrze, a nawet jasno oświetlone odbitym światłem. Otis nie widział nic podejrzanego, lecz kiedy zdał sobie sprawę, że ukradkiem odwraca głowę, aby spojrzeć przez ramię, uznał, iż to dziwne uczucie w tyle głowy musi coś znaczyć. Poczekajmy, pomyślał szybko. Przecież nie obejrzałem całego pokoju! Na podłodze leżały stosy gruzu nawianego przez wiatry, na którym nie pozostawały żadne ślady. Otis poczuł się raźniej, kiedy spostrzegł, że analizuje na zimno niezrozumiałe odczucia. Przynajmniej nie zwidują mi się duchy, pomyślał. Pochylił się do przodu, wsunął głowę przez otwór okienny i szybko obrzucił wzrokiem lewą, a potem prawą część pokoju. Kiedy zwrócił głowę w prawo, ujrzał tuż przed sobą parę szeroko rozstawionych czarnych oczu, które cofnęły się nieco do tyłu, kiedy napotkały jego wzrok. Torang niemal dorównywał inspektorowi wzrostem — około metra osiemdziesięciu pięciu centymetrów — głównie dzięki wydłużonym jak u gibbona kończynom i lekko pochylonej postawie. Ramiona i nogi pokryte krótką kręcącą się sierścią miały ogólnie te same proporcje co ludzkie kończyny, lecz sprawiały wrażenie o połowę za długich w stosunku do tułowia, który zdawał się składać wyłącznie z żeber. Stawy ramieniowe i biodrowe były wąskie i długie, jak gdyby torangi pochodziły z planety o niższej grawitacji niż ludzie. Lecz to twarz toranga skupiła na sobie całą uwagę Otisa. Pozbawione zębów usta przystosowane były raczej do ssania niż do żucia. Ale te oczy! Wystawały jak hantle po obu stronach podłużnej czaszki, tam gdzie powinny znajdować się uszy, i poruszały z dużą swobodą. Otis przyjrzał się uważnie i dostrzegł pod oczami maleńkie uszy, niemal zupełnie ukryte wśród kędzierzawej sierści porastającej kark toranga. Zdał sobie sprawę, że wybałusza oczy ze zdumienia, chociaż nie przypominał sobie, żeby świadomie zmienił zastygły w nich wyraz niedbałej ciekawości. Również plecy zaczęły mu sztywnieć. Wyprostował się ostrożnie. — Uch… witaj — wymamrotał czując się wyjątkowo głupio, lecz rozumiejąc, że usiłuje odruchowo znaleźć pośredni ton między przywitaniem skierowanym do innego człowieka, a uspokajającym odezwaniem się do zwierzęcia. Wówczas torang poruszył się, szybko, lecz bez zbytniego pośpiechu; Otis uznał później, że zrobił to z rozmysłem. Jedno długie ramię opuściło się na usiany gruzem grunt. W następnej chwili Otis jednym gwałtownym ruchem cofnął głowę, kiedy tuż przed nosem przeleciał mu kamień. — Hej! — zaprotestował mimo woli. We wnętrzu zrujnowanego pokoju rozległy się odgłosy skrobania, jak gdyby pazury zwierzęcia zaczęły drapać szybko wśród kamieni. Otis odzyskał równowagę i brawurowo wpadł do środka przez otwór okienny. — Nie wiem, dlaczego to zrobiłem — wyznał Finchyleowł kilka minut później. — Gdybym zatrzymał się i pomyślał, że jeśli wpadnę do środka, torang może rozwalić mi czaszkę, sądzę, że cofnąłbym się do tyłu i wezwałbym pana na pomoc. Finchley skinął głową i po raz pierwszy od czasu, gdy się spotkali, spojrzał z uznaniem na inspektora. — Oczywiście uciekł — ciągnął Otis. — Zobaczyłem w przelocie tylko jego tyłek znikający w innym oknie. — Taak, one są bardzo szybkie — wtrącił pilot Finchleya. — Od czasu, jak tu jesteśmy, chłopcy upolowali nie więcej niż pół tuzina. A jednak mamy jednego wypchanego toranga w centralnym biurze. — Hm–m–m — mruknął w zamyśleniu Otis. Z ich innych uwag dowiedział się, że chociaż spotkał się twarzą w twarz z tym stworzeniem, nie zauważył wszystkiego. Na przykład, ku swemu zdumieniu, dowiedział się od Finchleyo, te torangi mają tylko po trzy palce u rąk i nóg. Otis milczał przez większą część drogi powrotne] do bazy. Kiedy tam się znalazł, wymyślił na poczekaniu Jakąś błahą wymówkę i zniknął w przygotowanych dla niego pokojach. Tego samego wieczoru na uroczystym przyjęciu, które Finchley uczynił tak atrakcyjnym, Jak to było możliwe we względnie nowej, niedawno założonej kolonii, Otis stał się duszą towarzystwa. Koordynator był bardzo zadowolony. — Wygląda na to, że w końcu przysłali do nas porządnego faceta — odezwał się na stronie do Jednego z pomocników. — Podrzuć mu parę co ładniejszych sekretarek, żeby dobrze się bawił. — O ile się nie mylę, to niemal dostał w swoje ręce toranga na wykopaliskach — odparł tamten. — Taak, wpadł na niego z gołymi rękami. Myślę, że był bliski schwytania tego bydlaka. — A może to i dobrze, że go nie schwytał — skomentował pomocnik. — One są dostatecznie duże, żeby poturbować nie uzbrojonego człowieka. Tymczasem zaś, podobnie Jak przez resztę wieczoru, Otis wytrwale zawierał nowe znajomości. Był tak pochłonięty kierowaniem każdej nowej rozmowy na torangi i zadawaniem pozornie obojętnych pytań o ich zwyczaje i hipotetyczną przeszłość, że prawie nie zauważył, iż okazywano mu specjalne względy. Jako wizytator od dawna był przyzwyczajony do prób zabawiania go i dostarczania mu rozrywek. Następnego dnia rano znalazł Finchleya w jego gabinecie mieszczącym się w jednopiętrowym budynku centralnego biura kolonialnego. Usiadłszy na krześle naprzeciw biurka koordynatora planety, Otis opowiedział mu o swoich wnioskach. Finchley otworzył szerzej wąskie oczy, kiedy usłyszał szczegóły. Jego szeroka mięsista twarz zaróżowiła się lekko. — Och, do…! To znaczy, Otis, dlaczego robi pan z igły widły? Przecież moim ludziom rzadko tylko udaje się dopaść któregoś! — Może właśnie dlatego, że torangi spotyka się tak rzadko — odpowiedział spokojnie Otis. — Skąd możemy wiedzieć, czy nie są rozumną formą życia? Czy gdyby pan kręcił się koło ruin cywilizacji pańskich przodków, zredukowany do poziomu prymitywnego dzikusa, czy pan również nie wystrzegałby się gromady hałaśliwych Ziemian, która tam wtargnęła? Finchley wzruszył ramionami. Wyglądał na lekko zaniepokojonego, jak gdyby zastanawiał się, czy łatwiej upora się z Otisem, czy z jakimś łowcą z ekip budowlanych. — Niech się pan zastanowi choć przez chwilę nad całościowym obrazem sprawy — przekonywał koordynatora Otis. — Nareszcie po stuleciach marzeń i wysiłków posuwamy się naprzód w kosmosie. Z powodu wszystkich nieszczęść, jakie spowodowały różne systemy kolonialne na Ziemi, próbowaliśmy zaplanować nasze działania w taki sposób, żeby uniknąć powtórzenia dawnych błędów. Finchley przytaknął niechętnie. Otis czuł, że myśli tamtego krążyły wokół wykresów ilustrujących postępy Jego licznych przedsięwzięć budowlanych. — Jest bardzo prawdopodobne — kontynuował inspektor — że któregoś dnia odkryjemy planetę z istotami rozumnymi. Nadal Jesteśmy nowicjuszami w kosmosie, ale zapuszczamy się coraz dalej, więc musi się to w końcu zdarzyć. I właśnie dlatego Komisja opracowała przepisy o postępowaniu z miejscowymi formami życia. Może czytał pan ostatnio tę część kodeksu? Finchley pokręcił się niespokojnie na krześle. — Chwileczkę! Proszę nie robić ze mnie bezwzględnego wandala, który tylko myśli o wytępieniu wszystkiego, co się rusza na powierzchni Torangu. J a nie poluję na te małpy! — Wiem, wiem — uspokoił go Otis. — Ale zanim Komisja Kolonialna zezwoli na zabijanie jakiejkolwiek miejscowej formy życia, będziemy musieli wykazać — oprócz tego, iż nie jest ona inteligentna — że ma wystarczającą liczbę osobników, by nie groziła jej zagłada. — Czego pan ode mnie oczekuje? Otis spojrzał współczująco na koordynatora. Finchley był typem twardego człowieka, jakich Komisja potrzebuje do nadzorowania pierwszych prac przy zakładaniu kolonii, nie pozbawionym jednak zdrowego rozsądku. On po prostu chciał, żeby pozwolono mu w spokoju zająć się czekającą go ciężką pracą. — Niech pan ogłosi zakaz polowań na torangi — powiedział Otis. — Muszą przecież tu być inne zwierzęta, na które pańscy ludzie mogą polować. — O, tak — przyznał Finchley. — Są całe stada małych zwierząt podobnych do zajęcy i innego draństwa biegającego w buszu. Ale nie wiem… — To normalna praktyka — przypomniał mu inspektor. — Nawet na Ziemi mamy wiele gatunków zwierząt objętych ochroną, które dawno by wyginęły, gdyby nie zakaz polowań. W końcu uzgodnili, że Finchley zrobi, co będzie mógł, aby wprowadzić zakaz polowań na torangi, pod warunkiem że Otis uzyska formalne zarządzenie w tej sprawie od szefostwa systemu. Inspektor poszedł prosto z biura Finchleya do centrum łączności, gdzie sporządził długi raport dla biura głównego koordynatora mieszczącego się na innej planecie systemu. Odpowiedź dotarła na Torang po kilku godzinach. Kiedy po południu tego samego dnia Otis otrzymał oczekiwany dokument, udał się na poszukiwanie Finchleya. Odnalazł koordynatora podczas inspekcji niedawno oddanej do użytku fabryki konserw, szczęśliwego, że zostało ukończone jeszcze jedno ogniwo łańcucha mającego zapewnić kolonii samowystarczalność. — Oto jest — oświadczył Otis wymachując kopią depeszy. — Podpisane przez samego szefa. ,,Od tego dnia istoty znane jako torangi, pochodzące z planety numer i tak dalej, mają być uznane za gatunek rzadki i objęty ochroną z paragrafu i te de i te pe”. — Wystarczy — odparł Finchley wzruszając ramionami, — Proszę mi to dać. Każę treść tego zarządzenia przekazać przez system publicznej informacji i w biuletynie. Otis wrócił zadowolony do helikoptera, którym przyleciał z bazy. — Wracamy, proszę pana? — spytał pilot. — Tak… nie! Tylko dla rozrywki proszę mnie zabrać do zrujnowanego miasta. Nie udało mi się go dobrze obejrzeć tamtego dnia i chciałbym to zrobić, zanim stąd odlecę. Przelecieli nad niziną rozciągającą się między morzem a ścianą skalną. Otis dostrzegł w przelocie nie ukończoną tamę, którą pokazano mu poprzedniego dnia. Ta kolonia będzie dobrze się rozwijała, pomyślał, tak długo, dopóki on sam będzie sprawdzał najdrobniejsze szczegóły, jak na przykład ochrona miejscowych form życia. Pilot wylądował w tym samym miejscu co wczoraj podczas pierwszego pobytu inspektora w pradawnych ruinach. Dzisiaj w zrujnowanym mieście był jeszcze ktoś. Otis zauważył dwóch mężczyzn, archeologów, jak się domyślił. — Pospaceruję trochę po okolicy — powiedział pilotowi. Zauważył, że dwaj mężczyźni przyglądają mu się uważnie (stali obok stosu łopat i innych narzędzi), więc zatrzymał się, by ich powitać. Tak jak przypuszczał, kopali w ruinach. — Właściwie to przeprowadzamy pewne pomiary — oświadczył opalony blondyn, który przedstawił się jako Hoffman. — Próbujemy zorientować się, co za istoty zbudowały to miasto. — Ach, tak? — spytał zaintrygowany Otis. — Jaka jest najnowsza teoria? — Te istoty niewiele różniły się od nas — powiedział Hoffman inspektorowi, podczas gdy drugi archeolog odszedł, aby zebrać kolejne artefakty. — Sądząc po rozmiarach pokojów, wysokości drzwi i na przykład schodów — mówił — mieli prawie takie same wymiary jak my. Jak dotąd, oczywiście są to tylko przybliżone szacunki. — To co, mogli być przodkami torangów? — zapytał Otis. — Bardzo możliwe, proszę pana — odpowiedział Hoffman z pośpiechem wskazującym, że takie było jego własne zdanie. — Ale nie wykopaliśmy dostecznie dużo, żeby móc snuć przypuszczenia o ich kulturze, bądź wyciągać wnioski o ich psychologii czy społecznych obyczajach. Otis skinął głową, myśląc jednocześnie, że zanim opuści Torang, powinien wspomnieć o tym młodym człowieku Finchleyowi. Pożegnał się, gdy drugi archeolog wrócił ze skrzynką pełną jakichś śmieci, które odkopali w ruinach, i poszedł prosto przed siebie między ledwie widocznymi zarysami budynków nie tkniętych łopatą archeologa. Po kilku minutach doszedł do strefy wyższych budowli, gdzie poprzedniego dnia spotkał toranga. — Zastanawiam się, czy powinienem zajrzeć do tego samego miejsca — myślał głośno. — Nie… to byłoby o–s–t–a–t–n–i–e miejsce, do którego powróciłby ten stwór… chyba że miałby gdzieś w tej okolicy legowisko… Przystanął, aby zorientować się w terenie, potem wzruszył ramionami i okrążył kupę gruzu, kierując się w stronę właściwego budynku. Jestem głęboko przekonany, że to właśnie tu, pomyślał. Tak, cienie wokół tego okna wyglądają tak samo… ta sama pora dnia… Zatrzymał się niemal z poczuciem winy i odwrócił się, by się upewnić, iż nikt nie widzi jego powrotu na miejsce niezwykłej przygody. Ostatecznie nie wypadało, żeby inspektor nowo zakładanych kolonii biegał po okolicy za duchami jak mały chłopiec. Stwierdziwszy, że jest zupełnie sam, Otis dziarsko przeszedł przez zrujnowany otwór — i stanął jak wryty. — Cieszę się, że mam zaszczyt pana poznać — powiedział torang łagodnym, nieco brzękliwym głosem. — Przypuszczaliśmy, że pan może tu wróci. Otis otworzył ze zdumienia usta. Ciemne oczy toranga wystające po obu stronach głowy mierzyły go od stóp do głów, wywołując niemiłe wrażenie, iż szacują odległość dla oddania salwy artyleryjskiej. — Nazywają mnie Jal–Ganyr — odezwał się znów torang. — Jeżeli nie dostarczono mi błędnej informacji, pan nazywa się Jeff–Otis. Tak jest. Te ostatnie słowa torang wypowiedział niemal bez modulacji głosu, lecz jakiś nadal funkcjonujący zakątek mózgu Otisa zinterpretował je jako pytanie. Inspektor wciągnął głęboko powietrze do płuc, kiedy zorientował się, że na chwilę przestał oddychać. — Nie wiedziałem… owszem, tak jest… Nie wiedziałem, że, wy, Torangowie potraficie mówić po ziemsku. Albo w ogóle mówić. W jaki sposób…? Zawahał się, chcąc wybrać jedno z tysięcy pytań cisnących mu się na usta. Jal–Ganyr, przycupnąwszy na płaskim kamieniu, w zamyśleniu gładził trójpalczastą dłonią szarą sierść na piersi. Otis wyczuł, że Torang tylko przez grzeczność pozwolił Ziemianinowi tracić czas na bezsensowne mamrotanie. — Nie jestem Torangiem — powiedział po dłuższej chwili Jal–Ganyr swym brzękliwym głosem. — Jestem z rasy Myrbów. Albo Myrbian — jak by to pan wyraził. Nie zostałem poinformowany. — To znaczy, że tak siebie sami nazywacie? — wykrztusił wreszcie Otis. — To znaczy coś więcej — odparł tamten po dłuższym namyśle. — To znaczy, że należę do rasy pochodzącej z Myrbu, a nie z tej planety. — Zanim przejdziemy do dalszych wyjaśnień — nalegał Otis — proszę mi wreszcie powiedzieć, skąd znacie nasz język! Jal–Ganyr uczynił ręką niejasny gest. Jego ,,twarz” była nieczytelna dla Ziemianina, ale Otis odniósł takie wrażenie, jakby tamten uśmiechnął się i wzruszył ramionami. — Co do tego — odparł Myrbianin — prawdopodobnie nauczyłem się go wcześniej niż pan. Obserwujemy was bardzo długo. Nie uwierzyłby pan jak długo. — Ale wobec tego… — Otis urwał. — To musiało znaczyć — jeszcze zanim koloniści wylądowali na tej planecie. Obawiał się trochę, że może nawet zanim jeszcze Ziemianie dotarli do tego systemu gwiezdnego. Odrzucił jednak tę myśl i zapytał: — Ale dlaczego mieszkacie ot tak, w tych ruinach? Dlaczego czekaliście aż do dziś? Gdybyście nawiązali z nami kontakt wcześniej, pomoglibyśmy wam w odbudowie… Znów zamilkł, zastanawiając się, dlaczego jego słowa brzmiały fałszywo. Jal–Ganyr leniwie rozejrzał się dookoła, jak gdyby chciał okazać wzgardę ruinom, w których przebywali. Znów zdawał się rozmyślać nad wszystkimi sugestiami zawartymi w pytaniach Otisa. — Przechwyciliśmy raport do waszego szefa — odpowiedział w końcu. — Doszliśmy do wniosku, że nadszedł czas, by nawiązać kontakt z jednym z was. — Nie interesuje nas odbudowa tych ruin — dodał. — Ukryliśmy przed wami nasze miejsce pobytu. Otis zdał sobie sprawę, że ma zupełnie wyschłe wargi, gdyż mimo woli zbyt długo stał z otwartymi ustami. Zwilżył je końcem języka i odprężył się na tyle, by oprzeć się o ścianę. — Chodzi o zarządzenie ogłaszające was gatunkiem pod ochroną? — zapytał. — Czy macie instrumenty do prze — chwytywania takich sygnałów? — Mam. My mamy — odparł po prostu Jal–Ganyr. — Uznano, iż na tyle rozprzestrzeniliście się w kosmosie, że zaistniała potrzeba nawiązania kontaktu z kilkoma rozważnymi osobnikami spośród was. To może w przyszłości ułatwi pracę naszym obserwatorom. Otis zastanowił się, ile ironii mogło być w słowach Myrbianina. Zaczerwienił się na myśl o wypchanym „okazie” w siedzibie biura i poczuł olbrzymią ulgę, że jednak nie poszedł go obejrzeć. Miałem wyjątkowe szczęście, powiedział sobie w myślach. Ja odkryłem pierwsze znane istoty rozumne poza Układem Słonecznym. Powiedział na głos: — Spodziewaliśmy się, że kiedyś spotkamy kogoś takiego jak wy. Ale dlaczego wybraliście właśnie mnie? Zdał sobie sprawę, że to pytanie zabrzmiało bardzo zarozumiale, ale przyniosło nieoczekiwane rezultaty. — Pański raport. Pan podjął na małą skalę tę samą decyzję, jaką my podjęliśmy na wielką skalę. Wywnioskowaliśmy, że pan może zrozumieć nasz żal i wstyd z powodu tego, co wydarzyło się między naszymi rasami… dawno temu. — Między…? — Tak. Przez długi czas sądziliśmy, że wszyscy wyginęliście. Cieszymy się, że powracacie na niektóre z waszych — dawnych planet. Otiś patrzył nic nie pojmując. Zapewne jakiś instynkt pozwolił Myrbianinowi zrozumieć oszołomioną minę Ziemianina. — Możliwe, że zapomniałem wyjaśnić sprawę ruin — Jal–Ganyr rozejrzał się dookoła. — Te ruiny nie są nasze — powiedział łagodnie. — Są wasze. Przełożyła Ewa Witecka POSTSCRIPTUM Horace B. Fyfe nie napisał zbyt wiele, ale każde z jego opowiadań (bo z nich głównie jest znany) czyta się z przyjemnością nawet dzisiaj, trzydzieści lat od momentu ich powstania. Poznaliśmy go jako autora nowelki „Sałata i brylant” („Rakietowe szlaki”); w której dał się poznać jako mistrz paradoksu. Przewrotne jest również zakończenie proponowanego w tym miesiącu utworu, sugerującego jeszcze jedną wizję prehistorii człowieka — w której ten niekoniecznie musiał być prymitywnym małpoludem. Wiktor Bukato