Lizbona, 1936 Środa, 3 maja Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam miasto, byłam sama na pokładzie. Carriscant został na dole mówiąc, że nie czuje się najlepiej. „SS Herzog” sunął wolno w górę Tagu, zmierzając w stronę doków. Siąpił drobny deszcz, niebo było pełne ciężkich szarych chmur. Zabudowania miasta wyrastały z ołowianych wód delty, przycupnięte na pagórkach, majaczące w półmroku niewyraźną linią. Spiętrzone dachy i fasady domów poprzetykane były wieżami i dzwonnicami kościołów, tu i ówdzie wyłaniała się barokowa kopuła lub zębaty mur obronny, Przybiliśmy naprzeciw budynku z napisem Posta de Desinfacco. Opuszczono trap. Ujrzałam magazyny i składy celne, tory kolejowe i długi sznur staliw zacumowanych wzdłuż północnego nabrzeża. Dalej rozciągała się ogromna połać wody, za którą, na południu, wznosiły się zielone, zamglone stoki wzgórz. Na wodzie panował ciągły ruch. Promy i holowniki, motorówki i kutry rybackie podążały niespiesznie w różnych kierunkach. Powietrze napełniał nieustanny krzyk mew i donośne nawoływania sztauerów. Czuć było zapach oleju, swad dymu. i unoszący się nad tym wszystkim świeży, słony oddech oceanu leżącego za pierścieniem otaczających ujście rzeki wzgórz Carriscant wyszedł na pokład i stanął otok mnie. Jego twarz rzeczywiście miała cokolwiek ziemisty odcień. Ogolony był niestarannie, poniżej lewego ucha sterczała kępka siwych włosów. Przez jakiś czas spoglądał przed siebie w milczeniu. - Dobrze, że pada - powiedział w zamyśleniu. - Dlaczego? W końcu to Europa. I maj. - Nie jestem w nastroju, żeby podziwiać błękitne niebo i słoneczne widoki. To byłoby nie na miejscu. Nie protestowałam. Czekaliśmy, oparci o balustradę, aż zostaniemy wezwani do odprawy celnej, gapiąc się na rzędy domów, mieniące się beżem i ochrą, bladą żółcią i pastelowym różem. Kryte terakotą dachy nabierały w deszczu liliowych i brunatnych tonów. - Pomyśleć, że ona jest gdzieś tutaj - powiedział, nie patrząc na mnie. - Mam nadzieję. Bądź co bądź, zrobiliśmy kawał drogi. - Nie potrzebuję ironii, tylko pomocy - powiedział z rozdrażnieniem. - Twojej pomocy - dodał, poklepując moją rękę, spoczywającą na balustradzie. Carriscani, Carriscant... Jak mam go nazywać, jak zakwalifikować tę niejednoznaczną postać, która pojawiła się w moim życiu? Ojciec? Zbyt niepewne. Salvador? Zbyt osobiste. Może bardziej neutralnie - S.C.? Po tylu dniach, spędzonych na rozmowach, wciąż zdarzało mi się zmieniać zdanie na jego temat kilka razy w ciągu godziny... Zachowaj dystans, nie angażuj się, bądź czujna, pamiętaj, jak on potrafi człowieka wciągnąć. Niech zostanie Carriscantem. Odprawa poszła szybko, bo mieliśmy niewiele bagażu. Nie wiedziałam, na jak długo wyjeżdżamy, więc spakowałam dwie walizki. Carriscant miał tylko jedną. Jadąc taksówką do hotelu, zaczęłam się zastanawiać, co zrobimy, jeżeli ona tymczasem wyjechała z Lizbony. Podążaliśmy tropem sprzed prawie dziesięciu lat. Co, jeżeli wyniknie z tego podróż dookoła Europy? Ta wizja nie wstrząsnęła mną aż tak bardzo, jak można by się spodziewać. Moja obecność tutaj i tak stanowiła symbol braku logiki i zdrowego rozsądku. Trochę za późno, by czynić z tych cnót swoje życiowe kredo. Mieszkamy w hotelu „Francfort” przy Rua do Santa Justa. Jest to średniej klasy „solidny pensjonat”, jak informuje przewodnik, posiadający restaurację, położony o kilka ulic od Rossio. Mamy dwa sąsiednie pokoje na drugim piętrze, całkiem spore i czysto utrzymane, umeblowane prosto i funkcjonalnie. Łazienka jest na końcu korytarza. Młody recepcjonista imieniem Joao, władający dobrą angielszczyzną, okazał się bardzo uczynny. Dał nam adres zakładu fotograficznego i obiecał pomóc w wyrobieniu kart pobytu. Miał bladą, woskową cerę, charakterystyczną dla osób pracujących w zamkniętych pomieszczeniach, przy sztucznym świetle. Ładne rysy jego twarzy psuł czarny ząb, ukazujący się, gdy się uśmiechał. Winda była maleńka - ciasna klatka z kunsztownie giętego metalu, ledwie mogąca pomieścić nas troje. Stałam za plecami Joao, mając tuż przed oczyma jego lśniącą, czarną marynarkę. Bił od niego mocny zapach kamfory, od którego Carriscant zaczął gwałtownie kichać, rozkołysując miniaturową windę. Proces Salvadora Carriscanta był zdumiewająco krótki. Oskarżony o zabójstwo Sieverance’a i udział w spisku mającym na celu zamordowanie Warda i Brauna, został oczyszczony z zarzutu popełnienia pierwszego czynu i uznany za winnego drugiego. Skazano go na dwadzieścia lat więzienia i osadzono w Bilibid. W pogodne dni widział z okna swojej celi daleki, pożółkły dach bambusowego hangaru, w którym Pantaleon Ouiroga pracował kiedyś nad swoją latającą maszyną. Drugi zarzut - o udział w zbrodniczym spisku - był pomysłem Bobby’ego, wierzącego niezachwianie w związek pomiędzy śmiercią wszystkich trzech wojskowych. Jego teoria wyłoniła się w trakcie procesu, podczas przesłuchań świadków. Usytuowanie zwłok żołnierzy w strategicznych punktach pierwszego dnia walk dowodziło, jego zdaniem, niezbicie, że zbrodnia miała charakter polityczny, będąc aktem zemsty o nacjonalistycznym lub ideologicznym podłożu. Pantaleon miał być zabójcą, Carriscant jego cichym wspólnikiem. Sprawa zabójstwa Sieverance’a okazała się trudniejsza, bo nie było widać jasnego powodu, dla którego Carriscant miałby się dopuścić tego czynu. Prokurator twierdził z uporem, że wobec przedwczesnej śmierci swojego wspólnika, Ouirogi, Carriscant czuł się w obowiązku sam dokończyć dzieła. Koronnym dowodem była znaleziona w domu Sieverance'a maska z gazy, z rodzaju tych, jakich używano w szpitalu Świętego Hieronima przy usypianiu. Obciążał też doktora brak alibi od czwartej do szóstej rano - od chwili, kiedy widziano go wychodzącego ze szpitala, do czasu, kiedy obudził Annaliesę. Jego wyjaśnienia - że siedział na werandzie i rozmyślał - zostały uznane za śmiechu warte. Przedłożono jeszcze jeden dowód rzeczowy. Był nim podarty list, znaleziony w koszu na śmieci jego sekretarki. Po złożeniu kawałków okazał się listem do Annaliesy, w którym Carriscant informował ją, że wyjeżdża, aby rozpocząć nowe życie. Oskarżenie powoływało się na ów list - niezbyt przekonywająco - jako na pośrednie przyznanie się do winy - sygnał, że seria zabójstw dobiegła końca, a ich sprawca zamierza się wkrótce ulotnić. Carriscant przyznał, że jego małżeństwo przeżywało trudności i że napisał ten list w chwili desperacji. Przysięgał jednak, że nie zamierzał opuścić kraju, a jedynie odwiedzić swoją chorą matkę w Batangas. Szef policji Bobby aresztował go w chwili, gdy miał właśnie obudzić woźnicę i polecić mu, żeby przygotował powóz do drogi. Zdaniem obrony, pomysł, że doktor Carriscant, walczący bezskutecznie przez całą noc o uratowanie życia pani Sieverance, miałby następnie udać się do jej domu, aby zamordować jej męża, był zupełnie niezrozumiały. Jeżeli prokurator nie potrafił podać powodu, dla którego rzekomo doktor popełnił ten niepojęty czyn, zarzut nie zasługiwał na rozważenie i powinien zostać odrzucony. Carriscant pamiętał salę sądową, niedawno wyposażoną w elektryczne wentylatory sufitowe, które ustawicznie się psuły. W jednej chwili silny podmuch porywał papiery z pulpitów, aż prawnicy musieli obciążać je przyciskami, w następnej rozlegał się trzask i swąd spalenizny, chusteczki unosiły się do spoconych czół i wilgotnych, otartych od sztywnych kołnierzyków karków. Ogłaszano przerwę, w czasie której zdenerwowany monter wspinał się na drabinę, aby dokonać oględzin krnąbrnego urządzenia. W końcu, po siedmiu przerwach zarządzonych w ciągu jednego dnia, sędzia polecił wyłączyć wentylatory, otworzyć okna na oścież, i rozprawa potoczyła się dalej w zwykłym zaduchu i skwarze Pamiętał, jak Bobby, stojący za pulpitem dla świadków, bezwstydnie składał krzywoprzysiężcze zeznania odtwarzając z fenomenalną precyzją moment znalezienia przy ciele zamordowanej kobiety skalpela, który oskarżony zidentyfikował jako pochodzący z jego własnych zasobów w szpitalu Świętego Hieronima, Pamiętał pomruk zaciekawienia i fascynacji, szmer spekulacji i plotek, wzbierający każdego ranka, kiedy pojawiał się na sali, unoszony, zdawałoby się, tą spienioną falą. Ławki dla publiczności i galerie były pełne zadartych głów i świdrujących oczu, nabite po brzegi zamożnym towarzystwem z emigracyjnych kręgów Manili. Doktor Carriscant, głośny chirurg, zdemaskowany jako konspirator, morderca i potajemny insurrecto... Pewnego dnia, gdy wracał do swojej celi w Bilibid, policyjny powóz zmuszony był zrobić objazd przez Santa Cruz. Kiedy indziej indios zorientowali się, kto siedzi w środku, podnieśli entuzjastyczną wrzawę. „Carriscant! Carriscant! - krzyczały dzieciaki, biegnąc za powozem, dopóki nie zamknęły się za nim wrota więzienia. Adwokat Carriscanta, młody ilustrado nazwiskiem Felix de La Rama, był człowiekiem mizernej postury o długiej szyi, wydatnej grdyce i niczym niewyróżniającym się sposobie bycia. Szczęściem natura obdarzyła go wyjątkowo głębokim głosem. Carriscant fantazjował na temat szczególnego echa, który musiał się rodzić w jego dorodnej krtani. Głos wydobywał się z ust adwokata w postaci soczystego barytonu, nadającego głębię i dojrzałość wszystkiemu, co mówił. Każda jego uwaga, choćby nie wiem jak błaha, wydawała się ociekać powagą autorytetem. Ten czynnik okazał się najprawdopodobniej decydujący. Oto jakie drobnostki przesądzają o naszych losach myślał Carriscant. De la Rama niestrudzenie wytykał niekonsekwencje oskarżenia o morderstwo, ale czyniąc to, zaniedbał wykazanie słabych punktów drugiego zarzutu. W miarę jak proces posuwał się naprzód, mnożyły się spekulacje na temat pobudek, dla których Pantaleon Quiroga miał dybać na życie amerykańskich żołnierzy. W końcu oskarżenie zmontowało niby to przekonywający obraz dwóch głośnych chirurgów, zawiedzionych w swoich nadziejach fanatyków rebelii, którzy chcieli zasiać panikę w szeregach okupacyjnych wojsk bądź też dokonać swoistej zemsty za klęskę powstańców. Ostatecznie zarówno rozsądek, jak i fantazja odniosły triumf. Przysięgli (ośmiu Amerykanów, jeden Chińczyk i trzej mestizos) oddalili zarzut morderstwa, uznając Carriscanta za winnego przestępstwa mniejszego kalibru. Sędzia (Charles K.Weller) skorzystał z okazji, aby zasądzić przykładnie surowy wyrok. De la Rama okazał się szczególnie sprawny w kwestii neutralizacji skutków odnalezienia na miejscu zbrodni fatalnej maski. Nie negował, że mógł ją tam przynieść sam oskarżony. Było to wręcz prawdopodobne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że w czasie rekonwalescencji pani Sieverance bywał w ich domu częstym gościem. Ponadto przez kilka tygodni mieszkała u Sieverance’ów siostra Aslinger. Kawałek gazy to w medycynie rzecz codziennego użytku. Carriscant, przynajmniej według jego własnej relacji, siedział bezczynnie na sali, przyglądając się biernie sądowej farsie i licząc upływające dni procesu. Nie wierzył własnemu szczęściu: pośród skandalu i zamieszania wywołanego jego aresztowaniem i procesem, praktycznie zapomniano o „śmierci” Delfiny. Jepson Sieverance nie żył i nikt nie pomyślał o tym, żeby odebrać ciało spoczywające w trumnie w szpitalnej kostnicy czy też poczynić jakieś dalsze kroki. W cztery dni po aresztowaniu Carriscanta przypomniała sobie o nim pani Oliver, przyjaciółka Delfiny, i doszła do wniosku, że ktoś powinien się zająć pogrzebem. Rzecz została przeprowadzona dyskretnie i w wielkim pośpiechu, gdyż upał i wilgoć wydatnie przyśpieszyły proces rozkładu. Już następnego dnia ciało zostało złożone na cmentarzu w Paco. W skromnej uroczystości uczestniczyło jedynie kilku przyjaciół oraz - jako gość honorowy - żona gubernatora, pani Taft. Ciało Sieverance’a zabalsamowano i odesłano do rodziny, która urządziła pułkownikowi pogrzeb z pełnymi honorami wojskowymi. Zdaniem Carriscanta, przeoczenie to było wynikiem obsesji Bobby’ego, przekonanego, że zabójcą Warda i Brauna był Pantaleon Quiroga. W tej sytuacji jedyne wyjaśnienie śmierci Sieverance’a, jakie przyszło inspektorowi od głowy, musiało zakładać udział wspólnika, który dokończyłby rozpoczętego dzieła. Carriscant na nieszczęście pasował do tego obrazu. Był ostatnią osobą, którą widziano w towarzystwie Sieverance’a, kiedy rozmawiali przed szpitalem Świętego Hieronima. Maska, brak alibi oraz pamiętne zeznania staruszka, twierdzącego, że widział Carriscanta w okolicy tej nocy, gdy został zamordowany Braun, stanowiły dla Bobby’ego wystarczające uzasadnienie aresztowania. Nie próbowano zbadać żadnego innego tropu, choćby takiego, który zakładałby, że ostatnie zabójstwo nie ma związku z poprzednimi dwoma. Śmierć Delfiny Sieverance przy poronieniu i śmierć jej męża z rąk buntowników była w oczach manilskich elit upiorną, podwójną tragedią, sugestywnym obrazem „brzemienia, spoczywającego na barkach białego człowieka”. Nikt nie próbował doszukiwać się związku między tymi dwoma faktami. Tak więc Carriscant siedział jak mysz pod miotłą, zdając sobie doskonale sprawę, kto odpowiada za śmierć pułkownika Jepsona Sieverance’a (aczkolwiek nie mając jasności co do motywów), świadom, że każdy protest czy próba wykazania własnej niewinności może mieć nieobliczalne konsekwencje. W miarę jak z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień zaciskała się wokół niego sieć utkana z poszlak i insynuacji, tanich kruczków i efekciarskich tyrad, wolność rzeczywistego sprawcy była coraz mniej zagrożona. Ostatecznie została przypieczętowana w dniu, w którym zapadł wyrok na Carriscanta i sprawa została zamknięta. Carriscant spędził osiem lat za szarymi murami więzienia Bilibid, nim został przeniesiony na wyspę Guam, do obozu założonego przez amerykańską armię dla zatwardziałych insurrectos (walki wśród wzgórz Mindanao toczyły się aż do 1913 roku). W roku 1919, po odbyciu szesnastu lat kary, został zwolniony warunkowo i osiadł w Capiz, na wyspie Panay, gdzie otworzył niewielką restaurację przy głównym placu tego uroczego miasteczka. Dopóki nie upłynął termin jego kary, zobowiązany był meldować się co miesiąc na komisariacie w Iloilo. Nigdy nie powrócił do Manili. Żył spokojnie, zapomniany w pro wincjonalnym Capiz, czerpiąc przyzwoite dochody ze swojej restauracji „La Esperanza”. Dopiero w 1935 roku, kiedy kupił dom pewnego Portugalczyka, byłego dyrektora cukrowni, i trafił na stos starych czasopism ilustrowanych, które zaczął od niechcenia przerzucać, po raz pierwszy nawiedziła go myśl o wyjeździe. Zapytałam Carriscanta, jak zdołał przetrwać szesnaście lat pozbawienia wolności. - Dzięki dwóm rzeczom - odpowiedział - choć trzeba przyznać, że warunki nie były aż tak złe, zwłaszcza na wyspie Guam. Bardzie] przypominało to farmę i ostatecznie urządziłem się nieźle, prowadząc obozową kuchnię. Pierwszą sprawą, która podtrzymywała mnie na duchu, była świadomość, że przynajmniej Delfina zdołała uciec, że jest wolna i wiedzie gdzieś nowe życie, które wspólnie planowaliśmy. Byłem jedynym człowiekiem, który wiedział, że nie spoczywa pochowana na cmentarzu w Paco. Wielka tajemnica, warta tego, by jej strzec. Jak długo jej dochowam, ona będzie bezpieczna. To było dla mnie wielką pociechą. - A druga sprawa? - Ty nią byłaś. Miłość nie jest uczuciem. Nie należy do kategorii odczuć cielesnych, takich jak, dajmy na to, ból. Miłość i ból to dwie różne sprawy. Miłość bywa wystawiana na próbę, ból nie. Nie mówi się o nim, tak jak o miłości: „To nie mógł być prawdziwy ból, bo nie minąłby tak szybko”. To Udo Leys poinformował Carriscanta, że Annaliesa jest w ciąży. Był jedynym człowiekiem, który odwiedzał go w Bilibid aż do swojej śmierci w 1905 roku. W miesiąc po zapadnięciu wyroku przyniósł mu nowinę, że Annaliesa opuszcza Filipiny. - Wraca do Niemiec - powiedział markotnie. – Prosiłem ją, żeby została, ale mówi, że nie jest w stanie tutaj żyć. Wstyd, skandal. Wszyscy wiedzą, że jest żoną mordercy. - Nie zostałem uznany za winnego morderstwa. - Muszę ci powiedzieć, Salvador, że wszyscy mówią o tym tak, jakbyś ty to zrobił. - Chryste Panie... Tak czy inaczej, przykro mi z powodu Annaliesy. Wiedziałem, że będzie jej ciężko. - Zamyślił się. - Chciałbym się z nią zobaczyć, nim wyjedzie - dodał po chwili. - Ona nigdy się na to nie zgodzi, Salvador. Nigdy - tak powiedziała. Zrezygnowała nawet ze swojej pracy dla biskupa. Siedzi w domu, nie potrafi spojrzeć nikomu w oczy. - Czy przekazałeś jej mój ostatni list? - Podarła go na moich oczach. Nie chce cię widzieć. - Biedna Annaliesa... Powinienem zdawać sobie sprawę, jak ciężko jej będzie tu zostać. - Mnie też nie jest łatwo - powiedział Udo łagodnie. - Wszyscy o tym gadają, każdy roztrząsa, jak i czemu, dlaczego właśnie te osoby, a nie inne, zostały wytypowane jako ofiary i tak dalej. Cause celebre, Salvador. Będą to wałkować całymi latami. - Ja tego nie zrobiłem, Udo. Nic nie zrobiłem. Jestem niewinnym człowiekiem. - Jasne. Ja o tym wiem. Ale nie zabronisz ludziom gadać. - Uśmiechnął się przepraszająco. - W każdym razie lepiej dla dziecka, że będzie się wychowywało z dala od tej atmosfery. - Dla jakiego dziecka? Udo zmarszczył brwi. - Annaliesa ci nie napisała? Jest w ciąży. Obiad zjedliśmy w hotelu. Gulasz barani niezbyt mi smakował, ale Carriscant twierdził, że dawno nie jadł równie dobrego. - Baranina to ciężkie, włókniste mięso o wyrazistym smaku. Ta potrawa nie udaje niczego innego. Czosnek, ziemniaki, marchew, kapusta - czego więcej chcieć? Na stałym lądzie zdążył już odzyskać apetyt. Na deser podano płaskie trójkątne ciastko, rodzaj biszkopta, z syropem serwowanym w złotozielonej kance. Klientela była elegancko ubrana, stoły nakryte czystymi obrusami, srebra mocno używane, ale wyczyszczone do połysku. - Podoba mi się ten hotel - powiedział Carriscant, dolewając sobie więcej syropu. - Mógłbym tutaj zamieszkać na stałe. Wiek dojrzały. Perspektywa fizycznych czy zmysłowych doznań nie jest już tak ekscytująca. Czy dlatego czuję się dorosła? Czy to z tego powodu czuję się tak staro w towarzystwie Salvadora Carriscanta? Czwartek, 4 maja Siedzę przy sosnowym stole w swoim pokoju, wyglądając przez okno na ulicę, gdzie z hałasem i zgrzytem przejeżdżają kolejne tramwaje. Ich zbliżanie się zapowiada śpiew elektrycznych przewodów - upiorny, monotonny gwizd. Dzisiaj przyświeca blade słońce. Młodziutkie zielone listki trzepoczą dzielnie w podmuchach chłodnego wiatru, wiejącego od strony morza. Tak więc, zdaniem S.C., wydarzenia miały następujący przebieg. W okresie rzekomego pojednania z Annaliesą zdarzały się pomiędzy nimi zbliżenia. Wspomina wprawdzie tylko o jednym, kiedy Annaliesa przyszła do jego pokoju, ale twierdzi też, że „powrócił do małżeńskiego łoża”. Nie można wykluczyć, że sytuacja się powtórzyła. Annaliesa zaszła w ciążę, ale przypuszczalnie zdała sobie z tego sprawę dopiero po aresztowaniu i procesie. Nie chciała uczestniczyć w rozprawach ani odwiedzać go w więzieniu, kiedy dowiedziała się o niewysłanym liście pożegnalnym. Pod koniec 1903 roku wyjechała z Manili do niemieckiej Nowej Gwinei. Załóżmy, że dziecko zostało poczęte na początku maja 1903 roku... Urodziłoby się w styczniu 1904 roku. Moja data urodzenia to dziewiąty stycznia 1904 roku. Natłok pytań rozsadza mi głowę, kiedy próbuję się w tym wszystkim połapać. Jak to się stało, że Annaliesa wylądowała w niemieckiej Nowej Gwinei? Udo Leys powiedział Carriscantowi, że miała wrócić do Niemiec... Jak poznała Hugh Pageta? Czy wyszła za niego, zanim się urodziłam, czy też poślubił ją potem i adoptował jej dziecko?... Nawiedza mnie myśl, że Hugh Paget mógł być w ogóle postacią fikcyjną. Stara, znaleziona gdzieś fotografia duchownego. Smutna opowieść, w sam raz dla uszu poczciwego faceta, takiego jak Rudolf Fischer. Zgrabne wyjaśnienie istnienia małej córeczki. Moja matka nie jest głupią kobietą. Wdowia krepa potrafi wiele ukryć... Hugh Paget. Mój angielski ojciec. Pytanie: skąd Carriscant wiedział, jak się nazywam? Skąd wiedział, że należy mnie szukać w Los Angeles? Wybraliśmy się, żeby kupić Carriscantowi nowe ubranie. Pomysł był jego. Znaleźliśmy zakład krawiecki przy Rua Conceicao, gdzie Carriscant nabył gotowy trzyczęściowy garnitur. Ciemnogranatowy, w drobne biało-czerwone prążki, z dwurzędową marynarką i kamizelką z małymi klapkami. Do tego kupiliśmy kremową koszulę z miękkim kołnierzem i bordowy krawat. Spodnie trzeba było skrócić około cala, co zrobiono na poczekaniu. Wyglądał w garniturze bardzo dobrze: postawny, mocno zbudowany, pleczysty starszy pan. Kremowa koszula podkreślała oliwkowy odcień jego cery. I nagle widzę młodego chirurga, mieszkańca Manili - śmiałego, utalentowanego i tak bardzo pewnego siebie. Zakup wieńczy wizyta u fryzjera - strzyżenie i fachowe golenie. Stoję na zewnątrz i patrzę, jak suta warstwa piany pokrywa policzki Carriscanta, śledzę staranne, odmierzone ruchy brzytwy, odsłaniające połacie gładkiej skóry. Carriscant studiuje swoje odbicie w lustrze, skubie palcami podbródek, sprawdzając efekt. Stroi się dla kogoś - nie dla mnie - i w ogóle chce wyglądać jak najlepiej. Po południu udaliśmy się do ambasady USA przy Rua do Alecrim, gdzie byliśmy umówieni z drugim sekretarzem. Pan Shelburne Dillingham czekał na nas w nowym skrzydle budynku, wzniesionym z brunatnego kamienia. Ambasador, pan James Marion Minnigrade, wizytował w tym czasie konsulat w Oporto. Poza tym piastował swój urząd od niedawna. Nam potrzebny był ktoś, kto spędził w Lizbonie choć kilka lat i orientował się bodaj z grubsza w działalności ambasady w latach dwudziestych. Pan Dillingham był poważnym młodym człowiekiem o mocno wystających górnych zębach. Próbował zatuszować tę wadę zgryzu, wysuwając dolną wargę, co nadawało mu nieoczekiwanie wojowniczy wygląd. Ale kiedy się odzywał lub uśmiechał, uzębienie ukazywało się w całej okazałości, dopóki znów nie przypomniał sobie swojego triku. Te manewry tak mnie zafascynowały, że nie bardzo zwracałam uwagę na to, co mówi. Po chwili przywołałam się jednak do porządku. - ... o ile mi wiadomo, puchar Aishlie przestał być organizowany w 1930 lub 1931 roku. Jestem tutaj dopiero od trzech lat - wyjaśniał z uśmiechem, odsłaniając zęby. Carriscant podsunął mu fotografię. - To jest kobieta, o którą nam chodzi. Jestem pewien, że była żoną któregoś z dyplomatów z tej ambasady. Dillingham przyjrzał się zdjęciu uważnie. - Bardzo elegancka dama - powiedział. - W jakim mogła być wieku? - Niewiele po pięćdziesiątce. - Zaraz zobaczymy. - Podszedł do regału i wyjął cienką granatową książkę z szeregu identycznie oprawionych tomów. Na okładce widniała złota pieczęć i tłoczony napis: Departament Stanu, personel służby dyplomatycznej 1927 r. Przerzucił kilka stron. - Ambasadorem w 1927 roku był Warrick Aishlie, a wiemy, że pani, o którą chodzi, nie jest panią Aishlie... Jedynymi dyplomatami, którzy mogliby mieć żonę w tym wieku, są... - zerknął do spisu. - ... hm. Pan Parker Gade, wicekonsul z Funchal, i komandor Mason Shoemaker, attache marynarki do spraw lotnictwa. - Chrząknął z uznaniem. - Tak wyglądała sytuacja w 1927 roku. Teraz zobaczmy, co się z nimi dzieje obecnie - powiedział, sięgając po spis z 1936 roku. - Komandor marynarki? - zapytał Carriscant, przysuwając sobie z powrotem zdjęcie. - Czy mógłby to być ten oficer? - Nie potrafię panu powiedzieć. Nie mam żadnych informacji na ten temat. Wygląda na to, że obaj panowie przeszli już w stan spoczynku. Albo nie żyją. - Zrobił smutną minę. - Mógłbym zatelegrafować do Departamentu Stanu, ale jestem pewien, że nie podadzą mi żadnych danych personalnych. Carriscant nagle spochmurniał. Wyglądał bardzo nieszczęśliwie, kręcąc się niepewnie na krześle, skubiąc kołnierzyk swojej nowej koszuli. Zrobiło mi się go żal. Jego nadzieje, obudzone tak nagle, zdawały się równie szybko gasnąć. - Czy nie ma wśród personelu nikogo, kto by pamiętał 1927 rok? - zapytałam. - Musi być przecież ktoś, kto jest tutaj zatrudniony od tamtego czasu. - Słuszna uwaga - powiedział Dillingham, rzucając mi pełne uznania spojrzenie. - Przepraszam państwa na chwilę. Carriscant wstał i podszedł do okna, wyglądając na niewielki dziedziniec. Podeszłam do niego. W dole kręciły się małe, wynędzniałe gołębie, dziobiąc ospale rzadkie źdźbła trawy rosnącej wokół drzewa, jak gdyby ta mechaniczna czynność sama w sobie była w stanie zaspokoić ich głód. - Jeżeli wyszła za tego komandora, może być teraz wszędzie - powiedziałam łagodnie. - Nie - odparł Carriscant z absolutnym przekona niem. - Tutaj. Jestem tego pewien. Odwróciłam się zirytowana. Miał w sobie fanatyczny upór wyznawcy teorii płaskiej ziemi. Tacy ludzie zawsze muszą sobie znaleźć stromą ścieżkę. Dillingham wrócił w towarzystwie leciwego Portugalczyka w czarnym garniturze. Siwe włosy starszego pana były zaczesane do tyłu i usztywnione jakąś przeraźliwie lepką mazią czy miksturą. Nosił małe, okrągłe okulary w rogowej oprawie i starannie przycięte, krótkie wąsiki, ufarbowane na niepokojący, rudobrązowy kolor. - Senhor Liceu - przedstawił go Dillingham. - Nasz szacowny kancelista. Jest tutaj od zawsze. Senhor Liceu uścisnął nasze dłonie, skłaniając się lekko za każdym razem. Carriscant pokazał mu fotografię i zapytał, czy rozpoznaje na niej komandora Shoemakera. - To on - powiedział bez namysłu Liceu. Jego angielszczyzna była nienaganna. - Podobieństwo jest bardzo wyraźne. - Czy to jest pani Shoemaker? - zapytał Carriscant, wskazując Delfinę. Liceu starał się powstrzymać uśmiech, najwyraźniej wywołany jakimś wspomnieniem. - Nie, proszę pana. Komandor był zaprzysięgłym kawalerem. - Czy poznaje pan tę kobietę? - Niestety, nie. Doskonale pamiętam ten dzień. Byłem gorącym wielbicielem talentu senhority Barrery. - Uśmiechnął się melancholijnie. - Zdaje się, że świata poza nią nie widziałem. Ta pani była przypuszczalnie gościem komandora Shoemakera. Albo pani Aishlie. Na twarzy Carriscanta znów odmalowała się rozpacz. - Czy ta pani mogła być Francuzką? - zapytał Liceu, marszcząc czoło. - Pamiętam, że na którymś przyjęciu była bardzo elegancka francuska dama. - Nie sądzę. - Carriscant wzruszył ramionami. - Chyba że wyszła za Francuza. - Popytam wśród innych pracowników - zaofiarował się Liceu. - Może ktoś będzie pamiętał. To był wielki dzień dla naszej placówki. Pamiętny dzień. Inni mogą pamiętać lepiej niż ja. Podziękowaliśmy im obu i wyszliśmy, nieco zdeprymowani. Schodziliśmy wolno po stopniach budynku. Zapadał wieczór. Zapalały się uliczne latarnie. Na niebie widać było kilka różowo podbarwionych chmur. Nieopodal zatrzymała się taksówka. Młody człowiek, który z niej wysiadł, o twarzy pokrytej trądzikiem długo szukał drobnych po kieszeniach. Taksówka czekała cierpliwie przy krawężniku, licznik tykał miarowo. Czułam, że przygnębienie Carriscanta spowija mnie niczym szal. Musiałam coś powiedzieć. - Jak to szło? „Fiołkową godziną, coś tam, coś tam... jak taksówka tykająca pod drzwiami". Aha, „Ludzki silnik, jak taksówka tykająca pod drzwiami". - O czym ty mówisz, do licha? - naskoczył na mnie Carriscant. - Po prostu urywek wiersza, który przyszedł mi nagle do głowy. „Fiołkową godziną..." i tak dalej. - Wskazałam zaróżowione wieczorne niebo. - Nic ważnego. Skojarzenie tego widoku i taksówki. Nie ma o czym mówić. Stał i patrzył na mnie. Jego twarz z wolna rozjaśniła się uśmiechem. - Fiołkową godziną - powiedział. - Nie rozumiesz? - Nie. O co chodzi? - Fiołki. Piątek, 5 maja Spędziliśmy ranek, wędrując po Baixa od jednej cukierni do drugiej w poszukiwaniu kandyzowanych fiołków. Spośród sześciu confeiteiros tylko jeden sklep sprzedawał ten przysmak. Wróciliśmy do hotelu i przyszliśmy jeszcze raz w towarzystwie Joao, który miał nam służyć za tłumacza. - Sprzedają wiele rodzajów słodyczy - wyjaśnił nie potrzebnie nasz przewodnik, kiedy rozglądaliśmy się po wnętrzu małego sklepu. Pomieszczenie było wąskie i ciemne, przypominało bardziej aptekę niż cukiernię, ze swoimi spiętrzonymi pólkami, pełnymi ozdobnych butli, czasem wykonanych z zielonego lub niebieskiego szkła. - Ale nie mają regularnych zamówień na fiołki. Nie dostarczają ich specjalnym odbiorcom. - A stali klienci? Joao konferował przez chwilę z parą zdezorientowanych właścicieli. - Tak, mają stałych klientów. - Cukiernicy przyjrzeli się z zaciekawieniem fotografii Carriscanta. - Nie, nie poznają tej kobiety. Niezniechęcony, Carriscant wziął adres hurtownika, u którego zaopatrywali się w fiołki. Wyjaśnił mi, że od niego zamierza uzyskać listę pozostałych odbiorców z miasta. Zaczynałam się trochę niepokoić. Jeżeli ktoś szukałby przykładu na chwytanie się brzytwy... Ale Carriscant nalegał i wydobył od nich w końcu przyrzeczenie, że poproszą o podanie nazwiska i adresu każdego, kto by ku pował u nich te słodycze. Obiecali zrobić, co się da, najwyraźniej poruszeni jego prośbą, ale obawiali się, że nie każdy zechce im udzielić tego rodzaju informacji. Znaleźliśmy w pobliżu mały lokal, „Cafe Adamastor”, i wstąpiliśmy tam na drinka. Było to ciemne od dymu pomieszczenie, z blaszanym kontuarem, ciągnącym się przez całą długość ściany naprzeciwko drzwi. Umieszczona nad nim półka zastawiona była małymi pękatymi beczułkami, zaopatrzonymi w kraniki. Każda miała napis: Moscatel, Clarete, Ginebra. Z sufitu zwieszał się niewielki wentylator, przypominający koło okrętowe, zainstalowany pionowo na długim ramieniu. Obracał się powoli, rozprowadzając równomiernie papierosowy dym po wszyst kich zakamarkach pomieszczenia. Usiedliśmy przy małym stoliku z marmurowym blatem. Ja zamówiłam vinho verde, Carriscant koniak. Chciwie sączyłam chłodny płyn o rześkim, przyjemnym smaku; przywodzącym na myśl świeżo zgniecioną trawę. Wyjęłam paczkę papierosów. - Chyba nie powinnaś tego robić, Kay. - Czego? - Nie powinnaś palić. - Wszyscy palą, dlaczego nie ja, na litość boską? - Żadna z kobiet nie pali... Coś mi mówi, że to nie jest tutaj przyjęte. - Dobrze, wobec tego przetrę szlak - powiedziałam buńczucznie, przypalając swojego picayune’a. Jednak przeczucie Carriscanta okazało się trafne: przez kilka minut byłam obiektem ciekawych spojrzeń i ukradkowych szeptów. - Wreszcie coś się ruszyło - powiedział z autentycznym entuzjazmem. - Naprawdę się ruszyło. Codziennie będę zaglądał do tego sklepu. Odszukam pozostałe. Powinniśmy zacząć kompletować listę nazwisk. Poczułam nieopisane znużenie na myśl o łowach na każdego miłośnika kandyzowanych fiołków w Lizbonie. - Doktorze Carriscant, naprawdę nie może pan... - Ile razu mam ci powtarzać, Kay? Chcę, żebyś nazywała mnie ojcem. - Mówiłam już, że przychodzi mi to z trudnością. - Nie rozumiem dlaczego. Wobec tego niech będzie Salvador. Jesteśmy przyjaciółmi, Kay, dobrymi kumplami. Nie chcę się czuć jak ktoś ledwie tolerowany. Chyba zamówię jeszcze jeden koniak. A ty? Sobota, 6 maja Znaleźliśmy jeszcze dwa sklepy, gdzie sprzedawano kandyzowane fiołki - jeden z wyrobami tytoniowymi przy Praca do Commercio, drugi przy Biarro Alto. Nie umiejąc przedstawić w sposób zrozumiały naszych skomplikowanych życzeń, postanowiliśmy wrócić tam później z Joao. Wymogłam na Carriscancie, żebyśmy spróbowali innej metody. Zaproponowałam wykonanie naszej fotografii w powiększeniu i zamieszczenie jej w gazecie wraz z prośbą, by każdy, kto rozpozna Delfinę, skontaktował się z nami pod hotelowym adresem. Sugerowałam, że moglibyśmy nawet obiecać nagrodę. Uznał, że to niezła myśl, wobec czego zakończyliśmy dzień wizytą u fotografa, gdzie zrobiliśmy sobie zdjęcia do kart pobytu i powiększenie fotografii z magazynu. W hotelu czekała na nas wiadomość od pana Liceu z ambasady USA, zredagowana pięknym, kaligraficznym pismem. Jego biurowy kolega był zdania, że kobieta - gość honorowy inauguracyjnych pucharowych rozgrywek - była narodowości portugalskiej, nie francuskiej. Rozmawiał z nią tamtego dnia i przypominał sobie, że nazywała się senhora Lopes do Livio. - Melodyjne nazwisko - wyjaśniał Liceu - dlatego utkwiło mu w pamięci. Zostało to potwierdzone później, kiedy odnaleziono oficjalną listę gości. Ale obok podpisu nie było adresu. - Portugalskie]? To musi być jakaś pomyłka - powiedział Carriscant. Według Joao, w lizbońskie] książce telefoniczne] figurowały trzy osoby o nazwisku Lopes do Livio. Jedna była kosmetyczką, drugi adres pochodził z portowe] dzielnicy Alfama - Joao wykluczał, żeby dystyngowana dama mogła tam mieszkać - trzeci znajdował się w przyzwoite] części miasta, w pobliżu jardin botanice. Postanowiliśmy zbadać sprawę nazajutrz rano. Po wieczornym posiłku wybraliśmy się na drinka do „Cafe Martinho”. Kawiarnia znajdowała się nieopodal Rossio, pomiędzy stacją kolejową i Teatrem Narodowym. Idąc ramię przy ramieniu pogrążonymi w mroku uliczkami, wyszliśmy na ogromny plac, wciąż rozbrzmiewający odgłosami tramwajów i taksówek, nawoływaniami pucybutów i sprzedawców losów na loterię. Spacerowicze przechadzali się grupkami wokół fontanny i pomnika. Okna kawiarni, ocienione spłowiałymi markizami, płonęły ciepłym, pomarańczowym blaskiem. W głębi, za klasyczną bryłą teatru, migotały światła odległych domów - bezładny rój, wieńczący jedno z wyniosłych wzgórz, na których rozłożyło się miasto. Kiedy tak wędrowaliśmy pośród leniwego tłumu mieszkańców, anonimowi przybysze w tym gościnnym, niezbyt schludnym mieście, mając uszy pełne obcojęzycznego gwaru i wybuchów wesołości, po raz pierwszy poczułam autentyczny smak podróży - ów jedyny w swoim rodzaju dreszcz inności. Przypomniałam sobie, że jestem w Europie, aczkolwiek na jej zachodnich rubieżach, i powinnam czerpać jakąś przyjemność z tej podróży, za którą zapłaciłam - i której, na miły Bóg, naprawdę potrzebowałam - a nie zachowywać się jak tolerancyjna opiekunka drażliwego, ekscentrycznego staruszka. Ale ów burkliwy staruszek, jak się zorientowałam, też był w doskonałym humorze. Wystrojony w swój nowy garnitur, kroczył raźno przez plac w stronę wabiących ciepłem i blaskiem otwartych drzwi kawiarni, z których dolatywał zapach palonej kawy. Wnętrze „Cafe Martinho” imponowało ogromem. Przestronną salę, z masywnymi kolumnami, ozdobnymi gzymsami i wysokimi lustrami w złoconych ramach, wypełniały schludne rzędy prostych drewnianych stołów o marmurowych blatach. Ustawiono je z nienaganną precyzją szkolnych ławek. Z centralnych postumentów wyrastały lampy o kloszach z matowego szkła, zwieszających się niczym kielichy tulipanów, z których sączyło się żółte, rozproszone światło. Wszyscy kelnerzy byli zażywnymi, wąsatymi panami w średnim wieku, ubranymi w długie fartuchy. Sala była pełna. Wokół siedzieli mężczyźni, gwarząc i popijając w kapeluszach na głowach i - co jeszcze dziwniejsze - wszyscy z jedną ręką opartą na lasce, jak gdyby w każdej chwili gotowi byli zerwać się na równe nogi i wymaszerować w ciemność. Znaleźliśmy dwuosobowy stolik przy ścianie, pod barokowym, rzeźbionym lustrem, którego boki tworzyły dwie złote kariatydy - półnagie dziewicze piękności, wyłaniające się z plątaniny lian i tropikalnych owoców. Zamówiliśmy kawę - dla Carriscanta z koniakiem - i rozsiedliśmy się wygodnie, rozglądając się wokół. - To jest życie - powiedział Carriscant, wlewając swój koniak do filiżanki z kawą. Popatrzył na mnie chytrze. - W Los Angeles nie znajdziesz nic podobnego. - Po to się podróżuje - odpowiedziałam dość chłodno, zirytowana jego protekcjonalnym tonem. - Byłoby strasznie nudno, gdyby każde nowe miejsce okazywało się kolejną kopią twojego rodzinnego miasta. Mieszkaniec Lizbony nie jedzie do Los Angeles, żeby obejrzeć „Cafe Martinho”. - Ale ucieszyłby się, gdyby ją tam znalazł - powiedział, zadowolony z siebie. Postanowiłam nie przedłużać tej dyskusji, więc zapadła cisza. - Skąd pan wiedział, że mieszkam w Los Angeles? - spytałam obcesowo, poirytowana, że zmącił radosny nastrój, który ogarnął mnie podczas spaceru po Rossio - Skąd pan wiedział, że matka się tam osiedliła? Mój ton go zaskoczył. - Udo mi powiedział - wyjaśnił. - Annaliesa pisywała do niego co miesiąc, dopóki żył. Biskup szybko unieważnił nasze małżeństwo. Udo mówił mi, że wyszła potem za Amerykanina, importera włókna kokosowego z Los Angeles. Kiedy się tam znalazłem, odszukanie go nie przedstawiało większych trudności. Tak samo ciebie. - A Hugh Paget? - O nikim takim nie słyszałem. Moje niezadowolenie rosło. Czułam, że przytłacza mnie ciężar egzystencji skleconej jak popadło, z pół prawdy i fikcji. Osaczyły mnie różnorakie wątpliwości. Luki, jakie zawierała historia Carriscanta, drobne niejasności i podstawowe znaki zapytania nie dawały mi spokoju, domagając się wyjaśnienia. Pod wieloma względami Carriscant był tak bezkompromisowy w swojej szczerości, jak tylko można sobie wyobrazić. Zdawał się nie ukrywać niczego, ujawniając szczegóły i sprawy intymne, o które nigdy bym go sama nie zapytała. Ale koniec końców, była to jego opowieść. Mógł podkreślać lub pomijać, co chciał, mógł wybierać, modelować, po swojemu rozkładać akcenty... Popijałam kawę, przyglądając mu się znad filiżanki, kiedy obrzucał salę szybkim spojrzeniem. Odwrócił się, napotykając mój wzrok i uśmiechnął się, unosząc filiżankę niczym w toaście. Był w świetnym humorze. - Dzięki za wszystko, Kay, myślę, że jutro uda nam się... - Kto zabił Warda i Brauna? Pytanie wyrwało mi się samo, nieplanowane, kiedy przebiegałam w myślach opowieść S.C. Carriscant ani drgnął. Pomyślał chwilę, skubnął się w ucho, po czym bez brzęknięcia postawił filiżankę na spodeczku. - Twoje domysły są tyleż warte, co moje - oświadczył, wzruszając ramionami. - Jak sądzisz, kto to zrobił? Powiedziałem ci wszystko, co wiem. - Tak pan twierdzi. Ale to nie może być prawda. Muszą być sprawy, o których pan zapomniał albo które uznał pan za nieistotne. - Oczywiście. - Z niejakim zaskoczeniem stwierdziłam, że wydaje się zadowolony z obrotu, jaki przybiera rozmowa, jakby moje pytania sprawiały mu przewrotną satysfakcję. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. - Opowiedziałem ci to, o co mnie prosiłaś. Dzieje Delfiny i moje, z powodu których odbyliśmy tę podróż. Ale kto wie? - Zawiesił głos, uśmiechając się wyrozumiale. - Może uda ci się znaleźć odpowiedź na inne pytania. Wszystko jest w zasięgu ręki, jeżeli wie się, gdzie szukać. Byłam zaintrygowana. - Jakieś wskazówki, czy tak? - Tak i nie. To się odnosi w równej mierze do mnie, jak i do ciebie. Jestem pewien, że relacjonując ci przebieg wydarzeń, przeoczyłem jakieś powiązania. Musiałem przeoczyć. Może uda nam się je wydobyć na światło dzienne. Co dwie głowy, to nie jedna. To wyglądało na ukryte wyzwanie. Żałowałam, że nie mam przy sobie swoich notatek. Ale kiedy zastanowiłam się głębiej, pewne sugestie same się nasunęły, pominięte sprawy zaczęły wychodzić na jaw. - Zastanów się, Kay, zastanów się dobrze. O czym zapomnieliśmy? Teraz, kiedy znasz całą historię, możesz spojrzeć wstecz, ocenić, co może mieć znaczenie. Myślałam dłuższą chwilę, nim coś zaczęło mi świtać. Zupełnie niewinna uwaga na samym początku opowieści. Jakby nawias, zrobiony od niechcenia, który wówczas wydawał mi się zupełnie nieistotny. Spojrzałam mu w oczy. - W pewnym momencie wspomniał pan, że widział już wcześniej Sieverance’a. Zanim spotkaliście się wtedy w Ayuntamiento. Zmarszczył czoło i spojrzał w sufit. - Nie. Powiedziałem tylko, że zastanawiałem się, czy już się gdzieś nie spotkaliśmy. Przypominał mi kogoś. - Kogo? - To długa historia. Zdarzyła się na długo przedtem, nim poznałem Delfinę. Nie wiem, czy ma z tym wszystkim cokolwiek wspólnego. - Może ja to ocenię? - Dobrze. - Rzucił mi przenikliwe spojrzenie i dał kelnerowi znak, żeby przyniósł nam jeszcze kawy. Ja zamówiłam dla siebie porto. „W Rzymie czyń to samo, co Rzymianie...” - Pamiętasz moje odwiedziny u matki w San Teodoro... Była to pierwsza wizyta od dłuższego czasu, konkretnie od lutego 1902 roku. Wybrałem się wówczas do niej, bo niepokoiła mnie sytuacja w południowych prowincjach. W południowym Luzonie wciąż trwała wojna. Po Balangidze walki... - Co to jest Balangiga? - Miejscowość na wyspie Samar. Insurrectos dokonali tam masakry czterdziestu ośmiu amerykańskich żołnierzy. Generał Smith wydał rozkaz, w myśl którego każdy Filipińczyk zdolny do noszenia broni, który się nie poddał, miał być rozstrzelany. - Na twarzy Carriscanta pojawił się znużony uśmiech. - Generał Smith wychodził z założenia, że zdolny do noszenia broni jest każdy mężczyzna powyżej dziesięciu lat. - Rozłożył ręce. - Sprawy wymknęły się spod kontroli. Ludzie uznali, że wraz z ujęciem Aguinalda wojna się praktycznie zakończyła. Bynajmniej. Pierwsze miesiące 1902 roku były bardzo ciężkie, pod pewnymi względami nastąpił wtedy najgorszy okres... Oczywiście nie dla nas, mieszkańców Manili, ale w Cavite, Batangas, Tabayas toczyły się zacięte walki. Działał tam zdolny powstańczy generał, Esteban Elpidio... - Wuj Pantaleona. - Tak. Wysłano ekspedycję karną pod wodzą młodego generała, Franklina Bella. Ludność była zgrupowana w strefach zmilitaryzowanych. Poza ich obszarem cała żywność była zniszczona. Ilekroć zginął amerykański żołnierz, rozstrzeliwano filipińskiego jeńca. Kiedy wreszcie Elpidio został ujęty, co nastąpiło w kwietniu, wojna się de facto zakończyła, ale w lutym wciąż było sporo problemów. Carriscant opowiedział mi o swojej wyprawie na południe, do matki. Wybrał się z Constanciem powozem, zabierając ze sobą zapas żywności. Droga do Los Banos, położonego nad Laguną de Bay upłynęła spokojnie. Potem skręcili w głąb lądu, w stronę San Teodoro, wkraczając na terytorium zmilitaryzowane, na którym obowiązywała godzina policyjna. Do wsi dotarli przed zapadnięciem zmroku. O ósmej, od której obowiązywał zakaz przebywania na dworze, Carriscant był już bezpieczny pod dachem swojej matki. Jednak nazajutrz rano nikt ze służby się nie pojawił. Matka, zaniepokojona, poprosiła go, żeby wrócił do wsi i zorientował się w sytuacji. Była szczególnie zmartwiona, gdyż Flayiano, jej majordomus, nigdy dotąd nie zawiódł. Jeśli był chory, jego syn, Ortega, przychodził do niej z wiadomością. Kiedy Carriscant i Constancio dotarli do San Teodoro, zastali to miejsce całkowicie wyludnione. W domostwach rozpalono już ogień, żeby przyrządzić poranną strawę, a na rynku pod akacjami rozstawiono kilka straganów, ale prócz wałęsających się kur i węszących wkoło łaciatych psów nigdzie nie było widać żywej duszy. Od staruszki przycupniętej za drewnianym kościółkiem dowiedzieli się, że o pierwszym brzasku zjawili się we wsi Americanos, wygarnęli całą ludność - mężczyzn, kobiety i dzieci - i popędzili ich drogą na Santa Rosa, w kierunku rzeki. Carriscant zostawił z nią Constancia i ruszył pieszo we wskazanym kierunku. Wiedział, że droga przecina niewielki strumień, wpadający do Laguny. Po dziesięciu minutach usłyszał pierwszy strzał. Potem dwa następne. Na kilka sekund zapadła cisza, po czym rozległ się kolejny wystrzał. Zszedł z drogi w zarośla i okrężną drogą zaczął przedzierać się w kierunku, skąd docierały te odgłosy. Po drodze naliczył pięć kolejnych detonacji. W sumie dziewięć. Dotarł do miejsca, gdzie las się przerzedzał, ukazując niewielką, położoną w dole polanę. Tutaj droga dochodziła do rzeczki, nad którą przerzucono drewniany most. Carriscant ujrzał grupkę trzynastu mężczyzn - dorosłych i młodych chłopców - stłoczonych razem pod strażą kilkudziesięciu amerykańskich żołnierzy, wielkich brodatych chłopów w poplamionych niebieskich koszulach i sfatygowanych kapeluszach o białych rondach. Na moście stało trzech dalszych żołnierzy. Rzeczkę przecinała grobla, tworząc niewielkie rozlewisko. Tutaj zgromadzone były kobiety, mieszkanki wioski, wiekowi starcy i dzieci poniżej dziesięciu lat. W pobliżu grobli unosiło się na wodzie dziewięć ciał. Ze swojego punktu obserwacyjnego wśród otaczających polanę drzew Carriscant widział, jak mężczyźni i chłopcy, jeden po drugim, byli prowadzeni na most. Oficer przykładał pistolet do głowy więźnia, wołał donośnym głosem: „Za Balangigę!” - i naciskał spust. Dwaj pozostali mężczyźni przerzucali ciało przez balustradę mostu, skąd leniwy nurt unosił je w dół strumienia, dołączając do pozostałych ciał, stłoczonych przy grobli, kołyszących się łagodnie na wodzie niczym miękkie bale drzewne. Panowała zdumiewająca cisza. Słońce świeciło na zasnutym mgłą niebie, ptaki milczały, przestraszone odgłosem wystrzałów. Od strony grupy stojącej nad wodą dobiegały stłumione jęki, najmniejsze dzieci płakały. Ale mężczyźni i młodzi chłopcy czekali w milczeniu, z pochylonymi głowami, na swoją kolej, nie odzywając się ani słowem. Kiedy oficer ładował pistolet, wyręczał go jeden z dwóch pozostałych. Każdy wystrzał poprzedzał ten sam okrzyk: „Za Balangigę!”. Trwało to dotąd, aż zgładzono wszystkich. Wówczas Amerykanie zarzucili na ramię strzelby i pozostały ekwipunek i odmaszerowali drogą na Santa Rosa. Zarówno Flaviano, jak i Ortega znajdowali się wśród ofiar. Carriscant dowiedział się później, że poprzedniej nocy kolumna wojska zastała ostrzelana, kiedy biwakowała w odległości mili od San Teodoro. Było czterech rannych i dwie ofiary śmiertelne. Masakra mieszkańców wioski była aktem odwetu za tę akcję. Zabito dwadzieścia dwie osoby. Carriscant relacjonował to wydarzenie jednostajnym, beznamiętnym tonem. Gdy skończył, zapadła cisza. Milczałam, próbując ogarnąć to, co usłyszałam, wyciągnąć jakieś wnioski. - Sądzi pan, że tym oficerem był Sieverance? - zapytałam wreszcie. - Nie wiem. Faktycznie przypomniałem sobie o nim, kiedy zobaczyłem Sieverance’a. Tamten oficer miał brodę, ale był blondynem, tak samo jak on. Było też coś w jego sylwetce... Nie miałem pewności. Pytałem Delfinę, czy Sieverance służył kiedykolwiek w Batangas, ale nie orientowała się. - Wzruszył ramionami. - Istniało pewne podobieństwo, znajdowałem się jednak dość daleko - jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt jardów. - Czy to był pułk Sieverance’a? Zna pan nazwę tej jednostki? - Nie. - Czy doniósł pan o tym władzom? Carriscant się skrzywił. - Musisz zrozumieć, że w ciągu tych kilku miesięcy zginęły w Batangas czterdzieści cztery tysiące ludzi. Zabitych lub zmarłych na skutek chorób, głodu, epidemii cholery. Moja matka napisała skargę do generała Bella, ale nie otrzymała odpowiedzi. Takie incydenty były na porządku dziennym. Jedyną osobą, której o tym powiedziałem, był Pantaleon - dodał ostrożnie po chwili milczenia. - Dlaczego? - Musiałem komuś powiedzieć. - Niektórzy amerykańscy oficerowie byli sądzeni za okrucieństwo. - A generał Smith został nawet zdegradowany. Niestety, nie znałem nazwisk ani żadnych innych danych. San Teodoro to małe piwo. W tym okresie wymordowano w Batangas grupę tysiąca trzystu więźniów, każąc im przedtem wykopać dla siebie groby. Akcja trwała sześć dni. To była paskudna mała wojna. - Westchnął. - Może to i lepiej, że świat o niej zapomniał. Popatrzyliśmy na siebie. Z jego nieruchomej twarzy nic się nie dało wyczytać. Oczy miał zmęczone, jak gdyby ta opowieść go wyczerpała. - Jesteś choć trochę mądrzejsza? - zapytał. - Nie. Ale nie odpowiedział pan na moje pytanie. Kto zabił Warda i Brauna? - Sądziłem, że to oczywiste. To musiał być Cruz. - Cruz? Mówi pan poważnie? - Ten człowiek był szalony. Nienawidził Amerykanów. Miał obsesję na punkcie operacji serca. Pamiętaj, że rozmyślnie naciął serce tamtego człowieka, żeby móc je potem zszyć. Myślę, że coraz bardziej pogrążał się w szaleństwie. Wojna, utrata kolonii. Nawet moja obecność w szpitalu oznaczała zmierzch jego gwiazdy. Obsesją tego człowieka stała się sława za wszelką cenę. W tamtych czasach serce było dla nas źródłem największej frustracji. To jedyne wyjaśnienie tych okaleczeń. Pamiętam, wspomniał mi kiedyś, ze potrzebuje serc białych ludzi. Nie wiem dlaczego, pewnie to jakiś przesąd. Chociaż nie sądzę, żeby zabił tę kobietę. To sprawa bez związku z całą resztą. Przypadkowy cios, incydent z Tondo, który zamącił obraz. Westchnęłam, zdezorientowana, poruszona jego wstrząsającą opowieścią. Pewnego słonecznego ranka w San Teodoro... Carriscant pochylił się, patrząc mi w oczy, z brodą opartą na splecionych dłoniach. - Mam nadzieję, że się nie pogniewasz, Kay. Jesteś atrakcyjną kobietą, ale nie byłoby dobrze, gdybyś jeszcze bardziej przytyła. Może byśmy już poszli, co? Siedzę w swoim pokoju, wykąpana, gotowa do snu. Spisuję nazwiska ofiar: Ward, Braun, bezimienna kobieta, Sieverance. Potem sporządzam drugą listę. Pantaleon Quiroga Doktor Izydor Cruz Jepson Sieverance Sama nie wiem, po co to robię i co mam nadzieję uzyskać. Mój mózg jest zaczadzony i otępiały po ostatniej dawce informacji, ale czuję potrzebę przelania różnych spraw na papier, tak jak mi się przedstawiają, niemal mechanicznie, aby uruchomić proces dedukcji, przekonać się, czy nazwiska, napisane czarno na białym, będą mi miały coś do powiedzenia. Rozważam poszczególne warianty. Pantaleon - podejrzany Bobby’ego. Wiedział o masakrze i o tym, że Carriscant podejrzewał Sieverance’a. Czyżby Ward i Braun byli dwoma pozostałymi żołnierzami wtedy na moście? Może Pantaleon uzyskał tę informację dzięki swoim powiązaniom z generałem Elpidio? Mimo wszystko trudno mi wyobrazić sobie Pantaleona jako członka powstańczej piątej kolumny. Podejrzanym Carriscanta był Cruz. Poszukujący mocnych amerykańskich serc do swoich eksperymentów. Ale dlaczego miałby porzucać ciała w strategicznych punktach pierwszego dnia wojny? A może to zwykły zbieg okoliczności? Niemal każde miejsce w okolicach Manili miało swoją wymowę w świetle wydarzeń z lutego 1899 roku. Cruz wydawał się trochę pomylony, ale nie bardzo mogłam uwierzyć, żeby posunął się do czegoś takiego dla zyskania rozgłosu. Jednak Bobby najwyraźniej też go podejrzewał. Inaczej po co by przeszukiwał jego pracownię?... Moja koncepcja to Jepson Sieverance. Tak podpowiada mi intuicja. Od Carriscanta dowiedziałam się, że w roku 1892 pracowała komisja Lodge’a, badając akty okrucieństwa po wydarzeniach w Balangidze. Sieverance młody, ambitny oficer, mógł dojść do wniosku, że warto się pozbyć niewygodnych wspólników. A może Braun i Ward szantażowali go w jakiś sposób? To wszystko, rzecz jasna, miało sens przy założeniu, że oficerem z opowieści naprawdę był Sieverance, o czym Carriscant nie zdawał się całkowicie przekonany... Z drugiej strony, Sieverance z pewnością nie popełnił samobójstwa. Skoro tak, to wiadomo, kto go zabił. Czy rzeczywiście wiadomo? Wygląda na to, że do niczego nie doszłam. Zapisuję kolejne nazwisko: Salyador Carriscant. Jutro złożymy wizytę senhorze Lopes do Livio. Zobaczymy, jakie rewelacje przyniesie nowy dzień. Niedziela, 7 maja Śniadanie zjedliśmy w hotelowe] jadalni: małe, twarde bułeczki z miodem, popite solidnym dzbankiem kawy Carnscani nie wydawał się ani trochę zdenerwowany Pochłonął trzy bułeczki, dopytując się kelnera, czy to miód z koniczyny, czy z jakichś innych kwiatów. - Czuję ją tutaj wyraźnie, a ty? Koniczyna - przekonywal - Wyraźny posmak, jakby głębsza frakcja. Jeżeli nie koniczyna, to lawenda. Albo może janowiec. Kelner nie potrafił mu pomóc, a mnie miód smakował po prostu jak miód. Zostawiłam niedojedzoną bułeczkę, wypiłam filiżankę kawy i wcześniej niż zwykle zapaliłam pierwszego w tym dniu papierosa. Zapytałam, czy nie powinniśmy najpierw zatelefonować albo wysłać wiadomości ale Carriscant wolał złożyć niezapowiedzianą wizytę; - A jeśłi to nie ona? - tłumaczył. - Po co zajmować komuś czas? Zjawimy się po prostu, to najlepsze wyjście Musi być w domu w niedzielę. Niech robi, jak uważa, pomyślałam. Był spokojny, niemal radosny, podczas gdy mnie nurtowało niejasne przeczucie, jak przed wizytą u lekarza, w obliczu faktów, które za chwilę poznam, choć wcale się do tego nie pałę. Około południa spotkaliśmy się przed wejściem do hotelu i zatrzymaliśmy taksówkę. Dzień był rześki i słoneczny, pas nieba między budynkami lśnił doskonałym, przejrzystym błękitem. Z recepcji wybiegł za nami Joao z parasolem, nalegając, żebyśmy wzięli go ze sobą. - Po południu będzie deszcz - twierdził z niezachwianą pewnością. - Lepiej się zabezpieczyć. Poprosiliśmy taksówkarza, żeby wysadził nas przed bramą ogrodu botanicznego i poszliśmy pieszo w stronę znajdującego się nieopodal mieszkania senhory Lopes do Livio. Mieszkała na drugim piętrze dużej kamienicy z balkonami o ozdobnych, kutych balustradach. Wysoka, łukowo sklepiona brama prowadziła na długi brukowany dziedziniec. Po lewej znajdowało się wejście do holu. Pochylony wiekiem portier stał na wąskim, czerwonym chodniku, którym wyłożona była droga do windy. Ściany zdobiła niewielka kolekcja zakurzonych, chronicznie nie dożywionych paprotek, usiłujących rosnąć w panującym tu stale półmroku. Carriscant zaproponował, żebyśmy weszli po schodach. Myślę, że ogromna presja bliskiego spotkania po raz pierwszy dala znać o sobie i bodaj kilkusekundowe opóźnienie okazało się naraz bardzo pożądane. Wyciągnęłam rękę w stronę dzwonka umieszczonego pod wysłużoną, błyszczącą mosiężną tabliczką z napisem „Lopes do Livio”. W tym momencie Carriscant dotknął mojego łokcia. Zawahałam się. - Jak wyglądam? - zapytał. - Doskonale - powiedziałam. - Przystojny, dystyngowany pan. Uśmiechnął się do mnie szeroko, wyraźnie ucieszony. Serce mi podskoczyło. Pochyliłam się i pocałowałam go w policzek. Był kompletnie zaskoczony. Jego dłoń powędrowała odruchowo do miejsca, gdzie moje usta dotknęły jego twarzy, jakbym maznęła go farbą albo ukłuła szpilką. - Dzięki ci, Kay - rzekł wzruszony. - Nie wiem, co bym zrobił bez ciebie. - Nie ma o czym mówić - powiedziałam. - Może to wcale nie ona. Może będziemy się włóczyć jeszcze przez jakiś czas po Europie od cukierni do cukierni. Nacisnęłam dzwonek. Po chwili rozległy się kroki i w drzwiach stanął młody mężczyzna, mniej więcej w moim wieku. Był wysoki, miał niesforne, kędzierzawe włosy, przedzielone równo nienagannym przedziałkiem, i pełne, nieco odęte usta. Była w nim jakaś czujność i podejrzliwość. Wydawał się odchylać nieznacznie do tyłu, jak gdyby chciał uprzedzić ewentualny atak. Powiedział coś do nas po portugalsku. - Mówi pan po angielsku? - zapytałam. - Tak. Państwo są Anglikami? - zapytał z lekkim akcentem. - Amerykanami. Jeżeli to możliwe, chcielibyśmy się zobaczyć z senhorą Lopes do Livio. - Przykro mi, ale moja matka źle się czuje. Nikogo nie przyjmuje. Czułam, że stojący obok mnie Carriscant sztywnieje. - Jestem jej znajomym sprzed lat - powiedział. - Przyjechałem aż ze Stanów, żeby się z nią zobaczyć. Mężczyzna zmarszczył czoło. - Matka nic mi o tym nie wspominała. - Nie wiedziała o moim przyjeździe. Zajęło mi trochę czasu, nim ją odnalazłem. - Nic mi nie wiadomo, żeby matka miała jakichś znajomych w Ameryce... - Jego podejrzliwość rosła. Nagle przemieniliśmy się w nieproszonych domokrążców, natrętów, których powinno się wpuszczać kuchennym wejściem. - Jeżeli powie jej pan, że doktor Salvador Carriscant chciałby się z nią zobaczyć, jestem pewien, że zechce poświęcić mi chwilę czasu. Pewność siebie i nuta agresji dźwięcząca w jego głosie sprawiły, że zostaliśmy wpuszczeni do środka mimo wyczuwalnej niechęci młodego człowieka. Wprowadził nas do dużego, umeblowanego po staroświecku salonu o trzech wysokich oknach, utrzymanego w tonie bladej zieleni. Zaciągnięte do połowy żaluzje wpuszczały niewiele światła. Udrapowane na oknach aksamitne zielone zasłony były miejscami zupełnie poprzecierane. Ale pokój miał szlachetne proporcje, a meble były dobrej jakości, dobrane ze smakiem. Na ścianach wisiały rzędem portrety, pociemniałe pod grubą warstwą werniksu. Zastanawiałam się, czy widniejący na nich wojskowi, z bokobrodami i wąsami lśniącymi od pomady, to przodkowie rodziny Lopes do Livio. Usiedliśmy sztywno na pozłacanej berżerze, z dłońmi na kolanach, niczym kandydaci przed rozmową kwalifikacyjną. - Zdenerwowana? - zapytał Carriscant. - Nie... To znaczy tak. Bardzo. - Ja jestem przerażony - powiedział, uśmiechając się do mnie. - Krew ścina mi się w żyłach. Czekaliśmy dobre dziesięć minut, nim młody człowiek znów się pojawił. Jego zachowanie się nie zmieniło. - Matka przyjmie państwa - powiedział, wyraźnie zirytowany tą decyzją. - Ale prosiłbym, żeby to nie trwało długo. To dla niej bardzo męczące. Proszę za mną. - Zaczekam tutaj - powiedziałam do Carriscanta. - Nie - zaprotestował, biorąc mnie za rękę i zmuszając, żebym wstała. - Musisz być ze mną. Trzymając się za ręce, ruszyliśmy za gospodarzem, pokonując zdumiewająco długi korytarz. Mieszkanie było ogromne. Obluzowane klepki parkietu postukiwały tępo pod naszymi stopami, niczym kości do gry w skórzanym kubku. Chmurny młody człowiek zastukał lekko do drzwi, po czym otworzył je przed nami. Poczułam, jak ogarnia mnie lęk. Nie o siebie, tylko o S. C. Przez trzydzieści lat z górą każde zdarzenie, każdy aspekt jego życia naznaczony był perspektywą tego spotkania. I oto nadszedł ten dzień. Myśl, że mógłby doznać zawodu lub, co gorsza, całkowicie się załamać, była nie do zniesienia. Uścisnął moją rękę i weszliśmy razem do pokoju. Oto co zobaczyłam. W fotelu, pod oknem przesłoniętym muślinową draperią, za którym w oddali widniał ogród botaniczny, siedziała starsza pani. Światło sączące się przez zasłonę miało miękki, perłowy ton. Kobieta była wychudzona, jej rysy najpewniej zaostrzyły się z wiekiem, skóra była napięta i porysowana zmarszczkami. Jednak była w niej jakaś siła: w mocnej linii wydatnego nosa, w czujnym spojrzeniu ciemnych, bystrych oczu. Siwe włosy miała związane z tyłu w luźny węzeł. Wciąż była piękna, tym surowym, na wpół ukrytym pięknem, jakie spotyka się czasami u starszych kobiet, w których wciąż można zobaczyć młode dziewczyny sprzed wielu lat. Wydawała się znacznie starsza niż Carriscant. Jej ręce spoczywały na kolanach, a raczej wisiały w powietrzu, trzęsąc się w nienaturalny sposób. Kciuk i palec wskazujący prawej ręki nieustannie wykonywały drobne ruchy, jak gdyby kobieta obracała w nich małą kuleczkę. Carriscant ruszył w jej stronę, ja usunęłam się na bok. - Salvador? - zapytała miękko, z ledwie dosłyszalnym amerykańskim akcentem. - Tak, Delfino. - Nie chowaj się tam w cieniu, bo cię nie widzę. - Już wychodzę. Spojrzała na niego. - Dorobiłeś się brzucha. - Mój apetyt, znasz mnie. Ukląkł przy fotelu i ujął w swoje dłonie jej trzęsące się ręce. Ich głowy się zbliżyły. Całowali się długo, zmysłowo, żarliwie, z autentyczną, bezinteresowną czułością. Myślałam o ich ostatnim pocałunku w ciemnościach Calle Francisco, w Intramuros, w Manili, w 1903 roku... Całe pokolenie przeszło przez scenę, pół życia przeminęło... Odsunęli się od siebie. Delfina dotknęła jego twarzy swoimi drżącymi palcami. On przycisnął jej dłoń do ust. - Mamo, proszę cię, to nie wypada - powiedział głośno młody człowiek. Na jego twarzy malował się szok. Widok takiej namiętności u starych ludzi najwyraźniej nim wstrząsnął. - Zamknij buzię, Nando - powiedziała. - Nie bądź kołtunem. Carriscant przesunął wierzchem dłoni po jej policzku, musnął szyję. - Piękna Delfina - powiedział marzycielsko. - Cudownie wyglądasz. - Kto to taki? - spytała kobieta, spoglądając w moją stronę. - Moja córka, Kay. Pomogła mi ciebie odszukać. Podeszłam bliżej i ujęłam drżącą rękę - niezwykle lekką - wpatrując się w twarz kobiety. Doznawałam przedziwnego uczucia, spotykając kogoś, kogo znałam tak dobrze. Jakby powieściowy bohater albo historyczna postać sprzed wieków zjawiła się nagle przede mną jako człowiek z krwi i kości. - Jest między wami podobieństwo, wie pani? - powiedziała. - Całkiem wyraźne. Wymruczałam coś na powitanie, mówiąc, jak bardzo się cieszę, że ją wreszcie poznałam. Carriscant wstał. - Teraz chciałbym, żebyś nas zostawiła - powiedział do mnie. - Delfina i ja mamy sobie dużo do powiedzenia. - Mamo, nie wydaje mi się... - Proszę cię, zostaw nas, Nando - powiedziała stanowczo. Wyszedł natychmiast z demonstracyjnym oburzeniem. Carriscant odprowadził mnie do drzwi. - Tak naprawdę do końca mi nie wierzyłaś - szepnął z uśmiechem. - Nie wierzyłaś, prawda? Kelner otworzył butelkę i napełnił winem dwa kieliszki. Płyn był żółty i chłodny. W upalnym słońcu szkło zmatowiało natychmiast, pokrywając się mikroskopijny mi kropelkami pary. Unieśliśmy kieliszki, stukając się lekko. - Nasze zdrowie, Kay - powiedział Carriscant. - Nasze zdrowie. On i Delfina spędzili sam na sam nieco ponad godzinę. Ja tymczasem czekałam w zielonym salonie. Gdy się pojawił, jawnie ocierał łzy z oczu, ale też zarazem się uśmiechał. Kiedy wychodziliśmy z mieszkania, na jego twarzy malował się spokój i pewność siebie. - Miło mi cię powiadomić, że rozkoszny Nando nie jest moim synem - powiedział niemal natychmiast, kiedy schodziliśmy po schodach w stronę mrocznego holu. Przy Rua do Pedro V znaleźliśmy taksówkę i kazaliśmy się zawieźć do „kawiarni z widokiem na rzekę”. Kierowca zwiózł nas do Biarro Alto i wysadził koło dość nijakiego lokalu o nazwie „Cafe Pacifico”, który miał jednak ładny taras, z istotnie pięknym widokiem na szerokie ujście rzeki i wzgórza za Almadą. Usiedliśmy i zamówiliśmy butelkę wina - „najdroższego i najzimniejszego”. Czekając na nie, pogryzaliśmy małe zielone oliwki, które podano nam, kiedy zajęliśmy stolik. - To ona przysłała ci to zdjęcie, prawda? - zapytałam życzliwym, ale stanowczym tonem. Pewne sprawy musiały w końcu zostać wyjaśnione. - Oczywiście. - Spojrzał na mnie, niemal zawiedziony, że odgadnięcie tego zajęło mi aż tyle czasu. - Wysłała je na adres szpitala Świętego Hieronima. Mój jedyny sprzymierzeniec w zarządzie postarał się, żeby do mnie dotarło. Zajęło mu to około trzech miesięcy. - Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Cóż... - Uśmiechnął się przepraszająco. - Sądziłem, że w ten sposób będzie to wyglądać bardziej dramatycznie, będzie stanowiło większe wyzwanie. Że bardziej się zapalisz do całej sprawy. - Wzruszył ramionami. - Może powinienem był ci powiedzieć. - Niewątpliwie było to zakamuflowane wołanie o pomoc. - Tak. Albo rodzaj testu. Chciała się przekonać, czy jestem, czy pamiętam. - Jego twarz posmutniała. - Z pewnością sprowokowała ją do tego rozpoczynająca się choroba. Uciekający czas i tak dalej, rozumiesz. - A może poczucie winy? - Nie, Kay. Nie. - A więc rzuciłeś wszystko... - No, mniej więcej. - Przerwał. - Nigdy nie zapomnę tego dnia. Mój młodszy syn przybiegł do mnie, wymachując kopertą, pytając, czy może dostać ten piękny znaczek. Nie mogłem uwierzyć... - Syn? Znów to przebiegłe spojrzenie. Ależ on umiał cedzić te swoje rewelacje! - Mam dwóch synów - powiedział. - I córeczkę. Jestem żonaty od czternastu lat. Moja żona, Mayang, dogląda restauracji. Zbita z tropu i jednocześnie ubawiona, czułam, że moja złość rośnie niczym bańka mydlana, aby pęknąć wreszcie, nie czyniąc szkód. - I teraz do nich wrócisz, tak? - Naturalnie - powiedział, niemal urażony. - Mam nadzieję, że niedługo przyjedziesz nas odwiedzić. Powiedziałam, że przyjadę, i owszem. Czemu nie? Wszystko wydawało się już teraz możliwe. Nim się obejrzę, będę pewnie obierała jarzyny w jego kuchni. - Czekała na mnie sześć tygodni w Singapurze - po wiedział Carriscant, spoglądając gdzieś w dal. - Potem dowiedziała się o procesie i zrozumiała, że nie przyjadę. Tam też poroniła. Chłopca. - Chłopca? - Tak. Powiedziała mi, że Axel odwiózł ją aż do Europy, odstawił bezpiecznie na miejsce. - Uśmiechnął się. - Prawdopodobnie się w niej zakochał. Biedny, usmolony Nikanor... - Pociągnął łyk wina. - Pojechała do Wiednia, tak jak się spodziewałem, zgodnie z naszym wspólnym planem, i mieszkała tam przez jakiś czas. Wyszła za Austriaka, który zginął potem na wojnie. Nie pytałem o jego nazwisko. Do Livia poznała w 1920 roku w Hiszpanii, w mieście Santander. Był wdowcem. Miał syna, Fernanda. Lopes do Livio zmarł sześć lat temu. Od tamtej pory Nando się nią opiekuje. Mówiła, że są sobie bardzo bliscy. On jest jej ogromnie oddany. Delfina mieszka w Lizbonie od 1923 roku. Ma austriackie obywatelstwo. Nikt nie wie, skąd naprawdę pochodzi, nawet jej mąż nie wiedział. Żaden z jej mężów. Znów wypiliśmy trochę wina. Było mocne i esencjonalne. Carriscant dopełnił kieliszki. Od strony lądu gromadziły się masy ciemnych, śliwkowoszarych chmur, grożąc deszczem, który przepowiedział Joao, gdy tymczasem na zachodzie, nad Atlantykiem, trwało słoneczne popołudnie, z tym srebrzystym poblaskiem, jaki widuje się czasem nad otwartym oceanem, gdy potężne masy ruchliwej wody rozpraszają słoneczne światło, nadając mu szczególny, perłowy odcień. Siedzieliśmy przez jakiś czas w milczeniu, patrząc, jak mały biały parowiec, ciągnący za sobą szlak śnieżnej piany, sunie leniwie w stronę doków Alfamy przez płaską, bezwietrzną taflę Mar de Palha - Morza Słomy. Ogarnął mnie głęboki smutek. Salvador Carriscant miał niezwykle rzadką, okrutną możliwość śledzenia przez godzinę losów, które mogły mu przypaść w udziale - swojej alternatywnej egzystencji. Zmierzył się oko w oko z tym, „co by było, gdyby”. Zdarza się to każdemu w chwilach zwątpienia czy rozpaczy. Jednak ta inna, hipotetyczna rzeczywistość istnieje dla nas jedynie w postaci spóźnionych żalów lub pobożnych życzeń. Dla niego stała się ciałem, przybierając postać kruchej, trzęsącej się staruszki, z którą rozmawiał dzisiejszego popołudnia. Gdyby tylko, gdyby tylko, gdyby tylko... - To ona zabiła Sieverance’a - powiedział Carriscant. - Kiedy się rozstaliśmy, wróciła do domu, żeby zabrać swoją sztukę. Tak mi powiedziała. Swoją sztukę... - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - To był wypadek. Za skoczył ją, kiedy skradała się do wyjścia. Był uzbrojony, sądząc, że to jakiś intruz. Próbowała uciekać, on usiłował jej przeszkodzić. Podczas szamotaniny broń wypaliła. Zamyśliłam się nad tym, co usłyszałam. O świcie słyszysz w swoim domu jakieś hałasy. Idziesz uzbrojony w rewolwer, tymczasem włamywacz okazuje się twoją zmarłą żoną, którą widziałeś dopiero co, zimną i bladą, leżącą obok ciała przedwcześnie urodzonego dziecka... Nie będziesz się z nią szamotał, tak mi się wydaje. Możesz krzyczeć, możesz zemdleć na skutek szoku. Ale walczyć z nią? - Wydawało mi się - powiedziałam łagodnie - że Sieverance został znaleziony w łóżku. Carriscant popatrzył na mnie przenikliwie. - W takim razie musiała go tam zaciągnąć. - Czy ona wie, co się z tobą potem działo? - Wiedziała o procesie. To wtedy postanowiła wyjechać z Singapuru. Doszła do wniosku... - Urwał. - Zrozumiała, że już nigdy nie będziemy razem. Na wschodzie gromadzą się chmury, potężny, fioletowy masyw, górujący nad krajobrazem, gdy tymczasem my grzejemy się na tarasie w słońcu, świecącym znad oceanu. - Nie wierzę w to, Salvador - powiedziałam po namyśle spokojnym, wyważonym tonem. - Po prostu nie wierzę. Musiała wrócić tam specjalnie, żeby go zabić. Żeby mieć całkowitą pewność. To było potworne ryzyko. Rozumiem jej pobudki, ale gdyby tego nie zrobiła, gdyby poszła prosto do doków, do Axela... Rozumiesz? Wtedy wszystko odbyłoby się zgodnie z planem. To jedyne wyjaśnienie, które ma... - Nie, nie, nie. To był błąd, straszny wypadek. Ja jej wierzę - powiedział z przekonaniem, patrząc mi prosto w oczy. - Ja nie. - W takim razie w co wierzysz? Nie od razu zdecydowałam się odpowiedzieć na to pytanie. - Że to ty go zabiłeś - powiedziałam po chwili milczenia. - Żeby była wolna. Żeby mieć pewność. Roześmiał się. - Kay, Kay - powiedział z czułością. - Kocham cię za to. To mnie tak bardzo nobilituje. - Wyciągnął rękę i poklepał moją dłoń. - Dopiero co wyznała mi wszystko. Chodźmy tam. Spytaj ją sama, jeśli chcesz. Wiedział, że tego nie zrobię. Nie był to przekonywający gest i pozostałam nieprzekonana. Dałam temu spokój. Co za pożytek z moich dociekań, z moich dedukcji i logicznych wniosków? Co tak naprawdę wiemy o drugim człowieku, o tajnikach jego serca? Przekonanie Carriscanta było pewne i niewzruszone. Jego wiara w Delfinę nie była większym absurdem niż inne przeświadczenia, po które sięgamy, aby umocnić naszą chwiejną egzystencję. I był szczęśliwy, to najważniejsze. Zrealizował to, co zamierzał - niebagatelne osiągnięcie - i spotkał się po latach z kobietą, którą zawsze kochał. - Czy odwiedzisz ją jeszcze kiedyś? - zapytałam. - Nie. Prosiła mnie, żebym tego nie robił, a ja jej to obiecałem. Zresztą i ja tego nie chcę, nie czuję takiej potrzeby. - Westchnął ciężko i zrozumiałam, że ogarnia go smutek. Niedługo umrze - powiedział. – Cierpi na paraliż drgawkowy - paralysis agitans. Chodzi z wielkim trudem. Powiedziała mi, że wygląda śmierci z utęsknieniem, że nie może jej się już doczekać. Ale cieszy się, że mnie zobaczyła, że znów byliśmy razem. Myślę, że jej to bardzo pomogło. Na myśl o niej i jej bliskiej śmierci jego oczy zalśniły łzami. Widziałam, jak wzbierają mu pod powiekami, i ja również poczułam słone pieczenie napływających łez. Moja głowa była pełna wątpliwości, pełna sprzecznych wersji i kolidujących ze sobą wyjaśnień tej niezwykłej, skomplikowanej historii, którą mi opowiedziano. Ale wiedziałam przynajmniej jedno. Otóż był mężczyzna, Salvador Carriscant, który kochał kobietę imieniem Delfina Sieverance. Tyle przynajmniej mogłam stwierdzić z całą pewnością, gdyż widziałam to na własne oczy. I być może to właśnie było w tym wszystkim najistotniejsze. A co do reszty, miałam swoje teorie, swoje mroczne myśli, swoje podejrzenia, swoją wersję tego, co rozegrało się przed laty w Manili. Ale jakie to miało znaczenie? Siedząc tam, na słonecznym tarasie, ze szklanką złocistego wina w dłoni, śledząc trasę parowca płynącego przez Morze Słomy, uświadomiłam sobie, że zazdroszczę Salvadorowi Carriscantowi, mojemu ojcu. Szczęściarzowi, któremu dane było kochać. Ten fakt wycisnął swoje piętno na wszystkim, co robił od czasu, kiedy ją spotkał, a także później, po ich rozstaniu. To była w jego życiu autentyczna rzeczywistość, obecna, choć niewidzialna, ukryta pod powierzchnią jak łagodnie falujące, zielone pola wodorostów pod powierzchnią miotanych burzą morskich fal. A ja jestem świadkiem, że nadal kocha tę starą kobietę o ciemnych oczach i trzęsących się dłoniach. I dlatego jego życie było dobre. Ja też kiedyś kochałam: Colemana, moje niebieskie dzieciątko. Ale Coleman umarł. Delfina też umrze. Czyż nie czeka to każdego z nas? - Spójrz - powiedział Carriscant, wskazując gestem rozciągającą się przed nami panoramę. - Ta gra świateł, bardzo rzadki efekt. Doprawdy zdumiewający. Sina masa burzowych chmur wciąż wydawała się królować na potężnym sklepieniu niebios, ale słońce nadal świeciło nam w twarz, a przesycone światłem powietrze wokół nas gęstniało i zmieniało kolor. Mój palec rysował trajektorię na chłodnej, pokrytej rosą powierzchni spotniałej butelki. Mały parowiec docierał już do portowego nabrzeża w Alfamie. Z dołu dobiegał stłumiony uliczny gwar i daleki turkot pojazdów. Podniosłam kieliszek do ust i pociągnęłam spory łyk wina, smakując i chłonąc je go zawiesisty, piżmowy bukiet. Więc co się naprawdę liczy - tutaj i teraz - tego tak znaczącego, błękitnego popołudnia, kiedy siedzimy na tarasie, uwięzieni pomiędzy słońcem i deszczem, w tej szczególnej, jakby wyjętej z czasu chwili? Spoglądam na Salvadora Carriscanta, który uśmiecha się do mnie w odpowiedzi. Szeroką twarz starego człowieka opromienia blask jego szczęśliwej gwiazdy. Wiem, że znam już odpowiedź.