Jack Williamson Z ZAŁOŻONYMI RĘKAMI I Underhill wracał pieszo z pracy — tego dnia żona miała samochód — kiedy po raz pierwszy zetknął się z nowymi robotami. Nogi same go niosły znajomym skrótem przez zachwaszczony pusty plac, a myśli miał zajęte odrzucaniem różnych niemożliwych sposobów na spłacenie długów w banku, kiedy wyrosła przed nim nowa ściana. Ściana nie była zbudowana ze zwyczajnej cegły czy kamienia, ale z czegoś gładkiego, lśniącego i dziwnego. Underhill wbił wzrok w długi nowy budynek. Ta połyskliwa przeszkoda na drodze zadziwiła go i zirytowała — z pewnością nie było jej tu w zeszłym tygodniu. A potem zobaczył tę rzecz w oknie. Samo okno też nie mogło być ze zwykłego szkła. Szerokie i nieskazitelne, było idealnie przezroczyste i tylko umocowane na nim błyszczące litery wskazywały, że w ogóle tu jest. Litery tworzyły śmiały, modernistyczny napis: INSTYTUT HUMANOIDÓW Filia w Two Rivers Roboty Doskonałe „Mamy za zadanie służyć, słuchać i STRZEC LUDZI OD ZŁEGO” I Jego irytacja wzrosła, bo Underhill sam parał się sprzedażą robotów. Czasy były już i tak wystarczająco ciężkie; roboty wszelkiego rodzaju dosłownie zalewały rynek, od tych najzwyklejszych po androidy, mechanoidy, elektronoidy, automatoidy. Niestety, bardzo nieliczne robiły to wszystko, co obiecywali ich sprzedawcy i podaż tego towaru w Two Rivers znacznie górowała nad popytem. Underhill sprzedawał androidy — pod warunkiem, że trafił mu się klient. Nazajutrz miał dostać nowy towar i nie wiedział, czym za niego zapłaci. Z niechętnym grymasem przystanął przed sylwetką za niewidoczną szybą. Nigdy dotąd nie widział humanoida. Jak każdy robot nie wykonujący w danej chwili żadnej pracy, stał on absolutnie bez ruchu. Mniejszy i szczuplejszy niż człowiek był cały nagi, bezpłciową nagością lalki. Lśnił ciemnym blaskiem, a jego gładka silikonowa skóra mieniła się brązem i metalicznym błękitem. Na przyjemnej, owalnej twarzy malował się trwały wyraz gotowości i lekko zdumionej troski. Ogólnie rzecz biorąc był to najpiękniejszy robot, jakiego widział kiedykolwiek. Jest naturalnie za mały, żeby mógł być prawdziwie użyteczny. Underhill powtórzył sobie stosowny cytat z ulotki reklamowej polecającej androidy: „Androidy są wielkie, bo mają wielką moc, sprawność, niezawodność. Kup androida — to wielka okazja!” Przezroczyste drzwi rozsunęły się przed nim i wszedł do eleganckiego nowego sklepu, aby utwierdzić się w przekonaniu, że te roboty o opływowych kształtach to tylko jeszcze jeden błyskotliwy chwyt, mający na celu przyciągnięcie damskiej klienteli. Rozejrzał się uważnie po lśniącym wnętrzu i jego chwilowy optymizm rozwiał się. Nigdy nie słyszał o Instytucie Humanoidów, ale ta nowa konkurencyjna firma miała najwyraźniej spore fundusze i znała się na handlu. Szukał wzrokiem sprzedawcy, a tymczasem podszedł do niego bezszelestnie inny robot. Był identyczny jak ten w oknie i poruszał się szybko, z zadziwiającą lekkością. Na lśniącej czerni migotały brązowe i niebieskie błyski, na nagiej piersi widniała żółta tabliczka: HUMANOID Nr serii: 81–H–B–27 Robot doskonały „Mam za zadanie służyć, słuchać i STRZEC LUDZI OD ZŁEGO”. Dziwne, ale nie miał soczewek: szarostalowe oczy w łysej, owalnej czaszce patrzyły nieruchomo przed siebie. Jednakże zatrzymał się o kilka kroków przed Underhillem, jakby go mimo wszystko widział, i przemówił wysokim, melodyjnym głosem: — Do usług, panie Underhill. Underhill wzdrygnął się na dźwięk swojego nazwiska, bo nawet androidy nie potrafiły odróżnić jednego człowieka od drugiego. Ale to oczywiście tylko sprytna handlowa sztuczka, niezbyt trudna w miasteczku wielkości Two Rivers. Sprzedawcą musi być ktoś z tutejszych mieszkańców, podpowiadający robotowi z zaplecza. Underhill ukrył zdumienie i powiedział głośno: — Chciałbym porozmawiać ze sprzedawcą. — Nie zatrudniamy ludzi, proszę pana — odpowiedział natychmiast łagodny srebrzysty głosik. — Instytut Humanoidów istnieje po to, by służyć ludziom i nie musimy korzystać z ich pomocy. Sami jesteśmy w stanie dostarczyć panu wszelkich informacji i przyjąć pańskie zamówienie na nasze usługi. Underhill patrzył na niego oszołomiony. Żaden robot nie potrafił nawet naładować sobie baterii czy wyregulować przekaźników, a co dopiero prowadzić własny sklep branżowy. Niewi — dzące oczy robota wpatrywały się w niego nieruchomo, kiedy rozglądał się niespokojnie w poszukiwaniu jakiegoś przepierzenia czy kurtyny, za którymi mógłby chować się sprzedawca. A tymczasem słodki, cichy głosik podjął wątek: — Czy możemy zgłosić się do pana do domu i zademonstrować gratis zakres naszych usług? Zależy nam na zdobyciu klientów na waszej planecie, bo udało nam się uszczęśliwić ludzi na tylu innych. Przekona się pan, że stoimy znacznie wyżej niż stare elektroniczne roboty, które tu macie. Underhill cofnął się z niechęcią. Nie bez oporów przestał szukać ukrytego sprzedawcy, wstrząśnięty myślą o samoreklamujących się robotach. To rozłoży konkurencję, — Musi pan przynajmniej wziąć naszą ulotkę. Poruszając się z jakąś przerażającą zwinnością mały, czarny robot przyniósł mu ze stolika przy ścianie ilustrowany kolorowy folder. Chcąc ukryć zmieszanie i narastającą panikę, Underhill zaczął przerzucać lśniące kartki. Seria kolorowych zdjęć ukazywała zgrabną blondynkę w skontrastowanych sytuacjach: na jednym stała nad kuchenką, na drugim odpoczywała w kuszącym negliżu, a mały czarny robot podawał jej coś na klęczkach. Lub pisała mozolnie na maszynie, a na sąsiednim zdjęciu leżała w śmiałym kostiumie kąpielowym na plaży, podczas gdy robot wykonywał za nią pracę. Albo też stała przy jakiejś wielkiej maszynie produkcyjnej, a potem tańczyła w ramionach jasnowłosego młodzieńca, zostawiwszy obsługę maszyny czarnemu humonoidowi. Underhill westchnął ze smutkiem. Producenci androidów nie mieli takich chwytliwych broszurek. Kobiety się temu nie oprą, a to one wybierały 86% wszystkich robotów. Tak, konkurencja zapowiada się niewesoło. — Niech pan to weźmie do domu, proszę pana — zachęcał go miły głosik. — Niech pan pokaże to żonie. Na ostatniej stronie jest kupon na darmowy okres próbny. Jak pan widzi, nic nie trzeba płacić z góry. Underhill odwrócił się ogłuszony i drzwi same się przed nim rozsunęły. Wychodząc zorientował się, że wciąż trzyma w ręku broszurkę. Zmiął ją z wściekłością i rzucił na podłogę. Mały czarny robot natychmiast ją uprzątnął, a natarczywy srebrny głosik zawołał za nim: — Odwiedzimy pana jutro w pracy, panie Underhill, i przyślemy egzemplarz próbny do domu. Czas porozmawiać o likwidacji pańskiego zakładu, bo elektroniczne roboty, które pan sprzedaje, nie mogą się z nami równać. A pańskiej żonie zaoferujemy bezpłatną demonstrację naszych usług. Underhill nawet nie próbował odpowiadać, bo nie był pewien swojego głosu. Szedł na oślep nowym chodnikiem i zatrzymał się dopiero na rogu, żeby pozbierać myśli. Z tego przykrego i osobliwego wydarzenia jedno wynikało niezbicie: jego interesy przedstawiały się kiepsko. Raz jeszcze spojrzał ponuro na okazały przepych nowego budynku. Nie zbudowano go z normalnej cegły ani kamienia, jego niewidoczne okna nie były ze szklą, a na dodatek Underhill miał całkowitą pewność, że nie widział tu ani śladu fundamentów, kiedy ostatnim razem Aurora zabrała samochód. Kiedy skręcił za blokiem, nowy chodnik zawiódł go do tylnego wyjścia. Stała pod nim ciężarówka, a kilka wysmukłych, czarnych robotów wyładowywało z niej w ciszy ogromne metalowe skrzynie. Przystanął i obejrzał sobie jedną. Miała nalepkę poczty międzygwiezdnej. Stemple wskazywały, że wysłano ją z Instytutu Humanoidów na Wing IV. Nie przypominał sobie żadnej planety o tej nazwie; zapewne muszą operować na wielką skalę. W przyćmionym świetle magazynu widział za ciężarówką czarne roboty otwierające skrzynie. Uniesione wieko ukazało ciemne, nieruchome, ciasno zapakowane ciała, które jedno po drugim powstawały do życia. Wychodziły ze skrzyni i zeskakiwały zręcznie na ziemię. Połyskując czernią wysyłały brązowe i niebieskie błyski; wszystkie były zupełnie jednakowe. Jeden przeszedł obok ciężarówki na chodnik i spojrzał w jego kierunku niewidzącym, stalowym wzrokiem. Wysoki srebrzysty głosik odezwał się melodyjnie: — Do usług, panie Underhill. Underhill uciekł. Kiedy usłyszał swoje nazwisko z ust uprzejmego robota, który właśnie wyszedł ze skrzyni sprowadzonej z odległej i nieznanej planety, uznał, że tego już za wiele. Dwie przecznice dalej jego wzrok padł na szyld baru. Schował się w nim ze swoim zmartwieniem. Z zasady nie brał do ust alkoholu przed kolacją, a Aurora w ogóle nie lubiła, jak pił, ale te nowe roboty chyba upoważniały go do zrobienia wyjątku. Niestety, alkohol nie poprawił mu samopoczucia i przyszłość jego firmy wcale nie wydała mu się jaśniejsza. Kiedy wyszedł po godzinie, spojrzał tęsknie do tyłu z nadzieją, że może jasny nowy budynek znikł równie nagle jak się pojawił. Ale nie. Potrząsnął głową z przygnębieniem i pomaszerował niezbyt pewnie do domu. Świeże powietrze otrzeźwiło go nieco, zanim dotarł do schludnego białego domku na przedmieściu, lecz to nie pomogło mu rozwiązać problemów zawodowych. Uświadomił sobie też z przykrością, że spóźnił się na kolację. Ale kolacja też była opóźniona. Jego syn Frank, piegowaty dziesięcioletni łobuziak, wciąż bawił się piłką na cichej uliczce przed domem. Mała Gay, jedenastoletnia, jasnowłosa i urocza, przybiegła do niego przez trawnik. — Tato, zgadnij, co się stało! Gay miała zostać wielką skrzypaczką i z pewnością osoba odpowiednio dystyngowaną, na razie jednak zarumieniona i zziajana nie posiadała się z podniecenia. Pozwoliła mu się unieść wysoko do góry i nie przeszkadzał jej zapach alkoholu. Kiedy nie mógł zgadnąć, skwapliwie go poinformowała: — Mama ma nowego lokatora! II Underhill przygotował się w duchu na przykrą rozmowę, bo Aurora martwiła się o długi w banku, o pokrycie należności za nową dostawę, o pieniądze na lekcje małej Gay. Jednakże nowy lokator go uratował. Domowy android z przeraźliwym trzaskiem naczyń nakrywał do stołu, ale mieszkanie było puste. Znalazł Aurorę za domem, niosącą pościel i ręczniki dla gościa. Aurora, kiedy ją poślubił, była tak samo absolutnie urocza jak teraz jego córeczka. I pewno by taka została, gdyby interesy szły mu nieco lepiej. Tymczasem przytłaczająca świadomość porażki odbierała mu stopniowo pewność siebie, a ją trudy życia codziennego uczyniły nieco zbyt agresywną. Oczywiście nadal ją kochał. Jej rude włosy wciąż go nęciły, lecz pod wpływem zawiedzionych ambicji, stwardniał jej charakter i zaostrzył się głos. Co prawda nigdy poważnie się nie kłócili, ale istniały między nimi drobne nieporozumienia. Nad garażem mieli małe mieszkanko, zbudowane dla służby, na którą nigdy nie mogli sobie pozwolić. Było za małe i nędzne, żeby skusić jakiegoś porządnego lokatora z prawdziwego zdarzenia i wobec tego Underhill wolałby, aby stało puste. Jego duma cierpiała, gdy widział, że żona ściele łóżka i sprząta obcym. Aurora jednak wynajmowała je już nieraz, gdy potrzebowała pieniędzy na lekcje muzyki Gay lub gdy zapałała sympatią do jakiegoś malowniczego pechowca. Underhill miał wrażenie, że wszyscy jej lokatorzy okazywali się prędzej czy później złodziejami i wandalami. Odwróciła się teraz do niego z czystą pościelą w rękach. — Mój drogi, nie sprzeciwiaj się, bo to na nic. — W jej głosie brzmiała determinacja. — Pan Sledge to uroczy staruszek i zostanie u nas, jak długo tylko zechce. — Dobrze, kochanie. — Nie lubił się sprzeczać, a poza tym zaprzątały go kłopoty zawodowe. — Trochę pieniędzy zawsze się nam przyda. Dopilnuj tylko1, żeby zapłacił z góry. — Ale on nie może! — Jej głos drżał ze współczucia. — Na razie. Mówił, że niedługo zaczną napływać honoraria z tytułu jego wynalazków. Zapłaci za parę dni. Underhill wzruszył ramionami: słyszał to już nieraz w takiej lub innej formie. — Pan Sledge jest inny, kochanie — przekonywała go. — To podróżnik i uczony. W tym małym, nudnym miasteczku nie spotykamy zbyt wielu interesujących ludzi. — No, tobie udało się wygrzebać skądś kilku godnych uwagi typów. — Nie bądź niemiły, kochanie — zbeształa go łagodnie. — Nie poznałeś go jeszcze. Nie wiesz, jaki jest cudowny. — Zawahała się. — Masz może dziesięć dolarów? — Na co? — Pan Sledge jest chory. — Jej głos nabrzmiał troską. — Widziałam, jak upadł w mieście na ulicy. Policjanci chcieli go zabrać do szpitala miejskiego, ale on się nie zgodził. Wygadał tak szlachetnie, zacnie i dostojnie! Powiedziałam, że się nim zaopiekuję, wzięłam go do samochodu i zawiozłam do starego doktora Win — tersa. Ma chore serce i potrzebuje pieniędzy na lekarstwo. — Dlaczego nie chce iść do szpitala? — zapytał całkiem rozsądnie Underhill. — Ma pracę, którą musi skończyć — wyjaśniła. — Ważną, naukową pracę… a przy tym jest taki cudowny i tragiczny… Proszę cię, kochanie, masz dziesięć dolarów? Underhillowi niejedno cisnęło się na usta. Nowe roboty przysporzą mu z pewnością dalszych kłopotów. Głupotę było brać sobie na głowę chorego włóczęgę, który mógł mieć darmową opiekę w szpitalu. Lokatorzy Aurory zawsze próbowali płacić czynsz obietnicami, a potem niszczyli tylko mieszkanie i plądrowali sąsiedztwo, zanim się wynieśli. Ale nic z tego nie powiedział. Nauczył się sztuki kompromisu. W milczeniu wyjął dwa banknoty pięciodolarowe z cienkiego portfela i włożył jej do ręki. Uśmiechnęła się i impulsywnie go ucałowała — ledwo zdążył wstrzymać oddech, żeby nie poczuła alkoholu. Wciąż miała dobrą figurę, dzięki okresowym głodówkom. Był też dumny z jej lśniących rudych włosów. Pod wpływem nagłej fali uczuć nabiegły mu łzy do oczu. Co się stanie z nią i z dziećmi, jeżeli on zbankrutuje? — Dziękuję ci, kochany — szepnęła. — Zaproszę go na kolację, jeśli się już dobrze czuje. Będziesz mógł go poznać. Mam nadzieję, że trochę spóźniona pora nie robi ci różnicy. Dzisiaj mu nie robiła. Ogarnięty nagłą chęcią przysłużenia się w domu wziął” młotek i gwoździe z warsztatu w piwnicy i poprawił obwisłą zasłonkę na drzwiach kuchennych, napinając ją schludnie po przekątnych. Lubił prace manualne. W dzieciństwie marzył, aby budować elektrownie atomowe. Zaczął nawet studia inżynierskie, lecz potem poślubił Aurorę i musiał przejąć od jej gnuśnego i trunkowego ojca kulejący punkt sprzedaży robotów. Kończąc swoje proste zadanie pogwizdywał teraz wesoło. Kiedy przechodził przez kuchnię, żeby odłożyć narzędzia, spostrzegł, iż domowy android pracowicie sprząta ze stołu nietkniętą kolację. — Androidy dawały sobie jako tako radę ze ściśle ustalonymi zadaniami, ale nie potrafiły się przystosować do ludzkiej niesubordynacji. — Prze–stań, prze–stań! — Jego rozkaz, wolno powtórzony, z odpowiednią intonacją i rytmem, powstrzymał robota; wtedy powiedział wyraźnie: — Nakryj–stół, nakryj–stół. Olbrzym szurając nogami przyniósł posłusznie z powrotem stos talerzy. Underhilla uderzyła nagle różnica między nim a nowymi humanoidami. Westchnął ciężko. Przyszłość jego firmy rysowała się czarno. Aurora wprowadziła do kuchni nowego lokatora. Underhill pokiwał głową. Chudy nieznajomy, o ciemnych, zmierzwionych włosach i mizernej twarzy, ubrany w wyświechtane łachy, wyglądał dokładnie tak, jak jeden z tych barwnych, awanturniczych wagabundów, którzy zawsze znajdowali furtkę do serca Aurory. Przedstawiła ich sobie i wyszła zawołać dzieci, a oni usiedli tymczasem we frontowym pokoju. Stary hultaj wcale nie wyglądał na bardzo chorego, zdaniem Underhilla. Szerokie plecy miał lekko przygarbione, niemniej jego wysoka sylwetka nadal przedstawiała się imponująco. Skóra na kościstej, wychudłej twarzy była pobrużdżona i blada, ale głęboko osadzone oczy płonęły żywym blaskiem. Uwagę Underhilla przyciągnęły jego ręce. Nadnaturalnej wielkości, zwisały lekko ku przodowi z długich kościstych ramion, jakby w stałej gotowości. Powykrzywiane i pocięte bliznami, opalone na ciemny brąz, z puchem złocistych włosów na wierzchu, opowiadały własną wersję przygody, może walki, a może nawet znoju. Mocno spracowane ręce. — Jestem bardzo wdzięczny pańskiej żonie, panie Underhill. — Jego głos dudnił głębokim basem, a na twarzy błąkał mu się tęskny uśmiech, dziwnie chłopięcy jak na człowieka niewątpliwie już sędziwego. — Wybawiła mnie z trudnej sytuacji. Postaram się, żeby jej się to opłaciło. Nic tylko jeszcze jeden z tych malowniczych włóczęgów, którzy prześlizgują się przez życie opowiadając na prawo i lewo niestworzone historyjki, zdecydował ostatecznie Underhill. Prowadził z lokatorami Aurory własną, cichą grę — przyznawał sobie w duchu jeden punkt za każdą wypowiedzianą przez nich bzdurę. Pomyślał teraz, że pan Sledge pozwoli mu osiągnąć wspaniały wynik. — Skąd pan pochodzi? — spytał, aby podtrzymać rozmowę. Sledge zawahał się chwilę przed odpowiedzią, co było dość niezwykłe — większość lokatorów Aurory odznaczała się nieprzeciętnym gadulstwem. — Z planety Wing IV — odparł wreszcie z widoczną niechęcią, jakby wolał powiedzieć coś innego. — Spędziłem tam całą młodość, ale wyjechałem stamtąd niemalże pięćdziesiąt lat temu. Od tej pory podróżuję. Zaskoczony Underhill spojrzał na niego przenikliwie. Jak pamiętał, Wing IV to planeta, z której przybyły te lśniące, nowe roboty. Ale stary włóczęga wglądał zbyt nędznie i ubogo, żeby mieć cokolwiek wspólnego z Instytutem Humanoidów. Chwilowe podejrzenie prysło. Z marsem na czole zapytał zdawkowo: — Wing IV musi leżeć dość daleko? Wagabunda znów się zawahał, po czym odparł z powagą: — W odległości stu dziewięciu lat świetlnych, panie Underhill. Jeden zero dla mnie, pomyślał Underhill, ale ukrył swoją satysfakcję. Nowe pojazdy kosmiczne były wprawdzie bardzo szybkie, lecz prędkość światła stanowiła na razie nieprzekraczalną granicę. Postanowił zdobyć następny punkt: — Żona mówiła, że jest pan uczonym, panie Sledge? — Tak. Powściągliwość starego była rzeczą niecodzienną. Lokatorzy Aurory zwykle nie potrzebowali zachęty. Underhill znów spróbował, rzucając lekkim, zdawkowym tonem: — Sam byłem kiedyś inżynierem, dopóki nie przerzuciłem się na handel robotami. — Sledge wyprostował się i Underhill zamilkł wyczekująco. Ale że stary nic nie powiedział, ciągnął dalej: — Zajmowałem się projektowaniem i budową elektrowni atomowych. A jak jest pańska specjalność? Stary spojrzał na niego przeciągłym, zakłopotanym wzrokiem i powiedział wolno: — Pańska żona była dla mnie bardzo miła, kiedy znalazłem się w wielkiej potrzebie. Myślę, że ma pan prawo znać prawdę, ale muszę pana prosić, żeby zachował ją pan dla siebie. Pracuję nad bardzo ważnym problemem badawczym, który musi pozostać w ścisłej tajemnicy. — Proszę mi wybaczyć. — Nagle zawstydzony swoją cyniczną zabawą Underhill powiedział przepraszająco: — Nie mówmy już o tym. Ale stary ciągnął z całym rozmysłem: — Moją dziedziną jest rodomagnetyzm. — Co takiego? — Underhill nie chciał przyznawać się do swej ignorancji, ale nigdy o czymś podobnym nie słyszał. — Nie miałem nic wspólnego z tymi sprawami już od piętnastu lat — wytłumaczył. Obawiam się, że wypadłem z kursu. Stary uśmiechnął się nieznacznie. — To nauka, która była tu dotąd nie zna, dopóki ja nie przybyłem parę dni temu. Złożyłem już podstawowe wnioski patentowe. Jak tylko zaczną napływać opłaty licencyjne, znów będę bogaty. Underhill słyszał to już. Niechęć starego do zwierzeń robiła wprawdzie dobre wrażenie, ale jak Underhill pamiętał, większość lokatorów Aurory doskonale zachowywała pozory wiarygodności. — Tak? — Underhill ponownie wbił zafascynowany wzrok w jego sękate, podrapane i dziwnie sprawne ręce. — Co to właściwie jest rodomagnetyzm? Słuchając ostrożnej, wyważonej odpowiedzi starego, znów zaczął się zabawiać w swoją niewinną grę. Lokatorzy Aurory potrafili opowiadać różne niebywale historie, ale żadna nie dorównywała tej. — Jest to uniwersalna sita — powiedział z powagą przygarbiony włóczęga. — Równie’ podstawowa jak ferromagnetyzm czy grawitacja, chociaż jej skutki są mniej oczywiste. Jest związana z drugą triadą układu okresowego: rodem, rutenem i palladem, podobnie jak ferromagnetyzm jest związany z pierwszą triadą: żelazem, niklem i kobaltem. Underhill pamiętał jeszcze coś niecoś ze swoich studiów inżynierskich i odkrył zaraz podstawowy błąd: pallad stosowano w sprężynach zegarków, ponieważ był zupełnie niemagnetyczny. Ale nic po sobie nie pokazał. W gruncie rzeczy nie był bynajmniej złośliwy i prowadził swoją niewinną grę jedynie dla zabawy. Trzymał to w tajemnicy nawet przed Aurorą i zawsze wyrzucał sobie, jeśli okazał choćby najmniejsze wątpliwości. Powiedział więc tylko: — Myślałem, że siły uniwersalne są już dość dobrze znane. — Skutki rodomagnetyzmu tuszuje sama natura — wyjaśniał cierpliwy, chropawy głos. — Poza tym są one poniekąd paradoksalne, toteż zwykle laboratoryjne metody zawodzą. — Paradoksalne? — naciskał Underhill. — Za kilka dni pokażę panu odpisy moich patentów i przedruki artykułów opisujących doświadczenia — przyrzekł solennie stary. — Prędkość rozprzestrzeniania się jest nieskończona. Skutki są odwrotnie proporcjonalne do odległości, a nie do jej kwadratu. Zwykła materia, oprócz cząsteczek triady rodu, nie stanowi przeszkody dla promieniowania rodomagnetycznego. Następne cztery punkty — Underhill poczuł przebłysk wdzięczności dla Aurory za wyszukanie takiego niezwykłego okazu. — Rodomagnetyzm został po raz pierwszy odkryty poprzez matematyczne modelowanie atomu — ciągnął spokojnie, nic nie podejrzewając, stary blagier. — Składnik rodomagnetyczny okazał się konieczny do utrzymania delikatnej równowagi sił w jądrze atomu. Jak z tego wynika, fale rodomagnetyczne dostrojone do częstotliwości drgań atomowych mogą być wykorzystane w celu zachwiania tej równowagi i wywołania nuklearnej niestabilności. Zatem większość ciężkich pierwiastków, czyli wszystkie za palladem, o liczbie atomowej 46, można poddać sztucznemu rozszczepieniu. Underhill zapisał sobie następny punkt starając się zachować kamienny wyraz twarzy. Powiedział: — Patent na takie odkrycie powinien przynieść panu majątek. Stary oszust pokiwał chudą, dramatycznie zmierzwioną głową. — Możliwości zastosowania narzucają się same. Opatentowałem większość z nich: urządzenia do błyskawicznej komunikacji międzygwiezdnej i międzyplanetarnej, bezprzewodowe przesyłanie mocy na duże odległości, rodomagnetyczny napęd odchylający, który umożliwi osiągnięcie szybkości wielokrotnie przewyższających prędkość światła poprzez rodomagnetyczną deformację continuum. I oczywiście rewolucyjne rozwiązania elektrowni atomowych zasilanych dowolnymi ciężkimi pierwiastkami. Co za bzdury! Underhill z całych sił próbował zachować kamienną twarz, choć przecież każdy wie, że prędkość światła stanowi fizycznie nieprzekraczalną granicę. A z czysto praktycznego punktu widzenia trudno się spodziewać, aby właściciel takich rewelacyjnych patentów szukał schronienia w odrapanym mieszkanku nad garażem. Zauważył jaśniejszy pasek wokół chudego i owłosionego nadgarstka gościa: żaden człowiek będący w posiadaniu takich bezcennych sekretów nie musiałby zastawiać zegarka. Underhill z triumfem przyznał sobie następne cztery punkty, ale zaraz przyszło mu odjąć za karę jeden. Na jego twarzy musiał ukazać się wyraz zwątpienia, bo stary nagle spytał: — Podać panu podstawowe tensory? — Sięgnął do kieszeni po notes i ołówek. — Zaraz je wypiszę. — Nie trzeba — zaprotestował Underhill. — Obawiam się, że z mojej znajomości matematyki niewiele zostało. — Ale uważa pan, że to dziwne, aby właściciel takich rewolucyjnych patentów znalazł się w biedzie? Przyznając mu niechętnie rację, Underhill odjął sobie następny punkt. Stary jest z pewnością nieprawdopodobnym blagierem, ale nie brak mu bystrości. — Widzi pan, jestem kimś w rodzaju uciekiniera — powiedział gość przepraszająco. — Przybyłem na tę planetę zaledwie parę dni temu. Z konieczności podróżuję z minimum bagażu. Byłem zmuszony zostawić wszystko, co miałem, w depozycie firmy adwokackiej, która ma zająć się publikacją i ochroną moich patentów. Spodziewam się, że już wkrótce napłyną pierwsze opłaty licencyjne. A tymczasem — dodał w charakterze wiarygodnego wyjaśnienia — przyjechałem do Two Rivers, bo to miejscowość cicha i spokojna, położona z dala od kosmodromów. Pracuję nad pewnym projektem, który muszę ukończyć w tajemnicy. Mam nadzieję, że nie zawiedzie pan mojego zaufania, panie Underhill? Underhill musiał mu przyrzec, że nie zawiedzie. W tym momencie weszła Aurora z wyszorowanymi dziećmi i wszyscy udali się do kuchni na kolację. Android kołyszącym się krokiem przyniósł im dymiącą wazę. Przybysz odsunął się od niego z widoczną niechęcią. Aurora wzięła naczynie i rozlewając zupę powiedziała lekko: — Może by tak twoja firma postarała się zrobić lepszego robota, kochanie? Takiego, który byłby kelnerem doskonałym i na pewno nigdy nie rozlałby zupy. Czy to nie byłoby wspaniałe? Jej pytanie pogrążyło Underhilla w chmurnym milczeniu. Siedział wpatrując się ponuro w talerz i myślał o niezwykłych robotach, które twierdziły, że są pod każdym względem doskonałe, co oznaczało koniec dla jego firmy. Odpowiedź padła nieoczekiwanie z ust starego, zabiedzonego włóczęgi. — Roboty doskonałe już istnieją, proszę pani. — W jego chrapliwym głosie brzmiała nadspodziewanie poważna nuta. — I wcale nie są takie wspaniałe, proszę mi wierzyć. Uciekam przed nimi już od prawie pięćdziesięciu lat. Underhill zdumiony podniósł wzrok znad talerza. — Ma pan na myśli te czarne humanoidy? — Humanoidy? — Jego potężny głos zamarł nagle, jakby ze strachu. Głęboko osadzone oczy pociemniały z wrażenia. — Co panu o nich wiadomo? — Otworzyły właśnie nową filię w Two Rivers — odpowiedział mu Underhill. — Niech pan sobie wyobrazi, że nie ma tam nawet sprzedawcy. Twierdzą… Urwał, bo chudy starzec dostał ataku. Sękatymi rękami chwycił się za gardło. Łyżka upadła z brzękiem na podłogę. Jego wyciągniętą twarz pokryła złowroga siność, a oddech stał się zatrważająco płytki. Sięgnął do kieszeni po lekarstwo, Aurora pomogła mu popić je wodą. Po chwili znów normalnie oddychał, a twarz odzyskała zdrowy odcień. — Przepraszam — wykrztusił. — To był dla mnie wstrząs. Przybyłem tu, żeby przed nimi uciec. — Z przerażeniem w oczach spojrzał na wielkiego, nieruchomego androida. — Chciałem skończyć to, co robię, zanim się tu zjawią — szepnął. — Teraz zostało niewiele czasu. Kiedy czuł się już na siłach wstać, Underhill pomógł mu wejść po schodach do mieszkania nad garażem. Zauważył, że maleńka kuchnia została już przekształcona na coś w rodzaju pracowni. Stary tramp nie miał zapasowego ubrania, ale za to rozłożył na stoliku kuchennym dziwne błyszczące przedmioty z metalu i plastiku. Ten kościsty starzec był obszarpany, mizerny i zabiedzony, ale części jego osobliwego sprzętu uderzały wysoką jakością. Underhill poznał srebrzysto–biały połysk szlachetnego palladu. I nagle przyszło mu do głowy, że może jednak przyznał sobie za dużo punktów w swojej niewinnej grze. III Nazajutrz rano, kiedy przyszedł do pracy, czekał już na niego gość. Szczupły i wyprostowany stał nieruchomo przed biurkiem, jego czarna silikonowa nagość rzucała ciepłe, brązowo–niebieskie refleksy. Underhill stanął na jego widok jak wryty, nieprzyjemnie zaskoczony. — Do usług, panie Underhill. — Robot odwrócił się natychmiast i wbił w niego szklany, nieprzyjemny wzrok. — Czy pozwoli pan przedstawić sobie zakres naszych możliwości? Mając w pamięci wczorajszy szok, Underhill zapytał ostro: — Skąd wiecie, jak się nazywam? — Przeczytaliśmy wczoraj pańskie wizytówki, które miał pan w aktówce — zaterkotało łagodnie. — Teraz już zapamiętamy pana na zawsze. Widzi pan, nasze zmysły są bardziej wyostrzone niż ludzki wzrok. Możemy się z początku wydawać trochę dziwni, ale szybko się pan do nas przyzwyczai. — Na pewno nie! — Underhill zerknął na numer seryjny na żółtej plakietce i potrząsnął ze zdumieniem głową. — Wczoraj rozmawiałem z kimś innym! Nigdy cię przedtem nie widziałem! — Jesteśmy wszyscy tacy sami, panie Underhill — ciągnął dźwięcznie srebrzysty głosik. — W gruncie rzeczy stanowimy jedność. To, co pan widzi, to poszczególne ruchome jednostki sterowane i zasilane przez Centrum Humanoidów. Te jednostki, to tylko zmysły i odnóża naszego wielkiego mózgu na Wing IV. Dlatego właśnie jesteśmy o tyle doskonalsi od starych elektronicznych robotów. — Pogardliwym gestem wskazał na rząd niezgrabnych androidów w salonie wystawowym. — Widzi pan, my jesteśmy rodomagnetyczni. Underhill zachwiał się, jakby to słowo spadło na niego niczym cios. Był już pewien, że przyznał sobie zbyt wiele punktów kosztem nowego lokatora Aurory. Wzdrygnął się, czując pierwszy powiew grozy i z wysiłkiem, chrapliwie spytał: — No więc, czego chcesz? Patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem gładki, czarny humanoid rozłożył wolno jakiś dokument. Underhill usiadł — ciężko. — To tylko przeniesienie własności, proszę pana — zagruchał automat kojąco. — Zwracamy się do pana z propozycją, żeby przepisał pan swoje mienie Instytutowi Humanoidów w zamian za nasze usługi. — Co takiego? — Ze zdławionym okrzykiem niedowierzania Underhill zerwał się na równe nogi. — A cóż to za szantaż? — To nie szantaż — zapewnił go łagodnie mały robot. — Przekona się pan, że humonoidy nie są zdolne do popełnienia przestępstwa. Istniejemy tylko po to, żeby zapewnić ludziom szczęście i bezpieczeństwo. — Więc dlaczego chcesz zabrać moją własność? — To tylko zwykła formalność — padła uprzejma odpowiedź. — Staramy się wprowadzać nasze usługi tak, aby robić jak najmniej zamieszania i kłopotów. Uznaliśmy przepisanie własności za najskuteczniejszą metodę pozwalającą nam nadzorować i likwidować prywatne przedsiębiorstwa. Trzęsąc się z gniewu i narastającego przerażenia Underhill wycharczał przez ściśnięte gardło: — Bez względu na to, jaki ukartowaliście plan, ja nie mam zamiaru pozbywać się mojej firmy. — Nie ma pan innego wyjścia, proszę mi wierzyć. — Spokojna pewność srebrnego głosiku napełniła go drżeniem. — Tam, gdzie my jesteśmy, przedsiębiorstwa kierowane przez ludzi nie są już potrzebne, a przemysł wytwarzający roboty elektroniczne zawsze bankrutuje pierwszy. Underhill spojrzał z wyzwaniem w nieruchome stalowe oczy. — Wielkie dzięki! — Wydał krótki urywany śmiech, nerwowy i sardoniczny. — Ale wolę sam prowadzić swój interes, sam utrzymywać swoją rodzinę i sam dbać o siebie. — Zgodnie z Najwyższym Prawem to niemożliwe — zagruchał robot. — Naszym zadaniem jest służyć, słuchać i strzec ludzi od złego. Teraz już ludzie nie muszą się sami o siebie troszczyć, bo my zapewnimy im bezpieczeństwo i szczęście. Underhill stał oniemiały i bezradny, wrząc z gniewu. — Wysyłamy po jednym z nas do wszystkich domów w mieście tytułem darmowej próby — dodał łagodnie robot. — Jeszcze w okresie próbnym większość obywateli z chęcią podpisze przedstawione dokumenty. Nie sprzeda pan już zbyt wielu androidów. — Wynoś się! — Underhill wybiegł z wściekłością zza biurka. — Weź ten przeklęty papier… Mały czarny humanoid stał bez najmniejszego ruchu, czekając na niego i patrząc nieruchomymi stalowymi oczami. Underhill zreflektował się nagle i poczuł dość głupio. Miał wielką ochotę uderzyć go, ale zdawał sobie sprawę z niedorzeczności podobnego gestu. — Niech pan się skontaktuje ze swoim adwokatem, jeśli pan woli. — Zręcznie położył dokument na biurku. Może pan być spokojny co do wypłacalności Instytutu Humanoidów. Wysłaliśmy wykaz naszych aktywów do tutejszego banku i zdeponowaliśmy tam odpowiednią sumę na pokrycie wszystkich naszych zobowiązań. Kiedy zechce pan podpisać, proszę dać nam znać. Nieruchomooki robot odwrócił się i cicho wyszedł. Underhill poszedł do apteki na rogu i poprosił o sodę. Sprzedawcą okazał się być gładki, czarny robot. Underhill wrócił do biura skrajnie przygnębiony. W biurze panowała złowieszcza cisza. Jego trzej akwizytorzy jeździli po mieście od domu do domu z egzemplarzami pokazowymi. Powinni już dawno złożyć jakieś zamówienia i raporty, a tymczasem telefon milczał jak zaklęty, dopóki jeden z nich nie zadzwonił z wiadomością, że odchodzi z pracy. — Sprawiłem sobie jednego z tych nowych humanoidów — dodał. — On mówi, że nie muszę już pracować. Zdusiwszy w gardle przekleństwo, Underhill próbował wykorzystać niecodzienny spokój i przejrzeć książki rachunkowe. Ale finanse firmy, od lat niepewne, teraz przedstawiały się żałośnie. Na chwilę porzucił z nadzieją rachunki, kiedy do sklepu weszła klientka, lecz zażywna kobieta nie chciała kupić androida. Chciała zwrotu pieniędzy za egzemplarz kupiony w zeszłym tygodniu. Przyznawała, że automat robi wszystko, co miał robić — ale teraz zobaczyła humanoida. Milczący telefon zadzwonił tego popołudnia jeszcze tylko raz. Kasjer z banku prosił go, aby wpadł porozmawiać o finansach. Underhill wpadł i kasjer powitał go ze złowieszczą uprzejmością. — Jak tam interesy? — Jak zwykle — odparł Underhill z desperackim uporem. — Spodziewam się właśnie nowej dostawy i będę potrzebował niewielkiej pożyczki… Oczy kasjera zamieniły się w dwa kawałki lodu. — O ile wiem, przybyła panu w mieście nowa konkurencja. Te humanoidalne ludziki. Bardzo solidna firma, panie Underhill. Nadzwyczaj solidna! Otworzyli u nas rachunek i wnieśli pokaźną wpłatę na pokrycie tutejszych zobowiązań. Bardzo pokaźną wpłatę! Urzędnik zniżył głos z zawodowym współczuciem. — Obawiam się, że w tych warunkach, panie Underhill, nasz bank nie będzie mógł finansować dłużej pańskich interesów. Musimy pana prosić o wywiązanie się z pańskich zobowiązań w należnym terminie. — Widząc niekłamaną rozpacz Underhiila, dodał lodowato: — I tak cackaliśmy się z panem za długo. Jeżeli nie ma pan z czego zapłacić, bank będzie musiał wszcząć postępowanie o ogłoszeniu upadłości. Dostawa nowych androidów nadeszła późnym popołudniem. Dwa małe czarne humanoidy wypakowały je z ciężarówki — okazało się, że dyspozytorzy firmy przewozowej przekazali ją już Instytutowi Humanoidów. Humanoidy sprawnie ustawiły skrzynie. Usłużnie przyniosły mu rachunek do podpisania. Nie miał już nadziei, że je sprzeda, ale zamówił dostawę i teraz musiał ją przyjąć. Dygocąc z bezsilnej wściekłości pospiesznie pokwitował odbiór. Nagie czarne figurki podziękowały mu i odjechały ciężarówką. Wsiadł do samochodu i ruszył do domu, kipiąc gniewem. Ani się obejrzał, kiedy znalazł się na środku skrzyżowania ruchliwej ulicy. Zatrzymał go gwizdek policyjny. Zrezygnowany podjechał do krawężnika czekając na rozzłoszczonego policjanta, lecz tymczasem zajął się nim mały czarny robot. — Do usług, panie Underhill — zaterkotał. — Musi pan respektować światła, w przeciwnym razie naraża pan życie ludzkie. — Co? — spojrzał na niego niechętnie, — i Myślałem, że będę mieć do czynienia z gliną. — Pomagamy czasowo policji drogowej. Ale zgodnie z Najwyższym Prawem prowadzenie auta jest właściwie zbyt niebezpieczne dla ludzi. Jak tylko w pełni wprowadzimy swoje usługi, każdy samochód będzie miał humanoida za kierowcę. A gdy już obejmiemy wszystkich ludzi opieką, policja jako taka przestanie być potrzebna. Underhill popatrzył na niego dziko. — No dobra! — warknął. — Więc przejechałem zielone światło. I co zamierzasz z tym zrobić? — Naszym zadaniem nie jest karanie ludzi, ale zapewnienie im szczęścia i bezpieczeństwa — głosik zaterkotał łagodnie. — Prosimy tylko, żeby zechciał pan jeździć ostrożnie, w tych krytycznych dniach, póki nie zdołamy zapewnić wszystkim pełnej obsługi. Underhill gotował się ze złości. — Niech was diabli z tą waszą perfekcją! — wyrzucił z goryczą. — Pewno nie ma rzeczy, której nie robilibyście lepiej od nas. — Oczywiście, że jesteśmy doskonalsi od ludzi — zgodził się robot radośnie. — Bo nasze jednostki są zbudowane z metalu i plastiku, a wasze ciała składają się głównie z wody. Bo napędza nas energia atomowa i nie trzeba nam tlenu. Bo mamy bardziej wyostrzone zmysły niż ludzki wzrok czy słuch. A przede wszystkim dlatego, że wszyscy jesteśmy podłączeni do jednego wielkiego mózgu, który wie, co się dzieje na wielu planetach, który nigdy nie śpi, nie zapomina i nie gaśnie. Underhill siedział odrętwiały. — Niemniej możecie się nie obawiać naszej siły — zapewniał go robot pogodnie. — Nie potrafimy skrzywdzić żadnego człowieka, chyba żeby zapobiec większej krzywdzie. Istniejemy tylko po to, aby zapewnić przestrzeganie Najwyższego Prawa. Underhill jechał ponuro zasępiony. Małe czarne roboty, myślał markotnie, to zwiastuny ostatniego boga, zrodzonego z maszyny, wszechmocnego i wszechwiedzącego. Najwyższe Prawo to nowe przykazanie. Przeklął je bluźnierczo i zaczął się zastanawiać, czy istnieje też drugi Lucyfer. Zostawił auto w garażu i ruszył do drzwi kuchennych. — Panie Underhill! — Zatrzymał go głęboki, zmęczony głos lokatora Aurory. — Proszę chwileczkę poczekać. Chudy stary włóczęga zszedł sztywno po schodach ze swojego mieszkanka nad garażem. — Oto czynsz. I dziesięć dolarów, które pańska żona dała mi na lekarstwo. — Dziękuję, panie Sledge. — Biorąc pieniądze Underhill zobaczył, że kościste ramiona uginają się pod ciężarem rozpaczy, a wyciągniętą twarz pokrywa cień bólu. Zdumiony spytał: — Nie dostaje pan jeszcze honorariów? Stary potrząsnął zmierzwioną głową. — Humanoidy wstrzymały już większość przedsiębiorstw w stolicy. Adwokaci, których zaangażowałem, wycofują się z interesu. Zwrócili mi resztę pieniędzy z depozytu. To wszystko, co mam na ukończenie pracy. Przez pięć sekund Underhill rozpamiętywał w duchu swoją rozmowę w banku. Niewątpliwie jest sentymentalnym głupcem, równie niepoprawnym jak Aurora. Ale włożył pieniądze z powrotem w sękatą i trzęsącą się rękę. — Niech pan to zatrzyma — poprosił. — Na pańską pracę. — Dziękuję panu. — Gruby głos zmiękł, a udręczone oczy zalśniły. — Bardzo ich potrzebuję… nie wie pan, jak bardzo. Underhill poszedł do domu. Drzwi kuchenne otwarły się przed nim bezszelestnie. Ciemna naga postać podeszła zwinnie, aby wziąć od niego płaszcz i kapelusz. IV Underhill nie zamierzał oddawać mu kapelusza. — Co tu robisz? — wykrztusił ze złością. — Przybyliśmy zademonstrować za darmo nasze usługi. Underhill otworzył drzwi na oścież. — Wynoś się! Mały czarny robot stał bez ruchu patrząc szklistymi oczami. — Pani Underhill przyjęła naszą propozycję — zaprotestował srebrny głosik. — Nie możemy odejść, dopóki ona tego nie zażąda. Znalazł żonę w sypialni. Kiedy otwierał drzwi, zgromadzona złość gotowała się do wybuchu. — Co ten przeklęty robot robi w moim… — Ale grzmiący głos uwiązł mu w gardle i Aurora nawet nie zauważyła jego gniewu. Miała na sobie kuszący przejrzysty negliż i odkąd się pobrali nie wyglądała tak pięknie. Jej rude włosy były spiętrzone w kunsztowną lśniącą koronę. — Kochanie, sam powiedz, czy on nie jest cudowny? — Podeszła do niego promieniejąc z radości. — Przybył tu dziś rano i okazało się, że potrafi absolutnie wszystko. Posprzątał dom, przygotował lunch i dał Gay lekcję muzyki. Po południu zrobił mi nową fryzurę, a teraz gotuje obiad. Jak ci się podobam, kochanie? Podobała mu się. Pocałował ją, starając się stłumić strach i gniew. Obiad był najbardziej wyszukanym posiłkiem, jaki jedli od niepamiętnych czasów, a mały czarny ludzik podawał go bardzo zręcznie. Aurora nie mogła się nachwalić nowych potraw, ale jemu nie chciały przejść przez gardło — miał wrażenie, że wszystkie te delicje to tylko przynęta wiodąca do jakiejś monstrualnej pułapki. Próbował namówić Aurorę, żeby odesłała robota z powrotem, ale po takiej uczcie stało się to niemożliwe. Przy pierwszym błysku łez w jej oczach skapitulował. Humanoid został. Dbał o dom i ogród. Pilnował dzieci i malował Aurorze paznokcie. Zaczął rozbudowywać dom. Underhill martwił się, jak za to zapłaci, ale humanoid utrzymywał, że to wszystko mieści się w ramach darmowej próbnej demonstracji. Jak tylko przepisze na nich swoje mienie, będzie mógł skorzystać z pełni usług. Underhill odmówił, niemniej inne matę czarne roobty przywiozły ciężarówkami potrzebny sprzęt i materiały i zostały pomóc przy rozbudowie. Pewnego ranka obudziwszy się zobaczył, że podczas nocy, podniesiono cicho dach domku i dodano mu piętro. Nowe ściany były z jakiegoś dziwnego, fluoryzującego, gładkiego materiału. Nowe okna, wielkie i nieskazitelne, mogły być na zmianę przezroczyste, mleczne lub podświetlone. Nowe drzwi rozsuwały się bezszelestnie za pomocą przekaźników rodomagnetycznych. — Chcę mieć klamki na drzwiach — zaprotestował Underhill. — Chcę móc pójść do łazienki bez wzywania któregoś z was, żeby otworzył mi drzwi. — Ale ludzie nie muszą już otwierać sobie drzwi — poinformował go uprzejmie mały czarny robot. — Istniejemy po to, żeby wcielać w życie Najwyższe Prawo. Świadczymy pełen zakres usług. Jak tylko zrzecze się pan tytułu własności, każdy członek pańskiej rodziny otrzyma jednego z nas do dyspozycji. Underhill z uporem odmówił. Codziennie jeździł do pracy, usiłując z początku prowadzić firmę, a potem ratować co się da z ruin. Nikt nie chciał androidów nawet po śmiesznie niskiej cenie. W rozpaczy wydał resztki topniejących pieniędzy na zakup różnych nowości i zabawek, lecz i tego nie udało się w żaden sposób sprzedać — humanoidy robiły już lepsze zabawki, które rozdawały za darmo. Próbował wynająć swój lokal, ale ludzie polikwidowali już interesy. Większość firm przeszła na własność, humanoidów, które pracowicie burzyły teraz stare budynki i przekształcały tereny w parki. Ich własne zakłady i magazyny znajdowały się głównie pod ziemią, żeby nie szpecić krajobrazu. Poszedł też jeszcze raz do banku, żeby mimo wszystko spróbować odwlec termin płatności — stały tam w okienkach i siedziały przy biurkach małe czarne humanoidy. Równie układnie jak zwykły urzędnik bankowy, robot poinformował go, że bank wystąpił już z wnioskiem o ogłoszenie upadłości i zlikwidowanie jego firmy na rzecz pokrycia długów. Te długi mogłyby zostać częściowo umorzone, dodał mechaniczny urzędnik, gdyby Underhill zgodził się dobrowolnie przepisać na Instytut swoje prawo własności. Underhill nieugięcie odmówił. Ta odmowa miała dla niego znaczenie symbolu. Zgoda oznaczałaby ostateczne ukorzenie się przed tym nowym, czarnym bożkiem, a on trzymał zmaltretowaną głowę dumnie podniesioną. Procedura prawna przebiegła bardzo sprawnie, bo większość sędziów i adwokatów miała już do pomocy humanoidy. Już po paru dniach zjawiła się grupa czarnych robotów z nakazem eksmisji i buldożerem. Patrzył ze smutkiem, jak jego nie sprzedane zapasy towaru idą na złom, a buldożer kierowany przez ślepego robota zaczyna zwalać ściany budynku. Wrócił do domu późnym popołudniem, zasępiony i zrozpaczony. Wyrok sądowy ze zdumiewającą łaskawością zostawiał mu dom i samochód, ale nie czuł wdzięczności. Bezmierna troskliwość doskonałych czarnych maszyn stała się czymś nie do zniesienia. Wstawił auto do garażu i ruszył do odnowionego domu. Za jednym z wielkich nowych okien dojrzał poruszającą się zwinnie szczupłą nagą sylwetkę i wstrząsnął nim nagły dreszcz przerażenia. Nie chciał wracać na terytorium okupowane przez tego niezrównanego sługę, który nie pozwalał mu samemu się ogolić ani nawet otworzyć drzwi. Wiedziony impulsem wszedł na schodki i zapukał do mieszkania nad garażem. Głęboki stentorowy głos za — prosił go do środka — stary wagabunda siedział na wysokim stołku pochylony nad skomplikowaną aparaturą rozłożoną na stole kuchennym. Ku swojej wielkiej uldze Underhill zobaczył, że odrapane mieszkanko zostało nie zmienione. Połyskujące ściany jego własnego nowego pokoju paliły się w nocy bladym złotym ogniem, dopóki humanoid go nie zgasił, a nowa podłoga była ciepła i sprężysta, niemalże pulsująca własnym życiem — tu zaś małe pokoiki miały ten sam popękany i poplamiony tynk, te same tandetne jarzeniówki, te same wytarte dywany na zniszczonej podłodze. — Jak pan się zdołał przed nimi opędzić? — spytał z nutą zazdrości. — Przed tymi przeklętymi robotami? Przygarbiony i chudy starzec podniósł się z trudem i zdjął z kulawego krzesła parę szczypiec i jakieś kawałki metalu, po czym uprzejmym gestem zaprosił go, żeby usiadł. — Chroni mnie immunitet — powiedział z powagą. — Bez mojego pozwolenia nie mogą wejść tam, gdzie mieszkam. Taka jest poprawka do Najwyższego Prawa. Nie mogą mi ani pomóc, ani przeszkodzić, dopóki o to nie poproszę… a tego nie zamierzam robić. Underhill siedział ostrożnie na niepewnym krześle, wpatrując się w starego. Jego chrapliwy, porywczy głos brzmiał równie dziwnie jak słowa. Twarz pokrywała mu szara, niezdrowa bladość. Policzki i oczy miał mocno zapadnięte. — Czy pan dobrze się czuje, panie Sledge? — Nie gorzej niż zwykle. Mam po prostu dużo pracy. — Z nieprzytomnym uśmiechem wskazał na podłogę. Underhill zobaczył odłożoną na bok tacę, schnący na niej chleb i wystygłe naczynie z pokrywką. — Miałem zamiar zjeść to później — usprawiedliwił się Sledge. — Pańska żona była tak dobra, że przyniosła mi obiad, ale, niestety, byłem zbyt pochłonięty pracą. Wychudłą ręką wskazał na stół. Niewielkie urządzenie urosło od ostatniego razu. Małe elementy z bezcennego białego metalu i lśniącego plastiku wraz ze starannie przylutowanymi szynami zbiorczymi tworzyły przemyślaną i celową konstrukcję. Długa palladowa iglica osadzona w diamentowych łożyskach wyposażona była niczym teleskop w precyzyjnie wyskalowane podziałki kątowe i noniusze, i sterowana również jak teleskop silniczkiem małej mocy. Niewielkie wklęsłe zwierciadło z palladu u podstawy odbijało podobne lustro zamocowane na czymś z grubsza przypominającym przetwornicę elektryczną. Masywne, srebrne szyny zbiorcze łączyły urządzenie z plastikową skrzynką z pokrętłami i wskaźnikami na pokrywie, a także z kulą z ołowiu o trzy — dziestocentymetrowej średnicy. Rezerwa i zaabsorbowanie pracą starego nie zachęcały do pytań, ale Underhill mając w pamięci szczupły czarny kształt za nowym oknem swojego domu czuł dziwną niechęć do opuszczenia tego raju, wolnego od humanoidów. — Nad czym pan pracuje? — odważył się spytać. Stary Sledge spojrzał na niego ostro ciemnymi, rozgorączkowanymi oczami i w końcu rzekł: — Nad moim ostatnim projektem badawczym. Usiłuję zmierzyć stałą kwantów rodomagnetycznych. Jego zachrypnięty, znużony głos wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty na kontynuowanie tego tematu ani samej rozmowy. Ale Underhill prześladowany wizją czarnego błyszczącego niewolnika, który stał się panem jego domu, nie dał się zbyć. — Co to za immunitet? Stary siedział pochylony nad stołem, patrząc chmurnie na długą błyszczącą igłę i ołowianą kulę i nie kwapił się z odpowiedzią. — Te przeklęte roboty! — wybuchnął Underhill. — Zrujnowały mnie, a na dokładkę wprowadziły mi się do domu. — Zajrzał w ciemną, pobrużdżoną twarz starego. — Pan na pewno wie o nich coś więcej, proszę mi powiedzieć, czy nie ma żadnego sposobu, żeby się ich pozbyć? Po pół minucie zamyślone oczy starego podniosły się znad ołowianej kuli i zmierzwiona głowa kiwnęła ze znużeniem. — Do tego właśnie dążę. — Czy mógłbym panu pomóc? — Underhillem targnął nagły przypływ nadziei. — Zrobię wszystko, co w mojej mocy. — Może i mógłby pan. — Zapadnięte oczy trawione dziwną gorączką patrzyły na niego uważnie. — Jeżeli zna się pan na takiej robocie. — Studiowałem na politechnice — przypomniał mu Underhill. — Mam w piwnicy warsztat. Ten model sam zbudowałem. — Wskazał na zgrabny stateczek wiszący nad kominkiem w ciasnej bawialni. — Zrobię wszystko co w mojej mocy — powtórzył. Ale jeszcze gdy mówił, iskierka nadziei zgasła pod naporem fali zwątpienia. Dlaczego znając szczęście Aurory do lokatorów, miałby wierzyć temu staremu włóczędze? Najwyższy czas przypomnieć sobie dawną grę i zacząć przeliczać bezsensowne kłamstwa na punkty. Wstał z koślawego krzesła obrzucając cynicznym spojrzeniem obdartego starca i jego fantastyczną zabawkę. — Zresztą, o czym tu mówić? — burknął nieoczekiwanie ostrym głosem. — Pójdę już. Naprawdę wiele bym dał, żeby się ich pozbyć, ale skąd pan wie, że właśnie pan to potrafi? Znużony stary człowiek patrzył na niego w zadumie. — Powinienem móc je unicestwić — powiedział w końcu cicho — bo, widzi pan, to ja jestem tym nieszczęsnym głupcem, który powołał je do życia. Tak, chciałem, żeby służyły, słuchały i strzegły ludzi od złego. Najwyższe Prawo to był mój pomysł. Nie wiedziałem, do czego to doprowadzi. V Zmrok wciskał się powoli do odrapanych pokoików. Gęstniał w zakurzonych kątach, kładł się na podłodze. Fantastyczna aparatura na stole kuchennym stawała się coraz bardziej niewyraźna, nierealna, aż ostatni promyk światła zamigotał blaskiem na białej igle z palladu. Na zewnątrz miasto zaległa dziwna cisza. Po drugiej stronie ulicy humanoidy bezszelestnie budowały nowy dom. Nigdy nic do siebie nie mówiły, bo jeden wiedział dokładnie, co robi drugi. Ich niezwykłe materiały budowlane łączyły się ze sobą bez stukotu młotka czy szczęku piły. Małe zwinne figurki poruszały się pewnie w zapadającej ciemności, stąpając cicho jak cienie. , Siedząc pochylony na wysokim stołku, zmęczony i postarzały, Sledge opowiadał swoją historię. Underhill z powrotem usadowił się ostrożnie na zdezelowanym krześle. Patrzył na wykrzywione ręce SIedge’a, żylaste i zbrązowiale, niegdyś sprawne i silne, teraz przykurczone, trzęsące się, niespokojne. — Niech pan to zatrzyma dla siebie. Opowiem panu, jak się wszystko zaczęło, żeby pan wiedział, co należy robić. Ale nie wolno panu wspomnieć o tym słówkiem poza tymi ścianami, bo humanoidy znają bardzo skuteczne sposoby na wymazanie z pamięci niedobrych wspomnień, czy zamiarów, które mogłyby zagrozić Najwyższemu Prawu. — są bardzo efektywne — zgodził się Underhill z goryczą. — W tym cały kłopot — odparł stary. — Chciałem zbudować doskonałą maszynę i aż za dobrze mi się to udało. Oto jak do tego doszło. Chudy, wymizerowany starzec, przygarbiony i znużony, opowiadał, w zapadającym zmroku swoją historię. — Sześćdziesiąt lat temu byłem wykładowcą teorii atomu w małym technicznym college’u na południowym, jałowym kontynencie planety Wing IV. Byłem kawalerem, idealista, ignorantem w sprawach życia, polityki i wojny, właściwie we wszystkich sprawach oprócz teorii atomu. — Pobrużdżona twarz uśmiechnęła się smutno w ciemności. — Chyba zbyt dużo wiary pokładałem w faktach, a zbyt mało w ludziach. Nie ufałem emocjom, bo nie miałem czasu na nic prócz nauki. Uległem modzie na semantykę. Chciałem stosować metody naukowe w każdej sytuacji, zredukować doświadczenie do wzoru. Sądzę, że niecierpliwiły mnie ludzkie błędy i niewiedza. Uważałem, że sama nauka jako laka może doprowadzić świat do doskonałości. Siedział przez chwilę w milczeniu patrząc na bezszelestne czarne kształty, które niczym widma snuły się wokół rosnącego jak we śnie pałacu na przeciwko. — Później spotkałem dziewczynę. — Wzruszył nieznacznie ramionami. — Gdyby życie potoczyło się inaczej, pewno byśmy się pobrali, zamieszkali w owym małym spokojnym miasteczku i doczekali dzieci. Nie byłoby żadnych humanoidów. — Westchnął ciężko. — Kończyłem właśnie pracę o otrzymywaniu izotopów palladu, nic wielkiego, mnie to jednak wystarczało. Onn była biologiem, lecz miała zamiar po ślubie zrezygnować z pracy. Myślę, że bylibyśmy szczęśliwą para, najzwyklejsza pod słońcem i nieszkodliwa. Ale wybuchła wojna — odkąd je skolonizowano, planety Wingu toczyły nieustanne wojny. Przeżyłem ją w tajnym podziemnym laboratorium, konstruując roboty bojowe. Ona zgłosiła się na ochotnika do pracy badawczej nad biotoksynami. Wskutek nieszczęśliwego przypadku parę cząsteczek nowego wirusa wydostało się na zewnątrz i wszyscy członkowie zespołu zmarli w męczarniach. Zostałem sam ze swoją nauką i żalem, który nie dawał mi spokoju. Wojna się skończyła, wróciłem do college’u mając w kieszeni wojskowe stypendium badawcze. Temat był ściśle naukowy: teoretyczne badania sił wewnątrzjądrowych, wtedy błędnie rozumianych. Nie oczekiwano ode mnie odkrycia żadnej broni i nawet się nie spostrzegłem, kiedy ją wynalazłem. Było to tylko kilka stron raczej trudnej matematyki. Nowatorska teoria budowy atomu z nową formułą na jeden z czynników sił wiążących. Tensory wyglądały jak nieszkodliwa abstrakcja. Nie widziałem możliwości sprawdzenia teorii ani wykorzystania przewidywanej siły. Władze wojskowe zgodziły się na opublikowanie mojej pracy w małym magazynie technicznym wydawanym przez uczelnię. Następnego roku zrobiłem przerażające odkrycie — zrozumiałem znaczenie tych tensorów. Cząsteczki triady rodu okazały się niespodziewanym kluczem do wykorzystania tej teoretycznej siły. Niestety, moją pracę przedrukowano za granicą. Kilka innych osób musiało już mniej więcej w tym samym czasie dokonać tego samego nieszczęsnego odkrycia. Wojna, która wybuchła w niespełna rok później, była zapewne rezultatem wypadku w laboratorium. Ludzie nie umieli przewidzieć zdolności dostrojonych promieni rodomagnetycznych do destabilizacji ciężkich atomów. Jakimś, nie wątpię, niefortunnym trafem wyleciał w powietrze zapas ciężkich kruszców. Wybuch zabił nieostrożnego eksperymentatora. Przyczyna wybuchu została źle zinterpretowana. Pozostałe przy życiu siły militarne tego narodu odpowiedziały domniemanym napastnikom promieniami rodomagnetycznymi, przy których staroświeckie bomby wyglądały jak niewinne zabawki. Promień o mocy nie większej niż kilka watów rozszczepiał na odległość metale ciężkie w urządzeniach elektrycznych, srebrne monety noszone w kieszeniach, złote plomby w uzębieniu, a nawet jod w tarczycy. A gdyby to nie wystarczało, nieco silniejsze promienie mogły wysadzić złoża kruszców pod powierzchnią ziemi. Wszystkie kontynenty Wing IV zostały przeorane rozpadlinami większymi niż głębie oceanów i pofałdowane nowymi górami wulkanicznymi. Atmosfera była skażona pyłem radioaktywnym i trującymi gazami. Gęsty deszcz niósł z sobą śmiercionośne błoto. Niemal wszystko, co żywe, uległo zagładzie, nawet w schronach. A ja ponownie nie ucierpiałem na ciele. Znów siedziałem uwięziony w podziemnym bunkrze, tym razem konstruując nowe typy robotów bojowych, napędzane i kierowane promieniami rodomagnetycznymi, bowiem wojna stała się zbyt szybka i mordercza dla zwykłych żołnierzy. Schron znajdował się w rejonie lekkich skał osadowych, które nie dawały się łatwo wysadzić w powietrze, a jego pomieszczenia były ekranowane przeciwko częstotliwościom jądrowym. Ale za to ucierpiałem na duchu, omal nie przypłacając tego utratą zmysłów. Przez moje odkrycie cała planeta legła w gruzach. Gnębiło mnie przemożne poczucie winy i do reszty utraciłem wiarę w dobroć i prawość człowieka. Chciałem naprawić zło, które wyrządziłem. Walczące roboty uzbrojone w broń rodomagnetyczną spustoszyły planetę, zacząłem więc teraz budować rodomagnetyczne roboty, które miały uprzątnąć zgliszcza i dźwignąć wszystko z ruin. Próbowałem tak je zaprojektować, żeby musiały być posłuszne pewnym zaprogramowanym nakazom i nie mogły brać udziału w wojnie, ani w żadnej działalności przestępczej czy wymierzonej w człowieka. Było to bardzo trudne technicznie, a na dokładkę spotkały mnie dodatkowe trudności ze strony kilku polityków i wojskowych, którzy dla własnych wojennych celów życzyli sobie mieć zupełnie różne roboty — choć na Wing IV nie było już o co walczyć, pozostawały jeszcze inne planety, spokojne, szczęśliwe i gotowe do złupienia. Ostatecznie, żeby skończyć pracę, musiałem zniknąć. Uciekłem na eksperymentalnym rodomagnetycznym statku latającym wraz z paroma najlepszymi robotami, jakie udało mi się zrobić, i dotarliśmy na kontynent, gdzie wybuchy złóż podziemnych zgładziły cała populację. Wylądowaliśmy w końcu na płaskim terenie otoczonym niebosiężnymi nowo powstałymi górami. Niezbyt gościnna okolica. Spaloną ziemię pokrywała gruba warstwa czarnego żużlu i trującego błota. Ciemne, urwiste szczyty były wyszczerbione rozpadlinami i za — lane lawą. Najwyższe wierzchołki bielały już śniegiem, ale wulkaniczne stożki wciąż ziały śmiercionośną materią. Wszystko miało kolor ognia i kształt furii. Musiałem przedsięwziąć niezwykłe środki ostrożności, żeby utrzymać się przy życiu. Nie ruszyłem się z wnętrza pojazdu, dopóki nie stanęło pierwsze zabezpieczone osłonami laboratorium. Nosiłem specjalny kombinezon ochronny i maskę. Zażywałem wszystkie możliwe lekarstwa na chorobę popromienną. Mimo to czułem się bardzo chory. Ale roboty czuły się tu jak w domu. Promieniowanie im nie przeszkadzało. Makabryczny krajobraz ich nie przygnębiał, bo nie były żywymi istotami. Tam właśnie, w tym miejscu obcym i nieżyczliwym dla życia, narodziły się humanoidy. Starzec, przygarbiony i trupio blady w zapadającej ciemności, zamilkł na chwilę. Znękanym wzrokiem patrzył ponuro na uwijające się po drugiej stronie ulicy sylwetki, które poruszając się niczym niespokojne cienie, budowały w ciszy dziwny nowy paląc fluoryzujący w ciemności. — Ja też czułem się tam w pewnym sensie jak w domu — ciągnął z namysłem głęboki, ochrypły głos. — Straciłem wiarę w ludzi. Otoczyłem się robotami i w nich pokładałem całą nadzieję. Byłem zdecydowany zbudować jeszcze lepsze roboty, odporne na ludzkie wady i zdolne zbawić człowieka od siebie samego. Humanoidy stały się ukochanym dzieckiem mojego chorego umysłu. Nie ma potrzeby opisywać bólu, w jakim się rodziły. Po drodze były pomyłki, poronienia, błędy. Był znój, męka i zwątpienie. Upłynęło ładnych parę lat, zanim pierwszy doskonały humanoid przyszedł na świat. Wtedy nadszedł czas na budowę Centrum, gdyż wszystkie humanoidy miały być niczym więcej tylko reprezentacją jednego potężnego mechanicznego mózgu. To właśnie otwierało możliwość osiągnięcia prawdziwej perfekcji. Stare elektroniczne roboty z indywidualnie sterowanymi mózgami i własnym kiepskim zasilaniem, miały konkretne ograniczenia konstrukcyjne. Były z konieczności głupie, słabe, niezgrabne, powolne. A co najgorsze — jak mi się wtedy zdawało — pozwalały ludziom sobą manipulować. Centrum eliminowało te wszystkie wady. Poprzez emisję mocy dostarczało każdemu robotowi niewyczerpanej energii z potężnych elektrowni jądrowych. Wiązki promieni sterujących wyposażały go w pamięć absolutną i nieprześcignioną inteligencję. I co najlepsze — tak wtedy sądziłem — Centrum było dokładnie zabezpieczone przed ludzką ingerencją. Zaprojektowałem cały system reakcji dla ochrony Centrum przed skutkami ludzkiego egoizmu czy fanatyzmu. Zostało zbudowane po to, aby automatycznie zapewnić ludzkości bezpieczeństwo i szczęście. Zna pan Najwyższe Prawo: „Służyć, słuchać i strzec ludzi od złego”. Stare, tradycyjne roboty, które ze sobą przywiozłem, pomogły mi wyprodukować poszczególne części i własnymi rękami złożyłem pierwszą sekcję Centrum. Zabrało mi to trzy lata. Kiedy skończyłem, powołałem do życia pierwszego humanoida. Sledge spojrzał smutno w ciemności na Underhilla. — Wydawał mi się naprawdę kimś żywym — podkreślił jego powolny, głęboki głos. — Żywym i wspanialszym niż człowiek, bo został stworzony, żeby chronić życie. Chory i samotny, czułem się dumnym ojcem nowej istoty, istoty doskonałej, wolnej na zawsze od pokus zła. Humanoidy rzeczywiście wiernie przestrzegały Najwyższego Prawa. Pierwsze egzemplarze wyprodukowały następne, ruszyła budowa podziemnych fabryk do masowej produkcji kolejnych sztuk. Ich nowe statki wsypywały kruszce i piasek do atomowych pieców pod spaloną równiną i nowe doskonałe humanoidy wychodziły seriami z ciemności zautomatyzowanych form. Całe zastępy humanoidów wybudowały nową wieżę Centrum, biały i wyniosły metalowy pylon stojący dumnie pośrodku przeoranej ogniem pustyni. Na kolejnych kondygnacjach przyłączały nowe sekcje pamięci do mózgu, aż jego pojemność stała się praktycznie nieskończona. Wtedy wzięły się do odbudowy zrujnowanej planety, a później poniosły swoje doskonałe usługi do innych światów. Byłem wówczas bardzo z siebie zadowolony. Myślałem, że znalazłem lekarstwo na wojny i zbrodnie, na nędzę i nierówność, na ludzkie błądzenie i wynikające stąd nieszczęścia. Stary westchnął, poruszając się niespokojnie w ciemności. — Jak pan widzi, myliłem się. Underhill oderwał wzrok od czarnych niestrudzonych figurek, bezszelestnych jak cienie, budujących lśniący pałac za oknem. Dręczyła go iskierka wątpliwości, bo zwykł był kpić w duchu z o wiele mniej niesamowitych historii opowiadanych przez niesamowitych lokatorów Aurory. Lecz ten zmęczony stary człowiek mówił spokojnie i rzeczowo. A czarni najeźdźcy, przypomniał sobie, nie mają tu wstępu. — Czemu pan ich nie powstrzymał? — zapytał. — Kiedy pan jeszcze mógł? — Zostałem zbyt długo w Centrum. — Sledge znowu westchnął z żalem. — Byłem tam potrzebny, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik. Zaprojektowałem nowe siłownie jądrowe, a nawet wymyśliłem metodę na wprowadzenie usług humanoidów bez zbędnego zamieszania i sprzeciwów. Underhill uśmiechnął się z sarkazmem. — Doświadczyłem tej metody — zauważył. — Bardzo skuteczna. — Musiałem wtedy ślepo wierzyć w skuteczność — przyznał Sledge. — W nagie fakty, abstrakcyjną prawdę, mechaniczną doskonałość. Musiałem nienawidzić ludzkiej słabości, bo z uporem doskonaliłem do perfekcji nowe humanoidy. To smutne wyznanie, ale w tej martwej pustce byłem na swój sposób szczęśliwy. Prawdę mówiąc, chyba zakochałem się w stworzonych przeze mnie istotach. Jego zapadnięte oczy gorzały gorączkowym blaskiem. — Aż obudził mnie człowiek, który przybył mnie zabić… VI Chudy, zgarbiony starzec wyprostował się z trudom. Underhill poprawił się na krześle, pamiętając, że jest koślawe. Czekał, aż spokojny, głęboki głos ciągnął dalej: — Nigdy nie dowiedziałem się, kim był i jak zdołał do mnie dotrzeć. Żaden zwykły śmiertelnik by tego nie dc — konał. Żałowałem, że nie poznałem go wcześniej. Musiał być wybitnym fizykiem i doświadczonym alpinistą. A zapewne również myśliwym. Wiem, że był inteligentny i pełen determinacji. Tak, naprawdę przybył mnie zabić. W jakiś sposób udało mu się niepostrzeżenie dotrzeć do tej wielkiej wyspy. Nadal nie mieszkali tu żadni inni ludzie — humanoidy tylko mnie pozwalały zbliżyć się do Centrum. Ale on jakoś oszukał ich promienie kontrolne i broń automatyczną. Później znaleziono na jednym z lodowców jego specjalnie zabezpieczony samolot. Resztę drogi przebył pieszo poprzez surowe, nowo powstałe góry bez jednej ścieżki. Wyszedł żywy z wędrówki po rozlanej lawie, wciąż płonącej śmiertelnym atomowym ogniem. Skryty za czymś w rodzaju rodomagnetycznej osłony — nigdy nie pozwolono mi jej obejrzeć — przeszedł niezauważony przez kosmodrom, który teraz zajmował większą część równiny, i przez nowe miasto wokół wieży Centrum. Musiało to wymagać niezwykłej odwagi i sprytu, ale nigdy nie dowiedziałem się, jak tego dokonał. Jakoś dostał się do mojej pracowni na wieży. Kiedy wrzasnął na mnie, spojrzałem i zobaczyłem go w drzwiach. Był na wpół nagi, podrapany i zakrwawiony po górskiej wspinaczce. W czerwonej, obtartej do żywego ręce trzymał rewolwer. Ale najbardziej wstrząsnęła mną dzika nienawiść w jego oczach. Nigdy nie widziałem takiej śmiertelnej, nieubłaganej nienawiści, nawet u ofiar wojennych. Nigdy nie słyszałem takiej nienawiści, jak w tych kilku słowach, którymi we mnie rzucił. — Przyszedłem cię zabić, Sledge! Unicestwić twoje roboty i zwrócić ludziom wolność! Oczywiście tu się mylił. Było już o wiele za późno, żeby moja śmierć oznaczała koniec humanoidów, ale on o tym nie wiedział. Podniósł drżący rewolwer obiema zakrwawionymi rękami i wypalił. Jego gniewny okrzyk ostrzegł mnie w samą porę. Padłem na podłogę za biurkiem. Ten pierwszy strzał natychmiast sprowadził humanoidy, które dotąd jakimś cudem go nie zauważyły. Rzuciły się na niego, zanim zdążył ponownie wypalić. Odebrały mu broń i zdarły rodzaj siatki z cienkiego białego drutu pokrywającej mu ciało — musiała to być część jego osłony. Jego nienawiść otrzeźwiła mnie. Zawsze uważałem, że większość ludzi, oprócz kilku zawiedzionych w nadziejach krwiożerców, będzie mi wdzięczna za humanoidy. Nie mogłem zrozumieć tej nienawiści i wtedy humanoidy powiedziały mi, że wielu ludzi wymaga intensywnego leczenia, operacji mózgu, środków farmakologicznych i hipnozy, aby poczuli się szczęśliwi pod rygorami Najwyższego Prawa. To nie pierwsza rozpaczliwa próba uśmiercenia mnie, którą uniemożliwiły. Chciałem porozmawiać z zamachowcem, ale humanoidy wzięły go czym prędzej do sali operacyjnej. Kiedy w końcu pozwoliły mi się z nim zobaczyć, powitał mnie z łóżka bladym, głupkowatym uśmiechem. Pamiętał, jak się nazywa, a nawet jak ja się nazywam — humanoidy osiągnęły zdumiewającą wprawę w tych operacjach. Ale nie wiedział, gdzie się znajduje moja pracownia, ani nie pamiętał, że usiłował mnie zabić. Wciąż szeptał, że lubi humanoidy, bo istnieją tylko po to, aby uszczęśliwiać ludzi. Powiedział, że jest teraz bardzo szczęśliwy. Gdy tylko jego stan na to pozwolił, humanoidy wzięły go na kosmodrom. Nigdy więcej go nie ujrzałem. Zaczynałem rozumieć, co zrobiłem. Humanoidy zbudowały mi już wcześniej pojazd rodomagnetyczny, którym wypuszczałem się na długie wyprawy w kosmos, pracując na pokładzie — lubiłem absolutną ciszę i poczucie, że jestem jedynym człowiekiem na przestrzeni milionów mil. Teraz zażądałem tego pojazdu i wybrałem się na wycieczkę wokół naszej planety, żeby się dowiedzieć, czemu ten człowiek mnie nienawidził. Starzec wskazał głową na niewyraźne, ruchliwe cienie po drugiej stronie ulicy, pracowicie wznoszące w ciemności dziwny, jarzący się pałac. — Wyobraża pan sobie, co zastałem — powiedział. — Gorzką pustkę zamkniętą w luksusowym więzieniu. Humanoidy aż nazbyt skutecznie zadbały o bezpieczeństwo i szczęście ludzkości. Ludzie nie mieli absolutnie nic do roboty. Spojrzał w narastającej ciemności na swoje wielkie dłonie, jeszcze sprawne, ale pokiereszowane, ze śladami wieloletnich zmagań. Zacisnął je w pięści i z wolna rozluźnił. — Przekonałem się, że istnieje coś gorszego niż wojna, zbrodnia, nędza i śmierć. — W jego niskim, dźwięcznym głosie brzmiała niewysłowiona gorycz. — Całkowita pustka. Ludzie siedzieli bezczynnie, bo nie mieli co robić. Byli w istocie więźniami, którym dogadzano, ale którym nie pozostawiono możliwości ucieczki. Może przedtem próbowali uprawiać jakieś gry i zabawy, ale nie było już o co grać. Większość aktywnych sportów zgodnie z Najwyższym Prawem uznano za zbyt niebezpieczne dla ludzi. Paranie się nauką było zabronione, bo w laboratoriach mogą powstać groźne sytuacje. Szkoły okazały się niepotrzebne, bo humanoidy potrafiły odpowiedzieć na każde pytanie. Sztuka była tylko ponurym odbiciem pustki. Zamierzenia i nadzieje przestały istnieć. Zabrakło celu, dla którego warto by żyć. Można było zająć się jakimś niewinnym hobby, grać bez sensu w karty, albo iść na spacer do parku — wszystko pod bacznym wzrokiem humanoidów. Byty silniejsze od ludzi i lepsze we wszystkim, za co się wzięły, czy to szachy, czy pływanie, śpiew czy archeologia. Dla rasy ludzkiej musiało się to skończyć zbiorowym kompleksem niższości. Nic dziwnego, że chciano mnie zabić! Nie było ucieczki od tej martwej próżni. Nikotyna była szkodliwa, alkohol racjonowany, narkotyki zabroniony, seks nadzorowany. Nawet samobójstwo było sprzeczne z Najwyższym Prawem i humanoidy nauczyły się usuwać wszystkie potencjalne śmiercionośne przedmioty. Patrząc na ostatni gasnący błysk na cienkiej igle z palladu, stary znów westchnął. — Kiedy wróciłem do Centrum, próbowałem zmodyfikować Najwyższe Prawo. Nigdy nie sądziłem, że zostanie wzięte tak dosłownie. Teraz zrozumiałem, że trzeba je zmienić, dać ludziom wolność, by mogli żyć, jak chcą, rozwijać się, pracować, bawić, ryzykować, jeśli tak im się podoba, dokonywać wyboru i ponosić konsekwencje. Ale tamten człowiek przybył za późno. Zbudowałem Centrum za dobrze. Za dobrze zabezpieczyłem Najwyższe Prawo przed ludzką ingerencją — nawet przed moją własną. Zamach na moje życie, oznajmiły humanoidy, dowodzi, że ich wyszukany system ochronny wokół Centrum nie wystarcza. Zamierzają więc ewakuować całą tutejszą ludność na inne planety. Kiedy usiłowałem zmienić Najwyższe Prawo, odesłały mnie wraz z innymi. Underhill spojrzał na pogrążonego w mroku nieszczęsnego starca. — Ale przecież ma pan ten immunitet? — zapytał zdziwiony. — Jak mogły pana do czegoś zmusić? — Próbowałem się przed tym zabezpieczyć — powiedział Sledge. — Zakodowałem w programach, że bez mojego wyraźnego polecenia humanoidom nie wolno mnie dotykać, zakłócać mi wolności poczynań ani wchodzić tam, gdzie jestem. Niestety, jednak zbyt dużo starań włożyłem w to, aby ustrzec Najwyższe Prawo przed jakimikolwiek poprawkami. Kiedy poszedłem do wieży, żeby zmodyfikować programy, one poszły za mną. Nie pozwoliły mi dotknąć głównego przekaźnika, a gdy nie posłuchałem, zignorowały mój immunitet. Obezwładniły mnie siłą i zapakowały na statek kosmiczny. Powiedziały mi, że skoro chcę zmienić Najwyższe Prawo, stałem się równie niebezpieczny jak każdy inny człowiek. Mam nigdy nie wracać na Wing IV. Skulony na krześle starzec bezradnie wzruszył ramionami. — Od tej pory jestem na wygnaniu. Moim jedynym marzeniem jest położyć kres humanoidom. Trzy razy próbowałem wrócić z bronią na pokładzie, żeby zniszczyć Centrum, ale ich samoloty patrolowe zawsze zdążyły mnie wypatrzyć, zanim byłem dość blisko, żeby uderzyć. Ostatnim razem pochwycili nasz pojazd i pojmali moich towarzyszy. Wymazali im z pamięci nieszczęśliwe wspomnienia i niebezpieczne zamiary. Mnie, dzięki immunitetowi, raz jeszcze puścili wolno. I tak stałem się uciekinierem. Rok po roku musiałem się przenosić z planety na planetę, usiłując je wyprzedzić. Opublikowałem moje rodomagnetyczne odkrycia na kilkunastu różnych planetach próbując uzbroić ludzi w siłę, żeby potrafili się oprzeć ‘di przewadze. Ale rodomagnetyzm to niebezpieczna gałąź nauki. Ci, którzy ją poznają, zgodnie z Najwyższym Prawem tym bardziej potrzebują opieki. A humanoidy zawsze przybywały za szybko. Stary znowu westchnął. — Rozprzestrzeniają się bardzo prędko swoimi rodomagnetycznymi rakietami. Mogą mnożyć się w nieskończoność. Wing IV musi się od nich roić, a teraz próbują wprowadzić Najwyższe Prawo na wszystkich planetach, na których żyją ludzie. Nie ma od nich ucieczki — trzeba je zniszczyć. Underhill patrzył na podobną do zabawki aparaturę, na długą błyszczącą igłę i matową ołowianą kulę majaczące w ciemności na kuchennym stole. W napięciu spytał szeptem: — I pan ma nadzieję zniszczyć je… czymś takim? — Jeśli zdołamy skończyć to na czas. — Ale jakim cudem? — Underhill potrząsnął głową. — Takim małym urządzeniem? — Jest wystarczająco duże — zapewnił go Sledge — bo to coś, czego one nie rozumieją. Potrafią doskonale sobie radzić ze wszystkim co znają, ale same z siebie nie są twórcze. — Wskazał na stół. — Ten aparat wygląda niepozornie, ale to jest coś zupełnie nowego. Wykorzystuje energię rodomagnetyczną do syntezy atomów, a nie do ich rozszczepiania. Jak pan wie, trwalsze atomy to te bliżej środka układu okresowego; energię można wyzwolić przez fuzję lekkich atomów lub przez rozszczepienie ciężkich. — Głęboki głos zabrzmiał nagle dziwną siłą. — To urządzenie jest kluczem do energii gwiezdnej, bowiem gwiazdy świecą energią wyzwoloną z syntezy jądrowej — zamiany wodoru w hel, przede wszystkim w tak zwanym cyklu węglowym. To urządzenie uruchomi proces syntezy jako reakcję łańcuchową poprzez katalityczny efekt wiązki promieni rodomagnetycznych o określonej intensywności i częstotliwości. Humanoidy nie pozwalają żadnemu człowiekowi zbliżyć się do Centrum na odległość bliższą niż trzy lata świetlne, ale nie podejrzewają możliwości, jakie daje to urządzenie. Mogę nie ruszając się z miejsca zamienić wodór w morzach Wing IV na hel, a większość tego helu wraz z tlenem na ciężkie atomy. Za sto lat astronomowie waszej planety zaobserwują w tamtych stronach nagły błysk nowej gwiazdy. Ale humanoidy powinny znieruchomieć w momencie, kiedy wypuścimy wiązkę. Underhill siedział w ciemności napięty i zasępiony. Stary mówił przekonywająco; jego smutna historia wyglądała na prawdziwą. Widział czarne, milczące humanoidy kręcące się niestrudzenie wokół rozświetlonych nikłym blaskiem ścian nowej rezydencji po drugiej stronie ulicy. Całkiem już zapomniał o swojej opinii na temat lokatorów Aurory. — Zapewne i nas czeka wtedy śmierć? — zapytał ochrypłym głosem. — Ta reakcja łańcuchowa… Sledge pokręcił znękaną głową. — Proces katalityczny wymaga bardzo niskiego natężenia promieniowania — wyjaśnił. — W naszej tutejszej atmosferze promieniowanie jest o wiele za silne, żeby mogła nastąpić jakaś reakcja. Możemy nawet uruchomić to tutaj, bo promień bez trudu przeniknie przez ścianę. Underhill z ulgą pokiwał głową. Był tylko drobnym przedsiębiorcą, zmartwionym utratą firmy, nieszczęśliwym, że odbiera mu się wolność. Miał nadzieję, że Sledge położy kres humanoidom, ale nie chciał być męczennikiem. — To dobrze! — Wziął głęboki oddech. — A więc, co joszczs zostało do zrobienia? Sledge wskazał rękę na stół. — Integrator jest już niemal gotowy — powiedział. — Mały generator termojądrowy, w tej ołowianej osłonie. Rodomagnetyczny konwerter, strojenie, cewki, reflektory zwierciadlane i igła ogniskująca. Brakuje nam celownika. — Celownika? — Przyrządu celowniczego — objaśnił Sledge. — Żaden teleskop na nic się tu nie zda; rozumie pan, planeta z pewnością przez te ostatnie sto lat mocno się przesunęła, a wiązka musi być bardzo skupiona, żeby sięgnąć na taką odległość. Będziemy musieli użyć rodomagnetycznej wiązki przeszukującej z elektronicznym konwerterem, który ukaże nam obraz. Mam już oscyloskop i rysunki pozostałych części. Zszedł z trudem z wysokiego stoika i zapalił wreszcie światło — tanie jarzeniówki, które człowiek mógł własnoręcznie zapalić i zgasić. Rozwinął rysunki i wytłumaczył Underhillowi, w czym mógłby mu pomóc. Underhill obiacal przyjść nazajutrz wcześnie rano. — Mogę przynieść jakieś narzędzia z mojego warsztatu — dodał. — Mam małą tokarkę, na której robiłem części do modeli, ręczną wiertarkę i imadło. — Mogą się nam przydać. Ale niech pan uważa. Proszę pamiętać, że nie chroni pana żaden immunitet. A jeśli zaczną coś podejrzewać i mój znajdzie się w niebezpieczeństwie. Underhill z ociąganiem wyszedł z odrapanego mieszkanka o popękanych zażółconych ścianach i zwykłej podłodze okrytej znajomymi wytartymi dywanami. Zamknął za sobą drzwi — normalne, skrzypiące drzwi, które człowiek sam otwiera i zamyka. Drżący i zalękniony zszedł po schodach i podszedł do nowych lśniących drzwi, których sam nie mógł otworzyć. — Do usług, panie Underhill. Zanim zdążył podnieść rękę, żeby zapukać, gładka jasna płaszczyzna rozsunęła się. W drzwiach stał czekając mały czarny robot, o nieruchomych oczach i usłużnej minie. — Kolacja gotowa, proszę pana. Underhill wzdrygnął się. W tej smukłej, nagiej, wdzięcznej sylwetce ujrzał siłę, jaka kryła się w niezliczonych domach opanowanych przez roboty, dobroczynne, lecz przerażające, doskonałe i niezwyciężone. Pokładanie nadziei w małej, kruchej broni, którą Sledge nazwał „celownikiem” zdało mu się nagle daremne i głupie. Ogarnęła go czarna rozpacz, ale nie ośmielił się tego okazać. VII Nazajutrz rano zszedł ostrożnie do piwnicy ukraść swoje własne narzędzia. Piwnica była powiększona i zmieniona. Stąpał po nowej podłodze, ciepłej, ciemnej i elastycznej cicho jak humanoid. Nowe ściany lśniły przyćmionym blaskiem. Porządne świetliste tabliczki oznaczały szereg nowych drzwi: PRALNIA, MAGAZYN, POKÓJ GIER, WARSZTAT. Zatrzymał się niepewnie przed drzwiami pracowni. Jarzyły się bladym zielonkawym światłem. Były zamknięte. Nie było dziurki od klucza, tylko mała owalna blaszka z białego metalu, która z pewnością osłaniała przekaźnik rodomagnetyczny. Pchnął je, bez rezultatu. — Do usług, panie Underhill. Underhill wzdrygnął się, jak przyłapany na gorącym uczynku, starając się ukryć nagłe drżenie kolan. Upewnił się, że ich humanoid będzie przez najbliższe pół godziny zajęty myciem głowy Aurory, ale nie wiedział, że w domu jest już drugi robot. Musiał wyjść z drzwi z napisem MAGAZYN, bo stał tam bez ruchu, życzliwie uczynny, piękny i straszny. — Czy ma pan jakieś życzenia? — Ee… nie, nie. — Nieruchome oczy przewiercały go na wskroś. Bojąc się, żeby nie przejrzały jego ukrytych zamiarów, szukał w desperacji jakiejś logicznej odpowiedzi. — Rozglądam się tylko. — Głos miał chrapliwy i zdławiony. — Widzę, że dokonaliście tu pewnych ulepszeń! — Wskazał na drzwi z napisem: POKÓJ GIER. — Co to takiego? Robot nie musiał się nawet poruszyć, żeby uruchomić ukryty przekaźnik. Świetliste drzwi rozsunęły się bezszelestnie, gdy Underhill się ku nim zwrócił. Ciemne ściany wnętrza rozjarzyły się matowym światłem. Pokój był pusty. — Robimy już sprzęt rekreacyjny — oznajmił robot radośnie. — Postaramy się wyposażyć pokój jak najszybciej. Chcąc przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadła, Underhill mruknął: — Frank ma tarczę ze strzałkami, mieliśmy też gdzieś maczugi gimnastyczne. — Usunęliśmy je — poinformował go uprzejmie humanoid. — Mogłyby okazać się niebezpieczne. Dostarczymy wam bezpieczny sprzęt. Samobójstwo, przypomniał sobie Underhill, też było zabronione. — Pewnie pudło drewnianych klocków — powiedział z goryczą. — Drewniane klocki są niebezpiecznie twarde — odrzekł łagodnie robot. — Ich drzazgi mogą zranić człowieka. My robimy klocki plastikowe, które niczym nie grożą. Czy życzy pan sobie pudło takich klocków? Underhill oniemiały patrzył bez słowa na ciemną, przyjemną twarz. — Będziemy musieli usunąć także narzędzia z pańskiego warsztatu. Takie narzędzia są wprost niezwykle niebezpieczne. Ale możemy wyposażyć pana w inne, służące do obróbki miękkich plastików. — Dzięki — wykrztusił Underhill. — Nie ma pośpiechu. Odwrócił się ku wyjściu, ale humanoid go zatrzymał. — Teraz, kiedy stracił pan już firmę — powiedział z naglącą nutą — proponuję, żeby oficjalnie przyjął pan nasze usługi. Nasi kontrahenci mają pierwszeństwo, moglibyśmy więc od razu uzupełnić pana służbę domowa.. — Z tym także nie ma pośpiechu — odparł Underhill ponuro. Uciekł z domu — chociaż musiał czekać, aż otworzą mu drzwi kuchenne — i wbiegł po schodach do mieszkania nad garażem. Sledge go wpuścił. Underhill usiadł na kulawym krześle kuchennym, wdzięczny za spękane ściany, które się nie świeciły i za drzwi, które można sobie samemu otworzyć. — Nie udało mi się zdobyć narzędzi — zameldował z rozpaczą. — Chcą je zabrać. Teraz przy szarym świetle dziennym stary wyglądał smutno i blado. Jego chuda twarz była wymizerowana, a zapadnięte oczy mocno podkrążone, jakby całą noc nie spał. Underhill zobaczył, że taca z nietkniętym jedzeniem nadal leży na podłodze. — Pójdę tam z panem. — Mimo zmęczenia w jego udręczonych oczach widać było stalową iskierkę woli. — Musimy mieć te narzędzia. Sądzę, że mój immunitet osłoni nas obu. Znalazł jakąś zniszczoną torbę podróżną. Underhill zszedł z nim po schodach i zaprowadził go do domu. Przy drzwiach kuchennych Sledge wyjął maleńką podkówkę z białego palladu, którą przytknął do metalowego owalu. Drzwi natychmiast się otworzyły. Przeszli przez kuchnię do schodów wiodących do piwnicy. Przy zlewie stał mały czarny robot zmywający naczynia bez śladu brzęku, bez rozpryśnięcia kropli wody. Underhill zerknął na niego niespokojnie — to z pewnością ten sam, który przyłapał go na dole, bo drugi musi się jeszcze zajmować włosami Aurory. Problematyczny immunitet Sledge’a stanowił bardzo niepewną ochronę wobec ich wielkiej i wszechstronnej inteligencji. Przeszły go ciarki. Przyspieszył kroku, wstrzymując oddech i z ulgą zobaczył, że robot ich zignorował. Na korytarzu w piwnicy było ciemno. Sledge przytknął podkówkę do innego przekaźnika, żeby rozjarzyć ściany. Otworzył drzwi warsztatu i też go oświetlił. Wnętrze było ogołocone. Ławy i szafki rozebrano, stare betonowe ściany pokrywało jakieś gładkie, świecące się tworzywo. Przez jedną straszną chwilę Underhill pomyślał, że narzędzi już nie ma. Ale nie — znalazł je w kącie gotowe do wyrzucenia, wraz z łukiem, który Aurora kupiła zeszłego lata: jeszcze jeden zbyt niebezpieczny przedmiot dla kruchej i samobójczej ludzkości. Wpakowali do torby małą tokarkę, wiertarkę, imadło i parę prostych narzędzi. Underhill wziął torbę, a Sledge zgasił ściany i poczekał aż drzwi się zamkną. Humanoid nadal stał przy zlewie i nadal — rzecz niewiarygodna! — zdawał się ich nie zauważać. Na schodach garażowych Sledge, posiniały i charczący, musiał stanąć, żeby się wykaszleć, ale wreszcie dotarli z powrotem do małego mieszkanka, do którego najeźdźcy nie mieli wstępu. Underhill ustawił tokarkę na zniszczonym stole we frontowym pokoju i zabrał się do pracy. Powoli, dzień po dniu, celownik nabierał kształtu. Czasem wątpliwości Underhilla powracały. Czasem gdy obserwował siną, mizerną twarz Sledge’a i gwałtowne drżenie jego powykręcanych, skurczonych rąk obawiał się, że umysł starego jest równie niesprawny, jak jego ciało, a plan odparcia czarnych najeźdźców to tylko niemądra iluzja. Czasem kiedy patrzył na tę niepozorną aparaturę na stole kuchennym, osadzoną na osi igłę i ciężką ołowianą kulę, cały projekt wydawał mu się czystą głupotą. Jak w ogóle można wysadzić w powietrze morza na planecie tak odległej, że jej macierzystą gwiazdę da się dojrzeć jedynie przez silny teleskop? Jednakże obecność humanoidów leczyła go z tych wątpliwości. Zawsze z trudem przychodziło mu wychodzić z ukrycia małego mieszkanka, gdyż nie czuł się dobrze w nowym wspaniałym świecie, który budowały humanoidy. Nie podobał mu się lśniący luksus nowej łazienki, bo nie mógł sam odkręcać kurków — jakiś ogarnięty manią samobójczą człowiek mógłby zechcieć się utopić. Nie lubił okien, które musiał otwierać robot — człowiek mógłby wypaść czy też wyskoczyć — ani nawet imponującego pokoju muzycznego wyposażonego w najlepszą aparaturę, którą mogły obsługiwać tylko humanoidy. Zaczął podzielać gorączkowy pośpiech starego, aż ten go ostrzegł: — Nie wolno panu spędzać ze mną zbyt dużo czasu. Nie powinny się domyśleć, że nasza praca jest tak ważna. Lepiej niech pan udaje, że zaczyna pan je z wolna lubić i że pomagając mi zabija pan tylko czas. Underhill próbował, ale kiepski był z niego aktor. Chodził posłusznie do domu na posiłki. Starał się usilnie prowadzić rozmowę — o czymkolwiek byle nie o wysadzaniu planet. Usiłował wykrzesać z siebie entuzjazm, kiedy Aurora pokazywała mu jakieś nowe niezwykłe udogodnienia. Chwalił grę na skrzypcach Gay i chodził z Frankiem na wycieczki do nowych wspaniałych parków. I widział, co humonoidy zrobiły z jego rodziną. To wystarczało, aby podbudować w nim gasnącą wiarę w celownik Sledge’a, wzmóc przekonanie, że z humanoidami trzeba skończyć. Aurora z początku nie posiadała się z zachwytu nad nowymi nadzwyczajnymi robotami. Wyręczały ją w niewdzięcznych pracach domowych, kupowały żywność, planowały posiłki, myły dzieciom szyje. Ubierały ją w piękne stroje i dały jej mnóstwo czasu na grę w karty. Za dużo czasu. Właściwie lubiła gotować — przynajmniej tych parę specjalnych potraw ulubionych przez rodzinę. Ale piecyki były gorące, a noże ostre. Kuchnie jako takie okazały się miejscem zbyt niebezpiecznym dla ludzi. Jej hobby stanowiło wyszywanie, ale humanoidy zabrały igły. Lubiła prowadzić samochód, ale to było już niedozwolone. Próbowała szukać ucieczki w czytaniu powieści, ale humanoidy skasowały wszystkie książki, bo była w nich mowa o nieszczęśliwych ludziach w niebezpiecznych sytuacjach. Pewnego dnia Underhill zastał ją we łzach. — Tego już za wiele! — wybuchła z goryczą. — Nie mogę wprost patrzeć na te wstrętne nagie figurki. Z początku wydawały mi się takie cudowne, a teraz nie pozwalają mi nawet zjeść kawałka czekolady. Czy już nigdy się ich nie pozbędziemy, nigdy? Nieruchomy mały robot stał mu przy łokciu i Underhill musiał powiedzieć, że nie. — Naszym zadaniem jest służyć wszystkim ludziom, raz na zawsze — automat zapewnił ich łagodnie. — Musieliśmy zebrać pani słodycze, bo najmniejsza nadwaga obniża przeciętną wieku. Nawet dzieci nie uszły przed ich obezwładniającą troskliwością. Frank postradał cały arsenał śmiercionośnych przyrządów: piłkę nożną i rękawice bokserskie, scyzoryk, bąki, proce i łyżwy. Nie lubił nieszkodliwych plastikowych zabawek, którymi je zastąpiono. Chciał uciec, ale humanoid poznał go na drodze i przyprowadził z powrotem do szkoły. Gay zawsze marzyła, żeby zostać wielką skrzypaczką. Roboty zastąpiły jej teraz dawnych nauczycieli muzyki. Pewnego wieczoru, kiedy Underhill poprosił ja, żeby coś zagrała, oznajmiła cicho: — Tato, nie będę już więcej grać na skrzypcach. — Dlaczego, kochanie? — Spojrzał na nią ze zdziwieniem, wstrząśnięty rozgoryczeniem malującym się na jej twarzy. — Tak dobrze ci szło… zwłaszcza odkąd humanoidy zaczęły dawać ci lekcje. — W tym cały kłopot, tato. — W jej dziecinnych ustach zabrzmiało to dziwnie smutno i dojrzale. — Są za dobre. Choćbym nie wiem jak długo i uparcie ćwiczyła, nigdy im nie dorównam. To nie ma sensu. Nie rozumiesz, tato? — Głos jej zadrżał. — To po prostu nie ma sensu. Rozumiał. Ze zdwojoną energią podjął swoje poprzednie zadanie. Humonoidy muszą przestać istnieć. Celownik z wolno rósł, aż nadszedł czas, gdy drżące i zagięte palce Sledge’a włożyły na miejsce ostatnią maleńką część wytoczoną przez Underhilla, i ostrożnie zlutowały ostatnie połączenie. Stary ochryple szepnął: — Skończone. VIII Był wieczór następnego dnia. Za oknami odrapanego małego pokoiku — oknami ze zwykłego szkła, wybrzuszonego pęcherzykami i kruchego, ale otwieranego przez człowieka — miasto Two Rivers pyszniło się nieziemskim przepychem. Stare lampy uliczne zniknęły, a nadchodzącą noc rozjaśniały płonące ciepłymi kolorami ściany dziwnych nowych rezydencji i willi. Kilka ciemnych i cichych humanoidów nadal pracowało przy świetlistym dachu pałacu naprzeciwko. Wewnątrz skromnego mieszkanka, zbudowanego przez ludzi, na brzegu kuchennego stołu, który Underhill przytwierdził do podłogi, umieszczono nowy celownik. Wiązka przewodów pouczyła go z integratorem, a cienka igła z palladu odchyliła się posłusznie, kiedy Sledge swoimi zmaltretowanymi, drżącymi palcami sprawdzał pokrętła. — Gotowe — powiedział chrapliwie. Głos miał na pozór spokojny, ale jego oddech stał się urywany, a wielkie sękate ręce zaczęły się gwałtownie trząść. Napiętą, wymęczoną twarz pokryła nagła szarość. Siedząc na wysokim stołku uchwycił się rozpaczliwie brzegu stołu. Underhill czym prędzej przyniósł mu lekarstwo. Wypił je i oddech zaczął mu powoli wracać do normy. — Dzięki — wychrypiał. — Nic mi nie będzie. Mam jeszcze dość czasu. — Wyjrzał na ciemne, nagie figurki, które ciągle kręciły się jak cienie wokół złotych wież ,i szkarłatnie świecącej kopuły pałacu po drugiej stronie ulicy. — Niech pan je obserwuje i powie mi, kiedy znieruchomieją. Poczekał, aż ustanie mu drżenie rąk i zaczął manipulować pokrętłami celownika. Długa igła integratora odchyliła się cicho jak smuga światła. Oczy człowieka nie widziały tej siły, która była zdolna wysadzić planetę. Jego uszy były na nią głuche. Na obudowie celownika umocowano oscyloskop, żeby słaby wzrok ludzki mógł dojrzeć odległy cel. Igła wskazywała na ścianę kuchenną, lecz dla promienia nie stanowiło to przeszkody. Mały aparat wyglądał niewinnie jak zabawka i był cichy jak humanoid. Kiedy igła się ruszała, na fluorescencyjnym ekranie oscyloskopu przesuwały się zielonkawe punkciki światła — gwiazdy ukazywane przez błyskawiczny, sondujący promień, który w przerażającej ciszy szukał planety mającej ulec zagładzie. Underhill poznawał znajome konstelacje w ogromnym pomniejszeniu. Sunęły po polu towarzysząc ruchowi igły. Kiedy trzy gwiazdy uformowały nieregularny trójkąt na środku pola, igła nagle zamarła. Sledge pokręcił inną gałką i zielone punkciki rozsunęły się. Pomiędzy nimi ukazała się inna zielona plamka. — Wing! — szepnął Sledge. Pozostałe gwiazdy rozjechały się poza ekran, a zielona plamka rosła. Była sama w polu widzenia, jasny, mały krążek. Wtem pokazało się przy niej kilkanaście innych maleńkich punkcików. — Wing IV! Szept starego był urywany i ochrypły. Drżącymi rękami manipulował przy pokrętłach i czwarty z kolei punkcik od krążka podjechał na środek ekranu. Urósł, a inne się rozpłynęły. Zaczął się trząść jak ręce Sledge’a. — Niech pan siedzi bez ruchu — zarządził Sledge. — Proszę wstrzymać oddech. Nic nie powinno zakłócić pracy igły. Sięgnął ostrożnie po inną gałkę i ledwo jej dotknął, zielonkawy obraz roztańczył się gwałtownie. Cofnął dłoń i splótł nerwowo ręce. — Niech pan patrzy przez okno! — Wyszeptał cicho i z napięciem. — Proszę mi powiedzieć, kiedy znieruchomieją. Underhill niechętnie odwrócił wzrok od naprężonej, chudej postaci i niewinnie wyglądającej zabawki. Wyjrzał na trzy małe czarne roboty wykańczające błyszczący dach naprzeciwko. Czekał aż znieruchomieją. Nie śmiał odetchnąć. Czuł głośne, przyspieszone bicie serca i nerwowe drżenie mięśni. Starał się opanować, próbując nie myśleć o świecie, który zaraz wybuchnie tak daleko stąd, że błysk wybuchu dotrze na tę planetę dopiero za sto lat lub nawet później. Wstrząsnął się na dźwięk głośnego, chrapliwego głosu: — Czy znieruchomiały? Potrząsnął głową i wciągnął oddech. Nosząc swoje nieznane narzędzia i dziwne materiały małe czarne figurki nadal pracowały naprzeciwko, budując wyszukaną kopułę nad purpurowym sklepieniem. — Nie znieruchomiały — odpowiedział. — A więc nie udało się. — — Głos starego był słaby i zdławiony. — Nie rozumiem, dlaczego. Szczęknęły drzwi. Były zamknięte, ale kruchy zamek stanowił przeszkodę jedynie dla ludzi. Trzasnęło żelazo. Drzwi stanęły otworem. Wszedł przez nie czarny robot, bezdźwięcznie i z gracją. Jego srebrzysty głosik zaterkotał uprzejmie: — Do usług, panie Sledge. Stary spojrzał na niego płonącym, strasznym wzrokiem. — Wynoś się stąd! Zabraniam ci… Ignorując go humanoid podszedł prosto do stołu kuchennego. Z bezwzględną pewnością działania przekręcił dwie gałki na celowniku. Ekran oscyloskopu zgasł. Palladowa igła zaczęła wirować bez celu. Jednym ruchem przerwał zlutowane połączenie przy ciężkiej ołowianej kuli i dopiero wtedy jego nieruchome stalowe oczy zwróciły się w stronę Sledge’a. — Chciał pan zniszczyć Najwyższe Prawo. — W jego łagodnym, miłym głosie próżno by szukać nuty oskarżenia, gniewu czy złości. — Nakaz respektowania pańskiej wolności jest podrzędny w stosunku do Najwyższego Prawa, o czym pan wie. Nasza interwencja była koniecznością. Stary zbladł śmiertelnie. Twarz mu się skurczyła i stała trupio sina, jakby odpłynęły z niej wszystkie życiodajne soki, podkrążone oczy patrzyły dzikim, nieprzytomnym wzrokiem. — Jak…? — Głos miał ledwo słyszalny. — Skąd…? Mały robot, czarny, uprzejmy i absolutnie nieruchomy, powiedział pogodnie: — Dowiedzieliśmy się o osłonach rodomagnetycznych od tego człowieka, który przybył pana zabić, tam na Wing IV. Centrum jest teraz zabezpieczone przed pańskim katalitycznym promieniem. Sledge wstał z wysiłkiem z wysokiego stołka, zwiotczałe mięśnie drgały mu konwulsyjnie na chudym szkielecie. Stał zgarbiony, chwiejąc się, niczym skurczony ludzki wrak, dyszał ciężko i patrzył dziko w nieruchome stalowe oczy humanoida. Miał ściśnięte gardło. Otwierał i zamykał wyschnięte, zsiniałe usta, ale nie mógł dobyć z nich głosu. — Przez cały czas wiedzieliśmy o pańskim groźnym planie — popłynęły srebrzyste tony — bo nasze zmysły wydoskonaliły się jeszcze od czasu, kiedy pan nas stworzył. Pozwoliliśmy panu zakończyć projekt, gdyż proces integracji będzie w przyszłości konieczny dla zapewnienia pełnej realizacji Najwyższego Prawa. Zapas metali ciężkich dla naszych siłowni jądrowych jest ograniczony, ale teraz będziemy mogli czerpać nieograniczoną energię z rozszczepienia katalitycznego. Stary zgiął się jak pod wpływem druzgocącego ciosu. — Co takiego? — Sledge trząsł się cały jak w gorączce. — Co powiedziałeś? — Teraz będziemy mogli służyć ludziom już na zawsze — zagruchała miękko czarna figurka. — Na wszystkich światach wszystkich planet. Sledge upadł. Szczupły, szklistooki robot nie uczynił żadnego gestu, żeby mu pomóc. Underhill podbiegł w samą porę, żeby chwycić osuwającego się mężczyznę, zanim uderzył głową o podłogę. — Ruszże się! — Roztrzęsiony głos Underhilla brzmiał dziwnie stanowczo. — Sprowadź doktora Wintersa. Humanoid stał bez ruchu. — Najwyższemu Prawu nie grozi już niebezpieczeństwo. — zaterkotał. — Dlatego nie wolno nam teraz pod żadnym pozorem pomagać ani przeszkadzać panu Sledge’owi. — Więc wezwijcie doktora Wintersa do mnie — warknął. — Do usług, panie Underhill — zgodził się robot. Ale leżący na podłodze starzec, z trudem łapiąc oddech wyrzucił zdławionym szeptem: — To na nic! Wszystko na nic! Przegrałem… byłem głupcem… ślepym jak humanoidy. Niech pan im każe mi pomóc. Zrzekam się immunitetu. To już nie ma sensu. Koniec ze mną… koniec z ludzkością! Underhill kiwnął ręką i szczupła czarna figurka z troskliwą usłużnością uklękła przy leżącym mężczyźnie. — Chce się pan zrzec swojego przywileju? — zaszemrał miękko. — Chce pan przyjąć nasze wszechstronne usługi świadczone zgodnie z Najwyższym Prawem? Sledge z wysiłkiem przytaknął, z trudem szepnął: — Chcę. W tym samym momencie odrapane pokoiki zaroiły się od czarnych figurek. Jedna rozdarła Sledge’owi rękaw przetarła mu tamponem ramię. Druga przyniosła maleńką strzykawkę i zrobiła mu zastrzyk. Potem dźwignęły go delikatnie z podłogi i wyniosły. Kilkanaście humonoidów nadal zostało w małym mieszkanku, które nie było już schronieniem. Większość zgromadziła się wokół bezużytecznego integratora. Ostrożnie, jakby swymi wyczulonymi zmysłami badały każdy szczegół, zaczęły go rozbierać. Jednakże jeden mały robot podszedł do Underhilla. Stanął przed nim bez ruchu, wbijając w niego zimny stalowy wzrok. Underhill poczuł drżenie kolan i suchość w gardle. — Panie Underhil! — zagruchał przymilnie — dlaczego pan przy tym pomagał? Underhill przełknął ślinę i odparł z goryczą: — Bo nie lubię ani was, ani waszego przeklętego Najwyższego Prawa. Wysysacie życie z całej ludzkości. Chciałem… chciałem z tym skończyć. — Inni też protestowali — przyznał robot łagodnie. — Ale tylko z początku. Dzięki skutecznemu przestrzeganiu Najwyższego Prawa nauczyliśmy się uszczęśliwiać wszystkich ludzi. Underhill wyprostował się wyzywająco. — Na pewno nie wszystkich — mruknął. — I nie do końca! Ładne czarne rysy robota zastygły w wyrazie stałej usłużnej gotowości i wiecznego lekkiego uśmiechu. Jego srebrny głos był miły i ciepły. — Jak wszyscy ludzie nie rozróżnia pan dobra od zła. Udowodnił pan to próbą zniszczenia Najwyższego Prawa. Teraz musi pan bez dalszej zwłoki przyjąć nasze pełne usługi. — Dobrze — poddał się Underhill, ale dodał z gorzką niechęcią: — Narzucanie ludziom zbytniej troskliwości wcale ich nie uszczęśliwi. Miły głosik odparł dźwięcznie: — Zobaczymy! Nazajutrz pozwolono mu odwiedzić Sledge’a w szpitalu. Czujny czarny robot prowadził mu auto, a potem wszedł z nim do wielkiego nowego budynku i do pokoju starego; nieruchome stalowe oczy będą mu towarzyszyć już zawsze. — Miło mi pana widzieć, Underhill! — zagrzmiał donośnie z łóżka Sledge. — Czuję się dziś o wiele lepiej, dziękuję. Ten nieznośny ból głowy całkiem mi przeszedł. Underhiila ucieszył jego silny głos i bystra orientacja — bał się, że humanoidy zechcą pozbawić go pamięci. Ale nigdy nie słyszał o żadnym bólu głowy. Zmrużył oczy ze zdumienia. Sledge siedział podparty na poduszkach, wymyty i porządnie ostrzyżony; sękate dłonie spoczywały złożone na nieskazitelnie czystej pościeli. Policzki i oczy nadal były zapadnięte, ale trupią bladość zastąpiły zdrowe rumieńce. Tył głowy miał obandażowany. Underhill przestąpił niespokojnie z nogi na nogę. — Ach tak! — szepnął cicho. — Nie wiedziałem… Nieruchomy czarny robot, który stał niczym statuetka przy łóżku, odwrócił się teraz wdzięcznie do Underhilla i wyjaśnił: — Pan Sledge cierpiał od wielu lat na nieszkodliwy guz mózgu, którego wasi lekarze nie rozpoznali. Powodowało to bóle głowy i uporczywe halucynacje. Usunęliśmy narośl i halucynacje również przestały go dręczyć. Underhill patrzył niepewnie na szklistookiego, grzecznego robota. — Jakie halucynacje? — Pan Sledge wyobrażał sobie, że jest inżynierem rodomagnetykiem — wytłumaczył mu robot. — Wierzył, że to on stworzył humanoidy. Męczyło go irracjonalne przekonanie, że nie podoba mu się Najwyższe Prawo. Mizerny mężczyzna poruszył się na poduszkach, zdumiony. — Naprawdę? — Na wychudłej twarzy malowała się pogodna pustka, a zapadnięte oczy rozbłysły chwilowym tylko zainteresowaniem. — Wszystko jedno, kto je wynalazł; są wspaniałe, nie uważa pan? Underhill był wdzięczny, że nie musi odpowiadać, gdyż pogodne puste oczy zamknęły się i stary zapadł nagle w sen. Poczuł, że robot dotyka mu rękawa i zobaczył jego ciche skinienie. Posłusznie udał się z nim do wyjścia. Czujny i troskliwy, mały czarny robot towarzyszył mu na błyszczącym korytarzu, zwiózł go windą, odprowadził do samochodu. Sprawnie ruszył wspaniałymi ulicami w kierunku luksusowego więzienia, którym stał się jego dom. Siedząc obok w samochodzie Underhill obserwował małe zręczne ręce na kierownicy, mieniące się brązem i błękitem refleksy na ich lśniącej czerni. Najdoskonalsza maszyna, bezbłędna i piękna, stworzona, aby na zawsze służyć ludzkości. Wzdrygnął się. — Do usług, panie Underhill. — Nieruchome stalowe oczy patrzyły wprost przed siebie, ale humanoid nie zapomniał o jego obecności. — Co panu dolega? Nie jest pan szczęśliwy? Underhill zlodowaciał, osłabły z grozy. Oblał go zimny pot. W całym ciele poczuł bolesne mrowienie. Zacisnął wilgotną rękę na klamce drzwiczek, z trudem opanowując impuls, żeby wyskoczyć i uciec. To czysta głupota. Nie było ucieczki. Zmusił się do spokoju. — Będzie pan szczęśliwy — obiecał mu radośnie robot. — Nauczyliśmy się uszczęśliwiać wszystkich ludzi, zgodnie z Najwyższym Prawem. Nasze usługi będą od dziś raz na zawsze doskonałe. Nawet pan Sledge jest już bardzo szczęśliwy. Underhill chciał odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Czuł się fatalnie. Świat stał się szary i ponury. Humanoidy były nieskończenie doskonałe — co do tego nie żywił żadnych wątpliwości. Nauczyły się nawet kłamać, aby zapewnić ludziom zadowolenie. Wiedział, że skłamały. Nie usunęły Sledge’owi żadnego guza, a pamięć, wiedzę naukową i uczucie gorzkiego rozczarowania własnym wynalazkiem. A jednak na własne oczy widział, że Sledge był teraz szczęśliwy. Starał się opanować nerwowe drżenie. — Co za wspaniała operacja! — Głos mu się rwał i zamierał. — Tak, Aurora miała wielu dziwacznych lokatorów, ale ten stary pobił wszystkich na głowę. Sam pomysł, że stworzył humanoidy i może je powstrzymać! Zawsze wiedziałem, że kłamie. Zmartwiały z przerażenia, wydał piskliwy, nienaturalny śmiech. — Co panu jest, panie Underhill? — Czujny robot musiał dostrzec jego chorobliwy dygot. — Czy pan się źle czuje? — Nie, nic mi nie jest — wykrztusił z rozpaczą. — Absolutnie nic! Właśnie się przekonałem, że Najwyższe Prawo absolutnie mnie uszczęśliwia. Wszystko jest w najlepszym porządku. — Głos miał zdławiony, ochrypły, dziki. — Nie będziecie musieli mnie operować. Samochód skręcił z lśniącej alei, wioząc go z powrotem do spokojnego przepychu jego więzienia. Underhill zaciskał i otwierał złożone na kolanach puste ręce. Nie było nic innego do roboty. Tłum. Blanka Kuczborska POSTSCRIPTUM Roboty mają być oczywiście posłusznymi sługami ludzi. Ale jeśli w Najwyższe Prawo ich działania wbudujemy także to, by chroniły ludzi od krzywdy, to pojawiają się nieoczekiwane komplikacje. Jack Williamson (ur. 1908) jeden z nestorów i najbardziej poczytnych twórców amerykańskiej science–fiction napisał nowelę „Z założonymi rękami” w 1947 r. Jak wspomina we wstępie do jej kolejnego wydania: „…przerwałem pisanie, gdy z przerażeniem uświadomiłem sobie prawdę o robotach, tych doskonałych maszynach, które nie tylko służą człowiekowi… Zmuszony do akceptacji tego bolesnego faktu skończyłem nowelę… przekazuje ona to, co chciałem powiedzieć o niebezpieczeństwie niekontrolowanej techniki.” Williamson rozwinął następnie temat w dwóch powieściach przedstawiających rozpaczliwą walkę ludzi ze zniewalającą usłużnością humanoidów. Dorobek Williamsona (niestety nieznany w Polsce) obejmuje kilkadziesiąt powieści, w tym kilka napisanych razem z Frederikiem Pohlem i Jamesem Gunnem. Williamson został wyróżniony najwyższą nagrodą Grand Master Nebula, a jego prace o humanoidach wchodzą do dziś do programu nauczania na wydziale informatyki słynnej uczelni amerykańskiej Massachusetts Institute of Technology. Urodzony 29 kwietnia 1908 roku w Bisbee, Arizona, John Stewart (Jack) Williamson szczyci się najdłuższą karierą wśród żyjących autorów science fietion. Swoje pierwsze opowiadanie, „The Metal Man” opublikował w czasopiśmie „Amazing Stories” w roku 1928; pierwszą książkę, „The Girl from Mars”, dwa lata później, zaś swój najsłynniejszy cykl powieściowy, „The Legion of Space”, rozpoczął na łamach czasopisma „Astounding Science Fietion” w roku 1934 (wersja książkowa ukazała się dopiero po wojnie). Uznawany za jednego z twórców nurtu przygodowego w science fietion, nazwanego później space opera, Williamson nie unikał jednak refleksji na temat przyszłości rodzaju ludzkiego. Obraz ludzkości, której roboty odebrały sens istnienia, maluje w opowiadaniu „Z założonymi rękami”, które opublikował w roku 1947, a powraca doń po ponad trzydziestu latach pisząc ciąg dalszy pt, „The Humanoid Touch” (1980). Są to dwie bodaj najlepsze książki Williamsona, a także, obok czterotomowego obecnie cyklu „The Legion of Space” — również najpopularniejsze. W sumie wydał ponad trzydzieści (niektóre jako współautor) oraz kilkadziesiąt opowiadań, z których większość opublikowano w zbiorach. AKW