MARCIN WOLSKI PROBLEM MALARSKI Manfred był niewątpliwie uzdolnionym malarzem. Może nieco ekscentrycznym, może nazbyt ulegającym nowym trendom, chociaż byli i tacy krytycy, którzy uważali jego twórczość za czystą neoklasykę. Jako człowiek skromny, żył na uboczu, na przedmieściu, malując portreciki i pejzaże, tylko czasem na zlecenie rady miejskiej palnął jakiś „wymarsz straży dziennej” czy scenkę mitologiczną. Niemniej jego malarstwo (ocenę kolorystyki jej światłocienia pozostawmy specjalistom) charakteryzowała jedna zdumiewająca cecha. Było ono żywe. Absolutnie. Jeśli ktoś jeszcze nie pojął, co to znaczy, powtarzam, na obrazach Manfreda toczyły się autentyczne bitwy, lała się krew, wniebowstępowali święci, a rodzina regenta szczerzyła zęby i robiła miny. Nikt nie rozgryzł do dziś dnia jego specyficznej techniki malowania, w każdym razie nie była to ani holografia, ani telewizja, rzeczy w owej zamierzchłej epoce nieznane, raczej ogromna siła talentu malarza odbijała się w obrazie jak w lustrze i telepatycznie oddziaływała na odbiorców. Nie dziwota więc, że kiedy szerzej rozeszły się wieści o niezwykłym kunszcie, napłynęły dziesiątki zamówień, nie wyłączając kół dworskich. I Manfred zaznał prawdziwej sławy. Co prawda krótkotrwałej. Chryja wybuchła po sportretowaniu infantki. Isabella była dziewczynką niesforną i taką pozostała na portrecie. Pokazywała język, pluła na gości zagranicznych, a na koniec obsiusiała posła cesarskiego. Jeśli do tego dorzucimy niezdyscyplinowane zachowanie starego gwardzisty z obrazu „Szarża w bitwie pod Magambos”, który podczas otwarcia wystawy wykonał nieregulaminowy w tył zwrot i zamierzył się bagnetem na jego wysokość marszałka, jasne się stało, że rychło z faworyta elity, Manfred przekształci się w wyrzutka, a potem w banitę. Jego obrazy zamknięto w najniższych partiach skarbca. Wyznaczono do ich pilnowania strażników–ślepców, samo zaś imię Manfred zostało wycofane z kalendarza i nawet ci nieliczni, którzy je nosili, czym prędzej przechrzcili się na Mamertów, Maurycych i Marchołtów. I zapanował spokój. Wiele wody upłynęło w rzekach królewskich, zmieniło się paru monarchów, aż pewnego dnia jak grom z jasnego nieba uderzyła wszystkich wieść, że Manfred został odznaczony „Wielkim Krzyżem Cesarstwa Pontu”, mianowany Kawalerem Maltańskim, a jego dzieła wystawiono w Luwrze i w British Museum. Wielkie poruszenie nastało w kraju. Dwór nakazał bić w dzwony, strzelać z dział na wiwat, chociaż co młodsi obywatele nie pojmowali ani o kogo, ani o co chodzi. Rychło zorganizowano też ekspozycję prac Manfreda. Wywołała ona niezwykle zainteresowanie, a bilety zostały wykupione na pięć miesięcy wcześniej. Nadszedł dzień otwarcia. W kuluarach dawnej stajni, przebudowanej na pawilon wystawowy, zgromadziła się bohema, oligarchia i inna śmietanka. Szczęknęły złote nożyce w rękach arcyksięcia, ze szmerem towarzystwo wpłynęło do galerii. Potem nagle zapadła cisza, którą przerwał dopiero czyjś piskliwy okrzyk; — To falsyfikaty! Tłum począł cisnąć się do obrazów. Znane z opowiadań malowidła trwały majestatycznie całkowicie nieruchome — dostojna infantka, sztywni gwardziści z „Szarży pod Magambos”, podobnie jak osłupiałe amorki z „Tryumfu Wenus”. — Falsyfikaty! — zakotłowało się na sali. — Nieprawda — wykrzyknął siwowłosy krytyk. — Wszędzie są sygnatury Manfreda, znam te obrazy doskonale i ręczę za ich autentyczność. — Dlaczego więc są nieruchome? — Po prostu z wiekiem ekscentryczny twórca ustatkował się. A obrazy wraz z nim. Prawda wyszła na jaw znacznie później. Puścił farbę po pijanemu dozorca ekspozycji. Okazało się, że w noc przed otwarciem, na rozkaz odpowiednich czynników, wszystkie postacie z obrazów zostały poprzybijane gwoździami do ściany.