JKsP W KRAINIE GRYFITOW Podania, legendy i baśnie POMORZA ZACHODNIEGO Wybrał i napisał przedmovę STANISŁAW ŚWIRKO Ilustrował WIESŁAW MAJCHRZAK WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE I98fi Źródła opracował STANISŁAW ŚWIRKO Słownik wyrazów staropolskich gwarowych i obcych opracowała RYSZARDA WILCZYŃSKA %\ > 2 V oow z Copyrfgth by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1986 ISBN 83-210-0494-6 PRZEDMOWA Podania, legendy i baśnie ludowe znajdowały zawsze chętnych czytelników nie tylko wśród młodzieży, ale i wśród pokolenia starszego. W czym tkwi wieczna młodość owych skromnych i bezpretensjonalnych opowieści? Chyba przede wszystkim w charakterystycznej dla nich tematyce. Opowieści te rozgrywają się bowiem jakby w czwartym wymiarze, gdzie zacierają się różnice między rzeczywistością, marzeniem i fantazją i gdzie możliwe jest wszystko, co w szarym życiu dnia codziennego jest na ogół nieosiągalne. W baśni, podaniu czy legendzie realizuje się więc marzenie ludzkie o wiecznej młodości i piękności, dobro zwykle odnosi zwycięstwo nad złem, a sprawiedliwość nad występkiem i zbrodnią. Poszerzone są przy tym granice społeczności ludzkiej, gdyż dar rozumu i serca uzyskują również zwierzęta, ryby i ptaki, ba, nawet drzewa i kwiaty czy też zimne głazy. Baśnie mają zwykle charakter ponadczasowy i ponadprzestrzen-ny, czyli dzieją się obojętnie kiedy i gdzie, natomiast podania i legendy związane są zwykle z jakąś epoką historyczną, określonym miejscem, a nieraz i z autentycznymi postaciami historycznymi. • Pomorze Zachodnie, a więc ogromny obszar od rzeki Łeby i Je- ziora Łebskiego na wschodzie aż po Zalew Szczeciński i dolną Odrę na zachodzie, wsparty na północy o Bałtyk, a na południu sąsiadujący z Wielkopolską i Ziemią Lubuską, było wprost wymarzoną ojczyzną dla podań, legend i baśni. Przede wszystkim jednak samo morze, Bałtyk, od wieków główny żywiciel ludności pobrzeża, a jednocześnie poważne źródło wielu jej nieszczęść w postaci sztormów, piractwa i wojen morskich. Zapładniająco i twórczo oddziałał na wyobraźnię mieszkańców także i sam teren w miarę wyżynny lub nizinny, poprzecinany licznymi rzekami, biegnącymi na północ ku morzu oraz usiany setkami większych i mniejszych jezior, wkomponowanych malowniczo w rozległe puszcze czy też niewielkie bory i dąbrowy. Najważniejszym jednak źródłem powstawania podań, legend i baśni były chyba dzieje Pomorza Zachodniego. Wystartowało ono do oficjalnej historii łącznie z Polską za panowania Mieszka I i Bolesława Chrobrego jako partner plemiennej wspólnoty lechickiej. Potwierdza to szczególnie dobitnie kronika ruska tzw. Nestora: ,,[...] poszli i siedli na Wiśle, i przezwali się Lechami, i od tych Lechów przezwali się Polakami, drudzy Lechowie Lu-ticzami, inni Mazowszanami, inni Pomorzanami". Po śmierci Chrobrego te więzy plemienne uległy rozluźnieniu, przywrócił je ponownie Bolesław Krzywousty, przy czym nie obeszło się bez walki zbrojnej. W okresie rozbicia dzielnicowego Polski Piastowskiej Pomorze Zachodnie, słabe i rozczłonkowane na wiele drobnych księstw, popadło w zależność od cesarstwa niemieckiego, a szczególnie najbardziej agresywnej Brandenburgii. Tuż za germańską ekspansją militarną i polityczną szła ekspansja gospodarcza i kulturalna, a miasta zachodniopomorskie, włączone do kupieckiego Związku Hanzeatyckiego i nieustannie zasilane żywiołem niemieckim, poczęły się szybko wynaradawiać, zagrażając swoją potęgą finansową nie tylko ludowi pomorskiemu, wiernemu językowi i kulturze słowiańskiej, ale i władzy książąt pomorskich. Jedyny ratunek mógł nadejść tylko od Polski, lecz ta, rozbita na dzielnice i wewnętrznie skłócona, była zbyt słaba, by udzielić pomocy swym pobratymcom. Dopiero po zjednoczeniu 6 00468? 541 24 kraju przez Władysława Łokietka i przywróceniu godności królewskiej Polska zaczyna wiązać się ponownie z księstwami zachodniopomorskimi przeciw Brandenburgii i Zakonowi Krzyżackiemu, a Kazimierz Wielki wydaje nawet córkę swą, Elżbietę, za księcia słupskiego, Bogusława V, wnukowi zaś swemu z tego małżeństwa, Kazkowi, zapisuje w testamencie jako lenno ziemie: Bydgoską, Dobrzyńską i Wałecką, by w ten sposób utorować mu drogę do korony polskiej i zjednoczenia jej z Pomorzem. Ale względy dynastyczne i ówczesna racja stanu zadecydowały, iż tron polski po Kazimierzu Wielkim objął jego siostrzeniec, król Ludwik Węgierski. W generalnej rozprawie Polski z Zakonem Krzyżackim pod Grunwaldem książęta zachodniopomorscy nie zajęli, pod presją niemiecką, jednolitego frontu: książęta z Unii wołogoskiej poparli stanowisko Władysława Jagiełły, natomiast książę szczeciński, Kazimierz, znalazł eię w obozie krzyżackim i po klęsce dostał się do niewoli polskiej. Związki Polski z Pomorzem Zachodnim zacieśniają się ponownie za panowania Kazimierza Jagiellończyka, który wydaje córkę swą, Annę, za księcia pomorskiego, Bogusława X. Polityka ta wydała wkrótce owoce. W wojnie trzynastoletniej z Zakonem Krzyżackim o Pomorze Gdańskie większość książąt zachodniopomorskich popierała stronę polską, przyczyniając się tym do rozgromienia Krzyżaków. Wieki następne, XVI i XVII, nie były zbyt pomyślne dla utrwalenia związków z Pomorzem Zachodnim. Polska, zajęta ekspansją na wschodzie i wojną o Inflanty, a później wciągnięta wbrew swym żywotnym interesom w politykę dynastyczną Zygmunta III o tron szwedzki, zaniedbała sprawę pomorską. Tymczasem w 1637 r. wymarła na Bogusławie XIV Unia książąt pomorskich i księstwo szcze-cińsko-wołogoskie rozpadło się: ziemie na zachód 08. Odry wraz ze Szczecinem i kilku okoUcznymi miastami oraz wyspami Rugią, Uznaniem i WoUnem zajęła Szwecja, a całe Pomorze przedodrzańskie stało się łupem Brandenburgii. Polska otrzymała jedynie dawne swe lenna w Bytowie i Lęborku. Ostateczny upadek księstwa zachodniopomorskiego, które przez kilka wieków było jakby naturalnym przedmurzem Polski przed naporem niemieckim, zaważył decydująco na jej przyszłych losach. Na potędze miUtarnej tak wzmocnionej Brandenburgii HohenzoUer- 7 nów wyrosło wkrótce junkierskie państwo pruskie, które walnie przyczyniło się do upadku Polski u schyłku XVIII wieku. Tragiczne dzieje Pomorza Zachodniego, jego wielowiekowe zmaganie się z naporem niemieckim i szukanie pomocy w pobratymczej Polsce oddziałały silnie na świadomość narodową i wyobraźnię ludu pomorskiego i pozostawiły głęboki ślad między innymi w podaniach, legendach i baśniach. Wątki historyczne nie występują tu samodzielnie, lecz zazwyczaj są. ????» ywrógiww i. -??^^???-'?^-? «???????.^. ^cftiateiaim opowieści są przeważnie ludzie ubodzy: chłopi, rybacy, rzemieślnicy, pasterze, prześladowani i wyzyskiwani bądź to przez możnych feudałów, nierzadko rycerzy — tzw. raubritterów — trudniących się rozbojem, bądź też przez wzbogaconych kupców czy urzędników dworskich. W życiu swym nie znajdowali oni z reguły ani sprawiedliwości, ani lepszego losu — podanie, legenda czy baśń przynosi więc im jedyne, choć fikcyjne zadośćuczynienie i rehabilitację: wydaje sprawiedliwy wyrok i przywraca pokrzywdzonym ludzką godność. Opowieści te wskazują też, kim byli ich pierwotni autorzy: prawdopodobnie opo-wiadaczami ludowymi, nie umiejącymi często ani czytać, ani pisać. Następną z kolei warstwę tematyczną tworzą opowieści dotyczące dawnej religii pogańskiej i jej obalonych bogów. Aż dziw bierze, iż wątki te są tak liczne i tak dokładnie udokumentowane, przy czym uderza ich szerokie powiązanie z kultem religijnym dawnych Słowian połabskich. Osobliwość tę da się jednak wytłumaczyć. Wiemy, iż całe Pomorze od Szczecina po Gdańsk przyjęło oficjalnie chrzest, jako integralna część ówczesnego państwa polskiego, za Mieszka I, czyli w roku 966, a za Bolesława Chrobrego ustanowiono nawet, za zgodą papieża Sylwestra II, biskupstwo w Kołobrzegu. Była to jednak chrystianizacja formalna, urzędowa, ale nietrwała. U schyłku życia Bolesława Chrobrego Pomorze Zachodnie powróciło do pogaństwa, być może idąc za przykładem Połabian, którzy również bardzo długo ociągali się z przyjęciem nowej wiary, wprowadzanej ogniem i mieczem przez margrabiów niemieckich. Rechrystianizacja Pomorza na dobre nastąpiła dopiero za Bolesława Krzywoustego, przy czym poprzedziły ją silne wyprawy wojenne, 8 zakończone zdobyciem Szczecina i uznaniem przez księcia Warcisława I zwierzchnictwa Polski nad Pomorzem Zachodnim. Apostołem, który nawrócił Pomorze Zachodnie na wiarę chrześcijańską i sam własnoręcznie obalał pogańskich bożków, był dawny kapelan ojca Krzywoustego, biskup Otton z Bambergu. W sumie więc pogaństwo trwało na Pomorzu Zachodnim około stu pięćdziesięciu lat dłużej niż w Polsce i dlatego też w tradycji ludowej przechowały się liczne legendy o dawnych bożkach pogańskich: Swa-rożycu, Świętowicie, Radogoście, Trygławie, Belbogu i Czernybogu oraz o demonach i duchach opiekuńczych morza, rzek, jezior, puszcz i mokradeł. Obie omówione tu warstwy tematyczne, a więc wątki o walce z naporem niemieckim oraz opowieści o dawnych bogach, są szczególnie znamienne dla folkloru Pomorza Zachodniego. Charakterystyczna jest również opowieść o złotym grodzie nadbałtyckim, Winecie, który zatopiony został przez bogów rzekomo za rozwiązłość i zepsucie jego mieszkańców niby biblijne Sodoma i Gomora. Podania o zatopieniu Winety notują zarówno kroniki niemieckie, jak i skandynawslde począwszy od XI wieku. Winetę archeologowie lokowali dawniej u wybrzeży wyspy Rugii, potem przy ujściu Piany w pobliżu wyspy Uznam, lecz ostatnie badania polskie i obce umiejscawiają ją na wyspie Wolin, w miejscu gdzie leży obecnie miasteczko Wolin nad rzeką Dziwną. Dalsze opowieści zawarte w tym tomie, jak na przykład o zakopanych skarbach, zatopionych dzwonach lub o karzełkach czy olbrzymach, zmorach i strachach, należą do wątków wędrownych, spotykanych i w innych regionach Polski. Prezentowany tu zbiór podań, legend i baśni spełnia dwa ważne zadania. Po pierwsze — folklor zachodnich ziem polskich nie doczekał się jeszcze u nas generalnego opracowania naukowego. Widoczne to jest szczególnie na odcinku Pomorza Zachodniego, które na mapie współczesnej folklorystyki polskiej prezentuje się niemal jak wielka biała plama. Wprawdzie omawiany tu zbiór, jako wydanie popularne, nie pretenduje do rangi pracy naukowej, niemniej jednak może w przyszłości pracę tę ułatwić jako punkt wyjścia do badań 9 w tym kierunku. Tymczasem będzie służył ozytelnikom, miłośnikom folkloru Pomorza Zachodniego. Zadanie drugie ma charakter znacznie szerszy, ogólnonarodowy. Dzieje kultury duchowej Pomorza Zachodniego nie są przykładem procesu naturalnego i ciągłego. Dawna kultura słowiańska rodzimych mieszkańców tej ziemi, wskutek wielowiekowej akcji germanizacyj-nej, załamała się gdzieś na przełomie XVII i XVIII wieku, lecz nie przestała istnieć*. Po ostatniej wojnie światowej Pomorze Zachodnie powróciło do Macierzy. Powróciły nie tylko ziemia i jej dobra4 materialne, ale i ocalałe szczątki słowiańskiej kultury duchowej. Przetrwały one w dawnych kronikach, aktach staromiejskich i księgach sądowych oraz w podaniach, legendach i baśniach ludowych przekazywanych z pokolenia na pokolenie w wersji ustnej, a następnie zapisywanych przez etnografów i folklorystów polskich i niemieckich. Obecnie chodzi o to, by tę nić duchowej kultury dawnych słowiańskich Pomorzan odnaleźć i nawiązać do niej. Są to swoiste poszukiwania archeologiczne— nie w głębi ziemi, lecz w pokładach języka i w starych księgach. Zbiór W krainie Gryfitów jest pierwszą większą próbą w tym kierunku. Omawiany tom jest pracą zbiorową. Niektóre zawarte w nim opowieści były już publikowane w książkach lub czasopismach regionalnych, inne ukazują się w druku po raz pierwszy. Wszystkim autorom należy się uznanie za trud poszukiwań w archiwach i wertowanie starych ksiąg polskich i niemieckich oraz za zbieranie wątków w terenie. Niech ich trud owocuje wśród miłośników literatury ludowej. Stanisław Świrko o > Pi O "o1 .S' a •? o 1 J-^ '1 O ZAKOPANYM DZWONIE I DZIELNYCH RYCERZACH ?5??I? ROGUSŁAWA I oc rozkrwawiła się łuną. Czerwony blask narastał w południowej stronie, intensywniał i rozlewał się coraz szerzej. Dostrzegły go straże na wałach Starego Tarnowa. Uderzono na alarm. Na plac przy czatowni biegli zbudzeni mieszkańcy miasta, mężowie, niewiasty, młódź niedorosła. — Przemoczę gore! — poniosło się po tłumie. — To nie jest zwykła pożoga. — Zali wróg kraj najechał? — Ani chybi wojsko margrafa! Brandenbury! — Jeszcze przed jutrznią tu staną. Trza im dać odpór. — Nie zajdą nas znienacka! — Na wały! Na wały! Kasztelan Dobiesław wezwał starszyznę grodową. Spiesznie rozdzielono zadania. Gdy rada i rycerze opuszczali dwór, przywołał młodego Barcza. — Gnaj co koń wyskoczy do Goleniowa! Nie tajno mi, iż stoi tam książę Bogusław. Trza mu dać znać o napaści. Rzeknij, coś widział: Przemoczę gore, my gotowi do obrony. Nie znamy, jak silna drużyna margrafa. Nie czas wszakże ninie, by wieść tę zyskać. To jedno masz obwieścić, że miasta nie damy. Póki żywota! 13 Skinął ręką, że to już wszystko i że czas ruszać. — A nie jedź sam! — krzyknął za odchodzącym. — Zda się wziąć paru co lepszych druhów. Świt niedaleko, nie Iza, by was ubili. Nie zbiegło dwa pacierze, jak piątka konnych stanęła przed bramą. Utworzono im szybko i jeszcze prędzej zamknięto za ostatnim. Rwali pełnym galopem. Wkrótce las zakrył za nimi blaski pochodni płoną-cych na wałach miasta. 0 pierwszym brzasku wyjechali z puszczy. Goleniów było widać jak na dłoni. Podjechali ku wałom od strony gródka nad Iną. Opowiedzieli się gwałtownym głosem rogu. Dźwierza uchyliły się bez zwłoki. 1 Na dziedzińcu ogarnął ich wesoły gwar. Plac wypełniali rycerze, sokolnicy, giermkowie, służba dworska. Niektórzy dosiedli już rumaków, inni gwarzyli z ożywieniem o czekających ich łowach i chwalili się dawnymi przewagami. Tu i ówdzie buchała kaskada śmiechu. Ujadały psy, trzymane na uwięzi przez pachołków. Brzęczała broń. Z okien wychylały się niewiasty żegnając myśliwych uśmiechami, wzrokiem i gestami rąk. Na widok starotarnowian gwar przycichł. Wszyscy zwrócili się z ciekawością w stronę gości, przybywających o tak dziwnej porze. — Prowadźcie do księcia! — wyrzucił Barcz zdyszanym głosem. —- A bystro! Pilną wieść przynosim. 25 ) — Nie trza prowadzić — zabrzmiał głos w drzwiach dworu. Wyrosła w nich wysoka sylwetka w stroju łowieckim. — Gadajcie, w czym rzecz! Słucham. Zeskoczyli z koni i pochylili się w pokłonie. — Brandenbury w granicach, mości książę — słowa płynęły szybko, napierały na siebie. — Spalili Przemoczę, może i inne sioła. Ninie pewnikiem biorą już Stare Tarnowo. Imć* Dobiesław kazał rzec waszej miłości, że będzie trzymał gród do ostatniej krwi, przecz nie wie, zali długo wydzierży. Książę spojrzał badawczo. — Niemiec pod Starym Tarnowem, powiadasz ? Trudno dać wiarę. Zaprawdę... — zamyślił się. — Przecie insze grody strzegą dostępu. Stargard, Pyrzyce, Gryfino. Jakim sposobem mógł margraf dojść aż tutaj, w głąb puszczy? — Pewno wataha jakowaś się przedarła, wasza miłość — nachylił się ku władcy kanclerz dworu. —* Wataha? Może tO być. Zasię mniemam, iż to więcej znaczy — dodał drugi urzędnik książęcy. — Czy za nią większa siła nie postępuje? Może już i tamte grody w opresji... Bogusław przeniósł wzrok na dziedziniec. Oczy mu zabłysły. — Jedziem na łowy, mili towarzysze! — zawołał. — Ino nie na leśnego zwierza. Ruszajcie migiem po pawęże i zbroje. Nie damy czekać na odsiecz tym, co j\iż ?i??? lejąl Wśród zgiełku i bieganiny kanclerz znów pochylił się ku księciu. — Zważ dobrze, miłościwy panie. W nie lada tarapaty możem popaść. Zdałoby się wprzód pchnąć podjazdy, wywiedzieć się, co i jak. Bogusław pokręcił głową. — Wyzwolim z opresji Stare Tarnowo, to i na podjazdy czas przyjdzie. Nie pora zwlekać, gdy sukurs pilny! Przyprowadzono wierzchowca. Z budynków wybiegali rycerze, spiesznie dopinając zbroje. Giermkowie podawali im miecze już na konie. W pośpiechu wkładano hełmy. OKpa dworu opustoszały, niewiasty wybiegły na dziedziniec. Wygasły uśmiechy, stężały spojrzenia. Wiadomo, nie każdy powróci. ???? mu sądzono ostać w kniei, nad brzegami rzek, na łęgach dalekich, w miejscach toczących się bitew? Kanclerz dosiadł konia i podjechał ku księciu. — Narażacie swą osobę, wasza miłość ;— szepnął. — Mój kraj jest zagrożony, moi ludzie giną — usłyszał w odpowiedzi. — Jam nie kunktator... Jedziemy, mości panowie! Zatętniły głośno kopyta na moście. Długi orszak rycerski mknął w stronę puszczy. Starli się wręcz tuż za przeprawą przez Inę. Rozległe łąki nadrzeczne pozwoliły jednym i drugim dojrzeć z oddali zbliżających się przeciwników. Żołnierze margrabiego zerwali konie do galopu, ale nie zdążyli nad brzeg przed przejściem rycerzy pomorskich na drugą stronę rzeki. Walczono na wrzosowisku, którego barwy rozelśniły się krwią padaj ących z -koni, tratowanych. Krótko trwała bitwa. Nie wytrzymali Brandenburczycy impetu przeciwnika. Nie dziw. Na odsiecz Tarnowa ciągnął przecież orszak przyboczny księcia — mistrzowie w sztuce szermierczej, godni towarzysze młodego władcy, najlepsi z najlepszych. Nierówny był też zapał bojowy dwu stron walczących. Bogusławowi nacierali z wściekłością, owładnięci żądzą pomsty za zdradziecką napaść. Nie mogły długo im się opierać szyki wroga. Rozłamały się, skłębiły. Zaczął się od-wró t. Trupy ścieliły się teraz wzdłuż drogi leśnej, którą ścigano szczątki watahy. Jedni i drudzy dobywali resztek sił z utrudzonych koni. Pomorzanie gnab: naprzód z jedną myślą: aby prędzej do Starego Tarnowa, aby zdążyć! Może broni się jeszcze oblężone miasto? Wreszcie pojaśniało na drodze. Przez rozrzedzające się drzewa przenikało coraz więcej słonecznych promieni. Przed drużyną nie było już uciekających Niemców. Ci, którzy nie dali głowy pod miecz, pozeskakiwali z koni i ukryli się w lesie. Nie szukano ich. Wszystkimi siłami naprzód, do Starego Tarnowa! Dopalały się ostatnie bierwiona dworu kasztelańskiego, gdy odsiecz wjeżdżała do miasta. W rozwalonej bramie natknięto się na pierw- 1 W krainie Gryfltów 27 szych żołnierzy margrafa. Inni kupami chodzili wśród zgliszcz, obdzierając zwłoki i dobijając rannych. Na widok odsieczy rzucili się do koni. Za późno! Wycięto ich błyskawicznie. Książę ruszył w stronę dworu. Przed wejściem leżały spiętrzone trupy obrońców i szturmujących. Skądś, z ruin dobiegł jęk rannego. Bogusław skinął, aby go podniesiono i wzięto w opiekę. Jechał dalej w milczeniu na czele zmartwiałego orszaku. Nie było już miasta. W popielisku leżały domy bogaczy i chatki biedoty staro tarnowskiej, ogień pochłorął kramy i składy, zwęglił kościół i wieże czatowni. Tylko wały zataczające krąg wokół dymiącego rumowiska wskazywały, że do niedawna było to miasto obronne. — Spójrzcie, nawet dzwon stopił się w ogniu — usłyszał książę ?? sobą. — Śladu nie ma po nim. Tyli dzwon! — Prawie gadasz — odpowiedział drugi głos. -— Zasię jak to być może ? Bogusław wzdrygnął się. Powrócił ku pamięci obraz sprzed kilku lat. Na nowej wieży starotarnowskiej fary zawieszano potężny dzwon. Przybył na tę uroczystość, bo wyznaczono ją na dzień świętej Anastazji, patronki jego żony, córy Mieszkowej. Gdy zabrzmiały pierwsze głębokie dźwięki spiżu, Nastka nachyliła się ku niemu i powiedziała: „Ten dzwon będzie płoszył nie tylko czarty, ale i wszystkie niebezpieczeństwa, jakie zagrażają naszej krainie. Czuję to. Nie upadnie księstwo, dopóki słychać będzie ten śpiew potężny". Uśmiechnął się wtedy. Co ma dzwron do losów księstwa? Ale pomyślał, że dobrze będzie powtórzyć te słowa zgromadzonym. Uczynił tak. A teraz — czemu spochmurnieli j«go rycerze? Czyżby przypomnieli sobie również tamte słowa? Nie zabrzmi już ten dzwon... A zatem — co z księstwem ? Podania różnie tłumaczyły zaginięcie dzwonu. Na ogół mówiono, iż nie uległ on stopieniu, lecz zapadł się pod ziemię łub zakopano go widząc, że wały nie wstrzymają naporu atakujących. Dodawcano przy tym, że od tej pory zaczął się nieszczęśliwy okres dla księstwa Gryfi-tów. Bogusław I został zmuszony do złożenia hołdu lennego cesarzowi, a w kilka lat potem — królowi duńskiemu. W wielkiej bitwie morskiej uległa zniszczeniu wspaniała flota książęca, panująca do tej 18 77 pory na Bałtyku. Potem przyszły bratobójcze walki, rozpoczął sio napływ obcych kolonistów; wojska najeźdźców tratowały ziemię pomorską, a morowe powietrze i głód dziesiątkowały ludność. Wreszcie wymarł ród książęcy Gryfitów, zniemczyli się mieszkańcy miast. W długiej i upartej walce z przemocą trwał jeszcze przez kilkaset lat lud pomorski. I wreszcie u schyłku XIX wieku, na łące koło wsi Lutkowo, zbudowanej w pobliżu dawnego grodu starotarnowskiego, dokonano niezwykłego odkrycia. Jeden z pasterzy, który zapuścił się na mokradła w poszukiwaniu wierzbowej witki, dojrzał jakiś metalowy przedmiot, wystający z trawy. Cóż to być mogło? Garnek, nie garnek, może jakiś kocioł z niezłego metalu? Kto by jednak przyniósł zepsute naczynie na to odludzie? Można było wyrzucić je bliżej, nie nakładając drogi. Zaciekawiony zbliżył się do tajemniczego naczynia i spróbował je wyciągnąć. Ani drgnęło. — Mocno siedzi — szepnął i zaczął odgrzebywać otaczającą je wilgotną ziemię. Zajęty tą pracą zapomniał o stadzie, którego miał strzec. Ogarnęła go gorączka odkrywcy. — A może to skarb ? — przebiegło mu przez głowę. Zdarzało się, że właśnie tutaj znajdowano w ziemi jakieś narzędzia prostego kształtu, misterne wisiorki z metalu i bursztynu, skorupy glinianych urn. Raz nawet ktoś wygrzebał drobny pieniążek ze szczerego srebra. Nie była to zwyczajna łąka. Nazywano ją nawet dziwnie: „Stare Tarnowo", a bajarze opowiadali, że rośnie na miejscu, gdzie wznosiło się kiedyś miasto, dawno, wtedy, gdy nie było jeszcze ani Lutkowa, ani pobliskiego Tarnowa czy Tarnówka. Do tej pory nie wierzył w te zmyślenia, ale teraz? Pomyślał, że może coś być z prawdy w tych gadkach. Przecież i głosy różne odzywały się tu raz po raz spod ziemi, osobliwie nad wieczorem. Czyżby jemu przypadło właśnie odkryć skarb schowany przez dawnych mieszkańców ? Więc będzie bogaty, bardzo bogaty... Co tam bydło! Nie zginie. Co mu gospodarz! Sam stanie się gospodarzem całą gębą. Niestrudzenie drążył rów wokół dziwnego przedmiotu. Zmierzch zapadł, a do końca ????? było daleko. *• 19 — Trzeba będzie jutro cichaczem przynieść łopatę — zdecydował — rękami nie dam rady. Wstał, otrzepał się z błota, spędził krowy i ruszył do wsi podśpiewując pod nosem. — Głupi! — powitała go gospodyni. — Do nocy pasł bydlęta, utapłał się w błocie jak nieszczęście i jeszcze se podśpiewuje. — Zawdy gadałem, że przygłup i nic więcej — potwierdził małżonek. Pasterz uśmiechnął się. Niech mówią, że głupi. To i lepiej. Nie dojdą, czemu wesół. A gdy mu się uda ze skarbem, obaczym, kto głupi! Przez całą noc nie zmrużył oka. 0 świcie nie musiano ściągać go z pościeli. Zerwał się, zaledwie pierwsze blaski dnia położyły desenie okien na podłodze. Popędzając senne, ociężałe krowy, ukrywał łopatę pod płachtą narzuconą na ramiona. Praca poszła teraz o wiele prędzej. Na powierzchni okopywanego przedmiotu ukazały się jakieś znaki, pewno litery. — Gdybym umiał czytać... — pożałował. — E, głupstwo, co tam! — pocieszył się zaraz. — Grunt, co jest w środku. Szybko odrzucił ziemię. I nagle stanął jak wryty. Poznał. Toż to nie żadna skrzynia żelazna, a dzwon, wielki, stary dzwon wrośnięty w mokrą łąkę. Co tchu pognał do wsi. Przeminęły nadzieje, trudno, ale co za odkrycie! Niech się dowiedzą wszyscy, że to on znalazł, on zwany niedojdą, głupkiem, ciemięgą. Wieść niosła się szybko. Z chat i pól zbiegali lutkowianie, aby przyjrzeć się znalezisku. Zaroiło się na łące. Kilku najtęższych chłopów próbowało wydobyć dzwon. Na próżnol Zaprzężono więc konie, najpierw dwa, potem cztery. Nawet się nie ruszył. Gdy wzięto się za łopaty, zaczął zapadać się głębiej. Odrzucono je na bok. I wtedy z tłumu wystąpił jeden z mieszkańców pobliskiego Tarnowa. — To nie jest zwykły dzwon — powiedział. — Może ciąży na nim jakieś zaklęcie. Konie i narzędzia nie dadzą rady. Trzeba inaczej! Pozwólcie — zwrócił się do mieszkańców Lutkowa — że teraz my spróbujemy. Na łące byli już chyba wszyscy mieszkańcy i tamtej wsi. — Podejdźcie bliżej! —wezwał, nie słysząc sprzeciwu ze strony 20 lutkowian. — Wszyscy: chłopy, baby, starcy! I wy, dzieciuchy, także! Bierzcie za liny! Czemu nie spróbować? Chętnie słuchano rozkazów. Metalowy kształt zaczął wychylać się z ziemi lekko, bez oporu. Wielki był. W żadnym z okolicznych kościołów takiego nie widziano. Duma wezbrała w sercach tarnowian. Lutkowianie patrzyli z nieukrywaną zawiścią. Co mieli jednak rzec? Sam los tak zrządził. Kto wyciągnął, ten niech zabiera. Załadowano zdobycz na dużą platformę i przewieziono do Tarnowa, gdzie wisi do dziś w miejscowym kościele. Po wiekach sprawdziły się słowa księżnej Anastazji. Majestatyczne dźwięki średniowiecznego dzwonu, biegnące nad polami, wieściły bliskie już wyzwolenie Pomorza. Minęły 44 lata następnego stulecia i przyszedł czas ucieczki najeźdźców. W marcu 1945 roku w Tarnowie pojawili się żołnierze z polskimi orłami na hełmach. Szli przez łąki tarnowskie o zmierzchu, z bronią gotową do strzału. Gdzieś za lasem przewalał się głuchy jęk kanonady, lecz tu opary mgielne podnosiły się jak zwykle w nastroju godziny przedwieczornej. — Widzisz, Magda — powiedział do jasnowłosej dziewczyny Pie-trek, robotnik przywieziony tu aż spod Zamościa, wczorajszy niewolnik, fornal w pobliskim junkierskim majątku. — Idą już nasi. Nie trzeba będzie dłużej się ukrywać. Marzenna Rzeszowska O BARTNIKU CICHU I WALCZĄCYM NIEDŹWIEDZIU łońce grzało niemiłosiernie. Na niebie wysokim i drżącym nie widać było najlżejszego obłoku, tylko nisko nad przywiędłą od upału trawą przepływały puszyste nasiona ostów i połyskliwe, ciężkie pajęczyny — nieomylne zwiastuny nadciągającej jesieni. Potoki blasku, zalewającego bezustannie świat, porażały liście milczącego boru, w którym nawet echa wygasły. Dawno nie pamiętano takich upałów. Płynąca wśród puszcz Prośnica zamieniła się w nędzny, leniwy strumyczek, wijący się resztkami sił jak zdychający wąż. Kilkuletni chłopczyna mógł ją przeskoczyć bez trudu, pięt nie zamoczywszy nawet. Tam gdzie potworzyły się przed wiekami większe zatoczki o zamulonym, zarośniętym dnie — gromadziło się ryb co niemiara. Szybko zwiedziało się o tym ptactwo brodzące, znajdując w nich obfity i łatwy żer. Nawet mewy zwabione tą gratką zapuszczały się daleko w głąb lądu, ginąc często od szponów licznych tutaj jastrzębi. Poszycie cienistego boru zachowało jeszcze nieco chłodu i wilgoci. Mchy zatrzymujące deszcze oddawały opornie te wszystkie krople, którymi rozrzutnie szafowały burze. Kłębiła się para pachnąca zielskiem i zgnilizną,^jak gdyby puszcza była jednym kotłem czarownic. Rozwijające się grzybnie wzdymały lekko ściółkę i co krok spod liści 22 i igliwia wychylały się brązowe głowy borowików, padające ofiarą licznvch smakoszy pomorskiej puszczy — wiewiórek. Były jednak i takie grzyby, co doczekały się sędziwego wieku gnijąc powoli pod baldachimem ostrolistnych paproci. Wędrowała wśród nich olbrzymia 3oeć oślizłych ślimaków. Niektóre z nich trudziły się dźwiganiem na swoim grzbiecie wielkich domków. Tam gdzie istniało liczne skupisko wilgotnych głazów, rozciągało się zazwyczaj istne królestwro wręży i żmij. Najczęściej można je było ujrzeć na skrawku ziemi, gdzie padało suche, gorące słońce. Leżały leniwe, rozprężywszy cielska i tylko nieruchome, zimne oczy bacznie śledziły wszystko, co się wokół działo. W tym czasie odlatywały już pierwsze zamorskie ptaki. Przycichła więc nieco puszcza, stając się przez to dostojniejsza, i tylko dzięcioły kuły niezmordowanie próchniejące pnie drzew. Odłupywana kora spadała z cichym szelestem na wonną macierzankę lub zgniłe igliwie. To nieustanne pukanie przerywał często jakiś niespodziany ryk lub kwilenie. Nieruchomiał w takich chwilach ostrożny lis i zwróciwszy spiczasty nos w stronę odgłosów, nasbichiwał długo i uważnie, strzygąc przy tym uszami, zanim zdecydował się ruszyć na dalsze podstępne łowy. ? Czasem borem przemykał ciemny, olbrzymi kształt podobny do ruchomego pnia stuletniego dębu, tylko jak gdyby pozbawdony korony szumiącej milionami liści. Był to król nadprośnickiej puszczy, potężny niedźwiedź zwany miodojadem. Szedł on na poszukiwanie świepiotów czyh dzikich dziupli drzewnych, gdzie gnieździły się pszczoły leśne. Trudno było uwierzyć, że to ciężkie zwierzę potrafi wdrapać się na pionowy pień drzewny, aby dosięgnąć dziupli kryjącej miód wonny i słodki. Co prawda musiał przy tym amator złotych płastów tęgo opędzać się przed rozzłoszczonymi pszczołami, które kłuły go boleśnie w pysk i właziły do ucha. Bywały czasem roje tak wojownicze, że niedźwiedź uciekał, szukając schronienia w nieprzebytych chaszczach lub w wykrocie zalanym zielonkawą wodą. Na południe od górnej Prośnicy, ku większym wzniesieniom i jeziorom — lasy przerzedzały się nieco, przechodząc z kolei w olbrzymie polany pełne słońca i wonnego kwiecia. Tam to, na skraju wilgotnego boru, pod na poły spróchniałymi bpami, stała stara, chyląca się ku ziemi chyża Cichowa o ścianach splecionych z grubych wiklin, wzmocnio- 23 nych gliną. Cich, stary bartodziej, był samotnikiem z konieczności, gdyż wokoło na trzy dni drogi nigdzie nie spotkałeś żywego ducha. Najbliższym sąsiadem Cicha był wróż Parcz. Jeszcze przed półrokiem tu, gdzie mieszkał teraz samotny bartodziej, znajdowało się kilka chyż zamieszkanych przez rodziny Bolecha, Dylika i Łękomierza. Któregoś jednak dnia wszyscy pociągnęli na świętą wojnę przeciwko napastującym plemionom germańskim. Wówczas opuścili starego Cicha i jego synowie — U niej i Samon. W dalekim Szczecinie podczas uroczystych wróżb święty koń Trygława trącił nogą jeden z dziewięciu oszczepów leżących na ziemi, wśród których go przeprowadzano. Był to znak niepomyślny, mimo to ruszono na wyprawę pod wodzą Suliwoja. Po jakimś czasie wróciły tylko niedobitki. Inni poginęli w bagnach nadodrzańskich. Gnili nie pogrzebani wśród zmroczy bukowych liści, na mchach wilgotnych i aksamitnych. Ich ramiona zaciskały jeszcze topory lub jesionowe łuki. Obok poniewierały się rogi bojowe, w które już żadne usta zadąć nie miały. Zaglądały do nich tylko ciekawe mrówki w nadziei znalezienia jakiegoś pożywienia. Olbrzymi Suliwoj z okrutną strzałą w piersi szedł jeszcze ze sto kroków, wlokąc za sobą szczyt olbrzymi z mosiężnym dziobem zwanym umbą, wyrzynając w poszyciu leśnym ślad głęboki. Potem wydawszy straszliwy okrzyk legł w rozwidleniu koralowej kaliny. Drogo jednak sprzedawali swoje życie. Osaczeni podstępnie, ginęli bohatersko, gęsto zaścielając ziemię trupami wrogów. Ci zaś, którym sądzono było wrócić do grodu, opowiadali rzeczy dziwne zaiste. Mówiono, że widziano walczące przeciwko Niemcom niedźwiedzie. Ich pojawienie się wznieciło po obu stronach uczucie strachu. Rychło jednak Słowianie spostrzegli, że w nowych przybyszach mają sprzymierzeńców, i to nie byle jakich. Grzmociły one po germańskich szłomach wyrywanymi z ziemi młodymi dębczakami nie gorzej niż sam Suliwoj z całą swoją drużyną. Słyszano, jak jakiś młody jeszcze niedźwiadek, któremu topór niemiecki uciął łapę, wydawał ryk, w którym czuło się zachętę do boju. Ale straszni byli ci niewidzialni łucznicy, szyjący w szeregi Suliwojowe niezliczoną ilością strzał, niekiedy nasyconych ciemierzem. Topniały zastępy, niektórzy ratowali się ucieczką, inni szli w niewolę na wiecznych rabów i pohańbieńców... Tak przyszła klęska, wstrząsająca, niepowetowana. 24 Zgarbił się po niej stary Cich, schudł i sczerniał. Doszły go słuchy straszne: dwaj jego synowie mieli poddać się wrogowi, z tchórzostwa nawet sulic nie cisnąwszy przed siebie. Dla Cicha była to wieść stokroć straszniejsza od śmierci. Po co ich szyje przyozdobił nawęzami, które na piersiach nosił dziad Cicha, Miłost, jako amulety przynoszące sławę? Dlaczego nie zginęli jak synowie Dylika, Bolecha i Łękomierza? TS"ie mógł pogodzić się jednak z tą myślą. Lecz znów nurtowała jego duszę niepewność straszniejsza od najstraszniejszej pewności. Jakżeż mógł popatrzeć w oczy spotkanemu człowiekowi, on — ojciec tchórzów najpodlejszych ? Błogosławił w duchu swoją samotność, lecz wiedział, iż pewnego dnia ktoś może zjawić się i zapytać o jego synów. Cóż wówczas odpowie ? Giął się ku ziemi pod ciężkim brzemieniem własnego pytania i przeklinał dni, w których światło dzienne ujrzeli Uniej i Samon. I znów wracał do innych myśli: być nie może, być nie może — powtarzał uparcie, aż udał się do słynnego wróża Parcza. Parcz długo mącił wodę w jakimś dzbanie i szeptał niezrozumiałe zaklęcia. — Widziałem twoich synów — rzekł wreszcie — złe ludzkie języki, złe... Twój Uniej i Samon zginęli jako bohaterowie. Po sześć strzał tkwiło w ich piersiach i prawice ich były odrąbane po ramiona. Snadź przy tym śmierć ich drogo wróg opłacił, bo widziałem wokół tych wojów tuzin trupów niemieckich z rozpłatanymi głowami. Tak mu powiedział wróż, i w starcu uspokoiły się na jakiś czas wątpliwości. Lecz któregoś dnia odezwały się one jeszcze z większą siłą niż przedtem. Jakiż mógłby mieć dowód, że jego synowie zginęli ? Słowa wróża? Mógł jeno przez litość opowiedzieć o bohaterstwie synów. Zgnębiony powrócił do pracy w pasiekach. Ponieważ zbliżało się już jesienne zbieranie miodu, przyrządzał nowe leziwa służące do włażenia na wysokie drzewa, gdzie wydrążone były barcie. Cich sporządzał leziwa z lnianych sznurów i małej deseczki, na której podciągał się w górę. Przygotowywał też kadzie, aby zapełnić je słodką patoką wyciekającą z piastów miodu. Niekiedy zapuszczał się w głąb lasu z siekierą i piesznią, aby w olbrzymich sosnach wydrążyć jeszcze kilka nowych barci i zaznaczyć je ciosną — znakiem własności, chociaż nikt tu inny nie zajmował się bartnictwem. Naciosywał najpierw pień siekierą, a potem pogłębiał otwór piesznią na głębokość jednego 25 łokcia. Zaopatrywał również swoje barcie w potężne samobitnie, podwieszone wysoko nad barciami. Były to duże kłody, podparte niegru-bymi drążkami, ustawionymi na ruchomych kładkach. Tak ochraniał Cich swoje barcie przed żarłocznymi niedźwiedziami, które już niejednokrotnie poczyniły olbrzymie spustoszenie w jego pasiece. Teraz wystarczyło, by któryś z niedźwiedzi trącił łapą ową kładkę, czego nie mógł się ustrzec przy próbie dostania się do miodu, a ciężka kłoda zwalała mu się na łeb. Oprócz samobitni miał jeszcze Cich przemyśhie pułapki, uchwytu-jące niedźwiedzia w potężne kleszcze. Wówczas zwierzę nawet umknąć nie mogło i ginęło od rogaciny lub topora. W ten sposób zmniejszyły się szkody w pasiece Cichowej i tylko od czasu do czasu jakiś uied" wiedź dorwał się do barci. Pewnego dnia, a miało się już ku zachodowi, szedł Cich na obchód swych wonnych pasiek. Czuł pod stopami chłodzącą rosę. Ten chłód uspokajał. Brzeg puszczy dyszał wieczornymi mgłami, i z lekka pożółkły jesion, stojący obok chyży, zapłonął w zachodzącym słońcu. Cich skierował się wolno w stronę wyniosłych sosen, gdzie znajdowała się największa ilość barci i cztery ukryte pułapki. Zanim zdołał zrównać się ze skrajem boru, doleciał go gniewny pomruk i głośne szamotanie. Ujął więc mocniej topór i przyspieszył kroku. — Tyżeś tu, miodojadzie obrzydły! — podniósł siekierę mierząc w kudłatą czaszkę obezwładnionego niedźwiedzia, lecz nagle zdumiony tym, co zobaczył, opuścił rękę. Niedźwiedź miał jedną uciętą łapę. — Zaliż to może być ów niedźwiedź wojujący? — wyszeptał z zabobonną trwogą i przetarł czoło. — Zaiste! O wstydzie! — wybuchnął Cich gorzkim szlochem i podłożywszy topór pod zapadnię, niepomny niebezpieczeństwa, uwolnił zwierza. Niedźwiedź ani napastował, ani uciekał. W7ówczas Cich upadł do nóg jego i głaszcząc zwichrzone kudły szeptał: — Ty walczyłeś, święty niedźwiedziu, a moi synowie poszli w niewolę, okryli hańbą starego bartnika... O sromie palący, o starości pognębiona... — I tak łkał opowiadając swoje żale, palce wczepiwszy w kudły zwierzęcia. A kaleki niedźwiedź przechylił się nad siwą głową zrozpaczonego starca i zdawało się, że słuchał uważnie słów jego, wydając przy tym niezrozumiałe pomruki. 26' O N I'- - lekkim wiatrem pod niebo. Wałęsały się tajemnicze echa, głębsze od słuchu. Od tej chwili Cich zgarbił się jeszcze bardziej i zobojętniał na świat. Od kilku dni nie wychodził na łowy, więc zabrakło mu świeżego mięsa, którego dawniej miał pod dostatkiem. Zapomniał również o kopaniu pożywnych korzeni i zbieraniu obfitych w tym roku orzechów. Jedynie interesowała go pasieka pełna brzęczących pszczół. Lubił sta- nerwy. Szukał wśród kwitnącego jeszcze gdzieniegdzie kwiecia złotego kształtu małego stworzonka, a kiedy dojrzał, chwytał ostrożnie pszczółkę w palce, unosił ku załzawionym oczom i przyglądał się jej z miłością i czcią. Któregoś dnia pod wieczór zabrał się do zbierania miodu. Przytoczył na polanę sporą kadź dębową i zaczął opróżniać barcie zlewając złocistą patokę do naczynia. Nagle usłyszał trzask łamanych na skraju boru gałązek i zanim wyprostował się, ujrzał sunącego na wprost niedźwiedzia. Skoczył więc ku toporowi, lecz zwierzę przystanęło przed nim wydając przyjazne pomruki. Dopiero teraz spostrzegł, że był ta ten sam kaleki zwierz, sławny wojownik z nadodrzańskiej puszczy. — Chodź, chodź — odłożył siekierę — dam ci tyle miodu, ?? zechcesz... Chodź! Niedźwiedź postąpił nieco naprzód i wyciągnął ku Cichowi kosmatą łapę, na której widniały jakieś sznury. — Toć to nawęzy Miłostowe! — zakrzyknął Cich. — Poszarpane, przeżarte krwią i wilgocią. Więc zginęli Uniej i Samon, nie poszli w niewolę! O jakim szczęśliwi O radości dni starczych! Opadł na ziemię przy kadzi na poły napełnionej miodem i łkał ze szczęścia, całując pożółkłe kły dzikich zwierząt nanizane na cienkim rzemyku. Obok zaś kaleki niedźwiedź długo pomrukiwał z zadowoleniem, a potem wsadziwszy kosmate łapsko do kadzi, umaczał je w miodzie i oblizywał czerwonym ozorem. t Zaś ze wszech stron ku puszczy nadchodził szybko jesienny zmierzch. Tymoteusz Karpowicz O WŁÓCZNIACH MOHORTOWYCH RYCERZY yło to dawno, może dziesięć wieków temu, kiedy na Dolnym Przyodrzu żył sławny rycerz słowiański, Mohortem zwany. Dzielny to był mąż i niesłychanej odwagi. Stoczył wiele zwycięskich bojów, ale naszym czasom pamięć potomnych przekazała wiadomość tylko o jednym, ostatnim. Raz Niemcy w wielkiej sile najechali okolice Barlinka i Myśliborza. Mohort zebrał swoją drużynę i przez długi czas stawiał im opór. Walczył przemyślnie, zadawał ciosy znienacka, krył się w leśnych ostępach i mokradłach i brał Niemców w zasadzki. Aż dnia jednego siły drużyny załamały się. Z bitewnego pola, gęsto usianego trupami, zebrał Mohort zaledwie dwudziestu dziewięciu swoich drużynników i uszedł z nimi do Puszczy Barlineckiej. Cóż, kiedy on sam i jego bohaterscy rycerze byli ranni. Nieludzko utrudzeni drogą, ostatkiem sił dobrnęli do polany pośród wielkiej kniei i wbiwszy włócznie w ziemię, legli na murawie. Ze smutkiem patrzał Mohort na towarzyszy bladych i zbroczonych krwią. Oto dwaj zasnęli snem wiecznym. Nie wyciągną już swoich włóczni o świtaniu. Pozostali, odpocząwszy nieco, jęli opatrywać rany świeżym listowiem, aż ukołysani szumem boru usnęli. 29 O północy Mohort dźwignął się z ziemi. Rozejrzał się wśród leżących pokotem na trawie. Było cicho. Ani jęku, ni wzdychania, ani nawet oddechu. Przerażony pochylił się i każdemu przykładał dłoń do piersi. Serca towarzyszy przestały bić. Bór szumiał smutno. Mohort usiadł. Wsparł się o pień drzewa. Odzież na nim była lepka od krwi. Czuł, jak krew uchodzi z niego i życie. Kiedy brzask rozświetlił polanę, zdołał jeszcze zobaczyć rzecz niezwykłą. Oto dwadzieścia dziewięć włóczni jego poległych drużynników zazieleniło się świeżym listowiem. Chwycił jedną z nich, ale jakby wrosła w ziemię. Widział, jak pomału wszystkie zamieniają się w młodziutkie dęby. Obrócił głowę ku swojej włóczni. Ale jego oczy już zasnuły się mgłą i nie mógł nic dojrzeć, tylko zieleń, zieleń... Ktokolwiek znajdzie się dziś na myśUborskiej ziemi, niech odwiedzi leśną osadę Mohortów koło Kinie. Zobaczy tam trzydzieści wspaniałych starych dębów, rosnących blisko siebie. Obwód ich pni wynosi od trzech do czterech i pół metra, a wysokość bez mała dwadzieścia pięć. Największy dąb nosi imię Mohorta. Jak mówi podanie — tu władnie spoczął na wieki ze swoimi towarzyszami dzielny obrońca Przy-odrza. Czesław Piskorski Ryszarda Wilczyńska ¦ !!?0 i». ? OBROrśCACH GÓRY ZAMKOWEJ tary i znany na Pomorzu był ród ??????? z Maszewa, dawnych kasztelanów książęcych. ??^? U^5 Szeroko rozpościerały się ich włości. Z góry ¦??^?^/?i^?^??*? Zamkowej, wyrastającej między Maszewem a Jeziorem Warszowym, widać było dalekie jeziorka przy stargardzkiej drodze i strzeliste drewniane dzwonnice kościółków w Jenikowie i Bagnach. W zielonej przestrzeni łąk wiły się błękitne wstążki rzek i strumieni, przerywane ciemnymi plamami lasów i zagajników. Jeszcze niedawno to wszystko stanowiło Kraj Maszewski, dziedzictwo lenne sławnego rodu, chyba tak starego jak ród Gryfitów. Łaska książęca odwróciła się jednak od panów z Maszewa, a intrygi bogatych i przebiegłych grafów von Eberstein doprowadziły do odebrania Maszewskim wszystkich włości. Pozostał tylko ten na pół zrujnowany zamek na wzgórzu oblanym wodami jeziora i rzeki Stepnicy. I teraz, gdy ostatni z rodu — Benisław patrzył z wyłomu muru na miasto, w jego wzroku rezygnacja łączyła się z zaciętością i uporem. A widok był nie-odzienny. Nad miasteczkiem unosił się słup dymu. Bił on z samego środka zabudowań, z miejsca, gdzie znajdował się rynek. Benisław wiedział, że to dopalały się drewniane posągi i epitafia jego • rzodków. Gwar podniesionych głosów dobiegał aż do Gó- 31 ry Zamkowej. W ślad za nim rozległ się daleki zgrzyt otwieranej bramy miejskiej i opuszczanego mostu nad fflsą. Benisław wytężył wzrok. Na drogę wiodącą ku grodzisku zaczął wywalać się tłum czeladzi miejskiej i żołdaków w barwach Eberstei-nów. Błyskały w zachodzącym słońcu topory, krótkie miecze i ostrza halabard. Gwar narastał, potężniał, rósł z każdą chwilą. Można już było wyróżnić pojedyncze okrzyki. Stało się oczywiste, że po rozprawieniu się z resztkami polskości w mieście, zwycięscy przybysze szli skończyć z panem słowiańskiego zamku. Nagły huk wystrzału działowego przybiegł od strony „wilczej twierdzy" Ebersteinów, rozsiadłej od niedawna na wzgórzu Niemczy-ca po drugiej stronie wody. Źle wymierzony pocisk przeleciał nad Górą Zamkową i zapadł w lasy nad Stepnicą. Benisław zwrócił wzrok ku stojącym obok zbrojnym. Starzy towarzysze — Jaśko, Gniewosz, Bronim, Kazko trwali w gotowości, oczekując na słowo dowódcy. Tyle razy chodzili z nim na nocne zasadzki, tylekroć patrzyli śmierci w oczy i nieśli ją na swych ostrzach niemieckim rycerzom i zbrojnym kupcom. Nie strwożą eię i teraz. A obok nich — Jaromir z Kolie z czterema synami, Więcław, pan z Redła, Łubko z Darża i brat jego Henryk, wreszcie Jan „Czarny", dawno już wyzuty ze swego zamku nad Sępolna, i kilku innych, nie zapamiętanych z imienia rycerzy z dalszych okolic — od Stargardu, Goleniowa i Łobza. Zbiegli tu ze swymi nielicznymi pocztami, by w gromadzie dać odpór wzbierającej wrogiej fali, zatrzymać ją lub głowy położyć na ostatnim szańcu. I u nich łacniej wyczytać w spojrzeniu radość zbliżającego się boju niż trwogę przed przeważającą liczbą napastników. Benisław wiedział — z takimi i do piekła! Ale — rada rycerska święta rzecz i stare słowiańskie prawo. Radźmy społem, co czynić! — Dotrzymamy tu pola czy uchodzimy w bory ? — spytał. — Nie odstępować! — zakrzyknięto. — Ich chmara, ale to gawiedź! — Nie będziem już więcej kryć się po ostępach! — Niech przychodzą! Wy dzierży my! — Jutro nadejdzie tu Radko z zaciągiem chłopskim. Oby tylko noc przebyć! 32 4 — Oby do świtania! — Ostajem! Ani jeden głos nie odezwał się za opuszczeniem zamczyska. — Tako i ja myślałem — rzekł Benisław. — Ninie trza stawać na blankach. Rychło się zacznie. Rozeszli się spiesznie na wyznaczone miejsca. Mur, aczkolwiek gdzieniegdzie wykruszony, trzymał się na ogół lepiej niż zamek, który tylko w części przyziemnej nadawał się do zamieszkania. Przez oczodoły okien na pierwszym i drugim piętrze jaśniała coraz krwaw-sza poświata zachodu. Od strony miasta przypłynęła fala wiatru, przynosząc ze sobą powiew dymu. Okrzyki rozległy się bardzo blisko, splątane, nabrzmiałe wściekłością. Benisław ruszył wzdłuż murów. Dojrzał rozstawienia zbrojnych przy bramie, po czym wspiął się ku szczytowi osłony i wyjrzał na drogę. Koło uszu świsnęła mu strzała. Cofnął się i zeskoczył na ziemię. — Miejcie baczenie! Idą ławą... Obrońcy przylgnęli do murów. Wrzask napastników wybuchł przed samą bramą i przeszedł nagle w przeciągłe, rozdzierające wycie bólu i wściekłości. Gdy Benisław wyjrzał ponownie, na drodze zobaczył kilka ciał straszliwie zmiażdżonych kamieniami. Ktoś jeszcze pełzał wijąc się z bólu, ale szybko uspokoiła go strzała z murów zamku. Ktoś trzymając się za nogę usiłował kuśtykając ukryć się w zaroślach. Także nie zdążył. Padł obok swych towarzyszy, skręcony w kłębek. A z oddali dobiegał tupot uchodzących napastników. — Czuwajcie — powiedział Benisław, gdy zbiegli się ku niemu obrońcy bramy. — Oni wrócą. I wrócili. Przed zmierzchem ruszyło drugie natarcie. Wsparła je kanonada działowa z Niemczy ??. Zaledwie ucichły strzały, które przygięły do ziemi załogę Zamkowej Góry, już rozległ się ryk szturmujących. Nie zważając na grad kamieni lecących z murów i na swych trafionych towarzyszy, żołdacy Ebersteinów dopadli bramy. Szybko runęły stare wrota i zaszczekały ostrza mieczów i toporów. Skrzyżowała się broń. Zgrzytnęły żelaza o stal pancerzy i hełmów. Bluznęła krew. Z muru padały ciężko ciała tych, których dosięgły ciosy polskiej broni. 3 w krainie Gryfitów 9 5 Drugie uderzenie było odparte. Legł wprawdzie waleczny Jaromir, a kilku rannych przeniesiono do stołbu pod opiekę żony Beni-sława, Bogny, ale nieprzyjaciel cofnął się zostawiając kilkunastu zabitych. Nad polem bitwy rozgwieździła się piękna czerwcowa noc. Przy bramie i na murach stanęły warty. Pozostali obrońcy nie zdejmując pancerzy pogrążyli się we śnie. Na szczycie stołbu rozpalono ognisko — znak dla braci rycerskiej idącej z pomocą, że zamczysko broni się i czeka na sukurs. Od czasu do czasu ciszę przerywały pociski wyrzucane z Niemczycy na zamek. Wróg jednak nie podejmował już natarcia. Dopiero nad ranem na szosie stargardzkiej ukazał się długi wąż maszerującego wojska. To niemieccy mieszczanie grodu nad Iną słali pomoc Ębersteinom* Za czterema oddziałami infanterii ciągnięto armaty. Długie ich lufy Uniły groźnie i ponuro w blaskach wstającego słońca. Kolumna przedefilowała przed Górą Zamkową i ukryła się w lesie podchodzącym pod same mury. Wkrótce ze wszystkich stron zaczął dobiegać obcy szwargot. Równo w południe ryknęły wszystkie działa razem. Zatrzęsły się mury. Druga salwa armatnia — i fortyfikacje runęły w kilku miejscach, przygniatając obrońców. I wtedy rozpoczął się szturm. Tłum napastników dopadł wyłomów. Zabiegł im drogę Więcław ze swoimi i Jaśko, i „Czarny". Nie wytrzymali Niemcy straceńczego kontrataku. Jeszcze raz cofnęli się, znacząc odwrót ciałami zabitych. Ale już zagrzmiały bombardy i poszarpane zwłoki obrońców zmieszały się z trupami wrogów. I wtedy rozległ się tętent konnicy na drodze... — Nasi! — krzyknął Henryk wychylając głowę przez mur. — Nasze znaki! Dziewicze z Dobrej, Osowa, Wojtaszyc! Zwycię...! — Nie dokończył. Jakiś landsknecht ukryty za drzewem ugodził go śmiertelnie strzałą z kuszy. A tętent rozpędzonej konnicy potężniał. Obrońcy zbiegli się ku wyłomowi. Nieliczna była ta pomoc, ale przychodziła w ostatniej chwili. Pół setki dobrze zbrojnego rycerstwa wystarczy jednak, aby rozpędzić i Ebersteinowych zuchów, i tę najemną stargardzką hałastrę. Teraz odwróci się szala bitwy. Nędzne gemajny nie zdzierżą natarcia! Odbierzem Maszewo, tu nadejdą chłopi z okolicznych wiosek i dalej na Stargard, a potem na Goleniów, Nowogard, Dąbie! Przykróci się rozwydrzony patrycjat miejski i raubritterów zza Łaby czy z piekła! p......1 , 1111,11111 III III •illll .." —:1llll!l ¦''?IIIII?I 11?? "J'» ........... *r: - ¦.....¦? '¦ «¦Ul..... ?III1?? „liiU 34 _ Dość upokorzeń na własnej ziemi, dość panoszenia się obcych przybłędów! A książę? Książę musi wrócić do dawnych praw i obyczajów, do języka i tradycji, musi wygnać precz niemieckich doradców i kuglarzy. A jeśli nie wygna, jeśli sprowadzi wrogie wojska? Cóż, można skończyć i z księciem. Korona Polska zaledwie przed paru laty przyjęła hołd lenników pruskich, przygarnęła księstwo mazowieckie, nie odrzuci i nas! Gdyby żył dłużej Bogusław, to może by już dziś władza Zygmunta sięgała po Szczecin, Gryfie, Arkonę i Strzałów. Lud tu jest taki jak przed wiekami. I drobne rycerstwo trwa przy mowie ojców. Zetrzeć tylko tę powłokę szwabską z miast i dworu! Z ogniem w źrenicach zbiegają z murów rycerze i pocztowi. Już tam na drodze nasi pewno tratują Niemców. Trzeba co rychlej wypaść naprzeciw i korzystając z popłochu zdobyć działa. Zaroiło się w wyłomie bramy. I wtedy właśnie z grupą obrońców zderzyła się żelazna fala rozpędzonych jeźdźców. Wspięły się rumaki. Ostrza kopii roztrąciły załogę zamku, miecze spadły na głowy i karki, kopyta rozgniatały czaszki i piersi. Benisław poczuł głuche uderzenie w głowę. Hełm — na szczęście — wytrzymał, ale rycerz ogłuszony potężnym ciosem osunął się bezwładnie pod mur. Gdy otworzył oczy, znajdował się w mrocznym podziemiu stołbu. Próbował poruszyć się i nie znalazł sił. Ból, ogromny ból głowy wycisnął mu jęk z gardła: — Wo-dy... Pochyliła się nad nim sylwetka kobieca. Podsunęła mu do ust gliniane naczynie, podniosła głowę. Zimny płyn z trudem przechodził przez gardło. — Bogna...! — Jam jest. — Gdzie... nasi? Go... z... zamkiem? Zaczęła mówić szybko, jakby bojąc się, że nagle stanie się coś, co przerwie jej opowieść. — Nasi bronią się w stołbie. Zamek wzięty. Tylko my tu. Jest Kazko, Wisław, Gniewosz i jeszcze dwóch z pocztu Jaromira. I my... — A ci konni ? Sukurs ? — spytał nieprzytomnie. — Dziewicze?! — głos jej załamał się. — Dziewicze ze swoimi... Już nie Dziewicze... już Dewitze! Już Niemcy i kamraci Bugenha- 3« 35 gena. Wiódł ich Jobst... Widziałam. Największy Judasz! Dał auxilium nie nam, a grafowi. Ninie szturmują stołb. Słyszysz? Benisław nie odpowiedział. Znów ogarnęła go ciemność. Zakończenie legendy według starej wersji mówi, że gród na Górze Zamkowej został zdobyty, zrabowany i spalony ogniem. Napastnicy postawili ostatnim obrońcom twarde warunki: tylko żona właściciela zamku będzie oszczędzona. Może ona opuścić stołb i odejść wolno, zabierając to, co ma najdroższego, w tej ilości, jaką uniesie. Co czyni bohaterska żona rycerza Benisława? Biegnie do podziemi, wyszukuje ukrytego małżonka, wsadza go do worka, po czym zawiązawszy worek zarzuca go sobie na plecy i uginając się pod ciężarem opuszcza zamek na oczach nic nie przeczuwającego wojska. Po jej odejściu żołnierze biorą zamek. Zabijają obrońców i szukają znienawidzonego rycerza. Gdy przekonują się, że trud ich jest daremny, zaczynają podejrzewać, że Benisław był ukryty w worku, który wyniosła żona. Buszają więc co prędzej w pogoń. Biegną przez łąki nad Stepnicą, dopadają do uciekającej kobiety koło Góry Szubienic i zabijają ją i jej męża, po czym zwłoki wrzucają do rozpadliny przy trakcie stargardzkim koło cegielni. Każdej wiosny bujna roślinność rozzielenia wzgórze zwane Kasztelańskim — miejsce ostatniej walki polskiego rycerstwa Zachodniego Pomorza, stoczonej tu we wrześniu 1536 roku. Marzenna Rzeszowska RAK pośród mieszkańców gródka w Moryniu wzrostem, siłą i odwagą wyróżniał się młody Rak. Najlepszy rębacz, niechybny łucznik, górował nad innymi także szybkością biegu i umiejętnością pływania. A że do tego i pieśni znał mnóstwo, i zabawom wszelkim przewodzić umiał, ceniła go starszyzna, a młodzież w ogień by za nim poszła. On jednak marzył o sławie rycerskiej w obronie Ojczyzny. Nie czekał na to długo. Liczne zastępy wrogów z zachodu jak wezbrane fale zalały ziemię pomorską. Ostrzeżeni płonącymi nocą łunami, mieszkańcy okolicznych wsi schronili się na czas w gródku, wespół z załogą odpierając ataki. Ale co znaczy garść obrońców wobec wielokrotnej przewagi wroga? Już i rąk do walki, i grotów do strzał brakować poczęło, więc bito wdrapujących się na wały włóczniami, spychano ich zaostrzonymi drągami, zrzucano potężne głazy, oblegano ukropem. Brandenburczycy, zaskoczeni dzielną obroną morynian, cofnęli się od murów, zabierając z sobą rannych i zabitych, i rozpoczęli oblężenie. Tymczasem w grodzie zjawił się wróg najstraszliwszy — głód; Upadły serca niektórych obrońców i o poddaniu się myśleć zaczęli. — Nie wytrzymamy dłużej jak dwa, trzy dni — szemrano. 37 ???I? — Jak nie od ran, to z głodu padniemy, ale cięższy będzie nasz los, gdy bezsilnych zbrojnie zagarną, niż gdy z dobrej woli na łaskę się zdamy — dodawali inni. — Żeby choć na posiłki a pomoc Uczyć można! Ale skąd pomoc, gdy wezwać jej nie ma jak? Wąż się z grodu nie wyśliźnie, ptak nie wyleci, by go nie ubito! Zamyślił się Rak. Beznadziejność długiego oporu wiadoma była i jemu. Ale gdyby tak spróbować przedrzeć się a pomoc wezwać? Choć osłabiony walką i poniesionymi ranami, nie zawahał się. — Ja pójdę po pomoc, jeno ślubujcie, że trzy dni jeszcze strzyma-cie! — krzyknął. Porwani jego zapałem obrońcy głośnym okrzykiem potwierdzili obietnicę dalszej obrony. Późnym wieczorem, nóż jeno jako jedyny oręż zabierając z sobą, zsunął się z wałów i poprzez bagno i chaszcze czołgać się począł ku jezioru. Już dotarł do brzegu i chciał zanurzyć się w chłodne fale, gdy dostrzegł zapełnione zbrojnymi czółna wrogów. Nie myśląc wiele uciął nożem grubą trzcinę, wsadził ją w gębę i zanurzył się w wodę. Udało się. Poczekał, aż łodzie z knechtami brandenburskimi oddaliły się, a potem płynąc i brodząc wśród szuwarów dotarł na przeciwległy brzeg i skrył się w puszczy. Przed południem odnalazł wśród boru oddziały wojsk polskich. Nim jednak wyruszyła odsiecz, już drugi dzień miał się ku końcowi. — Nie zdążą na czas — martwił się Rak — a obrońcy pozbawieni wieści nie zdzierżą i gród poddadzą. Uprosił więc dowódcę odsieczy o jak największy pośpiech, a sam ruszył z powrotem do Morynia. Posługując się trzciną to płynął, to przekradał się po dnie pod wodą i wreszcie szczęśliwie przebrnął jezioro. Tuż jednak pod murami grodu natknął się na straże brandenburskie. 1— Wer da?!* —krzyknął strażnik. Nim się Rak spostrzegł, już kilku knechtów rzuciło się na niego, by pojmać go żywcem. Rak wyrwał nadbiegającemu włócznię i wraz go przebił, lecz widząc, że nie zdoła się wrogom obronić, przyłożył ręce ku wargom i krzyknął, co miał tchu w piersiach: ¦ Kto taai?! 38 — Tu Rak! Tu Rak! Idzie odsiecz! Wytrwajcie!... Wstrzymali się na chwilę zaskoczeni przeciwnicy, lecz zrozumiawszy, że to jakaś wiadomość dla grodu, z wściekłością natarli na Raka. — Wytrwajcie! — zdołał krzyknąć raz jeszcze i z rozpłataną głową runął w fale jeziora. Usłyszeli go jednak obrońcy i w mężnej walce dotrwali do przyjścia pomocy. Odpędzono wroga połączonymi siłami, a pamięć o bohaterskim Raku przetrwała wiele pokoleń. Opowiadają też, że nieraz w pogodne letnie noce wyłania się z fal jeziora olbrzymi rak, przybliża się do brzegu w kierunku miasta, a o świcie znów zanurza się w jezioro. Wśród ludu mówią, że jest to zaczarowana dusza dawnego obrońcy moryńskiego grodu — bohaterskiego Raka. Stefan Deskur O ŻOŁNIERZACH ZAMIENIONYCH W DRZEWA ieczór wschodził ciszą. Śnieg nie topniał już pod butami, zwarł się, przymarzł i towarzyszył krokom cichym skrzypieniem. Na widnokręgu widniała ściana lasu i rosła, w miarę jak zbliżali się ku niej. Sił im nie brakło. Szli obaj równym, sprężystym krokiem, szybko przemierzając przestrzeń ośnieżonego ścierniska. W oddali zamigotało 'światełko przebijające się przez ciemną linię drzew. Przystanęli. — Tam jest jakaś osada — powiedział Jakub. —• Czy aby dobrze idziem? Znasz te strony, gadałeś. — Tak. Poznaję... — Jaśko przypatrywał się uważnie, jakby odgrzebując w pamięci dawny obraz. — Zatrzymywalim się tu nie jeden raz. To świeci karczma w Osowie. Może i dziś by się zdało odsapnąć nieco. Tamten żachnął się. — Co pleciesz! Przecie trza nain uchodzić co rychlej.1 W każernie już pewnikiem zoczyli, że nas nie ma. Znasz Kocha. Zaraz pchnie pościg. — Kocha znam, ale żeby on ino znał, gdzie nas szukać — roześmiał się Jaśko. 40 3 5949494 5529949528484 — Ej, chłopcze! Wiesz, że u niego ślipia jak u kota. I po ciemku wyśledzi. A wleźć mu w pazury, brrr... — Nie potom szedł z tobą, aby mnie chwycił. Do naszych for-poczt już musi blisko. Czata doniosła wczoraj, że w Dobrej stoją Francuzi, a ze Stargardu chmara Italianów wali na Maszewo. Koch nie wychyli nosa z Nowogardu. A może i uszedł już z całą pruską komendą. — Może i to być. Ale ja tam wolę nie ubezpieczać się zbytnio. Dojedziem do naszych, to będzie czas na popas. Widząc, że nie przekona towarzysza, Jaśko zmarkotniał. Głód doskwierał mu już porządnie, a i napić się na rozgrzewkę przecie też by nie zawadziło. Niewiele. Tyle, aby krew żywiej poruszyć. Spojrzał smutno na mrugające zachęcająco dobrze znane światełko. — Jako chcesz — westchnął udając, że nie nalega— ale rzeknij, czy nie może być, że w Osowie siedzą już huzary lub szasery Napoleona. Jak nie zajdziem do wsi, to dalej trza nam będzie brnąć po lasach i polach. Na darmo. I o pustych kiszkach. Może by tak zajrzeć, czy nie ma ich w karczmie? — A no, sprawdzić można. — Kuba nie był zupełnie przekonany, ale nie miał już argumentów. — Tylko trza cichcem... — To idziem. Ruszyli bystro. Mrok już był prawie zupełny. Nawet masyw boru, choć coraz bliższy, zatarł się w ciemni i tylko okienko karczmy wskazywało kierunek marszu. Zatrzymali się przy pierwszych opłotkach. — Zajazd jest przy głównej drodze — objaśniał Jaśko. — Jeszcze siedem czy osiem zagród przed nami. No i dwór. Przez wieś możem iść śmiało. Tu Szwabów nie ma. A potem cicho pod murem, żeby jakiś z tych psów ze służby nie zoczył. Zaraz by doniósł. — A potem... ? — Zwyczajnie. Jak nie będzie naszych w karczmie czy na drodze to lecim dalej... No, chodź... Ino pomnij, com rzekł. Ruszyli jeden za drugim, postępując w odległości paru kroków. Wieś spała. Posuwali się jak duchy w swych długich, jasnych płaszczach piechoty regimentu kołobrzeskiego. Koło zabudowań dworskich zwolnili kroku. Trzeba było uważać, by nie zadźwięczały pałasze, by but nie stuknął o kamień ukryty w śniegu. Obaj myśleli o tym 41 samym. Z radosną nadzieją chwycili wzrokiem sylwetkę jeźdźca, która zamajaczyła na drodze. Kawalerzysta stał na pikiecie z bronią wspartą o kark wierzchowca. Twarz jego zwrócona była w inną stronę, nie mógł więc ich zauważyć. Czujnie wypatrywał czegoś u wylotu drogi, nieporuszony, wyprężony w siodle, pełen gotowości do podniesienia alarmu. W mroku nie można było dostrzec barw jego munduru. — Któż by to był...? — Psset... Usunęli się w cień rozłożystego drzewa. Chwilę odpocząć. Pomyśleć, co czynić. Co czynić? Gdybyż to był pierwszy ujrzany żołnierz nacierającej, zwycięskiej armii. Od dawna marzyli o chwili, gdy będą mogli wreszcie dotrzeć do przednich straży napoleońskich i zrzucić znienawidzone mundury pruskie. Parę razy, od chwili gdy porozumieli się tajemnie, wybierali moment ucieczki. Zawsze jednak coś udaremniało zamiar, krzyżowało plany. Przed nimi uciekali już inni, i dowódca oddziału, lejtnant Schill, zrobił się podejrzliwy i ostrożny. Chwytano zresztą niektórych zbiegów, przepuszczano ich przez kije i wieszano na rynku staromiejskim nad jeziorem. Były i inne przeszkody. A to nagły wymarsz, to alarm w kompanii, to niespodziewane wyznaczenie na wartę. Dopiero dziś, gdy wysłano ich obu na patrol, zdecydowali, że nie można rezygnować z okazji. Wszystko sprzyjało zamysłowi przedarcia się do swoich. Trasa patrolu wiodła w kierunku Golczewa — na północ. Tam więc będą ich szukać, gdy po sześciu godzinach nie zjawią się z powrotem w Nowogardzie. Szybko zeszli z gościńca i lasami okrążając miasto dobrnęli do drogi wiodącej do Dobrej, po czym znów oddalili się od traktu i polami, zagajnikami, pod osłoną wzniesień i lasów dążyli na południe, byle dalej od miejsca, gdzie kwaterują jeszcze Prusacy. A teraz, na środku Osowa, ten jeździec. Francuz, Włoch, rodak? Niedziwne by było. Ale trzeba wiedzieć na pewno. A potem — wyjść z cienia, zerwać wrogie znaki z mundurów, z szyneli i z czap! Znaleźć się między swoimi! I wracać do Nowogardu, do Gryfic, Kołobrzegu, nad morze! Razem! W gromadzie bratniej. Z giwerem w dłoni, pod narodową komendą! Z pieśnią wolnych na ustach. Wyzwoleńczym marszem i ogniem wyzwolicielskiej broni rozwalać resztki obcej władzy! 42 66666 60 Oczy rozbłysły obrazem bliskiej już chwili. Może to zaraz... Jeśli tylko to awangarda wojsk cesarza Francuzów. Lecz jeśli... — Zaczekaj tutaj — szept Jaśka starał się być jak najcichszy. — Ja częściej chodziłem na zwiad. Podejdę bliżej, obaczę. Gdy będzie źle, bacz, Kuba, tam jest park dworski. Goń ku niemu, nie czekaj. To blisko. Ujdziesz. Od parku zaraz bór. Nie zgonią. A teraz mnie nie wstrzymuj. Po co oba mamy ginąć? Nie zwracając uwagi na niemy protest począł skradać się, zapadając raz po raz w osłonę drzew, załomy chat, cienistość płotów. Szedł cicho, aż dziw, że śnieg nie skrzypiał pod ciężkimi butami. Był coraz bliżej jeźdźca. — Oby tylko tamten nie odwrócił się, nie dojrzał ¦— pomyślał Jakub, gdy kompan znalazł się na nie osłoniętym odcinku drogi i musiał przejść, kilkanaście kroków do następnego dębu. Widział, jak przyspiesza kroku. Głośny chrobot śniegu przybiegł naglę do uszu Jakuba, ale usłyszał go i kawalerzysta. Błyskawicznie odwrócił się. Jaśko był dopiero w połowie drogi i widać było,że zawahał się na chwilę, co czynić. — Wer da? Halt!* — szczęknęło wśród ciszy. Kuba skoczył do tyłu. — Halt! Halt! — darł się jeździec. Zanim uciekający zdołał skryć się za najbliższym drzewem, huknął strzał. Kuba wyrzucił w górę ręce i wolnym gestem sylwetka jego przegięła się, złamała i opadła na śnieg. Wrzask alarmującej czujki rozniósł się po wsi. Jaśko mierzył w niego długo, uważnie. Strzelił. Musiał trafić, bo jeźdźca zmiotło z siodła. Koń jego zakręcił się w miejscu i ruszył z kopyta, wlokąc Niemca w strzemionach. Na drodze zakotłowało się. Z karczmy wybiegli żołnierze dzwoniąc szablami. — Zaraz będziem ich mieć na karku — obok leżącego Kuby wyrósł jak spod ziemi Jaśko. — No, nie udało się. Wiejem do parku i w las! Tyś żyw? — Nie dorósł Szwab, aby mnie ustrzelić. Zmyliłem go. Przeskoczyli przez drogę. Gdy byli na zakręcie, buchnęło kilka * Kto tam? Stać! 43, 4 - ?' «y^ftJyT»^" - strzałów. Przenosiły górą. Gorsze było to, że zauważono kierunek ich ucieczki. Niemcy zdążyli już zorientować się, że mają do czynienia nie z podjazdem napoleońskim, lecz z uciekinierami. Nabrali odwagi. Znów zagwizdały kule. — Strzelają z koni. Nie ucelują. ¦— Ale mogą doścignąć. — Zobaczym. Juzem się spod pierwszej śmierci wywinął. Może i tu się uda. Biegli co sił w nogach. Znów zakręt. Płot zagradza drogę. Przesadzić! Teraz w pole. Park jest tuż, tuż. Byle dojść. Z tyłu zbliżał się tętent. Przyniósł się odgłos łamanego płotu. Jakieś krzyki i przekleństwa. Coraz głośniejsze. Znowu strzał, samotny, przeciągłym echem odbity od ściany lasu. Stukot kopyt bliżej, coraz bliżej. — Dognają...! — Biegnij, nie gadaj! — Dognają! — Strzelaj! — szepnął Kuba łapiąc oddech. — W tego pierwszego... Ja naładuję. Trza ich na czas wstrzymać. Czarne, szamerowane złotem mundury dragonów widać było już wyraźnie. Po pierwszym wystrzale ten, który już dopadał do uciekinierów, znikł pod grzbietem końskim. Kuba wolał nie ryzykować. Ugodził konia następnego jeźdźca. Było już o trzech mniej. Ale pozostali nie zamierzali rezygnować z pościgu. Dopadli zbiegów pod ogromnym, starym dębem. Kilkunastu konnych utworzyło wielkie koło. Zbliżali się powoli, z palcami na cynglach karabinów. Jaśko znów strzelił. Nie trafił. Dragoni byli coraz bliżej. — Die Wehr ab! — krzyknął oficer. — Akurat, rzucić broń — i Kuba wymierzył w niego. — Vorwarts! — ryknął tamten do swoich. — Aber nicht schiessen! Wir miissen im Leben dieses verfluchte Pommern haben!* Strzał Kuby trafił go w rękę. Inni zeskoczyli z koni i coraz cia-śniejszym kręgiem zaczęli zbliżać się do dębu. Pomorzanie odrzucili * Naprzód! Ale nie strzelać! Musimy wziąć żywcem tych przeklętych Pomorzan! 44 73 ? Vi «? karabiny i też dobyli palaezy. Zaszczekały ostrza. Jeszcze jeden z napastników runął na ziemię, a kolejny odskoczył z draśniętym policzkiem. Walczono w milczeniu. W pewnej chwili sztych przeciął Kubie dłoń. Ręka wypuściła broń i zwisła bezwła-dnie. Jaśko wysforował się do przodu, miłując osłonić przyjaciela. Przeciw niemu wysunęły się klingi. Wrogowie nie spieszyli się. Usiłowali ciąć po ręku, tracąc okazję do zadania śmiertelnych uderzeń. Dłoń drętwiała i mdlała. Oczy traciły ostrość obrazu. Czarne i krwawe plamy zaczęły wirować w źrenicach. — Gdyby być jak to drzewo — przemknęło mu przez myśl. Czuł twardość dębu za plecami. — Nieru- me ono, wrośnięte mocno w oj-czvstą ziemię. Szczęśliwe drzewo. Przetrwa czas zimy i na wiosnę rozzieleni ?ię znowu. Będzie to już inna wiosna. Bez Prusaków. Ale zanim przyjdzie, nas obu powiodą na kaźń do miasteczka. Już sił braknie do odbijania ciosów. Żeby być jak to drze- wo. Czarne i krwawe plamy, migające przed oczami, zgasły nagle. Ręka i Mm v In \ l Wl ił/h ku f* %G I zesztywniała zupełnie. Opuściła się wzdłuż tułowia, przylgnęła do boku. Spojrzał z rozpaczą na towarzysza. Nie zobaczył go już obok siebie. Dostrzegł natomiast jak przez mgłę cofających się w przestrachu dragonów. Ich osłupiałe spojrzenia utkwione były właśnie w niego. — Cóż się stało ? — zadziwił się. Skierował wzrok ku swemu mundurowi, butom, szabli, dłoniom, ale nie zobaczył już nic prócz stężałej w mroźnym powietrzu kory młodego drzewa. Po dziś dzień w parku pałacowym w Osowie koło Dobrej Nowogardzkiej stoją dwa buki zrośnięte z pniem potężnego dębu. Podanie mówi, że prastare to drzewo, pragnąc ochronić Pomorzan przed wpadnięciem w ręce prześladowców, zmieniło ich w buki swą czarodziejską mocą. Przerażeni Prusacy uciekali od tego miejsca, jakby goniła ich cała dywizja francuska, ale obaj przyjaciele nie mogli już przybrać z powrotem ludzkiej postaci. Pozostali tu zespoleni ze swym wybawcą. Opowieść ta wyrosła na kanwie autentycznych wydarzeń historycznych. W owym pamiętnym roku 1807 setki młodych Pomorzan, wcielonych przymusowo w szeregi znienawidzonej armii pruskiej, z narażeniem życia przekradało się do wojsk napoleońskich, by walczyć o wolność ojczystej ziemi pod sztandarami polskiej Legii Północnej, tworzonej w okolicach Szczecina i Stargardu. Wielu z nich poległo, zanim dostąpili szczęścia walki wyzwoleńczej, zanim mogli spotkać się z wrogiem w otwartej walce na długość bagnetu. Jak nazywali się, kim byli ci dwaj, o których tak długo musiano opowiadać w Osowie, że powstała z tego legenda?... Marzenna Rzeszowska \ '> «?" !?? 5(0. I?]. ??? • lecą ? ¦ > Ł, S2W" ? ŚPIĄCYCH RYCERZACH ZNAD ODRY a północ od Widuchowy rozciąga się nad Odrą malownicze pasmo polodowcowych wzniesień, porośniętych lasem. Stara klechda głosi, że po przegranej bitwie schronili się do wnętrza tych wzgórz rycerze pomorscy. Nikt nigdy nie odnalazł -?-ejścia do podziemnych lochów. Przybyli tu osadnicy nazwali wzniesienia Serbskimi Górkami przez analogię do Serbskich Gór na Łuży-cach, w których pono drzemie ostatni słowiański władca tej krainy. Widuchowskie Serbskie Górki bardzo długo, bo aż do początku XX wieku były miejscem zabaw i igrzysk ludowych. Rodzime, polskie zwyczaje zachowały się tu dłużej niż w innych miejscach na Pomorzu Zachodnim. Towarzyszyło im podanie o wędrówkach rycerzy, którzy — zawsze po dwóch — mieli wynurzać* się niespodziewanie z lasu na zboczu wzgórza. Wszyscy konno i zbrojno, we wspaniałych płaszczach i z orlimi skrzydłami na hełmach, mknęli po drogach i wertepach. Opowiadano, że pełnią straż nad tą ziemią i wypatrują, czy już czas wyjść z podziemi na bój z odwiecznym wrogiem. Dziś nikt już nie widuje widm rycerzy. Ostatni raz pokazały się w czasie marcowej bitwy wyzwoleńczej w 1945 roku. Teraz odpoczywają w spokoju na wolnej Ziemi Pomorskiej. Marzenna Rzeszowska 47 JAK RYCERZ BARTŁOMIEJ Z DĘBOGÓRY WYPĘDZIŁ BRANDENBURCZYKÓW Z GARDŹCA ?? yło to blisko pięćset lat temu. Pomorze Za-nfe chodnie toczyło wówczas ciężkie boje z Branej denburczykami, którzy chcieli zagarnąć Szczecin i w ten sposób uzyskać dostęp do Bałtyku. Polska pomagała książętom zachodniopomorskim w ich walce, ale warunki polityczne nie układały się pomyślnie dla władców panujących na ziemiach nad Bałtykiem i Dolną Odrą. Pomorze Zachodnie było politycznie rozbite. W Szczecinie rządził książę Otton III, który zmarł mając zaledwie dwadzieścia lat. Nie pozostawił on następców, toteż Brandenburczycy postanowili wykorzystać tę okazję i zagarnąć miasto. Ale drobna szlachta i lud pomorski udaremnili im ten zamiar. Władzę w Szczecinie objęli słowiańscy książęta pobliskiej Wołogoszczy — Warcisław i Eryk. Lud Szczecina złożył im hołd poddańczy, wierząc, iż będą dobrze rządzili Ziemią Pomorską. Lecz Brandenburczycy nie dali za wygraną i podstępnie opanowali Gardziec, miasto nad Odrą, uważane za klucz do Szczecina. Podeszli nawet pod sam Szczecin, by go również zająć podstępem, ale czujność ludu szczecińskiego nie dopuściła do tego. Żona księcia Eryka, Zofia, która miała wielki wpływ na Kazimierza Jagiellończyka — ubiegała się w Polsce o pomoc. Polska udaremniła Brandenburczykom zajęcie Szczecina. Wojna jednak wciąż wisiała na włosku. 48 ......... m.....I ¦ .............ii:;.......... • ........... I IIHIIII!»--.........' ?.+7C 7 633336 ??5454521754 Pomorzanie przede wszystkim myśleli o tym, by Brandenburczy-kom odebrać Gardziec. Ale dowódca brandenburski, Werner Schulen-burg, pilnie strzegł bram miasta. I dopiero przypadek przyszedł Pomorzanom z pomocą. Komendantowi Gardźca, Wernerowi Schulenburgowi, urodził się syn. Ojciec postanowił urządzić huczne chrzciny z zabawą i tańcami. Na ucztę zaprosił wielu gości z bliskiej i dalszej okolicy. Przybywali znajomi z wszystkich stron, a każdy konno, razem ze sługami i taborem. Zabawa zapowiadała się doskonale. Bito woły i barany, przygotowywano beczki z winem i piwem. Również i koniom trzeba było przygotować większą ilość obroku, ale w mieście zabrakło owsa. Schulenburg polecił swoim ekonomom poczynienie większych zapasów owsa. Obrok postanowiono nabyć w pobliskiej wsi, położonej po wschodniej stronie Odry, u rycerza Bartłomieja w Dębogórze. Tam też pchnięto posłańca z zamówieniem. Bartłomiej chętnie się zgodził na dostawę i obiecał, iż obrok dostarczy w poniedziałek wczesnym rankiem. Posłaniec zgodził się na termin Bartłomieja i wrócił do Gardźca. Bartłomiej natomiast, który był wiernym sługą książąt pomorskich, zawiadomił o całej wyprawie Szczecin i zaproponował wykorzystanie tej okazji w celu zdobycia Gardźca. W krótkim czasie ułożono wspólny plan i przystąpiono do jego realizacji. Bartłomiej załadował na wozy ludzi z okolicy i przykrył ich workami z otrębami i owsem. Na kozłach usiedli również młodzi, zdolni do walki. Jeszcze w nocy wyprawa ruszyła w kierunku Gardźca. Droga wiodła najpierw brzegiem Odry, a następnie przez dwa koryta rzeki i Międzyodrze. Łącznie do Gardźca trzeba było przebyć kilka mil. Tymczasem w Gardźcu trwała uczta. Bawili się wszyscy: szlachetnie urodzeni goście, żołnierze, mieszczanie i słudzy. A po zabawie i tańcach posnęli wraz z całą załogą miasta. Gdy wozy rycerza Bartłomieja dotarły do pierwszej strażnicy brandenburskiej, trudno się było dobudzić mocno śpiących żołnierzy. Wreszcie knechci ocknęli się i wpuścili wozy z obrokiem za rzekę ku zwodzonemu mostowi. Ten niestety był właśnie w naprawie. Ale Bartłomiej uprosił cieśli, by szybko ułożyli deski, po których można by wjechać do miasta. Suty 4 W krainie Gryfitów A Q napiwek sprawił, że po chwih deski były na miejscu i wozy wjechały w bramę miejską. W tym samym czasie od Szczecina w kierunku Gardźca płynęły barki z uzbrojonymi szczecińskimi rzemieślnikami, a drogą lądową posuwały się wojska pomorskie. Gdy tylko wozy wjechały przez otwartą bramę do miasta, natychmiast z barek wybiegli szczecinianie i opanowali wejścia do grodu. Szybko dążyli oni do innych bram miejskich i na zamek, by opanować najważniejsze punkty Gardźca i tym samym uniemożliwić obronę Brandenburczykom. Brandenburczycy za późno zorientowali się w sytuacji. Piwo i wino jeszcze im mocno szumiało w głowach i z trudem zdawali sobie sprawę z wszystkiego, co się działo, wiedzieli jednak, że Pomorzanie są w mieście i że trzeba się bronić. Werner Schulenburg zebrał najbliższych sobie żołnierzy i zamknął się w jednej z bram miejskich. Również na zamku broniła się znaczna część załogi. Samo miasto zostało jednak opanowane. Zawiadomiono o wydarzeniach księcia Warcisława, który szybko zjechał do Gardźca i przyjął od mieszczan przysięgę wierności. Pod zamkiem trwały jeszcze walki przez kilka dni, a Werner Schulenburg bronił się nawet około dwóch tygodni. Ale wreszcie musiał się poddać, ponieważ zabrakło żywności, a pomoc brandenburska, na którą tak Liczył, nie nadchodziła. Gardziec znalazł się ponownie w rękach Pomorzan. Zdobycie tego grodu było pięknym dowodem wierności ludu pomorskiego dla słowiańskich książąt. W Dębogórze, na środku wsi, wznosi się do dziś renesansowy kościół, zbudowany w 1731 roku. Świątynię otaczają wieńcem stare wiązy, rosnące na przykościelnym cmentarzu. Największe z drzew nazwano wiązem rycerza Bartłomieja. Ponoć na tym miejscu, gdzie zbudowano kościół, Bartłomiej układał z towarzyszami plany zdobycia Gardźca i zorganizował wyprawę. Tyle mówi historia i dawne podanie o wiosce noszącej nazwę Dę-bogóra. Kiedyś podobno rosła tu na wzniesieniu knieja dębowa, a wśród niej wznosił się dwór rycerza Bartłomieja. I dlatego osadę zwano Dębogórą. Niestety, po dworze i dąbrowie nie zostało śladu. Czesław Piskorski ??i?-??i??' ;.......'-¦'iiiin*'i""«'««L"' ¦.....'......""......*'*' „......|.....p........?i??i...........U.....'i ?i....... ' .***" | ?................ .....?i......' ...... * llilBlIHIIli ¦¦¦¦HWir ??? ????? ¦.............. ¦»• ?I???i?. '¦'•' ans..... '""¦• ......?????? 077 U7PU7UP-P"U-;U;U h ??- O SŁOWIAŃSKIEJ OSADZIE PARSĘCKO I KRZYWYM MARCINIE iei Parsęcko leży w odległości dziewięciu kilometrów na północny zachód od Szczecinka, u źródeł rzeki Parsęty. Jest to najstarsza osada słowiańska na ziemi szczecineckiej. Nazwa jej pochodzi prawdopodobnie od starosłowiańskiego wyrazu pars czyli prosię, co wskazywałoby na dawne zatrudnienie hodowlane j«j mieszkańców. Pierwsze wzmianki o osadzie Parsęcko, pochodzą z połowy wieku XIII i dotyczą zapisów na rzecz klasztoru cystersów. Mimo eybko postępującej germanizacji Pomorza Zachodniego, jeszcze w końcu wieku XVI spotykamy w spisach mieszkańców Parsęcka nazwiska słowiańskie, jak choćby Tomasz Śliwa czy Marcin Wreske (Wrzosek). W czasie wojny napoleońsko-pruskiej w 1806 roku, gdy generał Henryk Dąbrowski proklamował powstanie narodowe na Pomorzu, chłopi pomorscy zaczęli formować oddziały powstańcze. Kronika Parsęcka wymienia pewnego mieszkańca, zwanego Krzywym Maronem, który zbiegł ze wsi do armii francuskiej. Na początku lutego 1807 roku wrócił on nagle w swe rodzinne strony na czele oddziału konnicy powstańczej w sile około trzystu ludzi i szturmem zdobył Szczecinek. Zaskoczenie było tak wielkie, że żołnierze pruscy, ćwiczący na • 52 rynku miejskim, uciekli w popłochu na zamarznięte Jezioro Trzęsiec-kie, gdzie ich powstańcy dopadli i w proch rozbili. Aż do połowy wieku XIX osada Parsęcko rozciągała się nad niewielkim jeziorem. W roku 1863 ówczesny właściciel owego jeziora kazał przekopać głęboki kanał, łączący jezioro z rzeką Parsętą, w celu dostarczenia odpowiedniej ilości wody dla młyna zbudowanego nad tą rzeką. Poziom jeziora obniżył się wówczas około trzech metrów i oto spod wody ukazały się niespodziewanie rzędy sczerniałych pali dębowych z resztkami dawnych budowli, sprzętów domowych i fragmentami ceramiki. Badania archeologiczne, przeprowadzone w kilkanaście lat później przez Emila Kasiske udowodniły, że jeszcze w czasach przedhistorycznych istniała na tym jeziorze słowiańska osada nadwodna o charakterze okolnicy obronnej. Tezę tę potwierdziły późniejsze prace profesora Józefa Kostrzewskiego. Tak więc i ziemia, i woda, i kronikarskie zapiski o Krzywym Marcinie, i późniejsze dzieje tej krainy świadczą o jej prastarej sło-wiańskości. Stanisław Świrko < u tu N U N § ? X I I f I A i f f I * i i M o W) •a o ¦s oj N "!..............I..........< ??? I III «?I? illlllE "-f .i iiini"'.............;' 'IIIJIUI -II......•............. ir - «i III Mieszko pochwycił drugi oszczep wbity uprzednio w ziemię i stanąwszy szeroko w rozkroku, czekał spokojnie na spotkanie. Gdy niedźwiedzica wspięła się na zadnie łapy, chcąc jsadać śmiertelny cios napastnikowi, Mieszko pchnął straszliwie oszczepem we włochatą pierś bestii aż po samą rękojeść brzeszczotu. Ryk straszliwy napełnił po raz drugi puszczę, tym razem jednak •kropniejszy, przeciągły. Niedźwiedzica porwała łapami za oszczep, by wyrwać go z rany, ile myśliwy parł całą siłą do przodu. Patrzącym zdało się, iż oszczep pryśnie za chwilę w drzazgi pod potężnymi pazurami zwierza, ale dębowe drzewce, prażone we wrzącym oleju, wytrzymało potężny napór. Po chwili drgania konwulsyjne przebiegły po cielsku niedźwiedzicy i zwierzę, brocząc pienistą posoką z pyska, runęło na liliowe wrzosowisko. Rogi myśliwskie zagrały pieśń zwycięstwa, a drużynnicy kneziowi ? gromkim krzykiem rzucili się ku polanie. Mieszko wyprostował się i otarł dłonią perlisty pot z czoła. Oddy-cfcał ciężko jak drwal po znojnej pracy, ale promieniał radością. — Tak niechaj będzie z każdym wrogiem, który wtargnie na zie-??? naszą! — rzekł do towarzyszy. — Niechaj będzie! — odkrzyknęli wojowie. Mieszko bystro rozejrzał się dookoła. Polanę z jednej strony łukiem otaczały wody Kurzycy, a z drugiej wśród drzew prześwitywa-k jezioro. — Na pamiątkę dzisiejszych łowów zbuduję tu gródek obronny, i te dwa niedźwiedzie pod dębem będą jego herbem. — I nazwiemy go Mieszkowice na cześć waszego imienia, kneziu — dorzucił jeden z wojów. — Niech i tak będzie — rzekł kneź do rycerza — a ty, Branibo-nt, osiądziesz tu na włodarstwie i będziesz strzegł naszych granic --: lińskich. Rycerz schylił się w gorącej podzięce do kolan knezia. Taki — według podania — był początek grodu nad Kurzycą. Lednoić miasta Mieszkowice jest z jego historii bardzo dumna i chę-tme do niej nawiązuje. W 1957 roku — przy dźwiękach herbowego 57 dzwonu — uroczyście dokonano odsłonięcia pomnika pierwszego historycznego władcy Polski. W mieście przetrwała liczne zabytki. Gród — tak jak przed wiekami — otaczają średniowieczne mury obronne, a niskie, stare kamieniczki również przypominają dawne czasy. — W mieście naszym —r mówią mieszkowiczanie — oddycha się polską przeszłością, sięgającą czasów naszych pierwszych władców: Mieszka I i Bolesława Chrobrego, którzy tu nad Odrą budowali nasze państwo. Czesław Piskorski Stanisław Świrko O ŻEŁISŁAWIE I GNIEŹDZIE GRYFÓW kolice Szczecina to kraina wielkich lasów. Na zachód- od miasta rozciąga się olbrzymia Puszcza Wkrzańska, a na wschód — rozległa Puszcza Goleniowska. Południowa czele* Pumy Goleniowskiej swym charakterem odbiega od innych obszarów. >"a ogół Zachodnie Pomorze, a szczególnie okolice Szczecina, to kraj ¦¦inny, bez większych wzniesień i wzgórz. W kierunku południowo-¦ - -chodnim od Szczecina krajobraz się zmienia: ciągnie się tutaj od a*ki Regalicy ku jezioru Miedwie grzbiet wyżynny, pokryty lasem rcJtowym. Wzniesienia te noszą nazwę Gór Bukowych. Obecnie w Góry Bukowe mieszkańcy Szczecina jadą w niedziele i święta na wycieczki. Inaczej było przed wiekami. W niedostępnych keach, wśród jezior i mokradeł zakładano umocnione warownie zwa-ae grodami. W takich grodach mieszkali w dawnych wiekach książęta pomorscy. Do grodów uciekała też ludność, gdy zbliżało się niebezpieczeństwo, gdy wróg napadał na kraj. Do naszych czasów po gro-li : h tych pozostały siady wyniosłych wałów, otaczających na ogół ^.-f-w-ielki obszar ziemi w miejscach obronnych z natury. Czasem wał ••¦eony był jeszcze fosą, czyli rowem napełnionym wodą, który miał ¦???i??' nieprzyjacielowi dojście do grodu. ˇ? Górach Bukowych Uważny wędrowiec znajdzie kilka takich 59 ¦ I grodzisk sprzed ośmiuset czy nawet dziewięciuset lat. Jedno z nich jest w pobliżu wsi Glinna i otacza je prastare podanie, pięknie wyjaśniające pochodzenie herbu Ziemi Szczecińskiej. Na północ od wsi Glinna ciągnie się długie rynnowe jezioro, o bardzo nieregularnym kształcie; przy jego północnym brzegu są jeszcze dwa mniejsze jeziorka. Na przestrzeni pomiędzy tymi trzema zbiornikami wodnymi, a więc w miejscu z natury bardzo obronnym, książęta Pomorza Zachodniego zbudowali potężną twierdzę, która miała zabezpieczać Szczecin od południa. Dniem i nocą czuwała tu drużyna książęca, gotowa w każdej chwili do odparcia najazdu wroga. Był właśnie piękny dzień wiosenny lat temu tysiąc, a może i więcej. Książę wezwał do siebie rycerza Żelisława i polecił, by zbadał :;i?I ....... ¦i mi......¦ 60 puszczę położoną na południe od Jeziora Glinieńskiego. Wziął rycerz z sobą kilku konnych wojów i ruszył na zwiady. , Zbliżało się południe. Żelisław postanowił dać zasłużony wypoczynek koniom i ludziom. Wjechali właśnie na polanę starej dąbrowy, gdy oto nagle powitało ich donośne krakanie dziwnych ptaków siedzących na najwyższym dębie. Czegoś takiego rycerze jeszcze nigdy w swym życiu nie widzieli! Były podobne do małych lwów, ale ze skrzydłami, głową i pazurami orła. Para dziwnych stworzeń siedziała w gnieździe nie uciekając, ale jakby ciesząc się z ukazania się rycerzy. Żelisław postanowił natychmiast powiadomić księcia o nadzwyczajnym odkryciu. Szybko więc pchnął jednego z rycerzy do swego władcy. Przed wieczorem książę z całym orszakiem podziwiał nie zna-•° nikomu tajemnicze ptaki. Był tak zachwycony nimi, iż postanowił ^:. .i gryfem nazwanego uznać za swój znak herbowy. By nagrodzić ??i Zelisława za jego odkrycie, nadał mu w dziedziczne lenno ziemie majdujące się w promieniu kilku mil. Wybudowano tu wkrótce osadę i nazwano ją Źelisławcem. Od czasów tych minęły setki lat. Zmieniali się władcy Zachodniego Pomorza, ale dawny herb przetrwał, i do dnia dzisiejszego Ziemia >zczecińska pieczętuje się gryfem, a kilka miast pomorskich, jak Gry-?i? nad dolną Odrą czy Gryfice nad Regą, stąd właśnie wzięło kiedyś «we nazwy. . A jak wygląda dziś Żelisławiec? Jest to wieś godna zwiedzenia. Ma ona kształt owalnicy, a więc takiej osady, jakie dawniej na Nad-:-irzu budowali Słowianie. Dwór Zelisława nie przetrwał do naszych «¦eów. Podobno znajdował się on w miejscu, które obecnie zajmują trany starego kamiennega kościoła. Natomiast dąb, na którym siedziały gryfy, nadal wznosi się ponad wmą. Urósł potężnie, ma kilka metrów obwodu i jest obecnie chro-1*0ny jako pomnik przyrody. Czesław Piskorski O KSIĘCIU BARNIMIE ? I PIĘKNEJ ŻONIE RYCERZA WIDANTY apada grudniowy zmierzch nad romorską Ziemią. Na polach ściele się śnieg. Przestrzeń pól tężeje ciszą, martwieją głębie puszcz i borów. Tylko rzeki i strumienie muskają falami zakola krętych koryt, szemrzą niemal bezgłośnie. Może wspominają dawne dzieje, może głoszą legendy minionych czasów? Posłuchajmy zimowej opowieści. Niech cofnie się czas, niech powróci w słowach baśni rycerskiej obraz, który tylko w niej już pozostał. Rośnie przestrzeń lasów, dociera prawie do granic murów starych średniowiecznych miast: Płotów, Nowogardu, Gryfic, Trzebiatowa, Dobrej, otacza pasma dróg, kładzie cień na wstęgach strumieni. Skądś, z oddali, z głębokiego wnętrza boru niesie się splątane echo rogów, piszczałek i nawoływań. Myśliwi zwołują się po łowach. Czas już. Od wczesnych godzin świtania hasali po ostępach leśnych. Na szlakach swej gonitwy zostawili wiele grubego zwierza. Pachołkowie ściągają ninie na wielką polanę dwa niedźwiedzie, potężnego brodatego tura, kilka łosi, jelenie, odyńce. Rycerze kupią się na skraju boru. Zeszli ze spienionych rumaków. Jeszcze bucha z nich impet walki, pościgu, zasadzek. W oczach płonie radość udanych łowów. Nie tak dawno jeszcze człek drżał przed 62 6 B.? 'TY -e- ^41 rów. kola dawne po- pozo- sta- ato- aieni. echo Czas szla- Icią- datego groźnymi mieszkańcami ostępów. A oni przyszli do wnętrza matecznika. Z daleka wiodła ich droga do puszczy nad Ukleją i Regą. W ich iziedzinie, nad Odrą i Wkrą, nie ujrzeć już takiego bogactwa zwie- ny. Bór pada pod ciosami siekier, rosną połacie uprawnych pól, rosną i osiedla, i zamki o wyniosłych wieżach. Zbrakło miejsc łowiec-js-ch, godnych drużyny książęcej. Wyprawili się więc oto na harce tam, tdzie nie polował ani ojciec, ani dziad. Obaj starzy książęta zajęci : li obroną kraju przed margrabiami, nadawali nowe prawa grodom, '--znosili twierdze, osadzali klasztory. Młody Barnim II odziedziczył po nich spokój na granicy i przyjaźń potężnego Związku Miast Sło-¦fc-Lańskich. Mógł wrócić do zabaw rycerskich w puszczy. Piękny koń, .zieją na przygodę, upojenie gonitwą łowiecką, ognisko w kręgu r; nieśnych rycerzy — to jedyne jego sprawy. Dym podnosi się krętymi smugami znad ogniska. Kilku pachołków iŁ raca na rożnach płaty mięsa. Z sakw podróżnych wydobyto naczy-xl» z mocnym miodem i piwem. Gąsiorek zaczyna krążyć w kole ry-«rskim i napój roziskrza oczy. — Chyżej tam! — woła książę ku pachołkom. — Nie będziem tu ??^:i? nocy trawić. Dawajcie to mięsiwo, bom głodny. — A gdzie staniem na popas?—pyta ?????,przyjmując od gierm-??i ociekającego tłuszczem udźca, by podać go Barnimowi. — itrzyłem po drodze zacny kasztel. — Dobrze! wypatrzył — potwierdza książę. — A wiesz ty, kto sie- aiato, chrobry. Pomnę, jak jeszcze łońskiej zimy na dworcu nezego miłościwego bawił. Godny pan. — i:dził wtedy koło księcia Bogusława, chciał, aby go z posel-¦L ; j Poznania wyprawił — przypomina sobie Bezeraw. — strasznie był ciekaw wielkiego świata. — I honorów posła chciał zażyć. — Nawet o młodą niewiastę nie dbał, że ją na tyli czas ostawić aków. h pło* przed — A kto by mu tu wszedł w drogę, w tej głuszy ? To nie to co u nas. — Miejscowi bogobojni, a obcy nie trafi. 63 Jeden mówi przez drugiego. Beztroski śmiech splata się ze słowa mi, huczy donośnie. — Brat rzekł kiedyś do komornika, słyszałem — mówi Barnim — j że rad by wysiać Widantę, ale cóż, jeszcze za młody, a tam trza rycerza znanego i statecznego. Panowie wielkopolscy to przecie dziedzice wielkiej korony, nie jacyś tam władykowie z Rugii czy Płocka. I Wi danta nie pojechał. — Jakoś nie pomnę — wtrąca ????? — L>y poselstwo poszfo Książę Bogusław zachorzał i kto miał głowę o tym dumać. — Może by ninie zdało się to uczynić. I Widanta już starszy.. No, obaczym — Barnim ciska w ogień kość. — Zbierać się, jedzieir do gródka! Chrzęści śnieg pod przyspieszonymi krokami. Po chwili nie ma ju: na polanie księcia i jego świty. Tylko pachołkowie pracowicie rozdeptują ognisko. Przez puszczę niesie się śpiew. Starą pieśń myśliwską rozpoczyna książę: Luta nocą poczyna się łów Drzyjcie wilki, odyńce i łosie! Cóż z pazurów i rogów, i kłów? Róg myśliwca o zgubie donosi... Gromki chór podejmuje słowa pieśni. Drugą zwrotkę śpiewa poten ?????. Głos jego nie jest tak czysty i dźwięczny jak Barnima, a.-brzmi jeszcze donośniej. Mówiono, że gdy wyjeżdżając ze swych Płotów do stolicy rozpocznie pieśń miłosną, to w odległym o siedem gc dżin drogi Szczecinie miękną serca niewieście, a ojcowie i mężowie r glują drzwi domów. ????? śpiewa: A gdy padnie wilk, jeleń i tur, To na inne mknie łowy brać nasza; Próżno żonę mąż kryje za mur, Róg myśliwca mu zgubę ogłasza. I znowu brzmi donośnie po całym lesie: Próżno żonę mąż kryje za mur, Róg myśliwca mu zgubę ogłasza. ^ 64 Jeden mówi przez drugiego. Beztroski śmiech splata się ze słowami, huczy donośnie. — Brat rzekł kiedyś do komornika, słyszałem — mówi Barnim — że rad by wysłaó "Widantę, ale cóż, jeszcze za młody, a tam trza rycerza znanego i statecznego. Panowie wielkopolscy to przecie dziedzice wielkiej korony, nie jacyś tam władykowie z Rugii czy Płocka. I Wi-danta nie pojechał. — Jakoś nie pomnę — wtrąca ????? — by poselstwo poszło. Książę Bogusław zachorzał i kto miał głowę o tym dumać. — Może by ninie zdało się to uczynić. I Widanta już starszy... No, obaczym — Barnim ciska w ogień kość. — Zbierać się, jedziem do gródka! Chrzęści śnieg pod przyspieszonymi krokami. Po chwili nie ma już na polanie księcia i jego świty. Tylko pachołkowie pracowicie rozdeptują ognisko. Przez puszczę niesie się śpiew. Starą pieśń myśliwską rozpoczyna książę: Luta nocą poczyna się łów Drzyjcie wilki, odyńce i łosie! Cóż z pazurów i rogów, i kłów? Róg myśliwca o zgubie donosi... Gromki chór podejmuje słowa pieśni. Drugą zwrotkę śpiewa potem ?????. Głos jego nie jest tak czysty i dźwięczny jak Barnima, ale brzmi jeszcze donośniej. Mówiono, że gdy wyjeżdżając ze swych Płotów do stolicy rozpocznie pieśń miłosną, to w odległym o siedem godzin drogi Szczecinie miękną serca niewieście, a ojcowie i mężowie ryglują drzwi domów. ????? śpiewa: A gdy padnie wilk, jeleń i tur, To na inne mknie łowy brać nasza; Próżno żonę mąż kryje za mur, Róg myśliwca mu zgubę ogłasza. I znowu brzmi donośnie po całym lesie: Próżno żonę mąż kryje za mur, Róg myśłiwca mu zgubę ogłasza. 64 O OBROŃCACH GÓRY ZAMKOWEJ Barnim uśmiecha się. Do swoich myśli. Jaka jest też ta przechwalona niewiasta Widanty? Oby była w części tak piękna, jak prawią. j__czy zdoła mu się oprzeć? Niejedna już próbowała, daremnie! Zdołał i męża uwagę odwrócić, i zdobyć serce opornej. To też były łowy — słuszność ma piosenka. Łowy nie mniej upojne, nie mniej niebezpieczne... A teraz otwiera się ściana lasu i gródek wyrasta tuż przed nimi. "Wysokie wały i mocny częstokół chronią go dobrze. Głos rogu z czatowni, powolny i uroczysty, oznajmia, że dostrzeżono orszak i poznano, że nie byle jacy goście przybywają w odwiedziny. Nie trzeba długo czekać na otwarcie bramy. Prowadzą ich do komnat, Widanta wybiega do księcia i wskazuje drogę. Jest pora wieczerzy, na stoły wchodzą więc gąsiory i wielkie misy z jadłem. — A gdzieżeście ukryli swą nadobną małżonkę ? — Barnim nachyla się ku gospodarzowi. — Cuda plotą o niej moi dworzanie. Zali istno taka urodziwa? Zagadnięty bacznie spogląda księciu w oczy. — Nie ukrywam jej. Nie potrza mi tego czynić. Nie taka ona jak insze niewiasty. Nie zwiedzie mnie. Miłuje i wiary zawżdy dotrzyma. — A jednak nie wyszła z komnaty. — Słabuje mi trochę, mości książę. Chwycił ją ziąb jesienny. — Nie turbuj się, ozdrowieje. Żal tylko, że jej nie ujrzę, bo czas mi w dalszą drogę. Nie wiem, czy kiedy zabłądzę w te strony. Piękny ten gródek i bory bogate w zwierza, ale bardzo one nie po drodze moim szlakom. Rozmowa schodzi na inne sprawy. Barnim pyta: — A nie pojechałbyś z misją do naszych sąsiadów... do Poznania? — Wasza miłość wysyła poselstwo ? — Tak. Wiem, że chciałeś jechać. Więc jedź. Ustalono, że wyjazd nastąpi za kilka dni. Poselstwa miało być krótkie, bez żadnego pisma, po prostu przyjazne odwiedziny i ustny przekaz dla księcia wielkopolskiego, Przemysława. Wieczerza zakończyła się wcześnie, a o świcie orszak Barnima udał się w dalszą drogę. W gródku został tylko Maćko z Klępenowa, któ-*? razem z Widantą miał ruszyć do Poznania. Przed odjazdem otrzy- 5 W krainie GryHtów /}c V ??i sekretne zlecenie, aby przynaglać Widantę do wyjazdu, a gdy już] •vvyruszy z gródka, dać znać o tym przez zaufanego pachołka. W oczekiwaniu na wiadomość Barnim skierował swój orszak ku Dobrej i począł polować w tamtych okolicach. Dni mijały, a pachołek nie przybywał na umówione miejsce. Przeszły Gody spędzone przy ognisku wśród puszczy. W zawiejach śnieżnych zbliżał się Nowy Rok. Księcia rozsadzała niecierpliwość. Może zaszła jakaś przeszkoda w wyjeździe poselstwa, a może posła-] nieć leży martwy w zaspie? Wreszcie w południe styczniowego dnia dobrnął do biwaku utru-J dzony i przemarznięty pachołek. Barnim wysłuchał go na stronie i czym prędzej kazał wsiadać na koń. Jak wiatr przelecieH przez Dobrą, odprowadzani zaciekawionymi spojrzeniami. — 0 zmierzchu będziem w Nowogardzie! — ????? stara się prze-! krzyczeć tętent galopu. — Tak. I zaczekajcie tam na mnie! — odkrzykuje Barnim.—! Wrócę jutro, no, najdalej za kilka dni. Uważasz? — Uważam! Zaczekamy. Najbliższy powiernik zna tte samotne wypady księcia. Na pierwszych rozstajach Barnim odłączył się od grupy jeźdźców i zniknął wśród boru, a oni pomknęU dalej. Między drzewami rzednącego lasu ukazuje się czerwona poświata. Gródek stoi w purpurowej łunie, wygląda, jakby płonął. — Zły znak — myśli książę. — Jak skończy się ta przygoda? Co tam! Jadę. Nie mógł zawrócić, mimo że trwoga chwyciła go za serce. Za nic nie zrezygnowałby teraz z ujrzenia żony Widanty. A jeśli będzie piękna... Jeśli? Nie! Cóż za przypuszczenie, że mogłoby być inaczej. Jest piękna. Z całą pewnością! Nie darmo nie ukazał mu jej szćzwany Widanta. Ale nic z jego chytrości. Nie z byle kim sprawa! I oto jedzie zazdrosny małżonek ze spokojnym sercem do Poznania, a jego niewiasta też nie przeczuwa, kto zmierza tutaj teraz. Nie spodziewała się, zaiste. Jakże było jej ślicznie z tym zadziwieniem. Nie mógł oderwać od niej wzroku. Opowiadając zmyśloną na- 66 prędce powieść o odbiciu się od drużyny łowieckiej, czuł, że ulega urokowi tak mocno, tak dogłębnie, jak nigdy do tej pory. — Skąd on do takiej żony ? — myślał o Widancie. — Godny rycerz, to prawda, ale przecie to prawdziwa księżniczka. Nie, królewna! I żyje tu z nim na tym odludziu. Jak musi się cknić biednej w oddali 0d wielkiego świata i miast rozgwarnych. Spytał ją zaraz o to. Nawet nie dosłyszał, co odrzekła, tak był zatopiony w barwie jej źrenic. Patrzyły na niego badawczo, z lekkim, ostrożnym uśmiechem. Podano wieczerzę. A potem przyszła noc bez snu. I znów dzień, znów długie rozmowy i zazieranie w oczy, i gładkie dworskie dusery, i próba dotknięcia ręki, i westchnienia. Wszystko daremnie. Ale nie odjeżdżał. Minęła druga, trzecia i czwarta noc, przeplecione dniami próżnych starań, zmarnowanych wysiłków. Chciał już brać ją siłą, choć nigdy tego nie stosował. Ona zaś, jakby przejrzawszy ten zamysł, poczęła otaczać się w komorze i przy stole swoimi niewiastami, to służbą, to asystą giermków. Może nie zważałby i na to, gdyby nie ambicja, że on, ten o którym pieśni śpiewali rycerze, miałby wyrzec się dalszych prób rozkochania jej w sobie. Wiedział przecież, że i jej się podoba. Powiedziała mu to zresztą sama, dodając, że nie złamie wiary mężowi: — Bo on jest mój, rozumiecie, wasza miłość? Mój. Tak jak ja jego. Bo nasza jest wspólna wielka rzecz: miłowanie. Jakże mi zbyć się tego ? Choćbym i chciała — nie zdołam. Nie wyrwę z siebie. Łacniej by mi było oczy dać, głos, dłonie. Po tygodniu wyjeżdżał Barnim z gródka. Wyjeżdżał z niczym. Nie miał jednak zamiaru dać za wygraną. Zbliżając się do miejsca postoju drużyny, miał już gotowy plan. Umyślny wyruszył z Nowogardu do Poznania z pismem do Widanty. Barnim polecił mu pozostać w stolicy Wielkopolski dla załatwienia kilku nowych spraw. Drugie pismo było do Maćka. Nakazywało mu natychmiastowy powrót. I znów dłużyły się dni. Zbierało się już na wiosnę i lód zaczynał pękać na jeziorze, gdy powrócił rycerz z Klępenowa. Książę zamknął ? z nim i długo wyjaśniał mu nową delikatną misję i jej arkana. Nazajutrz o świcie Maćko wyjechał do gródka Widanty, gdzie śliczna pani daremnie oczekiwała powrotu małżonka. Od dnia wyjazdu nie otrzymała żadnej wieści, bo wszystkich posłańców zatrzymywali na drogach słudzy księcia i wcielali do załóg odległych grodów. Dośó długo bawił Maćko w gródku. Gdy znów zjawił się w Nowogardzie, minę miał rozpromienioną. — Płacze — powiedział wesoło. —Najpierw, gdym jej rzekł, że mąż nie żyje, nie chciała wierzyć. Ale gdym opisał, jak odbył się pogrzeb, jak mnichy śpiewały egzekwie, jak sam książę wielkopolski przypadł do trumny, dała wiarę i we łzach pobiegła do swej komnaty. A na odjezdnym powiedziała mi, że jedzie na grób do Poznania. Nie dojedzie. Przecie nastały roztopy. Nie ruszy przed czerwcem. Nikt nie prze-będzie teraz doliny Noteci. A i on wcześniej nie wróci, choćby chciał. — To i my poczekamy — dodał książę. — Niech te łzy trochę obeschną. A jutro na łowy! Przyjdzie czas na odwiedziny. Trza będzie pocieszyć wdowę, ludzki to obowiązek — roześmiał się szeroko. Po kilku dniach znów był w gródku. Żona władyki zdziwiła się widząc samotnego jeźdźca, ale już innym okiem patrzała na jego zaloty. Nie uśmiechała się wprawdzie wcale, ale i nie odsuwała się tak stanowczo. Coś się w niej załamało. Chwilami patrzyła na pół przytomnie, jakby nie wiedząc, kim jest i czego chce od niej ten dorodny i wymowny młodzieniec. A Barnim, nie dostrzegając jej zakamieniałej rozpaczy, roztaczał nad nią troskliwość pozbawioną — zda się — zupełnie poprzednich uczuć. Któregoś dnia, gdy zmierzch uśpił gródek, niespodziewanie przystąpił do ataku. "Wziął ją bezwolną, nieczułą, pół-martwą. Gdy leżeli obok siebie, ona — obca, zapatrzona w wiosenne niebo za oknem, on — pełen niedosytu, zwyciężony zwycięzca — dał się słyszeć pod bramą nie znany mu głos rogu. Wzrok kobiety stężał, zaczęła nasłuchiwać. Nagle podniosła się na łokciu. — To on — szepnęła zdziwiona, nieprzytomnie radosna. — On. Umarły. Woła mnie. Słyszysz, książę? Mnie woła, która... Głos rogu powtórzył się jeszcze dłuższym, jeszcze donośniej szym graniem. • 68 .— On! — odwróciła twarz ku księciu ze złym uśmiechem. — A teraz ciebie woła. Pomnij! Barnim zerwał się na nogi. Jeżeli poznała tę melodię, to znaczy, że Widanta stoi przed bramą. Więc nie usłuchał rozkazu. Wyjechał przed roztopami. Trzeba przypasać miecz, szybko! Teraz podejść do okna. Na podwórku rozległo się stąpanie rumaka, tuż pod oknem. Zza załomu wyrosła znana sylwetka. Zbiegli się giermkowie i służba. Serdecznie witali władykę, ale ten nie zważał na nich. Gwałtownym krokiem ruszył ku drzwiom. Nie było na co czekać. Barnim wyskoczył przez okno i szybko znalazł się na grzbiecie rumaka Widanty. Brama była jeszcze otwarta. Po chwili gnał wśród drzew, byle dalej od gródka! Koń był zdrożony. Po kilku minutach biegu zaczął ustawać. Za pierwszym zakrętem drogi Widanta dopadł uciekającego. Nic dziwnego, wziął wypoczętego książęcego rumaka. Stali teraz naprzeciw siebie, bo tamten zajechał mu drogę. Przez chwilę milczeli. — Nie ujdziesz stąd, książę! — zawołał rycerz Widanta. — Sam widzisz, że nie ujdziesz! Przyjmij boży sąd! Wyzywam cię ja, któremu zabrałeś żonę. Dobądź miecza! Boży sąd! Książę wzdrygnął się. Nie obawiał się nikogo z ludzi ani najdzikszego zwierza. Raz jeden w życiu zadrżał — wtedy, gdy ujrzał płonący szkarłatem zachodu zarys gródka. Tu jednak była przed nim walka nie tylko z człowiekiem. Nie był praw. Co go zaślepiło, że nie tylko zniewolił żonę swego rycerza, ale zwiódł ją niecnie, okłamał. To było nie po rycersku, nie po książęcemu. Nikt z Gryfitów tak by nie uczynił. A teraz ten sąd! Jaki mógł być jego wyrok — wynik tej walki? Tylko jeden! Nie można więc jej przyjąć. Książę nie potrzebuje stawać przed niczyim sądem, nie ma prawa skarżyć go jego poddany. Barnim podniósł róg do ust, by wezwać drużynę. I wtedy wyciąga się ku niemu szybkie ostrze miecza Widanty. Błysk. Nagły ból w pier-Sl- Jęk. Ostatni. Krótki. I ciemność. Wieczna ciemność w źrenicach. Istnieje kilka wersji zakończenia tej opowieści. Jedna z nich mówi, że Widanta, ostrzeżony przez swego kapelana, powrócił z Pozna- 69 nia okrężną drogą, omijając rozlewiska Noteci. Gdy wpadł do izby, dobiegł go krzyk z podwórza, towarzyszący ucieczce Barnima. Spojrzał na żonę. Jej wygląd i wyraz jej oczu zdradzały wszystko. Dobył miecza i przeszył nim nie broniącą się, odrętwiałą kobietę na miejscu zdrady... Zgodnie ze średniowiecznym prawem. Potem dosiadł książęcego rumaka, którego już wyprowadzono ze stajni, i pomknął za Barnimem. Druga wersja mówi, że Widanta przebaczył małżonce, i po zgładzeniu zalotnika oraz powieszeniu na bramie rycerza z Klępenowa który miał znajdować się w pobliżu) opuścił gródek leśny razem z żoną, szukając schronienia w głębi puszczy. Ponoć mieli tam żyd długo i szczęśliwie, urzeczeni ciszą i swoją miłością. Tyle wieść gminna przekazała potomnym. Historia natomiast milczy o życiu Barnima. Może dlatego, że sfery dworskie nie chciały, aby przetrwała pamięć o jego niezbyt chwalebnych czynach i niesławnej śmierci. Pewne jest jedno: dwudziestopięcioletni Barnim II umarł 28 maja 1295 roku i został pochowany w podziemiach kościoła Mariackiego w Szczecinie. Ale tego kościoła dziś już nie ma. Na jego fundamentach wznosi się budynek starej szkoły. Marzenna Rzeszowska 0 KSIĘŻNIE ZOFII I JANIE Z MASZEWA iele podań dworskich i mieszczańskich na Pomorzu Zachodnim wiąże się z osobą księżny Zofii, córki Bogusława IX. Na ogół są to opowieści przedstawiające piękną panią w bardzo złym świetle. Niemieccy autorzy legend nie mogli darować jej, że przeciwstawiała się czynnie naporowi niemczyzny, że wychowała swego syna Bogusława X w polskim duchu, że wysłała go na dwór krakowski, gdzie uczył się u Długosza. Dziełem jej było także małżeństwo Bogusława z Anną — córką Kazimierza Jagiellończyka. Księżna była bardzo żywego usposobienia i lubiła podróże, zaglądała często do zamków w Słupsku, Sławnie, Szczecinie, Dąbiu, Koł-baczu i Trzebiatowie. W Darłowie urządziła przepiękną rezydencję letnią, a później, gdy mąż jej Eryk II mimo jej próśb zawarł przymierze z Krzyżakami, przeprowadziła się tam, aby (jak pisze Długosz) nie dzielić łoża z człowiekiem, który splamił się zdradą. W Darłowie zamieszkał w tym czasie Jan z Maszewa, sławny rycerz szczeciński, któremu wróżono wielką przyszłość. Porzucił on także dwór renegata Eryka. Jedni twierdzili, że skłoniły go do tego Względy polityczne, inni, że miłość do księżny Zofii. Przez wiele lat przebywali oboje w Darłowie. PodróżowaU często. wiele podań mówi o tym okresie życia Zofii. Dziś ukazuje się ona po- 71 dobno na Kasztelance (wzgórzu zamkowym) w Maszewie, w pałacyJ ku myihVskim w Dąbiu oraz w ogrodzie pałacu trzebiatowskiego.l Niektórzy widzieli ją w ostępach leśnych koło Goleniowa i nad I morzem w okolicach Trzęsacza, gdzie bywała wraz z Janem. Najczę-J ciej jednak widywano ją w zamku darłowskim. Łatwo ją poznać: ubrana jest w strojne szaty, w falistą, długą suknię z bursztynowym naszyjnikiem. W ręku trzyma lichtarz z pło* nącą świecą. Wychodzi ze ściany lub wyłania się zza drzewa, stąpając] w lekkich pantofelkach. Chociaż jest zjawą, można rozpoznać dokładnie szczegóły jej stroju i ozdoby sukni. Dąży — jak kiedyś — na tajemne spotkania z Janem. Źrenice jej rozsiewają blask. Nie pa-l trzy na przygodnych świadków swych nocnych schadzek i nie budzi w nich trwogi. Marceli I-woni 1 O BŁAŹNIE MIKOŁAJU ewnego dnia przez Osinę, śródleśną wioskę smolarzy w Puszczy Goleniowskiej, przejeżdżał strojny orszak księcia pomorskiego Jana Fryderyka. Na pobliskiej polanie, przez którą przebiegała droga, pasł gęsi mały Mikołaj. Po raz pierwszy w życiu widział tylu rycerzy. Przyciągał go przepych ich ubiorów, głos rogów, pokrzykiwania. Chciał przyjrzeć się z bliska barwnej kawalkadzie, ale jakże tu zostawić gęsi bez opieki? Jeszcze powędrują do lasu i potem nie odnajdzie wszystkich. Strach przed ojcowskim pasem był równie silny, jak chętka obejrzenia orszaku z bliska. Od czego jednak pomysłowość! Mikołaj nie zastanawiał się długo. Szybko zawiązał gąskom pętelki na szyjach, a koniec sznurka okręcił sobie wokół pasa i pobiegł ku drodze, wlokąc za sobą przerażone i na pół uduszone ptaki. Książę zatrzymał konia zdziwiony. Nie, czegoś takiego nie zdarzyło mu się jeszcze widzieć. Nieraz w swych łowieckich wędrówkach mijał pastuszków zagapionych na wspaniały orszak, ale żeby któryś przyciągnął ze sobą całe stadko gęsi, żeby wpadł na taki pomysł, jak ten wyrostek, tego jeszcze nie było. Dzieciak jest sprytny i pomysłowy Warto by wziąć go na dwór. Niech się kształci i nabiera poloni. Może —jak podrośnie — będzie z niego dobry trefniś, który potrafi władcy urozmaicić długie, zimowe 73 wieczory. Ruszył koniem Jan Fryderyk ku brzegowi drogi, gdzie stał chłopiec, i skinął na niego ręką. Potem spytał, czy nie chciałby należeć do tego pięknego orszaku. Mikołaj zgodził się od razu. Zresztą — jak tu w ogóle mówić o zgodzie? Czy może to dotyczyć snu, cudnego, nieprawdopodobnego snu ? Zamrugał oczami. Nie, obraz nie znika. Strojny pan na pysznym rumaku nadal patrzy na niego, uśmiecha się jak przedtem. Coś mówi. Ach, pyta, gdzie mieszka on, Mikołaj. Każe prowadzić się do ojca. Rusza koniem, a za nim ta hurma rycerzy. To się będą dziwić sąsiedzi. Zawsze pokpiwali sobie, gdy mówił, że kiedyś pójdzie zobaczyć świat, poznać wielkie miasta, bogate, pełne wszelkiego dobra. Teraz uwierzą. Jak szybko spełniają się marzenia. Powiódł księcia do swej niedalekiej chatki. Rodziciele, dowiedziawszy się o woli władcy,, przypadli mu do kolan. Jakże, taka przyszłość otwierała się przed ich synem! Potem płynęły lata. Mikołaj wyrósł na dorodnego młodzieńca. Stał się ulubieńcem księcia i całego dworu. Bawił wszystkich, choć i bawił się kosztem wszystkich, nie oszczędzając nikogo. Znane były i powtarzane jego powiedzonka i dowcipy. Niektóre z nich były bardzo śmiałe i bardzo złośliwe. Innemu nie darowano by ich. Błazen korzystał jednak ze specjalnych praw i przywilejów, zresztą tak było na wszystkich dworach. Mikołaj miał jednak dobre serce, i nie tylko uszczypliwości płynęły z jego ust. Często służył księciu i jego świcie dobrymi radami, paraliżował intrygi dworskie, umiał pocieszyć i rozproszyć zły nastrój. Otrzymywał więc liczne podarunki i nadania. Którejś jesieni dwór wybrał się do Wolina. Jan Fryderyk przeziębił się w drodze i uskarżał się na dreszcze, ból głowy i gorączkę. Mikołaj przypomniał sobie wtedy, że pewna stara kobieta mówiła mu o niezawodnym sposobie wyleczenia chorego z każdej słabości. Metoda polegała na przestraszeniu go. Postanowił zastosować ją nie zwlekając. Przed wejściem na most, wiodący do zamku, wszyscy zsiedli z koni. Idący obok księcia Mikołaj strącił go nagle do fosy wołając: — Ochłodzisz się, książę, to choroba ci zaraz przejdzie! Dworzanie rzucili się na ratunek władcy. Gdy odzyskał przytomność, rozkazał przyprowadzić błazna i oświadczył mu, że jego żarty 74 przebrały już miarę, po czym polecił osadzić go w lochu zamkowym. Na drugi dzień Jan Fryderyk pożałował swej decyzji. Gorączka rzeczywiście minęła. Władca był w dobrym humorze. Przypomniał sobie wszystkie usługi Mikołaja, zatęsknił za jego dowcipami. Chciał jednak odpłacić trefnisiowi podobną monetą za jego ostatni wyczyn. W czasie spaceru natknął się na chłopów, którzy przywieźli zboże na zamek. Polecił jednemu z nich, by zakradł się do lochu i zaproponował Mikołajowi ucieczkę. Powiadomieni o wszystkim strażnicy przepuścili „spiskowca", który wszedł do celi, opowiedział więźniowi, że czeka go sroga kara, i zaproponował, że może go wynieść w worku, oczywiście, za odpowiednim wynagrodzeniem. Przerażony Mikołaj przystał na wszystkie warunki i wlazł do worka. Wieśniak wziął ciężar na plecy i uginając się wyszedł na dziedziniec zamkowy. Tu czekał już książę, zbliżył się do niego i spytał niby od niechcenia: — Co macie tam, człowieku, w tym worku, że tak wam ciąży? — Owies, wasza wysokość — odparł zapytany, skłonił się i ruszył dalej. Książę dogonił go przy bramie i znów zagadnął: — Owies, mówicie? Taki ciężar? Jakże to być może? Wieśniak odparł, że ziarno jest mokre, Jan Fryderyk jednak nie ustępował. I wtedy z worka odezwał się głos zniecierpliwionego Mikołaja, który zapomniał, w jakiej sytuacji się znajduje: — Czy ogłuchłeś, stary ośle? Przecież mówię ci, że owies! Książę nie oburzył się. Znał swego trefnisia i przyzwyczaił się do takich określeń, uważając je za oznakę humoru. Postanowił jednak udać bardzo rozgniewanego. — A to ty, Mikołaju!—krzyknął.— Tu jesteś? Dobrze! Teraz odpowiesz za wszystko: za zamach na moją osobę, za ucieczkę z więzienia i za zniewagę majestatu! Nie ujdziesz kary! Wyłaź z worka i wędruj z powrotem do lochu. Opowieść głosi, że sąd książęcy skazał błazna na ścięcie. Nie odczytano tylko Mikołajowi ostatniego zdania wyroku, które określało 75 sposób wykonania egzekucji. Miano ją przeprowadzić nie przy pomocy miecza, ale potężnej kiełbasy. O świcie wyprowadzono skazańca na dziedziniec zamkowy. Zebrali się tu wszyscy dworzanie i goście. Zawiązano Mikołajowi oczy, kazano klęknąć przed pniakiem, położyć głowę. Kat wziął w rękę kiełbasę, wykonał wielki zamach i uderzył w odsłonięty kark. Gromki śmiech przeleciał nad dziedzińcem. Jaką będzie miał głupią minę ten, który do tej pory wszystkim urządzał kawały ? Ale on nie wstał. Bezwładne ciało osunęło się na ziemię. — Omdlał! — wołano. — Wody! — Ocucić go! Żywo! Sam książę zbliżył się do miejsca egzekucji. Nadbiegł i medyk dworski, pochylił się nad leżącym, potem Wstał i cicho powiedział: — Nie żyje, wasza miłość. Serce nie wytrzymało. Przecież on nie wiedział, że to żart. Jan Fryderyk długo nie mógł się uspokoić. Wyrzucał sobie swój pomysł. Był w gruncie rzeczy człowiekiem łagodnym, a Mikołaja lubił szczerze. Wyprawił mu wspaniały pogrzeb. Nieszczęsnego trefhi-sia pochowano w Podlesiu. Po dziś dzień znajduje się w miejscowym kościele kamienna płyta grohowa, przedstawiająca mężczyznę w bogatym stroju błazeńskim, a napis, częściowo zniszczony, głosi: Sic caput ecce manus gestusąue... haud mir morio tot(us) erat, obiit a(nn)o 1599 17 martii... W następnym roku zmarł książę Jan Fryderyk. Pogrzebano go w podziemiach kościoła zamkowego w Szczecinie. Po władcy i jego błaźnie pozostało podanie, które z pewnością osnute jest na jakichś faktach z życia dworu. Któż może dziś wiedzieć, w jakim stopniu zostały one zdeformowane przez lata? Marzenna Rzeszowska 0J3YD0NII —JBIAŁEJ DAMIE SZCZECIŃSKIEGO ZAMKU a podjeździe zatętniły kopyta. Grupa jeźdźców bez pośpiechu zbliżała się do drzwi dworu. Za nimi wytoczyła się z alei niewielka kolasa o przysłoniętych oknach. Sydonia poznała barwy służby książęcej. Po co przyjechali? Co sprowadza ich na to odludzie ? Przywykła już od lat do tego, że świat zapomniał o niej, tak jak zżyły się z tą świadomością wszystkie mieszkanki starej, poklasztornej budowli. Smutne, wąskie izdebki — dawne cele zakonnic — nie przygnębiały już swym wyglądem. Stały się domem dobrym, bo ostatnim. Gdy na nic już się nie czeka, ważne stają się tylko spotkania przy wspólnym posiłku, zmartwieniem napełnia deszcz mżący za oknami, raduje odrobina słońca, spacer po zarośniętym chwastami ogrodzie i znów oczekiwanie na obiad czy wieczerzę. Gdzieś za lasem jest wieś, z której przywożą tu żywność z łaski księcia. Niektóre z mieszkanek marianowskiego opactwa sławią nawet dobrego władcę. Zacny pan, nie skąpi skromnego jadła córkom rycerskiego stanu, którym brak posagu nie dał uzyskać małżeńskich słodyczy i utrapień. Łaskawy książę Franciszek... Łaskawy? Dla nich, Panien z szaraczkowej szlachty! Nie dla niej! Gdyby nie on i Bogu-^aw, i Barnim, i Kazimierz, i Jan Fryderyk, i kto ich już spamięta: 77 wSZystkich braci, wujów i pociotków Ludwika Ernesta, nie byłaby tu więdła latami w samotności i rozpaczy. Mogła stać się jedną z nich i słusznie jej się to należało. Nie było pa całym Pomorzu urodziwszej dziewki, nie brakło jej manier godnych żony książęcej: gdzież równać się z nią było owej Niemkini, którą pojął, dając słuch namowom. A ród? Nie ma sławniejszego rodu od Borków na Pomorzu! Nie książęcy, prawda, lecz równie stary jak Gryfitów. Praszczur kasztelan kołobrzeski władał jako pan udzielny połową obecnego księstwa, wtedy gdy przodkowie Ludwika gnieździli się jeszcze w nędznym Kamieniu, odciętym knieją od świata i rzeką " od portów Wolina. Zbiednieli od tamtych czasów Borkowie, podupadli. Nowe, obce rody zyskały przystęp do dworu. Nie wygasła jednak pamięć o sław-pej przeszłości i duma. Właśnie ona nie zezwoli zejść na podjazd, powitać przybywających, spytać, z czym jadą. Nie godzi się, by byle pachołkowie budziU ciekawość Borkówny. Zostanie w celi. Mają sprawę do przełożonej Dworu Panien, niech sami tu przyjdą. Przyszli. Twardym krokiem wkroczyli przez drzwi otworzone bez pukania. ]Ve pokłonili się, jak przystało. Ten, który nimi dowodził, spytał ty'ko krótko, jakby oszczędzając słów: — Sydonia Bork? — Jam jest — odpowiedziała, nawet nie urażona grubiańskim traktowaniem, po prostu ogromnie zdziwiona, że ośmielają się tak zachowywać. — Trzeba się zabierać. Na zamku czekają. — Na zamku?—jeszcze nie rozumiała. — W Szczecinie— wyjaśnił niecierpliwie. — I radzę po dobrowo-li. Nie Iza dawać opotff. Na nic się nie zda. Opierać się? Dlaczego? Niech wiozą. Więc to po nią ta kolasa. Tylko czemu wzywa ją dwór? Czyżby teraz, u schyłku jej dni, przypomnieli sobie o skrzywdzonej, znaleźli dla niej jaki kąt gościnny tam gdzie mogła być panią? Dobrze, pojedzie, ale gdy stawią ją przed oblicze Franciszka, powie, że dziękuje, że nie pragnie już widzieć miasta i dworu. Wystarczy cela w Marianowie, by dożyć lat swoich, może już nie lat, miesięcy. 78 Schodziła godnie, powoli, z podniesioną głową. Siadając do powozu pochwyciła spojrzenia towarzyszek zebranych przed budynkiem. Muszą jej zazdrościć. Zazdrościć? Inaczej układają się barwy ich oczu. Jedne patrzą z przerażeniem, inne ze złośliwą radością. Przez szmer szeptów przebijają się strzępy zdań: — ...powiadałam, iże tak skończy... — ...i czart ninie nie wspomoże. — ...zali to pewne? —¦ ...czarownica... Zdrętwiała na dźwięk ostatniego wyrazu. Czarownica? O czym one mówią? Ach, rozprawiały widocznie z pachołkami, wskazując mi drogę do jej celi. Co powiedzieli ? „Wiedźma" ? „Czart", „...tak skończy". Zasłyszane słowa wplatały się w turkot kół. Iście obeszli się z nią jak z czarownicą. W kolasie było ciemno. Zaczynała pojmować, dlaczego te zasłony na oknach. Ach, podli, podli! Nie wystarcza im, że skrzywdzili dziewczynę odbierając jej ukochanego. Teraz dłoń ich dosięgła starki, 79 ? no bv odjąć jej resztkę żywota. Więc po to wiozą na zamek! Nie przed księcia, lecz przed oblicze mistrza, nie w komnatach szykują miejsce, w lochu więziennej wieży. Za co? Myśli się mącą. Za co? Jeszcze przed zamknięciem bram byli u celu podróży. Oczekiwa-\oż na nich. Z ulic biegł wrogi pomruk tłumu. Ścianka kolasy zatrzęsła eię nagle, ktoś rzucił kamieniem. Potem powóz stanął. Z okrzyków straży Sydonia zorientowała się, że gawiedź zagrodziła drogę. Parskały przestraszone konie: widać napierano na konwój, przyci- -skając jeźdźców do powozu. __Dawać ją tu! — rozległo się zupełnie blisko. — Lud chce oba- czyć zacną damę! — Niech się okaże! Nie kryjcie jej! Niech wyjrzy! — Wiedźma przeklęta! Książę Filip żywota zbył przez jej praktyki tajemne. j- I książę Jerzy! I Kazimierz! ,__A Bogusław, Barnim i Jan Fryderyk to z czego pomarli? Wiadomo. Niezwyczajna to rzecz tyle zgonów. __Nawet swego ulubionego Ludwika nie oszczędziła! A nasz pan, miłościwy Franciszek, czemu cięgiem słabuje i z komnat nie wychodzi? Kto Mrok nań rzucił? Zgiełk rósł, przybliżał się, huczał wokół powozu. Wśród wrzawy rozległy się jęki. Pewno straż płazowała szablami tych, co podeszli za blisko. Sydonia wcisnęła się w róg powozu. Ogarnęła ją trwoga. Nie przed tą ciżbą. Przed wieścią, która doszła do niej w okrzykach wezbranej, rozwścieczonej ulicy. Więc to tak. Zarzucają jej, że użyła ciemnych mocy dla wygubienia książęcego rodu. Stąd to wzburzenie tłumu. Wiedzą przecie, że ze śmiercią ostatniego z Gryfitów państwo przejdzie pod brandenburskie panowanie. Tak mówi stary układ. Jacy głupi, jak strasznie zaślepieni ci na ulicy i ci w zamku! Nikt nie pomyślał, skąd naprawdę ta seria chorób i bezpotomnego schodzenia ze świata władców Pomorza. Nikt nie podejrzewa niemieckich medyków na, dworze. Wolą w niej widzieć przyczynę wymierania rodu. „Czarownica!" „Moce czartowskie!" Mądrze to ktoś wymyślił. Kto? Czy nie na dworze margrabiów wylęgło się owo oskarżenie? 80 L? J^^ ? O KSIĘŻNEJ ZOFII I JANIE Z MASZEWA A oni uwierzyli. Wszyscy! Książęta i lud. Któż da wiarę starej, samotnej kobiecie? Wołają: „Szukała pomsty za to, że nie dali jej wyjść za księcia!" Xo im wystarcza. Pewnie, jak mogła się nie mścić? Ludzka rzecz. Dają wiarę oszczerstwu, bo sami byliby zdolni do zemsty. Nienawidzić ich? Nie, już nie teraz, do tej pory żyła nienawidząc. Obecnie gaśnie tamto uczucie. Pozostaje tylko pogarda. Z oddali dobiegł głos rogu. Pewno idzie w sukurs warta zamkowa, może spieszą pachołkowie Rady. Powóz znów rusza. Nie dali jej tłumowi. Ale niech się pospólstwo nie trapi. Będzie jeszcze spectaculum na Psim Wzgórzu, za murami. Może już ustawiają stos? Wzięli ją przecie z takim pośpiechem z marianowskiej samotni... Długo trwała procedura sądowa. W końcu złamana torturami Sydonia potwierdziła wszystkie zarzuty. Wtedy dano jej spokój. Zebrał się sąd. Sprawa była jasna. Dowód winy nie ulegał wątpliwości, przecież w krótkim czasie pomarło wielu książąt. Wyrok mógł być tylko jeden. Gdy ogłoszono go, Sydonia wstała słaniając się i rzuciła w twarz księciu Franciszkowi: — Dajesz mnie, panie, na śmierć? Twoja książęca wola i prawo. Są wszakże i wyższe wyroki. Pomnij, książę... I ty nie dożyjesz wiosny. W dniu 28 września 1620 roku tłumy mieszkańców Szczecina zaległy plac pod murami. Zanim zapłonął stos, na szafot wszedł urzędnik sądowy i odczytał dodatkowe postanowienie trybunału: zdjęci litością, wspaniałomyślni sędziowie orzekli za zgodą księcia, że karę śmierci ogniowej zamienia się Sydonii z Borków na ścięcie mieczem, po czym dopiero członki mają być rzucone w płomienie. Zafalował tłum przejęty podziwem dla tak wielkiej łaskawości. Skazana nie zwróciła na to uwagi. Otępiałą na wszystko, chwiejącą się, sprowadzono ze stosu, po czym wzięli ją pod rękę pomocnicy mistrza i pociągnęli ku pniakowi. Błysk miecza mignął srebrzyście nad szafotem. e W krainie Gryfltów 81 Książę Franciszek nie o wiele przeżył tę, na którą zatwierdził wyrok. Zmarł 27 listopada, w dwa miesiące po egzekucji Sydonii. W 1622 roku odszedł ze świata książę Ulryk, a w 1626 roku książę Filip Juliusz. W rok później nad Pomorzem rozszalała się zawierucha wojny trzydziestoletniej. Wkraczające wojska cesarskie odebrały schorowanemu Bogusławowi XIV nawet pozory sprawowania władzy. Wprawdzie w 1630 roku Niemców wypędzili Szwedzi, a Gustaw Adolf nadał Bogusławowi miano „czcigodnego sprzymierzeńca", jednak służyło to tylko nowym formom rabunku. Osłonięto go klauzulami układów i postanowień o płaceniu „podatku za wyzwolenie", który ściągano niemiłosiernie. W opustoszałym zamku, wznoszącym się wysoko nad Odrą, dogorywał ostatni władca Pomorza Zachodniego, pozbawiony dworu, armii i skarbu. Od wielu tygodni nie miał żadnej łączności z krajem. W miastach rządzili w jego imieniu komendanci szwedzkich garnizonów, a na polach rozkwitały bujne maki, bławaty i osty. Zewsząd przychodziły wieści o pożarach i epidemiach. Z okien zamkowych widać było port pusty i martwy. Milczały wyludnione ulice Szczecina. W dniu 10 marca 1637 roku przepłynął przez nie niespokojny, gwałtowny jęk dzwonów. Najpierw zahuczał spiż na wieży zamkowego kościoła. Natychmiast zawtórowały mu dzwony fary Mariackiej. Słysząc ich uderzenia biegli do sznurów kościelni od Św. Jana, Piotra i Pawła, .Mikołaja, Jakuba. Pod zamkiem narastał tłok, szli słowiańscy rybacy, pasterze i rzemieślnicy z przedmieść, ciekawość wiodła nielicznych, ostatnich kupców Szczecina, wśród tłumu migotały barwne kolety żołnierzy szwedzkich, którzy zwiedzieli się, że oto umarł ostatni władca słowiańskiej dynastii, panującej w tym kraju od siedmiu wieków, a może i dłużej. Dzwony biły długo, przejmująco. Echa ich melodii zawisły nad murami i basztami, zniżały się ku szarym falom smutnej rzeki, dogasały na Psim Wzgórzu, koło szczątków szafotu. Śmierć Bogusława XIV nie przyniosła margrabiom oczekiwanej zdobyczy. Szwedzi mocno trzymali Szczecin i wybrzeże Bałtyku. Daremne były brandenburskie zabiegi, przyspieszające wyginięcie rodu Gryfitów. 82 A Sydonia? Pozostał po niej obraz, znajdujący się obecnie w Muzeum Pomorza Zachodniego, w sali książęcej. Codziennie oglądają go setki turystów przybywających do znów polskiego Szczecina. Z ciemnego tła portretu patrzą smutno oczy dwóch kobiet. Jedna z nich to młoda dziewczyna olśniewającej urody. Tak wyglądała wówczas, gdy przyniesiono jej wieść, że umiłowany i miłujący książę Ludwik Ernest wysłał swatów na dwór brunszwicki prosząc o rękę księżniczki Zofii Jadwigi. Drugi wizerunek przedstawia osiemdziesięcioletnią kobietę o pomarszczonej twarzy i oczach przesyconych cierpieniem. To „czarownica" Sydonia dobiegająca kresu swych dni. Są również legendy. Jedna z nich mówi, że gdy noc księżycowa wschodzi nad Szczecinem, na tarasie zamkowym pojawia się zwiewna sylwetka białej damy i spaceruje wzdłuż attyki. Czasami przystaje^ by spojrzeć na miasto lub na rzekę. Czasami schodzi na dziedziniec zamkowy. Wróciła tutaj, gdzie nie dopuszczono jej za życia. Podobno uśmiecha się. Czyżby zapomniała o tym, co ją spotkało? Nie wszystkie to podania o pięknej i nieszczęśliwej córce starego polskiego rodu pomorskiego. Fantastyczne powieści wiążą się z miejscem, gdzie przyszła na świat, pałacykiem w Strzemielu i z dworem Borków w Stargardzie Łobeskim. Mówią one o pierwszych dniach dziewczęcych Sydonii. W Marianowie rośnie natomiast dąb prastary, noszący jej imię i także owiany legendą. Marzenna Rzeszowska «• OSTATNI Z RODU OLBRZYMÓW ?L mutne były dni ostatniego olbrzyma pomorskiego. Nie zajmowało go polowanie, sen nie ? przynosił ukojenia. Gdy o świcie przypływa-lljjlgl* ła jasność wstającego słońca, nie chciało mu się podnieść z posłania, spojrzeć na urodę lasów i łąk ozdobionych rozrzuconymi gęsto głazami. Był młody, lecz cóż z młodości pustej, samotnej, wypełnionej dalekimi wędrówkami w daremnym poszukiwaniu braci olbrzymów! Napotykał tylko na ich ślady, szczątki zamarłego życia: wielkie stoły kamienne, ułożone z kilkunastometrowych głazów, obstawione mniejszymi o połowę kamieniami. Ongiś zasiadali tu biesiadnicy, weselili się w przyjacielskim kole, opowiadali o dawnych dziejach i bieżących sprawach. Gdzież oni, prawi dziedzice tej krainy ? Drzewa szumiące rosną na ich mogiłach, wiatr zawiał ślady stóp. Wśród lasów, nad jeziorami wtulają się w rozłożystość zieleni małe chatynki małych ludzi. Nie warto zbliżać się ku nim. Uciekają strwożeni, dzieci krzyczą płaczliwie, białki zasłaniają oczy. Kiedyś kilku śmiałków poczęło do niego szyć z łuków. To było nawet zabawne. Strzały łaskotały śmiesznie, nieszkodliwie. Zbliżył się wtedy i powyciągał ich z ukrycia, wszyscy zmieścili się na jednej dłoni. Drżeli, obawiając się jego zemsty. Czy mogli pojąć, że kierowała nim tylko ciekawość, jak też wy- 84 glądają z bliska? Mścić się? Za co? Przecie wąż czasem zakradnie sxę do legowiska i mocniej użądli niż te ich strzały. Strząsnął drobnych myśliwców na ziemię. Bez złości. Jakie to słabe jednak kruszyny: zbierali się niemrawo, poturbowani upadkiem; któryś kulał, innemu krew ciekła z czoła. Po co takie coś żyje? Tylko kształtem olbrzymów przedrzeźnia. Wędrował dalej. Ani śladu prawdziwego życia. I zwierzęta też mniejsze, skarlałe. Im dalej zapuszczał się, z tym większym smutkiem wracał. Nie ciągnęły go tamte krajobrazy, urozmaicone osiedlami małych ludzi, skąpymi poletkami, na których rosły łany jakichś nie znanych mu roślin. Chociaż trafiały się i tam potężne dolmeny. Wokół nich nie było już uroczyska, jak w jego okolicy. Głazy otaczali maleńcy kapłani, na stołach granitowych palili ognie i zawodzili jakieś pieśni cichymi i piskliwymi głosami. — Świątynie sobie porobili z naszych jadami! — pomyślał ze złością i chciał ich rozpędzić. Ujrzawszy go nie rzucili się jednak do ucieczki. Padli na twarze i poczęli bić przed nim pokłony pełne namaszczenia, ale nie grozy. Widocznie jeszcze nigdy nie widzieli żadnego olbrzyma. — Za bóstwo mnie biorą czy co? Tego jeszcze brakowało! — żachnął się i odszedł szybko. Po każdej z tych wypraw czuł się coraz gorzej. Świat mu obrzydł ze szczętem. Do pewnego czasu łudził się, że może gdzieś żyją jeszcze tacy jak on. Zrażony bezowocnością poszukiwań, stracił jednak wszelką nadzieję. Źle, bardzo źle jest być ostatnim, zagubionym wśród innych stworzeń. Oddał się nierealnym marzeniom, nie wierząc w nie zresztą: — Gdyby tak — myślał — spotkać choć jedną olbrzymkę. Niech nie będzie dorodna, niech ma obyczaje złośnicy. Nie byłoby tak pusto na świecie. A może dochowalibyśmy się potomstwa i dali początek nowemu rodowi olbrzymów. Wróciłyby dawne, piękne czasy. Zanim zetlało urojenie przedsenne, usłyszał w pobliżu szelest. ?e był to odgłos skradającego się zwierza ani szmer wiatru w gałęziach. Więc co? Uniósł się na posłaniu i wytężył wzrok. Wśród ciemności wyraźniała powoli jakaś wyniosła postać. Nie "Wierzył oczom, przetarł je gorączkowym ruchem. Widok nie ustępo- 85 wał. O kilka kroków od niego stała wysoka olbrzymka i uśmiechała się, tak, uśmiechała się na pewno, widział to przez mrok. To było więcej niż realizacja owych zda się beznadziejnych ma«j rżeń. Zerwał się na równe nogi. Z niemałym strachem wędrował diabeł Smętek w stronę siedliska] olbrzymów. Minął osadę w Jenikowie i ruszył na wschód, brnąc przez nie zamieszkaną okolicę. Wiódł go nieomylny instynkt. Wiedział, że trafi, czuł, że już jest blisko. Chętnie by zwolnił kroku, opóźnił spotkanie z olbrzymem. Nieprosta to przecież rzecz — wypełnienie misji, jaką go obarczono w piekle. Zdobyć duszę olbrzyma! To tylko łatwo się mówi. Cel, owszem, piękny, nie da się zaprzeczyć. Nie będzie już więcej takich dusz, nic dziwnego, że im tak na niej zależy. Ozdobi kolekcję Lucy-pera. Jak jednak wykonać zadanie, aby się nie narazić na zemstę znudzonego i zdesperowanego olbrzyma? Jak go przekonać, czym kupić, jakiego fortelu użyć, by omotać sprawnie i gładko? I trzeba się spieszyć, w piekle czekają przecie na raport. A nie będzie po myśli starszyzny to... Lepiej nie wspominać! Są sposoby na ukaranie opieszałych i nieumiejętnych diabłów. I W zaroślach rozległ się głośny oddech. Nie innego nie mógł oz-naczać — to usypiał olbrzym. Smętek zatrzymał się. Chwila była wielce dogodna. Najłatwiej przechwycić myśli człowieka, gdy odchodzą od rzeczywistości, a nie zapadły jeszcze w głęboki sen. Można wejść w rojenia, pokierować nimi. / Wykonał magiczne zaklęcie. Po chwili wiedział już wszystko, co ?? było potrzebne, / — Chciałby się ożenić — zachichotał cicho, aby nie spłoszyć ofiary przed czasem — brak mu tylko odpowiedniej kandydatki. Dobrze, będzie ją miał. I to taką, że nie oprze się, gdy mu zaproponuję podpisanie cyrografu. / Nie czuł już obaw. Teraz do dzieła! Ukrył się wśród kępy zarośli. Szum wiatru przygłuszył biegnące stamtąd wyrazy czarnoksięskie. Potem wiatr ucichł, spod gwiazd spłynęła cisza, a i zagajnika wynurzyła się śliczna olbrzymka i ruszyła w stronę usypiającego. 7 86 Tak, to było szczęście. Przyszło samo, nieoczekiwanie. Inaczej ¦wyglądały barwy nocy, a potem wstał dzień inny od poprzednich, prawdziwy. . — Pokażę ci moją ojczyznę — mówił olbrzym, ściskając rękę swej wybranki, jakby obawiał się, że odejdzie, że okaże się niematerialną zjawą. — Na pewno spodoba ci się tutaj u mnie. Zostaniesz! Powiedz, zostaniesz ? Uśmiechała się bez słowa, a on czuł, że taje mu serce. Widział w jej wzroku potwierdzenie swych słów. Mówił znów dużo, pośpiesznie. Opowiadał o swych poszukiwaniach, o godzinach rozpaczy, o tęsknocie. — Ale teraz jest już inaczej. Gdy będziesz moją żoną... — zaczął i urwał. Spojrzał na nią. Coś go zastanowiło w jej wzroku. — Przecież będziesz, prawda? Wtedy odezwała się. Po raz pierwszy. Głos miała melodyjny, wdzięczny. — Ależ będę, mój miły, na pewno będę. Jak możesz wątpić? I ja tego pragnę. Tylko... Milczał, wpatrując się w nią z niepokojem, niecierpliwie. — Tylko, widzisz, jest jeden warunek... Znów przerwała. — Nie wiem, czy zechcesz go spełnić. Bo to tylko od ciebie zależy — dodała niepewnie. — Właściwie to nic wielkiego, ale... — Wszystko, co zechcesz — odparł żywo. — Nie ma takiej rzeczy, jakiej bym nie uczynił dla ciebie. ¦— Więc dobrze — uśmiech powrócił na jej twarz. — Posłuchaj zatem... Różnie opowiadają o przyczynach tego, co potem nastąpiło. Jedno podanie głosi, że olbrzym, słysząc propozycję zapisania swej duszy piekłu, poczuł nagle zapach siarki zdradzający w olbrzymce zwykłego diabła. Inna klechda mówi, że Smętek nie potrafił ukryć odcienia tryumfu wyrażonego w uśmiechu. W każdym razie został rozpoznamy. Czar prysnął. Wielkoluda ogarnęła rozpacz. Nie tylko nie spełniły się jego pragnienia, lecz padł ofiarą szatańskiego podstępu. 87 Rozwścieczony pochwycił tedy potężny głaz, leżący w pobliżu. I Nie zdążył kusiciel pozbyć się swej przybranej postaci i zamienić ] się w strużkę cuchnącej smoły. Pojąwszy, że grozi mu zagłada, od- j skoczył błyskawicznie od olbrzyma i rzucił się do ucieczki. Biegł jak mógł najszybciej. Wpadł na drogę, która i dziś prowa- 1 dzi z Jenikowa przez Nowogard ku miejscu, gdzie Dziwna odprowadza wody Odry do morza. Za nim gnał olbrzym obciążony głazem. Zdawać mu się zaczęło, i że nie doścignie diabła. Odległość między nimi rzeczywiście zwiększa^ ła się coraz bardziej. A przecież nie można było zaniechać zemsty. Cisnął więc głazem za uciekającym. Silny to był wyrzut, ale i Smętek przyspieszył biegu. Z małych domków, znajdujących się tu i ówdzie przy drodze, ] wybiegli ludzie i z przestrachem patrzyh na ową gonitwę. Przodem mknęła dziewoja, strzelista jak topola, za nią szybował i w powietrzu ogromny głaz, a dalej pędził olbrzym pragnący zoba- ] czyć, czy rzut jego był celny, czy kamień dojdzie diabła. Daleka jest droga z Jenikowa nad brzeg Bałtyku, przebyli ją jednak prawie w okamgnieniu. Już zarysowała się wstęga wód Dziwnej, gdy Smętek poczuł, że j nie zdoła dopaść morza i skryć się w jego falach. Słyszał coraz bliższy furkot kamienia tuż za sobą. Na lewo zamajaczyła się tafla zatoki. Uskoczył w bok i pogrążył się w jej toni sięgając dna. Głaz upadł obok. Po dziś dzień wyrasta z toni zalewu rzeki Dziwny, w pobliżu Wy- I ??? Chrząszczewskiej potężny kamień, na którego wierzchołku może zmieścić się wiele ludzi. Podanie głosi, że właśnie od niego wzięło nazwę miasto Kamień, które znacznie później wyrosło nad brzegiem, a od miasta zatoka, nosząca miano Zalewu Kamieńskiego. Po niefortunnej przygodzie z diabłem Smętkiem olbrzym zrezygnował z dalszych poszukiwań. Obawiał się ich nawet. Otępiał, pogrążył się w zupełnej bezczynności. Nie wspominał już dawnych lat, nie dojadał, gdyż i polować mu się nie chciało. Większą część dni 88 spędzał na legowisku. Osłabł, zmizerniał. Wyglądał jeszcze groźniej niż poprzednio. Na policzkach zarysowały się kości, wysunęła się broda, wychudłe palce upodobniły się do szponów drapieżnego ptaka, W zapadłych oczodołach tliły się głębokie iskierki źrenic, płonąc niezdrowym blaskiem. Ośmieleni jego nieobecnością mieszkańcy nadjeziornych osad poczęli zapuszczać się ku źródłom Sąpolny. Coraz częściej przerywały mu drzemkę odgłosy nawoływań, beztroskiego śmiechu, dźwięków myśliwskich rogów i grania fujarek pastuszych. Wystarczyłoby wprawdzie tylko wstać, aby spłoszyć ich swym widokiem. Po co jednak to czynić? Po co czynić cokolwiek? Nic już nie ma sensu, chyba jedna śmierć. Kiedy nadejdzie? Myśl o zgonie nawiedzała go coraz częściej. Przemieniła się w pragnienie. Po co żyć, gdy niczego już się nie oczekuje. Niepokoiło go jedno. Gdy umrze, nie może spodziewać się pogrzebu. Czy nowi mieszkańcy tej okolicy będą chcieli podjąć trud wykopania dla niego mogiły? A na głaz grobowy wcale nie można liczyć. Gdyby nawet przyszło im do głowy godnie pochować ostatniego z olbrzymów, nie starczy sił na dźwignięcie i ustawienie odpowiedniego kamienia. I wtedy zrodził się pomysł. Trzeba samemu urządzić sobie pogrzeb. Nie będą psy myśhwych i leśne ptaki szarpać i włóczyć jego szczątków, nie będą roznosić kości po łęgach. Zbuduje sobie grobowiec okazały, godny i bezpieczny, będzie można odejść dobrowolnie, bez lęku oddając ziemi ciało. Nie zastanawiał się długo. Na wzgórku, gdzie miał siedlisko, wygrzebał dół, zmierzył. Nie trzeba było poprawiać. Teraz tylko zdobyć stosowny kamień! 0 świcie pogodnego dnia jesiennego wyruszył na ostatnią wyprawę. Szedł wrzosowiskami barwiącymi się bogato, widział ptaki zbie-rające się do odlotu. Pod błękitem płynęły wielkie klucze żurawi, Hine ptaki kłębiły się jeszcze w zaroślach, wzlatywały w górę, ponad Unię borów, nawoływały się, krążyły coraz liczniejszymi gromadami w trzepocie skrzydeł. Słońce dogrzewało mocno, nawet za mocno jak na wrzesień. Spo-Cl* się więc dźwigając ku otwartej mogile potężny odłam^granitu. 89 — Trzeba wytchnąć — zdecydował przysiadając obok miejsca obranego na grób. — Słabym już, a czeka mnie jeszcze wysiłek. j Dobrze, że ostatni. Słońce zaszło już za horyzont, gdy powstał i chwycił głaz w obie | dłonie. Przesunął spojrzeniem po okoUcy różowej od blasku zachodzącego słońca. — Świat układa się do snu — pomyślał. — I na mnie już pora.] Czas kończyć. Naprężył mięśnie, zebrał w sobie resztkę sił i cisnął kamień ku górze. Ciemny kształt mignął w powietrzu i poszybował wysoko, j Zanim spadł na ziemię, olbrzym zdążył wygodnie ułożyć się w mo- \ gilnym dole. Nie wątpił, że kamień wróci w to samo miejsce, z któ- ] rego został wyrzucony. Nigdy przecież nie zawiodła go sprawność rzutu. I nie omylił się. Wielka bryła skalna z olbrzymią siłą uderzyła w mogiłę, wbijając się we wzgórze do połowy swej objętości. Mieszkańcy Jenikowa, Dobrej i Ostrzycy natknęli się nieprędko na głaz na wzgórzu. Od dawna wiedzieU, że było to miejsce zamieszkane przez olbrzyma. Ale sam olbrzym zniknął bez śladu. Początkowo opowiadano, że mocą jakichś zaklęć tajemnych został przemieniony w kamień, omijano więc wzgórze z daleka. Znaleźli się wreszcie śmiałkowie, którzy zdecydowali się podejść bliżej. Oczom ich przedstawił się kamień skąpany w czerwieni. Szkar-łatnordzawy kolor barwił również wodę niewielkiego jeziorka, znajdującego się po drugiej stronie wzniesienia. Zaczęto się domyślać okoliczności śmierci ostatniego olbrzyma. Niedaleko monumentalnej mogiły wyrosła nowa osada. Nadano jej nazwę Krzemiennej. Przez szereg stuleci mieszkańcy tej wsi prowadzili przyjezdnych ku wielkiemu, czerwonemu głazowi, objaśniając, że przesiąknięty jest krwią spoczywającego pod nim ostatniego z rodu olbrzymów. Potem pokazywali jeziorko Krwawa Woda, którego barwa nasuwała to samo przypuszczenie. W końcu XIX wieku postanowiono rozwalić kamień dynamitem. Gdy to uczyniono, okazało się, że nie ma pod nim zwłok wielkoluda. Nie przekonało to zwolenników podań. Zaczęli głosić, że widocznie olbrzym schował się głębiej pod ziemię. Oczywiście nikt w to nie 90 wierzył, ale nie zaprzeczano. Zawsze to dobrze mieć w okolicy coś takiego, co wyróżnia wieś od sąsiednich. W starym czasopiśmie regionalnym zachowała się wzmianka mówiąca, że odłamki głazu użyto do budowy domów i stodół w Krzemiennej. Skrupulatny informator zapisał nawet numery budynków, v których tło dziś widać kawałki czerwonego kamienia, szczątki legendarnego grobowca ostatniego z olbrzymów. Wierzchołek wzgórza porasta obecnie łączka o bujnej trawie i tylko coraz mniejsze, wysychające jeziorko zachowało rdzawy kolor, uzasadniający jego nazwę. A w sąsiednich Wojtaszycach sterczy przy drodze, w pobliżu kościoła i szkoły, wysoki, wąski kamień. Kształt jego przypomina ostrze wielkiej włóczni, stąd też nazywa się go „grotem oszczepu olbrzyma". Według innego podania miał on pozostawić tu swoją broń, przystępując do budowy grobowca. Marzenna Rzeszowska — Trzeba wytchnąó — zdecydował przysiadając obok miejsca obranego na grób. — Słabym już, a czeka mnie jeszcze wysiłek. Dobrze, że ostatni. Słońce zaszło już za horyzont, gdy powstał i chwycił głaz w obie dłonie. Przesunął spojrzeniem po okolicy różowej od blasku zachodzącego słońca. — Świat układa się do snu — pomyślał. — I na mnie już pora. Czas kończyć. Naprężył mięśnie, zebrał w sobie resztkę sił i cisnął kamień ku górze. Ciemny kształt mignął w powietrzu i poszybował wysoko. Zanim spadł na ziemię, olbrzym zdążył wygodnie ułożyć się w mogilnym dole. Nie wątpił, że kamień wróci w to samo miejsce, z którego został wyrzucony. Nigdy przecież nie zawiodła go sprawność rzutu. I nie omylił się. Wielka bryła skalna z olbrzymią siłą uderzyła w mogiłę, wbijając się we wzgórze do połowy swej objętości. Mieszkańcy Jenikowa, Dobrej i Ostrzycy natknęli się nieprędko na głaz na wzgórzu. Od dawna wiedzieli, że było to miejsce zamieszkane przez olbrzyma. Ale sam olbrzym zniknął bez śladu. Początkowo opowiadano, że mocą jakichś zaklęć tajemnych został przemieniony w kamień, omijano więc wzgórze z daleka. Znaleźli się wreszcie śmiałkowie, którzy zdecydowali się podejść bliżej. Oczom ich przedstawił się kamień skąpany w czerwieni. Szkar-łatnordzawy kolor barwił również wodę niewielkiego jeziorka, znajdującego się po drugiej stronie wzniesienia. Zaczęto się domyślać okoliczności śmierci ostatniego olbrzyma. Niedaleko monumentalnej mogiły wyrosła nowa osada. Nadano jej nazwę Krzemiennej. Przez szereg stuleci mieszkańcy tej wsi prowadzili przyjezdnych ku wielkiemu, czerwonemu głazowi, objaśniając, że przesiąknięty jest krwią spoczywającego pod nim ostatniego z rodu olbrzymów. Potem pokazywali jeziorko Krwawa Woda, którego barwa nasuwała to samo przypuszczenie. W końcu XIX wieku postanowiono rozwalić kamień dynamitem. Gdy to uczyniono, okazało się, że nie ma pod nim zwłok wielkoluda. Nie przekonało to zwolenników podań. Zaczęli głosić, że widocznie olbrzym schował się głębiej pod ziemię. Oczywiście nikt w to nie 90 wierzył, ale nie zaprzeczano. Zawsze to dobrze mieć w okolicy coś takiego, co wyróżnia wieś od sąsiednich. W starym czasopiśmie regionalnym zachowała się wzmianka mówiąca» że odłamki głazu użyto do budowy domów i stodół w Krzemiennej. Skrupulatny informator zapisał nawet numery budynków, w któiych tło dziś widać kawałki czerwonego kamienia, szczątki legendarnego grobowca ostatniego z olbrzymów. Wierzchołek wzgórza porasta obecnie łączka o bujnej trawie i tylko coraz mniejsze, wysychające jeziorko zachowało rdzawy kolor, uzasadniający jego nazwę. A w sąsiednich Wojtaszycach sterczy przy drodze, w pobliżu kościoła i szkoły, wysoki, wąski kamień. Kształt jego przypomina ostrze wielkiej włóczni, stąd też nazywa się go „grotem oszczepu olbrzyma". Według innego podania miał on pozostawić tu swoją broń, przystępując do budowy grobowca. Marzenna Rzeszowska O BIAŁYM ORLE NAD CMENTARZEM OLBRZYMÓW oda ustępowała. Z wolna, prawie niedostrze- j galnie. Jezioro było ogromne., nie darmo nada-no mu nazwę Wielkiego. Nie tak łatwo było odebrać mu rozległą, zwierciadlaną toń i odsłonić dno pokryte wodnymi poroślami, między którymi rozlega się trzepot przerażonych ryb. Nigdy od czasu lodowca wzrok ludzki ni oddech wiatru nie dotarły tutaj, nie dotknęły tajemnic głębiny. A teraz woda spływa drenującymi rowami, uchodzi do Uklei, Regi i dalej, do Bałtyku. Już obniża się lustro wspaniałego jeziora, obniża się stale. Już przy brzegach majaczą zarysy wysepek wyłaniających się z wody, wkrótce urosną we wzgórza i nie poznają potomni, że były to tylko płycizny dna istniejącego tu ongiś potężnego zbiornika wód. Nie tylko jednak dzisiejsze wyspy wychylają się ku słońcu. Oto w pobliżu "Wodnicy, starego cypla lądu, wrastającego w jezioro, wy- 1 nurzyły się niedawno jakieś pale, gęsto wbite w dno, krzepkie jeszcze, I ustawione długim szeregiem. ZbiegU się zaciekawieni gapie. Najpierw młodzież i dzieci, potem poniektórzy ze starszych mieszkańców miasteczka; wreszcie nad wie- | czorem, po poobiedniej drzemce, nadszedł sam burmistrz Dobrej w otoczeniu kilku rajców i sekretarza. 92 Stali, oglądaH, medytowali. ,— Cóż to może być? Pewnie jakiś most pradawny... — Most? Przez jezioro? .— I to w najszerszym miejscu? — Nie do wiary! — Ale widać ślady na palach. Wyraźnie. Jakieś belki na nich leżały, to pewne. Rada w radę, nic nie uradzono. Ciekawość jednak nie gasła. Postanowiono słać pismo do Szczecina, do muzeum. Niech przyjadą, zobaczą. Może wyjaśnią. Niecodzienna to rzecz taki pomost, o którym ani wzmianki w kronice miasta nie ma, ani najstarsi ludzie od swych dziadów nie usłyszeń. I przyjechali archeologowie. StanęU nad brzegiem. Czegoś takiego jeszcze na Zachodnim Pomorzu nie widzieli. Zaczęli robić pomiary, wydobyli kilka belek na brzeg, odrysowywaK je pracowicie, z żarem w oczach. Coś szeptali o sensacji, wielkiej sensacji. Zasłyszano od nich, że nie był to most, lecz resztki dawnej osady palowej. Potem zaczęli chodzić po całej Wodnicy, przyglądać się wzniesieniu, wyrastającemu na środku półwyspu, odgrzebywać ziemię. Tu znów pokazały się belki, potężne, kładzione na zrąb. — Szwedzkie okopy — szeptano w tłumie. — Nie szwedzkie — zaprzeczył kierownik ekipy. — Dużo starsze. Może i tysiąc lat mają. To stare słowiańskie grodzisko. Słowiańskie? Więc wzgórze owo nie jest ani naturalnym pagórkiem, ani fortyfikacjami z wojny trzydziestoletniej ? Więc wznosił się tu jakiś wielki gród przodków tych wszystkich, którzy mówią tu jeszcze gwarą Wendów, najuboższych mieszkańców miasteczka. I oni, ich pradziadowie, budowali takie potężne twierdze? Ci sami, którzy pozostawili miastu niezrozumiałą dla Niemców nazwę oraz nazwiska, noszone do dziś przez Dombrowskich, Popchałów, Borków, Strzepań-skich, Lipków, Racławów, Uciechów, Loszyńskich i Cieszków, nazwiska, które trudno wymówić urzędnikom rady i biura landrata. Ktoś przypomniał, że starzy ludzie nazywają jeszcze wzniesienie ua Wodnicy Drewnianą Dobrą, i chodzą gadki, że mieli tam swoją eiedzibę olbrzymi. Wkrótce potwierdziła się również ta część opowieści. A wszystko 93 \ przez dzieci. Zachęcone przykładem archeologów rozpoczęły zabawę „w wykopaliska". Kopały na Wodnicy, gdzie tylko się dało, spędzając tu cały dzień. Patrzono na to z uśmiechem. Niech się bawią. Lepsze to, niż miałyby obrzucać się kamieniami. Do odnalezionego grodziska i tak i°h n^e dopuszczono. A trzeciej osady przecież chyba już w pobliżu nie będzie. Nie było. Natomiast pod ruszoną ziemią ukazały się czaszki i inne kości ludzkie. Naub:owcy * 'widzowie skupili się w tym miejscu. Tylko dzieciakom nie wyszło to na dobre. Wypędzono je z półwyspu nie bacząc na to, że właśnie dzięki nim odkryto cmentarzysko olbrzymów. 2 olbrzymami było wprawdzie trochę przesady. Odnalezione kolei nie przedstawiały ich takimi, jacy występowali w podaniach. Ale od współczesnych mieszkańców różnili się potężniejszymi kształtami. Żaden ze szkieletów nie Uczył mniej niż dwa metry długości. Wykopano ich kilkanaście, gdy nad opadające wody jeziora zjechał dystyngowany starszy pan w binoklach. ¦— Profesor Rudolf Virchow — poinformował kolegów któryś z archeologów. — Ze też chciał, osobiście... No, nie ma w całym państwie lepe^go antropologa. ~~" A może i w Europie — dodał drugi. *^zony podszedł do wykopaliska. Nachylił się, podniósł jedną z KUzy8tkie oczy zwróciły się ku niemu. Nawet profesor oderwał ^ K' 0<* czaszki i przeniósł w górę. ^^Wwało się, że orzeł celuje prosto w niego. Nagle zmienił jednak ^ek lotu i podniósł się ku koronom drzew, zatoczył koło nad i znów zakrzyczał smutno, przygnębiająco, ^dzono jego lot. Od dawna nikt w okolicy nie widział tak wiel-|ptaka. Skąd mógł przylecieć? Akurat teraz w czasie robót wy-fskowych? Dlaczego krąży bez przerwy, niestrudzenie, czemu I dobnie woła? Zapowiada coś? Rozbiegły się szepty, zwieńczone lękliwymi spojrzeniami, Nie wszyscy jednak byli usposobieni w ten sposób. .— Orzeł jak orzeł — powiedział jakby do siebie profesor — ptak, a nie żadne widmo. Ale to ciekawe. Przecież słyszałem, macie tu w pobliżu jakieś grodzisko słowiańskie. A orzeł to właśnie ich godło. Naszych pradziadów... — Naszych ? — wtrącił ostrożnie ktoś z ekipy archeologów. — Może niektórych z tych tam — wskazał na mieszczan. Był dumny, że od tych Pomorzan odróżnia go niemieckie pochodzenie i niemieckie nazwisko — Riebe. A obecny tu antropolog też przecież nie ma nic wspólnego ze Słowianami. Każdy wie, że Virchow to po prostu zniekształcenie wyrazu „Vierhofe" — „Cztery Dwory". Ród panów na Czterech Dworach, starych, dobrych niemieckich dworach. Skąd więc te słowa o „naszych przodkach"? Profesor odwrócił ku niemu głowę. Leniwie przesunął wzrok po grymasie ironii, szybko gasnącym na twarzy tamtego. — Doktor Riebe, do usług pana profesora — pospieszył z prezentacją archeolog. Może profesor zapamięta nazwisko przy takiej okazji. To się skojarzy. A przydać się może. Bardzo. Jakże, wielki Vir-chow... — Ach, tak — profesor mówił powoli, jakby w zamyśleniu. — Dobrze pan usłyszał, doktorze. Nasi pradziadowie. I moi, bom ja po ojcach Virchow, ale po dziadach Wierzchowski, i twoi też, doktorze Ryba* Co tu kryć, było, nie ma. Przeszło. Teraz są Prusy i my jesteśmy pruscy obywatele. A to... historia... No cóż, zabiorę tę głowę. Resztę przyślecie. Chyba niedługo, co? A kopcie ostrożnie, tam mogą być jeszcze różne ciekawe rzeczy. Odszedł w kierunku powozu, czekającego na szosie. — Wierzchowski. Proszę — mruknął Riebe — „co tu kryć ?" — powtórzył. — Ale kto będzie pamiętał jakichś szlachetków, Wierzchowskich, gdy usłyszy nazwisko Virchow. Albo „Ryba",, co ^znaczy ^Ryba"?... Zresztą można zobaczyć w słowniku. Tylko po co?... Ech, starzeje się już nasza sława... Niech sobie gada. Tyle to znaczy, Co krzyk tego ptaka. Umarłych nie ożywi. Czasu nie cofnie. Gdzie raz stanął pruski żołnierz i zasiadł pruski urzędnik, już tam będą Niemcy na wieki. 95 Odruchowo spojrzał w górę. Niebo było czyste, bezchmurne. Ci-gza płynęła powietrzem. Orzeł zniknął. Zjawił się jednak nazajutrz i przylatywał codziennie, od rana, towarzysząc pracom wykopaliskowym. Zniżał się tuż nad ziemią, przemykał między głowami i kołował znów nad lasem. Aż do zmierzchu. Wreszcie zniecierpliwiło to nie na żarty robotników i archeologów. Zaczęto rzucać w ptaka kamieniami, a gdy po pewnym czasie powracał na nowo, urządzono na niego polowanie. Myśliwi przynieśli dubeltówki, policjant Franz wydobył swój potężny pistolet i rozpoczęła się strzelanina. Nie udało się jednak trafić białopiórego przybysza. Wzniósł swój lot, ale nie uciekał. Noce spędzał na szczycie murów starej części zamku, będącej w ruinie. Stąd też przylgnęła do nich nazwa Orlej Ściany. Opuszczał rumowisko o świcie i znów płynął nad lasem, nie zaprzestając swego żałosnego wołania. Było ono tak donośne, że współczesny kronikarz zapisał, iż słyszano je nawet w Nowogardzie, odległym o szesnaście kilometrów od tego miasta. Gdy zakończono ekshumację szkieletów, orzeł zniknął. Nikt go więcej tu nie widział. Przez dłuższy czas opowiadano tylko różne podania, tworzone na poczekaniu. Według nich krzyk orła nie oznaczał żałoby po zmarłych, lecz pogróżki pod adresem żywych. — On witał olbrzymów, nad którymi otwarła się ziemia — mówili inni. — Przez tysiąc lat leżeli w grobie w zapomnieniu. Teraz wrócili na powierzchnię. To może coś więcej znaczyć. Opowiadano to sobie, nie wierząc w treść gawęd. Przepowiednia sprawdziła się jednak. Zanim wiek upłynął, wróciła na ziemię pomorską ta sama mowa, która rozbrzmiewała tu, gdy żyli ci, do których należały wykopane szkielety. I orzeł powrócił. Na sztandarach. Podanie o orle nad cmentarzem olbrzymów koło Dobrej Nowogardzkiej oparte jest na prawdziwych wydarzeniach, ubarwionych fantazją ludową. W rzeczywistości w 1865 roku osuszono Jezioro Wielkie, a na Wodnicy odkryto konstrukcje słowiańskiego grodu wałowego i cmentarzysko szkieletów. Natomiast profesor Rudolf Virchow, któ- 96 -« uczestniczył w pracach wykopaliskowych, w swoim pamiętniku «rzedstawił wywód nazwiska opierając się na starych dokumentach, Dochodzących z okresu, gdy rycerstwo pomorskie nie było jeszcze zgermanizowane. Marzenna Rzeszowska, ŚMIERĆ KSIĘCIA' o już był koniec. Bogusław wiedział o tym od chwili, gdy z zagajnika, porastającego pobliskie wzniesienie, wyłaniać się zaczęli zbrojni w ciemnych pancerzach, roziskrzonych lśnieniem godziny zachodu. Szereg za szeregiem wysuwał się na łąkę, na której nie ustawał szczęk broni. Rośli, dorodni, na potężnych czarnych rumakach, wyrównywali szyki gotując się do uderzenia. Więc jednak nadeszli, mimo wszystkich przysiąg i obietnic Warcisława, który zapewniał, że nie wtrąci się do walki. A teraz śle swoich „strasznych" w sukurs Barnimowi. Obaj przeciw starszemu bratu! Nazbyt wielką siła. Nie oprą się połączonym hufcom utrudzeni drużynnicy Bogusławowi. Trzeba uchodzić póki czas! Puszcza jest niedaleko, a wśród borów — Goleniów, wierny gród, który nie wyda niedobitków w ręce Barnima. Za murami miasta czeka ratunek. Nieprzystojna to rzecz dla rycerzy piąć się ku blankom niczym ciurom jakowymś; ich sprawa — stawać konno na placu z kopią i mieczem; odejdą więc pewno rychle spod grodu, a wtedy czas będzie znów zebrać siły. I król Kazimierz może da wsparcie, teść przecie, winien dopomóc! Bogusław podniósł róg do ust i zatrąbił. Krótko, gwałtownie. Głos sygnału wytrysnął ponad zgiełk bitwy. Usłyszeli go i Warcisławowi. Pochylili kopie i co tchu runęli w kierunku walczących. 98 Trudno będzie im ujść. Rumaki mają na schwał. Tyle że zdrożone, 'agnęli przecie z daleka. Zdołają dognać, czy nie zdołają? Nie czas dumać. W konie! gój ustał nagle. Droga wiodąca do lasu przemieniła się w szlak eordtwY' Wezwani zawołaniem rogu drużynnicy Bogusława oderwali sie od nieprzyjaciół i popędzili ku pobliskiej ścianie drzew. Nie wszyscy. rj co ścierali się na skrzydłach, nie nadążyli do swoich. Otoczeni, nie poddawali się jednak, nie prosili o łaskę niewoli. Znów dobyli mieczy i ginęli w milczeniu, wśród błysków ostrzy wyciągających się yf ich stronę. Nie tylko oni. Coraz któryś z ostających w tyle padał pod ciosem i konie wlekły powalonych, zwisających w strzemionach. Pierwsi uchodzący wpadli w mrok boru. Bogusław obejrzał się. Tuż za nim cwałował Kazko, dalej Jaromir, Wojciech i Świętobór, potem w większej odległości jeszcze kilkunastu, trudno było ich rozpoznać. Mroki ogarniały już głębie lasu i kładły się na drodze. Nagle pościg zatrzymał się. To ostatni z drużyny, nie chcąc oddać życia w ucieczce i czując za sobą oddechy goniących, zawrócili i starli się z prześladowcami. — Długo ich nie wstrzymają, mości książę! — krzyknął Kazko równając się z Bogusławem, który znów obejrzał się do tyłu. — Wierę, dobre i to. Odsadzim się nieco od nich. Uchodźmy! Bystro! — Szkoda rycerzy! — Bogusław powiedział to takim tonem, że stary towarzysz przeraził się. Znał swego władcę. Wiedział, że gotów jest zmienić postanowienie i zaniechawszy odwrotu, znów rzucić się do walki. — Uchodźmy, wasza miłość — powtórzył. — Tamtym już nic nie pomoże. Zgniotą ich w mig! Ale giną w walce. Rycerska to śmierć... A kto ich pomści, jak nam przyjdzie takoż dać tu głowy? Bogusław nie odpowiedział. Spiął jednak konia i pomknęli dalej. •— Znam tu jedną ścieżkę. Krótszą. Jedź nią, książę! Ja ostanę 1 z tamtymi — Kazko wskazał głową na doganiających ich druhów -ruszę główną drogą. Zmylimy Barnimowych! To już tu... Wasza miłość, na Boga, to ostatni czas! Póki są daleko. Uchodźcie! Bogusław skręcił. Przedzierając się przez puszczę ranił twarz i dło-^e o gałęzie, nachylające się nisko nad ścieżką, i o krzewy, wcho-azące na nią z obu stron. W niektórych'miejscach bujna, sierpniowa 99 zieleń zagradzała drogę. "Wydawało mu się, że zbłądził, ale ścieżki odnajdywała się znowu. Wierzchowiec oddychał ciężko, przystawał robił bokami. Widać było, że jest u kresu sił. Gdy między drzewami zaczęła zielenieć przestrzeń łąk, Bogusław zostawił rumaka. • — Pieszo będę prędzej — pomyślał. — I snadniej przemknąć się do miasta. Trawy wysokie. Jeśli nawet Barnimowi wyszli już z lasu, to niełatwo będzie im dojrzeć samotnego wędrowca, osłoniętego oparami zmierzchu. Szedł spiesznie. Dopiero na grząskim pobrzeżu rzeki zwolnił kro-ku. Nie po to udało się ujść bitwy i zmylić pogoń, aby tu, na bagJ nach, zbyć się żywota! Ostrożnie stawiał kroki, przeskakiwał z jed-. nej kępy traw na drugą. Wreszcie wyczuł twardy grunt. Szedł ku'< brzegowi. Z radością stwierdził, że letnie upały spłyciły rzekę. MożnJ było przejść przez nią nie zdejmując zbroi, woda sięgała tylko po bio-J dra. Powoli, jak najciszej przechodził na drugą stronę. Każde plu-śniecie mogło go zdradzić. Mrok gęstniał szybko. Na murach zaczęły rozbłyskiwać ognie. Na ich tle widać było sylwetki strażników miejskich, dorzucających drew. Poruszali się powoli, spokojnie. A więc doszedł tu pierwszy. W mieście nie wiedzą jeszcze o losach bitwy. Oczekują na jego powrót. Na inny powrót. Wierzą w zwycięstwo. Gdy o świtaniu wyl ruszał stąd przeciw Barnimowi, wyszły żegnać go tłumy mieszkańców. Błogosławiono go i pozdrawiano gorąco. Przez Bramę Wolińską ciągnęli zbrojni, pochylając kopie i proporce pod jej sklepieniem. Nie ma już tych rycerzy! Wniwecz obróciły się nadzieje ludu, że wypędziwszy otoczonego niemieckimi doradcami Barnima przywiedzie znów kraj ku jedności z Koroną Polską. Zamajaczył się w oczach obraz Elżbiety, umiłowanej małżonki, ślicznej córy Kazimierzowej, powiernicy najtajniejszych myśli, planów i trosk. Jak ona przyjęłaby jego powrót, gdyby żyła? Powrót bez drużyny, bez rumaka nawet. Jak spojrzałaby na krew na obliczu i dłoniach, na skaleczenia nie zadane przez wroga, lecz zyskane w czasie ucieczki i błądzenia wśród puszczy? Pomyśleć: oto wraca z bitwy najświetniejszy z rycerzy, tryumfator w tylu bojach — teraz zbieg» wódz bez wojska, książę bez ziemi, zdany na łaskę i niełaskę mieszczan. Dobrze, że ona już tego nie dojrzy. Cztery lata upłynęły, jak 100 oddano ją mrokom podziemia ^ołogoskiej kolegiaty. I pamięć -jjj już kolor jej oczu, i tylko jakieś słowa wracają czasem z oddali, ciche słowa, coraz cichsze. Idąc wzdłuż muru dotarł do przedbramia wolińskiego. Czuwano i w tym bastionie. Uderzeniu ¦w kołatkę odpowiedział natychmiast tubalny głos, wydobywający się z najbliższego otworu strzelniczego: — A kto tam po nocy do miasta? Nie widzisz, że brama już zawarta i most podźwignięty? Odejdź, człowieku, po dobroci! — Spójrz, z kim gadasz! — — krzyknął Bogusław wchodząc w krąg światła rzucanego przez ogień na murach. — Poznajesz mnie? ? ??!... ?? wasza książęca mość! — W głosie wartownika V, fitfteta* 8*S z nadziwieniem. — To wasza miłość — powtó-^??i?????20 przytomnie. — Już lecę, już! 7 viem otwarły się wrota bastionu. o ^ zawieraj! — rozkazał Bogusław. — I bacz na drogę, gych, to puszczaj bez zwłoki. Gardłem ważysz. A ninie daTzTaCb? mo8t "P**f' ;¦¦ 'B ¦ T, j0 Dworu Żeglarza — oznajmił Bogusław starszemu stra a,.. -e po wójta i cechmistrzów. Niech migiem przychodzą na radę! N' r\h o czekano na rozstrzygnięcie niepewności co do losów ry- ł „isjących odwrót księcia. Zaledwie zebrali się rajcy miej- tarsi Związku Żeglarzy, gdy od strony Bramy Wolińskiej do- i . ?. j ł/iev alarmu. Bogusław zbiegł pierwszy na ulicę, za nim biegły odgJO"/ e t , a • ? ^ *. i i. • • Prędzej w stronę murów! Spieszyło tam zresztą całe mia- K " "a i je8° ^*C mijaU uzbrojeni rzemieślnicy, pasterze i ry-ł ' o ??i? krokiem przemaszerował oddział Braci Morskich. W dd li od strony Mniszej Celi zamajaczyły się płaszcze joannitów. - Wid^**' książę — powiedział wójt — wszyscy jesteśmy z wami. Raczej »** Iec' "* was °??I?i?' ?\?- zCłimurzył się Bogusław. Gnała go ku blankom myśl o Kaź- , • . t„Warzyszach. Więc to nie oni! Nie uszli przed pogonią? N' szli' Od strony Bramy Wolińskiej niosły się wrogie okrzyki. Niektóre sł°wa dobiegały tutaj. Można było pojąć, że napastnicy • d * ttf8*0** bram, grożąc spaleniem miasta w razie oporu. Ob ńcY rtalczeU. Dłonie dzierżyły napięte cięciwy łuków. Czeka- no na _2ac2ynać, wasza książęca mość? — spytał ktoś z grupy raj-6 - Stefa blisko. Nim zdołają się cofnąć, niejeden nakryje się nogami. , K '??? spojrzał w stronę mówiącego. To Jan Bruzda, zwany ta* , • lkiei szramy przecinającej twarz. Zyskał to znamię w czasie k' \ ^????™?» ?^? przyszło stoczyć walkę z duńskimi piratami* W diźy mu z niecierpliwości. Jest gotów i chce walczyć. 102 .— Zaczynać, mości książę? — powtórzył komandor joannitów, Henryk z Łęknicy. Łatwo jest zacząć. Jeśli jednak poleje się' krew, tamci nie odstąpią już od miasta. Ściągną większe siły. Zginą wtedy ci wszyscy tutaj, tak jak tamci, dobrzy druhowie, których ciała walają się na przy-biernowskich łąkach i leżą stratowane w pyle drogi leśnej. Nie trza narażać tych mieszczan! Co tedy czynić? Jak uniknąć boju? — Pchnijcie posłów do Barnima — powiedział Bogusław. — Dajcie mu okup. Zapłaćcie za swą wierność dla mnie. Jeżeli chcecie. Nie wiem, czy wam to kiedyś oddam, czy zdolę oddać. — Ja pójdę! — zgłosił się Jan. — I ja... — dodał wójt wysuwając się do przodu. — Tak wypada. Niedługo bawili obaj na drugim brzegu, za fosą. — Oni nie chcą dukatów, wasza miłość — cicho rzekł wójt. — Książę Barnim krótko z nami gadał: „Wydajcie tylko mego brata umiłowanego", tak powiedział, „wtedy odejdę i wybaczę wam wszystko, coście dla niego, a przeciw mnie czynili. A nie prawcie mi, że go nie ma w mieście, bo sam przyjdę i poszukam". Dał nam czas do namysłu, zanim słońce wzejdzie. Potem uderzy. — Już rozstawiają się wokół murów — dodał Bruzda. — Mrowie ich. — I cóż uczynicie? — spytał Bogusław. — Nie dacie im rady... — Dopraszam się łaski księcia pana — wójt schylił głowę w pokłonie — chodźmy na ratusz. Mam myśl. Tam ją wyniszczę. Bogusław spojrzał na niego badawczo. •—Masz myśl?... Ha, dobrze. No to chodźmy. Noc była jeszcze ciemna, gdy z baszty przedbramia wysunęli 8lC ci sami dwaj wysłańcy. Obszukano ich znowu i poprowadzono przed Barnima. No i cóż, mili łyczkowie — powiedział z uśmiechem — rychło kadziliście się. To ładnie. I bardzo mądrze. Więc jak: przybędzie książę Bogusław czy otwieracie mi bramy? Nie przyjedzie książę Bogusław — odezwał się Bruzda. Twarz J So Wyrażała olbrzvmi smutek. — Nie może tu przyjechać, wasza ^okość... 103 — Ach, więc przyznajesz, że jest w mieście! — krzyknął ????i?? podchodząc ku niemu. — I jeszcze dworujesz sobie ze mnie. ZapłaJ cisz za to! — Nie śmiałbym dworować z waszego majestatu — wtrącił szybko wójt. — Książę Bogusław naisto niezdolen jest nigdzie przy. 1 jechać. Utracił wiele krwi, mości książę... — Ach, leży ? — przerwał mu Barnim. — No, to się podniesie. — On już nie żyje, wasza miłość — dokończył poseł. Barnim stanął jak wryty. Przez chwilę nie mógł wydobyć głosu, potem powiedział zacinając się: — Nie... żyje? Co wy pleciecie? Jak... jak to być może? — Nie ma go już na tym świecie — potwierdzili jednocześnie obaj goleniowianie i opuścili głowy ku ziemi. Barnim odwrócił się gwałtownie ku swoim: — Słyszycie?! Książę Bogusław nie żyje!... Was sagst du dazu, Ulrich? Und du, Hermann? Er ist tot!* Nie może to być! Nie może być! Umarł... Widzisz, Bolko? — zwrócił się już prawie przekonany do pomorskiego włodyki, stojącego w grupie Niemców. Znów zabrał głos wójt: — Rada, kuria i Związek Żeglarzy proszą pokornie wasz majestat do miasta. Książę Bogusław leży już w kościele i mnichy nad nim śpiewają. —< Jedną mam suplikę do waszej miłości — cicho powieazia* j-&J towarzysz. — Nie wprowadzajcie, panie, waszych rycerzy za mury. — Tu spojrzał z obawą na niemieckich wojowników i na dowódcę Warcisławowych „strasznych". Barnim pochwycił to spojrzenie. — Aha, boicie się o wasze składy, mieszki i białogłowy? Słusznie się trwożycie. Całkiem słusznie... No cóż? Przyrzekłem, dotrzymam. Pojedziesz ze mną, Bolko, i ty, Ulryku... — urwał. — A wy obaj — zwrócił się do mieszczan — ostaniecie tutaj. Nie uczynią wam de* spektu, chyba że... — Zmarszczył się, ale wnet uśmiech wypłyń* mu na twarz. Jak mógł przypuszczać choć przez chwilę, że jemu» panu i władcy tej krainy, może cośkolwiek grozić ze strony zastra- • Co ty na to, Ulryku? I ty, Hermanie? On nie iyjel 204 cbanych łyków? Drżą tam przed nim. No, na razie da im spokój. głowo książęce wielka rzecz. A potem — przyjdzie jeszcze czas — •^ryciśnie ich do ostatka. "Wspomną wtedy, że lepiej było i polityczniej 0d razu otworzyć wrota miasta. .— Jedziem! — skinął na Ulryka i Bolka. Gdy wyjechali z bramy, salutowani w milczeniu przez strażników, dojrzeli gęsty, zmartwiały tłum na ulicach. Rozstępowano się przed nimi nie podnosząc głów. W oddali rysowały się wśród mroków okna kościoła, cieniowane drżącymi odblaskami świec. Wysoki, czarny katafalk wznosił się w środku głównej nawy. Mnisi przerwali chóralny śpiew i cisza zaległa świątynię. Odkryta trumna ustawiona była ukośnie, szczytem na podwyższeniu, tak że widać było całą sylwetkę spoczywającego w niej rycerza. Nie ulegało wątpliwości: to był on, nikt inny. Rycerskim gestem ręka oparta była na rękojeści miecza. Wydawało się, że zmarły zaciska kurczowo palce, jakby za chwilę miał wznieść broń do ciosu. — Nawet po śmierci nie chce ulec, nawet po śmierci... — szepnął Barnim. Długo stał i patrzył w twarz brata. Nie widać było na niej większych ran, pewno kryła je zbroja. Bolko i Ulryk stanęli wyprężeni ?? swym władcą. W bezruchu zastygli również zakonnicy i rajcy, skupieni nieco z tyłu, w przystojnej odległości od nowego księcia. — Posłuchaj mnie, Bogusławie! — rozległ się donośnie głos Barnima. — Byłeś moim bratem. Nie, byłeś bardziej wrogiem niż bratem. Nie chciałeś dopuścić, abym władał tym krajem. Widzisz teraz, ze sam los dał mi to, co mi się słusznie należy. I wiedz, żeś poległ, bo los tak chciał. Byłeś chrobrym rycerzem. Lecz cóż ci dało twoje gęstwo? Nie doścignąłem cię ja, Bogusławie, to los cię dości... Przerwał. Zdawało mu się, że leżący poruszył powieką. Przyjrzał S1? uważnie. Co za przywidzenie! Przecież umarli nie mogą mrugać! 0 skutki zmęczenia. Późno już i ciężki był dzień wczorajszy. I po 0 ja to wszystko mówię! I tak sprawa skończona. . Ukląkł przed katafalkiem i zaczął się modlić. Nie mógł jednak upić myśli. Radość ze zwycięstwa, oszołomienie, nastrój świątyni każonej w mroku, wszystko rozpraszało uwagę. W dodatku w trum- 105 nie rozległ się cichy szelest, niemal niedosłyszalny. Podniósł oczy.i Czyżby znów się mylił? I wtedy doskoczył do niego Ulryk. — Mein Herzog! — krzyknął. — Er lebt! Książę Bogusław żyjet A więc żyje? Chciał go zwieść! No, ale teraz się skończy napraw-.. dę! Wydobył miecz i podbiegł do katafalku. W tym momencie Bogusław podniósł się i stanął w trumnie. Wyglądał strasznie. Blask świec uwypuklił kredową biel policzków, ręka nieruchoma, sztywna, nadal spoczywała na rękojeści jak przy- \ rośnięta. Barnim jednak wiedział już, że ma przed sobą nie upioraJ lecz żywego człowieka, któremu pobielono twarz. Złożył się do ciosu. j Nie zauważył, że Bolko i Ulryk leżą już na ziemi, dopadnięci z tyłu przez mieszczan, rozbrojeni i obezwładnieni. Skrzyżowały się klingi. Bogusław odparował cios Barnima i zeskakując na posadzkę uderzył w odsłoniętą pierś brata. Sztych był celny. Trafiony wypuścił miecz, zatrzepotał rękami i padł bez jęku. Przez otwarte drzwi wdarł się do świątyni coraz bliższy, coraz głośniejszy szum nadchodzącego tłumu. Któryś z rajców musiał już zanieść na ulicę wiadomość o zakończeniu wojny domowej. — Vivat Boguslaus Cuintus! — rozległo się niespodziewanie u wrót kościoła. — Vivat\ — poniosło echo przez miasto. Marzenna Rzeszowska / DĄB TRZECH PANÓW a wyspie Jeziora Drawskiego powstał jeszcze za czasów Kazimierza Wielkiego obronny gród Drabim, rozbudowany następnie i przekształcony w potężną twierdzę przez króla Władysława Jagiełłę. Gród ten stał się siedzibą starostwa drahimskiego i najbardziej na północ wysuniętym punktem obrony granicznej Rzeczypospolitej Jagiellońskiej. Tędy przebiegał ważny szlak handlowy z Poznania do Kołobrzegu, tutaj też koncentrowały się główne kontakty Polski z księstwami zachodniopomorskimi. Starostwo drahim-ekie administracyjnie należało do Wielkopolski, lecz pod względem historycznym było niewątpliwie częścią Zachodniego Pomorza. W północno-zachodniej części starostwa drahimskiego, w okolicy wsi Cieminko, zbiegały się granice Polski, Pomorza Zachodniego 1 Brandenburgii. W miejscu tym rósł potężny dąb, zwany Dębem Trzech Panów. Wkoło szumiała ogromna puszcza, raj dla myśliwych. Był właśnie rok 1515. Książę pomorski, Bogusław X, wyruszył ¦e ewoją drużyną na wielkie łowy w okolice górnej Parsęty. W pogoni za stadem łosi myśliwi dotarli aż do Dębu Trzech Panów. Tu Padł ostatni rogacz. Książę Bogusław, na znak szczęśliwego ukończe-^a łowów, wbił swój oszczep myśliwski w pień granicznego dębu. 107 nie tej przyglądał się starosta szczecinecki oraz tłumy wieśnia- okolicznych, a wśród nich chłopiec wiejski, Janek. Ldy książę Bogusław wbijał oszczep w dąb, starosta pochwycił 11 pca za włosy i uniósł w górę ponad głowy wieśniaków. Chłopiec k zyknął z bólu, lecz starosta, dzierżąc go krzepko, rzekł: !L- Pamiętaj, chłopcze, boć będziesz żył dłużej niż ja: tu przebieg» na8za Pomorska granica! potem postawił chłopca na ziemię i na pamiątkę wcisnął mu w garśd złotego dukata. 0<ł tego czasu minęło lat sześćdziesiąt, w Szczecinku urzędo- j j iuż nowy starosta, wywodzący się z Kleszczów Piotr Kleist. p ornego dnia przyprowadzono do niego dwóch sędziwych staruszki, którzy koniecznie chcieli się z nim widzieć. Był to stuośmio-i tni sołtys, Paweł Jendyk, oraz jego stuletni brat. Byli oni świadku zakończenia polowania Bogusława X pod Dębem Trzech Panów i opowiedzieli staroście całe to wydarzenie. Opowieść ich, zapisana kronice grodzkiej Szczecinka, przetrwała aż do naszvch czasów. Stanisław Swirk» ŚWIADECTWO HAŃBY ?L?& tęsz otarł czoło zroszone obfitym potem, od-kleił mokre gzło od włochatej piersi i westchnął ciężko. Obok brodziły dwa ryże woły robiące ciężko bokami. Rataj usiadł na jarzmie i pa-: trzał przed siebie. Nad jasnym rumiankiem kołysał się puszysty trzmiel. Kiedy przysiadał niezgrabnie na koronie — gięła się wątła łodyżka pod jego ciężarem. — Ho, ho! — dziwował się Stęsz. — Tycie stworzenie, a ile waży! Kiedy giez usiądzie na kark wołu, też się ugina nieborak! Za łąkami ciągnącymi się brzegiem Regalicy w stronę Klucza pełzły nisko obłoki. Jeżeli Stęsz dobrze wpatrzył się w powierzchnię rzeki, dostrzegał wolno sunące pławy i smużki dymów z palących ? ognisk. Wiedział rataj — to flisowano okrąglaki ku Szczecinowi. U\vo ziarenko, stojące pozornie na miejscu na lśniącym pasie wody, t° zapewne łódź jakiegoś rybaka, być może nawet niemrawego Suły, Zagrzebanego ze swoją chyżą w bagna szczuczarkowskie. Od Klucza prowadziła zaplątana w chaszczach ścieżka, obok któ- ej rósł trujący lulek i krzewy tarniny. Tą drogą przyszedł do Stęsza luawy wróż i dziwy bajał o świecie. Aż do północy siedząc na przyz- łe słuchali rzeczy niezwykłych. Miał zemrzeć książę, pan tych ziem, 0re radlił Stęsz - — Otto III, wielmoża na zamku szczecińskim. 109 No cóż, pomarł, inni będą. Nawet wróż wymieniał ich imiona ? nie spomnieć. Tą drogą dzisiaj przed południem przyjechało ?iI? •wielkich panów. Konie pod nimi, że ha! Jedno kopyto jak głowa wq. Jo. Pytali o drogę na Moczyły. Wskazał. Niech lezą, głupki, w bag. »o!... Co go to mogło obchodzić? Skoro woły odpoczęły, Stęsz podniósł się i dźwignął jarzmo, 'Wówczas poprzez brzęk owadów i szmer wiatru doleciał go odgłoj -uderzeń kopyt końskich. Odwrócił się. Tam gdzie stykała się wit gotna, poradlona ziemia z pasem drogi i resztą odłogiem leżącej trze. J>ieży, sadzili dwaj jeźdźcy na rosłych, czarnych ogierach. Ominą> szy wąskie zagony zwane lechami — zdarli konie obok tkwiącego ¦w ziemi radia. — Witaj, rataju! Zdrożeni jesteśmy wielce i bylibyśmy radzi otrzymać garnek dobrego piwa. Stęsz stał zakłopotany. — Piwa nie mam, dostojni panowie, ale mam niezgorszą serwatkę, a ta lepiej od piwa gasi pragnienie. Jeśli nie pogardzicie, to chodźcie. Chyża Stęsza stała opodal niedużego zagajnika, który jak ciemne sarnię wybiegał z pobliskiego boru i uchwytywał w zielone kleszcze tnałą chałupinkę. Stary płot rozpadał się na wszystkie strony, chociaż samo podwórze było dość schludne. Nad wszystkim górował tu* taj omszały żuraw, kiwający bezwładnie opuszczonym ramieniem. — A cóż to za człek? — spytał jeden z przybyszów pokazując na wróża siedzącego na przyzbie. — Ho, ho! Mędrek to, obieżyświat. Zna się przy tym na ziołach-Leczyć umie. O wszelakim źdźble mówi, że ma duszę. Przybysze spojrzeli po sobie porozumiewawczo. Kiedy zasiedli do .stołu, rycerz noszący szeroką szramę na policzku przywołał wróża- — Skoroś taki mądry, dziadku, to nam rzeknij, co trza czyoi«t by dziewucha byle gębie rada była? Dziad patrzał chwilę świdrującymi oczami spod spłowiałych ko* smyków swej czupryny na dwóch wielmożów. W tych oczach błąk*» się jakiś chochlik, który znikł za chwilę. — A powiem. Nasięźrzy czy lubczyku dać szczyptę w piwie. Ubu Nie odczepisz się wówczas. Oczami zabodzie. Tęsknić będzie. A #** znudzisz się, boć tak bywa, zwłaszcza u was, włodyków — dać tr*" 110 ^jast nasięźrzy odolanu, a wnet przyjdzie ostroczenie. Patrzeć nie j,cdzie mogła... .— Ho, ho! Zaiste mądry jesteś! — podrwiwali przybysze, podczas gdy Stęsz słuchał z otwartymi ustami. — A co jeszcze rzekniesz? jawiono nam, że wierzysz w duszę byle chwastu? — Bo i jak nie wierzyć, skoro ziela pomagają ludziom w chorobie? Dym spalonych trawek złe duchy odgania. Toć to tylko ktoś %yyf może tak czynić. .— Poganin — szepnął przybysz nazywany przez towarzysza Woj-borem. ,— Ciszej, niech gada! ,— Albo drzewa! Che, che! Taka Lipa... Toć wnet uschnie, jeśli pod nią ktoś niecny spisek knuć zacznie. Nigdy więcej liści nie puści, chociaż wiekami jeszcze żyć będzie na świadectwo hańbie... Myślicie — łżę... Niech i tak będzie! Rycerze zamilkli. Byli jacyś zakłopotani. Jeden z nich wyjrzał na dwór i rzekł: — Czas już! Do Szczecina jeszcze kęs drogi. Pusto tu wokół. Pewnie żywy duch nigdy tędy nie przejdzie, chyba zdziecinniały starzec... — Prawdę rzekłszy — wstał rataj — nie jest tutaj tak głucho. Toć" już dzisiaj przed wami jechali jacyś wielmoże. — Che, che, che... — zaśmiał się wróż. — Nie tylko wy zapełniacie świat... Widzicie, przed wami jechali, przed wami... — Któż to był takowy ? — spytał zaciekawiony Wojbor nie zwracając uwagi na starca. ¦— Nie wiem, panie — wzruszył ramionami Stęsz. — Ilu ich było? — Czterech. Przelecieli tędy jak wiatr, ledwo zapytawszy o drogę. — A o co pytali? — O najpełniejszy bród do Moczył, o starą lipę na rozdrożu... — Do Moczył? O lipę? Stary wróż wytrzeszczył małe oczka i wiercił nimi twarze żętych. Słuchał pilnie i nagle rozległ się znów jego nieprzyjemny, 28ryźliwy głos: "— Che, che... O lipę!... A jest tam piękna starucha, pamiętająca 111 pralki olbrzymów. Pono ona jedna tam została, gdy inne posłużyły :m za maczugi. I pojechali pod tę lipę... No, no... dobry tain ?i??? Słowa włóczęgi wniosły jakiś niepokój. "Wojbor, słynący w szere. gach Ottona jako woj rozważny i pewny siebie, uczuł wewnętrzne drżenie. Zaintrygowali go tajemniczy jeźdźcy. Pytał: — Nie pamiętacie ich twarzy, zbroi, przyodziewku ? Stęsz zastanawiał się przez chwilę. — Dwie rzeczy pomnę: sina kurzajka nad lewym okiem u jedne, go z jeźdźców i u tegoż — srebrny łańcuch na piersiach z miedzianym gtraszydłem. Odziani byli bogato. Srebro z nich kapało. Jeden ze szło-mem na głowie bełkotał nie po naszemu. i Rycerze naradzali się długo szeptem. Wreszcie drugi, nazywany Ostrzeszem, zapytał: -Mógłbyś nam wskazać najkrótszą drogę do Moczył? — Chętnie, nawet przez bród was mogę przeprowadzić. Regalica po ostatnich deszczach wzburzona. Nie żałuję swojej fatygi... — Nie, nie trza. Sami znajdziemy. Lipa owa stoi przy drodze? — A przy drodze, przy drodze — wtrącił znowu wróż. — Cieniem -was uraczy, zapachem kwiecia upoi... I pomnijcie — ma duszę. Nie odpowiedzieli nic, tylko otrzymawszy od Stęsza wskazówki, szybko dosiedli wypoczętych koni. — Bywaj! — zakrzyknęli do rataja poprzez tuman pyłu, który się uniósł spod kopyt końskich. — A wygoń starca mąciwodę! Stęsz zbył to milczeniem. Spoglądał zdziwiony nagłym odjazdem na niknące w dali sylwetki, kręcił głową, bo nic nie rozumiał. „Cóż w tym dziwnego, że jacyś rycerze pojechali brodem do Moczył? 2e pytali o lipę?" -—wzruszył jeszcze raz ramionami i wzrok prze« niósł na pogodne niebo, po którym płynęły ciepłe obłoki. Lekki, chłodnawy wiatr niósł surowy, zmieszar 5 z wonią rumianków zapach wyradlonej ziemi. Osunął po ścianie błękitu wzrok na dół i zatrzyma* go na białych liściach komosy, czyU lebiody, która służyła za po* żywienie> Na drugim lechu rosło proso, bardzo teraz złociste i mick' kie. Stęsz popatrzył na przyzbę. Dojrzał tam wróża włóczęgę, który zajął miejsce na progu i wsparłszy się o wierzeje pogrążył się zno^ w słodka drzemkę. ^? Wojbor i Ostrzesz, odjechawszy nieco, zwolnili biegu. 212 _- Nie chce mi się wierzyć, żeby to był burmistrz szczeciński, Albrecht Glinden. Wszem prz«cież ogłosił, że jedzie do Eryka słupskiego, aby któryś z tych Piastów po śmierci Ottona zasiadł na zamku szczecińskim. Warcisław albo Eryk... tymczasem... czyżby włóczył się czegoś nad Regalica? Mylił się chyba rataj... .— Być może. Dlatego musimy dotrzeć do Moczył. Bród pokonali z trudem. Przybór wody zmiótł niektóre pale wskazujące kierunek przejścia. Na szczęście nurt Regalicy był bardzo łagodny. Wreszcie wyczerpani niefortunną drogą wydostali się na drugi brzeg, gdzie musieli dać wytchnienie koniom. Kiedy ruszyli w dalszą drogę, słońce najwyraźniej skłaniało się ku zachodowi. Mieli jednak przed sobą doskonałą ścieżkę, więc łatwo było nadrobić stracony czas. Za brodem jechali w milczeniu, myśląc o zdarzeniach dzisiejszego dnia. Wyjechali przed niedzielą ze Szczecina do Widucho-wy, w której wichrzyli wysłannicy margrafa brandenburskiego, Fryderyka II, korzystający ze śmierci Ottona. Załatwili się z mąciciela-mi. W drodze powrotnej zawadzili o gród we Włotyniu i jadąc dalej w stronę Klucza, natknęli się na ślady burmistrza Glindena, który miał tuż za nimi pojechać do Słupska. Zaiste dziwne! Myśleli również o starym wróżu. — Nie takie jest to wszystko głupie, o czym bajał ten dziadyga — »iczął Wojbor niepewnie, nie wiedząc, co o tym myśli towarzysz. 0 lipach słyszałem już nieraz... Podobno bywają takowe zdarzenia. — Dajże spokój tym głupstwom! — ofuknął go Ostrzesz. — Ale patrz! Jak Bóg miły, toć to Moczyły?! A tu na prawo lipa! Zatrzymali się na skraju lasu i przysłonięci do połowy krzewami jałowca patrzyli przed siebie. — Patrzaj! — szarpnął koniem Ostrzesz. — Tam pod najniższą gałęzią — oni! — Zatrzymaj się. Nijak tak wpadać im na głowy. Zrozumieją, Ze na nich dybamy. Trza przekonać się, czy to Glinden i co tutaj porabia, miast być już w Słupsku. Ostawiwszy konie poczołgali się przez zarośla. Dojście nie było «twe. Musieli nieraz płaszczyć się jak gady. Naraz Wojbor będący aa przedzie dał znak ręką. "— I co ? Kto zacz ? 1 * krainie GryfltóW 223 — Albrecbt Glinden! Ostrzesz podczołgał się. Odchyliwszy gałązkę, zasłaniającą mu po- le widzenia, patrzył zdumiony . j T 6 ten w czerwonym kubraku to sam margraf Fryderyk. ta d d to ieg° najprzedniejsi rycerze. Są też i nasi radni. Poznaję. __TjrrJno omawiają dzieła wielkiej wagi, skoro tak ciasno są sku- pieni i pochyleni ku sobie. . w • • 4 dż" również i dzieła są nieczyste, bo spójrz, jak trwoznie } A ' na strony. Chciałbym zasłyszeć chociaż słów kilka... N* ruszaj się. Zdradzisz naszą obecność. Będzie nieporęcznie. Tymczasem burmistrz rozglądnąwszy się wyciągnął z zanadrza • i po żywej gestykulacji snadź go podpisali — Glinden F deryk. Reszta zacierała ręce. Nagle konie Ostrzesza i Wojbora, iak gdyby zmówione, parsknęły co sił w nozdrzach. Wówczas zda- i • A„ «rrom strzelił koło lipy. Zerwali się wszyscy z ziemi i ru-wało się, ze 6i" fi i ' ¦ x n. nęli przed siebie- Pierwszy gnał na krzywych nogach, z olbrzymią lr i ad okiem, burmistrz szczeciński, Albrecht Glinden, a za nim margraf brandenburski, Fryderyk II. Snadź w zamęcie, dosiadając koni, opuszczono podpisany przed chwilą pergamin. Wkrótce tylko bł k kurzu słaniał się nad ścieżką. Wojbor i Ostrzesz podbiegli ku lipie i niema1 razem pochwycili porzucony pergamin. Ostrzesz rozwinąwszy go błyskawicznie — osłupiał. Zszarzały jego lica, usta rozwarły się vf fioletowe kółko, włosy zjeżyły się pod szłomem, aż, jak gdyby udławiony, zacharczał. __7rlrada! Glinden z Brandenburczykami... na nas... Co kon wyskoczy do Warcisława lub Eryka! W 'bor porażony tą wiadomością ruszył za towarzyszem. Na chwilę przeniósł spojrzenie na lipę, która jeszcze przed chwilą kipiała bujną zielenią Hści, i stanął jak wryty... __Patrz! Lipa straciła liście! Wróż... Ale Ostrzesz nie słyszał. Dosiadłszy konia gnał drogą powrotną ku grobli, zaciskając w pięści hańbiący dokument. Tymoteusz Karpowicz HERB BIAŁOGARDU III O dawnych panach i poddanych NOC SYLWESTROWA NAD SŁUPIĄ ad brzegiem Słupi koło Łosina w województwie słupskim wznosi się kopulaste wzgórze, zwane Górą Zamkową. Stara legenda głosi, że stał tu ongiś potężny gród, pyszniący się trzema strzelistymi wieżami, wystającymi wysoko nad całą okolicę. Władcy tego kasztelu mieli okrutnie obchodzić się ze swymi podr danymi, zamieszkującymi okoliczne wioski i przysiółki. Pręgierz, dy* by, gąsior i szubienica stale były w użyciu. W czasie pewnej uczty — a działo się to w noc sylwestrową — dla rozrywki pana zamku, jego rycerzy i pachołków ścięto na dziedzińcu wszystkich więźniów, znajdujących się wtedy w lochach twierdzy. Ta zbrodnia przepełniła miarę krzywd. Niespodziewanie zerwał MC straszny wicher i uniósł w powietrze zabudowania dworskie, roz-r huśtał je w zamieci śnieżnej i cisnął wraz z mieszkańcami na dno rzeki. Ponoć jeszcze przed stu laty flisacy płynący Słupią dostrzegali w toni wodnej mury i ruiny wieżyc zamczyska. Jednemu z nich udało się nawet pochwycić bosakiem furtę żelazną. Nie zdołał jej jednak sam wyciągnąć, a zanim nadbiegli wezwani przez niego koledzy, furta zniknęła w głębinie. Razem z nią zapadły eię jeszcze niżej zwaliska "vierdzy, uchodząc na zawsze wzrokowi ludzkiemu. ? Lecz jeszcze nie kończy się opowieść o zatopionym grodzie. Mie- i szkańcy jego, żyjący w utraPieniu na dnie Słupi, mogą być podobmj uwolnieni od dalszej kary, jeżeli ktoś z potomków ich dawnych ofiar spełni dokładnie prośbę córki władcy zamku. Jest to jedyna istota,! mieszkająca wśród potępieńców, której nie obciążają zbrodnie. Dlatego też wolno jej raz na sto lat — w noc sylwestrową — wyjść z nurl tów rzeki i oczekiwać nad brzegiem na zapóźnionych przechodniów. Czasami mija cała długa noc zimowa i nikt się nie pojawi na drodze między korytem Słupi a Górą Zamkową. I znowu płynie sto lat, które trzeba spędzi wśród wodorostów, topielców i gruzów rozpadającego się zamku. Czasami jednak bywa inaczej. Przechodził tu kiedyś pewien młodzieniec. Kasztelanka zastąpiła mu drogę i zapytać, dokąd idzie. __j)0 Słupska, piękna panienko. Na zabawę. Przecież to jutro Nowy Rok. A może pójdziecie ze mną? Zaśmiały się oczy dziewczyny. Już wiedziała, o co ma prosić. __Poszłabym chętnie, ale spójrz, jestem bosa. Nie ujdę tak po mrozie. Gdybyś mógł mi kupić pantofelki... — to mówiąc podała mu złotą monetę. — Ja tu zaczekam. Tylko pamiętaj, nie bierz reszty i nie targuj się z szewcem. • Młodzieniec obiecał spełnić" życzenie pięknej nieznajomej. Zachwycony urodą i wdziękiem dziewczyny, roił marzenia o dalszych kolejach zabawy noworocznej i przyśpieszał kroku. Wkrótce znalazł się na ulicach Słupska. W pobliżu Nowej Bramy świeciło się leszcze okienko warsztatu szewskiego. Młodzieniec szybko | wybrał buciki, ale gdy przyszło do płacenia pomyślał, że nie ma sensu wydawać całego dukata. Łatwo udało mu się uzyskać cenę o połowę niższą; Przypolnn*a*a ??i się wprawdzie prośba smutnej panienki, ale doszedł do wniosku, że jest to tylko fanaberia niewieścia. __Rozrzutna jesteś, moja droga, to niedobrze. Pieniądze trzeba Szanować. Jestem ciekaw, jaką minę zrobisz, gdy odniosę ci pół dukata. Na pewno pomyślisz sobie, żem zdatny chłopak i że ze mną nie Zginiesz. Tak rozmyślają0 doszedł do miejsca, gdzie zostawił dziewczyn?' Wręczył jej buciki, a potem, wyciągnął rękę z pieniędzmi. — Co to jest? - spytała blednąc. 118 — To dla ciebie. Reszta z tego dukata. Spójrz, jak tanio kupiłem* —-A więc wziąłeś jednak resztę?.., —¦ Tak. Myślałem, że się uradujesz. Ze żartowałaś,... Ale co to? Ty... płaczesz? Dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Przez chwilę milczała i tylko nerwowe drganie wstrząsało jej ramionami, potem spojrzała na niego oczami szklącymi się od łez, ale już spokojna, zrezygnowana. — Och, jakiś ty głupi, jaki głupi — powiedziała cicho. — Mogłeś mieć mnie i ten zamek, który śpi na dnie rzeki, i skarby ukryte w jego locha^b. Trzeba tylko było dokła- dnie spełnić to, o co prosiłam... A tak, to sam pójdziesz na tę zabawę. Ja muszę wracać" do swoich, w głębinę. Nie przychodź tu wię. cej. Mnie już nie ujrzysz. Będę u podnóża Góry Zamkowej dopiero za i sto lat, gdy ty już będziesz leżał na cmentarzyku wiejskim... Może ktoś inny potrafi uzyskać to, coś ty zaprzepaścił. To mówiąc znikęła z oczu młodzieńca i tylko rozpływające się! koliska fal świadczyły, że coś zmąciło cichy, leniwy nurt rzeki. Buciki stały nad brzegiem. W księżycowym świetle lśniły monety rzucone na śnieg. Gdy pochylił się, aby je podnieść — zniknęło wszystko. Tylko z głębi rzeki dobiegło coś jakby płacz czy skarga. Nikt nie wie, kiedy wydarzyła się ta historia. Może to było sześćdziesiąt lat temu, może osiemdziesiąt, może więcej, może mniej. Nikt nie wie, której nocy sylwestrowej ukaże się znów nad brzegiem piękna i smutna dziedziczka zatopionego zamku i czy kiedyś doczeka się wyzwolenia z topieli wodnej. Marzenna Rzeszowska O RYCERZACH I OKRUTNYM FEUDALE urów — niewielka osada w województwie szczecińskim — ma piękne okolice: strome brzegi Odry, których najwyższym wzniesieniem jest Urwisko. Tutaj w średniowieczu rycerze wybudowali sobie warowny zamek z wysoką wieżą. Na szczycie wieży zawsze stał wartownik, który obserwował rzekę. Gdy na Odrze ukazała się kupiecka barka obciążona towarami, rycerze organizowali zasadzkę. Rycerze obawiali się, że książę może kiedyś wysłać przeciw nim swe wojsko, dlatego wybudowali podziemny chodnik, prowadzący z zamku w kierunku pobliskiego lasu. Zamek został istotnie zdobyty i zniszczony. Co się stało ze średniowiecznym tunelem, nie wiadomo. Wieść o nim przechowała się jedynie w podaniu. O Kurowie jest też inna opowieść ludowa. Mieszkał tu przed wie-lomaset laty możny pan feudalny. Był tak bogaty, że kazał swego rumaka podkuwać złotymi podkowami i pozłacać mu kopyta, a ostrogi i wędzidła kuć z czystego srebra. Był ogromnie srogi i okrutny dla swych poddanych. Pod dębem, który jeszcze stoi przed kurowskim dworem, odprawiał sądy nad poddanymi i za byle przewinienie kazał ich publicznie chłostać batami. Chłopi przeklęli swojego pana i pewnej burzliwej nocy diabli porwali go do piekła. Od tego czasu zły pan straszy i raz w ciągu ro- 121 k ziawia się jako widmo. Jeździ on wówczas na*swym bezgłowym rumaku drogą wiodącą z Kurowa do Siadła Dolnego. Najpierw zjawia się w masztalarni, gdzie wrota otwiera mu bezgłowy sługa. Pan również nie ma głowy, gdyż podobnie jak jego lokaj musi pozostawiać i? w piekle jako zastaw. 0 świcie, kiedy zaczynają piać koguty bezgłowy feudał wraca do stajni, stawia konia i zapada się w pod-ziemia. Zawsze można usłyszeć jego powrót, ponieważ głośno trzaska wrotami stajennymi- Tako zabytki dawnych, feudalnych dziejów pozostały w Kurowie do naszych czasów: dwór złego pana, stary dąb przed dwnrem, gdzie sądził on swych włościan, oraz rozległy park z pięknymi cisami. A nad Odrą wznosi się jak przed wiekami malownicz* wzgórze, Urwiskiem zwane. Czesław Piskorski KSIĘŻNICZKA BEZ SERCA Wierzbnie nad jeziorem Miedwie stał niegdyś okazały gród z wieżą widoczną z daleka. Mieszkała w nim księżniczka, a wraz z nią dworki, dworzanie, służebne i pachołki. Księżniczka była wyniosła i dumna, otwierała usta niemal zawsze tylko po to, aby wydawać szorstkie rozkazy, nieraz nazbyt trudne do wykonania, nigdy zaś na tych ustach nie zagościł uśmiech. Lubiła też podkreślać swą władzę przepychem, jakim się stale otaczała. Izby mieszkalne były wspaniale urządzone, szaty nosiła kosztowne, zastawa stołowa uderzała wykwintem i bogactwem. Były tu puszyste skóry niedźwiedzi, rozłożone na podłodze, na ścianach wisiały olbrzymie rogi tura, łosia i jelenia, lśniące płót-Qa i subtelne hafty pokrywały stoły, po bokach stały skrzynie rzeźbione i malowane. W skrzyniach tych znajdowały się delikatne tkaniny, paciorki ze złocistego bursztynu lub z modrego i zielonego oraz wyroby ze złota i srebra. Księżniczka bowiem nie zadowa-ia»a się pięknymi wprawdzie, ale powszechnymi na Pomorzu bur-82tynami i sprowadzała wyroby zagraniczne, jak filigrany srebrne, *tóre zawieszała na szyi jako wisiorki, lub kolczyki o niezwykłych kształtach winogrona, koszyka czy gwiazdy. W skrzyniach lśniły także szerokie taśmy misternie wykute ze sre- 123 ku zjawia się jako widmo. Jeździ on wówczas na*Wym bezgłowym rumaku drogą wiodącą z Kurowa do Siadła Dolnego. Najpierw zja wia się w masz talami, gdzie wrota otwiera mu bezgłowy sługa. Pan również nie ma głowy, gdyż podobnie jak jego lokaj musi pozostawiać ją w piekle jako zastaw. O świcie, kiedy zaczynają piaó koguty, bezgłowy feudał wraca do stajni, stawia konia i zapada się w podziemia. Zawsze można usłyszeć jego powrót, ponieważ głośno trzaska wrotami stajennymi. Jako zabytki dawnych, feudalnych dziejów pozostały w Kurowie do naszych czasów: dwór złego pana, stary dąb przed dworem, gdzie sądził on swych włościan, oraz rozległy park z pięknymi cisami. A nad Odrą wznosi się jak przed wiekami malownicz» wzgórze, Urwiskiem zwane. Czesław Piskorski KSIĘŻNICZKA BEZ SERCA Wierzbnie nad jeziorem Miedwie stał niegdyś okazały gród z wieżą widoczną z daleka. Mieszkała w nim księżniczka, a wraz z nią dworki, dworzanie, służebne i pachołki. Księżniczka była wyniosła i dumna, otwierała usta niemal zawsze tylko po to, aby wydawać szorstkie rozkazy, nieraz nazbyt trudne do wykonania, nigdy zaś na tych ustach nie zagościł uśmiech. Lubiła też podkreślać swą władzę przepychem, jakim się stale otaczała. Izby mieszkalne były wspaniale urządzone, szaty nosiła kosztowne, zastawa stołowa uderzała wykwintem i bogactwem. Były tu puszyste skóry niedźwiedzi, rozłożone na podłodze, na ścianach wisiały olbrzymie rogi tura, łosia i jelenia, lśniące płótna i subtelne hafty pokrywały stoły, po bokach stały skrzynie rzeźbione i malowane. W skrzyniach tych znajdowały się delikatne tkaniny, paciorki ze złocistego bursztynu lub z modrego i zielonego szkła oraz wyroby ze złota i srebra. Księżniczka bowiem nie zadowa-lała się pięknymi wprawdzie, ale powszechnymi na Pomorzu bursztynami i sprowadzała wyroby zagraniczne, jak filigrany srebrne, które zawieszała na szyi jako wisiorki, lub kolczyki o niezwykłych kształtach winogrona, koszyka czy gwiazdy. W skrzyniach lśniły także szerokie taśmy misternie wykute ze sre- 123 bra lub złota, diademy do podtrzymywania włosów. A wszystko te tchnęło taką lekkością i subtelnością, jakby zrobione było nie z metalu, lecz z puchu. Nie dziw więc, że kobiety oglądające te kosztowności nie mogły się powstrzymać od okrzyków zachwytu. Gród był doskonale zaopatrzony we wszystko, a szczególnie w jedzenie i picie. Spichrze pękały od zboża zwożonego przez chłopów po każdych żniwach. W komorach nagromadzono połcie wieprzów i wołów, które sąsiednie wsie oddawały jako obowiązkową daninę. W obszernych piwnicach stały beczki jedna przy drugiej, wszystkie wypełnione śledziami, a dlaczego śledziami — zaraz się okaże. Księżniczka była bardzo wymagająca nie tylko w strojach, ale też w jedzeniu. Służebne dużo, się musiały nainozolić, nim ubrały swoją panią, a bywało, że zelżone przez nią z lada powodu, gorzko płakały. I kuchmistrz z drżeniem serca wchodził do jej komnaty. Złożywszy głęboki ukłon, pytał zalęknionym głosem: — Co wasza wysokość zechce zjeść na obiad? — Dziś chcę mieć głuszca. s**^b- — Nie mamy, wasza wysokość, głuszca w spiżarni. — Dlaczego nie masz ? — ostro pytała księżniczka. — Czy nie stać mnic na to, aby w moim grodzie było wszystko, czego zapragnę? — Dostojna pani — kucharz zgiął się w najgłębszym pokłonie. — Głuszców teraz nikt nie zdoła upolować. .— Nie zdoła?... Zawołać do mnie łowczego. Gdy i łowczy zapewnił ją, że głuszce ustrzelić można jedynie na wiosnę, gdy tokują, księżniczka zagniewana i zniechęcona rozkazywała: — Dajcie mi pieczeń z łosia. Biada kucharzom i łowczym, jeśli i tego życzenia nie spełnili! Wieczorem pani grodowa jadła tylko potrawy lekkostrawne, a najczęściej, nie zgadniecie... ikrę i mlecz śledzi. Po południu przychodził do niej kucharz spokojny, nawet pewny siebie i odgadując z góry życzenie księżniczki, pytał z uśmiechem: — Co wasza wysokość zechce zjeść na wieczerzę? — Podaj mi kołacz, ikrę i mlecz. Powtarzało się to niemal codziennie. Z wyjątkiem dni, kiedy do grodu przybywaU goście — a zdarzało się to rzadko, wnętrzności śledzi były wieczorną potrawą spożywaną we dworze. Dlatego w piwnicach stały dziesiątki i setki beczek ze śledziami. Z kilkudziesięciu sztuk wykrawano ikrę i mlecz, aby starczyło dla księżniczki i jej dworek. Bo dworki musiały jeść to samo co pani, chociaż w duszy często się na to oburzały. Wypatroszone śledzie składano z powrotem do beczek, korzystając z tych zapasów tylko wyjątkowo dla nakarmienia służby lub psów. Pewnego roku w całej okolicy zapanował głód. Zewsząd słychać «yło narzekania na złe plony. Także chłopi z podgrodzia w Wierzbnie cierpieli głód, który szczególnie dał im się we znaki na przednówku, zwykle starczało im zboża do wiosny, przynajmniej tyle, by piec placki i gotować żur z kluskami, a bywało nawet, że część zboża rn°gh zamienić na śledzie, które zasolone lub zasuszone dawały zapas pozywienia na całą zimę. W tym jednak roku przed wieśniakami rypała się czarna przyszłość, bo mimo największej oszczędności za-°° zboża skończył się już w zimie, a śledzi nie mieli w ogóle. I 225 Ludzie spoglądali jeden na drugiego. Nadszedł głodowy przedni wek. Szeptali do siebie: __Nie ma co włożyć do gęby, nawet dzieciakom nie można dać po kawałku chleba. Co robić? Co to będzie? Gdy w skrzyniach z mąką pokazało się dno, niepokój doszedł do szczytu. Chłopi zaciskając pięści zeszli się na naradę. Zebranie zagaił starzec "Wlich. Powiedział trzęsącym się głosem: __Wiecie wszyscy, że ostatnie żniwa były bardzo liche, zboże już na pniu to była Jeno nmrlina. Głód jest już chyba w każdej chałupie. Nikt tu sam nic me poradzi, trzeba nam działać kupą. Wprzód powiedzcie szczerze, czy w jakiej chałupie jest jeszcze coś do zjedzenia, byśmy mogli poratować tych najbiedniejszych, co opadli już z sił. Okazało 5I? jednak, że w całej wiosce nikt nie miał tyle zboża lub mąki, żeby mógł oddać sąsiadowi. Wszyscy to powiedzieli, a mówili prawdę. __Wszędzie bieda aż śmierdzi — orzekł Wlich. Chłopi doszli do przekonania, że sami sobie nie pomogą. Po długich rozważaniach jeden z nich poddał tę myśl: __Musimy kogoś poprosić o ratunek, bo inaczej zginiemy. — Ale kog°? — pytano. — Kogo? Wtedy ktoś podsunął: __Idźmy d° ??? grodowej, może ona da nam jakieś wsparcie. Ale zara2 pojawiły się wątpliwości, bo wszyscy dobrze ją znali. Wlich powiedaiał: __Dumna to pani. Nie wiadomo, czy nas przyjmie, czy wysłucha. Wszak wszyscy mówią, że to bieśnica. __Trzeba jednak spróbować — odpowiadano — może coś wskóramy. Uradzono wiee wysłać przedstawicieli wsi z Wlichem na czele do władczyni grodu. Kiedy przygarbione postacie, odziane w nędzne siermięgi, zbliżały się do siedziby księżniczki, strażnik na wieży począł dąć w róg» a giermek przyleciał do brony, popatrzył, kto zacz? zawrócił i pędem pobiegł do pani z oznajmieniem: __Chłopi idą do grodu. Czy mamy ich wpuścić? Zdziwiła sie Pani grodowa. Niebywała to rzecz, żeby chłopi, nie wołani, kup$ przychodzili do grodu, jakby czegoś żądali. 126 ¦— Chłopi, powiadasz?... A czegóż oni chcą?... Ach, zresztą wszystko jedno, niech sobie włażą. Podniesiono żelazną kratę, chłopi przeszli przez podwórzec i stanęli przed obliczem księżniczki. Zimnym okiem popatrzyła na nisko pochylone postacie, na poorane nędzą twarze, ale ani słowem, ani ruchem nie zachęciła ich, aby mówili. Stała jak kamienny posąg. Chłopi głębokim pokłonem oddali cześć, potem wystąpił stary Wlich i tak przedstawił cel poselstwa: — Przyszliśmy, dostojna pani, aby was prosić o pomoc; Nasze białki nie mają już nic, co by mogły włożyć do garnka. Głodujemy. Zlitujcie się nad nami, dostojna pani, dajcie choć trochę mąki lub kilka beczek śledzi, które stoją w piwnicach grodowych. W czasie całej przemowy Wlicha piękne oblicze władczyni grodowej pozostało nieporuszone. Dopiero gdy wspomniał on o beczkach ze śledziami, przez twarz jej przeleciała chmura niezadowolenia. Pomyślała: „Cóż to, pospólstwo wdziera się w moje sprawy?... Wara im". Gdy Wlich skończył, pani potoczvła złowrogim spojrzeniem po zebranych chłopach i powiedziała: — A więc wy nie tylko zaniedbujecie swego obowiązku, który nakazuje wam przynosić do grodu dziesięcinę od zboża i bydła, ale jeszcze śmiecie przychodzić z żądaniem, abym ja dawała wam żywność? Niedoczekanie wasze, nic wam nie dam. Wynoście się stąd! A gdy chłopi w swych szarych siermięgach, miętosząc w dłoniach czapki, stali bezradni, przygnębieni słowami pani i ociągali się z wyjściem, księżniczka zawołała pachołków i kazała wyrzucić chłopów z komnaty. Powlekli się ku bramie. Przyzwyczajeni do poddaństwa i posłuszeństwa milczeli, ale w sercach ich wrzał bunt. W myślach rzucali na nią przekleństwa, niejeden nawet szeptał, tak aby straż nie słyszała: — Bieśnica! , Pani z szyderczym uśmiechem patrzała za odchodzącymi. I aby oddalić od siebie wszelką pokusę litości i łaskawości, zawołała pachołka: — Zaprzęgniesz dwa konie do dużego wozu, razem z giermkiem zładujesz pełną furę beczek ze śledziami, tymi bez ikry, zawieziesz Je do jeziora Miedwie i tam zatopisz. 127 Posłuszna służba wykonała rozkaz swej pani. Beczki ze Śledziami! zostały zatopione w jeziorze. Powierzchnia wody zakołysała się przyj, mując to, co mogło nakarmić *i?? zgłodniałych, potem fala się uspo-koiła. Ale wieść o tym okrutnym czynie rozeszła się wśród ludzi. Zgłodniałe chłopstwo zaczęło otwarcie i głośno przeklinać księżniczkę: — Kobieta bez serca, niegodna, by ją święta ziemia nosiła! Księżniczka, dowiedziawszy się o tych złorzeczeniach, urągała chłopom wobec dworek i służby: — Niech sobie wykbnają, ile im się podoba. Chłopstwu zachcia-ło się książęcego mienia. Nic nie dostaną. Wolę wszystko zmarno| wać, niż im dać cokolwiek! I żeby pokazać, jak bardzo drwi sobie z ich nędzy, pewnej nocy kazała pachołkom posypać solą drogę przez wieś. Wyglądało toj jakby spadł śnieg. Rankiem zaś jechała tą drogą saniami zaprzęgnie.! tymi w konie, które były obwieszone nie tylko dzwonkami, ale i ko-1 łączami. Ludzie, widząc w saniach urągliwie uśmiechającą się księżniczkę, widząc kołacze zawieszone na uprzęży końskiej, tą zuchwałością i marnotrawstwem byU doprowadzeni do wściekłości. Nie bojąc się już zemsty, otwarcie rzucali na nią przekleństwa i grozili jej pięściami.! Nie upłynęło wiele czasu, a zasłużona kara dosięgła księżniczkę. Kiedy z tej dziwacznej wyprawy wracała do grodu, pełna mściwego zadowolenia, nagle zagrzmiało i z jasnego nieba piorun uderzył w sa-nie, zabił księżniczkę i konie obwieszone kołaczami. Cały gród zaś ze wszystkim, co się w nim znajdowało, zapadł się pod ziemię. Władysław Łęga \ i flPJ^GfS WIDMA isz,a zaległa nawy nowogardzkiego kościoła. 'BJjjjSg Płynęło przez nie tylko skwierczenie świec ŁyrrriMj^łŁ^jfffcn jarzących się nierówno, migotliwie. Oczy wszy-???i??????* stkich — rajców miejskich, starszych cechowych, oficerów, kupców, ich małżonek — skupiły się na trumnie krytej srebrnymi blachami, stojącej wysoko, w środku głównej nawy. Pospólstwo grodowe wypełniło ścieżki cmentarza. Przyszli tu i mieszkańcy nadwodnej chyży. Mrok zacierał twarze, kładł się na szarości ubiorów — trudno już było odróżnić, gdzie kto stoi. Stąd i odwaga głośniejszych zdań, słów śmielszych, zuchwalszych, wezbranych szczerością. — Patrzcie: rumaka grafowego wiodą do zboru. A to dziwo! — Nie znacie obyczajów pańskich, kumie. Musi tak potrza. -— I zara proporce łamać będą nad truchła. —• Pleciecie! Proporce łamać...! Drzewca ino strzaskają. ¦— Na znak, że pomarł ostatni z rodu. —• A wielki był ród! I stary. Cóż to, ojczulku, wy śloz nie ronita? A wy wszyscy takoż? Zachichotano gdzieś w pobliżu: —- Tożeś gracko utrafił! Nie znam takowego, co by go żałość zdjęła. "— Po Ebersteinach! krainie Gryfltów 129 __Dogyć" się ??**8II na na8' ^?*°?» z "icb owo 8adło i™6* Belze. lub. Nie może być inaczeJ! - N' ' i miło^c*wemu Ludwikowi pewnikiem niezgorszy kocio} już sposobią. Niecb se xde bzywduje, nie pożałują smoły! Graf przecie! __Czartowskie easienie! Ja^° jeg° ???? ? dziady. Zdało się, iż koń. ca nię będzie tej *»ie nawet bardzo dalekich: zewsząd, dokąd si«gała władza P^eUętego rodu. Skończył się^ek XVI1' Przebiegły krwawe lata następnego stu- 130 Jęcia- W zamku hrabiowskim Prusacy urządzili biura Kamery, a potem więzienie. Przebudowywano pałac, w którym mieszkali ongiś feudałowie, kurz pokrył akta i księgi rodowe. Podania nie ginęły, przeciwnie, wciąż przybywały nowe. Niektóre z nich przetrwały do dziś, przechowane na łamach starych czasopism regionalnych i w zapiskach etnografów. W pobliżu Redostowa wznosi się Wzgórze Olbrzymów. W średnio-wieczu zbudowano na nim myśliwski zamek Ebersteinów, powszechnie zwany „wilczą twierdzą". Ruiny tej budowli dawno zapadły się w ziemię i gęsta trawa porasta wzniesienie. Nikt jednak nie pasie tam trzody. Raz tylko zdarzyło się, że pewien pasterz miał odwagę zagnać na Wzgórze Olbrzymów swe owce. Gdy zbliżył się wieczór, chłopiec zaczął spędzać stadko ze zbocza. Spieszyło mu się bardzo. Oto nadchodził wieczór świętojański i trzeba było ruszać się żywiej, aby zdążyć nad Olchowe Jezioro na wianki. Zanim jednak zszedł ze wzgórza, nagle otworzyła się ziemia i zapadł się razem z owcami. Wierny Rurek nadbiegł ku temu miejscu i zaczął rozpaczliwie szczekać. Nie było śladu po rozpadlinie i trawa rosła tu jak przedtem. Słońce rozczerwieniało barwy nieba, a pod ziemią było ciemno i strasznie. Pasterz poczuł miękkie dotknięcie. To owce równie przestraszone tłoczyły się koło niego. Nie wiedział, co ma czynić. Chyba jeszcze żyje, ale jak długo wytrzyma tutaj bez światła, pożywienia i powietrza? Grobową ciszę przerwało zbliżające się ujadanie. To nie był głos Burka — wesoły, znajomy szczek. Z oddabl napływało echo ponure, zgrzytliwe. Zamigotały w mroku dwie zielone iskierki oczu. Patrzyły ?? chłopca jakby mówiąc „chodź za mną". Nie można było oprzeć 8le temu nakazowi. Zresztą owce zerwały się do biegu, spiesząc za psem. Ruszył i pasterz, bezwolnie stawiając kroki. Długi tunel kończył się wspaniałą bramą, oświetloną nie wiadomo skąd płynącym blaskiem. Otworzyła się sama. Za nią była druga, Jeszcze piękniej ozdobiona, jeszcze jaśniejsza. Gdy i ona uchyliła się bezszelestnie, pasterz zobaczył ogromną salę, zalaną potokami światła, "od sklepieniem, wspartym na niskich kolumnach, stał stół potężny, 131 wokół niego siedzieli jacyś bogato ubrani panowie ucztujący w mil. a czeniu Wyglądali tak okazale, a zarazem i groźnie, że porwany od razu domyślił się, kogo ma przed sobą. Przecież to grafowie. Co tu robią? Bajarze prawią o nich niekiedy, ale każdy wie, że już dawno pomarli. Więc ich upiory! Włosy zjeżyły mu się na głowie. Z pewnością upiory. Pokutują tu za swe występki. Nie trzeba było iść z owcami na Wzgórze Olbrzymów. Na powierzchni nic by nie uczynili, ale tu — w podziej miach zamczyska. Na widok przestrachu, malującego się w oczach chłopca, uśmiech-nął się najstarszy z biesiadników i przywołał malca do stołu. __Siednii z nami! — powiedział. — Dotrzymasz nam kompanii. Dobry gość i chudopachołek, jak od dwóch wieków obcego oblicza nie zdarzyło się oglądać. Gadaj, co tam słychać na ziemi? — Pobędziesz w tych lochach do drugiej nocy świętojańskiej — zapowiedział inny- - Rychlej cię nie puścim.'; I tak się stało. Co dzień zasiadał chłopiec do posiłku w gronie upiorów. W wolnych chwilach, gdy szczękali żelazem walcząc na miecze lub kładli się na spoczynek — zagłębiał się w rozgałęzieniach tunelu. Może któryś prowadzi na wolność ? Niestety, wszystkie przejścia były zawalone rumowiskami i głazami. Kiedyś odkrył przypadkowo komnatę wypełnioną skarbami. Leżały tam klejnoty i sztaby złota różnej wielkości. Na wszystkich iskrzyły się krwawe plamy. Wziął w rękę najmniejszą sztabkę przez ciekawość. I oto czerwone krople znikły nagle. — Pewnie ustąpił z nich czar. Dopóki są w posiadaniu grafów, muszą nosić piętno krzywdy ludzkiej — zaczął się domyślać. — A na tej krwi nie ma! Tylko jej dotknąłem i klątwa zeszła. Przechował sztabkę, a gdy po roku otworzyła się ziemia i wyszedł z wnętrza, zabrał ją ze sobą. Powitano go we wsi jak wskrzeszonego. Od dawnJ sądzono, że nie żyje. Opowiedział o swej przygodzie. Nie bardzo mu pierzono. Dopiero zabrany okruch skarbu przekonał "wszystkich. Niejeden pomyślał sobie wówczas, że warto by udać się na wyprawę po złoto Ebersteinów. Strach przed upiorami był jednak moc- 132 aiejszy. Wiele więc mówiono, ale jakoś nikt nigdy nie próbował szukać drogi do podziemi. Inna przygoda wydarzyła się pewnemu gospodarzowi z Redo-gtowa, wracającemu do domu po zapadnięciu nocy. Od wzgórza dzieliła go łąka, spoglądał jednak niespokojnie w tamtą stronę. W pewnej chwili na drodze wyrosło przed nim czterech młodych mężczyzn, okrytych opończami podróżnymi. Raźniej mu się zrobiło. Do chałupy był jeszcze kawał drogi, a nieprzyjemnie wędrować samotnie w tej okolicy. Młodzieńcy pozdrowili go uprzejmie. — W jedną stronę idziem — oznajmił któryś. — Pozwolisz, wasze, iż dotrzymamy kompanii?, Zagadnięty pomyślał, że jakoś dziwnie się wyrażają. Pewnie są z daleka. Chciał nawet zapytać, skąd przybywają, ale nie dali mu dojść do słowa. — Słyszelim, że wieś ta była dawniej we władaniu grafów von Ebersteinów? — Zaczęli mówić jeden przez drugiego. — Prawda li to? — Ba, różnie ludzie plotą... — A wasze chyba wiesz najlepiej. Przytaknął z cicha. Lepiej po nocy nie wymawiać tego nazwiska. Licho nie śpi. Tamci nie myśleli jednak odstępować od tematu: — Sławny był to ponoć ród i możny. Władni panowie. Czy też pamięć o nich żywię jeszcze w tej okolicy? Gadają o nich ludziska? Co gadają? —¦ A nic dobrego! — odpowiedział zirytowany. Nie mają lepszego tematu czy co ? — Nabroili ci panowie niemało. — 0! — zdziwił się idący najbliżej. —To ciekawe. Zaiste tacy riegodziwi byli owi grafowie? ¦ Niegodziwi! — zapalił się gospodarz. Dobrze, powie im wszystko, o czym słyszał. O tratowaniu pól chłopskich przez sforę gończą, J bezprawiu, głodzeniu więźniów, torturach, o podpalaniu chałup dla 2abawy, o ściąganiu nadmiernych danin, batożeniu na śmierć tych, 0 8mieli odezwać się w swym ojczystym języku na rynku czy przed Mem. Słuchali uważnie. 133 — I co jeszcze? — spytali, gdy skończył. — Co jeszcze? __Zaimuiąca to opowieść. Mistrz z waszeci, zdołasz godnie wy. łożyć wszystko, co ci znane. — Nic więcej nie pomnisz? Ujęły go pochwały- Co by tu jeszcze rzec o grafach? __? prawda! — powiedział. — Bajarze prawią, że tera to ????. tują te bezkurcyje p° rozstajach i uroczyskach. Wilki udają albo i kundle pospolite. A d™^ w bchach siedzą jak te chrabąszcze w ziemi. Tyle że wyleźc* stamtąd nie mogą! — zaśmiał się uradowany z dowcipu. Jego towarzysze drogi nie śmieli się jednak. Zastanowiło więc go ich dziwne, napięte ittilczenie. Dobry przecież był żart, a z nich jak widać weseli młodzieńcy. Skąd więc ta ponura cisza? Zajrzał im w ??*?« Uważnie. Przeraził go wyraz twarzy nieznajomych wędrowców, — Powiedz no ty-' — nachylił się ku niemu najbliższy — wy-glądaro. ci ja na ku»dla? __ ? .9 odziałeś kiedy takowego chrabąszcza? — podszedł drugi. __Podobnym do wilka, co? Gadaj! — trzeci stanął przed nim, zagradzając drogę. __powiadasz, że z ziemi Ebersteiny wyleźć nie mogą? — zaśmiał się ponuro ostatni.-Nie mogą ?- świdrował go oczami. - Zaręczam ci, iż mogą. T*ie daJesz wiar>r? A z kim ninie Sadasz' wieSZ? We czterech Kucili się na niego. Zahuczało, błysnęło, gwizd przeraźliwy zadzwonił vi uszach. Redostowianin poczuł, że jakaś ogromna siła unosi go w górę. Wpadł w gęstą chmurę, a gdy z niej wypłynął, poczuł, że spada. Zamknął ??2?- Gdy zdecydował się je otworzyć, leżał nad Jeziorem Olchowym. Nawet nie poczuł zetknięcia z ziemią. Był sam. Gdzie podziali się tamci 9 Poszukał ^rokiem wokół siebie. I wtedy dojrzał cztery czarne psy, biegnące bogiem jeziora w kierunku lasu. Z pysków buchał mi ogień. Następni zapóźoieni przechodnie widywali już tylko trzy lub dwa upiorne zwierzęta ziejące płomieniami lub dwóch wędrowców wyPy 134 tujących, co ludzie mówią o grafach. Przypuszczano więc, że niektóry zostali już uwolnieni od klątwy lub że chodzą oddzielnie. Spotykano owe widma na rozstajach koło Krzywic, na drodze między Sokolnikami a Maszewem i w pobliżu Wojcieszyna. Tak przynajmniej opowiadali ci, którzy często tędy wracali nocą. Widywano również jeźdźca bez głowy, wynurzającego się z małego Jeziora Czarnego w Redostowie. Miał on straszyć w tej wsi do chwili, gdy za poradą miejscowego pastora wszyscy mieszkańcy wzięli gię za ręce i zatoczyli o północnej godzinie krąg wokół zaklętej wody. Zobaczywszy tę przeszkodę, niesamowity jeździec zagłębił się w jeziorze i już więcej nie wypłynął. W borach, otaczających pobliskie Kikorze, pokazywało się ponoć inne widmo. Był to strojny pan, jadący pięknym powozem przez dukty leśne, a nieraz wyłaniający się w swej kolasie z gęstwiny drzew. Konie miał czarne, olbrzymie. Zazwyczaj posilał się ludzkim mięsem. Pewnego wieczoru ukazał się drwalom kończącym pracę na skraju puszczy. Jednemu z nich, który poprzednio przechwalał się, że się nie boi upiora, rzucił kawał spożywanej właśnie nogi kobiecej i powiedział: — Skoro z ciebie taki chwat, możesz być moim współbiesiadnikiem. Masz i ucztuj. Następnie zaciął konie i zniknął tam, skąd przybył. Drwale postanowili zakopać jego podarunek. Gdy jednak uszli parę kroków, ujrzeli nogę leżącą na drodze. Wygrzebali więc drugi dół, ale noga znowu pojawiła się przed nimi. Nie widząc innej rady, ¦włożyli ją do worka i zanieśli do wsi. Następnego dnia urządzono uroczysty pogrzeb na miejscowym cmentarzyku. Jest jeszcze opowieść o sąsiednim wzgórzu, Straconką zwanym. w średniowieczu miała stać na nim szubienica, od czego wzgórze to wzięło swoją nazwę. Po wymarciu Ebersteinów rozebrano drzewo °uerci, ale wtedy pojawiły się tutaj widma pokutujących feudałów. Opowiadano, że przeistoczone w straszliwe maszkary, rozszarpują ^dego, kto o północy zabłądzi na wzgórze. Niektórzy przysięgali, że słyszeli przeraźliwe wycie, dobiegające btraconki. Wieści te nie odstraszyły jednak dwóch śmiałków. iPo- 135 wrócili oni do rodzinnej wsi po długiej służbie wojskowej; widziel| już niejedno i nic nie mogło napełnić ich trwogą Uzbroili się w siekiery i wyruszyli na Straconkę. Nigdy juz ?? r™^li do wsi. Po dwóch dniach znaleziono tylko zawieszone na drzewach dwa kubraki: czerwony i niebieski, część umundurowania, jakie mieli na sobie idąc na spotkanie ?? straszydłami. * Marzenna Rzeszowska UPIÓR W SUCHEJ L ??? Ml ebrało się ich kilku w kącie podwórza, tuż za węgłem stajni. Ramię przy ramieniu, głowa przy głowie. Rozmawiali szeptem, rozglądając się co chwila na wszystkie strony. — Widziałeś, jak go bił? — Nie... Słyszałem tylko, jak wrzeszczał ile siły, aż się po całym podwórzu rozchodziło. Potem jechał galopem przez pole co koń wyskoczy. — Diabeł, nie człowiek! Żeby za takie głupstwo... Umilkli na chwilę. — .Chłopak nie wyżyje nawet do wieczora. A taki był zawsze *esół...! Kobiety mówiły, że mu krew ciągle przez usta bucha. — Ej, dola to nasza parobczańska. Panu wszystko wolno! Nie spodoba mu się coś, oćwiczy batem, nawet zabije, i nic mu za to nie będzie. A może by tak sołtys... do Koszalina... przecie chyba jest ja-as sprawiedliwość? Żeby tak człowieka zbić! ~~~ Głupiś! Myślisz, że on tam nie ma swoich? Jest sprawiedli-°Sc\ a jakże! Tylko inna dla panów, a inna dla nas. Jeden z parobków spojrzał w głąb podwórza i szturchnął pozo- "tałych. k. 137 eae -_ Uważajcie, idzie kulawy F*anc! Jak coś ™*?8*?, zaraz do«ie.! Rozeszli się chyłkiem, każdy do ^ ej roboty. I Od tej rozmowy upłynęło ?*^ 1?80 nagle Ma<5ko zobaczył na wzgorku pośrodku drogi jakąś nieruchom* postać. Było w niej coś dziwnego. _ Patrzcie, sołtysie! Ktoś rt» Przed nanu na ^w Jak słuPek' — powiedział trącając starego 1° c*em- PrzystanęU i przyglądali się dobra chwJe- , _ Rzeczywiście - potaknął "??? - am się ruszy. „ , ... w„i «netać wciąż stała nieruchomo, i co naj- PodeszU jeszcze bnzej — poe* ** » dziwniejsze, wydała im się znajoma-< . - Kto to może być? - zastawiał się Maćko. - Wydaje mi a* jakbym go gdzieś widział. Nagle obaj ze zdumienia s^oko otworzyli oczy, a skurcz ja» rażenia chwycił ich za gardła: ^a to jak żywa postać zmarłego pastucha! Na sobie miał odśwież ???<*?, w której go puchowa-patrzał prosto przed siebie, a Ryzowane na piersiach ręce ffl* woskowy, trupi kolor. 138 —-Nie... nie... odejdź w pokoju! — mamrotał sołtys zbielałymi targami. Chciał się przeżegnać, by odpędzić upiora, lecz nie mógł ??i??? ręki. Nagle zjawa znikła, tak jak się ukazała, po prostu rozpłynęła się yf powietrzu. Wystraszeni przyjaciele wzięb: się pod ręce i szybkim krokiem poszli w stronę domu, oglądając się co chwila za siebie. Ale upiór nie pojawił się więcej. Wiadomość o spotkaniu z upiorem szybko rozeszła się wśród mieszkańców Suchej. Od tej pory z nastaniem zmroku ludzie zamykali gię w mieszkaniach i nie wychodzili na dwór aż do wschodu słońca. Ponieważ jednak upiór zabitego pastucha nie ukazał się nikomu więcej, zaczęto sobie potem żartować z przywidzeń sołtysa i Maćka. Tymczasem w pałacu dziedzica pewnej burzliwej nocy ktoś nagle zaczął pukać do okna pokoju, w którym spały jego dzieci. Powtarzało się to regularnie — coraz silniej, coraz głośniej. Dzieci budziły się ze snu i przestraszone biegły ciemnymi korytarzami do pokoju rodziców. Początkowo dziedzic Suchej uważał to wszystko za nocne majaczenia, kiedy jednak w końcu sam usłyszał owo niesamowite pukane, rozgniewał się bardzo i postanowił położyć kres tym — jak uważał — wybrykom. Wezwał do siebie kilku stróży i powiedział. — Od dzisiaj co noc będziecie pełnić służbę wokół pałacu tak długo, aż przychwycicie obwiesia, który śmie zakłócać mi spokój. Kto pierwszy złapie go na gorącym uczynku, tego nagroda nie minie. Niech przyprowadzi go do mnie bez względu na porę, już ja się z ??'?? 'ozprawię! Podobny rozkaz dał również dwom służącym, które przez całą boc miały czuwać w dziecinnym pokoju. Wszyscy stróże i obie służące czuwali pilnie nie tyle dla przypodobania się panu i uzyskania nagrody, ile z prostej ludzkiej ciekawości. Wraz z nastaniem ciemności wszyscy słyszeli wyraźnie: puk... Puk..< puk... —-aż do nadejścia świtu, ale nikomu nie udało się zauważyć sprawcy tych hałasów. • Wkrótce do opisanych wydarzeń dołączyły się inne. Dzieci w pa-*cu oprócz różnych potraw dostawały na kolację ziemniaki w mun- 239 , , Gdy wraz z boną przychodziły do pokoju, by spożyć wiel dur 'nsiłek —ani jeden ziemniak nie leżał na talerzu, nato* czorny posuejt ??. j iagt znajdowano je rozrzucone po całym pokoju. ??^ zYstko to wzbudziło w dziedzicu niepokój. Widząc, że zwykły. • a ^kami nie może sobie dać rady, pojechał do Sianowa, by zwró. ™ H o pomoc do tamtejszego pastora, który podobno umiał po- skramiać nieczyste siły. P storowi wielce pochlebiało zaproszenie bogatego i wpływowego • /*cft toteż nie zwlekał i natychmiast udał się do pałacu, by zo- * "'całą noc. Kazał sobie przynieść do dziecinnego pokoju wy. Sta & iotel wziął w ręce Biblię i zaczął się modlić w skupieniu, w stko było w porządku, póki nie nastały ciemności. Kiedy ode- 8Z.ySgic pukanie w okno, pastora obleciał strach. Zerwał się z miej. ZWa i zaczął żegnać krzyżem wszystkie kąty pokoju, odmawiając przy ty» modlitwy. __ Precz, duchu przeklęty... precz! —wołał głośno, a pot kropli- gtąPa mu na czoło. — Zgiń, przepadnij, siło nieczysta! Nic nie pomogło. Ktoś łomotał w okno z taką siłą, jak gdyby miał' zamiar wysadzić je z ram. _ precz do piekieł! Precz... precz! Uciekaj! — wrzasnął pastor i wziął nogi za pas. Rozgniewał się dziedzic jeszcze bardziej I postanowił sprawę raz na za^ze skończyć. _tfie pomogły modlitwy pastora — rzekł do siebie — może poradzi ktoś ???- Wysłał furmana do Sławna, by mu koniecznie sprowadził kata, o którym również było wiadomo, że zna czarodziejskie sztuki. Mistrz topora usłuchał wezwania i wkrótce przybył do Suchej. _ Wynagrodzę cię sowicie — rzekł dziedzic — jeśli wreszcie u*°* nisz ??i? L domowników od nocnych brewerii. _Co się tu dzieje, panie? —zapytał kat. Jakieś Ucho co noc puka mi w okno. Wystawiłem straż* przy^iozłem pastora i nic nie pomogło. Nocne Ucho jak stuka* tak i stuka. • . t jgj Kat uśmiechnął się chytrze, bo już się od furmana dowiedz» 140 0 zabiciu pastucha i spotkaniu z upiorem pod Górą Chełmską, ale nie Jął nic znać po sobie. Skłonił się tylko i odpowiedział: .— Postaram się wykonać twoje polecenie, wielmożny panie. Sądzę, że mi się to uda. Daj mi tylko, do pomocy jednego człowieka, poza tym nic więcej nie potrzebuję. — Będziesz go miał za chwilę — odparł dziedzic. Zapadła noc. Pogasły światła w oknach pałacu, we wsi też panowała cisza. Przydzielony katowi człowiek usiadł w parku pod drzewem _- jak mu przykazano — i czekał, co się stanie. Niewiele mógł w ciemnościach zobaczyć, dostrzegł tylko, że kat przyniósł z sobą jakiś koszyk, z którym nie rozstawał się ani na chwilę. W ręce trzymał narzędzie podobne do dużego młotka. — Nie ruszaj się stąd, póki do ciebie nie przyjdę — rzekł kat i zaczął obchodzić pałac wokoło. W lewej ręce trzymał narzędzie, potem przełożył je do prawej, w lewą zaś wziął koszyk. Stukał owym młotkiem w narożniki pałacu tak simie, aż iskry sypały się snopami. — Co on tam robi ? — zastanawiał się służący. Coś go popychało, by podnieść się z miejsca i przyjrzeć się z bUska tajemniczym praktykom kata. Zaraz jednak odrzucił tę myśl w obawie, by sobie niewczesną ciekawością nie zaszkodzić. Jak by nie było, w grę wchodziły tutaj jakieś nieczyste siły. Po trzecim okrążeniu kat zbliżył się do służącego. Nie miał już w rękach narzędzia, którym tłukł w narożniki pałacu, dźwigał natomiast koszyk, szczelnie przykryty zwykłym płótnem. ¦—Weź to i chodź ze mną pod Kleszcze!—rozkazał. RuszyU wąską ścieżką, rozdzielającą uprawne pola. Mimo panujących ciemności kat szedł pewnie, jakby znał tutaj każdy kamień. ??? podążał za nim krok w krok i uginał się pod niezwykłym ciężarem. Strugi potu płynęły mu po twarzy i szczypały w oczy, a kopula przylepiała się do pleców. Strach owładnął nim wielki, naj-Ctniej rzuciłby wszystko i uciekł, gdzie pieprz rośnie, gdyby nie su-??*? nakaz. Na granicznej miedzy kat zatrzymał się i odebrał koszyk z rąk lżącego. Stój tu i nie oglądaj się!—rzekł. Następnie odwrócił się ple- 141 ???i i coś z koszyka wytrząsnął. Zaraz potem szybkim krokiem po. dążyli w stronę pałacu. Za nimi w ciszy nocnej rozlegało się niesamowite wycie. ? Mylił się jednak sprytny kat sądząc, że udało mu się przy pomocy tajemnych sztuk uwięzić upiora. Mylił się także zły pan myśląc, że odzyskał spokój. Kilka dni później wyjechał dziedzic konno na objazd pól. Było już dość ciemno, gdy w powrotnej drodze przejeżdżał właśnie w po-bliżu miejsca, gdzie kat wytrząsał nocą tajemniczy koszyk. Nagle koń zachrapał pod nim trwożliwie i gwałtownie zarył się kopytami w ziemię. Na granicznej miedzy stał jak żywy ów pastuch i martwymi oczyma patrzył na swego zabójcę. — Czego chcesz ode mnie ? — ze ściśniętej krtani dziedzica wy. dobył się na pół zrozumiały charkot. Upiór nie odpowiedział. Powoli uniósł w górę obie ręce, stawał się coraz bardziej przezroczysty, aż wreszcie zniknął z oczu. W tym momencie dziedzic osunął się martwy z siodła na ziemię. Gracjan Bojar - Fijałkowski 0 TRZECH DĘBACH Z OSOWA |jp i,^J I9? ówią, że złamana podkowa oznacza nieszczę-iKwb ?* ˇ ^c*e* ^ego ^nia ?0<* wiecz°r do zagrody ko- I^????? JB^M wa^a Dąbka zajechał pan z Osowa. Wracał &???i??MKimfi kędyś od Redła. W drodze jego koń złamał podkowę, okulał i z trudem dowiózł swego pana na miejsce. Stary Dąbek zabrał się do kucia koni, a córce swej, Anieli, kazał wynieść stołek i pana mlekiem potraktować. Musiała piękna córka kowala wpaść w oko panu. Od tego czasu często zajeżdżał do zagrody kowala, kazał konia kuć albo zbroję naprawiać, a sam siadał w izbie i śledził krzątającą się dziewczynę. Wracając z objazdu pól zawsze wylazł jakąś przyczynę, by wpaść do kuźni. Za wszelkie prace płacił Dąbkowi sowicie srebrnymi monetami, aż dziwił się kowal, że pan Jego taki nagle hojny się stał. Pewnego razu pan z Osowa długo ma-rudził w izbie kowala. Odchodząc rzucił złotą monetę. Już był za pro-???, potem wrócił i rzekł do oniemiałego z wrażenia kowala, dzierżawo w ręku złotą monetę. Chciałbym, żebyś mi Jcórkędał^aJ służbę do dworu. Zastanów się. 2a bramą zastukały kopyta konia, a skołowany, ogłupiały kowal ^ wciąż na środku izby. w kilka dni potem przyszli pachołkowie dziedzica i zabrali córkę °*ala do dworu. ! 143 cami i coś z koszyka wytrząsnął. Zaraz potem szybkim krokiem p0, dążyli w stronę pałacu. Za nimi w ciszy nocnej rozlegało się niesamowite wycie. Mylił się jednak sprytny kat sądząc, że udało mu się przy pomocy tajemnych sztuk uwięzić upiora. Mylił się także zły pan myśląc, że odzyskał spokój. Kilka dni później wyjechał dziedzic konno na objazd pól. Było już dośó ciemno, gdy w powrotnej drodze przejeżdżał właśnie w po. bliżu miejsca, gdzie kat wytrząsał nocą tajemniczy koszyk. Nagle koń zachrapał pod nim trwożliwie i gwałtownie zarył się kopytami w ziemię. Na granicznej miedzy stał jak żywy ów pastuch i martwy, mi oczyma patrzył na swego zabójcę. — Czego chcesz ode mnie ? — ze ściśniętej krtani dziedzica wydobył się na pół zrozumiały charkot. Upiór nie odpowiedział. Powoli uniósł w górę obie ręce, stawał się coraz bardziej przezroczysty, aż wreszcie zniknął z oczu. W tym momencie dziedzic osunął się martwy z siodła na ziemię. Gracjan Bojar - FijałkowsH O TRZECH DĘBACH Z OSOWA ówią, że złamana podkowa oznacza nieszczęście. Tego dnia pod wieczór do zagrody kowala Dąbka zajechał pan z Osowa. Wracał kędyś od Redła. W drodze jego koń złamał podkowę, okulał i z trudem dowiózł swego pana na miejsce. Stary Dąbek zabrał się do kucia koni, a córce swej, Anieli, kazał wynieść stołek i pana mlekiem potraktować. Musiała piękna córka kowala wpaść w oko panu. Od tego czasu często zajeżdżał do zagrody kowala, kazał konia kuć albo zbroję naprawiać, a sam siadał w izbie i śledził krzątającą się dziewczynę. Wracając z objazdu pól zawsze wynalazł jakąś przyczynę, by wpaść do kuźni. Za wszelkie prace płacił Dąbkowi sowicie srebrnymi monetami, aż dziwił się kowal, że pan Jego taki nagle hojny się stał. Pewnego razu pan z Osowa długo marudził w izbie kowala. Odchodząc rzucił złotą monetę. Już był za pro* giem, potem wrócił i rzekł do oniemiałego z wrażenia kowala, dzierżą-Cego w ręku złotą monetę. — Chciałbym, żebyś mi JcórkędaTnaj służbę do dworu. Zastanów tę. Za bramą zastukały kopyta konia, a skołowany, ogłupiały kowal 8tał wciąż na środku izby. W kilka dni potem przyszli pachołkowie dziedzica i zabrali córkę Wala do dworu. * 143 Nocą przyszedł do jej komnaty dziedzic. Broniła się rozpaczliwi W pewnej chwili wyrwała mu z pochwy sztylet i wbiła w plecy na. pastnika aż po rzeźbioną rękojeść. Dwór spał. Bez trudu wydostała się na dziedziniec i wróciła do chałupy- Przez kilka dni ukrywała się w lesie, po zachodzie słońca przycho. dziła do domu Po kubek mleka i kawałek chleba z serem. Pan tym. ii :„ «i* namierzał widocznie poszukiwać" czasem leczył rany i na razie me z*""cl * . u • r ¦ /n i „i ci* «r komnacie i naradzał się ze swy. Anielki. Czasami tylko zamykał się w *.«"««>. j mi dwoma zaufanymi przyjaciółmi. , ;•'.,,'¦'¦, Po pewnym czasie Aniela wróciła do domu. Tak jak dawniej go. towała straw? i doglądała gospodarstwa. Czyżby dwór darował córce biednego kqwala wyrządzoną zniewagę- Lecz była to tylko cisza przed burzą. Po wsi, nie wiadomo przez kogo rozsiewane, zaczęły krążyć dziwne plotki, że córka kowala jest czarownicą, że zaprawiła Krzywej Andzi piwo, używając imiema Matki Boskiej, że odebrała na dwie niedziele mleko od dworskich krów, że obcuje z diabłem. Podejrzenie zawisło nad chatą Dąbków. Ludziska jeździli z kowalskimi robotami aż do Dobrej. Coraz częściej kuźnia w Osowie stała pusta. . , . Któregoś majowego wieczoru przyjechali strażnicy sądowi z Dobrej i zabrali Anielę do więzienia. Przez wiele tygodni siedziała w dusznej, ¦'j • w • i«tn i ? na przesłuchanie. W ciemnej piw-ciasnej piwnicy. Wreszcie wzięto ją »d Fłev' , . • • ji- j • • i ???? palenisku w żarze grzały się żelazne nicy zasiedli sędzia i ławnicy. JNa ??i???*.?. ™ ? j trzewiczki, jakieś wielkie obcęgi i pręty. _ Torturowana przyznała się do wszystkich zarzucanych jej wy itepków. Wydano wyrok, a 14 lipca 1682 roku Anielę Dąbek odwi ziono do Stargardu. W dwa dni potem czarownica spłonęła na stos* W Osowie, gdzie dziś jest wielkie gospodarstwo rolne, rosną na stawem trzy olbrzymie dęby. Podanie głosi, iż pewnej nocy pan z U wa i jego dwaj przyjaciele wracali « pijatyki w pobliskim mająt Na rozstaju dróg, kiedy skręcali do dworu, ukazał się im duch sP lonej Anieli. Trzej jeźdźcy zamienili się w dęby. Wyobraźnia ludowa dopisała takie właśnie zakończenie praw* wej historii. Był to zresztą jedyny sposób wymierzenia spraw* wości okrutnemu dziedzicowi. , ¦, Stanisław Pardon PRZEKLĘTY ZAMEK NA WZGÓRZU WISIELCÓW pobliżu Wolina, na lewym brzegu Dziwny, w miejscu, gdzie się łączy z Zalewem Szczecińskim, znajduje się Wzgórze Wisielców. Z okolicą tą wiążą się liczne legendy i opowieści ludowe. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia na południowym krańcu wzgórza stała olbrzymia szubienica, przypominająca o wyrokach, jakie tu wykonywano. Wzgórze zwane było również Strasznym, ponieważ od wielu wieków opowiadano, że we wnętrzu jego znajduje się prastary zamek, którego mieszkańcy pokutują pod ziemią za swoje zbrodnie. Nic dziwnego, że wzniesienie to zawsze napawało trwogą okoliczną ludność. Nie było śmiałka, który odważyłby się podejść do wzgórza Po zapadnięciu zmroku. Pewnego dnia przybył do 'Wolina podróżny z dalekich stron. Wstąpił do karczmy i poprosił o kufel piwa. Był okrutnie zniżony, chciał chwilę odpocząć i udać się w dalszą drogę. Nagle usłyszał tuż °ad swoim uchem: — A waćpan z daleka przybywasz ? — Z Krakowa. — O, to znużony już pewnie jesteś bardzo. Ale chyba już dzisiaj Pora na odpoczynek. Wszak noc zapada. 0 W krainie GrytitóW J45 — A tak —mruknął pod nosem przybysz. — Daleka jeszcze wasza droga? — Na południe, wzdłuż brzegu rzeki, aż do Zalewu. .— Nie radzę wam iść po nocy. — Ciekaw jestem dlaczego? Przecież zdążę przed północą. __Bardzo wątpię. Po drodze trzeba przejść kolo Strasznego Wzgórza. __To co! Nie lękam się niczego. Nic złego nie zrobiłem, a i grosza przy sobie nie mam, Avięc i rozbójnicy nic mi nie zrobią. — Ależ panie, wyście chyba zmysły postradali. W całej okolicy nie znajdziecie takiego śmiałka, który o tej porze odważy się pójść w kierunku tego wzgórza. — Nie plótłbyś, waść, głupstw. Komu W drogę, temu czas! Starzec złapał za rękę podróżnego i zmusił go, by usiadł. __Posłuchajcie, panie! Przed wieloma wiekami niedaleko stąd stał olbrzymi zamek. Mieszkał w nim pan nad pany i bogacz nad bogacze, ale i skąpy okrutnie. Żaden biedak nie otrzymał od niego jałmużny. Każdy, kto ośmielił się prosić o miskę strawy, szczuty był psami. A tymczasem pęczniały spichrze i spiżarnie bogacza. Nie było chyba rzeczy na świecie, której by nie miał. A klucze od swego skarbca powierzył swojej jedynaczce. Była to dziewczyna przecudnej urody, lecz zatwardziałego i nielitościwego serca. Nikt się temu nawet nic dziwił. Wszak od najmłodszych lat wychowywała się pod okiem swojego ojca. Toteż dziewka od samego rana do późnego wieczora obchodziła cały zamek podzwaniając pękiem kluczy, zawieszonym przy szerokim pasie. Sama wydzielała żywność: suto dla panów zamku, a skąpo dla służby. Poddani więc przeważnie chodzili głodni, pomstując na młodą panią, że jest jeszcze gorsza od swojego ojca. Nieraz co odważniejszy udawał się do pana i skarżył się, że jest głodny i sił do pracy nie ma. Wtedy panna obrzucała ich wyzwiskami: — Pasibrzuchy, darmozjady, głodomory! Robić się wam nie chce myślicie tylko o jedzeniu i spaniu. Jak jeszcze raz poskarżycie I ojcu, to powiem, że nic nie robicie, i nie tylko jeść nie dostaniecie ale jeszcze po sto kijów wam się wymierzy. . Pewnego dnia dotrzymała swej obietnicy. Pan zamku uwierzj słowom córki. Zawołał pachołków i kazał wychłostać kijami tyc 246 co przyszli prosić o jadło. Na próżno błagali o litość. Dziewczynę rozśmieszyły tylko prośby chłostanych. Śmiała się głośno i wesoło, naigrawała się z bitych do utraty przytomności. Wtedy jeden z maltretowanych, ich stary, wierny sługa, podniósł rękę ku górze i rzucił straszliwe przekleństwo: — Bodaj was, wasze skarby i zamek pochłonęła ziemia! Bodaj nigdy wasze dusze nie zaznały spokoju! Starzec wymówił swoje przekleństwo najwidoczniej w złą godzinę, bo zaledwie skończył, ziemia zadrżała, zerwała się straszliwa wichura, zrobiło się ciemno jak w nocy. Jedynie błyskawice rozjaśniały ciemności, a silne grzmoty z hukiem przewalały się po niebie. Kto żyw począł szybko uciekać z zamku. Na próżno ojciec i córka krzyczeli i prosili, chcąc zatrzymać swoich podwładnych. Gdy zostali sami, zamek zapadł się z hukiem pod ziemię, pochłaniając ich wraz z całym dobytkiem. Pozostało wzgórze, na którym nikt nie chciał się osiedlić. Postawiono więc tam szubienicę i wieszano przestępców. Podobno w każdą burzliwą noc na samym szczycie wzgórza ukazuje się piękna panna i dzwoniąc olbrzymim pękiem kluczy nęci swymi wdziękami przechodzących podróżnych do podziemi, gdzie są ukryte ogromne skarby. Mówią, że tych, którzy ulegli, wciągnęła za sobą w głąb ziemi. Starzec skończył swoje opowiadanie i ciężko odetchnął, iakby pozbył się zmory, która go dręczyła. — To wszystko głupstwa, co ludzie prawią, mój dobry człowieku >— rzekł podróżny. — Ja właśnie specjalnie przybyłem w te strony, aby dostać się w głąb wzgórza po skarby, o których tyle się mówi. — Ależ młodzieńcze! Czy jesteś aż tak szalony, by dla skarbów narażać swoje młode życie? Nie martw się o mnie — odrzekł przybysz — zapewniam cię, ?? nic mi się złego nie stanie, a w drodze powrotnej wstąpię do waszej »arczmy, aby wam wyprawić ucztę za jeden ze zdobytych klejnotów. Młodzieniec wstał, otulił się podróżnym płaszczem, roześmiał się eztr°sko i zniknął w ciemnościach nocy. NiW orł tamtej pory nie widział już młodego podróżnika. Janina Buczyńska O OKRUTNYM WŁADCY ZROJECKIEGO ZAMKU ? j]it nie zna imienia tego rycerza, wiadomo tyl-, ko było, że przybył ze swą drużyną z Danii. efl^^tfl&PlPiiP Przez ld3ka ??L(?1?i wlłijali w k znaidowały się rumv i zgliszcza, chwasty licznych tu dawniej wiose* znajuowoaj v j & porastały obszar daw^h pól, rybacy omijab groźne zamczysko Pewnego wieczoru, gdy T^erz powrocd z dalekiej wyprawy, i , -i ??? ciche kwilenie. Była juz głęboka noc i ca usłyszał w swej komnat UŁUe *• ? . ^J ły zamek rjosrażył się * ?I82?« Kwilenie odezwało się po raz wtóry. o . , • Wfl skrzesał ogień i rozejrzał się dookoła. Nic me Rycerz zerwał się z łoza, »^^*» ? j „ . , i cłV zauważył, więc pomyM *e zdawało mu się tylko, ze cos słys| Zgasił łuczywo i próbował usnąć. Kwdenie jednak rozległo się znój . '. * , gjc na równe nogi i chwyciwszy miecz zac/f tuz obok mego. Zerwało **«**" ,,,,,] ? i n.trztf .. . .. -??? w kierunku, skąd dochodził głos. Ostrz ciąć w ciemności, miei** 148 uderzało o ściany, a kwilenie odzywało się coraz to z innej strony. Naraz w rogu komnaty ukazało się nikłe światełko. W jego blasku rycerz dojrzał zarys szkieletu. Czaszka szczerzyła do niego zęby, a z oczodołów wyzierała fioletowa poświata. Miecz wymierzony w widmo zatoczył łuk, lecz chybił. Beka zdrętwiała i opadła bezwładnie, kwilenie przeszło w niesamowity śmiech. .— Czego chcesz ode mnie? Dlaczego zakłócasz mi sen, piekielna ziawo!—wykrzyknął pan zamku. Odpowiedział mu śmiech upiora. -—Sen? Chcesz spać? O, nie! Już snu spokojnego nie zaznasz yf życiu, okrutny rycerzu. Nie opuszczę cię nigdy. — Czego żądasz, powiedz! — Abyś zaprzestał wreszcie grabieży i morderstw. Abyś zwrócił wolność ludziom, których trzymasz w lochu zakutych w łańcuchy. Musisz również zwrócić wzrok wszystkim, których oślepiłeś. — A jak mam to zrobić? Przecież to nie w ludzkiej mocy. — Dam ci radę, posłuchaj. Niedaleko stąd, na drugim brzegu Dziwny bije niewielkie źródełko. Nabierzesz stamtąd wilgotnej ziemi, zrobisz cudowną maść, sam posmarujesz powieki oślepionych, a oni w ten sposób odzyskają wzrok. — A jeśli tego nie uczynię? Ja, pan zamku, mam pielęgnować tych nędznych ludzi? — Jak chcesz. Jeżeli nie wykonasz moich żądań, to jeszcze tej jesieni zamek twój zniknie z powierzchni ziemi i ty razem z nim. Wybieraj więc! Zanim jednak zdążył odpowiedzieć, upiór rozpłynął się w ciemnościach. Gdy nazajutrz rycerz opowiadał przyjaciołom o nocnej wizycie, wytłumaczyh' mu, że widocznie za dużo wypił wina i wszystko to tylko mu się zwidziało. Dał się przekonać ich słowom i w dalszym ciągu bezkarnie nę-a* mieszkańców wolińskich osad nocnymi wyprawami. Po kilku Dlach znów rozległo się kwilenie i odtąd powtarzało się co noc. Ry-erz już nie reagował, nie krzesał ognia ani nie chwytał miecza. !Zał z zamkniętymi oczyma i czekał nadejścia świtu. Czasami tyl-*Cgał po dzban z winem i starał się wytłumaczyć sobie, że te 149 ko s I • :„;„ ?;« «od wpływem zamroczenia alkoholem, dziwne głosy zjawiają ?i? pou v J ... . , . g 7 j przviaciołom już me zwierzał się 2e Winn dodawało mu otuchy. ***7J ¦> wino uoaaw* , narażać .sio na ich szyderstwa j swych zwidzen, gdyż me cncia Śmiph' e*o wieczoru, *dy układał się do snu, przybiegł wystrasz». rtMneg j Jodzi , nie w trunku zamkowej ny strażnik i powiedział, ze wiei n "Tmurów widać było uzbrojonych ludzi na łodziach. Łucznicy kierowali strzały w stronę zamku, zmuszając załogę do ukrycia sIC poza blankami. ,lobiegająca z zewnątrz. Rycerz wychylił Naraz ucichła wrzawa dot>ug<*ji ? , i i • 1 , , i • Domn«ritv widok. Na czele płynących łodzi znaj- •dowe i zobaczył niesamowity *»# ? ?, , V , . • * +™ eam którego widywał u siebie w komnacie, dowal sie kościotrup, ten sam, ???? 6 7 uowai się i -???^? W pewnym momencie upiór podniósł lecz teraz był o wiele większ} • " i ? * * XTgeS«eL rożkami zwoim ludziom w lodkach z.wroc.cdok. I Sam zbliiyl sie do zamku. W reku trzymał potezuy miot, którym ude^Tw bramę Lierdzy. Ta rozpad.a sicua.ychm.ast Drugm ud, "zom? Jztrz^lo murom warownym i zdruzgotało w,ezC. Wal,cy sio mur przysypał ?i??J^^ do locM„ Uniór wszedł na dziedziniec, j 1 , j „„„, abv wszyscy uwięzieni natychmiast wy- i zozkazał potnym ^-^ ' w / p6źniej wypeWy chodź*. Rozległ ..? szczęk wszys,kich wiezni«« z ciemnoto ta» 1>« / ^ .? wła|c4,a zamku i „i. „piór-mścc-el kazał -»4*^ ?, lko dzlcdzinicc 0p»„«-ogMa^c * szybko »^dj7ąfdeąraal „/ t>ak dlug0, aż zamck ro* szał, upiór znów umosł młot i ? sypał ?i? w gruzy. szczątków ????? powstała *T Podanie głos»» ze z MMOTW spa, nazwana później Chr.ą^ozewską. Janina Buczyn^ &m DOBRY STAROSTA ie ma prawie takich zwalisk, do których by lud okoliczny jakiejkolwiek nie przywiązywał powieści. Najpospoliciej bywają to podania o|ukrytych w ruinie skarbach lub o dawniejszych panach zamczyska, ich gwałtach, zbrodniach i pokucie; dobry bowiem pan w świecie podaniowym jest niesłychanie wyjątkowym zjawiskiem. Otóż jedno z tego rodzaju rzadkich podań zachowało się dotąd z dawnych czasów w zupełnie już dziś zniemczałej stronie Pomorza. W powiecie starogrodzkim, w pobliżu miejscowości dawniej zapewne Żegot, obecnie Seekaht* zwanej, rozciąga się dość obszerne Jezioro**, z którego łona trzy się wynurzają wysepki. Na jednej z nich 8terczą dotąd szczątki istniejącego tu niegdyś grodu. W tym to grodzie ^eszkał dobry starosta, poddanych swoich nie pan, ale ojciec praw-Zlwy, a wszystkich cierpiących i potrzebujących opiekun i pocie-??i?i. Ktokolwiek w rzetelnym ucisku udał się do niego o pomoc radę, nigdy nie odszedł niezadowolony. Dobry starosta przycho-niezasłużonej nędzy z ulgą i hojnym wsparciem; na inne zaś "sla i dolegliwości ludzkie nigdy nic zbywało mu na dobrej radzie, , Pierzyn. Tekst pochodzi z drugiej poł. XIX w. «oświn 151 dziwne głosy zjawiają się pod wpływem zamroczenia alkoholem,? Wino dodawało mu otuchy. Przyjaciołom już nie zwierzał się ze swych zwidzeń, gdyż nie chciał narażać się na ich szyderstwa i śmiech. Pewnego wieczoru, gdy układał się do snu, przybiegł wystraszo. ny strażnik i powiedział, że wiele łodzi płynie w kierunku zamkowej wyspy. Z murów widać było uzbrojonych ludzi na łodziach. Łucznicy kierowali strzały w stronę zamku, zmuszając załogę do ukrycia się poza blankami. Naraz ucichła wrzawa dobiegająca z zewnątrz. Rycerz wychylił głowę i zobaczył niesamowity widok. Na czele płynących łodzi znaj. dował się kościotrup, ten sam, którego widywał u siebie w komnacie, lecz teraz był o wiele większy. W pewnym momencie upiór podniósł rękę i gestem rozkazał swoim ludziom w łodziach zawrócić do brzegu. Sam zbliżył się do zamku. W ręku trzymał potężny młot, którym uderzył w bramę twierdzy. Ta rozpadła się natychmiast. Drugie uderzenie wstrząsnęło murem warownym i zdruzgotało wieżę. Walący się mur przysypał ciała obrońców* Upiór wszedł na dziedziniec, rozkruszył drzwi wiodące do lochów i rozkazał potężnym głosem, aby wszyscy uwięzieni natychmiast wychodzili. Rozległ się szczęk łańcuchów, a w chwilę później wypełzły z ciemności liczne postacie. Po oswobodzeniu wszystkich więźniów upiór-mściciel kazał im wejść do dużej łodzi właściciela zamku i nie oglądając się szybko stąd odpłynąć. Gdy tylko dziedziniec opustoszał, upiór znów uniósł młot i uderzał nim tak długo, aż zamek rozsypał hie w gruzy. Poduuie głosi, że % pozpstałych szczątków zamku powstała wy* spa, nazwana później Chrząszczewską. Janina ???i?? DOBRY STAROSTA ie ma prawie takich zwalisk, do których by lud okoliczny jakiejkolwiek nie przywiązywał powieści. Najpospoliciej bywają to podania o|ukrytych w ruinie skarbach lub o dawniejszych panach zamczyska, ich gwałtach, zbrodniach i pokucie; dobry bowiem pan w świecie podaniowym jest niesłychanie wyjątkowym zjawiskiem. Otóż jedno z tego rodzaju rzadkich podań zachowało się dotąd z dawnych czasów w zupełnie już dziś zniemczałęj stronie Pomorza. W powiecie starogrodzkim, w pobliżu miejscowości dawniej zapewne Źegot, obecnie Seekaht* zwanej, rozciąga się dość obszerne jezioro**, z którego łona trzy się wynurzają wysepki. Na jednej z nich sterczą dotąd szczątki istniejącego tu niegdyś grodu. W tym to grodzie Mieszkał dobry starosta, poddanych swoich nie pan, ale ojciec prawdziwy, a wszystkich cierpiących i potrzebujących opiekun i pocie-8???i?1. Ktokolwiek w rzetelnym ucisku udał się do niego o pomoc u° radę, nigdy nie odszedł niezadowolony. Dobry starosta przycho-Zl* niezasłużonej nędzy z ulgą i hojnym wsparciem; na inne zaś ciski i dolegbwości ludzkie nigdy nie zbywało mu na dobrej radzie, zwierzyn. Tekst pochodzi z drugiej poł. XIX w. woswin 151 do znalezienia której pomocą mu była jakaś wielka kS1ęga, mówiaj c wszystkim, co było i będzie kiedy na świecie. Starosta rozczyty| wał się w niej pilnie i zwykle nawiedzający zastawali go z tajemy «zą księgą w ręku. Oczywiście istnienie tak wielkiego i mądrego pana było najwięk. 8Zym szczęściem dla jego poddanych i całej okoUcy; było to, jak gdyby anioł boży widomie zamieszkał pomiędzy ludźmi. Toteż nie dziw że gdy po upływie długiego dobroczynnego żywota sędziwy starosta śmiertelne wreszcie zaległ łoże, w całej okoHey panował nieukojony płacz i narzekanie, a gromady zasmuconego ludu żale. gały zamek i cisnęły się do drzwi chorego. Na kilka godzin przed śmiercią, a było to właśnie w sam wieczór Św. Jana, tknięty po*, szechnym żalem i płaczem, starosta w te do otaczających odezwał się słowa: , . — Dzieci moje! Przestańcie tych łez i biadań, żeby me obrażać Boga. Dopóki była święta jego wola, żyłem pomiędzy wami, służąc wam wedle słabych sił moich; dziś, gdy mu się mme powołać spodo-bało, wam równie jak mnie przystało zgodzić się korme z ojcowskim wyrokiem jego Wszakże na waszą pociechę to jeszcze powiedzieć mogę, że choć ciało me spocznie w grobie, duch mój niezupełnie rozstanie się z wami. Widząc wielką waszą nad stratą moją żałość, prosiłem gorąco Pana Boga, ażeby mi choć niekiedy jeszcze zza gro-bu wracać do was pozwolił. I otóż kiedy niedawno siedziałem za sto łem, miałem objawienie, że co roku w tę noc świętą, w której zamkn oczy, wolno mi będzie wrócić do tego zamku i jak niegdyś służyć wam pomocą i radą. To zachowajcie w pamięci i powiedzcie 'drugi» braciom waszym, aby wiedzieli w potrzebie, gdzie i kiedy znale* mnie mają. Słabać to była pociecha i nadzieja dla słuchających, wobec niepowetowanej straty; niemniej jednak, gdy od śmierci dobrego rtj rosty rok już dobiegał blisko, wszyscy z niespokojnym wygląda» oczekiwaniem, azaż się spełni przyrzeczenie jego. Ahc jak mgfl żadnym słowem swoim, tak i tą obietnicą nie zawiódł umierają^ Około samej północy, w czasie kiedy przed rokiem bogobojnego o dał ducha, ukazała się poważna i łagodna postać jego, z tąz burt w ręku, z którą zwykle go widywano, a którą przy swoim boku p 252 hować polecił, na murach zamczyska — i ci wszyscy, którzy mieli dwag? przystąpić doń i wypowiedzieć potrzeby swoje, odeszli pełni pociechy i nadziei. Toż samo powtórzyło się za rok drugi i potem rok w rok przez wszystkie lata, jakkolwiek już dawny zamek, skutkiem wojen i długiego wieku, zamienił się w pustkę i ruinę. I po dziś dzień jeszcze starosta dobry, wierny swemu słowu, w każdą noc gwjetojańską zjawia się na zamkowej wyspie; ale dobroczynne zja-ydskó nieużytecznym już się dawno stało. Od paruset lat bo już w stronach tych nikt nie umie języka starosty, a tak ani jemu objawić swych potrzeb, ani danych rad zrozumieć nie może. Ostatnim, który korzystał z pomocy starosty, miał być przed około 90 laty jakiś młody Polak, stolarz z Torunia, o którym następująca krąży powieść. Jednego razu w wieczór świętojański zaszedł był do karczmy w Seekaht młody podróżny, który zrzuciwszy z pleców lekki bardzo tłomoczek zasiadał w kąciku za stołem dla spożycia skromnej wieczerzy. Podróżnym tym był majster stolarz z Torunia, Polak rodem, dobre w gruncie człowieczysko, ale cóż, kiedy szaławiła i z dzisiaj na jutro żyjący. Dzięki swej rzadkiej w rzemiośle zręczności, po odbytej wcześnie wędrówce, młodo bardzo został majstrem i choć zaczął, jak to mówią, bez grosza, wkrótce nie zbywało mu i na robocie,, i na dostatnim zarobku. Na nieszczęście w jednej piwnicy znalazło się smaczne piwko i tak wesołe towarzystwo, że zarobek z wydatkiem ani razu zgodzić się nie chciały. Młody nasz majster nie martwił się tym wcale i przekonany, że co pożyczy, to z łatwością odrobi, pożyczał pełnymi rękoma na lewo i na prawo, skąd tylko pożyczyć można było. Ile w ten sposób był dłużny, dowiedział się wtenczas dopiero, gdy nikt mu już pożyczać nie chciał. Równocześnie dowiedział się także, iż gospodarzowi domu, w którym miał pracownię, zalegał czynsz za wiele miesięcy i że ten go w domu 8wym mieścić nie chce. Niefortunne te odkrycia zmusiły na koniec lekkomyślnego maj-8terka do zastanowienia się nad swym położeniem, którego wypadek lych mniej więcej wyraził się słowach: ^Koniec końców, to pewne, żem zadłużony po uszy i że długów ^ch spłacić nie zdołam. Krewnych ani przyjaciół, którzy by mi ze 153 skuteczną pomocą przyjść mogli, nie mam. O odrobku trudno myśleć, bo drzewa mi nikt już na wiarę nie da. Diabli sprawa! Co tll począć z sobą?... Ach! ba! alboż to tylko strugając wióry można żyć na świecie? alboż to świat taki mały?... Ot, słyszę, w Hamburgu wer-buja żołnierzy dla Anglików. U tych ludzi to złoto jak u mnie trociny; życie musi być wesołe, a jak Bóg pomoże, to kto wie, co sie jeszcze stanie z biednego stolarzyny. Ano! to i krótka sprawa. Mar.,z do Hamburga, do Anglików! Gospodarzowi niech zostaną na zapłatę rupiecie moje, a inni niech sobie klną, ile się spodoba. Czart im wi-nien, nie ja! po co pożyczali?... Zresztą, jak będę księciem albo ge. nerałem, to im wszystko z lichwą wrócę." Po tej króciutkiej ze sobą naradzie rezolutny nasz majster wró. cił cichutko do domu, spakował w tłomoczek cokolwiek ubrania, przeliczył z dość kwaśną miną, co mu zostało gotowizny w mieszku, i wymknąwszy się pod okryciem leciutkiego płaszczyka za wrota do-mu i miasta, z pełnym otuchy sercem powędrował ku Hamburgowi. Jakeśmy widzieli, szczęśliwa dola zawiodła go w wieczór święto-jański do Seckaht. Gdy bowiem z zaostrzonym całodzienną wędrówką apetytem posilał się zastawioną przez gospodynię wieczerzą, chłopi przy drugim stole, z powodu dzisiejszego wieczora, poczęli roz-powiadać sobie szeroce całą historię o dobrym staroście. Nasz wędrowiec więc, który wybornie po niemiecku umiał, słyszał licz* przykłady, jak to zmarły starosta tym, którzy z nim po polsku rozmówić się mogli, w najtrudniejszych razach cudowną świadczył pomoc i bolesne niejednego z obecnych westchnienie, że się dzisiaj z dobroczynnym zjawiskiem porozumieć nie potrafi. „Aha!'—pomyślał sobie-wy nie możecie, ale ja mogę! A ]| istotnie dobry ten duch tak chętnie potrzebnym udziela pomocy 11 dy, to dalibóg mnie ich odmówić nie powinien, bo zaiste położeni moje wcale nie wesołe. Chociaż niechłodno, to porządnie głodno i domu daleko!... a i do tego opętanego Hamburga straszny jesz* kawał, że nie wiem, jak się do niego o tych kilku srebrniakach i do lec. Pojutrze chyba mi już żebrać przyjdzie, a tu lud wcale nie oc czy do dawania... Zacny starosto! tyś teraz moją nadzieją! ' Skoro się chłopi rozeszli, zapłaciwszy za wieczerzę, rozpytal u gospodyni o drogę do jeziora i wkrótce szczęśliwie trafił do jeg 154 j,rzegów. Przy jasnym blasku pełni miesięcznej dojrzał na jednej z wysP sterczące z zarośli ostatki warownych murów, a błogim trafni znalazłszy u brzegu uwiązaną łódkę rybacką, nie potrzebując wp}aw się trudzić, bezpiecznie przybił do zwalisk. Jak mogliśmy już zauważyć, na odwadze majstrowi naszemu nie zjjvwało. Chociaż więc z cokolwiek przyśpieszonym biciem serca, bez zbytecznej przecież trwogi oczekiwał zjawienia się ducha. I kto wie» gdyby starosta, zwyczajem pospolitych widziadeł, ukazał mu się z ostatnim uderzeniem północnego dzwonu, może by był nie wzdrygnął się nawet. Ale gdy na dobrą jeszcze przed północą chwilę, wśród najgłębszego pogodnej nocy milczenia, naraz niespodziewanie zza olbrzymiego złomu muru ukazała się mu wyniosła postać, w długie, poważne przyodziana szaty, z białą na piersiach brodą i ogromną księgą w ręku, zuch nasz zatrząsł się cały jak liść osiczyny i nie pomnąc, że dobrego ducha ma przed sobą, bezwiednie wykrzyknął drżącym głosem ową powszechnie używaną w takich razach formułę: — Wszelki duch Pana Boga chwali! — I ja go także chwalę, teraz, zawsze i na wieki wieków, amen! — odrzekło widziadło. Te słowa, ton, którym były wymówione i chwilka, która tymczasem upłynęła, dały ochłonąć stolarzowi z przerażenia i zebrać na powrót w sercu męstwo. Na zapytanie więc starosty: kto jest i czego-żąda? — dość spokojnie zaczął opowiadać swą niedolę, nie tając przy tym wcale własnej winy wyznania i szczerego stąd żalu. Zakończył nieśmiałą prośbą, jeżeli można, o wsparcie i radę, co ze sobą czynić: czy sprzedać się Anglikom i wojskowego tentowaó szczęścia, czy też skromnie, zeszedłszy pomiędzy Niemców, na nowo wziąć się do swego rzemiosła. — Niechajże mnie Bóg uchowa — odpowiedział starosta — żebym Cl miał dawać podobnie bezbożne rady lub pomagać do ich spełnię-bla- Pracować na swej ziemi uczciwie, oto jest pierwsze prawo i obo-Vlązek każdego zacnego człowieka. Tą tylko drogą, jeż eh iś"ć zechcesz,. dzielić* ci mogę rady i pomocy. Ach, wielmożny starosto! — wykrzyknął stolarz — czegóż bym Ja goręcej pragnął, jak wrócić znów między swoich i nauczony douczeniem na nowo zacząć pracować! 255 — Słuchaj więc — mówiło znów zjawisko. — Długi, w które ci» lekkomyślność własna zawikłała, nie są tak wielkie, abyś ich pr2y usilnej pracy wprędce spłacić nie mógł, bylebyś tylko na razie zna. lazł pomoc. Takową pomoc ja ci oto daję. Te dziesięć sztuk złota wystarczą ci i na spłacenie wierzycieli, i na ponowienie rzemiosła. Pamiętaj jednak, że ci ich nie daję darem, lecz pożyczam tylko. Od jutra za rok, w dzień świętego Jana, po pierwszej mszy porannej, rozdzielisz wiernie co do szeląga tę sumę między uczciwych ubogich miasta twego. Do tej zaś pożyczki dodam ci rad kilka, daleko od niej cenniejszych, które oby się wrazić na zawsze chciały w pamięć i serce twoje: Unikaj złych towarzystw, bo te i najlepszego o upa-dek przywodzą. Bądź wierny zawsze twojemu słowu, choćby cię to nawet chwilowo na straty i przykrości narażało, gdyż w końcu rzetelność złotą opłaci się lichwą. Nareszcie nie opuść nigdy i dla żad« nego powodu dobrego uczynku, do jakiego spełnienia Bóg ci nastro-e/y sposobność, a znajdziesz prędzej czy później na tym już świecie nagrodę. Teraz zaś wracaj z Bogiem do domu i żyj według tego, com ci powiedział. Jak widzimy, rady starosty nie różniły się niczym od tych pięknych ogólników, jakie każdy kaznodzieja owieczkom swoim, każdy nauczyciel po sto uczniom na rok powtarza razy i jakie jednym uchem zasłyszane, bez skutku drugim wychodzić zwykły. Tu jednak całkiem inny odnieść one miały skutek. Ze słów starosty, z tonu jego mowy wionęła taka jakaś dziwna moc podbijająca duszę, że naszemu stolarzowi rady jego nie zdały się wcale ogólnymi maksymami, lecz jasnymi i nieodzownymi przepisami przyszłego życia, od których mu na chwilę odstąpić nie wolno, jeśli nie chce i na tym, i na tamtym świecie w ostateczną popaść niedolę. Czuł, jak każde słowo zjawiska ognistymi głoskami wrażało się w jego serce, a zarazem jak w nie wstępowała jakaś cudowna moc, potrzebna do rad tych spełnienia-Podniesiony i odrodzony na duchu, zgoła nowy niby człowiek, p0' dziękował staroście za pomoc i rady, i przyrzekając święte takowy0'1 spełnienie oddalił się ze zwalisk. Wzruszenie i radosna lepszej przyszłości otucha nie dozwól»)1 naszemu majstrowi myśleć o .spoczynku. Z lekkim sercem, lekki* krokiem wracał do Torunia, gdzie też za parę tygodni stanął szczę* 156 diwie. Czasowe swoje zniknięcie wytłumaczył jakimś zręcznym pozorem, a spłaciwszy długi, za resztę pozostałych pieniędzy przyna-iąwszy paru czeladzi pilnie wziął się do roboty. Wyrobom jego, zalecającym się niezwykłą dokładnością i smakiem, nie brakło ?????, tak że po upływie niespełna pół roku dziesięć sztuk złota, które mu starosta pożyczył, na powrót w całości znajdowały się w jego mieszku, teraz już bez niebezpieczeństwa, ażeby z niego marnie ulotnić się miały. Z dawniejszego szaławiły stał bo się teraz całkiem innym człowiekiem. Do piwnicy, gdzie niegdyś spędzał długie i wesołe godziny, nigdy odtąd nie zabłądziła jego noga. Kiedy pragnienie i potrzeba orzeźwienia się po pracy ciągnęły na szklankę piwa, zachodził do piwnic takich tylko, gdzie o grze i zgorszeniu nigdy ani mowy nie było, gdzie poważni majstrowie i kupcy spokojną i przyzwoitą zabawiali się rozmową. Częściej jednak niż w piwiarniach, spędzał teraz wieczory w domu to tego, to owego ze znajomych ożenionych majstrów, najczęściej zaś u jednego podżyłego już dobrze złotnika, na rynku dom i warsztat mającego. Zacny ten i powszechnie szanowny majster był Niemcem z rodu; ale że miał żonę Polkę, cała jego rodzina i on sam w domu polskim zwykli byli mówić językiem. Wbrew ówczesnemu rzemieślników, a zwłaszcza niemieckich, zwyczajowi, stary złotnik nienawidził knajpy. Za to, gdy po zamknięciu warsztatu przeszedł się godzinkę nad Wisłą, oddychając orzeźwiającym jej powiewem, serdecznie się cieszył, gdy do mieszkania jego zaszedł ktoś ze znajomych, dzielił się z nim wieczerzą i dzbanem wybornego z własnej piwnicy trunku. Rad więc był bardzo częstym odwiedzinom stolarza, którego trafne 1 bystre o rzeczach i ludziach sądy wielce mu się podobały. Nawzajem nasz stolarz znajdował wielki pociąg w pełnych humoru rozmowach z'otnika, który zwiedziwszy w życiu niemały kawał świata, miał zawsze coś nowego do opowiadania. Więcej jednak podobno niż gawędy ojca ciągnęła tam młodego 8tolarza obecność najstarszej córki złotnika, osiemnastoletniej skromnej i urodziwej Joasi, która zastawiwszy wieczerzę siadała obok matki, Przy słuch ująć się rozmowom ojca i gości. Do rozmowy wtrącała się °?? bardzo rzadko tylko jakimś krótkim i nieśmiałym słowem; tym 157 częściej za to zwracała ukradkiem błękitne i pełne wymowy oczjH na twarz urodziwego młodzieńca. A że i jego ciemne źrenice minio woli zwracały się raz po raz w stronę, gdzie siedziała Joasia, czworo tedy ócz spotykało się z sobą bardzo często i coraz to dłuższe, coraz wymowniejsze prowadziło rozmowy. I istotnie oboje młodzi, choć niewiele ze sobą wymieniali słów głośnych, tak się z sobą doskonało oczną porozumieli rozmową, że kiedy raz nasz młody majster, wszedł. sz\ do izby złotnika, znalazł w niej tylko samą Joasię, pięć minut czasu wystarczyło im. ażeby sobie wzajem zapewnić miłość i wierność na wieki. Od tej chwili zakochany stolarz o tym tylko rozmyślał, jak by i kiedy oświadczyć się ojcu Joasi. Wreszcie postanowił uczynić to w niedaleki już wieczór świętojański, jako w wigilię imienin swoj ^g roDie: 0(j roku. zaś zmieniliście się tak grim- pusto g* zdoła w waszym wieku... Ale wybaczcie, że ja- towni )] <Ąrtie losy ukochanego dziecięcia oddać nie chce. ko ojciec na niepe^ . J , . * v . * " UJ , , .«.yiacielu, jesteście prawda mistrzem w waszym ^v, mój młody p*^ J r . . . * w' . . A<» byle JtJog wam dał zdrowie, zonę i rodzinę wy- kunszcie, i wiem, z» . . . , , Ł, , : . j ?? macie żadnego zapasu, który by was i wa- żywić zdołacie. Lec!» , ,»•• ? u -iw i ^ y m razie oci ostatnie! nędzy obronił. Nie dopusc szych bliskich w zły ta u. T,., t ^ . łW was choroba na poł roku w łozko rzuciła, co Rnfce. a mech no "/ . . . "?? ' , ? waszą zamożnością stało?... Ja sam nie jestem bv się wtedy z cał** , . . J. ? x J . , Joasi dac znaczny posag. Co się zarobi, to się ro- tak Dog y, ^ pQ ju^gjjjjj^ [ dzieci spora gromadka. Ot, dom Ze3d ' . „ kupił, zanim rodzina się zwiększyła, to i mój ma- ten. com go jeszcze * r , , , \ . o j /irtiez sami, jak smutny los by czekał zonę waszą, iatek cały. Pomys»Cł . J ł . ł • r • •„ J**1, , . . ijjon Boże, po kilku latach osierocili na świecie, gdyDy - J ' ?;???i dziatek, bez grosza i dachu nad głową? Nie! ? dwojgiem albo w« .J * & . . J& . , ^ajstrze. Kto zechce wziąć córkę moją, nie potrze- nie! mói kochany ** ' , , . . . *. J _ . ale mieć cos więcej jak zdrowie, dwie ręce, musi We być bogaczem» ?? , ? " J ' . • ; domek własny, który by w złym razie zapew- mkĆ ??????^0 taki ^ C^eba' mai p '? ¦ odpierał, iak mógł, rozumowania te wszystkie. Zmieszany stoi»1 ^ 'J. »' . - . . i0dosci i zdrowiu, przy których o chorobie i srrner , j . je godzi; o zdaniu się na opatrzność boską; o nioż- C1 * , -g • ?? ?????&?I i1?* Ale złotnik tak stał uparcie ??2? nos P yj jirtga ich pogadanka wciąż w jednym obracała siC swoim, że cała dfl4> r ° n J . J . jjje posuwając naprzód sprawy nieszczęśliwego z* * ' .. , .„» dla uspokojenia choć chwilowo rozdrażniony011 lotnika. Na konie"' v i 160 „uć młodzieńca, dał mu stary niby jakąś nadzieję, radząc, ażeby ekał cierpliwie przez lat kilka, a może mu się uda zebrać tyle, żeby do własnego domu mógł wprowadzić Joasię, której mu wtedy ;ciec nie odmówi. Ale ta daleka i wątpliwa nadzieja była zbyt sła-, pociechą dla zawiedzionego tak niespodziewanie w oczekiwaniach ^ych stolarza. Smutny i złamany na duchu, rozstał się z wracają-cvm d° d°mu złotnikiem. Długo potem jeszcze i aż w noc ciemną Uądził samotny po ulicach miasta, a gdy powróciwszy nareszcie do siebie, rzucił się na łoże, sen do dnia białego nie zmrużył jego powiek. Pierwszy dźwięk dzwonka na pobliskim katolickim kościele przypomniał mu włożony nań przez starostę obowiązek. Ubrawszy się z pośpiechem, podążył na mszę poranną, której pobożnie wysłuchawszy, po stokroć w utrapieniu swym westchnąwszy, rozdzielił następnie część pieniędzy między wyciągające rękę w kruchcie żebractwo, resztę zaś poniósł jako wsparcie pomiędzy biedne wdowy i rodziny, które już dawno sobie upatrzył. Bieganie ze wsparciem po różnych uliczkach i zaułkach zajęło mu kilka godzin, tak iż dopiero około dziesiątej powrócił znużony do domu. Ale tutaj na progu warsztatu czekała go niespodzianka. W czasie jego niebytności jakiś dworzanin bardzo się uprzejmie o niego dowiadywał, polecając, aby za przybyciem niebawem u wojewody się stawił. Możny ten pan, przysłany przez króla z Warszawy dla załatwienia jakiejś ważnej sprawy, od paru już tygodni bawił w mieście; ale po co by go wzywał?— Biedny stolarz na próżno zachodził w głowę. Nareszcie powiedział sobie, że idzie pewnie o jakąś robotę, i posiliwszy się spiesznie spożywanym śniadaniem, poszedł do mieszkała potężnego pana. Jakież było jego zadziwienie, gdy zaledwie opowiedziawszy się strzegącemu drzwi pańskich słudze, wnet przez niego do wojewody Wprowadzonym został i gdy ten przemożny magnat z nadzwyczaj ^skawą powitał go twarzą. Przyczyna przecież tej zadziwiającej do- foci wnet mu się wiadomą stała. Uratowane wczoraj dziecko było ???? wojewody, jedynym jego późnego i krótkotrwałego małżeń- "a owocem, jedynym wielkiego imienia i ogromnego majątku dzie- '???, Przejęty cały uczuciem odwróconego szczęśliwie nieszczęścia, U -a, . «ainle Gryfitów J62 jej rodzinie powiedzieli. Ale prosto i bez wykrętów, jak na poczci. wego człowieka przystało, chociaż z największą przykrością, odpo-wiedzieć wam muszę, że na wasze żądanie zgodzić się nie mogę. — Jak to! — zawołał niby z nieba spadły stolarz — odmawiacie mi więc ręki córki waszej? Ach! tegom się po was nigdy nie spodziewał!... Powiedzcie, cóż przeciwko mnie macie?... Jeżeli moje dawniejsze... — Ależ nie, nie o to tu chodzi — przerwał złotnik — przeciwko osobie waszej nie tylko nic nie mam, ale przeciwnie, nie znam nikogo, kogo bym bardziej od was za zięcia sobie życzył. Z dawniejszych pustot grzechu wam nie robię: od roku zaś zmieniliście się tak gruntownie, jak mało kto zdoła w waszym wieku... Ale wybaczcie, że jako ojciec na niepewne losy ukochanego dziecięcia oddać nie chcę. Wy, mój młody przyjacielu, jesteście prawda mistrzem w waszym kunszcie, i wiem, że byle Bóg wam dał zdrowie, żonę i rodzinę wyżywić zdołacie. Lecz nie macie żadnego zapasu, który by1 was i waszych bliskich w złym razie od ostatniej nędzy obronił. Nie dopuść Boże, a niech no by was choroba na pół roku w łóżko rzuciła, co by się wtedy z całą waszą zamożnością stało?... Ja sam nie jestem tak bogaty, ażeby Joasi dać znaczny posag. Co się zarobi, to się rozejdzie, boć i żyje się po ludzku, i dzieci spora gromadka. Ot, dom ten, com go jeszcze kupił, zanim rodzina się zwiększyła, to i mój majątek cały. Pomyślcież sami, jak smutny los by czekał żonę waszą, gdybyście ją, co broń Boże, po kilku latach osierocili na świecie, z dwojgiem albo więcej dziatek, bez grosza i dachu nad głową? Nie! nie! mój kochany majstrze. Kto zechce wziąć córkę moją, nie potrzebuje być bogaczem, ale mieć coś więcej jak zdrowie, dwie ręce, musi mieć przynajmniej domek własny, który by w złym razie zapewniał przytułek i jako taki kęs chleba. Zmieszany stolarz odpierał, jak mógł, rozumowania te wszystkie. Mówił o swojej młodości i zdrowiu, przy których o chorobie i śmierci ani myśleć się nie godzi; o zdaniu się na opatrzność boską; o możności przyjścia do majątku itp. Ale złotnik tak stał uparcie przy swoim, że cała długa ich pogadanka wciąż w jednym obracała się kole, ani o włos nie posuwając naprzód sprawy nieszczęśliwego zalotnika. Na koniec, dla uspokojenia choć chwilowo rozdrażnionych 160 \ cZuć młodzieńca, dał mu stary niby jakąś nadzieję, radząc, ażeby c*ekał cierpliwie przez lat kilka, a może mu się uda zebrać tyle, że-w do własnego domu mógł wprowadzić Joasię, której mu wtedy niciec nie odmówi. Ale ta daleka i wątpliwa nadzieja była zbyt słabą pociechą dla zawiedzionego tak niespodziewanie w oczekiwaniach gWych stolarza. Smutny i złamany na duchu, rozstał się z wracaj ą-cym do domu złotnikiem. Długo potem jeszcze i aż w noc ciemną błądził samotny po ulicach miasta, a gdy powróciwszy nareszcie do siebie, rzucił się na łoże, sen do dnia białego nie zmrużył jego powiek. Pierwszy dźwięk dzwonka na pobliskim katolickim kościele przypomniał mu włożony nań przez starostę obowiązek. Ubrawszy się z pośpiechem, podążył na mszę poranną, której pobożnie wysłuchawszy, po stokroć w utrapieniu swym westchnąwszy, rozdzielił następnie część pieniędzy między wyciągające rękę w kruchcie żebractwo, resztę zaś poniósł jako wsparcie pomiędzy biedne wdowy i rodziny, które już dawno sobie upatrzył. Bieganie ze wsparciem po różnych uliczkach i zaułkach zajęło mu kilka godzin, tak iż dopiero około dziesiątej powrócił znużony do domu. Ale tutaj na progu warsztatu czekała go niespodzianka. czasie jego niebytności jakiś dworzanin bardzo się uprzejmie o niego dowiadywał, polecaj ąc, aby za przybyciem niebawem u wojewody się stawił. Możny ten pan, przysłany przez króla z Warszawy dla załatwienia jakiejś ważnej sprawy, od paru już tygodni bawił w mieście; ale po co by go wzywał?— Biedny stolarz na próżno zachodził w głowę. Nareszcie powiedział sobie, że idzie pewnie o jakąś robotę, i posiliwszy się spiesznie spożywanym śniadaniem, poszedł do mieszkała potężnego pana. Jakież było jego zadziwienie, gdy zaledwie opowiedziawszy się strzegącemu drzwi pańskich słudze, wnet przez niego do wojewody oprowadzonym został i gdy ten przemożny magnat z nadzwyczaj «skawą powitał go twarzą. Przyczyna przecież tej zadziwiającej do- roci wnet mu się wiadomą stała. Uratowane wczoraj dziecko było ???? wojewody, jedynym jego późnego i krótkotrwałego małżeń- Wa owocem, jedynym wielkiego imienia i ogromnego majątku dzie- •icem. Przejęty cały uczuciem odwróconego szczęśliwie nieszczęścia, * krainie Gryfltów 261 \voiewoviceej miał spotkanie ze starostą. Może który z czytelników naszych, ieśh g° ?8 ° tej porze roku w powiat starogrodzki zawieje, zechce szczęścia jiopróbować. W każdym razie zapewnić go możemy, że jeśli nie spotka ducha starosty, spędzi noc bardzo uroczo, co przecież vV tvm nudnym i prozaicznym życiu coś warte. Roman Zmorski HERB SŁUPSKA IV ^ dawnych bogach i bożkach pogańskich tudzież o kościołach, klasztorach i zakonnikach 1 V i OFIARA / Połchowie niedaleko od Szczecina do niedawna leżał kamień duży, długi i szeroki. Według podania służył on jako ołtarz, na którym składano ofiary bogu pomorskiemu, Trzygławowi. Rokrocznie w pewne dni zbierali się tu żercy, czyb: kapłani Trzygława, i odprawiali obrzędy ku czci bożka. Główne święto obchodzono jesienią, po żniwach. Były to jakby dożynki połączone z obrzędami religijnymi. Tysiące pielgrzymów ciągnęły tu ze wszystkich stron Pomorza chcąc oddać" pokłon swemu bóstwu i prosić je o dalszą opiekę i bogate plony. Głównie przychodzili mężczyźni ubrani w siermięgi, przepasani kolorowymi pasami. Niekiedy przyłączały się do nich kobiety noszące na głowach naczółki, na które zawieszały brązowe i srebrne kabłączki skroniowe; przyodziewały się one w barwne, pasiaste stroje. Nastrój panował świąteczny, radosny, pełen napięcia i wyczekiwania. Tłumy gromadziły się naokoło wielkiego kamienia ofiarnego. " powolnym, uroczystym pochodzie kroczyło siedmiu żerców. Przeszedłszy przez krąg ludzki, zasiadali oni na kamieniach otaczających Półkolem ołtarz ofiarny. W poważnym skupieniu przygotowywali się do ofiary. W pewnej chwili pierwszy żerca podnosił rękę do góry. Na ten 267 znak tłumy uciszały się, a wszyscy żercy wstawali. Potem jeden, z nich brał pęk kłosów pełnych ziarna i krocząc obok głównego żercy, zanosił do kamienia. Kapłani podejmowali hymn i śpiewak" go w czasie ceremonii dokonywanej przy ołtarzu. Trzygławie! Władco potężny, który dajesz życie, plony! Pomorzanów szczep nasz mężny cześć ci składa i pokłony., / My, słudzy, ciebie wzywamy: przyjdź dziś do nas w dzień radości, bądź dziś, ogniu święty, z nami, świeć i grzej na znak miłości. • Przyjm łaskawie żertwę naszą nie gardź zbożem z naszych łanów, obdarz hojnie chlebem, paszą — słuchaj prośby wszystkich klanów. Wstrzymuj wojny, głód, pożogę, ześlij pokój, chleb, dostatek, łagodź gromy, zimy strogie, dzierż opiekę ojców, matek. W chwili kiedy rozbrzmiewała prośba o święty ogień, pierwszy żerca brał do ręki żelazne krzesiwo wraz z hubką i rzucał iskrę na snopek kłosów. Gdy na kamieniu ofiarnym błysnął płomień, radość ogarniała zebrany tłum. W tej bowiem chwili stawał między nimi bóg Trzygław i spoglądał na nich ognistym okiem. Rozpoczynał się pochód dziewcząt. Przychodziły trójkami ubrane w lniane sukienki, przyozdobione kolorowym haftem, a na głowach miały korony-wianki z kłosów żyta. Dziewczę idące w środku trzymało mały snopek, związany z kłosów żyta, pszenicy, owsa i j§" czmienia. Dziewczęta towarzyszące jej u boku niosły duże bochny chleba. Podszedłszy do ołtarza, dary swe oddawały kapłanowi, który kładł chleb na krawędzi ofiarnego kamienia, aby dotykały go język* świętego ognia, a snopki rozwiązywał i rzucał w płomień. Dziewczęta, a było ich kilkadziesiąt, zostały tu przysłane z r°z* 268 ???? osiedli. One same ścinały ofiarne zboże, one je wiązałv ' "łv Ąo gumien, im też przypadał w udziale zaszczyt złożenia hołdu przed obliczem płonącego bóstwa. Idąc śpiewały słowa ?i?|?- dożynkowej- Płoń niesiemy, plon—¦ dary z wszystkich stron. Gdy skończył się ten pochód i gdy kapłani odśpiewali pieśni, główny żerca urzędujący przy kamieniu-ołtarzu począł rozdawać zebranym chleby ofiarne. Uczestnicy obrzędu zasiadali na i jedli je, a była to uczta święta, łącząca wszystkich wiernych Potem zaczynała się zabawa, przeciągająca się późno w noc Brała w niej udział przede wszystkim młodzież. Pląsom i i i nie było końca. Ale nawet i wśród tej wesołości ni« ?? J •> ***s zapomniano o bożku, który raczył przybyć na to święto, i wciąż na nowo dziękowano mu za tę łaskę. Ludzie, ośmieleni zabawą, podchodzili d t mienia-ołtarza i z zadziwieniem spozierali na wgłębienj[a któ glądały tak, jakby ktoś leżąc wycisnął je kształtem swego ci ł W dzieli wyraźnie głowę, plecy, ręce, nogi. A od kamienia ??? gorąco. Snadź istotnie płomienisty bóg na nim spoczywał. Aż do najnowszych czasów pokazywano w Połchowie kamień ołtarzowy Trzygława z odbiciem postaci ludzkiej oraz siedem k ni ustawionych naokoło niego, na których niegdyś siadywali żercy sprawujący obrzęd. Władysław Łęga KOŃ WRÓŻBITA a czasów pogańskich były av Wolinie aż cztery gontyny, czyli świątynie. Królował w nich ( bóg trzygłowy — Trzygław. Świątynie zew-\I?? nątrz kunsztownie przyozdobiono malowidła-któr^ przedstawiały ludzi, zwierzęta i ptaki, a malowidła te były tak wierne i tak udane, że wyglądały jak żywe. I miały tak trwałą barwę, że deszcze i śniegi nie zdołały ich spłukać ani przyćmić. ¦\V środku gontyn stały ławy i stoły, tu bowiem odbywały się ,-,.rf> i zebrania, na których omawiano sprawy obchodzące ogół. i\a honorowym miejscu znajdował się posąg Trzygława o trzech gł"" aCh i trzech obhczach, a wysoki na wzrost dużego mężczyzny. pr7jy jednej z tych świątyń, w osobnej przybudówce umieszczon| Konia, który służył do wróżenia. Był to siwek o niezwykłej sile- I ziiaczający się wspaniałą grzywą, bystrymi oczami i smukłymi mi. Opiekował się nim starszy już wiekiem żerca. Bardzo on ,a polubił, często zaglądał do jego stajni, podsuwał mu to siaii"-t0 owie?- poklepywał pieszczotliwie i rozmawiał z nim. Siwek z«j swego przyjaciela, witał go rżeniem, dziękował za pieszczoty «><¦)< • c 6ic łbem o ramię starca. Tak staranna opieka sprawiła, że wyrósł ponad miarę innych koni, sierść jego lśniła jak srebro- (1 natrzyty mądrze i radośnie. 170 110-iw- Spełniał on niezwykle ważną rolę, był bowiem wróżbitą. Wśród osobliwych obrzędów przepowiadał, czy zbiory będą dobre, czy złe, jaka zapowiada się zima, sroga lub lekka, czy należy rozpoczynać" wojnę, czy też wstrzymać się od niej. Ceremoniał był taki: Rozkładano przed nim na ziemi dziewięć włóczni, równolegle jedną przy drugiej, w odstępach jednego łokcia. Następnie żerca prowadził siwka w poprzek tych włóczni. Jeśli koń przeszedł ponad wszystkimi żadnej z nich nie trącając kopytem, oznaczało to dobrą wróżbę; jeśli natomiast dotknął chociaż jednej — oznaczało złą wróżbę. Początkowo, zgodnie z życzeniem głównego żercy zarządzającego gontyną, siwka używano do wróżb tylko w sprawach ważnych, które dotyczyły całego kraju. Później jednak przyjął się zwyczaj, że opiekun konia za worek owsa wróżył także pojedynczym rodzinom i nawet osobom. Tak więc siwek niejednokrotnie rozstrzygał o zamąż-pójściu córki rzemieślnika albo o przedsięwzięciu wyprawy handlowej kupca. Innymi słowy czworonożny mieszkaniec przybudówki gontyny decydował o wszystkim. Na jego kopyta, stąpające pomiędzy rozłożonymi włóczniami, z natężeniem spoglądał i ojciec wydający za mąż córkę, i kupiec gotujący się do wyjazdu za morze, i przedstawiciel "władz miasta przysposabiającego się do wojny. Czy siwek rozumiał, jak ważną jest postacią w życiu Wolina i jego mieszkańców, trudno powiedzieć. Za to jego opiekun na pewno dokładnie zdawał sobie z tego sprawę i dumny był ze swej roli. Czasem mówił do obsługi gontyny: ¦— Siwek to święty koń, to posłaniec samego Trzygława. Na pocenie bóstwa odpowiada na zadawane pytania: tak albo nie. Przez niego przemawia Trzygław. W miarę upływu czasu siwek nabierał wprawy. Kilka razy na ty- z*en prowadzony poprzez włócznie począł stąpać coraz uważniej ^ coraz rzadziej uderzał nogami o drzewca oszczepów. Stawał się do- •?? wróżbitą, żłe wróżby zdarzały mu się wyjątkowo. Żył tedy Wielkim poszanowaniu społeczeństwa '"^lińskiego i w dostatku, 4szyscy przynosili mu jedzenie. •^2 pewnego dnia zjawili się w mieście misjonarze chrześcijańscy. 171 Zaczęli długo i cierpliwie nakłaniać żerców do odejścia od ich bóstwa.' Na dowód, że Trzygław jest fałszywym bożkiem, przewrócili jeg0 posąg, odcięli wszystkie trzy głowy i odesłali do swoich zwierzchni, ków jako znak, że na Pomorzu przyjmuje się już nowa wiara. Wiek-szość żerców zgodziła się na chrzest, tak bowiem rozumowali: __??L?1i Trzygław pozwolił na to wszystko, co się działo w naszych gontynach, to widocznie jego władza się skończyła. Wierny staremu bogu pozostał jedynie opiekun konia. Głuchy był na wszystkie dowodzenia misjonarzy. Odrzucał także namowy <1?\? nych kapłanów pogańskich. Mówił: __Służyłem Trzygławowi całe życie. Będę mu służył az do śmierci. Jedna tylko troska ciążyła na sercu starca i pewnego razu ośmielił się zapytać misjonarzy: __A c0 gię stanie z siwkiem-wróżbitą ? — Sprzedamy go — odpowiedzieli. Zachwiał się starzec. Kochał swą wiarę i kochał siwka. Odtąd chodził jak nieprzytomny, stale przeżuwał te same myśli o Trzygła-wie i jego świętym koniu. Jednej nocy nie mógł zasnąć. Całe życie przesunęło i»u sie- Przed oczami- l siwka zobaczył, jakby przyszedł do j łożil. Przypomniał sobie chwilę, kiedy przyprowadzono do gontyny młodego źrebaka. Płochliwy był i niezręczny, nie umiał chodzić mic^y włóczniami, ciągle zaczepiał o nie kopytem. A później nauczył się już i starannie je omijał. Można było sądzić, że uświadamiał sobie swoją rolę i chciał się z niej wywiązać ku zadowoleniu wszystkich, którzy przychodzili po wróżbę. Teraz ten piękny i mądry koń, święty koń Trzyglawa, miał byc sprzedany jak pospolite zwierzę... Na tę myśl pękło serce starego żercy. Rano znaleziono go martwym. Siwka rzeczywiście sprzedano chłopu na wieś. Dawny wróżbita stał się pomocą rohiika, ciągnął pług i bronę, woził siew i skoszon zboże ku zadowoleniu ???? ego właściciela. Jedno przyzwyczajenie pozostało mu z minionych lat; zawsz stąpał ostrożnie, nigdy nie stawał nogą na kiju czy gałęzi leżące naziem1' Władysław ? i KLĘSKA BELBUKA awne to były czasy. Lud puszczański żył wtedy swobodnie i nie miał nad sobą władzy nijakiej, prócz rodowej starszyzny i dalekiego księcia. Nieprzebyty bór dostarczał malin, jagód, ostrężyn i wszelkich innych owoców, zwierz łowny tłukł się po leśnych ostępach, a ryb w jeziorach było tyle, że ino ręką zagarniać. Szli tedy Pomorzanie w knieje, aby miód pszczołom podbierać z barci, gromadzić zapasy orzechów na zimę lub też z oszczepami na grzywiastego żubra wespół się zaczaić. Potem składali Belbuko-wi daninę z miodu i płatów bielonego na słońcu płótna, by gniew jego odwrócić, zjednać życzliwość dla siebie, a często wróżby na przyszłe losy zasięgnąć. Jemu poświęcali pola i szumiące lasy, jemu powierzali własne smutki i radości. Królował więc Belbuk na wyniosłym uroczysku w pobliżu jezio- ra Łubicko, gdzie dzisiaj wzbijają się pod niebo dymy wioski Łu- °wo. Siedzibę jego otaczał wysoki płot, zdobiony rogami żubrów Wieńcami jeleni, a rzeźbiona brama otwierała widok na obszerny ac, gdzie dostęp miał tylko kapłan i ofiarnicy. Cień świętych dę- w strzegł kamiennego boga przed żarem słońca i wzrokiem przy- ' Miłych ludzi. I nikt nie mógł się zbliżyć do niego, tylko sam kapłan, ?? w jego imieniu przyjmował ofiary i ogłaszał wyroki. 173 Nadszedł rok dobry, pogodny. Zgiełk wojenny nie zakłócał ży. cia, cała kraina oddychała spokojem. Nawet rycerze z książęcej dru. żyny rzadko tutaj zaglądali. Łany dojrzewających zbóż złociły gU w słońcu, ciepły wiatr przyginał ku ziemi napełnione ziarnem kłosy. Cieszyli się kmiecie z przepowiedni urodzaju i tym gorliwiej dzięko. wali Bclbukowi za okazaną łaskę, obiecując hojne dary z przyszłych zbiorów. « Lecz oto pewnego dnia rozeszła się wśród ludu wieść dziwna i trwożna. Przywiózł ją stary Kazko, który co tydzień woził rybę na targ do szczecineckiego grodu. Szepnął kilka słów najbliższym sąsiadom — i zaraz wieczorem koło jego zagrody zebrali się mieszkańcy całej wsi. W ich spojrzeniach, zazwyczaj ufnych i pogodnych, malowało się teraz oczekiwanie połączone z obawą. Szmer ucichł, gdy na progu domu pojawił się gospodarz. Stary rybak powiódł wzrokiem po zebranych, a potem bezradnym ruchem rozłożył ręce i zaczął kiwać głową jakby w wielkim zakłopotaniu. Cóż tu mówić o sprawach, które nawet jemu samemu nie mieściły się w głowie? A przecież trzeba było. — Widziałem ja już Wiele w życiu — zaczął po .długim milczeniu — lecz to, czego byłem dzisiaj świadkiem, jeszcze mi się nie zdarzyło. Więcej wam powiem: idą nowe czasy! Dobre czy złe, któż może wiedzieć? Nie będzie jutrem to, co nam dzień wczorajszy przyniósł. Twarze pobladły, głowy pochyliły się ku ziemi. — Około południa — ciągnął dalej Kazko — gdy targ już się kończył i pora była wracać, usłyszałem nagle głos trąb. Zbiegli ei? ludzie ze wszystkich stron i patrzyli, co się dzieje. Oto przez szeroko otwarte bramy grodu wjechała drużyna prześwietnych rycerzy 1 wśród których ujrzałem dostojnego męża na białym jak śnieg koniu-Przed nim jechał młodzieniec trzymający w ręce dziwny, z dwócb ramion złożony znak, który w słońcu złotem się mienił. — Może sam książę do swych dziedzin przybył? — zapytał *t0 nieśmiało. — O nie, to nie był książę! — zaprzeczył Kazko. — Skąd wiesz ? — Bo przy księciu zawsze jego znak na drzewcu powiewa. ?? ? li polscy rycerze, z dalekich stron przywiodła ich droga. 174 .— Chyba na wojnę... Znowu nędza i głód nas czekają! — zapłakały kobiety. Dzieci przytuliły się do matek, wszyscy znieruchomieje oczekując złej wieści. .— Uspokójcie się! — zawołał Kazko. — Nie przyszli ci rycerze po t0ł by mieczem wojować. Namiestnik księcia i cała grodowa starszyzna jako przyjaciół ich witała. .— Czemu więc niepokój wśród nas siejesz?—zapytał jeden ? mężczyzn. — Co nam, kmieciom, do rycerskich spraw! .— To już nie rycerskie sprawy... — Jak to? — Bo ów mąż dostojny, którego oni Ottonem zowią, nie jest wodzem, tylko wielkim kapłanem jakiegoś potężnego Boga. — Co mówisz? Przecie mamy swoich bogów, którzy moc posiadają i opiekują się nami. Czy sam Belbukowi ofiar nie składasz? — rozległy się zewsząd pełne niedowierzania głosy. — Nie wiem... — odparł Kazko zmęczonym głosem. — Powiadają w grodzie, że nic się przed nowym Bogiem nie ostoi. Walą się pod ciosami święte dęby, upadają dawni bogowie. Nie wiem, nie wiem... Zobaczymy, co nam czas przyniesie. Ludzie rozeszli się w milczeniu, zadumani, niespokojni. Nie znalazł Belbuk schronienia pod konarami świętych dębów m w puszczy głębokiej. Minęło parę dni i oto na drodze wzdłuż brzegów jeziora ukazał się tuman kurzu. Z oddali dobiegał chrzęst zbroi 1 parskanie koni. To biskup Otton z Bambergu zbliżał się na czele rycerskiej drużyny do siedziby białego boga. Gdy ujrzał przed so-3 święte wzgórze i bramę w drzewie rzeźbioną, zatrzymał się. Przez 4 "C myślał nad czymś głęboko, a potem obrócił się twarzą do sto-^cych za nim wojów i rzekł: Niechaj Bóg wszechmocny pomoże nam zetrzeć z ziemi to azdo pogaństwa. Zwołajcie natychmiast wszystkich ludzi z oko-•' aby i oni poznali światło prawdziwej wiary! 0 mówiąc zsiadł z konia i drągiem zniszczył rzeźby zdobiące ulane wierzeje. Wejście do świątyni Belbuka stało otworem ? na placu, gdzie zwykle składano ofiary, zgromadził się tłum z°nych kmieci. Siedzieli półkolem na ziemi, jak im przykaza- 175 i spoglądali po sobie, myśląc, że oto nadeszła ostatnia ich g0% ^"?I???? Otton klęczał na ziemi z twarzą ukrytą w dłoniach, Kiety jniósł się z kolan i stanął pośród nich, ze zdumieniem ujrzeli p0. P° ć -ak gdyby innego człowieka. Na jego policzki wystąpił runrie< *** a oczy błyszczały jakąś ogromną wewnętrzną mocą. ** Mówił im długo o jednym Bogu, który mieszka w niebie i fo ?i?? pokój przynosi. O Chrystusie, synu człowieczym, który pr2y. ł na siebie winy wszystkich ludzi i za nich na krzyżu umarł, by ich okupie i drogę do wiecznego szczęścia otworzyć. A mówił tak pięknie, ° Joch się dookoła rozlegał. Niektórzy młodzi zaciskali pięści, g0. wi pomścić niewinną śmierć Jezusa. Widział to wszystko biskup Otton i pomyślał, że oto nadeszła by _ serca poruszywszy — na rzecz śmiałą się ważyć. ?°?!i Słuchajcie mnie, dobrzy ludzie!—zawołał.— Przynoszę wam owinę, której rozum ludzki zgłębić nie zdoła. Ukrzyżowany Chry-ntus zmartwychwstał w chwale i wszelkie złe moce pokonał. Aby !cie zaś moim słowom uwierzyli, władzą przez niego mi daną rożka-Lic tego kamiennego bożka, który jest niczym innym, jak tylko Jełem rąk ludzkich, strącić z miejsca i zatopić w wodach jeziora! Skinął ręką i natychmiast kilku rycerzy podeszło do posągu. Wydobyli go z ziemi,' ponieśli do kołyszącej się przy brzegu łodzi, a potem wypłynęli na głębinę. Raz jeszcze struchlały lud ujrzał \ Biienną postać Belbuka, a potem wody jeziora z głośnym pluskiei umknęły się nad jego grobem. Ludzie wciąż jeszcze trwali w milczeniu. Obawiali się bowie że znieważone bóstwo ukarze śmiałków. Jednakże nic się nie-wy* rzyło, żaden grom nie uderzył z nieba. Wówczas wszyscy uwierzyli w potęgę nowego Boga i przyj? chrzest, którego im udzielił wielki misjonarz z Bambergu. Gracjan Bojar-Fijałko^ z O POGAŃSKICH DZIEWICACH NAD DRAWĄ południowo-wschodniej części ziemi cho-szczeńskiej, nad Drawą, rozciąga się puszcza. Ze starą wsią tamtejszą, Barnimiem zwaną, wiąże się podanie o pogańskich dziewicach, spisane według relacji autochtonki Stanisławy Węglewskiej. W czasach, kiedy tu jeszcze wszyscy mówili po naszemu, był zwyczaj, że w wigilię Św. Jana, kiedy jest najkrótsza noc w roku, wszyscy ludzie szli po zachodzie słońca na najwyższe w okolicy wzgórze. Tam wcześniej już chłopcy układali wysoki stos suchych gałęzi. Aby stos był jak najwyższy, wkopywano w ziemię suchą, ale nie starą jeszcze sosnę, a wokół niej układano gałązki. Kiedy wszyscy już się zebrali, występował najstarszy gospodarz, który przy wtórze spiewu zgromadzonych rozpalał stos. W tym czasie młodzież brała Sl? za ręce, krążyła wokół ogniska i śpiewała obrzędowe pieśni. Kiedy płomień zmniejszył się nieco, co odważniejsi chłopcy rozpoczynali skoki przez palący się ogień. Wtedy dziewczęta, zabrawszy ? sobą wianki, szły do pobliskiego dębowego lasu i tam w miejscu, *tóre do dziś zwie się Świętą Halą, odprawiały praktyki mające ^a celu rzucanie uroku miłości na wybranych młodzieńców. Po odprawieniu tych obrzędów szły gromadą do rosnących je-???? i teraz starych Dziewiczych Dębów nad rzeką. * bratnie Gryfitów 177 Sterczy tu z wody ogromny kamień, zwany do dziś Dziewiczy^ Głazem. Dziewczęta siadały na nim kołem, śpiewały pieśni o mił0. ści i rzucały wianki na fale Drawy. Jeżeli wianek tonął, był to znak, że wybrany chłopiec nie pokocha właścicielki wianka. Ale przeważnie wianki, porwane silnym prądem wody, płynęły w dół rzeki. Tu już czyhali na nie chłopcy. Wszystkie wianki były do siebie podobne, lecz każdy z nich czymś się różnił i może dlatego każdy chłopiec potrafił zawsze złapać wianek swojej dziewczyny, co stanowiło dobrą wróżbę dla młodych, zapowiadając szczęście i pomyślność w dalszym życiu. Ze złowionymi wiankami chłopcy biegli w górę rzeki, gdzie zszedłszy z Dziewiczego Głazu czekały na nich panny. Tu każdy kawaler oddawał wianek swojej lubej. A potem razem weseląc się wracali do swych domów. Mijały wieki, zmieniali się ludzie, ich wiara i obyczaje. Dawne pogańskie obrzędy, surowo zabraniane, a przecież długo jeszcze żyjące wśród ludu, traciły z biegiem lat swój religijny sens i zmieniały formę. Tylko pamięć o nich przetrwała w podaniach i pieśniach. Kto by chciał usłyszeć te pieśni, niech idzie w noc św. Jana nad Drawę, kiedy zegary wybiją dwanaście razy. Starzy ludzie z okolic Barnimia powiadają, że dziś jeszcze można tam zobaczyć pogańskie dziewice, jak pląsają wokół czt;erechsetletnich Dziewiczych Dębów, a potem siadają kręgiem na Dziewiczym Głazie i śpiewają. Bolesław Kihała WRÓŻBA SWANTEWITA agodna fala kołysała uwięzionymi na kotwicach statkami, lizała piasek przylądka, obmywała kredowe zbocza Rany. Wysoko, pośród zieleni drzew, kryły się zabudowania zwanego Arkoną. Rojno i gwarno było tu dzisiaj. Najpotężniejszy ze wszystkich słowiańskich bogów okazał w tym roku szczególną hojność: odwrócił burze i zimne wichry, dał ludziom zbiory obfite. Toteż dorocznym zwyczajem przybyli tu Słowianie ze wszystkich stron, by oddać cześć wielkiemu Swantewitowi, ofiarować plony i poświęcone mu zwierzęta oraz prosić o pomoc i dobrą wróżbę na przyszłe czasy. Obszerny plac w samym środku grodu wypełniał tłum ludzi. Jedni przechadzali się, inni siedzieU w cieniu drzew otaczających świątynię boga. Nie było słychać krzyków ani kłótni, handlarze zwinęli kramy, na twarzach malowała się powaga, należna świętemu miejscu. w różnobarwnym, przelewającym się tłumie zwracała uwagę gru-Pa Jakowychś dostatnio ubranych ludzi. Długie brody i nieco odmienny strój świadczyły, że przybyli z dalekich stron, ale w ich za-ch I) °waniu nie można było dostrzec właściwej obcym niepewności. zwigalj[ z sobą kołacz przyprawiony miodem, okrągłego kształtu tak wielki, że prawie dorównywał wysokości człowieka. 179 bytku. Najwidoczniej cieszyli się tu ogólnym szacunkiem, skoro do. stąpili zaszczytnego wyróżnienia. Zbliżało się południe. Dobre słońce zsyłało na ziemię oddech cie. płej jesieni, a wiatr ucichł zupełnie. Stopniowo milkły rozmowy spojrzenia zgromadzonych na placu tłumów kierowały się tera» ¦w stronę zdobionych płaskorzeźbami wierzei, osłoniętych w górze czerwonym dachem. Oto nadchodzi chwila, kiedy otworzą się i 8ta. nie w nich kapłan, by oznajmić ludowi wolę bóstwa. Jakie wyroki zapadły tam, gdzie nikt spośród zwykłych śmiertelników nie ma do-stepu? Co im przyniesie rok, który przyjdzie: pokój i dobrobyt, czy choroby lub żagiew wojny? Tłum zastygł w oczekiwaniu. Świątynię wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Z zewnątrz dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, opadających do samej ziemi. Pośrodku, owiany dymem kadzideł, królował poczerniały ze starości tors Swantewita. Ogromny, wyciosany z drewnianego pnia, unosił na barkach głowę o czterech twarzach, z których każda patrzyła w inną stronę świata. Jakaś niezwykła i groźna moc biła od niego. Lewą rękę oparł na biodrze, w prawej zaś trzymał róg z drogocennego kruszcu, napełniony miodem. Na słupach, podtrzymujących ramy z zasłonami, wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, zdobyta przez wojowników i ofiarowana w darze potężnemu bogu. Opodal widać było siodło i uzdę, widome oznaki boskości.. Przed posągiem Swantewita stał kapłan w białej szacie, sięgającej do stóp. Długie jasne włosy spadały mu na ramiona, a cała postać wyrażała nabożne skupienie. Pochylił głowę, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, bezgłośnie poruszając wargami. Po* tem wolnym krokiem zbliżył się do posągu i wyjął z ręki boga złote© nabijany róg. Gdy stwierdził, że od ubiegłego święta nie ubyło w ni© napoju — uśmiech radości rozjaśnił jego zmęczoną długim czuwanie© twarz. Znak to był nieomylny, że rok następny również przynieś*6 180 ?$/?1?1 więc kapłan stary miód pod ?0?i bóstwa, nalał świeżego, po czym cofnął się znowu na poprzednie miej -gce i tak zaczął się modlić: ,__Dzięki ci za okazaną łaskę, wielbi Swantewicie! Pomnażaj plony, chroń dobytek przed zarazą, a głód i niedostatek niechaj nigdy nie zajrzą pod strzechy twego ludu... Dzięki ci za mądrość, wielki Swantewicie! Niech ład i prawo zawsze panują w twoich dzierżawach. Naucz ludzi wszelkich umiejętności, a książąt sprawiedliwego władania... Okaż swą moc, wielki Swantewicie! Niechaj nieprzyjaciel nigdy nie narusza słowiańskich grodów ni wiosek. Daj ludowi siłę i męstwo, a wróg ojczyzny niech od granic pobity odejdzie. Wielki, cztery kroć wielki Swantewicie! To powiedziawszy, jednym haustem wychylił zawartość rogu, jakby przepijając do bóstwa, po czym szybko nalał świeżego miodu i włożył naczynie w rękę Swantewita. Bóg stał zimny, nieruchomy, zapatrzony gdzieś w daleką przestrzeń, jakby obojętny na składane hołdy. Zaskrzypiały otwierane wierzeje. 5zmer pobiegł falą przez tłumy i za-ltlarł natychmiast, gdy ukazała się — To kupcy z Koszalina!—pobiegło szmerem wśród zebranych, ™faz też zrobiono im miejsce w pobliżu wejścia do świętego przy. tytku. Najwidoczniej cieszyli się tu ogólnym szacunkiem, skoro do. gapili zaszczytnego wyróżnienia. Zbliżało się południe. Dobre słońce zsyłało na ziemię oddech cie-pł# jesieni, a wiatr ucichł zupełnie. Stopniowo milkły rozmowy gpojrzenia zgromadzonych na placu tłumów kierowały się teraz •w stronę zdobionych płaskorzeźbami wierzei, osłoniętych w górze czerwonym dachem. Oto nadchodzi chwila, kiedy otworzą się i sta-nie w nich kapłan, by oznajmić ludowi wolę bóstwa. Jakie wyroki zapadły tam, gdzie nikt spośród zwykłych śmiertehuków nie ma dostępu? Co im przyniesie rok, który przyjdzie: pokój i dobrobyt, czy choroby lub żagiew wojny? Tłum zastygł w oczekiwaniu. Świątynię wypełniał rdzawy półmrok. Dookoła unosiły się smugi pachnącego żywicą dymu. Z zewnątrz dobiegał szmer ludzkich głosów, tłumiony miękkością purpurowych zasłon, opadających do samej ziemi. Pośrodku, owiany dymem kadzideł, królował poczerniały ze starości tors Swantewita. Ogromny, wyciosany z drewnianego pnia, unosił na barkach głowę o czterech twarzach, z których każda patrzyła w inną stronę świata. Jakaś niezwykła i groźna moc biła od niego. Lewą rękę oparł na biodrze, w prawej zaś trzymał róg z dro-gocennego kruszcu, napełniony miodem. Na słupach, podtrzymujących ramy z zasłonami, wisiały szczyty i łuki, miecze i oszczepy oraz inna broń, zdobyta przez wojowników i ofiarowana w darze potężnemu bogu. Opodal widać było siodło i uzdę, widome oznaki boskości.-Przed posągiem Swantewita stał kapłan w białej szacie, sięgają* cej do stóp. Długie jasne włosy spadały mu na ramiona, a cała p°" stać wyrażała nabożne skupienie. Pochylił głowę, skrzyżował dłonie na piersiach i modlił się długo, bezgłośnie poruszając wargami. *0' tem wolnym krokiem zbliżył się do posągu i wyjął z ręki boga złote*» nabijany róg. Gdy stwierdził, że od ubiegłego święta nie ubyło vr t^ napoju — uśmiech radości rozjaśnił jego zmęczoną długim czuwanie?0 twarz. Znak to był nieomylny, że rok . następny również przyn* 180 „bfite plony, a nieprzyjaciel nie napadnie na spokojne zagrody kmieci. \{/ylał więc kapłan stary miód pod BOgi bóstwa, nalał świeżego, po czym cofnął się znowu na poprzednie miej-gCe i tak zaczął się modlić: -— Dzięki ci za okazaną łaskę, wielki Swantewicie! Pomnażaj plony, chroń dobytek przed zarazą, a głód i niedostatek niechaj nigdy nie zajrzą pod strzechy twego ludu... Dzięki ci za mądrość, wielki Swantewicie! Niech ład i prawo zawsze panują w twoich dzierżawach. Naucz ludzi wszelkich umiejętności, a książąt sprawiedliwego władania... Okaż swą moc, wielki Swantewicie! Niechaj nieprzyjaciel nigdy nie narusza słowiańskich grodów ni wiosek. Daj ludowi siłę i męstwo, a wróg ojczyzny niech od granic pobity odejdzie. Wielki, cztery kroć wielki Swantewicie! To powiedziawszy, jednym haustem wychylił zawartość rogu, jakby przepijając do bóstwa, po czym szybko nalał świeżego miodu i włożył naczynie w rękę Swantewita. Bóg stał zimny, nieruchomy, zapatrzony gdzieś w daleką przestrzeń, Jakby obojętny na składane hołdy. zaskrzypiały otwierane wierzeje. ??i?? pobiegł falą przez tłumy i za-ar* natychmiast, gdy ukazała się biała postać kapłana. Stanął pośrodku nich i rozejrzał się wokoło mrużąc oczy od blasku słońca. W tej chwili podeszli do niego kupcy z Koszalina, niosąc ów ko. łącz ofiarny. Kazał go kapłan postawić przed sobą, tak aby go wszy. stek lud widział, po czym wyciągnął w górę obie ręce i zawołał do. nośnym głosem. — "Witajcie nam, bracia Ranowie! Witajcie wszyscy, którzyście przybyli z dalekich stron drogami lądowymi i przez morskie otchłanie, by oddać cześć temu, który jest naszym wspólnym bogiem, i zło-żyć mu w dani trud waszych rąk. — Chwała Swantewitowi, chwała! — rozległy się zewsząd liczne okrzyki. — Całonocnym czuwaniem i modłami — ciągnął dalej kapłan — wzywaliśmy tego, którego cztery twarze we wszystkie stron j Świata patrzą, by zechciał objawić ludowi swoją wolę. I oto stało się zadość naszym prośbom. Czy wszyscy widzicie kołacz, który przede mną stoi? — Widzimy! — Życzeniem największego z bogów jest, abyście w przyszłym roku znowu go mogli zobaczyć. Odwrócone są od naszych krain burze i wojny, klęska nie dotknie bydła ani plonów. Okrzyk radości wyrwał się z tysięcy piersi. Ludzie powstali z miejsc 1 zwrócili się twarzami w stronę świętego przybytku, wznosząc dło-^e w górę na znak dziękczynienia. Kiedy w ten sposób oddali hołd bóstwu — kapłan uciszył tłumy tak» jeszcze mówił: ¦— Skoro więc wola Swantewita wszystkim została obwieszczona, **eto wzywam was i upominam, szlachetni.mężowie, byście zawsze pętali o oddawaniu należnej mu czci. A jako zwyczaj odwieczny . poświęcone bogu dary. lem nastąpiły przygotowania do wróżb. Na rozkaz kapa0 przybiegli słudzy świętego chramu, niosąc na, rękach pęki włóczni. Zgromadzeni na placu ludzie rozsunęli się tak, że od bramy świątyni aż do skraju lasu powstał wolny, szeroki pas. Tutaj słudzy ustawili potrójny rząd włóczni, skrzyżowanych ze sobą po dwie w każdym rzędzie, wbijając je grotami w ziemię. Natomiast kapłan udał się do stajni i odmówiwszy modlitwy, wyprowadził stamtąd konia o białej jak śnieg maści, upiększonego barwnymi rzemieniami. Przez tłumy znowu przebiegł szmer, który natychmiast umilkł, kiedy prowadzony przez kapłana koń zbliżył się do ustawionych rzędów włóczni. Wszyscy zwrócili spojrzenia na piękne zwierzę, obserwując uważnie jego ruchy. Jeśli przestąpi włócznie najpierw prawą nogą — każde przedsięwzięcie zakończy się szczęśliwie, jeśli lewą — trzeba będzie od zamiaru odstąpić. Potem znowu zbliżyli się do kapłana kupcy z dalekiego Koszalina. — Długa nas czeka droga w rodzinne strony, a wśród bezmiaru wód liczne niebezpieczeństwa grożą. Niechaj potężny bóg, który widzi przyszłe losy, ostrzeże nas przed nimi i wskaże czas żeglugi, byśmy mogli szczęśliwie wrócić do domów. Kapłan skinął głową. — Stanie się, o co prosicie! — odpowiedział i powiódł konia na ustawione włócznie. Trzykrotnie biały rumak przekroczył rzędy, za każdym razem rozpoczynając prawą nogą. Twarze pielgrzymów promieniały radością. Odsunęli się na bok, ustępując miejsca innym. Później jeszcze wróżono z Unii kreślonych w popiele, aż wreszcie rozpoczęła się uczta pod gołym niebem. Tego dnia pobożność nakazywała folgowanie sobie we wszystkim, kto by zaś zachował wetrze* nuęźliwość, tego jako bezbożnika usuwano spośród biesiadujących. Następnego dnia wsiedli kupcy na swój statek i udali się w podróż F°^~rotną do Koszalina. Jaromir, wytrawny żeglarz i przywódca wy- *awy, wiódł ich bezpiecznym szlakiem, starając się nie zg\ibić z oczu oskiego pasemka lądu, rysującego się na horyzoncie z prawej burty. * odróż przebiegała pomyślnie. Minęli już widoczne z daleka zie- e brzegi wyspy Uznam, zostawili za sobą szerokie ujście Odry. 183 Jeszcze tylko jedna noc — i nad ranem zarzucą kotwicę w jamneń. ekiej przystani. Zbliżał się wieczór. Niebo na wschodzie poczerniało.. Ledwo wi. doczna mgiełka zaczęła powlekać horyzont, w górze nad okrętem ukazały się zwiewne białe pasma. Żeglarzy opanowała niepokój. Nie pierwszy raz przecież płynęli po morzu, więc wiedzieli, że zmieniające się w oczach barwy wody i nieba zapowiadają nagłą zmianę pogody. Istotnie — morze ciemnia* ło z każdą chwilą, stawało się granatowe, niemal czarne. Wkrótce ostry poryw wichru zmarszczył powierzchnię wody. Rozkołysało się morze, na grzbietach rosnących fal pojawiły się białe grzywy. Statek pochylił się gwałtownie i zaraz potem zarył się dziobem w wodną górę. Naprężone liny wypełnił przejmujący świst. — Do żagli! Zwijać! — głos Jaromira mocował się z łopotem szarpanego wichrem płótna. Nadaremnie usiłowano wykonać rozkaz. Kilka żagli oderwało się od rei i powiewało teraz w powietrzu jak bezużyteczne strzępy. Niebezpieczeństwo wzrastało z każdą chwilą. — Ściąć maszt! — krzyknął Jaromir widząc, że pierwszy silniejszy poryw wichru może wywrócić borykającą się z żywiołem łupinę. Kto żyw rzucił się do roboty. Czepiając się belek, chwytając lin żeglarze piłowali twardy maszt. Ciemności powiększały grozę, przelewające się masy wodne w każdej chwili groziły zmyciem z pokładu. "Wreszcie po niesłychanych trudach podcięty maszt zwalił się z trzaskiem, a nadbiegająca fala zabrała go z sobą. Okręt stał się igraszką szalejącego morza. Mijały godziny. Cichła burza. Kilku żeglarzy wychyliło się spod pokładu i usiłowało przebić wzrokiem czarną jak sadza przestrzeń. Nagle ktoś zawołał: — Widzę światło! — Gdzie ? — krzyknął Jaromir. — Z prawej burty! — To światło na Górze Chełmskiej! Dzięki ci, Swantewicie, je* steśmy uratowani! W tej samej chwili burza rozszalała się na nowo. Po chwih nie 184 było już steru. Statek zaczął odpływać coraz dalej i dalej, w kierunku przeciwnym do światła. — Jesteśmy zgubieni! — wołali żeglarze. Rozpacz odebrała im siły i chęć do dalszej walki. Niektórzy stracili przytomność, inni z goryczą wspominali nie spełnioną wróżbę Swantewita. Rrzask powoli rozpraszał ciemności burzliwej nocy. Pozbawiona władzy łupina jakimś cudem utrzymywała się jeszcze na powierzchni. Fale niosły ją w nieznane. Jaromir otworzył oczy i ze zdumieniem rozejrzał się. Rył w jakiejś ciepłej izbie, na łóżku, wokoło krzątali się ludzie w dziwnych ubiorach, przypominających ni to worki, ni to obszerne suknie z grubego szorstkiego materiału. — Gdzie jestem? — zapytał. Jeden z krzątających się po izbie ludzi podszedł do niego. W oczach tego obcego człowieka Jaromir dostrzegł wyraz życzliwości i współczucia. — Wśród swoich, bracie żeglarzu! — Ale gdzie są moi towarzysze ? — Spokojnie, bracie, spokojnie! — odrzekł obcy. — Odpocznijcie teraz, boście ledwie z życiem uszli. Jeszcze się o wszystkim dowiecie. Jaromir zamknął oczy i podobnie jak jego towarzysze zapadł w głęboki sen. Gdy po wielu godzinach odzyskali siły, dowiedzieli się, że fale Wyrzuciły rozbity statek na brzeg w pobliżu Rukowa Morskiego. Tutaj uratowali ich zakonnicy z klasztoru cystersów. Kupcy przyjęli wtedy wiarę chrześcijańską, a w podzięce za uratowanie od niechybnej śmierci, własnym kosztem wystawili kaplicę °a Górze Chełmskiej pod Koszalinem. Gracjan Bojar-Fijałkowski BOŻY DAR traszna posucha zapanowała na całej pomorskiej ziemi. Rozgniewany Swarożyc wypalał gorącymi promieniami trawę, warzył Uście drzew, wysuszał rzeki. Nawet Odra wiła się wąską strugą środkiem wyschniętego mułu, z dala od swych dawnych brzegów. Upalne noce nieznaczną tylko przynosiły ochłodę, a bezchmurne niebo zdawało się ciężko zwisać nad ziemią, przygniatając ją swym rozgrzanym ciężarem. Opustoszały łąki i knieje. Z najdzikszych, naj mroczniej szych ostępów, teraz także pozbawionych jeziorek i strumyków, wyroili się groźni władcy puszczy — tury, łosie, niedźwiedzie, rysie — i pospołu z drobiazgiem zwierzęcym ruszyli w dalekie strony szukać życiodajnej wody. Wilk nie porywał koźlęcia sarny, zająca nie płoszył cień szybującego jasuzębia. Umilkły wszelkie walki i spory. Nie jadło, a woda była celem tej wędrówki zwierząt, przemierzających ogromne przestrzenie za głosem instynktu. Trudniej było wędrować człowiekowi. W górnym biegu niewielkiej bezimiennej wtedy rzeczki, wpadającej daleko od swych źródeł do Odry, rozłożyła się przed laty na ziemi myśliborskiej uboga osada. Spokojny i pracowity założył ją lud, któremu puszcza dawała ochronę przed wrogami, dostarczała zwierzyny, owoców, grzybów 186 j miodu. Z każdym rokiem powstawały nowe poletka, wypalane wśród borów i mozolnie uprawiane, z każdym pokoleniem przybywało chat j mieszkańców, rosła zamożność. Dopiero upalne lato, zesłane gniewem Swarożyca, przyniosło grozę zagłady. Uschłe zboże nie obiecywało plonów, owoc obleciał przedwcześnie, bydło padło, a z łowów wracano bez żadnej zdobyczy. Kurczyła się, malała nitka wody w korycie rzeczki, aż znikła zupełnie. Nim oszołomieni mieszkańcy powzięli zamiar rzucenia siedzib i wędrówki za wodą — już i sił zabrakło na wyprawę. Daremne były modły i obiaty. Dymy ofiarne nie dolatywały widać do stóp zagniewanych bóstw. Toteż wkrótce nie prośby, lecz klątwy i zaciśnięte pięści zaczęły wznosić się ku niebu. Zatrwożył się tym stary żerca — kapłan i doradca osady. Jeśli ludzie jeszcze bardziej rozgniewają bogów, jakie dalsze kary sypać się zaczną na grzeszników? Zamknął się u siebie, pogrążył w modlitwie i wróżby najstraszliwsze, z rzadka tylko stosowane, odprawiać począł, by sposób na odwrócenie klęski znaleźć. O świcie stanął w uchylonych drzwiach chaty. Posępna jego twarz nie zwiastowała niczego dobrego. Zebrany w pewnej odległości tłum milczał, ze strachem oczekując wyroku. Załzawionymi oczyma potoczył wróż po zebranych i spojrzał na ciasno stłoczoną gromadkę przetowłosych dziewcząt. Długo, jakby z namysłem, przyglądał się każdej twarzy, oczy raz po raz ocierając z napływających łez. Złe przeczucie ogarnęło wszystkich, kobiety uderzyły w głośny płacz. Nareszcie kapłan podniósł rękę na znak, że chce przemówić. — Objawiły mi bogi sposób jedyny, w jaki można odwrócić ich gniew. Ale sposób tak straszny, że zaiste nie wiem, czy spełnić się go uda! Jęk rozległ się w tłumie, ale po chwili parę głosów zawołało: ¦—Co za sposób? Mówcie! Wróż znów spojrzał na dziewczęta. — Dla przebłagania gniewu bogów jedna z cór naszych, dzieweczka o sercu nieskalanym, poświęcić się musi i życie swe dobrowol-me w ofierze złożyć! Zwarły się ciaśniej dziewczyny, jęknęły głośniej kobiety, ale wśród 187 mężczyzn ruch się jakiś zrobił. Podpierając się kijem wystąpił naprzód jeden z najstarszych mieszkańców. Troska schyliła mu głowę, żal tłu. mił głos, ale słowa były wyraźne: — Dla dobra... nas wszystkich... Dla odwrócenia klęski... ja córę swą najmłodszą, Boże, poświęcam! Wstrząsnęła wszystkimi ofiara starca, ale wróż głową jeno po. kręcił: — Dobrowolną ma być ta ofiara! Nie wy za córkę macie mówić! "Wydzierając się z objęć rówieśniczek wybiegła Bożena, Bożą dla krótkości zwana, i do nóg ojca upadła. — Pobłogosławcie, ojcze! Ja pójdę za nas wszystkich z dobrej woli! Wśród ogólnego płaczu prowadził żerca Boże na sąsiednią polankę, gdzie obrządek miał być spełniony. Lęk ściskał mu serce. Nie praktykowany był już zwyczaj składania ofiar z ludzi i sam nie był pewny, czy dobrze dokonać jej potrafi. Czy powtórzy należne zaklęcie? Czy uda mu się zadać cios, od razu wyzwalający ducha dziewczyny, by zaniósł prośby ludu do bogów? Z drżeniem kazał uklęknąć Bożenie na samym środku polany i stanął za nią, szepcząc odpowiednie modlitwy. Z nagła wzniósł w górę ofiarną maczugę kamienną, zamknął oczy i opuścił ją z całym rozmachem na głowę Boży. Ale zdało mu się, że maczuga, oporu żadnego nie napotykając, pada aż na ziemię, skąd nagle plusk jakiś i szmer dobiega. Słysząc okrzyk tłumu wróż otwiera oczy, patrzy: zniknęła dziewczyna, ale za to u stóp jego strumyk się wybija z ziemi, tocząc się wśród polanki w stronę osady. Ofiara Boży została przyjęta, a gniew bogów odwrócony! Czcią wielką otaczano przez wieki pamięć jej, a źródełko do dziś nosi nazwę Boży Dar. Stefan 'Dćśkur \ ZJAWY TOPIELCÓW KOŁO JĘCZYDOŁU a północ od Kołbacza, w pobliżu jeziora Miedwie, leży niewielka osada o dziwnej nazwie Jęczydół. Stara to nazwa, sięgająca czasów pogańskich. Przed wiekami na zboczu wzgórza znajdowało się wejście do jaskini. Okoliczni mieszkańcy ukryli tu posąg Trygława, któremu przed wprowadzeniem chrześcijaństwa oddawano cześć w gontynie, wznoszącej się ongiś na miejscu dzisiejszego klasztoru w Kołbaczu. Podziemna jaskinia pogańska mieniła się w blaskach pochodni od srebra i złota, przyozdobiono ją bowiem skarbami, wyniesionymi skrycie z dawnej świątyni. Nadal składano tu dary Trygławowi i wyznawcy starej religii cieszyli się widząc, że dary znikają. Bóstwo przyjmujące podarunki musiało być dla nich łaskawe. Znikały jednak również i nagromadzone skarby. Początkowo tłumaczono sobie, że to Trygław przenosi je potajemnie w bardziej bezpieczne miejsce, a w odpowiedniej chwili wskaże swym wyznawcom n°wą kryjówkę. Wśród wiernych znalazł się jednak ktoś niewierny i wysypał ca-^ jaskinię miałkim popiołem. Nazajutrz znaleziono ślady stóp ludz-ch koło skarbca świątyni. 189 Wśród wyznawców Trygława zawrzało. Uczynili zasadzkę i j^ bawem przychwycili trzech kapłanów, skradających się z "workamj po skarby Trygława. Nie pomogły prośby i błagania. Na pół żywych ze strachu win0. wajców zawleczono nad jezioro Miedwie, uwiązano kamienie u szyi i wtrącono w odmęty. Od tej pory wśród ciemnych, wzburzonych fal jeziora słychać nieraz jęki trzech topielców. Podanie mówi, że nie zaznają oni spokoju,, dopóki nie złożą w ja. skini wszystkich skradzionych skarbów. Ale trafić do niej nie mogą ponieważ wejście jaskini dawno się już zawaliło. Skarżą się więc biedne duchy i lamentować będą aż do dnia, gdy ktoś odkopie wreszcie wejście do ostatniej świątyni podziemnej bożka Trygława. Monika Wiśniewska O LUBIŃSKIEJ SYRENIE I ZAKONNIKU yło to dawno, bardzo dawno temu, gdy na piastowskim stolcu władał jeszcze chrobry kneź Bolko Krzywogęby, a na świecie mniej było ludzi, a więcej dziwów przeróżnych, o jakich się filozofom nie śniło. Na zachodnim cyplu wolińskiego ostrowu, tuż pobok kasztelu Lubin, osiadł pewien zakonnik, by nawracać Pomorzan na wiarę Chrystusową. Przybył z dalekiego południa, a młody był i pełen zapału do pracy duszpasterskiej wśród pogan. Czarne jego źreaice gorzały ogniem żarliwej wiary, a serce przepełniała wielka miłość do ubogich ludzi, których nauczał Ewangelii. — Bóg jest miłością! —¦ głosił zebranym— a największą cnotą chrześcijanina jest kochać bliźniego swego jako siebie samego. Mieszkał w ubogiej pustelni sklecanej z bukowych bierwion, ozdobnej jedynie krzyżem u szczytu. Żywił się wyłącznie owocami Ie* 8l*ymi, chlebem jęczmiennym i rybą, a spał na ławie dębowej przy-pytej wilczą skórą. Jakie było jego nazwisko rodowe, tego nikt nie siedział, znano tylko jego imię zakonne: brat Dominik. Pewnego razu, a było to wiosną, brat Dominik zerwał się z ła-^"? skoro świt i udał się nad Zalew Odrzański na swe poranne pacie-???- Ubrany był skromnie w białą płócienną szatę przepasaną rze- 191 . . . rfn stopy odziane w drewniane sandały żłobiły w wil mieniem, a jeg" r/ gotnym piaska g^bokie ślady. ci ' i Ayde że wyjrzało znad boru i cisza głęboka panowała ieszczTwokoło, 8?? braciszek pochylił się ponad wodą, by ????? z twarzy res^ snu ?????8°- Na8le uJrzał wynurzającą się z faj -1 • -«tote. Miała duże zielone oczy, koralowe usta i długie przedziwną isi*"'* «,.... i i_ ?«? złociste włosy; 8Pod wody wyg1^dał W*1 °g°n ?????*? srebrną łuską. Tl t ?> mirńk przetarł powieki, lecz widząc, że go wzrok nie my. li, nakreślił W?* w powietrzu i zawołał: — Idź precz, szatanie!... C\A ' d^iał mu dźwięczny śmiech, jakoby tysiąc srebrnych j w, rozdzwoniło się nagle nad wodą. dzwoneczków *«* . , a . , IV • gtern żadnym szatanem, jestem panną wodną, awietlaną, . . , siedmiu cór króla Bałtyku. Czy nigdy o mnie nie sły. szałeś? . ... . . . . , _. . ., oczarowany mezwykłą istotą, stał w milczeniu jak ska- A t kim jesteś biały młodzieńcze o oczach z czarnego diamen-tu?^-zapyta syrena ponownie. ¦d • V ostatnim wysiłkiem woli otrząsnął się z czarodziejskiego omamieni3 * żegnając się pośpiesznie, pobiegł ku swej pustelni. CiA A ' ' tfi§ceJ ^ Przycnodził nad brzeg Zalewu Odrzańskiego . • -u. a uu ani wieczorem. am o świcie, B , , , . , . . T świetlana, która od pierwszego wejrzenia zakochała się na ^d«iwvm zakonniku, nie zamierzała daó za wygraną. Co amen w ????21??/? » ¦ . -, , », A ebrzysty miesiąc wtoczył się na niebo, a gwiazdy zapalaiy . yf błękicie, jak i w seledynowej toni Zalewu, podpływa- ł -V, A. sam brzeg w pobliże pustelni i zaczynała śpiewać swą , u Je. A była to pieśń tak piękna i tęskna, i pełna niewymowne wola ludzka topniała pod jej wpływem jako lód to- • • j nromieniami słońca, pnieie pod płU"" ¦ „. . . n, ji-i ?i? ? ik jedyny ratunek widział w modlitwie i pracy. Modlu ??? żarliwiej i coraz goręcej głosił nową wiarę wśród okolicz-v 0 leczył też ubogich, a rolników nauczał uprawy winoro- śl * łudniowycn \??2'??' **? umartwić jeszcze bardziej swe ciało, ¦/ ducha, zaczął pościć surowo ponad nakazaną regułę z»' 192 konną, a pod płócienną suknię wdział pokutną włosiennicę. Schudł przy tym i poczerniał na twarzy. Lecz czarodziejski śpiew Świetlany niepokoił go nieustannie, brzmiał mu w uszach, [wdzierał się^ przemocą do jnózgu, odbierał sen. Wówczas biedny braciszek poprosił miejscowych rybaków, by przenieśli jego pustelnię w głąb boru, na niewielki pagórek porosły kępą karłowatych sosen. Syreni śpiew nie sięgał już do jego pustelni, znalazł wreszcie upragniony spokój. Lecz tu spotkała go inna przygoda, która miała się stać źródłem jego nieszczęścia. U podnóża pagórka tryskało kryniczne źródło, do którego przybywali okoliczni mieszkańcy, woda Zalewu była bowiem przed wiekami, tak jak i dzisiaj, nieco słona. Wśród przychodzących Dominik zauważył smukłą dziewczynę o lnianych warkoczach spływających jej aż do kolan. Zjawiała się co dzień o świcie, gdy braciszek odmawiał właśnie swe poranne modlitwy, nabierała dwie konwie wody i szybko schodziła w dół ku leśnej drożynie. Któregoś jednak dnia nie przyszła po wodę. Nie przyszła i nazajutrz. Dnia trzeciego w południe zjawił się w pustelni wyrostek prosząc usunie zakonnika do chorego. Brat Dominik wziął torbę z lekami i ruszył za przewodnikiem. Przed chatą rybacką oczekiwała go dziewczyna z lnianymi warkoczami. Bez słowa wprowadziła zakonnika do chorego. Leżał nieprzytomny na posłaniu, a na piersiach spoczywała opuchnięta mocno dłoń. Zakłuł się rybią ością. Dorninik nakazał rozpalić ognisko na kamiennym trzonie, opalił nad nim wyjęty z torby nóż i przeciął wrzód na dłoni. Następnie przyłożył na ranę płócienny plaster z maścią, którą sam przyrządzał z lnianego oleju 1 świeżego pszczelego wosku. Przed odejściem dowiedział się, iż dziewczyna ma na imię Bogda-??> ? chory jest jej ojcem. Nazajutrz o świcie Bogdana jak dawniej przyszła z konwiami P° Wodę do źródła. Oznajmiła braciszkowi, iż chory odzyskał przygodność i czuje się lepiej oraz podziękowała za leki i opiekę. Domi-^ dopiero teraz spostrzegł, że dziewczyna ma duże niebieskie oczy W krainie Gryfit6w ' \ 193 o przedziwnym wyrazie jakiegoś wielkiego spokoju i zadumy, ? ?i??. ko zarysowane usta zdradzały wrodzoną łagodność i dobroć. Tak zaczęła sie icn przyjaźń nie mająca w sobie nic ziemskiego. Dominik kilkakrotnie jeszcze odwiedzał rybaka, dopóki ten nie od. vskał całkowicie zdrowia, a w drodze powrotnej do pustelni rozma-wjał dużo z Bogdana o misji chrystianizacyjnej na Pomorzu biskupa Ottona z Bambergu. Dziewczyna zwierzyła się braciszkowi, iż chcia. łaby również poświęcić się wyłącznie Bogu. Przyrzekł, iż w czasie najbliższej bytności w Szczecinie postara się o przyjęcie jej do kia- sztoru. Pewnego dnia, a było to jak raz w wigilię św. Jana, rozmawiając o najbliższej przyszłości, zawędrowali aż na cypel lubiński, gdzie stęskniona syrena pląsała po falach Zalewu daremnie wypatrując Dominika. Gdy spostrzegła go w towarzystwie córki rybaka, zapałała straszliwą zazdrością i gniewem i poprzysięgła zemstę obojgu. W te pędy popłynęła ze skargą do ojca swego, króla głębin wodnych. I nagle rozszalała się ogromna burza. Chociaż nie było jeszcze południa, ciemności nocne spowiły ziemię, a po niebie raz po raz przetaczały się z grzmotem ogniste zygzaki piorunów. Za chwilę deszcz lunął jak z cebra. Dominik i Bogdana skryli się przed nawałnicą pod przybrzeżną sosną, lecz oto ogromna fala wtargnęła z hukiem na ląd i zagarnęła ich w głębinę razem z sosną i kawałem podmytego brzegu. Gdy burza ucichła i wygładziła się powierzchnia Zalewu Odrzańskiego mieszkańcy, Lubina na próżno poszukiwali brata Dominik» i Bogdany. Zniknęli bez śladu. Wówczas źli i niewdzięczni ludzie — a gdzie ich nie ma! ¦— orzekli, iż jest to niechybnie kara boża za złamanie ślubów zakonnych przez Dominika. Jedynie ojciec Bogdany, zrozpaczony rybak Dobromysł, znający cały Zalew jak swą własną chatę wyjaśnił, iż jest to niewątpliwie sprawka zawistnej syreny ~~~ Świetlany. Tak też było istotnie. Mściwa syrena porwała ich do swego kryształowego pałacu na dnie Zalewu i uwięziła w dwóch prze* ciwległych wieżycach. Dominik i Bogdana, nawykli do długich, ??*?" jaciclskich rozmów, mogą odtąd jedynie z oddali spoglądać na siebie poprzez szmaragdowe fale, a każde ich spojrzenie śledzi zazdrosna syrena. A ludzie prości opowiadają, że co roku w noc wigihjn* 194 ciętego Jana kryształowy pałac wypływa na powierzchnię wód, a Świetlana ofiarowuje wolność dla obojga za jeden jedyny pocałunek, który braciszek Dominik złoży na jej ustach. Zakonnik jednak ciągle odmawia. Lecz syrena nie traci nadziei, wierzy że Dominik ulegnie kiedyś jej błaganiom, i przez cały rok następny znów stroi się w najpiękniejsze swe szaty i śpiewa najcudniejsze ballady morskie przed więźniem kryształowego pałacu. Może dlatego coraz rzadziej widują ją ludzie na powierzchni Szczecińskiego Zalewu. Stanisław Świrko i O SWOBNICKDf KOMTURZE I URODZIWEJ CÓRCE WÓJTOWEJ p o śmierci ostatniego kasztelana swobnickiego \* jego dwór i ziemie zostały nadane zakonowi joannitów. Dwór rozbudowano i przekeztał-, cono w olbrzymi warowny zamek. Komtur zakonu ze swoimi towarzyszami często czynił wyprawy do pobliskie-go miasteczka Banie, które słynęło z dorodnych dziewcząt. Z po-czątku wyprawy kómtura kończyły się » taiicach, śpiewach i ucz-tach. Z czasem jednak zabawy stawały się coraz bardziej huczne, a umizgi mniej przystojne. Wreszcie doszło do tego, że komtur wraz ze swoimi towarzysza-mi upijał mężczyzn, zabierał ich młode żony, siostry i córki na hu-lanki i swawole do swojego zamku po przeciwnej stronie jeziora. Wyprawy stawały się coraz częstsze i śmielsze. Już nawet nie ucztowano z mieszkańcami Bania, lecz po prostu zabierano siłą na]-ładniejsze dziewczęta, a po zabawie odsyłano z powrotem. Mieszkańcy Bania, zbierając się u wójta, coraz częściej i energiczniej domagali się od niego, aby zapobiegł bezprawiu i gwałtom, ja* były dokonywane przez rycerzy zamku. Pewnego dnia zgromadzili się bardziej niż zwykle wzburzem-Krzyczeli, grozili pięściami, złorzecząc joannitom. Wójt z trud* uciszył rozgniewanych i przemówił do nich: 196 .— Uspokójcie się! Trzeba poczekać jeszcze trochę. Przecież do ^gięcia został wydany już w tej sprawie list, który na pewno nie pozostanie bez odpowiedzi. — Wiecie dobrze, że było to już dawno, a do tej pory nie ma żad-nej wiadomości. Rycerze zakonni coraz zuchwałej poczynają sobie 2 naszymi białkami, a i piwnice opróżniają z zapasów — odezwał się któryś podniesionym głosem. — Co nam czekać dłużej? Sami sobie poradzim i bez księcia! Zatłuczeni widłami i kijami komtura i jego kamratów, jak jeszcze raz tu przyjadą! — wołał jeden z młodszych. ¦— Zatłuczeni — zawtórowało mu kilkanaście głosów — dość mamy obcego panoszenia się i gwałtów! — Wam dobrze mówić poczekajcie, bo wasza żona to już starsza kobieta, a córki waszej komtur nie ruszy, bo jeszcze za młoda! — krzyknął mężczyzna znajdujący się na końcu izby. — A juści, że tak, za młoda, ale chyba najpiękniejsza z wszystkich bańskich dziewcząt — dorzucił inny. — Już nie jeden starał się o jej rękę, ale wójt każdemu odmawia. Gada, że za młoda, ale dla komtura będzie w sam raz. — O wa! I na wójtównę przyjdzie kolej!—wołali zgromadzeni. — Dosyć już tego gadania i krzyku, z którego nic nie przyjdzie —powiedział wój t j ak mógł naj głośniej, waląc z całej siły pięścią w stół. Po krótkiej chwili ze wszystkich stron izby zaczęły padać pytania: — No więc jak? Co postanowiliście, wójcie? Jak długo mamy jeszcze czekać? Co zrobimy, jak znowu tu przyjadą? Zdawało się, że pytaniom nie będzie końca, wreszcie wójt przelał wyjaśniając: — Na razie trzeba czekać. Czekać, aż przyjdzie odpowiedź od księcia. A teraz, proszę was, rozejdźcie się do swoich domostw spokojnie i bez hałasów. Wszak już późna ???? i najwyższy czas, by udać Sl§ na spoczynek. Dobrej nocy wam życzę. Zapadła głucha cisza. Nie trwała jednak długo. Ludzie' podnosili le. z ław. Chwilę stali z hardo podniesionymi głowami. Na czołach ^ektórych zarysowały się głębokie bruzdy, a oczy*zdawały się sypać 8krami gniewu i nienawiści. Wreszcie wysunął się^naj starszy wiekiem 1 Powiedział: 197 -Jeszcze parę dni poezekamy. Może meszcie nadejdzie edp„. „iedz e Szezela, a jezeU nie, to my do i» - P» -dt, an. „? ??. wieaz ?? ^" j „„„;_ «,;- * tvm diabelskim nasieniem ???? nie przyidziem. Sami rozprawim się z i?? ?. radę nie pr^j Avczac gospodarzowi dobre] nocy. Wynieśli się z izby, nawet me życząc g r . ' . J' wy , . ,, -.„?, i zadumał się. Ocknął się dopiero Wóit ukrył twarz w dłoniacn i zaau*« » _ / WOJ w; . _ .„«««lin małą dłoń kobiecą. Podniósł wtedy, gdy poczuł na swym ramieniu mai* głowę. — Ach to ty, Miłorado? — Ja. tatku! Przestraszyłam ciebie. — ja, u*^ / . ż z na p0dW6rcu — Nie! Skądże znowu, ale zdaje mi w* ? r iakowvś hałas. Czyżby goście o tak późnej porze? . 3 -Przed chwilą zajechał tu komtur i z tobą, ojcze, koniecznie chce się wLieć. baśnie przyszłam tutaj, aby cię o tym uprzedzić — Powiedz matce, niech ich do izby gościnnej prosi, a ty sama schowaj się dobrze i nie wych^ pjH- ^ ^ -Dobrze, °^-r*™^e, a w chwifę później drz*i izbie rozległ się hałas i ciężkie ???ni , ^^ rozwarły się szeroko i stanął w men u podniósł się zaniepokojony ^ co ^ cię 8pro. -Witam.e*;,k" ^"^ło 8ię coś złego? wadzaó o Ja^?^? Iło^e na znak powitania, raczej przed Przybyły lekko skWgłowę n P uważn.e mciai ^Cóż za urodziwą «T^^^^^^l* — To moja córka, jeszcze dziecko » F khwie, zasłaniając sobą ?^? będzie. Pozwól, niech tylko - Nie bój się, przyjaciel m^jme^ ^^ ^ oczy ucieszę jej pięknym widokom ^ do gospodarza i energicznie odsuną^o wojt6wny. -Pokaż się, śliczna dzieweczko - swrocu się oo j '6lcie - Ależ pal, to jeszcze dziecko, wszak sami wadzicie! Po** jej odejt Miała dziś dęż* i pracowity dzień. Niech do snu « *> da, wszak to najwyższa dla ^ A ty, |T — Zdąży się wyspać. Młodemu wieie ? 198 p0darzu, wina nam przynieś, niech za zdrowie i piękność twojej :edynaczki wypijemy. Niedługo pewno i na weselisku bawić się bę-jzjeniy. Prawda, śliczna panno? — mówiąc to położył dłoń na jej ramieniu. ]\Iiłorada dumnie podniosła głowę. Gniewem pałały jej błękitne oczy- Odwróciła się i szybko wybiegła z izby, potrącając w drzwiach zaskoczonych i zdziwionych rycerzy zakonnych. — Nie tylko urody, ale i animuszu nie brak twojej dziewce. Lecz teraz do rzeczy. Powiedz, dlaczego ostatnio tak często zbierają się u ciebie prawie wszyscy tutejsi mężczyźni? Ciekaw jestem, o czym tak radzicie ? Czyżby nie podobały się wam nasze odwiedziny ? A może zmawiacie się, w jaki sposób nas się pozbyć, hę? Radzę ci tylko, mów prawdę, bo i tak się dowiem. Pisaliście na nas do księcia szczecińskiego ? — Nie, co to to nie. Utyskują jeno na ciebie i na twych towarzyszy, panie, że nie tylko opróżniacie ich piwnice, ale co ładniejsze i młode niewiasty porywacie na hulanki i swawole. Komtur bezradnie rozłożył ręce. — Nic na to nie poradzę i nic przyrzec nawet nie mogę. Jakże to mam zaniechać odwiedzin w tak przyjemnym miasteczku. Natomiast ciebie, wójcie, ostrzegam, tak po przyjacielsku, abym więcej nie słyszał o żadnych zgromadzeniach i naradach. Pojąłeś? — Tak, panie. — To dobrze, a teraz przynieś nam najlepszego i najstarszego wina, jakie masz w piwnicy. Rycerze zakonni opróżnili dzbany z winem, przyniesione przez v'"jta, i szybko odjechali. Minęło kilka tygodni, a joannici nie zjawiali się. Szybko rozeszła ? wieść, którą przekazywano z ust do ust i coraz głośniej rozpra- ^ano o tym, jak to Detlof von Walmoden wezwany został do księcia, 0?? ukarał go surową naganą i wysoką grzywną za dotychczasową 8aQJowolę. zapanowała ogólna radość i szczęście. Kobiety wróciły do swych halnych zajęć poza domem. Nie obawiały się już joannitów i nie T^ały sie przed nimi. Prały bieliznę nad rzeką, bieliły płótno, °de dziewczęta prawie codziennie rano wyruszały na jagody u m i grzyby, zapuszczając się w głąb lasu, po którym echo niosło ich bez. troski śmiech. Pewnego dnia,"gdy wracały do domów uginając się pod ciężarem dzbanów z jagodami, nagłe jedna z nich krzyknęła przeraźliwie, weka-zując ręką na jezioro, po którym mknęły łodzie z rycerzami zakon. nymi. — Nie bójcie się;! — krzyknęła córka wójta — nic nam nie zro. bią. Nie odważą się, będą się bab księcia! — Dla mnie to żadne zapewnienie. Miłorady może i nie ruszą bo jest córką wójta, ale nam nie ujdzie. Róbcie, jak tam chcecie, ja schowam się do bisu, póki nie odjadą. — Nie robiłabyś niepotrzebnego popłochu — odrzekła inna — chcesz, to sobie uciekaj i schowaj się w lesie. My nie mamy czasu, musimy wracać do domu, tam czeka praca. Zresztą jak Miłorada nie boi się, my też nie będziemy się bały. — Tak! Tak! Nie ma czego się lękać — zawtórowały wszystkie i poszły w kierunku miasteczka. Ib Tymczasem łodzie przybiły do brzegu i wysiedli z nich joannici. Nie ruszali się jednak z miejsca, rozprawiając o czymś między sobą. UdawaH, że nie zwracają uwagi na zbliżające się panny. Jednak w chwili, kiedy chciały przejść koło nich, w mgnieniu oka wciągnęli dziewczęta do łodzi. Szybko i sprawnie wiosłowali. Śmieli się przy tym głośno, żartowali i od czasu do czasu zaczepiali wystraszone i płaczące dziewczęta. Miłorada czuła na sobie wzrok Ludgardy, tej która pierwsza przyznała jej rację i namówiła dziewczęta, aby nie uciekały do laeu-Rozmawiały ze sobą spojrzeniami. — Dlaczegom ci zawierzyła? Dlaczego uległam? Wszak star82* jestem od ciebie — mówiły oczy Ludgardy. — Nie bój się, przyjaciółko moja! Zaręczyć ci mogę, że żad»C z was nawet włos z głowy nie spadnie, a wkrótce wrócicie do dołu* jeszcze przed zachodem słońca — odpowiadały spojrzenia Miło*a . — Spójrz, Miłorado! Jakie są one zapłakane, a oczy pełne * na ciebie i na mnie co chwila podnoszą. Zapewne teraz wszy81 żałują ogromnie, że mnie najstarszej słuchały, a nie młodziutłP 200 „łocbliwej Luby, która je ostrzegała i sama do lasu pobiegła unikając porwania. __Bądź spokojna, tak jak przyrzekłam, wrócicie niebawem do do- fflów i wraz z rodziną wieczerzać będziecie. Łodzie dobiły do brzegu. Dziewczęta popychane przez joannitów szybko wysiadły, zbiły się w małą gromadkę i nie ruszały się z miejsca. — No, dziewki! Na co czekacie! Wszak widzicie, że brama do zamku przed wami szeroko otwarta. Ugościmy was serdecznie i zabawimy się troszeczkę, a później po rycersku i z szacunkiem do miasta was odwieziemy. Nagle ze zwartej grupki wysunęła się Miłorada. Zmierzyła dumnym spojrzeniem stojących przed nią joannitów i powiedziała: — Jestem córką wójta z Bania. Wotde mnie nie bawią wasze żarty, a nawet i słuchać ich nie mam chęci. Dziewczęta tu zostaną i nie ruszą się z miejsca, póki ja nie wrócę. Mnie zaś proszę prowadzić do komtura. Roześmieli się głośno zakonni rycerze. Patrzyli na dziewczynę z ironią. Byk' zaskoczeni jej odwagą, wystąpieniem i mową. W szeroko otwartej bramie pojawił się sam Detlof. Przyglądał się i nie mógł własnym oczom uwierzyć. Sam nie wiedział czy to sen, czy jawa. Przed jego zamkiem stała ta dumna i nieosiągalna panna. Chciał o niej zapomnieć, wymazać z pamięci. Wszak widział ją tylko raz, a tak głęboko utkwiła mu w sercu. Śniła mu się w nocy, a w dzień nie schodziła z pamięci. — Cóż za miła i wielka niespodzianka spotkała mnie dzisiaj, że mo-8? gościć w swych progach córkę wójtową! — rzekł z galanterią. — Zostałyśmy tu przywiezione siłą przez tych oto rycerzy — kazała dłonią na joannitów. ~~To pięknie z ich strony, chcą was ugościć i zabawić trochę, Potem zaręczam, że odwiozą was wszystkie do miasta. *"~ Komturze! Nie miałam i nie mam zwyczaju nikogo o cokol-e* prosić, lecz w tej chwili najpokorniej i najpiękniej, jak tylko ?%, wielką i gorącą prośbę do was zanoszę. B -Słucham cię, piękna dzieweczko! Jeżeli będę mógł, zapewne ^i? twe życzenie. 201 — O, komturze, pokaż dobroć ser. ca twego i pozwól odjechać nam jak najszybciej. Tam w domach naszyć pełni troski i niepokoju czekają ?? nas rodziny z posiłkiem wieczornym, Zatrzymajcie sobie nasze dzbany z ja. godami i kosze pełne grzybów, ale błagam cię, komturze, pozwól ??? spokojnie zaraz odpłynąć do miasteczka. — Dobrze, spełnię twą prośbę, lecz pod tym -warunkiem, że ty ?? mną zostaniesz z własnej woli i chęci. Tylko chwilę panowało milczenie, wójtówna nie zastanawiała się długo. Szybko podjęła decyzję. — Zgadzam się, zostanę z tobą! Lecz wprzódy muszę wiedzieć, że moje towarzyszki spokojnie i natychmiast odpłyną. Poza tym dasz im tylko jednego rycerza, gdyż są silne i potrafią same wiosłować. Komtur się zgodził. — Miłorado! — krzyknęły dziewczęta. — My z tobą zostaniemy. Ciebie samej tu nie zostawimy! — Jedźcie, miłe moje! Ja z własnej woli tu zostanę. Nie boję sl? komtura ni jego rycerzy. Zapewnie was mogę, ze om mnie me skrzywdzą- Nie martwcie się o mnie. Zawieźć11 tylko ode mnie rodzicom moim sK>v pociechy i pożegnania — głos jeJ z łamał się, lecz tylko na moment-A teraz szybko wsiadajcie do »° drogie przyjaciółki, i żegnajcie W kilka chwil później duże łodzie joannickie szybko oddalały się 0d zamku swobnickiego. W powietrzu nad taflą spokojnego jeziora powiewały białe chusteczki odpływających dziewcząt. Kiedy łodzie zniknęły już z oczu, Miłorada szybko wyciągnęła jjjały sztylet, z którym nie rozstawała się nigdy, i wbiła go aż po sa-jjją rękojeść w piersi, gdzie przed chwilą jej dłoń tak wyraźnie wyczuwała tętno serca. Detlof, zamyślony i zapatrzony w jezioro, w którym jak w zwierciadle odbijało się purpurą zachodzące słońce, nie zwrócił nawet uwagi na to, co uczyniła obok niego stojąca dziewczyna. Dopiero gdy osunęła się u jego stóp, ocknął się z zadumy i pochylił nad nią. W pierwszej chwili pomyślał, że może omdlała ze zmęczenia. Nagle spostrzegł nasadę sztyletu, który tkwił w jej piersiach. Komtur dotknął ręki Miłorady. Nie wyczuł już tętna. Rycerze zakonni, zaniepokojeni o komtura, który zbyt długo nie powracał do swych komnat, udali się nad brzeg jeziora i tam znaleźli go pochylonego nad martwym ciałem dziewczyny. — Owińcie ciało wójtówny w najbielszy całun i jak najszybciej odwieźcie do Bania, do domu jej ojca. Złóżcie mu ode mnie ubolewanie z powodu tragicznego zgonu jego córki. Powiedzcie mu, że Bóg mi świadkiem, iż nie ja byłem powodem i przyczyną jej śmierci — odwrócił się i wolno odszedł. Wieść o czynie Miłorady, która poświęciła się dla swoich współ-towarzyszek, ratując ich cześć i honor, szybko rozeszła się po całej okolicy. Zrozpaczony po stracie umiłowanej jedynaczki wójt już nie uspokajał buntujących się mieszczan. Wzburzony do ostateczności sta-nv na czele spisku. Kiedy komtur znów przyjechał do miasta, ściągnięto go w zasadzkę. Joannici, nie spodziewając się podstępu, a" się zaskoczyć. Pobito ich kijami i pokłuto widłami, a komtura etlofa von Walmodena, jako najbardziej znienawidzonego, w okrut-? sposób zamordowano i wrzucono do jeziora. &$d książęcy długo rozpatrywał sprawę joannitów i przyczyny , eszek. Wreszcie zapadła decyzja. Miasto za samowolę zostało , faQe grzywną 25 florenów rocznie, którą to sumę mieszczanie "????i byli płacić zakonowi joannitów. A za zamordowanie kom- 203 tura, na znak pokuty, ludność Bania zmuswna została do postawie, nia krzyża pokutnego i jego pieczołowitej. konserwacji po wieczna czasy. Dopiero po dwustu latach książę zwolnił miasto od obo> wiazków składania daniny i zezwolił na zaniechanie konserwacji krzyża pokutnego. Było to równoznaczne z zezwoleniem na jego usu. nięcie. "Toteż uczyniono to bardzo szybko i z wielką radością. Minęło wiele lat od czasu opisanych wydarzeń. Z dawnego zamku joannitów pozostały tylko ruiny, a przeciwległy brzeg jeziora oko-liczna ludność nazywała przez długie lata „komturowym brzegiem". Opowiadano również, że od czasu do czasu w burzliwe noce pokazy, wała się tam postać rycerza straszliwie zakrwawionego, który zataczał krąg wokół jeziora i wracał w toń wodną, gdzie ongiś wrzucono zwłoki komtura. Janina Buczyńska PŁOMIEŃ (??^? zeroko rozsiadła się nad rzeczką Gardominką, w pobliżu jej ujścia do Regi, osada Baszewi-ce. Zamożni mieszkańcy wznosili sobie obszerne, trwałe, ciepłe i zasobne domostwa, połączone z zabudowaniami gospodarskimi w jedną zwartą całość, przypominającą małe, trudno dostępne warownie. Toteż żyjąc sobie bezpiecznie i wygodnie, jednej się tylko lękali rzeczy ;— pożaru, który mógłby strawić ich dobytek. Zapędził się kiedyś późną jesienią w tamte strony jakiś wędrowiec. Długa opończa, zakrzywiony kij i obszyty pasem muszelek płaski kapelusz wskazywały na pątnika z Ziemi Świętej wracającego. Gdy pierwszego wieczoru zasiadł w baszewickiej gospodzie i począł bajać cuda niewidy o krajach dalekich, morzach gorących i czar» nych, o poganach a Saracenach, na wszystkich ludzi uczciwych 2 diabelskiego poduszczenia zażartych, od razu znalazł słuchaczy chę-^ych, dzień w dzień na opowieści łasych, jadłem i napitkiem czę-8tujących, a i do chudej kaletki grosik jaki wsunąć gotowych. O wszystkich tedy swych podróżach opowiadając, o tym tylko Pątnik nie wspomniał, że wyrwał się tu z pobliskiego Kamienia Polskiego, biskupiej siedziby. Nie lubił o tym mówić, bo i złe miał amtąd wspomnienia. Darowałby jeszcze, że biskup nie uwierzył 205 w prawdziwość sprzedawanych przez niego relikwii, jako to: pęj. słomy ze strzechy betlejemskiej stajenki, szczypta mąki użytej do Ostatniej Wieczerzy, kawałki drewna z Krzyża Świętego, garść krę. conych jako wełna owcza kłaków z grzywy lwa, co Danielowi krzywdy nie uczynił, czy — pokazywane tylko na rycerskich dworach — ko. pyto rumaka, na którym święty Jerzy walczył ze smokiem. Prze-baczyłby niewiarę pocieszając się, że biskup srodze za nią pokutować w ogniu piekielnym będzie. Ale gorzej go zabolało wtrącenie do lo-chu, skąd ledwo się wydostał, klucznikowi cudowny przepis na tra-piącą go dolegliwość dostarczając, a na skutek leczenia czekać nie chcąc. Tak go jednak pobyt w podziemiu wyczerpał, że ledwo do Baszewic dotarł, tu właśnie, rozpatrzywszy się, pozostać sobie na całą nawet zimę postanowił. Zmiarkował bowiem szybko bywały pielgrzym obawę baszewi-czan przed ogniem, a czując ze strzykania w kościach, że jesień będzie słotna, szerzeniu się pożarów nie sprzyjająca, półsłówkami zaczął napomykać, jakie są sposoby cudowne, jemu jednemu w całym księstwie znane, aby na wieki zabezpieczyć domostwa przed pożogą. Na rękach go nosić za zdradzenie tego sposobu obiecywali baszę-wiccy gospodarze, ale on w skromności swojej na żadne hołdy zgodzić się nie chciał. Przystał jedynie na pieniężne datki, służyć mające wykupieniu niewolników-ckrześcijan ze srogiej saraceńskiej niewoli, o której ze łzami opowiadał, pomny swych przeżyć kamieńskich. Obiecał tedy w każdej zagrodzie czas jakiś przepędzić, tak go sobie wyliczywszy, aby przez zimę wszystkie obsłużyć, a przed pierwszij wiosenną burzą w świat się wynieść. Przy rozkisłych zaś w jesiew drogach a okropnych śniegach w zimie — sąsiedztwa z Kamienien mógł się nie obawiać. Jakich sposobów używał, tego nikt podpatrzeć nie zdołał, bo sr go zakazywał przebywać w izbie, gdy koło paleniska się kręcił. ^? wiedzieli, że obkładać je kazał wysoką i grubą warstwą kamieni i g ny, których zapas zlecił przygotować, nim mróz ziemię ścisnął. To dziano i rozumiano. Ale jak zamawiał ogień, zanim wieczorem szca tę gorącego popiołu wyniósł pod leżący pośrodku wsi, pod dębe > wielki kamień, o tym różne chodziły plotki, chęć nikt nic pe^0 nie wiedział. ??? Minęła zima. skończyło się zamawianie, a zachwyceni pątnikiem Łtgzewiczanie ani go puścić nie chcieli. Aź tu pewnego gorącego dnia cłjjiiury czarne wytoczyły się na niebo. Ledwo zdążono zawrzeć zgonione z pastwiska bydło, gdy rozszalała się straszna burza. Śmiało patrzyli mieszkańcy na przecinające niebo zygzaki błyskawic, od piorunów i pożarów zabezpieczeni, gdy naraz jak nie błyśnie! Jak nie huknie! W jednej chwili dąb, nad owym kamieniem rosnący, rozgorzał jak wielka pochodnia. Zawrzaśli wszyscy z trwogi, ale zagłuszył ich nagły szum ulewnego deszczu, gaszącego natychmiast płomienie. Rzucili się po.burzy oglądać rozdarty od góry do dołu dąb i osmolony kamień, a potem rozbiegli się, szukając pątnika, by mu cześć i podziękę wyrazić. Gdy go jednak znaleźć nie mogli, bo przy pierwszej chmurze Baszewice przezornie opuścił, rozeszła się wieść, że jakoby żvwcem do nieba został uniesiony, eo niektórzy na własne widzieli oczy. A osmolony kamień otrzymał na pamiątkę nazwę Płomień. Stefan Deskur PŁACZĄCE DZWONY fka stała nad brzegiem, zasłuchana w panującą dookoła cisze. Zostawiła na boku puste kobiałki, w których odnosiła zwykle zło*™- Tatach drobne przyschnięte bsb \~*J*L^L~ Związała chustką płowe warkocze, ^-^*^??*I nej mgły, i zeszła niżej, gdzie ^* ^/^^?^????i? piasku. Jej bose stopy wyciskały na gładbej jaszczy gL ^ Ldy, w który** zbierająca sio woda tworzyła malenbe podiuz ^Hej... o hej! O hej...-W mlecznej topieli dało sie «? jakieś dalekie wołanie. — O hej... o heeeej! gęstnie' Ofka podniosła głowę. Usłyszała miarowy plusk ™~*LL^ jącej coraPz bardziej mgły -?-rzyl ** -—T *¦** Bhzbo odzi. Jeszcze jedno pchniecie, i obciążona zdobyczą łódź moc* aa na przybrzU-Piasku. ^^^^t^V^ pomocy konopnej linki zacumował ją sprawme do wbrtego kOłt!.0fka!-ulmiechnaJ sio do dziewczyny i oczy pojaśniały * radośnie —a zobacz no, co wieziem! 208 Zajrzała do łodzi. Na dnie srebrzyły się płocie o grubej łusce i czerwonookie wzdręgi, spłaszczone jak łopaty leszcze i zielonkawe okonie, które jeżyły kłujące płetwy i biły ogonami o burtę, jako że ryba ta bardziej od innych żywotna. Pod drobnicą widać było wrzecionowate, centkami nakrapiane szczupaki. Blizbor również opuścił łódź. Żylastymi rękami targnął za dziób, osadzając ją mocniej na brzegu, po czym zaczął wybierać co ładniej -gze sztuki, wrzucając je do przyniesionych przez córkę kobiałek. — Do świątków pójdziesz, Ofka — powiedział — zaniesiesz, co należy. Jarko stał obok z opuszczoną głową. — Ja bym... — odezwał się nagle. — Co? — Ja bym... — powtórzył ciszej, nieco stropiony surowym spojrzeniem Blizbora. — Toć wiecie — nie wytrzymał i łzy zaszkliły mu się pod powiekami — że oni tylko brzuchy pasą, jadła wszelkiego ani napitku sobie nie skąpią, chwały bożej zapominając. Nawet rano ni wieczorem na pacierz nie dzwonią. Po co tedy naszą pracę... — Głupiś...!—przerwał mu ostro Blizbor. — Głupiś i gadasz od rzeczy! Nie nasza to, prostych ludzi sprawa. Z woli księcia i pana tutaj siedzą, a prawo książęce — prawo święte. Idź już, Ofka, idź — powtórzył łagodniejszym tonem — a pokłoń się pięknie i wracaj prędko. Posłusznie wzięła kobiałki i wkrótce znikła za zakrętem drogi. Wracała Ofka do ojcowej zagrody. Puste kobiałki zarzuciła na plecy» chustkę z głowy zdjęła, bo słonko wspięło się już wysoko i upał zaczynał dokuczać. Piaszczysta droga wiła się wśród zielonych łąk 1 p61 uprawnych, wbiegała na pagórki, to znów spadała w doliny. ' oddali widać było zręby szczecineckiego grodu, spiczaste wieże Os«iołów strzelały wysoko w górę. , Nagle tuż przed zakrętem drogi ujrzała nieznanego człowieka, lżącego na przydrożnym kamieniu. Podeszła bliżej i serce jej za- ??? z przerażenia. Starzec podniósł się wolno i obrócił się ku niej. ! • ogromnego wzrostu, potężny, barczysty. Gęsta siwa broda okala- Jeg° spaloną przez słońce i wiatry twarz. Najdziwniejsze jednak krainie Gryjitów 209 w tej groźnej, ale zarazem kamiennej twarzy były oczy czarne jut węgiel. Płonęły niesamowitym blaskiem. — Kim jesteś, dziewczyno ? — zapytał głosem, co buczał jak dzwon Patrzył przy tym gdzieś w przestrzeń, jakby jej nie widział. — Blizbora rybaka córka — odpowiedziała. — Ofką mnie ??. zywają. — Od nich wracasz? — wskazał sękatym kosturem na bielejące wśród drzew mury klasztoru. — Zaniosłam dań, jako ojciec kazał. — Nie będziesz już tam więcej nosić dani! •— głos starca zahuczał znowu. — Zginie, przepadnie dzisiejszej nocy to gniazdo nie-prawości i ślad po nim tylko w ludzkich gadkach zostanie! Ofka dygotała ze strachu. Chciała się zerwać, uciec jak najdalej, lecz jakaś przemożna siła trzymała ją w miejscu. — A tobie przykazuję — ciągnął dalej starzec — żebyś nikomu o tym nie mówiła, dopóki się moje słowa nie spełnią. I pilnuj swego lubego, by onej godziny został w domu. Inaczej nieszczęście mu grozi. Teraz dopiero opuścił dziewczynę paraliżujący strach. Przetarła oczy i ze zdumieniem rozejrzała się wokoło. Ogromna postać starca znikła, jakby się pod ziemię zapadła. — Przyśniło mi się, czy co? — zapytała nie dowierzając sobie. W pobliżu nie było żywej duszy. Postanowiła nikomu o tym nie wspominać i szybko pobiegła do rodzinnej wioski. Noc była parna, niespokojna. Głuchy grzmot przewalał się od czasu do czasu po niebie. Zwierzęta w oborach tłukły się i porykiwały ogarnięte dziwną trwogą. Ludzie w wiosce również odczuwali nieeft* mowity nastrój tej burzliwej nocy i wcale nie kładli się spać. Ja^w niewytłumaczona groza wisiała w powietrzu. Nagle od strony jeziora dobiegł szum. Zakipiały wody i w świe*1' błyskawic, które rozdzierały teraz całe niebo, przerażeni rybacy aj*** piętrzące się zwały wód, które z hukiem toczyły się w stronę klas^1 ru na wzgórzu. Wkrótce szalejący żywioł pochłonął zabudów» i tylko wieża kościelna sterczała jak wyspa nad kipiącą topieW« — Kara boża... kara boża! —pobiegło szeptem wśród stłoczą' w gromadę ludzi. 210 Gdy szum wody przycichł na chwilę, w powietrzu rozległ się jęk jzwonów. Jeden z nich, o głębokim, niskim dźwięku, niósł żałobną waesć, drugi natomiast srebrzystym tonem trzepotał się jak uciekający przed burzą ptak. »*-: Słuchajcie... słuchajcie, jak płaczą dzwony! — rozległ si? dooko-ja szloch kobiet. — Na śmierć, na zgubę tak płaczą! Wtem do uszu strwożonych wieśniaków przedarł się daleki krzyk: — Przybywajcie, dobrzy ludzie! To wołali zakonnicy. — Ratujcie nas... giniemy! W zbitej gromadzie ludzkiej zapanowało poruszenie. Rybacy pobiegli natychmiast do swych łodzi i zepchnęli je z [brzeg11 »na g*?" binc. Wyrwana ze snu Ofka nagle przypomniała sobie wróżbę spotkanego w drodze starca. Opanowana trwogą wybiegła z izby i sama nawet nie wiedziała, kiedy znalazła się nad brzegiem jeziora. Ale przybyła za późno: na spienionych falach kołysały S1€ Juz łodzie płynące na ratunek zakonnikom. Na jednej z nieb — ° losie nieszczęsny — ujrzała wyniosłą postać owego starca, który nie wiadomo jakim sposobem znalazł się pośród rybaków. Stał tera? na dziobie łodzi ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, a błyskawice oświetlały czerwonym blaskiem jego siwe, rozwiane przez wiatr włosy. Za nim stał Jarko i uderzeniami wiosła popędzał łódź w kierunku klasztoru. — Jarku... wróć! Jarku... tam śmierć!—wołała Ofka z całych ? starając się przekrzyczeć grzmot piorunów i wycie wichru. Nadawanie. Jej błagalne wołanie splatało się z jękiem dzwonów i ulaty-Wato w przestrzeń. Dziewczyna osunęła się bezsilnie na kolana z załamanymi w roz" Paczy rękami. nybacy tymczasem dotarli do klasztornych zabudowań. Nie zna- 11 już wołających o pomoc zakonników — pochłonęło icb jezioro. Postanowili tedy dobrzy ludzie uratować płaczące dzwony. Nie- . hanym wysiłkiem udało im się zdjąć je z wieży i umieścić na ło- °* Płynęli z powrotem, gdy nagle stała się rzecz straszna. Oto u. 211 jedna z łodzi obróciła się w stronę klasztoru i głos nieznanego starca zabrzmiał tak donośnie, że przewyższył siłą* huk grzmotu: — Przeklęte niechaj będzie to gniazdo,wiarołomne! Niech zgfoie w niepamięci wszystko, co doń należy! I oto w miejscu, gdzie stał klasztor, otworzyła się niezgłębiona czeluść. Zapadły się w nią mury kościelne i wieża ze znakiem krzyża. Zapadły łodzie z dzwonami i jezioro zamknęło się nad nimi. Odtąd w każdą świętojańską noc wychodzi Ofka na brzeg Trzc. sieckiego Jeziora. Klęka na ziemi i pełnym tęsknoty głosem przyzywa swego lubego. Wówczas z głębi wód wydobywa się jęk dzwonów, śpiewających smutną pieśń o nie spełnionej miłości. Gracjan Bojar-Fijałkowski O DIABLE Z KNIEI BUKOWEJ okolicy Gryfina jest niewielka osada o nazwie Płonią, a w niej stary kościółek. Obok niego rośnie ogromna lipa, jedna z największych na Pomorzu Zachodnim. Obwód jej wynosi około ośmiu, a wysokość około dwudziestu trzech metrów. Podanie mówi, że w dawnych czasach, wkrótce po zbudowaniu kościoła, diabeł mieszkający w pobliskiej Kniei Bukowej postanowił porwać świątynię i przenieść w inne miejsce, gdyż drażnił go dźwięk dzwonów. Ale proboszcz w Płoni dowiedział się o przewrotnych zamiarach diabła i postanowił je udaremnić. Zakupił potężny łańcuch, °pasał nim kościół i przywiązał go do pnia lipy. 0 północy nadleciał diabeł. Ogarnęła go wściekłość, że nie potrafi erwać świątyni od drzewa. Postanowił więc wyrwać lipę, ale nie mógł ^ jej rady. zawziął się diabeł i począł gryźć łańcuch zębami, ale całą noc acił na próżno i lylko sobie kilka zębów wyłamał. Wreszcie zaczęło ltac\ a blaszany kur na wieży farnej powitał pianiem blaski- po- Qej zorzy. Diabeł jak niepyszny musiał zmykać do Bukowej Kniei. uziś stara drewniana dzwonnica i potężna lipa ściągają do Płoni ?????? turystów. Czesław Piskorski 213 OPAT BRUNO Z KOŁBACZA iepomiernie zasmucił się opat Bruno, kiedy za powołaniem wyższym przyszło mu opu. ścić rodzinne strony i wyjechać daleko na północ, nad Morze Bałtyckie, gdzie klimat surowy i słońce nie zawsze świeci. Od tego czasu przepadł bez śladu jego dotychczasowy humor, znikło gdzieś dobre samopoczucie, w sercu zaś zagnieździły się gorycz i głęboka uraza do wszystkiego i wszystkich. Nie dostrzegał zupełnie, że i tutaj co roku wiosna rozwija pąki drzew, a słonko zsyła życiodajne promienie, że i tu jesień rozsiewa wśród lasów całą gamę najpiękniejszych barw. Nie słyszał również śpiewu słowików w ciepłe majowe noce. Zgorzkniały i zamknięty w sobie przebywał myślami pod niebem południa, wśród oliwkowych gajów. Bardzo przykre były dla niego godziny wspólnych posiłków. ? dział wówczas pośród zakonnych współbraci niemy i obojętny ' wszystko, odsuwając wzgardliwie miskę z tłustą wieprzowiną czy * twardszą pieczenia z jelenia lub innej dziczyzny. Jeśli już głód zrn sił go do jedzenia, wówczas ledwie dotykał najlepszych kąsków, jąc je jakby od niechcenia, z wyrazem niesmaku na twarzy. Za* nicy ukradkiem spoglądali jeden na drugiego i dziwili się wielce * mu przełożonemu, ale nic mówić nie śmieli. 214 najcięższe jednak chwHe przeżywał w okresie wielkiego postu. 7 głębokim obrzydzeniem patrzał na braciszków zakonnych, jak z apetytem zdrowych chłopów jedli wielkimi kęskami razowy chleb, i to a^et bez żadnej omasty. Sącząc małymi łykami kubek cienkiego niwa? z P0gardą myślał o tych pobożnych prostakach z północnej krainy- Skądże ci tutaj mogli mieć pojęcie o smakołykach, jakie co-jzie"nnie przynoszono na stoły w jego ojczystej Italii? Na tę myśl w żalu same napływały mu do oczu. Pewnego dnia, a był to właśnie czas wielkiego postu, wyszedł opat do ogrodu klasztornego i zasmucony niezmiernie, długo krążył tam i z powrotem wysypanymi żwirem ścieżkami. Na podniebieniu czuł jeszcze obrzydliwy smak owsianej zupy, którą brat kucharz zgotował na >vieczerzę. Właśnie miał wracać do celi, gdy nagle ujrzał przed sobą jakiegoś człowieka w cudzoziemskim odzieniu. Jego wysoką postać okrywała brązowa peleryna, sięgająca do samej ziemi. Na głowie miał trój graniasty kapelusz, spod którego wyglądała twarz o regularnych rysach. — Kim jesteś, panie — zapytał zdumiony opat — i co tu robisz w klasztornym ogrodzie? Cudzoziemiec zdjął z głowy kapelusz i skłonił się głęboko. Opat zauważył jego długie, do góry zaczesane czarne włosy, pod którymi jak gdyby coś ukrywał. Jednakże nie przywiązywał do tego szczegółu baczniejszej uwagi i czekał na odpowiedź przybysza. — Kłaniam się nisko, świętobliwy ojcze — rzekł gładko nieznajomy — i przywożę pozdrowienia z twych rodzinnych stron. — Czyżbyś przybywał z mojej słonecznej Italii? — ożywił się nagle Bruno. — Jest tak, jako rzekłeś. Stamtąd przywiozła mnie droga do północnej krainy. '—Jakże się cieszę z tego spotkania! —rzekł opat i ująwszy niezwykłego gościa pod ramię, posadził go na stojącej obok ławeczce. — powiedz mi, proszę, o wszystkim, co się w moim kraju dzieje, bo już wielu lat tamtych stron nie oglądam. Znam w dalekiej Italii niewielki, lecz piękny klasztor, położo-? nad morskim wybrzeżem wśród zielonych winnic i łagodnych pa-g6rków.. 215 — Jako żywo! — zawołał wzruszony opat. - — Toż to jest włagn-klasztor, w którym wiele lat przebywałem i który ze łzą w oku wsp0 minam. Zechciej mi opowiedzieć, co się tam teraz dzieje, a wielt radość sercu memu sprawisz. Przybysz nie odpowiedział jednak zaraz, lecz zapatrzył się w dal i milczał przez dłuższy czas. Ciekawość opata rosła z każdą cłiwila i ledwie nad sobą panował, by własnej godności niecierpliwym py. taniem na szwank nie narazić. — Dobrze się tam żyje waszym współbraciom, wielebny opacie — zaczął wreszcie przybysz swą opowieść. —^Jadła co przedniejszego i win najlepszych mają tam pod dostatkiem. Drób delikatny, na rożnie pieczony, indyki i kapłony — wszystko tak wspaniale przyrządzone, że aż się zapach po całej okolicy rozchodzi. A oprócz tego różne owoce: złociste pomarańcze, figi, cytryny... Mają doprawdy w czym wybierać! Na wielki zaś post, który przecie jednakowo tu i tam się obchodzi, codziennie prawie mają na stołach sieję rozmaicie przyrządzoną... — Sieję, powiadasz... — podchwycił opat i ślina pociekła mu po brodzie. — Mów dalej, proszę, mów! ¦— O, to przecież zwykła u nich ryba! — ciągnął dalej przybysz, a twarz jego oblekł wyraz zdziwienia. — Czyżbyście jej tutaj nie mieli? — Ach, cudzoziemcze...!-—westchnął opat z goryczą. Obcy podniósł się z ławki i stanął przed Brunonem. — Ależ to nic łatwiejszego! — zawołał. — Jeśli tylko zechcesz, mogę jej wam w każdej chwili dać tyle, że starczy dla wszystkich. Smak ulubionej ryby tak zawładnął wyobraźnią Brunona, że We panując już nad sobą, zawołał: — Wszystko, co zechcesz, oddam za potrawę z siei! — Zgoda! —rzekł wówczas Cudzoziemiec i skłonił się głęboK1 trzymając kapelusz w ręce. Opat dostrzegł w tej chwili zupełnie i raźnie końce rogów, wystające spod jego włosów. — Do jutra rana zatem! Nim pierwszy kogut zapieje, przynio' ci ulubioną rybę, ty zaś po śmierci oddasz mi swą duszę na własnd Trzymam cię za słowo! Zrozumiał wówczas opat, że wpadł w diabelskie sidła. Już * 226 miał innego wyjścia, jak zgodzić się na jego warunki. Resztki .u zwyciężyło uczucie głodu i wymarzony smak ryby, za którą \ ta]i dawna tęsknił. y/ tej chwili diabeł klasnął w dłonie, zwinął się w powietrzu • wzniecając tumany kurzu, zniknął opatowi z oczu. przez długi czas opat Bruno siedział bez ruchu na ogrodowej ła-eczce. Blady strach padł jak nieznośny ciężar na jego duszę. Jakże n __ opat i przełożony klasztoru ¦— mógł się dopuścić podobnego występku? Jak mógł tak się dać uwieść diabelskim słowom? "W tej chwili zrozumiał z całą jasnością, że nieopanowane łakomstwo i zaniedbanie obowiązków duchownego stanu sprowadziły go z drogi uczciwości i przyniosły zgubę. Oczyma wyobraźni widział już siebie w mękach potępienia, widział, jak diabeł bierze go na widły i wrzuca do olbrzymiego kotła z gotującą się smołą. Prawie nieprzytomny podniósł się z ławki i chwiejnym krokiem udał się do kościoła. Tam przed ołtarzem upadł na twarz i leżał przez wiele godzin. Było już dobrze po północy. Jeden z młodszych braciszków, pomocników kuchennych, szedł właśnie do studni po wodę. Rozpalił ogień pod kuchnią i zabierał się do przygotowania polewki z owsa na śniadanie dla mnichów. Przechodząc koło kościoła, ze zdziwieniem zauważył otwarte drzwi i nikły blask świecy migocący w głębi nawy. Zaciekawiony wszedł do środka i ujrzał na posadzce zakonnika leżącego krzyżem przed głównym ołtarzem. Braciszek podszedł jeszcze bliżej. Jakież było jego zdziwienie, gdy w leżącym rozpoznał samego °pata. Zaniepokojony, a jednocześnie onieśmielony tym niespodziewanym spotkaniem, dotknął ręki leżącego. Opat podniósł się na kolana i wówczas ukazała się jego zalana łzami i wykrzywiona udręką tavarz. — Cóż to wam jest, przewielebny ojcze? — zapytał braciszek nieśmiałym głosem. Zgnębiony nieszczęściem, opat Bruno zapomniał o swej wysokiej 8° _,, synu, co uważasz za najlepsze — odpowiedział Bruno ^adziei w oczach — a zyskasz moją wdzięczność do końca . ? 0$ będę się do rana modlił za powodzenie twych zamiarów. Z^° W si*5 S^y p0^3^10™7 w modlitwie opat klęczał przed ołtarzem, , 0 cichu wyszedł z kościoła, usiadł na klasztornym murze • Wsłuchiwał. Właś nie niebo na wschodzie zaczęło różowieć, ' ? oddech ciepłego powietrza, dochodzący od południowej 8 ^ P° Qd<łecn ten stawał się coraz silniejszy i gorętszy. I wtedy °??' br^ciszek ujrzał nad wodami jeziora Miedwie diabła w po- sprytny ^bia> pżwigał on w szponach jakiś ciężar. S ??1_^? ś ****' bratku!—-wołał. — Poczekaj, zaraz ci§ przywitam! ó^iąc zeskoczył z muru i zaczął udawać kwilenie jastrzębia. , -a3t w klasztornym kurniku odezwały się koguty, przeraźli- * f ™ *???0^? ptasi *Ó<* przed niebezpieczeństwem. Nad jeziorem • ki i^ widaó olbrzymiego jastrzębia, tylko czarną chmurę» ?? ? ° r(,3legł się straszliwy głos, miotający dzikie przekleństwa, a potem ^Q gypac do wody. Po chwili na dziedziniec upadł pU' v Chmura odpłynęła i wszystko ucichło. stv woK** nat T k to dzięki przemyślności prostego braciszka łakomy °Pn t „i Celnych mąk, a przyniesiona z Italii sieja do dziś ro» T*** P lach jeziora Miedwie. szka w w ł; Grac/on Bojar-FijałkoW* JESIOTRY BRACISZKA URBANA rzyszedł brat Urban nad brzegi Zalewu Szczecińskiego. Zarzucił wędki na wodę — ot tak, z przyzwyczajenia. Chodziło mu nie tylko _________ __.___ o złowienie ryby, ale i o chwilę wytchnienia, o wypoczynek dla skołatanej różnymi zmartwieniami głowy. Miał brat Urban tych kłopotów co niemiara, oj miał! Od wielu lat pełnił obowiązki kucharza w tutejszym klasztorze i już mu to wszystko bokiem wychodziło. Jeszcze w letnich, a szczególnie jesiennych miesiącach — pół biedy. Poczciwi wieśniacy daninę zewsząd sami przynosili, owocami swej pracy na wodach i roli z klasztorem się dzielili. Czynili to nawet ochotnie, bez przymusu, bo i wiele dobrego od owych świątków zyskali. Znali ci przybysze znad Warty i in-nych, nieraz dalekich krain wiele pożytecznych rzeczy: rolę po nowemu uprawiać nauczyli, że plony w dwójnasób rodziła, ludzi i dobowe zwierzęta ziołami leczyć umieli, toteż na wdzięczność tutej-Szych mieszkańców rzetelnie sobie zasłużyli. Miał tedy brat Urban * spiżarni niezgorsze zapasy i mógł współbraciom dogodzić. Jednakże prawdziwe kłopoty spadały na niego w okresach wiel-^ego postu, kiedy surowa reguła zakonna, pilnie przez opata przebiegana, nakazywała umartwianie ciała i wstrzemięźliwość w je-???i?. Co się wówczas nasłuchał utyskiwań i żalów! Starczyło tego 219 na c zane. łv k A pr^ecie* n*e m6g* łnaczeJ' tylko tak, jak miał przyka sci o « ?? - biedaczysko nad wielką wodę, by trochę w samotna Poszedł więc ł?» ' , ., . * - , * , °" A fi ' \\0&°Y na Jala8 czas uwolnić się od dokuczliwych na. ???^??????i^* Panująca wokoło cisza i świeży powiew, pły. ? *_ ^alewu, działały kojąco. Założył ręce na piersiach . ? , . ^-^ed siebie. Myślami uleciał hen w ojczyste stronv i zapatrzył się ¦pf T, , 'i_«. •, , , . „J "' gdzie wieże pozn»^^0 f °du??61?* nad 8zeroka- rownma-' a Wa«a toczy swe płowe wody' dązącdo starszej siostrzycy Odry. Poczuj • i > ? • +oa\f&otC chwytającą za serce. jakąś dziwną ?**\ , , ' i \ , . , ., ¦ .... TC ł h dtf s*onca ? ^charz chciał zwijać wędki i wracać" ił i. '«ć, gdy nagle na lśniącej wodzie zauważył jakiś ruch. do zwykłych zajC1" f / . , , J. . .,..!* , . . _ biadał się zabawom drobnych rybek, które pod wie-Nieraz juz przyg*4 , . ,/./.., brw • i1*2 P° sama- Powierzchnię i pląsają jak tanecznice. _, , .? przed okoniem czy też innym drapieżnikiem i wte- Czasem umykają ? . . } • / . . .. iak piasek» po wodzie. Jednakże to, co teraz spody rozsypują siC J .*- / . ... . ' . ,r ł * V d I??? TOZmio 81^ 0tl zwykłych przejawów podwodnego . . „bfliiast zmienił zamiar: zbliżył się jeszcze bardziej życia, że natyc^ . . . '..;¦(_'. , , . *rLV"> co S1? dzieje. Gładką, powierzchnię pruły dwa do brzegu i pat»*'' . , ,,.,.. . ? / i.- • Cięły ją płynąc obok siebie i zostawiały za sobą roz-ostre grzebienie. ^v 3 J^ r ' - • klinowato bruzdy, szerzające się K*»^ -,'. ¦ , . • i — N* d wi^ —szepnął do siebie brat Urban, gdy w niewiel- ... ,, , , . ,jrzał dwa ogromne jesiotry. Płynęły wprost na nie-bej odległości UJ» . ° J , ,/./,. , . go i po chwili &? m prZy brzeSu w P^ej fah P^yboju. TT h ' a$ decb zaPar*° w piersiach. Powolutku, by ich nie ????i??^?i?? Wędki Z W°dy' Wł°Żył ŚwieŻą Przynctę * ZarZ"Cił w pobliżu pływaj*cych ****' Czekał z ??^?111 sercem. Raptem jedei z jesiotrówpor*** hak Z Pfy™^ » P<>C"łgnął za sobą wędkę, drugi - » iu««iał ogonem i gdzieś zniknął, natomiast plasot* , - . . , . „ae H t TJ ban ^ °8la>dał 81C J112 na drugą wędkę, lecz całą uwag? , .. v ^anej rybie. Złapał za sznur — w dłoni poczuł lek*1' skupił na schwy1'* * J. '.. . , f , ?i?, • • n-«¦ szarpmęcie. Ciąg11^ » . J4 ' T 2o , . gjomny jesiotr poddawał się prawie bez oporu. acb , . . , *vbak nie mógł zupełnie zrozumieć. Znał przecie doświadczony " , n r , , , , . «„rrza* • x j dzidka, tzasem szczupak, który zaledwie wyst»r,/ to rzemiosło od "!* * »• » •«,/c»* . , ????ii^? ?08"??» walczył tak zajadle, że musiał uzyc 220 bgo doświadczenia i sprytu, by go wreszcie z wielkim trudem wy-•ągnąć. Ten zaś olbrzym szedł za ręką jak drobna płoć i bez najmniejszego oporu dał się ująć pod skrzela. Rozjaśniło się oblicze brata Urbana. Czym prędzej zwinął wędki, przerzucił przez ramię ciężką zdobycz i poszedł boczną ścieżką do jjlasztoru. Zależało mu, by nikt go po drodze nie spotkał — chciał braciszkom przygotować niespodziankę, o jakiej nawet nie marzyli. Oj ucieszą się zgłodniali bracia, ucieszą! Sam opat na pewno pochwali zrovślnego kucharza! Wszedł małą furtką ukrytą w klasztornym murze, przebiegł chyłkiem przez opustoszały dziedziniec i natychmiast zamknął się w kuchni. Powrócili braciszkowie z codziennych zajęć, kręcili się pod drzwiami, pukali, stukali — nie wpuścił nikogo. — Zostawcie mnie w spokoju, polewka mi się przypaliła! — odpowiadał natarczywym. — Poczekajcie godzinkę, będzie świeża. Chodzili więc po korytarzach markotni i zagniewani, bo już się pora wieczerzy zbliżała. Cóż jednak mieli robić? Radzi nieradzi, musieli czekać. Tymczasem brat Urban zwijał się jak w ukropie śmrejąc się w duchu ze s|frego pomysłu. Kiedy wreszcie zakonni bracia siedli przy stołach w oczekiwaniu na skromny posiłek, ze zdziwieniem spoglądali na puste miski stojące przed nimi. Zwrócili twarze w stronę kuchennego wejścia i czekali niecierpliwie, kiedy wreszcie ukaże się brat kucharz z pomocnikami i gar postnej polewki. Na koniec otworzyły się drzwi i oto popłynął stamtąd tak niezwykły zapach, że zgromadzeni w refektarzu mnisi szeroko otworzyli oczy i w niemym zdumieniu zaczęli spoglądać jeden na drugiego. Nozdrza łechtała wspaniała woń gotowanej ryby, lecz jeszcze sami sobie nie wierzyli. Dopiero kiedy w drzwiach ukazała się tryumfalne uśmiechnięta twarz kucharza, który ruchem ręki przywołał do sie-ble pomocników — zapanowała wśród braci powszechna radość. B'at Urban z namaszczeniem rozdzielał porcje i po chwili każdy z zakonników miał już przed sobą kawałek pachnącej, smakowicie przypędzonej ryby. Nawet surowy zwykle i milczący przeor siedział «miechnięty i trzymał rybę w palcach, wyjmując z niej co grubsze ości. 221 — Jakżeś to, bracie Urbanie, taką niespodziankę nam zgotował? — zapytał łaskawie, kiedy wszyscy zaspokoili już pierwszy głód. — Sam tego zrozumieć nie mogę, przewielebny ojcze — odpowie, dział Urban, kłaniając się pokornie — coś podobnego wydarzyło ?? się po raz pierwszy w życiu. — Jakże się tedy rzecz miała ? Brat Urban nie zamierzał niczego ukrywać. Dokładnie opowie, dział przełożonemu i zaciekawionym braciszkom o swej wyprawie nad Zalew i przedziwnym połowie. Na uszczęśliwionego kucharza posypały się tak gorące pochwały, że aż przeor musiał je nieco powstrzymać. Powstał z ławy i podniósł w górę obie dłonie. Gwar w refektarzu uciszył się natychmiast. — Słuszna radość wypełniła serca wasze, bracia moi — rzekł składając ręce do modlitwy —nic w niej złego nie widzę. Wprzódy jednak Stwórcy za jego szczodrobliwość podziękować nam należy, iż łaskę nam zechciał okazać. Głowy mnichów pochyliły ?i? w kornej modlitwie. Następnego roku podczas wielkiego postu znowu podpłynęły w pobliże klasztoru dwa wielkie jesiotry i znów wygłodniali mnisi z radością powitali na stołach kucharskie dzieło brata Urbana. Kiedy co roku powtarzało się to samo — poznali w tym wyraźną pomoc Stwórcy. Tym pilniej więc wykonywali swe obowiązki, dla wyrażenia zaś wdzięczności postanowili raz na zawsze tylko jednego jesiotra każdego roku odławiać, aby łakomstwem ni chciwością nie grzeszyć. Tak postępowali przez wiele lat. Tymczasem brat Urban powrócił w swoje rodzinne strony, inni starsi bracia również zostali odwołań» do macierzystych klasztorów. Niektórzy pomarli i spoczęli snem wiecznym na pomorskiej ziemi, a ich miejsce zajęli młodsi. Pewnego roku — jak zwykle w czasie wielkiego postu — pojawi* ły się na wodach Zalewu dwa szczególnie wielkie jesiotry. Dla braci wybór był trudny: którego złowić, a którego zostawić w spokoju- ¦— Słuchajcie! — rzekł wówczas jeden z młodszych. — Dlaczego właściwie nie mamy skorzystać z nadarzającej się okazji? Spróbuj* my złowić obie ryby, może nam się uda! Po co będziemy się ogbł0* na to, co dawniej było! 222 powodowani chciwością — pierwszy raz bracia zakonni złamali ustalony od wielu lat porządek i złowili oba jesiotry. Radość ich nie miała granic. Kiedy później siedzieli przy pełnych misach smacznej jyby* jeden przez drugiego dziwili się własnej głupocie, że w poprzednich latach nie postępowali tak samo. — Na przyszły rok zrobimy podobnie! — obiecywali sobie. Lecz w następnym roku daremnie czekali. Ryby nie pojawiły się yf wodach Zalewu ani tego roku, ani w dalszych latach. Wówczas zrozumieli lekkomyślni bracia, że nadużyli dobroci bożej i sami sobie tym sposobem wyrządzili krzywdę. Skruszeni karą, pewnego roku szczególnie umartwiali się i pokutowali. Wówczas dobiy Bóg ulitował się nad nimi i później znowu jak dawniej jesiotry pojawiały się w wodach Zalewu. To wszystko działo się przed wielu, wielu laty na wyspie Uznam, w klasztorze zbudowanym przez księcia Racibora i jego małżonkę Przybyeławę, polską królewnę, córkę Bolesława Krzywoustego. Gracjan Bojar-Fijałkowski O KOŚCIELE MARIACKIM W STARGARDZIE to jed»*k legendia' tary gotycki kościół Mariacki w Stargardzie posiada dwie wieże: północną—wielką i okazałą oraz znacznie mniejszą — południową. Dlaczego tak jest — nikt nie wie, wyjaśnia j,yło to tak. Bard20 dawno temu, gdy jeszcze ziemią pomorską władali pra-wici jeJ w*aacy słowiańscy z rodu Gryfitów, zebrali się w ratuszu • v st*rgarazcy na soczystą naradę. Chodziło o podjęcie uchwały aVrie budowy nowego kościoła. Radzono nad tym, skąd wziąć f dusZe na budowę i jak ma przyszła świątynia wyglądać. ___]yjusi to być kościół wielki i wspaniały, aby go nam zazdro-' iii n»wet w Szczecinie i w Poznaniu — zagaił naradę burmistrz stargać __Imacie rację, burmistrzu! — krzyknęli zgodnie radni. L?? jednak zaczęto rozprawiać o szczegółach budowli, a zwłaszcza, "1 ma n"e^ ™?i—Pow8t^ taki rwetes, że cały ratusz huczał na k ztałt u*3' w którym się nowy rój wyroił. p^źno zniecierpliwiony burmistrz grzmocił pięścią w stół — nic to • r)oi^a^0' ?°????i?1??i piwem rajcy kłócili się nie na żarty» Rektorzy gorętsi brali się już za czupryny. 224 Rozgniewany burmistrz trzasnął kuflem o posadzkę, aż szkło z brzękiem rozprysnęło się po całej sali: — Albo będziecie mówili po kolei, albo nie dam więcej ani jednego kufla piwa! —wrzasnął zachrypłym od irytacji głosem. Groźba poskutkowała natychmiast i na sali zaległa cisza jak ma-Iciem zasiał. -—Kto chce zabrać głos? — zapytał spokojnie już burmistrz. Podniósł się z ławy najstarszy wiekiem rajca Łukasz, przewodnik bractwa kościelnego: — Jeden jest Bóg na niebie, jeden papież, jego namiestnik na ziemi, takoż i jedną wieżę winien mieć kościół. Ale strzelistą i wy soką — dodał po chwfli — by modły ludzkie mogły prędzej dolecieć do nieba. Szmer uznania obiegł w krąg salę. Z kolei zabrał głos najboga tszy z rajców, Heinrich, kupiec sukienny, mający swe składy towarów w Bremie i Hamburgu. Gruby był i czerwony na twarzy, a mówiąc zapalał się własnymi słowami. Nie był lubiany przez radnych, gdyż zawsze chciał być mądrzejszy od innych, ale schlebiano mu dla jego bogactwa. Powstawszy w te odezwał się słowa: — Dobrze prawił nam rajca Łukasz, wszakże rzekł jeno pół prawdy, dwóch bowiem mamy najwyższych władców na świecie: papieża od spraw duchowych i cesarza od spraw świeckich. Zatem jedną wieżę poświęćmy papieżowi, a drugą cesarzowi. Na to zerwał się z ławy rajca Krzych Dratwa — starszy cechu szewskiego — o długich, sumiastych wąsach i zaróżowionym mocno nosie, jako że nie stronił zbytnio od kufla i kielicha. Raptus był, WlCc z miejsca odpalił Heinrichowi: — Po co mamy szukać obcych władców, kiedy mamy swoich! '-esarz jest daleko, a miłościwie nam panujący książę Bogusław IV finsko, bo w Szczecinie. Radzę więc tak: świątynię całą wznosimy **°gu, a co do wież, to jedna winna być papieska, a druga książęca, 0 jest nasza, pomorska. Wszyscy rajcy rzemieślnicy przyjęli przemówienie szewca hucznymi okrzykami. w krainie Gryfitów 225 ^iwie mówi Krzych Dratwa! Sprawiedliwie! Jedna wie. bprawi jggjjg^ a druga książęca, nasza! ża ma by p^ papieska, a druga cesarska! — gardłowali zwolenni- - JNie, j znów wrzawa powstała wielka i haimider niesłychany ?? Heinnc a. ^ krzyżowały się stale dwa słowa: książęca! cesarska' a wśród bzyls^ ,a! książęca, ces ^ ^ nieco, burmistrz zarządził głosowanie. Okazało ? u ? ' \,«vyciężyli zwolennicy bogatego Heinricha, i uchwalono, się jedna , z -ec> faĄg. równie okazałe wieże: jedną papieską, druga że kościół ma <* cesarską. ^rolennicy Krzycha Dratwy opuścili salę obrad odgra- Obrażeni « ^ protest do ?.??i? zając się, że * ^rzebrzydłe! Przybłędy szwabskie! Pasibrzuchy! — Fluory Krzych opuszczając ratusz. — Upaśli się na naszym gardłowa raj 1UZ im rogi rosną, już im się nasz książę nie pochlebię, a te*»' J ^ni i naszym dzieciom, bo coraz ich więcej z zachodu a Juczko, a wyrzucą nas za mury miasta — dorzucił przybywa, & Dobiesław. markotnie ? CZymył może ich jeszcze Bóg za nas pokarze — przy- — Ano zov dał inny rajc*\e ^^ rzeczy- u latach budowy wzniesiono mury kościoła i okaza-f j 0cną nazwano papieską. Przystąpiono wnet do wzno- łą wieżę p ^rugiej, cesarskiej, która miała być równie okazała, szenia wieży jako i pie j^nie rozgorzała w całej Europie wielka wojna między garzem niemieckim, kto jest pierwszym władcą świata. papieżem a ^ . ? awa i toczyła się w różnych krajach. R*z wojna ? nnjCy cesarza, to znów papieża. Przeszła ona do hi* zwyciężali e^.na dw6ch stronnictw. gweifów L gjbelinów. storu Ja o ^ twarze rajców stargardzkich. ^ynić z wieżą cesarską? Zbudują taką samą jak pa* er aą cesarza. Zbudują niższą—jeszcze bardziej mu 8iC pieska -o ^ WyZszą — narażą się znów całemu duchowieństwo narażą! Zbu° * katolickiemu- 226 Rajca Krzych Dratwa i jego zwolennicy zacierali teraz ręce % uciechy. — Macie, pludry, za swoje! Pijcie piwo, któregoście nawarzyli! Ustalono ostatecznie po cichu, bez żadnej uchwały, by przewlekać pracę nad wieżą cesarską, aż się sytuacja w świecie wyklaruje. Stale więc brakowało: a to pieniędzy na budowę, a to wapna, a to cegieł, to znów fachowych majstrów i robotników. Nie doczekali się ukończenia wieży cesarskiej ani burmistrz stargardzki, ani gruby sukiennik Heinrich, a rajca Krzych Dratwa miał jedną wielką uciechę aż do śmierci: kpił z nich, gdzie się tylko dało, i przy kielichu wina zrywał boki ze śmiechu. Ukończono wieżę w wiele, wiele lat później, gdy przycichł już nieco głośny spór papiestwa z cesarstwem. Nie pamiętano już przy tym, jak to tam było z tymi wieżami, i zbudowano ją wedle nowych możliwości finansowych Stargardu i wedle nowej mody w architekturze. I dlatego południowa wieża kościoła Mariackiego w Stargardzie jest po dzień dzisiejszy mniejsza i nieco inna niż wieża północna. Tak prawi legenda, a kto chce sprawdzić, ile w niej jest ziaren prawdy, niech sięgnie do dawnych akt miejskich Stargardu. Stanisław Pawłowicz 15» i O SŁOWIAŃSKIEJ BOGINI ŚMIERCI okolicy Gryfina, niedaleko rzeki Płoni, znajduje się stara wieś Śmierdnica. Najstarszy niemiecki zapis nazwy tej miejscowości podobny jest do obecnego jej miana. J^ni on: „Smerdeniz". Nie naieży jednak doszukiwać się w nim jazku z określeniem typu węchowego. Nie tylko polscy, ale i ob-faonografowie tej wsi zgodni są co do tego, że już w pierwotnym pjsie musiano zmienić literę „t" na „d". Nic dziwnego — pobliscy ^em duńscy i francuscy zakonnicy z Kołbacza mieU wielkie Jności z przedstawieniem poprawnej wersji obcej im, słowiańskiej JJyła to więc z całą pewnością — Śmiertnica czyli pole grobowe, ^entarzysko. Potwierdzają to zresztą znaleziska i wykopaliska. W bliskiej okolicy wsi wydobywano od wielu lat na powierzchni? „y z prochami i natrafiono przy orce na groby świadczące o słoweńskich formach pogańskiego obrządku. Jest i podanie, które głosi, że Śmiertnica to prastara nazwa p0* 0rskiej bogini śmierci. Opowiadano, że ukazywała się ona **&»" 3d cmentarzyskiem, i wierzono, że kto ją ujrzy, ten nie doczel ^tępnej wiosny. A można było zobaczyć złowróżbną boginię na wzgórzach znaj 2# jących się niedaleko wsi. Podobno w prasłowiańskich czasach właśnie na wierzchołkach tych wzniesień palono zwłoki zmarłych i poległych, a w dni świąt pogańskich płynęły stamtąd ku górze dymy ofiarne dla przebłagania Śmiertnicy, groźnej opiekunki cmentarzyska. Jerzy Buczyński O DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY YĘj yło to w czasie wojny trzydziestoletniej, kie-fjC ?? Zachodnie Pomorze, okupowane przez ?I wojska Wallensteina, stało się w końcu tere-Jł nem niszczycielskich walk Cesarstwa ze Szwe-^Wafszt Cojsk Gustawa Adolfa i niemieckich najemnych od-działów księcia Holsztynu, długotrwałe kwaterowanie regimentów cesarskich i pożoga wojenna, morowe powietrze i grabieże, jakich dopu-szczali się zarówno niemieccy, jak i szwedzcy żołdacy, zrujnowały gospodarczo zachodniopomorskie księstwa. Najwięcej strat poniosła uboższa ludność miasteczek i ™i. Wojna nie szczędziła jej derpien i głodu, a mienie często b^° *•*«» najeźdźców. W ogólnym za-męcie ucierpiały nawet kościoły. Szwedzi zabierali z nich me tylko złote naczynia liturgiczne i *<*»' ale takż* dzwony. Przetapiah je po-dobno na armaty i broń. ' . Toteż nic dziwnego, że nńeszkancy Goleniowa, dowiedzaawszy ^ o rabunkach w kościołach, srodze się zaniepokoili. Gotycka tar Św. Katarzyny bowiem, liżąca podówczas około trzystu ^ ^T. trzy wspaniałe spiżowe dzwony o tak pięknym brzmieniu, że sły*CV w całym księstwie. Co rPbic\ aby uratować je przed Sswedanu-Radzili nad tym ojcowie Goleniowa, radzili i uradzili. W taje nicy przed wszystkimi postawili wywieźć je w nocy i ukryć p ' 230 obrębem miejskich murów. ' Hen za nimi ciągnęły się wzgórza porosłe młodziutkimi sosenkami. Tam upatrzyli miejsce na schowek. Noc była ciemna, bezgwiezdna, kiedy trzy naładowane sianem wozy ruszyły spod plebanii — każdy inną bramą, by spotkać się u sosnowych wzgórz. Zakopano dzwony głęboko w suchym piasku, owinąwszy uprzednio i obłożywszy sianem. Polezą miesiąc, dwa i wrócą do fary, gdy wojska odejdą. Kiedy Szwedzi zaczęli plądrować goleniowski kościół, weszli również na wieżę. Nie znalazłszy dzwonów, posłali po proboszcza, ale ten poszedł właśnie z ostatnią pociechą do umierającego. Posłali tedy po organistę, ale ponoć dwa dni temu pojechał na wieś do chorej matki. Rozgniewa- ?i poszli do burmistrza, lecz ten umarł tego właśnie ranka. Goleniów powiem nawiedziło morowe powietrze i co raz to słyszało się o czy. jejś śmierci. Nic nie wskórawszy, Szwedzi postanowili sami szukać dzwonów, rychło jednak poniechali zamiaru, kiedy się dowiedzieli o zarazie grasującej w miasteczku i okolicy, i jeszcze tego samego dnia uciekli z Goleniowa., Tymczasem śmierć zbierała wokół obfite żniwo. Umierali dorośli i dzieci, starzy i młodzi, kobiety i mężczyźni. Pomarli ojcowie miasta, proboszcz i organista, i wiele innych osób. Pogrzeby odbywały się co dnia. Spiżowe dźwięki dzwonów nie odprowadzały zmarłych do miejsca wiecznego spoczynku. Pusto i głucho było teraz w Goleniowie. Kiedy wreszcie morowe powietrze ustąpiło z miasta, przy życiu ostała U tylko znikoma garstka mieszkańców, okryta żałobą po stracie najbliższych. Życie nieprędko wracało do normy. Czasy były jeszcze wciąż niespokojne, a ludzie przygnębieni kataklizmem wojny i zarazy. Minęło wiele, wiele lat, zanim nadeszła sposobna pora, by pomyśleć o odkopaniu dzwonów. Ludzie wiedzieli, że są one ukryte w głębi piaszczystych wzgórz sosnowych, ale jak przyszło co do czego, okazało się, że nikt nie zna miejsca schowania. Wzgórza były rozległe, i choć goleniowianie skopali je na chybił trafił niemal całe, na nic się zdała ich praca. W końcu stracili nadzieję i zamówili u ludwisarza nowe dzwony. Nie były już tak wspaniałe jak tamte, toteż wszyscy, którzy jeszcze je pamiętali, opowiadali o nich dzieciom, dzieci wnukom, i historię ich znano w całej okolicy. Razu jednego ^wybrał się na sosnowe wzgórze pewien młodzieniec Podniecony przedziwnymi opowieściami o dzwonach, chciał je odszukać, by potem wywieźć cichcem daleko stąd i sprzedać jakiemuś ludwisarzowi. Była jesienna noc, ciemna i bezgwiezdna. Młodzieńcowi zrobiło siś trochę nieswojo, kiedy znalazł się wśród wilgotnego gąszczu drze*) Ale że nie należał do płochliwych, szedł dalej, gdy nagle wydało m* się, że coś cichutko dzwoni: dyń... dyń... Przystanął. Wtedy usłyszą 232 pieco mocniejsze—bim... bimmm..,, a potem jeszcze głośniejsze — barn... bamram... — Toć przecie zakopane dzwony! — zawołał radośnie. Nie wiedział, że była to właśnie któraś rocznica ich ukrycia. — Pójdę za ich głosem, to i odnajdę — postanowił. I zaczął wspinać się po najwyższym zboczu, skąd dobiegało go ciche teraz i drżące — bimmm... bimmm... Wzgórze, od nowa porosłe młodym zagajnikiem, było niedostępne. Ale młodzieniec przedzierał się dzielnie, rozgarniał gałęzie, które kłuły go w ręce, bryzgały w twarz zimnymi kroplami wody. Kiedy zdało mu się, że już całkiem blisko słyszy dzwonienie, drogę mu zaszedł karzełek i powiedział: — Chodź, poprowadzę cię. Młodzieniec ruszył za nim. Wędrówka ich trwała ledwie parę minut, kiedy nagle rozległ się zwielokrotniony echem szyderczy śmiech — cha cha cha!—i chłopak spostrzegł, że karzełek zniknął, jak się był pokazał, a on sam jest w zupełnie obcym sobie miejscu. Dopiero teraz zląkł się na dobre i pognał co sił przed siebie, zaplątu-jąc się w gęstych chaszczach, potykając o wykroty. Zaczęło już świtać, a on ciągle jeszcze nie mógł znaleźć drogi. Przez wiele godzin błąkał się po pustym lesie, aż wreszcie koło południa trafił na znajomy goleniowski trakt od strony Bramy Wolińskiej. Wrócił przejęty do domu i opowiedział o zdarzeniu. Zataił jedynie zły zamiar przywłaszczenia sobie dzwdnów. Wieść o przygodzie młodzieńca obiegła cały Goleniów. Rada w radę mieszkańcy postanowili pójść gromadą i od nowa przeszukać wzgórze. Młodzieniec ich zaprowadzi. Ale wyprawa okazała się daremna. Chłopak ani rusz nie mógł trafić na to miejsce, skąd owej pamiętnej nocy dobiegało go dzwonienie. I tak pozostały dzwony z goleniowskiej fary Św. Katarzyny po uziś dzień w głębi piaszczystego wzniesienia, które odtąd nazywano ^°rą Dzwonną, a tajemniczego karzełka strażnikiem dzwonów. Starzy ludzie powiadają, że raz do roku, w rocznicę zakopania, Zwony wynurzają się spod ziemi i cicho dzwonią. Ryszarda Wilczyńska HERB WOLINA O morzu, jeziorach, rzekach i dzielnych rybakach KRÓL GŁĘBIN zamierzchłych czasach na wodach w okolicy Szczecina przebywał król, który był władcą wszystkich głębin morskich. Mieszkał gdzieś w Bałtyku, ale panował także nad zalewem, nad rzekami i jeziorami. Przesiadywał zwykle w swym pałacu zbudowanym na dnie morza z bloków szklanych, przeźroczystych. Władca ubierał się iście po królewsku. Na głowie nosił złocistą koronę wysadzaną bursztynami, na ramionach miał purpurowy płaszcz zapinany rozgwiazdą; w ręku dzierżył berło, które posiadało tak wielką moc, że jednym skinieniem mógł wzniecać burze lub ją uśmierzać, jednym uderzeniem zabić rybę, zwierzę, a nawet człowieka. W pałacu było spokojnie i zacisznie. Król lubił wylegiwać się łv wygodnym łożu i wtedy słychać było jego głośny oddech, a niekiedy jeszcze głośniejsze ziewanie. Ale od czasu do czasu zrywał się ze swego legowiska i dokonywał przeglądu królestwa. Chodził wtedy P° łąkach wodnych, z których burea wyrywa trawę i rzuca ją na brzeg. Vstrym okiem przyglądał się wężynkom przyczepionym do4źdźebeł rawy i stojącym jak igiełki ostre i kłujące. Schodził do rowów, któ-e tele morskie wyżłobiły wzdłuż rew długich i piaszczystych, wspi-al się sapiąc na urżmy, znacznej nieraz wysokości. ™ tych wędrówkach spotykał się ze swymi poddanymi. Zawsze 237 śmieszył go diabeł morski, potwór o wielkim, kościstym łbie i z mały*, cienkim ogonkiem; ryba ta na każdego zaczepnie prychała i warc8a. ła niby pies. Tam też widział zające morskie, które ssawkami ????. sznymi czepiały się kamieni i wygodnie sobie wypoczywały. W wyż. szych rejonach wód przyglądał się z ciekawością rybom przybyłym z wód słodkich; leszczom, certom, szczupakom, sandaczom, okoniom. W obchodzie towarzyszyła mu świta przyboczna, a były nią łososie, dorsze, jesiotry, śledzie i Stornie, które otaczały go setkami i falo- wały to tu, to tam. Na powierzchni morza ból głębin spotykał zwykle swych półbra-ci, czyli kuzynów: wiatr i wicher. Ucinał sobie z nimi dłuższą poga. wędkę. Żartował z nich, że latają tylko na powierzchni morza, a boją się głębi. Ale wicher potrząsając swymi potężnymi łapami odpowiadał zaraz: "¦*»-*— MfcWI *-*— mą.......i"»'iwiw 238 .— Nie baj durz! Jak zechcę, to i twoje królestwo przewrócę do gó-^ nogami. Król dzielił się z nimi swoimi wrażeniami z wędrówek. Śmiejąc gjc opowiadał: .— Królestwo moje składa się z trzech pięter. Do górnego jeszcze zagina słońce, dlatego rosną tam rośliny o barwie zielonej jak na lądzie. W środkowym piętrze z powodu braku światła wszystko jest zabarwione na brunatno. W dolnym nic już nie rośnie z wyjątkiem laasnorostów. Tam niepodzielnie panuje czerwień tego koloru co mój płaszcz. Raz do roku w królestwie morskim odbywało się święto miłości. Działo się to na wiosnę, kiedy i na lądzie budzą się w stworzeniach tęsknoty, uczucia i namiętności. Wtedy również w mrocznych i pozornie martwych głębinach było radośnie. Ryba płynęła do ryby, by z nią baraszkować, zamieniać kusy i pieszczoty. Nawet ssorstki rak brał w objęcia pannę rakównę, choć mu się wyrywała. Ryby cieszyły się i tańcowały. W pierwszej parze kręcił się zwinnie łosoś z dorszówną, potem skocznymi susami dokazywał dorsz z panną łososiówną. Nierówną i nieco śmieszną parę stanowił wielki jesiotr z malutką makrelą, która nie mogła za nim nadążyć. Młody szczupły śledź, ukłoniwszy się grzecznie, prosił do tańca flądrę, a ona, chociaż trochę się boczyła, bo nie podobał się jej kawaler, tak jak wszyscy szła w tany. Ryby wyginały prężne ciała, machały radośnie ogonami i wirowały to na pra-wo, to na lewo. A przygrywał im mości wiatr dmąc, aż mu policzki pęczniały niby banie, na olbrzymich dudach, z których wydobywał to wysokie, to niskie to*y. Rozochocone ryby pląsały raz parami, raz w kółeczku. A potem zaczęły śpiewać swe śpiewki zalotne i miłosne: Srebrzysta woda, biały kwiat, wędrujże, rybko, ze mną ?? świat. Jakże mam z tobą wędrować, będą się ryby dziwować. A niechże się tam dziwują, że dwoje młodych wędrują. 239 Powędrowały ryby w dal, het, gdzie graniczny morza pal. Tam się kochały miesiąc, dwa, że aż krew w żyłach żwawiej gra. Wreszcie wróciły ryby dwie, a z nimi setka dzieci mknie. tańcom, przysłuchując się śpiewom król był za-rrzyg ą ają ;ał, że z miłości rodzi się nowe życie, rośnie jego dowolony, o * się więc z tego święta i z tej zabawy. królestwo. a ^jmiał też pokazać zupełnie inne oblicze. Bywały Ale król głębin , ry. , 7 . , . / ?i? ^ ? x tv gniew. Zżymał się, srozył, jego oczy rzucały chwile, kiedy wpa piorunami Wtedy gotów byj łama6 kości każde> błyskawice, grz ^ ^^ drodze, wtedy miażdżył mocno zbudowane mu, kogo spo a . ro tak kruche łupiny, jak łodzie rybackie, żaglowce, a cóż do*^^ Jefl. ?^ ^ ^ zobaczyl % dakka zb. Wiedzie o ? }atny płaszcz króla mórz, cofał się przezornie cistą koronę i i ^?^\ bowiem w chwilach gniewu opuszczał głębie i wracał o om . ^^ zbyt ciasno i zbyt duszno. Biegał, gonił nie-morskie, gdzie ? ^.^ g.c na p0wierzcbni morza, jeg0 ukazanie .się spokojnie, az poj niegzczcg-cie# Natychmiast przywoływał swych ku-zwiastowało burz^ber, raZem z nimi podniecał morze, przewracał zynów, wiatr i nieszczęsnych ludzi. Niekiedy wzywał jeszcze statki i ło zie, WO(jne i wysyłał je na dalekie przestrzenie mordo pomocy P dokonywało się dzieło niszczenia, skie, aby wszędzi ^??? ^ że -?? rybak; ^^j^ wieCzorem ^ zauważył czerwony płaszcz królewski i złocistą ku pełnemu mor* ' g.c jednak . ?? ^^ do ^^ ^ lekce. koronę. Nie zatrży . . . . . ; _ . i ramionami i powiedział do siebie* ważąco wzruszył J . __C i tani, *° ? Przesąd' P°PłynC daleJ- ° i 'j nLi znaną mu toń, i zapuścił tam swoje jadra. ^ I pożeglował a N.e zlowił żadnycbrybł dotkncło g0 berło skończyła się ta ^ ^ ^.^ morgkicb> Łódf jego dbgo tułała & królewskie i ^^h, a jadra zostały po8zarpane w strzępy po wodnych be2ózniej bdzie 2ndeźU na brzegu rozbitą łódź i szc^' Dopiero znaczme F ^^ ^ tki sieci wyrzuci ^ 240 Kiedyś rybacy rozmawiali o królu głębin. Każdy z nich mówił, c0 o nim słyszał i co sam widział. Starali się ustalić, jak on wygląda, kiedy się pojawia i co wyprawia. Wszyscy byU zgodni, że pokazuje się na wodach tylko wtedy, kiedy należy się spodziewać wichury i szkwału. Jeden z rybaków powiedział wówczas: — Król był władcą wszystkich głębin morskich. Mieszkał gdzieś yf Bałtyku, ale panował także nad zalewem, nad rzekami i jeziorami. Muszę wyjechać na spotkanie króla i dowiedzieć się od niego, dlaczego nie widać go w innym czasie, tylko wtedy, kiedy zbliża się burza. Pewnego wieczora, kiedy wzmagał się wiatr i liczyć można było, że król głębin objeżdża wody, rybak rzeczywiście wyruszył na morze. Czy jednak spotkał króla głębin i czy otrzymał od niego odpowiedź, tego nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, bo wprawdzie nad ranem wrócił na brzeg, ale leżał w swej łodzi bez życia. Władysław Łęga n 0 RUSAŁCE Z NOWOGARDNA dawnych czasach jezioro Nowogardno sięgało znaczL dalej na p*^ W miejscu, gdzie ..,..„ szkolny przepoławia się obecnie dziedzmiec szsu ? r r * SrV,SLLlL «rona **, * . Ma^ Jeziorem, dziś juz prawie calkomcie «n»"^ ??? etI0n ??. Na wzniesieniu WodnegoG»*a °toe^ się osada ry- żroczystą taflą błękitu, od dawien dawnJ rozmielciły się po-backa. Z drugiej strony, na północnym brzegu, ? jedyncze chatki samotnych rybaków. dochodząCym nad je- Wyszomir mieszkał tuż pod samym la«^ ^^cego zioro. Nieczęsto można było zobacz^e kompanów, przy przed-w dzień na połowy. Wieczory spędzał w gro»iL ^^ p0 nim miodzie z barci starego Swiętka i na j ^.^ ^^ domu wracał późno, nikt go tam me czeKa . ^ ^^ ^ i szedł nad brzeg, do łodzi, kołyszącej Sie ^ ^ ^^ noc łowił samotnie. Potem spał mocnym ą ^. Dziwiono się jego odwadze. Inni rybacy J ^ ^ bijali do brzegu i szybko ruszali do *»?«L. Wami di^ na jezioro. Nie ukazywał się już wprawdzie J g 242 ? Góry Szubienic: odstraszony pianiem kogutów zabieranych do łodzi, dawno przeniósł się na drogę w okolicach Olchowa i pozostały tylko opowiadania o jego złośliwościach, czynionych ongiś rybakom. ¦^ Zatoce Lilii Wodnej pojawiła się natomiast rusałka. Nie wiadomo skąd przywędrowała w te okolice. Obrała sobie miejsce w zaroślach Zatoki i kusiła śpiewem. Biada temu, kto dał się zwieść czaro wnym tonom jej głosu! Wciągała go w głębinę i nawet ciała nie udawało się odnaleźć. Młody rybak zrazu nic nie robił sobie z ostrzeżeń. Mawiał nawet w przyjacielskim gronie, że bardzo miło jest mu spędzać czas na jeziorze przy tak przyjemnym śpiewaniu. Żartował z rusałki i zaklinał się, że nigdy jej się nie uda przyciągnąć go do siebie na zgubę w topieli wodnej. Prorokowano, że jeszcze wpadnie w jej sidła, ale nie baczył na to. A dziwożona nie dawała za wygraną. Mając do czynienia z tak opornym słuchaczem, nastrajała głos na coraz piękniejsze tony, dobierała słów dźwięcznych i urzekających, wyczarowywała obrazy marzeń, budziła tęsknotę, obiecywała upojenie bez granic. Wreszcie którejś nocy udało się jej wyśpiewać ciszę mroku i księżycowe blaski jeziora. Wyszomir słuchał i czuł, że opuszcza go nastrój do żartów. Ostatkiem sił bronił się przed objęciami melodii. Na próżno! W jej tonach przemieniał się otaczający świat, wszystko dookoła było już baśnią i nieprawdziwym, kolorowym, niewypowiedzianie plastycznym snem. Nieświadom, co czyni, skierował łódź ku Zatoce Lilii Wodnej. Dojrzała to zwodnica i zdziwiona tak szybkim sukcesem przerwała na chwilę swoją pieśń. Jeden moment wystarczył, aby Wyszomir oprzytomniał. Zasłonił r?kami uszy i trwał tak nieruchomo aż do świtu. Gdy śpiew ucichł, z,neczony junak szybko powiosłował z powrotem w kierunku swego łrzegu i przez kilka nocy nie pokazał się na jeziorze. Nikomu nie P°wiadał o tym, co się wydarzyło, ale zauważono, że zmienił porę powów, i zaczęto dworować sobie z niego. To było nie do zniesienia. iizcba wrócić do dawnego zwyczaju — postanowił. Ale jak tu c-ać się skusić śpiewaniem? Przychodziło wspomnienie tamtej eJ°clii, i czuł, że już się jej nie zdoła oprzeć. u« 243 Myślał długo i wreszcie znalazł sposób. Zalepi uszy gliną. Ścisk Tak ściśle, aby ani jeden ton nie przedarł się przez tę osłonę. Spra\y, dzi to jeszcze przedtem. A potem wypłynie na jezioro. Niech śpiew» dziwożona swoje uwodzicielskie piosenki! Niech się łudzi, że jeszcze moment, a pęknie opór rybaka, jak pęka przetarty sznur w siecii Zawiedzie się, nigdy nie dojdzie, jakiego fortelu użył. Ściemniało. Wiatr przyszedł ze wschodu i rozfalował trzemy przy. brzeżne. W niespokojnej wodzie rozkołysały się odbłyski gwiazd drżące, migotliwe. Rusałka dojrzała łódź wypływającą na środek jeziora. Ogarnęła ją radość. "Więc jednak wraca ten śmiałek! Już myślała, że wymknął jej się z rąk. Czyżby zatęsknił? Odczuła smutek. Po raz pierwszy w życiu. Czyżby przywiązała się do widoku*tego dorodnego młodziana? A dziś — wszystko się skończy! Nie ujdzie zuchwalec nieuniknionej zgubie. Kogo będzie można teraz wabić, kusić, przywoływać? Już nigdy nie znajdzie się taki, co po północy wypłynąłby na to jezioro. Nazwą je pewno „Przeklętym", a może ochrzczą jej mianem? To zresztą wszystko jedno dla nich. Będą zamykać się w swoich chatynach i zasypiać niespokojnym snem w obawie przed usłyszeniem jej śpiewu. Na zawsze pozostanie już tak, na wieki. A on — zaplątany w gęste sieci traw podwodnych — będzie spał na dnie. Jezioro wypije zuchwały uśmiech jego ust, rozpierzchnie się, zmięknie krzepkość dłoni, wreszcie pobieleją kości. Żal, żal jakiś nieuchwytny. Czy strach przed pustką? A może... może zaniechać kuszenia? Spojrzała na łódź chwiejącą się na falach. Pochwyciła wzrokiem uśmiech rybaka: była w nim pewność siebie i pycha. — A ja go żałowałam! Jego, który kpi sobie z władczyni Zatoki!? — Otrząsnęła się z poprzedniego nastroju. — Więc dobrze. Niech zginie! Wyszła na brzeg, usiadła na jednym z wielkich głazów i rozp* ściła włosy. Wyszomir dojrzał ją i po ruchu ust poznał, że zaczyn śpiewać. Księżyc oświetlił jej postać pogrążoną jakby w półśnie, p° chłoniętą całkowicie melodią. Jasne sploty włosów srebrzyły iskrzącym lśnieniem. 244 ¦—Teraz udam, że ulegam czarowi — zdecydował.—Można natręt trochę podpłynąć ku niej. Tylko nie za blisko, bo wciągnie w głębinę- Ruszył wiosłami. Widział, jak twarz rusałki rozjaśnia uśmiech, a potem — gdy zatrzymał łódź—jak patrzy na niego zadziwiona, nic nie pojmująca, jak oczy odpromieniają się, martwieją rysy. Rozparła go buta junacka. Stanął w łodzi, mocno wsparł się stopami o jej dno, wziął się pod boki i krzyknął: — No i co, moja panno? Słaby jest twój czar. I na nic nie zda się śpiewanie! Możesz sobie innych zwodzić, nie mnie!... Ale z ciebie urodziwa białka, chociaż i wodna. Kto cię wie, może i kochać potrafisz ? Nie przeraziłbym się, gdybyś tak kiedy naszła mnie w mej chacie. Urwał i wrócił do wioseł. Łódź zaczęła oddalać się od Zatoki. Co on mówił? O kochaniu? Rusałkę opanował gniew. Czego on śmie żądać? On, który pochodzi z nędznego rodu ludzkiego. Ośmielił się wołać ją do siebie, jakby była którąś z tych dziewek, co gżą się nocami w cieniu Sarnich Lasków. Ale — to może być dobry pomysł: udać zakochaną właśnie w nim, w tym pyszałku. To go może załamać, skłonić do powrotu. Znowu zaczęła śpiewać. Nigdy jeszcze tak przejmującym uczuciem żadna pieśń nie zabrzmiała na ziemi. Gdyby Wyszomir mógł ją słyszeć, byłby zgubiony bez ratunku. Glina w uszach trzymała się jednak dobrze i łowił spokojnie, niewzruszony. Tymczasem z uwodzicielką poczęły dziać się dziwne rzeczy. Nie spostrzegła, kiedy słowa miłosnej piosenki przeszły z ust do serca. Ogarnęła,ją nieznana błogość, a potem tęsknota. Nie była już sobą nieczułą zwodnicą, czyhającą na zgubę rybaka. Uczucie owładnęło nią całą. Uwierzyła swej melodii* swym słowom. Zauważywszy, że łódź kieruje się ku północnemu brzegowi, rzuciła się w wodę i popłynęła. WysZomir wyszedł na ląd. Zadowolony z siebie kroczył wolno *u domowi. Jakże było się nie cieszyć? Jutro pochwali się swoim z^vycięstwem przed młodzieżą wioski na Wodnym Garbie. A może '? zdradzić im swój sposób? Dochodząc do chaty zauważył jakiś cień na ławce przy drzwiach. 245 *edł bliżej» Nie, to niemożliwe! Przystanął z wrażenia i przetari P°d fo przecież ona, rusałka z Zatoki. oCZVamni ochłonął, podbiegła ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję Tułałeś mnie, więc jestem — szepnęła. — Jeśli zechcesz, wy. isz n»nie, kiedy będziesz chciał. Wrócę do jeziora. Jeśli zechcesz V$ aUę jtiż z tobą. Nie potrafię teraz być tamtą, którą byłam. Je. %OS\ inni»» uwierz, miły... 8te i^ilgotne sploty długich włosów otoczyły go jasną falą. Widział iska jeJ źrenice, głębokie, przejrzyste modre. Przygarnął ją uści- skie^' ^odauie mówi, że długo i szczęśliwie żyła młoda para w chatce ółnoc»ym brzegu jeziora Nowogardno. Ludzie ich omijali, nie mo- na <>ozby^ 8^C *eku przed dziwożoną. Ale oni nie tęsknili do ludzi. frędk0 upływa czas rozmiłowanym. Gdy po wielu latach piękne- Aycia rybak odszedł z tego świata — rusałka powróciła na jezio- L° ^je oiogła przecież umrzeć ani zestarzeć się, nie będąc istotą ludz- r°' Nikt jednak już jej nigdy nie widział i nikt nie usłyszał jej śpiewu. Powi»aaJ*ł tylko, że kto bardzo uważnie wsłucha się w nocne inrzenie spokojnych fal Nowogardna, tego dobiegnie płynący 6t> Ach. s^ept. To rusałka wspomina Wyszomira i cichą chatę nad Z egiem» której też już nie ma, i dzieje swojej miłości. Marzenna Rzeszowska O REGALICKIM WODNIKU ocą księżycową wychodził z nurtów rzeki. i^, ^01 Srebrzysta poświata kładła się na seledynie WHnfiiflMJf^flnŁ wodorostów oplatających jego ramiona i bio-??^/?^^???.?? dra. Z rozstrzępionej czupryny, sterczącej na wszystkie strony, spływały krople wody. Małe, nieruchome oczy lśniły zimnym blaskiem. Stąpał powoli, sztywno stawiając żylaste nogi i wyciągając przed siebie chude, muskularne ręce, zakończone szponami zakrzywionych palców. Straszny był. Gdy w oddali zamajaczyła się jego wysoka sylwetka, mieszkańcy Dąbrowy gasili ognie l„ P0grążcni w ciemności nasłuchiwali trwożnie odgłosów miarowego stąpania. Wodnik krążył dookoła wsi. Biada temu, kto odważyłby się szepce choćby jedno słowo, westchnąć lub głośniej poruszyć się na podaniu. Pan Regalicy słyszał każdy szelest, nawet najcichszy. Starzy ludzie opowiadali, jak to ongiś porwał ze środka wsi Krzywego Przy-"$•> a innym razem kowala Szczota, nie mówiąc już o tych, co nie dążyli wrócić do wsi przed zapadnięciem nocy. Nikt nie wiedział, co się stało z porwanymi. Przypuszczano, ; Wodnik zabrał ich ze sobą na dno rzeki. Nigdy nie odnaleziono cn żywych ani zmarłych. Trzyma nieboraków w swoim królestwie — mówiono. t 247 Podszedł bliżej. Nie, to niemożliwe! Przystanął z wrażenia i przetarł oczy. To przecież ona, rusałka z Zatoki. Zanim ochłonął, podbiegła ku niemu i zarzuciła mu ręce na szyję, — "Wołałeś mnie, więc jestem — szepnęła. — Jeśli zechcesz, wy. pędzisz mnie, kiedy będziesz chciał. Wrócę do jeziora. Jeśli zechcesz, zostanę już z tobą. Nie potrafię teraz być tamtą, którą byłam. Je. stem inna, uwierz, miły... Wilgotne sploty długich włosów otoczyły go jasną falą. Widział z bliska jej źrenice, głębokie, przejrzyste modre. Przygarnął ją uści- skiem. Podanie mówi, że długo i szczęśliwie żyła młoda para w chatce na północnym brzegu jeziora Nowogardno. Ludzie ich omijali, nie mogli pozbyć się lęku przed dziwożoną. Ale oni nie tęsknili do ludzi. Prędko upływa czas rozmiłowanym. Gdy po wielu latach pięknego życia rybak odszedł z tego świata — rusałka powróciła na jezioro. Nie mogła przecież umrzeć ani zestarzeć się, nie będąc istotą ludzką. Nikt jednak już jej nigdy nie widział i nikt nie usłyszał jej śpiewu. Powiadają tylko, że kto bardzo uważnie wsłucha się w nocne ezemrzenie spokojnych fal Nowogardna, tego dobiegnie płynący z nich szept. To rusałka wspomina Wyszomira i cichą chatę nad brzegiem, której też już nie ma, i dzieje swojej miłości. Marzenna Rzeszowska O REGALICKIM WODNIKU ocą księżycową wychodził z nurtów rzeki. rfPPŚ&W *? Srebrzysta poświata kładła się na seledynie ?"®? ?^?? wodorostów oplatających jego ramiona i bio-?????I402?\?^?? dra. Z rozstrzępionej czupryny, sterczącej na wszystkie strony, spływały krople wody. Małe, nieruchome oczy lśniły zimnym blaskiem. Stąpał powoli, sztywno stawiając żylaste nogi i wyciągając przed siebie chude, muskularne ręce, zakończone szponami zakrzywionych palców. Straszny był. Gdy w oddali zamajaczyła się jego wysoka sylwetka, mieszkańcy Dąbrowy gasili ognie i pogrążeni w ciemności nasłuchiwali trwożnie odgłosów miarowego stąpania. Wodnik krążył dookoła wsi. Biada temu, kto odważyłby się szepce choćby jedno słowo, westchnąć lub głośniej poruszyć się na posianiu. Pan Regalicy słyszał każdy szelest, nawet najcichszy. Starzy udzie opowiadali, jak to ongiś porwał ze środka wsi Krzywego Przy-?> a innym razem kowala Szczota, nie mówiąc już o tych, co nie a.żyli wrócić do wsi przed zapadnięciem nocy. Wikt nie wiedział, co się stało z porwanymi. Przypuszczano, 5 Rodnik zabrał ich ze sobą na dno rzeki. Nigdy nie odnaleziono żywych ani zmarłych. - Trzyma nieboraków w swoim królestwie — mówiono. 247 — On stamtąd i topielca nie wypuści. Lepiej się nie narażać na jego gniew. Noc księżycowa to pora dla niego, nie dla nas. Niech se ta chodzi po rozłogach i mokradłach. Pomimo że od bardzo dawna nikt nie dostał się w łapy regalic-kiego pana, przestrzegano obowiązku zachowania ciszy w chwili, gdy na moczarach rozlegało się coś, co przypominało odgłosy kro. ków. Coraz mniej jednak wierzono, że to wiąże się w jakiś sposób z wodnikiem i że zielony potwór w ogóle istnieje. Aż stało się coś, co zmąciło znów spokój nad brzegiem wielkiej rzeki. Pewnego sierpniowego popołudnia trzy dorodne córki Dąbka, rybaka mieszkającego na skraju wsi, poszły w las na jagody. Gdy słońce zaczęło chylić się ku wzgórzom po drugiej stronie rzeki, przerwały zbieranie i ruszyły z powrotem ku wsi. Na skraju Tywińskiego Boru spotkały Bolka, żeglarza, który wraz ze swymi braćmi nieraz zapuszczał się na samotnej łodzi aż ku Szczecinowi. Zagadali do siebie. Młodzieniec przekomarzał się z dziewczętami, że tak mało uzbierały. One odpowiedziały ze śmiechem, że i on niewiele niesie z łowów. — Niewiele? — odrzekł pytaniem. —Ano, to chodźcie ze mną! Poszły zaciekawione. Pod wielkim dębem na polanie leżało cielsko ogromnego tura. Pochylali się nad nim bracia Bolkowi. — Trzeba będzie zwierza tu ostawić. Nie uciągniem go przed nocą do osady — powiedział Jarogniew. — Wiecie co, dziewki, wykrójcie sobie i zabierzcie, ile uniesiecie z mięsiwa. — To lepsze niż te wasze borówki — dodał Swiatosław. Ochoczo zabrały się do pracy. Nawet nie spostrzegły, jak pociemniało, i dopiero gdy razem wyszli z boru, Bogna zawołała przestraszona: — Patrzcie jak późno! Chodźmy prędzej! — Prędzej? A po co?—udał zdziwienie Bolko.— W miłym towarzystwie nigdzie nie spieszno. — A może boicie się wodnika? — dodał Jarogniew. — No, przyznajcie się, trwoga was oblatuje przed owym straszydłem? — Ja bym go nawet teraz chętnie obaczył — zażartował Swia* tosław. — To zawołamy, dobrze? — zakończył Bolko i mimo protestów 248 przestraszonych dziewcząt, zaczął głośno wzywać pana Regalicy. Po cbwili zawtórowali naU obaj bracia. I wtedy rozległ się przenikliwy szept Miłki: — Słyszycie? On już idzie... idzie... tu... Umilkli wszyscy i stanęli jak wryci. Od strony rzeki płynął powolny rytm kroków. Przecinał im drogę powrotną do wsi. Zbliżał się, wyraźnie. — To on—szepnęła Bogna — to on! Co teraz będzie z nami? — I słyszał, pewno wszystko słyszał. On nie daruje! — Wracajmy do lasu... — A tam cię nie znajdzie? Tymczasem kroki zaczęły się oddalać. Echo ich zatoczyło wieBri krąg, dotarło do Góry Spotkań i znów było coraz bliższe, głośniejsze. Nocny wędrowiec zachodził ich od tyłu. Wszyscy odwrócili się prawie jednocześnie. I zobaczyli go tuż przed sobą. Wysoki jak sosna, o rękach dłuższych od wioseł, wsparty na rozkraczonych nogach spoglądał na nich zielonymi iskierkami oczu. Dziewczęta cofnęły się o krok, chciały zbić się razem, nie zdążyły. Padło na nich spojrzenie wodnika, i od razu znieruchomiały. Bolko ujął włócznię w obie dłonie. Poskoczył ku potworowi. Jego bracia chcieli iść mu w sukurs. Chwycili drzewca toporów i ruszyli w stronę wodnika. Przeminął niedawny lęk. Teraz mają przed sobą wroga. Wszystko jedno, kto on. Trzeba bić, pokonać lub dać głowę. Rzecz łowcy, rzecz rycerza i żeglarza. Nie nowina! — Trzymajcie się szerzej! — krzyknął Bolko.— Bo zmiecie nas wszystkich jednym ciosem! Błyskawicznie utworzyli szerokie odstępy. Wodnik jeszcze stał nieruchomo, patrzył i nie mógł uwierzyć. Jak to? Te śmieszne, małe istoty, zwane ludźmi nie uciekają od niego, stają z nim oko w oko. Wygląda nawet, jakby chciały walczyć. Z nim! To się jeszcze nie zdążyło! Co za zuchwalstwo! Wtem poczuł uderzenie w pierś. Oszczep ciśnięty przez Bolka «grzązł między żebrami. Wodnik wydarł go z ciała i odrzucił. Trysnęła z rany zielona, zgniła krew. Junak odskoczył w samą porę. Krople wrzącej posoki upadły na krzak rosnący w pobliżu. Zasypało. Liście krzewu okręciły się i opadły na ziemię, wyschnięte, 249 0 martwe. Wodnik podniósł prawicę, aby uderzyć nią młodzień-(. . Ręka wyprężyła się do ciosu i nagle zwisła martwa pod ciosem /arogniewowego topora. I wtedy przeleciał kamień rzucony przez Światosława. Trafił olbrzyma w oko, raniąc boleśnie źrenicę. Struchlałym dziewczętom i rozognionym walką żeglarzom ukazał 8ję niespodziewany widok: cień potwora zgiął się, skurczył i malał stapiając się z tłem nocy. Potem zakotłowało się, biały tuman mgły rozlał się z tego miejsca wśród mroku. Słychać było oddalające się szybko odgłosy kroków, stęknięć i upadków. Poturbowany i ogarnięty trwogą wodnik uciekał do swej siedziby. Nagle rozległ się potężny chlupot. I cisza. To pan regalicki ukrył się na zawsze w głębi wody. Nigdy już nie usłyszano jego powolne-go, głośnego stąpania po mokradłach nadbrzeżnych. Nigdy już ani Dąbrowa, Żabnica, ani Krajnik nie zamierały w trwodze, ciszy i ciemności. Nazajutrz po walce cała osada poszła obejrzeć miejsce, gdzie stoczono bój z wodnikiem. Ślady były jeszcze bardzo wyraźne. Ktoś zaproponował, aby posadzić tu siedem drzew: trzy w jednym rzędzie, blisko siebie — tam gdzie stały struchlałe dziewczęta, trzy w większych odstępach w drugim rzędzie — na pozycjach, jakie zajęli w czasie walki zwycięscy młodzieńcy. Naprzeciw pozycji Bolka posadzono jeszcze jedno drzewo — samotne, w trzecim rzędzie. Trzeba było tylko zasypać przedtem głęboki dół, jaki utworzył się tu pod ciężarem miotającego się straszydła. Każde drzewo otrzymało imię wzięte od bohaterów tej klechdy: Wodnika, Bogny, Miłki* Sławy, Jarogniewa, Bolka i Światosława. Do dzisiejszego dnia na skrzyżowaniu ulic Wodnej i Bolesława chrobrego w Gryfinie, mieście, które wyrosło ze starej wsi rybackiej wanej Dąbrowa, stoi siedem lip przypominających to podanie. Marzenna Rzeszowska O PIĘCIOGŁOWYM SMOKU ziało się to w czasach, gdy smoki gnieździły się w pieczarach, na niedostępnych wzgórzach i w czeluściach nieprzebytych puszcz i bagien. W miejscu, gdzie stoi dziś Nowogard, na wzniesieniu zwanym Wodnym Garbem, znajdowała się niewielka wioska rybacka oblana z trzech stron wodami jeziora. Na północ od osady gęsty las, porastający strome wzgórze, osłaniał wejście do olbrzymiej jaskini. Jamę tę upodobał sobie groźny potwór o pięciu głowach, trzech parach skrzydeł i siedmiu krótkich łapach, których szpony połączone były płetwami. W dzień smok spał, nie opuszczał również swego siedhska w rozgwieżdżone noce. Gdy jednak chmury zakryły niebo, wówczas budziło się straszydło i wypływało na wody jeziora. Biada rybakom, «órzy nie zdążyli wrócić z połowów, biada zapóźnionym podróżnymi ^biok porywał ludzi, gruchotał łodzie, łamał nadbrzeżne drzewa. Mieszkańcy osady odstraszali go ogniem. Dookoła wioski zapalano Włelkie sterty gałęzi, skupiali się przy nich wszyscy mieszkańcy % 2 trwogą śledzih olbrzymi czarny kształt, wynurzający się z wody Przelatujący nad jeziorem i borem. Czasami potwór zbliżał się do fzegów Wodnego Garbu i usiłował przemknąć się między płomieniami, ??? sparzony cofał się i wzbijał w górę, a przeraźliwy ryk bólu 251 i wściekłości rozlegał się donośniej niż grzmot piorunów w czasie burzy. Strwożeni rybacy poczęli rozmyślać o przeniesieniu osady na i?. ne, bezpieczniejsze miejsce. Zaczęto już sposobić się do opuszczenia wioski, gdy przed starszymi stanął młodzieniec imieniem Jaromir. Był on wolnym myśliwym przebiegającym knieję w pościgu za zwie-rzyną. Niedawno p:tzybył nad Wielkie Jezioro i postanowił tu już pozostać. Teraz widząc rozpacz mieszkańców osady, oświadczył, że wy. ruszy, aby zabić smoka. Właśnie zbliżał się 24 czerwca, święty dzień Kupały. O świcie Jaromir ujął welką drewnianą tarczę powleczoną skórą, sprawdził ostrość miecza, na ramiona zarzucił skórę niedźwiedzią i wsiadł do czółna, którym miał ? przeprawić na drugą stronę jeziora. Dzień był pogodny, słoneczny. Jaromir płynął wolno, oszczędza-jąc siły do czekaj *Ł«3ej g0 walki. W połowie drogi obejrzał się i zobaczył na brzegu tłum ^° aes«kańców żegnających go w milczeniu. Wkrótce przybył do pod»^s * Voczej Góry. Nic tu nie wskazywało, że w pobliżu mieszka strJ ^y potwór. Jaromir zrzucił do czółna skórę niedźwiedzią, aby I ^ępowała ruchów, poprawił szyszak i mocno uchwyciwszy ^^^l' *iiszył przed siebie. Nagle d<4*** P blisko olbrzymią głowę smoka. Wychyliła się z pieczary» * k V małe oko wpatrywało się weń uporczywie. Wstrętny» ° 4 W*to\ samotnej źrenicy kruszył męetwo junaka, wdzierał się V°^ B^ę, obezwładniał wolę. Na powieki kładła się «icze chwila, a ugną się kolana, zwiotczeją ra- Vgniony jest odpoczynek, sen, nawet śmierć. W bezwład. Ostatnim wysiłkiem wob: otrząsnął . Nie! Przecież tam w o3adzie czekają. Na je- wo! to sobie, skoczył i zadał potężny ?i?? w śro* o! Potwór nagłym podrywem ??i??i się na te" przemożna 0 mi ona. Ocb» Ogarniał go ^ się spod srn^ go walkę! *? Jaromin -dek smoczs^j pach, zad^ powietrze sunął mi^ Smok wy, ślepe»* 252 późno! Przeraźhwy, ogłuszający ryk zatrząś Vo zdążył odskoczyć. Osłoniwszy się tarczą *?' \aku. 's Z jaskini wysunęły się pozostałe cztery g10' Vlko nozdrzami. Potem zaczął wypełzać tuW pokryty łuską. Rozpostarły się skrzydła, rozczapierzyły się szpony. *vk potężniał, aż drżały wiekowe drzewa. Smrodliwy podmuch wio- uv ku junakowi, tak iż musiał się oprzeć o olbrzymi głaz, aby nie paść. Wtem ze wszystkich paszcz potwora buchnęły krwawe potoki Uchnącej czarnopurpurowej mazi. Wielkie cielsko zwaliło się bez- ądnie na brzeg jeziora. Jaromir ostrożnie podszedł ku powalonemu straszydłu, podniósł , ??? i jednym cięciem odrąbał mu jedną głowę, potem drugą, trze-1> czwartą... 253 — Zawiozę jeden z tych łbów na Wodny Garb — pomyślał. ^. A to mnie dopiero będą wielbić ci strachliwi rybacy! Lecz chełpił się przedwcześnie. Ostatnia głowa potwora poruszyła się ciężko i umknęła przed ciosem. Potężny ogon podźwignął siku górze, zatoczył łuk i runął na rycerza miażdżąc mu żebra i kręg0. słup. Gsza wróciła znów na Martwy Brzeg. Leżeli obok siebie: wykiwa-wiony smok i przecięty na pół młodzieniec-zwycięzca, poległy w ostat-niej chwili boju. Potem rozległ się szelest trawy i szmer piasku. To wielkie, okale-czone cielsko potwora zsuwało się do wody. Olbrzymi ciężar plusnął głośno i od razu zapadł się na dno jeziora. Wirujący lej powietrza utworzył kręgi fal, wzburzonych, szybko mknących ku brzegom Wodnego Garbu. Długo czekano w wiosce rybackiej na powrót Jaromira. Minęło lato i przyszła dżdżysta jesień, lecz młody junak nie wracał. Z obawą oczekiwano pojawienia się smoka. Lecz potwór nie ukazał się więcej. Gdy przyszła zima, kilkunastu śmiałków postanowiło wyprawić się na Smoczą Górę. Przypięli do nóg kościane łyżwy i zachęcając się okrzykami pomknęli po lodowej tafli jeziora. Na zboczach wzniesienia leżał śnieg otulając wielki głaz, obok którego rysowały się jakieś drobniejsze kształty. Przybysze rozgarnęli biały puch i oczom ich ukazały się cztery zlodowaciałe głowy smoka. Obok leżały kości ludzkie, miecz i szyszak, a dalej potrzaskana tarcza. Dziś wody Wielkiego Jeziora nie obmywają już podnóża Góry Smoczej. Od Nowogardu odgradza ją wysoki nasyp kolejowy, po którym pędzą pociągi ze Szczecina do Kołobrzegu. Zresztą i sama góra uległa działaniom atmosferycznym, a i mieszczanie czerpali z niej obficie materiał budowlany do wznoszenia domów i murów obronnych. Po dziś dzień przetrwało tylko niewielkie wzniesienie, które zachowało nazwę Smoczego Wzgórza. Otwiera się z niego piękny widok na miasto, zaś na zboczu, obok starego dębu zwanego Jaro-, mirem (podobno wyrósł na mogile rycerza), pełno jest krzaków dzikich malin o ciemnej Larwie, która nadała im nazwę „smoczych • A jezioro...? Gdy chmury jesienne nisko zawisną nad Nowogar* dem, wtedy z głębi wód dochodzi jakieś szamotanie się i ryk wezbra- 254 ?? grozą. Burzy się ciemna toń jeziora i rozpędzone, spienione fale j,jją wściekle o brzeg, rozpryskują się, rwą kamienie i zagarniają je ? swe odmęty. Nastrój takich nocy przywodzi wspomnienie o dawnym mieszkańcu Martwego Brzegu. Stanisław Rzeszowski \ O DĄBSKIEJ SYRENIE d kilku dni zanosiło się na burzę. Jaskółki latały nisko, świerszcze przycichły, trawa straciła połysk i zwiędła. Z zapachem kwiecia mieszała się gęsta woń torfu. Odra smagana promieniami słońca odsłaniała w kilku miejscach jasne plamy mielizn, podobne do olbrzymich pławów. Na prawym brzegu rybacy zajmowali się połowem. Brnąc w ciepłej wodzie, zastawiali olbrzymie jazy, mające wygląd gęstych płotów. Ustawiano je ściśle jeden obok drugiego w krąg, a wolny wylot zastawiano wierszą — rodzajem kosza plecionego z wikliny lub sitowia. Ryby szukając wyjścia wpadały w pułapkę, a tu pochwyty wały je żylaste ręce łowiących. Boz, odpłynąwszy dalej od brzegu, łowił kłomlą. Jego muskularne ramiona raz po raz dźwigały ku górze olbrzymi czerpak, to znów zanurzały go z pluskiem. Nagle do uszu Boża dobiegł hałas. Spojrzał za siebie. Glinczanie utworzyli gromadkę, wymachując rękami i wrzeszcząc nieludzko. Boz zmiarkował, że stało się tam coś niezwykłego, więc wydźwignął kłomlę, ułoży» na dziobie łodzi i ująwszy paczyny w silne, popękane garście — pchnS» łódź ku kotłującej się gromadzie. Za chwilę był przy nich. — Wypadł z łodzi w środek jazów i nie wypłynął! Wszędzie ?»0" 256 t I giął nos wetknąć! Toć syn jedyny! Ludzie, ratujcie! — wołał olbrzymi Kromoła. — Lelum, Lelum!—wołali inni. — Wody tu do pojasa. Gdzież on mógł spłynąć? — Z łodzi upadł między płoty? Dawno? — pytał Boz. ¦— Nie, przed chwilą. — Hej tam! — zakrzyknął Boz. — Wyciągajcie wierszę! Ani chybi, że w niej siedzi! Runęli wszyscy przewracając się w wodzie. Dźwignęli. Rozległ się okrzyk:—????! ????! Istotnie. Mężyk zniesiony prądem utkwił jak ryba w matni. Widać uderzywszy głową o zaporę stracił ze strachu przytomność, bo przecież pływał jak szczur wodny — starsi mu zazdrościli. Boz kazał wynieść go na brzeg i unieść za nogi. Mężykowi krew poszła przez nos, a woda prz„ez usta—żył jednak. Uradowany Kromoła chciał oddać cały dzisiejszy połów Bozowi za uratowanie dziecka. Boz nagrody nie przyjął — stał się jednak bohaterem dnia. Wrócił do domu zadowolony. Młody rybak nade wszystko kochał swoją matkę. Okrywał ją podczas snu, karmił jak dzieciaka. Kaszel męczący staruszkę trwogą napawał syna. Kupował liście podbiału okadzone w dymie ze świętych ziół. Metek, wróż jednooki, drogo sobie Uczył owe środki. Nieraz trzeba mu było oddać trzy pełne połowy za szczyptę owych pożądanych liści. Skarżyła się również staruszka na ból głowy — musiał więc kupić grążeli. Matka za opiekę wywdzięczała się jak mogła. Izba lśniła czystością. Na powracającego z połowów syna' czekała zawsze świeża strawa i gzło czyste. Syn szanował ręce matki. Było im ze sobą dobrze. Któregoś wieczoru, po upalnym dniu* n.apłynęły gwałtownie ciemne chnmry. Od zachodu-zerwał się tak silny wiatr, że rząd wierzb rosnących nad brzegiem rzeki przegiął się aż do ziemi. W przestrzeni fruwały zerwane gałązki, spadały ptasie gniazdka, kurzyła się woda. W oknach pękały błony i wiatr hulał wśród ścian. Pierwsze krople można było Uczyć bez pośpiechu. Spadały głośno i rzadko — pac, pac, pac, jakby pukając prosząco. Ale wnet nad ziemią stanął słup wody wsparty o czarne chmury, z których nagle trysnęły błyskawice. Za pierwszą falą nawałnicy nadciągnęły inne, jeszcze bardziej 17 W krainie Gryfitów 257 Uowne. W czarnym kotle nocy ?i?*2?*? ^wc przerażająco jasn one łąki. Nurt rzeki stał się bystry * ????' ?????? przyglądali się kradnie niknącym zapasom i gniewnej rzece Niepodobieństwem było Leżenie się teraz na harcujące f^e' fzekah- Jedm Przystając P przerw w połowach naprawiaU sieci bb wiązali nowe, inni spali. lLZCZe nie ustawały. Ziemia rozkisł*' Proso ™a"b się na zagon, itfb znużony wyczekiwaniem lepszej ?^? ^82? * początku bardzo serdecznie, lecz z chwilą, kiedy ?bak ^l"** cel swego przy. bycia-zaczął wiercić się na ławie ^lerpliwiony. - Lelum, wiatr ciebie zawiał - g*>^ masz *«*. a gbpstwa ga-dasz. Każdemu brzuch własny najmij Kocicami suszonymi miał- bym się dzielić? . •' -A jeśli komuś dziecko umrze s g^u? Jbły wam Mężyk? Inm też kochają swoje potomstwo. «'.'"'. -Hm, hm... - chrząknął Kromo** — Pojmuję... no tak... wiecie, gdzie ugodzić! Więc co? , _ i - Trza zapasy oddać do wspólnego *P"*rza; powierzając nad mm opiekę gromadzie. Zapasy te należy ^iehć dla "«?**** po rów-„ej części. Minie burza, opadnie woda- ruszymy na połowy - Hm... niby tak - wiercił w >e Kromoła - niby tak... -Znajdziemy gdzieś obszerniejsi we wsi' «czynimy z niej spichrz... Może u was? t ,- . . -Sami widzicie, ciasno. Wszystko ściśnięte jak nogi w skórz- niach. Tło nowe, szkoda. ",- -Nie gadajcie. Chałupa wasza »^ksza w Gknce' a rodzm.a szczupła. Węgłów wam nikt nie pogtf* a ™*?8?? Mą wdzięczni- 258 Kromoła ustąpił, bo mimo chciwości i sobkostwa nie miał zbyt twardego serca. Teraz wieś rybacka otrzymała wspólny spichrz, i ci, którym skończyły się już zapasy, mieli znów co włożyć do garnka. Jednak spichrz pustoszał szybko. Należało wypływać na połowy. Matka Boża cierpiała na żołądek. Pewnego razu Mężyk przyniósł w kieszeni parcianego kubraka kilka jaj kurzych. Staruszka była wzruszona. Przygarnęła skrzata całując go w umorusane czoło. Mężyk podbiegł potem do Boża i rzekł: — Gdybyś się nie bał, moglibyśmy wziąć włok lub kłomlę i wypłynąć na Odrę. — Trzeba by było brać wierszę — zaśmiał się Boz patrząc na miłego chłopaka — w wierszy jak szczuka lubisz przesiadywać. Chłopak zarumienił się, a Boz uszczypnął go w ramię i rzekł: — Wiem, wiem, że trza płynąć, ale bez ciebie. — Weź mnie z sobą, weź! — Nie mogę. Odra teraz nie żartuje. Sam popłynę. Nazajutrz zebrał włoki i ruszył ku Odrze brnąc po kostki w czarnym bagnie. Rozmiękła ziemia torfowa zamykała się z chlupotem za wyciągniętą stopą. Skórznie przemokły w okamgnieniu. Było chłodno. Deszcz zacinał ostro i gęsto. Boz żałował, że nie włożył szuby, lecz wkrótce poczuł wewnętrzne ciepło. Zanim doszedł do łodzi wydźwigniętej na wysoki pagórek, przemókł do skóry. Jedynie pilśniowy kaptur nie przepuszczał wody- Hucząca Odra toczyła mętne, wzburzone fale, niosąc na swej powierzchni sitowie i pianę. Nigdy nie widział jej tak potężnej, rozległej. W k^g bełkotały wiry jak rozwarte gardziele wodnych duchów. Boża ogarnął lęk. Stał chwilę niezdecydowany, wsparty na paczynie. Bokami jeszcze warczały gromy jak dalekie dudnienie końskich kopyt. Przybrzeżne wierzby stały w wodzie, zalane po pierwsze ułamane gałęzie. ¦—No cóż, trza płynąć... Wsparł się ciężko o rozmokły br25«g, pośliznął się i upadł —łodzi a* zdołał zepchnąć. Poszukał stopą twardego gruntu — poradził. Zacisnąwszy w dłoniach paczynę wiosłował równomiernie. Trudno by-ło oprzeć się prądowi. Gdy tylko próbował zanurzyć włok —łódź powała, wpadała w wiry, kręciła &? w kółko. Boz jedną ręką na-da*ał kierunek łodzi, drugą opuszczał sieci. Z trudem udało mu się "' 259 gwałtowne. W czarnym kotle nocy mieszały ulewę przerażająco jasnej ręce błyskawic. Trwała ona z drobnymi oddechami kilka dni z rzę. du. Wezbrana Odra wystąpiła ze swoich brzegów, zalewając niżej p0. łożone łąki. Nurt rzeki stał się bystry i bury. Rybacy przyglądali się bezradnie niknącym zapasom i gniewnej rzece. Niepodobieństwem był0 puszczenie się teraz na harcujące fale. Czekali. Jedni korzystając z przerw w połowach naprawiali sieci lub wiązali nowe, inni spali. Deszcze nie ustawały. Ziemia rozkisła, proso zwaliło się na zagon, drób znużony wyczekiwaniem lepszej pogody wyszedł grzebać w bło' cie. Był to znak nieomylny, że deszcze będą padały nadal. Myszy z pola powędrowały do izb czyniąc uszczerbek w zapasach. Było źle. W niektórych chatach już brakowało jadła. Rybacy mówili: — Jeszcze niedziela, i palce będziemy ssali, jako to niedźwiedzie czynią zimą. Należało coś* robić. Boz ucałowawszy matkę ruszył do Kromoły, który uchodził w Glince za najbogatszego rybaka. Kromoła przyjął go z początku bardzo serdecznie, lecz z chwilą, kiedy rybak wyjaśnił cel swego przybycia — zaczął wiercić się na ławie zniecierpUwiony. — Lelum, wiatr ciebie zawiał — gł0Wę masz tęgą, a głupstwa gadasz. Każdemu brzuch własny najmilszy. Płocicami suszonymi miałbym się dzielić? — A jeśli komuś dziecko umrze z głodu? Miły wam Mężyk? Inni też kochają swoje potomstwo. — Hm, hm... — chrząknął Kromoła. — Pojmuję... no tak... wiecie, gdzie ugodzić! Więc co? — Trza zapasy oddać do wspólnego spichrza, powierzając nad nim opiekę gromadzie. Zapasy te należy wydzielić dla wszystkich po równej części. Minie burza, opadnie woda, ruszymy na połowy. — Hm... niby tak — wiercfl w nosie Kromoła — niby tak... — Znajdziemy gdzieś obszerniejszą izbę we wsi, uczynimy z niej spichrz... Może u was? — Sami widzicie, ciasno. Wszystko ściśnięte jak nogi w skórz-niach. Tło nowe, szkoda. — Nie gadajcie. Chałupa wasza największa w Glince, a rodzin» szczupła. Węgłów wam nikt nie pogryzie, a wszyscy będą wdzięczni- 258 Kromoła ustąpił, bo mimo chciwości i sobkostwa nie miał zbyt twardego serca. Teraz wieś rybacka otrzymała wspólny spichrz, i ci, którym skończyły się już zapasy, mieli znów co włożyć do garnka. Jednak spichrz pustoszał szybko. Należało wypływać na połowy. Matka Boża cierpiała na żołądek. Pewnego razu Mężyk przyniósł I kieszeni parcianego kubraka kilka jaj kurzych. Staruszka była wzruszona. Przygarnęła skrzata całując go w umorusane czoło. Mężyk podbiegł potem do Boża i rzekł: — Gdybyś się nie bał, moglibyśmy wziąć włok lub kłomlę i wypłynąć na Odrę. — Trzeba by było brać wierszę — zaśmiał się Boz patrząc na miłego chłopaka—w wierszy jak szczuka lubisz przesiadywać. Chłopak zarumienił się, a Boz uszczypnął go w ramię i rzekł: — Wiem, wiem, że trza płynąć, ale bez ciebie. — Weź mnie z sobą, weź! — Nie mogę. Odra teraz nie żartuje. Sam popłynę. Nazajutrz zebrał włoki i ruszył ku Odrze brnąc po kostki w czarnym bagnie. Rozmiękła ziemia torfowa zamykała się z chlupotem za wyciągniętą stopą. Skórznie przemokły w okamgnieniu. Było chłodno. Deszcz zacinał ostro i gęsto. Boz żałował, że nie włożył szuby, lecz wkrótce poczuł wewnętrzne ciepło. Zanim doszedł do łodzi wydźwigniętej na wysoki pagórek, przemókł do skóry. Jedynie pilśniowy kaptur nie przepuszczał wody. Hucząca Odra toczyła mętne, wzburzone fale, niosąc na swej powierzchni sitowie i pianę. Nigdy nie widział jej tak potężnej, rozległej. W krąg bełkotały wiry jak rozwarte gardziele wodnych duchów. Boża ogarnął lęk. Stał chwilę niezdecydowany, wsparty na paczynie. Bokami jeszcze warczały gromy jak dalekie dudnienie końskich kopyt. Przybrzeżne wierzby stały w wodzie, zalane po pierwsze ułamane gałęzie. — No cóż, trza płynąć... Wsparł się ciężko o rozmokły brzeg, pośliznął się i upadł — łodzi °ie zdołał zepchnąć. Poszukał stopą twardego gruntu — poradził. Zacisnąwszy w dłoniach paczynę wiosłował równomiernie. Trudno by-to oprzeć się prądowi. Gdy tylko próbował zanurzyć włok — łódź dryfowała, wpadała w wiry, kręciła się w kółko. Boz jedną ręką nadawał kierunek łodzi, drugą opuszczał sieci. Z trudem udało mu się wykonać tę czynność. Następnie starał się wyciągnąć włok. ZachwiaJ się, omal nie wypadając za burtę. Jeszcze raz! Zielska i korzenie' Na brzegu ujrzał kilkanaście postaci chcących wypłynąć łodziami. Zapewnie Mężyk powiedział w osadzie o tym, że Boz odważył się ??. szyć na połów. Komuś udało się odbić od brzegu, lecz łódź, widocznie źle wyciosana, ukazała zielone dno nakrywając rybaka. Boz parsknął śmiechem. Glinczanie zaś cofnęli się zrezygnowani. Znów wydźwig. nął sieć —nic! Ogarnęło go zwątpienie, zaś po kilku nowych pró. bach — rozpacz. Od wysiłku i wyczerpania czerwone płaty latały ?? przed oczami. Serce biło ciężko, nierównomiernie. Z lewej strony ujrzał ogromną i rozhukaną Żółwinę. „Trza zawracać, bo zmierzch już bliski" — pomyślał. W ramionach trzeszczało. „Przyjdzie chyba łódź zostawić na brzegu" — myślał z rozpaczą. „Woda zniesie, trzeba dopłynąć, matka czeka. Nie będzie miała, biedaczka, świeżych ryb na wieczerzę." Wieczór już był głęboki, kiedy słaniając się wrócił do swej chyży. Bez słowa zwalił się na nary i zapadł w sen gorączkowy. Matka co chwilę dotykała jego rozpalonych skroni i coś szeptała czule. Syn słyszał jakieś słowa: „...Boz... jeszcze jadła mamy... Odra straszna... dni kilka... żeby kurki były... Mężyk...". Nazajutrz Boz znów wypłynął i — wrócił z niczym. Siadł na ławie i myślał. Od czasu do czasu spoglądał na kaszlącą matkę. Nagle ożywił się: — Na Jeziorze Dąbskim wody spokojniejsze zapewne. Trza spróbować... Tak, tak... Na jeziorze uda się połów. Zasnął z głową opartą o piec, a skoro świt pożegnał matkę i pojechał w dół Odry. Wkrótce wypłynął na jezioro. Woda tu była również wzburzona, ruchoma, ciemna. Boz z drżeniem serca zarzucił sieci. Płynął teraz w stronę Czarnych Łąk, leżących na prawym brzegu. Włok stawiał opór. Rybak z trudem popychał łódź ku przodowi. Zdawało mu się, że sieć jest pełna ryb, gdyż coraz ciężej było wiosłować. Niecierpliwił się. Kiedy wydźwignął ją — opadł zrozpaczony na dno łodzi. Pot zalewał mu oczy, piekło pod powiekami, w pier" siach rzęziło. Cały dzień stracił na bezskutecznym przemierzaniu je* ziora. Z rozpaczą w duszy ruszył o zmierzchu w drogę powrotni 260 trzymając jeszcze w imię złudzenia włok za burtą. W pewnym miej-gCu łódź utkwiła. Uderzył silniej paczynami. Nic nie pomogło. „Zapewne włok zahaczył o jakiś korzeń. Licho nadało." Wsparł się silnie 0 dn° łodzi i ciągnął z ogromnym wysiłkiem sieć ociekającą chłodną ^???- Nagle puścił ją przerażony. Tuż za burtą zakotłowało się i obok wynurzyła się piękna dziewczyna. Boz struchlał. Syrena zmarszczyła piękne brwi i spytała: — Dlaczego nie dajesz mi cały dzień spokoju? Kilkakrotnie uderzyłeś mnie w ramię. Kręcisz się w kółko jak najgorszy uparciuch... .— Nie czyniłbym tego, gdyby nie było głodu w naszej osadzie. Jadła już nie mamy... Kilku zaniemogło... Matki mi żal... Starowina ledwo żyje... — Hm, a czy nie wiesz, że wszystkie ryby skryły się na czas burzy i nie wyjdą wcześniej, aż ja im zezwolę? — Nie wiedziałem. Wielki to cios dla rybaków żyjących z połowów. Jakże przetrwają? — Skoro mówisz, że głód w waszej wiosce, to zezwolę wam raz zanurzyć w tym miejscu, gdzie stoimy. Opuść włok. Boz zarzucił sieć i wnet Wydźwignął ją pełną. Zanim zdążył podziękować syrenie — ta zginęła bez śladu. Patrzał na zasypane dno łodzi pięknymi Szczukami, kleniami, nie wierząc własnym oczom. Ciskały się lśniąc złotem i srebrem. Dotknął ich, by upewnić się, czy nie śni. Złota płocica miotała się najzacieklej. —¦ Opłacił się trud — rzekł. — Trza czym prędzej dobrą nowinę zanieść osadzie! Tak wytrwałość Boża uratowała małą wioszczynę rybacką, Glinkę» od głodu. Od tego czasu rybacy z Glinki, wziąwszy sobie za przykład Boża, stali się najwytrwalszymi rybakami na świecie. Jeśli wie-^ć gadkom, w połowach zawsze pomaga im syrena z Jeziora Dąb-8«iego, gdyż lubi ona rybaków wytrwałych. Tymoteusz Karpowicz O RYBAKU I DIABLE ardzo dawno, kiedy wiekowy dąb rosnący przy ustkowskiej drodze zaledwie przerastał rumianek, żył stary rybak zwany Promykiem. Przezwano go tak dlatego, bo miał siwe, siwiuteńkie włosy i jasne, bardzo jasne oczy. Staruszek słynął wokół z dobroci i niezwykłej pogody ducha. Nigdy nikomu nie odmówił pomocy. Cenili go wszyscy, lubili i stawiali za wzór innym. promyk, mimo podeszłego wieku, nie rozstawał się z sieciami. Ręce miał jeszcze krzepkie, silniejsze od niejednych młodych. Połowem dzielił się z ubogą wdową po zmarłym rybaku. Przy tym był bardzo pobożny. Zwykle przed wypłynięciem na morze klękał na brzegu i modlił się długo i serdecznie, zawierzając Bogu swe troski ludzkie, radości i niepokoje. Do wtóru słów strzelistych grało słońce smukłymi palcami blasków na ruchomej klawiaturze fal. — Promyk nie ma na sumieniu ani jednego grzechu. Promyk jest święty — mówili między sobą ustkowscy rybacy.—Toć nawet ?-wdy nie zaklnie i złym okiem nie błyśnie. . Nic też dziwnego, że diabeł, zagrzebany w wydmach nadmorskich postanowił za wszelką cenę zdobyć duszę rybaka, aby oczyścić i z zarzutów nieróbstwa i gnuśności, które wytknął mu pryncypał pJ«" kieł — Lucyfer. 262 Któregoś dnia nie wiodło się Promykowi podczas połowu. W siejach znajdował same drobne rybki, kraby, ślimaki. Daleko jaśniała j0ta smuga brzegu, przymglona nieco pyłem słonecznym. Fale klaskały ° burtę łodzi, leniwe, przywiędłe. — Szczęśliwego połowu! — usłyszał głos poza sobą. Odwrócił się. ^ jego stronę płynął rybak, ciężko robiąc wiosłami. — No, jak ci się jedzie, Promyku? — Coś ostatnimi dniami nie bardzo — odrzekł staruszek. — Same maleństwa pakują się do sieci. Wyrzucam je z powrotem do morza, niech podrosną. O, widzicie — podciągnął włok — same śmiecie... Przybysz roześmiał się głośno. —'Chociaż jesteś starym rybakiem, widzę jednak, że nie posiadasz większego doświadczenia. Popatrz, jakie masz oczka w sieciS Zbyt małe, Promyku, zbyt małe! Nie dziw się więc, że łowisz drobne rybki. Pomyśl; jeżeli drzwi twego domu będą na pół łokcia wysokie, to czy człek zdoła wejść do izby? Nie! Kot prześliznie się, może nawet pies nieduży, ale człek nigdy. Spójrz, jakie są olbrzymie oczka w moim włoku, a patrz, jakie ryby leżą na dnie łodzi! — Zaiste — zdumiał się Promyk. — Nie myślałem nigdy o tym W naszej wsi wszyscy mają takie sieci. A ty skąd jesteś? — Ho, ho! Z daleka! ¦— Jestem stary, lecz chętnie słucham rady młodszego, jeżeli jest ona mądra. Cóż mi poradzisz? Przybysz jak gdyby wahał się dłuższy czas, wreszcie rzekł: — Rozwiąż swoje sieci i zrób nowe, takie jak moje. Zobaczysz, że mówiłem prawdę. Nie mów tylko o tym nikomu w osadzie. Promyk podziękował grzecznie i popłynął do brzegu. — Nieuczciwe byłoby — rzekł do siebie — nie powiedzieć o tym tybakom. Trza tylko wpierw samemu wypróbować nowe sieci. Kiedy ida mi się połów, przekonam ich prędzej, gdyż nie bardzo garną się d° nowości. Zasiadł więc w izbie przy nędznym ogniu i wiązał sieci o olbrzy-^ch oczkach. Szło mu to z oporem, gdyż nigdy podobnych nie czynił. tracił na wiązaniu kilka dni, nadwerężył wzrok, wreszcie ukończył °botę i wypłynął na połowy. odpłynąwszy daleko od brzegu, przeżegnał się i zarzucił włok. 263 — Ano, spróbujemy! Nowa sieć" nie pomogła jednak Promykowi — nic nie złapał, Westchnął więc cicho i już miał zamiar zawracać, kiedy usłyszał p0za sobą znajomy głos: — Szczęśliwego połowu! No, jak ci idzie, Promyku? — Źle, dzisiaj nawet fląderki nie złapałem. — Sieć masz nową ? — Mam... — Pokaż mi ją. Promyk podniósł sieć z dna łodzi i rozpostarł na trzęsących się, zziębniętych rękach. Przybysz wybuchnął śmiechem: — Toż za małe jeszcze oczka uczyniłeś! Patrz, jakie są u mnie! Łódź moja znowu pełna ryb, a ty wracasz z pustymi rękoma! Do takich oczek, jak twoje, ryb w Bałtyku nie ma! Płyń z powrotem i .zrób jeszcze większe oczka! No, bywaj zdrów! Rybak, wróciwszy, znów zabrał się do wiązania. „Jakżebym chciał ulżyć życiu naszych rybaków dając im takie sieci, jakie ma obcy rybak — myślał staruszek. — Może tym razem uczyniłem już dobre oczka?" Niestety, połów nie udał się znowu. Promyk po-raz pierwszy w życiu uniósł się gniewem i cisnął sieci w fale. — Niech diabli wezmą taką robotę! —zaklął. Wówczas niespodziewanie nadpłynął znowu nieznajomy rybak. Promyk tym razem dojrzał rogi wystające spod rybackiego kaptura. Przeraził się. Tamten zaś śmiał się tryumfująco. — Zwyciężyłem ciebie, Promyku! Uniosłeś się gniewem i zakląłeś, a więc popełniłeś już dwa razy grzech. Skoro jest już początek, to ręczę ą na Belzebuba, że zdobędę twoją duszę. — Wystrychnąłeś mnie na dudka, przebrzydły diable! Byłem g"1" pi, że uwierzyłem w twoje kłamstwa. Więcej ci się nie uda. Pójdzies precz, bo zdzielę cię po karku wiosłem! — Ho, ho, takiś krewki! Posłuchaj, Promyku, co ci powiel sprzedaj mi teraz swoją duszę, to ci dam swoją sieć, którą wystarcZ tylko zanurzyć do morza, a wnet będzie pełna ryb najprzeróżnie. szych. Jeśh* nie zgodzisz się na taką umowę, będę ci szkodził do koi życia, pokonam ciebie nędzą. Będziesz więc klął, grzeszył i zostam* 264 yf końcu potępiony. Możesz w tej chwili mieć zysk na* czysto: sieć gamołapkę! Hm, myślę, że zbytecznie się zastanawiasz... ¦—Właśnie, że nie, bo myślę, jak ci kark ukręcić! ¦—Prrrych! — parsknął wściekle diabeł — jesteś twardy, lecz mó-^ię ci, że zmiękniesz! Gdybyś się namyślił, zapukaj trzy razy w rozdartą sosnę na wybrzeżu. Przyjdę. Kiedy Promyk przybył do domu, śmiał się długo ze swej naiwności. Nazajutrz wziął olbrzymi kłębek sznurów i ruszył ku sośnie. Uginał się pod ciężarem, brnąc po sypkim, ciepłym piasku nadbrzeża. Wrzaskliwe stada mew zaplątały się w czysty błękit, wikłając swe ostre, wygięte skrzydła w niewidoczne smugi wiatru. Otarł wreszcie spocone czoło i zapukał w połupaną korę. Diabeł zjawił się natychmiast. — He, he — zarechotał — wiedziałem, że jesteś mądry i zgodzisz się oddać duszę za sieć samołapkę... — Owszem, zgadzam się, lecz musisz spełnić moje trzy żądania. — Mów jakie. Nie ma rzeczy, których nie mógłbym dokonać. Promyk, któremu wiatr rozwiewał bieluteńkie włosy, wskazał ręką na dalekie wydmy i rzekł: — Chcę, żeby cisza panowała w tej zatoczce rybackiej i wiatr nie porywał nam łodzi. Przesuń więc te wydmy bliżej ku brzegowi, niech osłonią choć skrawek morza. Runął diabeł we wskazanym kierunku i wnet w górę wzbił się olbrzymi słup kurzu. Kusy pracował trzy dni i trzy noce, wreszcie wydmy zostały przesunięte. Diabeł zlany potem zjawił się przed Promykiem. — Mów, co mam jeszcze uczynić? — Teraz obsadź te wydmy gęstym lasem sosnowym, aby wiatr nie przenosił z miejsca na miejsce piasku. Trzy dni i trzy noce nosił drzewa diabeł spod Duninowa, Char-n°wa i Rytwan, aż wydmy pokryły się sosnami. Wypowiadaj ostatnie swoje życzenie! — zakrzyknął. — Za chwi-" dusza twoja będzie należała do mnie! "romyk wskazał na leżący olbrzymi kłębek lnianych sznurów. ' Zanim dwa razy klasnę w dłonie, musisz kłębek rozwinąć i omo-sznurami siebie od pięt aż po szyję! ? Hi, hi, hi! — ryknął diabeł z uciechy — toć to nic łatwiejszego! 265 Rybak klasnął dwa razy w dłonie, zawarczało tylko w powietrzu, trZy __ zły gam spętał się sznurami. Promyk pchnął diabła w piersi i szybko związał końce sznurów. Następnie obezwładnionego, wrze-szczącego wziął na ręce i cisnął do morza. — Nie będziesz więcej, piekielniku, nęcił ubogich rybaków siecią samołapką. Siedź na dnie morza, niech cię jedzą kraby. Długo jeszcze żył siwowłosy Promyk, a kiedy zmarł, wszyscy opła. kiwali go szczerze. Życie zaś potoczyło się dalej. Tylko jeszcze dzi-siaj, jak twierdzą rybacy ustkowscy, należy omijać to miejsce, gdzie Promyk utopił diabła, gdyż zły mąci nad sobą wodę, tworzy wiry niebezpieczne dla łodzi, tłukąc w bezsilności łbem o dno morskie. Tymoteusz Karpowicz O RZECE LNIE eden z ostatnich prawobrzeżnych dopływów ^«?= 0(1?? nazywa się Ina. Wypływa on z Jeziora .'«^AMmSJ^i Ińskiego tuż koło miasteczka Ińsko i płynie ?&???&?? wprost na południe,' następnie skręca raptownie na północny zachód, przyjmuje po drodze lewobrzeżny 'swój dopływ — Inę Małą, przepływa malowniczo przez Stargard Szczeciński, pod Goleniowem skręca raptownie na zachód i na północ od jeziora Dąbie wpada do macierzystej Odry. Ludzie w różny sposób starali się wytłumaczyć sobie dziwną nazwę rzeki, którą ochrzczone zostało dodatkowo-jezioro i miasteczko. Jedni wywodzili jej imię od starosłowiańskigo wyrazu „iny", to znaczy młody. Określenie to pasuje do rzeki, ale tylko w górnym jej biegu, gdy płynie ona przez Wyżynę Ińska. Wtedy istotnie ma postać Wąskiego, chyżego młodzieńczego strumienia. Lecz skręciwszy za miasteczkiem Ręcz ku pomocnemu zachodowi, płynie dalej przez łąki 1 Mokradła ospale i leniwie i nurt jej nie ma nic wspólnego z młodzień-CZ{1 werwą. A o licznych jej zakrętach, pętlicach i rozlewiskach w środkowym dolnym biegu istnieje nawet podanie, iż są tworem diabła. A było to tak. Pewnego dnia, przed wielu, wielu setkami lat, wezwał do siebie 267 Belzebub jednego z pomniejszych diabłów i dał mu następując zlecenie: — Musisz znacznie pogłębić Inę, by utrudnić Pomorzanom prze. prawy. Zaczną kląć i pomstować, z czego oczywiście będziemy ???? ewój piekielny profit. Diabeł podrapał się markotnie po rogatym łbie i ośmielił się zwró. cić uwagę diabelskiemu księciu: — Strasznie ciężka to praca i jako żywo nie dam sam rady. Zadumał się srodze Belzebub, po czym rzekł: __Dostaniesz więc do pomocy dwie czarownice. Za młodu nagrze- szyły na ziemi co niemiara, a teraz w piekle także czynią intiygi i niesnaski wśród poczciwej czarciej czeredy, że już wytrzymać z nimi nie można. __Poznałem to najlepiej na własnej skórze, mości Belzebubie. Już ja im odpłacę pięknym za nadobne! Zmajstrował więc sobie w kuźni piekielnej ogromny pług z żelaza, zaprzęgną! do niego dwie przydzielone mu czarownice i dalejże pogłębiać dno Iny. Lecz praca szła ciężko i powoli, jako że musieU wykonywać ją po ciemku, nocą, a przed pierwszym pianiem kurów zmykać, gdzie gorzki pieprz rośnie. Najwięcej jednak kłopotu sprawiły diabelskiemu oraczowi niesforne czarownice: gdy jedna ciągnęła w prawo, to druga w lewo, gdy tamta zagłębiała się po pas w muł rzeczny, to ta znów wyskakiwała nad powierzchnię rzeki, jak gdyby chciała lecieć na Łysą Górę. Nie pomogły napominania oracza ani trzaskanie z piekielnego bicza. Po miesiącu diabeł już nie mógł wytrzymać z czarownicami i P°" biegł do piekła na skargę. Przyszedł Belzebub na inspekcję i złapał się za głowę. — Podłe nieroby! Toć to Ina jest teraz bardziej kręta i płytsza? niż była dawniej! Przepędził całą brygadę z miejsca pracy i wydał surowy wyr° na winowajców: — Przez cały rok będziecie w piekielnym areszcie obkuwać tra tat o dobrej robocie, a potem wrócicie tu i wykonacie zlecenie jak L patrzy. 268 Że jednak dobrymi chęciami jest piekło brukowane, więc też i zarządzenia Belzebuba, zapisane gdzieś skrupulatnie w aktach piekielnych, nie zostały wykonane. A Ina płynie sobie dalej po dobnie szczecińskiej krokiem tanecznicy raz na lewo, raz na prawo. Pod kępami olch i wierzb tworzy niebezpieczne doły, to znów rozlewa się szeroko po przybrzeżnych ługach, ze przejść ją można w bród po kolana. Jerzy Buczyński DIABEŁ POWSINOGA ^ M ? I??? X T J ^8M ieszkańcy Rowów mieh z nim prawdziwe utra-flfcwfr JLw pieiue' Ciągle włóczył się po okobcy, plądro- ^^^???i? i?? wa* przystań, darł żagle na masztach albo ścią-&&%*?i???L 4mS gał z łowisk zastawione pławnice. Kiedyś podczas sztormu poprzecinał wszystkie cumy i potem rybacy przez kilka dni szukali swych łodzi po całym wybrzeżu. Innym razem ukrył się w piasku na wydmach i czekał chwih, kiedy będą wracab z połowów. Wtedy dmuchnął od lądu tak potężnie, że zapędził ich daleko w morze. Po wielogodzinnej walce z żywiołem udało się wreszcie rybakom dobić szczęśliwie do brzegu, lecz cały połów przepadł. Dobrze, że się na tym skończyło. PoszU więc którejś niedzieU do starego Bugaja, żeby wspólnie znaleźć sposób na pozbycie się niebezpiecznego złośUwca. Dumali, *a" dzili przez wiele godzin, lecz nic rozsądnego do głowy im nie przycho* dziło. — Sprawa jest trudna — rzekł wreszcie Bugaj, który przez ca) czas nie odzywał się, tylko słuchał uważnie. — Wiele już lat z na świecie, ale o takim diable jeszcze nie słyszałem. t— Bo to on inny niż wszystkie ? — zapytał podejrzbwie j z rybaków. — Każdy diabeł — ciągnął Bugaj nie zważając na pytań16 ede» 270 idzie między łudzi po to, żeby schwytać w sidła kogoś nieostrożnego, a potem jego duszę zaprowadzić do piekieł; Ten zaś nikogo nie namawia ani kusi, tylko ludziom dokucza. .— Jakiś głupi diabeł...! — Głupi, nie głupi, trudno zgadnąć, o co mu chodzi. Trzeba zaczekać, nie ma innej rady. Może uczyni coś takiego, co nam otworzy oczy- Okazja nadarzyła się wkrótce. Było to przed Wielkanocą. Mieszkańcy Rowów czynili przygotowania do świąt, co zamożniejsi bili wieprze i przyrządzah" wędbny. Pewnej nocy ktoś zakradł się do komina w Bugajowej chacie i zjadł świeżo uwędzoną szynkę. Na sznurku została tylko ogryziona kość. Podobna szkoda spotkała również . innych gospodarzy. Od razu było wiadomo, że to nowa sprawka złego. Znów zebrali się na naradę, wzburzeni i gniewni. — Tak dalej być nie może — mówili jeden przez drugiego. — Trzeba coś zaradzić! Stopniowo milkł gwar. Wszyscy zwrócili oczy w stronę Bugaja, który — opierając się na łokciach—-siedział za stołem i długo medytował. W końcu podniósł głowę i rzekł: — Zdaje mi się, że znalazłem sposób! W izbie zrobiło się cicho jak makiem zasiał. — Ten nasz diabeł to jakiś głodomór albo nie lada obżartuch. Myślę, że powinniśmy mu od czasu do czasu podłożyć coś do jedze-oia, wtedy przestanie nam płatać figle. Z początku wszyscy przyjęli Bugajową radę z powątpiewaniem, «e po namyśle zdecydowali się wypróbować ten sposób. Przygoto-wali więc w pobliżu przystani ukryty schowek i tam co noc zostawali już to krążek kiełbasy, już to miskę gotowanej kaszy lub in-nego jadła. Sposób okazał się niezwykle skuteczny. Najedzony diabeł zakopał sję w nadmorskim piasku i przesypiał cały dzień oraz noc — uoząc się tylko wówczas, kiedy odczuwał głód. Wtedy udawał się schowka i zjadał, co mu przyniesiono. O dokuczaniu ludziom lub polowaniu na ich dusze całkowicie zapomniał. [ l ^wo diabła rozgniewało jednak w końcu władcę podziemnej 1??? groźnego Lucyfera. Wezwał go więc do siebie, a kiedy wy- 271 straszony diabeł stawił się przed oblicze swego pryncypała, ten za. grzmiał: — Dość mam już twych głupich wybryków! Widzę, że się od day. na zaniedbujesz i zamiast wykonywać to, co do ciebie należy, obże. rasz się jadłem, które ci ludzie znoszą. — Ja... ja...—jąkał się obwiniony — będę... — Milcz! — wrzasnął Lucyfer. — Jeśli w najbliższym czasie nie dostarczysz mi tutaj duszy któregoś rowianina, sprawię ci taką łaźnię że popamiętasz! Diabeł zwinął się w kłębek u stopni piekielnego tronu i przyrzekł że uczyni wszystko, by dotychczasowe niedbalstwo naprawić. Po wyjściu na ziemię nabrał się tedy energicznie do dzieła — zrozumiał bowiem, że z Lucyferem nie ma żartów. Stanął nad brzegiem morza, nadął się jak potworna bania i wywołał taką wichurę, jakiej nie pamiętali najstarsi mieszkańcy Rowów. Zamknęli się więc w domostwach i z trwogą wyglądali przez okna. Niebo zasnuły ciężkie chmury, z oddali zaś dobiegał szarpany wichrem grzmot morskich fal. W nocy obudził wszystkich głośny trzask. Nie wiedzieli, co oznacza — bali się jednak wyjść na dwór, ponieważ dookoła panowały nieprzeniknione ciemności i można było zginąć bez szansy ratunku. Rankiem burza uspokoiła się zupełnie. Ustało wycie wichru, zamilkło morze, przez chmury postrzępione jak zleżałe płótno zaczęły przeświecać skrawki błękitu. Wyszli więc rowianie na brzeg Łupawy, gdyż w tamtej stronie słyszeli nocą ów głośny trzask — i wtedy dopiero ujrzeli obraz zniszczenia. Most, który ponad korytem rzeki łączył osadę z położoną na drugim brzegu przystanią, już nie istniał. Nawałnica wyrwała z dna grube dębowe słupy i wyniosła je gdzie» daleko w morze. Tu i ówdzie leżały wyrzucone przez wodę resztki desek, stanowiących przedtem nawierzchnię mostu. Pełni zmartwienia ludzie staU na brzegu z opuszczonymi głowami. — Cóż teraz poczniemy!—rzekł jeden z rybaków. — Ano, trzeba nam będzie zabrać się do odbudowy. Nie» m* 9 nej rady! — odpowiedział drugi. — Skąd weźmiemy materiał? Najtrudniej będzie ze słupami-' — Nawet jeśli wszyscy weźmiemy się do roboty, to i tak pr? jak za pół roku mostu nie zbudujemy! 272 ? *"] •JoOL ^ ? WIDMA Tak oto biedni rybacy szukali jakiegoś wyjścia z niewesołej sytuacji. Nagle spostrzegli obcego człowieka, który szybkim krokiem zdążał w ich kierunku. — Któż to może być? — zastanawiali się, nie umieli jednak znaleźć odpowiedzi. Nikt nie znał tego człowieka. Po chwili nieznajomy znalazł się obok. Najpierw grzecznie pozdrowił zebranych, a następnie zaczął pilnie oglądać uszkodzenia. Obserwowali go w milczeniu. Po jakimś czasie obcy przerwał oględziny i zwrócił się do rybaków: — Widzę, że macie nie lada zmartwienie! — Ano, mamy... — mruknął ktoś. — Jeśli chcecie, mogę wam ten most bardzo szybko odbudować — rzekł obcy, uśmiechając się zagadkowo. Spojrzeli na niego z zainteresowaniem nie pozbawionym odrobiny nadziei. — Jakże to uczynisz ? Skąd weźmiesz drewno na budowę i ludzi do roboty? A przede wszystkim czy potrafisz? Nieznajomy roześmiał się na głos. — Moja w tym głowa!—odpowiedział. Zaczęli naradzać się między sobą. W końcu doszli do przekonania, że przecież niczym nie ryzykują, przyjmując pomoc obcego człowieka. Może on rzeczywiście rozwiąże ich kłopoty? — Zgadzamy się! — oświadczył jeden z rybaków. — Powiedz nam tylko, czego żądasz za wyświadczenie tej przysługi? •— O, bardzo niewiele! — odparł zagadnięty. — Jutro budowla będzie gotowa, natomiast jako zapłatę zabiorę sobie pierwszego, kto wejdzie na most. Wówczas zgromadzonych opanowało przerażenie. 'W jednej chwi-11 zrozumieli, że oto mają przed sobą diabła we własnej osobie. Teraz jednak zabrał głos stary Bugaj. Wysunął się przed in-???? i rzekł: ~— Zgoda... Zabieraj się do roboty, a jutro rano, kiedy zobaczymy gotowy most, otrzymasz żądaną zapłatę. ' Doskonale! Trzymam za słowo! — zawołał diabeł. Jeszcze raz ^°nił się wszystkim i zniknął w pobliskim lesie. * krainie Gryfitów 273 Po odejściu diabła stropieni rybacy kołem otoczyli starego. — Przyrzekliście, B«gaJu' w naszym imieniu spełnienie żądania, które postawił zły. Jakie to uczynicie? Chyba sami jako pierwszy wejdziecie na most? Ale Bugaj uśmiechnął si? i przymrużył oko. — Jak zrobię, to już moja sprawa! — odparł. — Wy się nie mart-wcie, wszystko skończy się dobrze. Razem zbierzemy się na tym miej. scu jutro rano, teraz za! niech każdy idzie do domu. Nie mamy nic więcej do roboty. Przestali się pytać starego, ponieważ znali go od dawna i wie-dzieli, że nie mówi na Vt6żno. Toteż usłuchali jego rady i rozeszli się do domów. Tej nocy nikt z mieszkańców Rowów nie mógł zasnąó. Nazajutrz skoro świt wszyscy wraz z rodzinami pobiegli nad Łupawę. Stanęli zdumieni, widząc nowiusieńki most przerzucony ponad rzeką. Pełu obawy trzymali się jednak z daleka i pilnowali dzieci, by któreś z nich przypadkiem nie wbiegło na most. Z niecierpliwością czekali na przybycie Bugaja, któlT Jakoś dług° sie. nie zjawiał. — Patrzcie no, ludzie! Widzieliście coś takiego? — odezwało się nagle kilka kobiecych głosów. Wszyscy obejrzeli się za siebie. Od strony wsi zdążał Bugaj, pędząc przed sobą starą świnię, uwiązaną na postronku. Zwierzę szarpało się nieustannie, odbiegało w bok, zdradzając najwyraźniej cnę powrotu do chlewa. Widok był tak pocieszny, że ludzie wybucW śmiechem. ,. jy Tymczasem diabeł schował się w wodzie i czekał cierpliwie, KW wreszcie usłyszy odgłos kroków dudniących po moście. Był p»e nany, że tym razem wykona zadanie i oczyści się z zarzutu s Nad brzegiem rzeki świnia odmówUa posłuszeństwa. Wwy^ czterema nogami «???*» się w ziemię, kwic zała i w żaden tf nie chciała ruszyć z mti*»- Jednakże rybacy, którzy juz «ro*« o co Bugajowi chodzi, pospieszyli mu na pomoc. Mimo to z naj szym trudem udało się im wepchnąć świnię na most. ,y Nagle zwierzę kliknęło przeraźliwie, aż ludziom ciarki prz 274 po plecach, i raptem znikło im z oczu. W jednej chwili rozległ się głośny plusk pod mostem. Bugaj wyprostował się, jak gdyby spadł mu z pleców nieznośny ciężar, i rękawem koszuli otarł pot z czoła. — Już po wszystkim! — rzekł do rybaków. — Teraz możemy śmiało wejść na most. Ruszył pierwszy, a za nim inni, choć jeszcze z pewną obawą. Tam, gdzie zapadła się świnia, widać było w moście dużą dziurę, pod którą Łupawa toczyła swe spokojne wody. Gracjan Bojar-Fijałkowski / O ZŁOŚLIWYM DIABLE I SPRYTNYM RYBAKU ffi% W^ &W^ śród drzew, gęsto porastających wzniesienie nad Zatoką Księżycową, sterczał stary, uschnięty dąb. Wewnątrz jego pnia, w głębokim otworze, ???(I?L'?%?& znalazł sobie kryjówkę kulawy diabeł. Przeniósł się tu wypłoszony z cisowego zagajnika na Wodnym Garbie pod Nowogardem. W pobliżu jego dawnej siedziby pobudowali swe chaty rybacy. Ich głosy przerywały kuternodze sen, a w nocy niełatwo było opuścić schronienie, bo ognie łuczyw oświetlały okolicę. Ruch na brzegu trwał do późnej nocy, a na jeziorze przybywało wciąż łodzi rybackich. Kołysały się na spokojnych falach, wśród mroku. Czasami podpływały aż ku zatoce. Zżymał się czart: więc i stąd przyjdzie niedługo uchodzić? O, nie. Teraz dopiero się zacznie! Zobaczą, kto tu jest panem, do kogo należą wody tego jeziora! Nigdy, co prawda, nie miał do czynienia z całą gromadą ludzką-Jeden człowiek to fraszka! Co za sztuka skusió upatrzonego do kradzieży, zabójstwa, złamania wiary? Nie trzeba także wiele spryt"» aby namówić do podpisania cyrografu. Zresztą, na co te umowy-I bez nich pchają się w bramy piekieł, często i podszeptu nie trzeba Łatwo jest również spłatać temu czy owemu jakiś figiel, vrfpT°' 276 Wadzić na moczary, zmylić drogę, zahukać nad uchem o północy. Bezbronny jest samotny człeczyna. Tu jednak czeka walka z całą wsią. Brak mu doświadczenia w takim zmaganiu. Ale cóż, zobaczymy. W końcu przecież to tylko ludzie, a on stary, zasłużony diabeł, który od tysięcy lat siedzi w puszczy nad brzegiem Nowogardu. Trzeba jednak dobrze przemyśleć PW działania. Wzrok jego padł na głaz leżący nad brzegiem. Piękny kamień. 277 Mnóstwo ich leży wśród boru. Teraz się przydadzą! Ciekawe, jakie jniny będą mieli zuchwali rybacy, gdy zaczną spadaó w wodę potężUe odłamy granitu. Przeszkodzi im w połowach, spłoszy ryby. Chyb» ¦tyystarczy, aby zaniechali nocnych wypraw na jezioro. , Jak co dzień wyruszyły o zmierzchu rybackie łodzie. Spokojnie narzucano sieci, gdy znad lasu uniósł się jakiś czarny kształt. Ltf0c była widna, od razu więc dojrzano, kto szybuje nad jeziorem. Uczy. jół się ruch na łodziach. — Patrzcie, czart! — wołano. — Ku nam leci... — Ale ma skrzydła! Jako gacek! — Co on tam dźwiga? Głaz? — I dokąd go taszczy ? — Wstrzymał lot! Nad nami! — Ciska! Rzucony głaz z niezwykłą siłą zderzył się z lustrem wody i zapadł tf głębinę. Rozpłynęły się wielkie fale coraz szerszymi kręgami. Ludzie na łodziach szybko zwijali sieci. Brali się chyżo do wioseł. Jjódź po łodzi odpływała ku brzegowi. Wysoko w górze rozbrzmiewał pad nimi przejmujący chichot. Diabeł krążył nad jeziorem, śmiał się zadowolony z tryumfu. Przez kilka wieczorów żaden rybak nie wypłynął na połów. Zbierano się na narady. Trudno było wyrzec się nocnego zapuszczania gięci. W dzień ryby nie brały tak dobrze. Czym wyżywić sporą już liczbę mieszkańców osady? Zwierza w kniei coraz mniej, a samymi grzybami i jagodami głodr nie zaspokoją. Nie zawadzi jeszcze próbę uczynić — orzeknięto na koniec. •— K-to go wie, może już odleciał w inne strony. Zn ów wyszły łodzie na jezioro. Wróciły z pełnymi sieciami. Na drugą noc poszło grrzej. Diabeł cisnął głazem w jedną z łodzi. Dobrze vym lerzył. ZdążoBO wyłowić tylko jednego rybaka. Jego towarzysz poszedł na dno z rozwaloną głową. Wściekłość wstąpiła w serca mieszkańców osady. — Nie damy eię złemu —r postanowili. — Bije kamieniami w ło- 278 j^je. Dobrze! Niech bije! Skoro wiemy już o tym, będziem uchylać :e od ciosów.. Nie brak i nam sprawności. Obaczym, kto kogo przetrzyma. przez kilka nocy trwały zacięte zapasy. Nie udało się czartowi trafić już nikogo. Na widok lecącego głazu łodzie rozpryskiwały się ^e wszystkie strony, zręcznie manewrując. Kamień padał w wodę. Nie raz i nie dwa w ciągu nocy wracał kuternoga na wybrzeże, znosząc coraz potężniejsze głazy. Utrudzony setnie kładł» się spać o świcie. O zmierzchu wstawał w nastroju bezsilnej złości. Wreszcie wpadł na nowy pomysł. — Zupełnie zasypię im to jezioro — zdecydował doprowadzony do ostateczności uporem rybaków. — Najpierw wzniosę wał przegradzający je na dwie części. Mieszkańcy osiedla rychło poznali się na zamyśle szatańskim. Nie był on zresztą trudny do odgadnięcia. Ustało bowiem polowanie na łodzie, kamienie padały wzdłuż jednej Unii. O zachodzie słońca można było dostrzec, jak rozłamuje się fala wody — znak, że wyrasta z dna próg potężny. — Trza Łędzie opuścić tę okolicę — rezygnowano z dalszej walki.^— Ruszajmy na wędrówkę szukać nowej siedziby! — Mam sposób na złego — powiedział Wisław, ów rybak, którego łódź została ugodzona pociskiem diabelskim. — Chciejcie mi zaufać. Sam wypłynę dziś na jezioro. Zda mi się, iż przepłoszę złośliwca. Odpłacę mu za tamto. Wypłynął. Gdy czarne skrzydła załopotały nad jeziorem, sięgnął po worek zabrany do łodzi i wydobył z niego koguta. Obudzony niespodziewanie ptak odezwał się donośnym pianiem. Diabeł zatrzymał się w lesie. '—Co? Już kur pieje? — zdziwił się.—Tak wcześnie? Nie czas było na dłuższy namysł. Kogut powtarzał swoje wołanie. Trzeba zawracać! Prędzej na brzeg, do kryjówki! lej rocy karrJeń nie spadł do wody. Zaskoczony diabeł poszybo-. ^ał z nim aż do spróchniałego drzewa. Odtąd stale zabierano koguta do łodzi. Wreszcie złośliwy mie-8zkaniec Wzgórza Uschniętego Dębu przeniósł się w inne strony. Jak 279 powiadają, upodobał sobie drogę z Olchowa do Kikorza. Zajął sie. tam płoszeniem koni i wywracaniem pojazdów, osobliwie, gdy po. spali się woźnice upojeni piwem w karczmie przydrożnej. Zarys wysokiego progu podwodnego można dojrzeć na jeziorze Nowosardno, gdy v*e ma wiatru i wezbrane fale nie mącą tafli wodnej. Kamienisty ^ał rozpoczyna się przy południowym brzegu je-ziora, koło Zatoki Trygława, biegnąc prostą Unią ku Piekiełku, ??. lowniczemu brzegowi Zatoki Księżycowej, gdzie ongiś mieszkał diabeł. Marzenna Rzeszowska 0 RYCERZU WARSZU I WARSZEWSKIM JEZIORZE ftji J-^JII 8(M ówią, że "Warszewskie Jezioro, leżące w po-M& JM* A** W bliżu Maszewa, żąda stale ofiary z życia ludz- ^?????? ??^?? kiego. Jeżeli w ciągu trzech lat nikt sie tu nie 01?$?i??? tX ?? utopi, wówczas wody jeziora burzą się niespokojnie, a w bryzgach fal słychać jakby wołanie płynące z głębiny. Wszystko to dlatego, że jezioro jest zaklęte. Zaklęte od wieluset lat. Za dawnych czasów niedaleko Jeziora Warszewskiego mieszkał rycerz imieniem Warsz. Nienawidził on Niemców i przy pomocy przyjaciół dokonywał napadów na niemieckich kupców, przejeżdżających przez jego włości. Odcinek drogi, zakreślony jego mieczem, był wzbroniony dla przybyszów z Zachodu. A była to droga ważna i dogodna "la handlu, więc kupcy niechętnie omijali ją. Wiadomo, że dla kupca czas to pieniądz, a tu tyle go trzeba było tracić przez jakiegoś panka słowiańskiego. Złożyli się więc kupczykowie, wynajęli zbirów ze Stargardu, uformowali konwój i ruszyli pod osłoną przez las Warsza. Naraz pod kopytami koni coś zadzwoniło. To miecze poukładane a drodze poniosły sygnał do rycerzy ukrytych w zaroślach. Wypadł arsz ze swoją drużyną na gościniec. Zaczęła się sroga walka. Nie **i rady rycerzom najemnicy ze Stargardu. Razem z kupcami po-na dno jeziora. Od tej pory jest ono zaklęte i żąda nowych ofiar. Janina Sidorowicz 281 SYRENA Z TRZĘSACZA rzed wielu, wielu laty, o których pamięć zachowała się jedynie w podaniach i baśniach, opowiadanych przy kominku w długie wieczory zimowe, brzeg bałtycki koło Trzęsacza 'wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj. Nie było tu stromego urwiska podmywanego nieustannie przez fale morskie, a przybrzeżne wzgórze opadało łagodnie ku morzu, uwieńczone pięknym kościołem. U stóp wzgórza rozsiadła się wioska rybacka. Rybacy byli zamożni, bo wody wybrzeża obfitowały w różne gatunki ryb, jakie tylko spotkać było można w Bałtyku. Ale któregoś roku wszystko zmieniło się na opak. Zima nastała mroźna i długa, a gdy wreszcie przybrzeżne lody stopniały i zrobuo się cieplej, rozpoczęły się tak gwałtowne sztormy, jakich najstai rybacy nie pamiętali. W wielu chatach zaczęły się wyczerpywać zapa sy zimowe, a do najbiedniejszych zajrzał głód. Wszyscy spogla. więc* z troską na pochmurne niebo, wyczekując słońca jak zbawić Wreszcie nadeszła upragniona kwietniowa pogoda i rybacy ruszyli o świcie na pierwszy swój wiosenny połów. Wrócili po za dzie słońca przygnębieni i markotni — ryb nie było. Tylko nieliczi udało się złowić po kilkanaście dorszy lub flader, wielu jednak * ciło z pustymi łodziami. 282 ¦— To skutek długotrwałych sztormów — pocieszali się niektóry —¦ spłoszone ryby przeniosły się na inne obszary Bałtyku, ale jjiezawodnie powrócą. A inni dodawali: — Wiadomo, jak wieje żyda — rybacka bida.. Minął jednak dzień jeden, drugi i trzeci, a nic nie zmieniło się na lepsze — rybacy stale wracali z połowów z pustymi łodziami. Strach wielki padł na cały Trzęsacz i lament niewieści dochodził z większości zagród. Wygłodniałe psy wyły po nocach do rozgwieżdżonego nieba, stwarzając atmosferę lęku i niepewności jutra. Rybacy zebrali się na naradę do chaty Kulawego Mateusza, którego poważano jako starego wilka morskiego, znającego niejedno morze. Wszyscy byli zgodni co do jednego, iż sprawa jest niezwykła i że nic podobnego nie zdarzyło się tu od dawien dawna, jak sięga ludzka pamięć. — Tu muszą wchodzić w grę jakieś siły nadprzyrodzone, wedle których my, ludzie, jesteśmy bezradni — wtrącił się do rozmowy stary A:nnroży, zwany Mrukiem, jako że odzywał się bardzo rzadko i bardzo niechętnie. — Ale co to za siły ? — wyrwało się kilka młodych głosów — wskażcie nam, gdzie ich szukać, a pójdziemy choćby do piekła. Kulawy Mateusz stuknął w podłogę kosturem, z którym się nigdy nie rozstawał, i wypuściwszy z fajki kłąb dymu poparł Ambrożego: — Ambroży ma rację, to są jakoweś sprawy nadprzyrodzone, których nie rozumiemy, ale które musimy wyjaśnić, bo inaczej zginiemy. — Ale gdzie szukać tego wyjaśnienia?! — wykrzyknął z kąta ja-8? C * Zefira! W całą sprawę wdał się wreszcie proboszcz miejscowego kościoła. -^ jednym z kazań zgromił serdecznie swoich parafian, iż dopuszczają ¦ę śmiertelnego grzechu, przetrzymując w wiosce pogankę. — Trzeba koniecznie — dowodził — ochrzcić Zefirę, a wówczas ^zech ten przemieni się w błogosławieństwo niebios, a wdzięczna gyrena zgodzi się dobrowolnie pozostać wśród nas na zawsze. Mieszkańcy Trzęsacza z wielkim zapałem przyjęli radę proboszcza, przenieśli Zefirę z nadbrzeżnej chłodni do chaty tuż koło plebanii, a y/ najbliższą niedzielę odbył się w kościele chrzest. Nadano jej imię gofia« Radość była powszechna, chociaż omdlałą syrenę trzeba było gnieść po uroczystości do jej nowej siedziby. — To na pewno ze wzruszenia i szczęścia — tłumaczyli sobie pa-r^fianie. Nie wiedzieli, iż wydarzenie to stało się ostatnią kroplą, która przepełniła czarę gniewu króla Bałtyku. Tego wieczoru, a był to już początek maja, słońce krwawo Z3gzło na zachodzie, zwiastując silny wiatr. Morze było jeszcze spokojne, lecz po wyniosłych wzgórzach pobrzeża szumiały już złowrogo yichry wśród czarnych sosen. W Trzęsaczu rybacy udali się jak zwykle na spoczynek, a jedynie młódź ruszyła do karczmy na pijatykę i pląsy. Lecz oto o północy ryknęły nagle pioruny, że aż ziemia zatrzęsła się w swych posadach, a nad morzem zawyła straszliwa trąba powietrza. Wichura w jednej chwili zerwała strzechy z chat rybackich i gontowy dach karczmy, i rzuciła je z trzaskiem na skraj lasu Zbudzeni ze snu mieszkańcy Trzęsacza wybiegli w popłochu z g^ych domostw i struchleli z przerażenia. Od strony morza « fcu nim z hukiem ogromna ściana spienionej wody sięgająca najw; gzych sosen i buków. Na jej szczycie, na rydwanie zaprzężonym ^ ^orskie, jechał sam król Bałtyku z wiązką piorunów w dłoni. WzbuJ ?? fale dotarły aż do podnóża kościoła i uwięziona Zefira znalazła yf objęciach swego ojca. A nad Trzęsaczem rozpętało się piekło. 0 Z wściekłym rykiem runęły na wieś i w jednym momencie zalały wszystko wokoło aż po mj wyższe szczyty wzgórz przybrzeżnych. Gdy nazajutrz słońce zabłysło nad morzem, rybackiej wsi Trzęsacza nie było już na brzegu, a z wyniosłego wzgórza, porosłego odwiecznym borem, pozostało jedynie straszliwie poszarpane urwisko. Król Bałtyku srogo pomścił zniewagę i niedolę swej najstarszej córy, Zefiry. Z mieszkańców Trzęsacza ocaleli jedynie Boguchwał i Janko, którzy po rozwaleniu przez wicher chaty rudego Eryka biegli uwolnić uwięzioną Zefirę. Gdy fale runęły na Trzęsacz, uchwycili się gałęzi ogromnej, powalonej sosny i ocknęli się rankiem aż na skraju lasu. Nie byli to już jednak młodzi, weseli junacy, lecz posiwiali w ciągu jednej nocy starcy. Kiedy wyzdrowieli nieco, powlekli się do Kamienia i tam wstąpili do klasztoru. Dzięki nim podanie o syrenie Zefirze i zatopionym Trzęsaczu przetrwało aż do naszych czasów. Miejsce, gdzie istniała dawna wieś rybacka, jest przez wieki znienawidzone przez Bałtyk, który stale szturmuje klifowe urwisko i rok za rokiem podmywa jego podnóże, niosąc zagładę wszystkiemu, co ręka ludzka tu zbudowała. Szczególnie uwziął się na kościół stojący na szczycie wzgórza. Nakazano nawet jego zamknięcie, gdyż groził zawaleniem się, co zresztą wkrótce nastąpiło. Najpierw obsunęły się do morza wieża ł ściana północna, później filary wewnętrzne, szczyt i cały strop. Dzisiaj nad urwiskiem w Trzęsaczu, trzydzieści metrów ponad powierzchnią Bałtyku, wznoszą się już tylko malownicze ruiny południowej ściany kościoła. Lecz i ich los jest przesądzony. A od owej pamiętnej nocy zagłady nikt z ludzi nie ujrzał już w tych stronach ani króla Bałtyku, ani żadnej z uroczych cór jego. Stanisław Świrko ?. HERB DARŁOWA VI O miłości rycerskiej i wieśniaczej PIEŚŃ ŚWIĘTOBORA itki babiego lata srebrzą się nad polami, ??I? JL | z których sprzątnięto już zboże. Gdzieś bo- ????!*???||5?* kiem przebiega locha ze stadkiem podrosłych ?^??????^.'??I warchlaków, czasem płowy jeleń przeskoczy na drugą stronę, kładąc na grzbiecie swój wspaniały wieniec. Hej, łowy jeno rozpocząć i bór dostojny, w ciszy zastygły, pieśnią myśliwskiego rogu napełnić! Czemuż tedy milczy wódz drużyny i rycerz nad rycerze, waleczny Swiętobór? Rzucił wodze na szyi rumaka, ręce założył na piersiach i patrzy zadumany. A wierny siwek — jakby rozumiał tajemną troskę swego pana — sam kroku przyspiesza i pewną drogą prowadzi drużynę. Smutne są myśli rycerza Swiętobora. Echo dawnych wspomnień i budząca się na nowo tęsknota pajęczą nicią oplatają jego duszę, tłumią radość zwycięstwa i szczęśliwego powrotu. Bo i cóż mu z rycerskiej sławy i łupów bogatych, jeśli nie może złożyć ich w darze u stóp swej ukochanej, pięknej Dobiegniewy? Póki żył dzielny Micław, widywał ją nieraz u boku ojca w czasie "żorskich zabaw, i wówczas zapominał o całym świecie wpatrzony ^ jej niebieskie, zawsze roześmiane oczy. Lecz stary, wiekami uświęcony obyczaj nakazywał wpierw zdobyć sławę rycerską, a potem do- 295 piero do nóg Micława o rękę córki godnie się pokłonić. Więc walczył Świętobór u boku księcia i w nagrodę za okazane w bojach męstwa z rąk jego władzę nad Wierzchowskim grodem otrzymał. Tymczasem jednak poległ w wyprawie waleczny Micław, i w małym zameczku nad Wierzchowskim Jeziorem położonym została jeno piękna Dobieg, niewa ze złą macochą. A zła macocha niechętnie widzi młodego rycerza, sama bowiem chce do końca swego życia władać zamkiem i przyległymi doń włościami. Nie pozwala na jego odwiedziny. Smutek tedy i ukrywana tęsknota czają się w oczach Dobiegniewy, błąkają się za nią po pustych komnatach zamkowych — smutek gości w duszy wracającego właśnie z bojowych szlaków Świętobora. Chowa go jednak w sobie, by niewieściej słabości nie okazywać i nie mącić wesołego nastroju towarzyszy. Poprzez zieloną gęstwinę puszczy przeświecają już skrawki błękitu. Wkrótce ciemna ściana boru pozostaje w tyle i przed oczyma jadących ukazuje się szeroka wolna przestrzeń. Okrzyk radości wyrywa się z piersi wojów, uśmiech rozjaśnia zasępioną dotychczas twarz bwiętobora. Przed nimi w słońcu rozciąga się błękitna toń z widocznym pośrodku warownym zamkiem na wyspie jeziora. Wiedzie doń drewniany pomost na potężnych słupach, oddzielony od bram grodziszcza zwodzonym mostem. Jest już spuszczony, a bramy grodu szeroko otwarte, Radosny zgiełk i wielka ciżba mieszkańców witają powracającą z wojennej wyprawy drużynę. Idzie Dobiegniewa nad brzeg jeziora. Wiedzie doń z zamku stroma ścieżka, ukryta wśród drzew i krzewów porastających zbocze wzgórza. Rzadkie to są chwile, kiedy może się uwolnić spod czujnych oczu macochy i zostać sama z własnymi myślami. Siada pod konarami starego dębu —jego liście dają przyjemny chłód i osłonę przed ludzkim wzrokiem. Nad pasmem przybrzeżnych trzcin przelatują , z wielkim szumem stada szpaków w pogoni za żerem. W oddali widnieją zręby wyspiarskiego grodu. Wśród panującej dookoła ciszy słychać z tamtej strony gwar. — Gdzie jesteś w tej chwili, miły mój ? Bawisz się pewnie i ucztujesz z przyjaciółmi po wojennych trudach! Daj mi jakiś znak, ż« 296 nie zapomniał o dziewczynie, której inyśli biegły za tobą w dalekie kraje, za góry wysokie i rzeki głębokie! Patrz, miły! Oto dzieli nas ludzka złość i nieprzebyta głębia wód. Kto nam wskaże drogę, na której się spotkamy? Usłyszał płacz dziewczyny mały ptaszek, co siedział na gałęzi dębu wśród zielonych liści. Sfrunął na ziemię i ku zdumieniu Dobiegniewy ludzkim głosem zaćwierkał: — Otrzyj łzy i nie płacz więcej! Spełnią się twoje życzenia. Dobiegniewa milczy zaskoczona. — Gdy mrok zapadnie i noc otuli ziemię, zapal kaganek i postaw go w otwartym oknie swej komnaty. Potem zejdź na brzeg jeziora i tu czekaj na miłego. Ale pamiętaj, gdy tylko gwiazdy na niebie zaczną gasnąć, natychmiast pożegnaj lubego i wróć do zamku. Zatrzepotał skrzydełkami i zniknął. Hucznie i wesoło obchodzą w grodzie powrót z wojennej wyprawy. Stoły się uginają pod ciężarem mis pełnych mięsiwa, kaszy i wszelkiego innego jadła. Wokoło krążą dzbany z przednim miodem, a pod ścianami biesiadnych izb stoją drewniane kadzie pełne mocnego piwa. Kto chce, czerpie z nich kwartami tak długo, aż odurzony zwala się z nóg. Rojno i gwarno dziś w Wierzchowskim grodzie. Tylko Świętobór nie podziela ogólnej radości. Gdy biesiadnikom zaszumiało w głowach— nie zauważony przez nikogo idzie na szczyt wieży obronnej, skąd roztacza się widok na całą okolicę. Żal i przeogromna tęsknota ogarniają znowu duszę rycerza. Myśli jego biegną do ukochanej po drugiej stronie jeziora. Wtem nadleciał jakiś ptaszek. Przekrzywił małą główkę i czarnymi jak paciorki oczkami przygląda się zatopionemu w myślach rycerzowi. Patrzy Świętobór na skrzydlatego gościa i serce jego ogarnia jakieś dziwne wzruszenie. „0 ileż szczęśliwszy jest ode mnie ten mały ptaszek! — myśli. — W tej chwili siedzi tutaj, a przecież, jeśli tylko zechce, może się znaleźć tam, gdzie błądzą moje myśli. Czemu nie jestem ptakiem?" — Leć już na spoczynek, mój mały przyjacielu — mówi Święto- 297 I bór cicbżony i ryknął: 309 — Coś ty, ryża pało, powiedział? Ja zapominam o godności? Ja? T den z Siedmiu Braci Pło^7cn- których układność podziwiano siedmiu dworach królewskich? Nie! Nieee! Nieee! —zaczął wrzesz-2eć", plując przy tym na braci i starając się miecz wydobyć ze skórzanej pochwy. Rugvaldi stał oniemiały i flie wiadomo, czym by się ta awantura akończyła, gdyż pozostali bracia wcale nie mieli zamiaru mitygo- Z.ać" szaleńca —gdy nagle do gospody wkroczyło jeszcze siedmiu mężczyzn. — Witajcie, gospodarzu, i WY' mili ^kompani — złożyli dworski ]tłon i usiedli przy stole. — Gdybyście tak — mówił jeden z nich rz;ecznie —mieli jeszcze jedną baryłeczkę i ryb nieco przywędżonych, Abyśmy was o to poprosdi. Zdrożeni jesteśmy, spragnieni i głodni. Stojący jeszcze w zacietrzewieniu Białorzęsy, chcąc jedynie wywołać awanturę, aby dać folgę swej złości, podniósł ze stołu ość rybią j p"i jąc ją nowym przybyszom, zadrwił: — Skromnym kawalerom skromne porcje się należą. Tuszę, że gospodarz nic już dla was nie znajdzie, ale my chętnie podzielimy się takimi resztkami. Przybledli nieco przybysze i powstab. — Jeżeli guza szukacie — rzekł jeden z nich — to głupio czynicie, bo na takich jak wy guz sam przyjdzie niebawem. — Baczcie, do kogo mówicie — porwali się — Braćmi Płowymi jesteśmy! Nie zoczycie nawet, jako wnet bez nosów stąd umykać będziecie. __JeżeH myśbcie, że wam tak łatwo dostać nosów Braci Złotego pasa, to próbujcie. Radzimy jednak, byście swe nosy przed zwadą odnieśli do troka przy uprzęży- — Zniewaga! —ryknęli tamci i runęli na przybyszów. Lecz nagle do zajazdu wkroczyło siedem uroczych dziewcząt, pokrytych kurzawą przebytej drogi- Swarzący się opuścib broń, a Bia-lorzęśy skrył się pod stołem, tamująo dłonią krew biegnącą z prawego ucha, które jeden z Braci ftotego Pasa zdołał już przyciąć. Wszyscy oniemieli na widok pięknych oczu i kuszących usteczek. Ktoś dostał czkawki, lecz go trącono tak silnie, że upadł pod ławę ze straszliwym łoskotem. Przybyłe, spoglądając na rozedrgane nozdrza dwu- 310 oastu rycerzy, gdyż dwaj byli niewidoczni, uśmiechały się zalotnie j poprosiły do stołu. — Widzimy, że swarzycie się o coś, dorodni rycerze. Nie przystoi jednak sporu owego przedłużać w towarzystwie białogłów. Prosimy więc grzecznie, abyście usiedli i dokończyli nie dopitych trunków, a nas wespół do biesiady poprosili. Gdy oszołomieni rycerze spełnili prośbę miotają.0 nienawistne spojrzenia, niewiasta, nazywana przez towarzyszki Radną, spytała: — Ciekawość niewieścia korci nas tak dalece, że spytać musimy: co było przyczyną waszej zwady? Mniemam, iż nie ostawicie pytania bez szczerej, jak na rycerzy przyszło, odpowiedzi? Wówczas jeden z Braci Płowych, zwany Olakmirem, spoglądając wyzywająco na Braci Złotego Pasa, rzekł: — Nieważne jest, o co rzecz poszła, ważne jest, o co pójdzie. — I o co jeszcze chciebbyście ucinać sobie uszy i — Hm... — chrząknął czerwieniąc się Olakmir — teraz może rzecz pójść o to, kto was pierwszy pocałuje — i najbezczelniej obłapił garściami smukłą kibić Radny. Ale Roisław, najstarszy z Braci Złotego Pasa, trącił go w pierś pustym dzbanem, aż kurz posypał się z pułapu- Zakotłowało się. Tymczasem niewiasty, miast uciekać czym prędzej przed nadciągającą burzą, porwały się i ław i stanęły uśmiechnięte pośród rozjątrzonej gromady. — Spokojnie, kawalerowie! — wołała Radna. — Z nami można nawet mówić o całusach, jeno trza wiedzieć jak. Pochowajcie straszbwe brzeszczoty do pochew! Nie chcemy wiedzieć, kto ma najsilniejsze bary, jeno kto najtęższą głowę posiada. Przeto damy się całować tym, których miód nie złoży, którzy przy stole ostaną- — Zgoda! -—krzyknęli chórem. Zabulgotał więc napój w gardzielach. Pito »a umór. Nawet Bia-łorzęsy z oszpeconym uchem wylazł spod stołu i siedząc bokiem, by IM osłaniał ranę, ciągnął miód, aż dymiło z czuba. Po którymś tam r°gu rycerze zaczęli odpadać od ław jak jesienią liście od gałązki. ^eden po drugim padaH Bracia Płowi. Ostatni z nich runął Olakmir J>0ciągając za sobą stół. Zwycięzcami zostali Bracia Złotego Pasa. zumiej i ci bełkotali niezrozumiale i wykonywali pokraczne ruchy, 312 . i gdyby przedrzeźniając się nawzajem. Ale o owoc zwycięstwa upo. minali siC jednogłośnie. __Słowa danego dotrzymamy — mówiły niewiasty — lecz prze- . . jjjg przystoi nam, Siostrom z Łabędziego Stawu, całować się zaiazdach. Przeto jedźmy do naszych włości, a tam — zobaczymy... Opłacili więc zdziwionemu Rugvaldiemu napój i strawę i dosiedli koni Najmłodszy z braci, czarnooki Ubisław, któremu spodobała się biało ka Lutona, z takim animuszem odbił się od ziemi dosiadając konia że przeleciał nad nim ledwo dotykając łęku i wyrżnął łbem o ziemię^ aż )^°' P°cmieśli go trzeźwiejsi nieco bracia i popręgą uwią. zali do końskiego grzbietu. Roisław otarł mu krew idącą z nosa i pogroził palcem. __pjie poczynaj jako pasikonik nad snopem, bo kark ukręcisz i dziewoi nie pocałujesz. J Pod wieczór dotarli wszyscy do włości Sióstr z Łabędziego Stawu. Stał tutaj pokaźny trzem z dębową basztą. Wokół wieży uganiały się beztrosko osteoskrzydłe jaskółki, łapiąc cieniutkimi dziobkami nad-ciasaiący juz zrnierzch. Chmiel, pełen dojrzewających szyszek, czepiał się uparcie ostrokołów, wadząc się z przepływającymi nisko obłokami. Bracia rozglądali się za łabędzim stawem — na próżno. Kałuży nawet nie dostrzegli. Na dziedzińcu spotkał ich siwiejący mężczyzna o łagodnym spojrzeniu. __Oto, ojcze — zwróciła się do niego Radna — chwackich rycerzy masz jako gości. Towarzyszami naszymi byli aż od zajazdu „Pod Szarym Krabem", dworsko nas zabawiając, przeto należy się, aby wytchnęli nieco, boć z daleka przyjechali, a kraj nasz nie może okazać się niegościnnym. . Bracia Złotego Pasa, onieśmieleni gościnnością, zapomnieb o obiecanych całusach, nie mogąc wzroku oderwać od twarzy roześmianych dziewczę- Każdy z nich mniemał, że są one rade dalekim przybyszom i aarza. "? wzajemnie sympatią. Istotnie, dziewczęta przymiW sie iak łasice, szczodrze szafując uwodzicielskimi spojrzeniami i usnU chami- Szafirowe oczy dorodnych cór pełne były ciepłych blasków, p dobnych d° koron kaczeńców, rzuconych w pogodny dzień majo . na toń czystej wody. Ale te same oczy miały jakieś obrzeżenie P gtoty_~coś jak miejsce po zerwanym kwieciu, lecz rycerze nie 322 strzegali tego. Do serc ich wkradło się nieznane ciepło, i zrozumieli, że zakochali się w pięknych dziewczętach. Roisław podarował Radnie bursztynowy naszyjnik, inni poszli za jego przykładem, dając również drogocenne upominki. Dziewczęta jednak zobojętniały. ??, zaczęły wzdychać za pięknymi płowowłosymi awanturnikami, którzy upici miodem zalegli klepisko zajazdu „Pod Szarym Krabem". Jakoż nie minęło chwil wiele, kiedy rozległ się na dziedzińcu tętent i gwar. Byli to Bracia Płowi... Jeden z nich, młodszy Ruryk, dźwigał pod pachą olbrzymiego łabędzia. Kiedy gościnni gospodarze poprosili wszystkich do izby, Ruryk nie porzucił ptaka, tylko wtłoczył się z nim razem, popychany przez Białorzęsego. Łabędź, przerażony gwarem, rozpostarł skrzydła i bił nimi o ścianę, to znów o twarz czyjąś lub ramię. Zgiełk powstał nieopisany. Wreszcie ptakowi wykręcono skrzydła, a Ruryk, nie lada kawaler, rzekł chwiejąc się jeszcze na nogach: — Siostrom z Łabędziego Stawu podarek godny ich miana przynieśliśmy. Trzy sztuki złota z własnego trzosu wypłaciłem zań^Rug-valdiemu, byle wasze oczy ucieszyć, o piękne! Pokłoniły się wdzięcznie siostrzyczki i uśmiechały się przemiłe do nowych gości, zapominając zupełnie o Braciach Złotego Pasa. Wówczas porywczy Ubisław, spojrzawszy nienawistnie na Ruryka i łabędzia, przyciął: — Rękę daję uciąć, iżeś owego ptaka nie kupił, jeno ukradł jak byle chłystek! I znów zachrzęściły wydobywane z pochew miecze, lecz i tym razem siostry zażegnały awanturę. A że przy tym nieznacznie Radna uścisnęła rękę Rurvkowi, co nie uszło uwagi Braci Złotego Pasa, ci ostat-0I — zaschniętymi gardłami i swędzącymi dłońmi — pożegnali go-8podarzy i ustąpili z pola. Wyjechali. Mśeisławowi aż łzy zakręciły ? w oczach i ramieniem wykonywał jakieś dziwne ruchy. Jechali Wszyscy w głuehym milczeniu z rękami założonymi na łękach. Bracia byli niemal nieszczęśliwi. Unosili ze sobą w daleką drogę obraz płowych, i niestałych sióstr, a w sercach ciężką i gorzką miłość.. Tymczasem siostrom znudziły się zaloty awanturników. Któregoś ^a drzwi zatrzasnęły im przed nosami. Rozwścieczeni, zawiedzeni * nadziejach, mieczami porąbali młode drzewko owocowe, wyrażane w ten sposób najwyższe oburzenie. Dziewczęta zaczęły wspominać 313 ciemne oczy dalekich przybyszów. Drżały im usta, kiedy wymacały między sobą imiona Ubisława, Roisława, Chobora, Czecha, Ścibora, Miłosta lub Lesława. Zapach kwiecia nie dawał im spać, śpiew pta. ków drażnił. Niestety, zbyt późno przemieniła się ich płochość w sta. łość. Zbyt późno i boleśnie zrozumiały, że kochają dalekich, ciemno» włosych rycerzy. Bracia Płowi nie dawali jednak za wygraną. Odtrąceni ostatecznie, szaleli, szukając wszędzie awantur. Zaś Siostry z Ła-będziego Stawu coraz częściej śpiewały pieśni szarpiące serca i coraŁ to smutniej łudzify się, że może rycerze usłyszą ich głosy i wrócą niepomni doznanego zawodu. Ale lato spłonęło w słońcu, pożółkłe liście oddając jesieni, i zima przewiała biało — braci nie było. Wio-sna spadła ulewą kwiatów, mchu przybyło na ostrokołach, a rycerze nie wracali. Więdły dziewczęta jak zwarzone przymrozkiem mahvy> aż ojciec zaniepokoił się i spytał: — Co wam, dziewczęta ? A Radna, nie mogąc powstrzymać łkania, wybuchnęła: — Miłość!... Rozwarł ojciec zdumiony oczy, przetarł czoło i pokiwał głową. „Doigrały się" — pomyślał. — A kimże są ci, których kochacie? — Pamiętasz tych siedmiu bra«i sprzed roku? Nie ci Płowi, co nas napastują. Tamci, co odjechali i nie wrócą. — Same byłyście winne — rzekł ojciec. — Pomnę, jako dałyście pierwszeństwo tym awanturnikom i rade byłyście ich błazeństwom i bluźnierstwom. Cóż, nic nie poradzę — splótł kościste palce. — Gdyby uwiadomić ich, że kochamy... jesteśmy inne, tęsknimy...—przywarły dziewczyny do starca. — Pomóż, ojcze! — Nie uwiadomić ich śpiewem, rozsypanych po szerokim świt Głos nie doleci daleko, pierwsza chmurka go wchłonie. Rady nie ??? — Ojcze!—rozszlochały się wszystkie. Dotknął stary ręką naszyjnika ? bursztynu, zwisającego na p"* Radny, podarku Roisława, i spytał: — Bardzo kochacie ? A gdy potwierdziły ze łzami, rzekł: ^ — Jedno jest-wyjście. Głos, jakem wam prawił, nie uleci ^^ Ale daleko uleci małe ptaszę, opuszczające nas zimą. Ale ptak» 314 nie pojmą — słów nie znają. My im nie potrafimy wytłumaczyć, co nas boli, czego chcemy. Ptaki rozumieją tylko szum potoku lub szmer Uści... szum drzew... Pojmujecie mnie? — Nie, ojcze... — szepnęły zdziwione. — Mogę zamienić was na siedem szumiących wierzb, dać wam języki z liści, a wówczas poprosicie przysiadających ptasząt, by wieść zaniosły dalekim rycerzom o waszej miłości i o tym, że ich czekacie... Gdy ptaszęta odlecą, wrócę wam postać ludzką. Tylko tyle mogę uczynić. Dziewczęta zgodziły się radośnie na tę czarodziejską zamianę, oto pewnego dnia przy drodze, wiodącej z Wolina ku Lubinowi i zajazdowi „Pod Szarym Krabem", wyrosło siedem zielonych wierzb. Lecz ktoś zdradził tajemnicę i jeden z mściwych Braci Płowych ubił z ukrycia ojca-czarodzieja. Nikt już nie mógł przywrócić kształtów ludzkich siedmiu zakochanym siostrom. I przyszedł wiatr jesienny, zdmuchnął liście z gałązek wierzb, a śnieg zasypał julińską drogę, a potem znów obsiadły ją wiosenne niezabudki. I tak rok po roku. Zieleniły się w jasnej ramie dnia wierzby-dziewczyny, aż rozległ się tupot nóg siedmiu koni. Jechali Bracia Złotego Pasa. — Jedźmy od razu na trzem —- rzekł drżąco Ubisław — ptaki nie kłamały. Jeno tyle, tyle roków... — Nawet ptaszyny nie mogły nas odnaleźć. Jeden ducha wyzionął na mym ręku, taki był stary... Ujechali kęs drogi i zatrzymali się z trwogą w duszy. — Pustka jakaś stąd wieje... — szepnął Roisław. — Trzem jakby wymarły... Wjechali ze złym przeczuciem na dziedziniec. — Tu... tu nie ma nikogo — zaszemrały pobladłe wargi Chobora. A porywczy Ubisław szarpnął wstecz konia i rzucił buntowniczo: — Zadrwiły z nas! Poszły na lekki chleb do tych błaznów spleśniałych, Braci Płowych. Pozwoliły się uprowadzić... Takie one byty- Stary sam nie zdzierżał porządku we włości. Ech, suki... — syknął gryząc się w wargę. Przytaknęła mu reszta braci i zawróciła na drogę. '— Czegóż mogliśmy się po nich spodziewać ? — mówił Ścibor 2arpiąc rzemień u skórzanej łubi, w której tkwił łuk ozdobny. Mo- 325 u i „ «kazał na kilka tęczowych owadów. — Widzicie tyle... motyle — we** v > ¦. ¦¦» i • • • 11 % , . „i _„ kwiatek... Ale w sercu coś mi tak piecze jak słoń- jak to z kwiatka na > ce głowę. . , ?, > -,» w ciemu tych wierzb... — Schrońmy się / StanęU pod nimi przyglądając się pysznym gałęziom. Nagle R0ł. sław zakrzyknął: Pt • !Tu jeSt m J naszyjnik bursztynowy; barn go na szyi Radny zbiłem. Na s?ku g° ^tawila' 82? JeJ ???! Podła! Jedźmy- — Ano... jedźmy- . . * iak te drzewa szumią? — zdziwił się Miiost. — Jakoby nimi kto potrząsaL '.._.. . „Na burzę szumią —rzekł Czech spuszczając głowę. tvt i, ^/wisz? — podniósł Lesław wzrok na pogodne nie- — Na burzę, m°^ , ** j • i bo — A niech tam będzie burza! Co nam po pogodzie! — Jedźcie, jedźcie prędzej — przynaglał ktoś z tyłu. ? • • ^iabf Wierzby. Za mmi szumi»1/ J' Tymoteusz Karpowicz 0 DWĆCH BRACIACH RYCERZACH I ICH NIESŁAWNEJ ŚMIERCI schodzące słońce rumieniło mury darłowskie-go zamku. Park tonął w zielem, drobne kropelki rosy migotały na liściach drzew. Majowy poranek rozbrzmiewał świergotem ptaków, ukryty w gęstwinie słowik — przyjaciel wszystkich zakochanych — wyśpiewywał trele na cześć życia i miłości. Żwirowanymi alejami parku, zbiegającymi aż do brzegów Wieprzy, przechadzali się dwaj bracia: jeden z nich miał na imię Wilhelm, drugi zaś Ryszard. Od dzieciństwa bardzo się kochali, a i później wędrowali razem po wojennych szlakach, ochraniając się wzajemnie i pomagając w potrzebie jeden drugiemu. Cóż więc spowodowało, że oto teraz rozeszły się ich drogi? Czemu na twarzy popędliwego wilhelma maluje się gniew, czemu pełen nienawiści wzrok kieruje W stronę młodszego brata? Przyczyną braterskiej waśni stała się obecność księżniczki Gertrudy, która przed paru tygodniami przyj echała z Kamienia Pomor-ekiego, aby odwiedzić swego wuja, księcia Bogusława. Jej wdzięk 1 uroda podbiły serca wszystkich dworzan. Nic tedy dziwnego, że obaj bracia zakochali się w niej bez pamięci. Piękna księżniczka znalazła się w nie lada rozterce, gdyż sama 'He wiedziała, który z rycerzy podoba jej się bardziej; władczy i mę- 317 ki Wilhelm, czy tez subtelny niebieskooki Ryszard. Toteż — nie ?0. c się zdecydować— jednakową sympatią obdarzała obu braci i w ten sposób nieświadomie pogłębiała narastającą między nimi wrogość. W jednym z zamkowych okien uchyliła się firanka, a po chwili na sąsiednim balkonie ukazała się dziewczęca postać. Właśnie prze- chodził tamtędy Ryszard. Ujrzawszy ją skłonił się nisko i zawołał z uśmiechem: __.Witai Gertrudo! Przy twej urodzie blednie majowy poranek! Księżniczka zarumieniła się i opuściła głowę. Przez chwilę bawiła sie różą którą trzymała w dłoni. Potem spojrzała na rycerza i uśmiech jak promień słońca rozjaśnił jej dziewczęce lica. ,__Witai trubadurze! — odpowiedziała żartobliwie. — Oto nagroda za twe i"iłe sł°wa! Pąsowy kwiat upadł pod nogi młodzieńca. Ten podniósł go, ucałował i schował na piersi. Raz jeszcze spojrzał w górę, lecz na balkonie ani w oknie nie dostrzegł nikogo, tylko firanka poruszała się lekko, jakby koły^ł ją wiatr. W tym czasie Wilhelm stał ukryty za drzewem. Zazdrość i gmew całkowicie owładnęły jego myślami. Słyszał ich głosy, widział uśmiechy, a lot pąsowej róży nasycił jego oczy krwawym odblaskiem. Nie panując już nad sobą, wybiegł z ukrycia, zastąpił drogę Ryszardowi i zawołał: __Skończyła się moja cierpliwość, teraz wiem już wszystko. Ryszard stał osłupiały, nie mogąc wymówić słowa. Jeszcze nigdy nie widział brata tak wzburzonego. __Czego chcesz? — zapytał wreszcie. _Krwi;i —krzyknął Wilhelm. — Nie masz dla nas obu miejsca przy jej boku. Niech więc miecz rozstrzygnie, komu to miejsc przypadnie! . Pobladła twarz łagodnego Ryszarda, a jego oczy napełniły łzami. Spojrzał na brata i rzekł: __Czemuż, nieszczęsny, pragniesz rozlewu krwi ? Serca Gertru ? mieczem nie zdobędziesz. Pójdźmy do niej, niechaj wybiera mi? ; nami. A może odrzuci i ciebie, i mnie? Ale Wilhelm był nieubłagany. 318 *> i — Na nic twoje tłumaczenia!—krzyknął dobywając miecza.— Stawaj do walki! Lecz Ryszard nie mógł znieść myśli, że oto przychodzi mu walczyć % rodzonym bratem. — Błagam cię, Wilhelmie, zastanów się! To, co chcesz uczynić, jest zbrodnią! Ale wzburzonego Wilhelma nic już nie mogło powstrzymać. — Stawaj do walki, ty tchórzu! — rzucił obelgę. Twarz Ryszarda oblała się szkarłatem. Teraz już wiedział, że nie zdoła uniknąć walki. — Dobrze więc, skoro tak chcesz! — zawołał. — Proszę cię tylko o jedno: nie czyńmy tego tutaj, w pobliżu niej. — Więc gdzie ? — Jedźmy pod bramy Stargardu, gdzie pola dosyć i od zamku daleko. Resztę niech los rozstrzyga. , Natychmiast wyruszyli z zamku, każdy inną drogą. Zrozpaczony Ryszard chował w sercu cień nadziei, że może w drodze brat się rozmyśli, że gdy ochłonie z gniewu, zmieni swe nieszczęsne zamiary i będzie skłonny do pojednania. Niestety» Jeg° nadzieje okazały się płonne. Kiedy ujrzał w oddali mury Starg&rvynurzały si§ z nieg0 sylwetki jeźdźców, by zewrzeć się znowu na otwartej przestrzeni. Miecz szczękał o miecz tak głośno, .że wywołał mieszkańców grodu, którzy wyszli na mury i obserwowali w milczeniu przebieg śmiertelnego pojedynku. Ryszard bronił się dzielnie, lecz w końcu uległ. Przeszyty mieczem, upadł na ziemię nieżywy. Wtedy d°Piefo Wilhelm ochłonął. Zsiadł z konia i stanął nad stygnącymi zwłokami brata, trzymając w dłoni skrwawiony miecz. Teraz zro*umiał» 3ak straszną popełnił zbrodnię. Ukląkł na ziemi, spojrzał w JeS° zasnute bielmem śmierci oczy i gorzko zapłakał. __q },racie mój, nieszczęsny Ryszardzie! — wołał w rozpaczy. — Czemu przedtem nie usłuchałem twej rady! Na moich dłoniach braterska krew, której nic nie zmaże. Po tym, co zrobiłem, nie masz już dla m»ie ży«a! To mówiąc przebił się własnym mieczem i legł martwy obok. Czerwony blask zachodzącego słońca oświetlał pole walki i zwłoki obu rycerzy* Gdy dokonało się krwawe dzieło, mieszczanie wyszli zza mur©-i pochowa^ w polu nieszczęsnych braci, wkładając do wspólnego grobu splami°ne braterską krwią miecze. Wieść o tym wydarzeniu szybko dotarła do mieszkańców darło skiego zaimku, wywołując zgrozę. Księżniczka Gertruda zamknęła ?« w swej komnacie i przez wiele tygodni nie pokazywała się ?**010* Nie mogła wprost uwierzyć, że oto nigdy już nie usłyszy gorący^ wryznań ^ilbelma ani też nie ujrzy uśmiechu Ryszarda, które! 320 yf ów nieszczęśliwy dzień podarowała kwiat róży. W głębi duszy czuła się współwinną niesławnej śmierci obu rycerzy. Pewnej nocy nawiedził ją dziwny sen. Jakaś niewytłumaczona a przemożna siła kazała jej opuścić komnatę i wyjść na balkon. Gdy to uczyniła, wówczas ujrzała na zalanym księżycową poświatą dziedzińcu postacie Wilhelma i Ryszarda. Bracia wyciągali do niej ręce i prosili o ratunek. — Cóż mam dla was uczynić?)—zapytała Gertruda pełnym lęku głosem. — Każ przenieść nasze ciała do kaplicy zamkowej — usłyszała odpowiedź podobną do tchnienia wiatru. — Wtedy uzyskamy spokój. Następnego dnia książę wysłał do Stargardu zbrojny oddział i wozy z dwiema trumnami, i polecił przywieźć do Darłowa ciała obu rycerzy. Po otwarciu grobu okazało się jednak, że ciała gdzieś zniknęły, natomiast zostały jedynie oba naruszone już przez rdzę miecze. Przywieziono je do zamku i zamurowano w stopniach kaplicy. Od tego czasu dusze obu braci odzyskały spokój, księżniczkę zaś przestały nawiedzać złe sny. Gracjan Bojar-Fijałkowski ».i BLIŹNIAKI ie ma dziś śladu po kasztelu na Górze Czar- ??? *???I nego Bociana * zatarty si9 w pamięci ludzkiej fcUwl nawet wspomnienia o jego istnieniu. Czasem tylko ktoś ze starych przypomni zasłyszaną MV ?????? •*—'—------------* "" ¦»¦¦¦¦ J w * * * od dziad» ^?^ o zlej kasztelance i zakochanych w niej braciach. A był° to tak. 2 ?????? jeszcze osiedlali się na pomorskiej ziemi przybysze z zachodu, eboć" każdego gościa radośnie i gościnnie witano. Toteż gdy na Górze, od księcia szmat ziemi uzyskawszy, osiedlił się rycerz Hugo, kto żyw nawiedzał go a z pomocą sąsiedzką śpieszył. Ale psuć się wnet zaczęły stosunki sąsiedzkie, spostrzegli bowiem wszyscy, że m rycerz Ilug0» "* jego żona sercem im za serce nie płacą. Upłynęło lat kilkanaście. Trawą porosły drogi do kasztelu wiodące i całkiem może *r niepamięci zginęliby jego mieszkańcy, gdyby n*e książęce łowy- Zdzi*^ się książę Barnim, gdy goniąc za jeleniem ujrzał z nag» na wzgórzu dwór obszerny, a w nim Hugona, o którym zapomni* całkiem, ja^° że rycerz do Szczecina dawno nie zajeżdżał. Ale jeszcs bardziej zdziwili 8ię i zachwycili dorastającą córką rycerza sąsied jego najbnzsi, bliźniacy — Janko i Stańko z Czachowa, którzy w k» żęcych ł^ach udział brali. Panna była urodna, postaci strzelistej» 322 % włosem jako miedź lśniącym, a oczyma jako dwa ostrza włóczni jasnymi, ale i z sercem jako stal twardym. Nie wiedzieli tego jednak bliźniacy, pięknością dziewczyny urzeczeni, i wnet gorącą zapałali do niej miłością. Ale ona postanowiła zadrwić z nich okrutnie. Raz Janka, raz Stanka zdając się przekładać, doprowadziła do tego ku wielkiej swej uciesze a zabawie, że .miłujący się dotąd bracia, samodwaj zawsze chodzący jako dawni Lelum i Polelum, kosym okiem spoglądać na się zaczęli, nie braci, a rywali jeno w sobie widząc. Któregoś dnia rzekła im: — Kto po rękę moją chce sięgać, ten nie lada jakim męstwem lub siłą musi się wykazać. — Przykaż jeno, a wszystko uczynim— zakrzyknęli jednym głosem. Panna zdawała się namyślać. — Nie dla mnie ten drewniany dwór — przemówiła wreszcie. — Kamienny zamek patrzy się na mieszkanie mnie i mojemu wybrańcowi. A ten nim zostanie, kto prędzej *głazów wielkich do budowy dostarczy. Ot — niedaleko, pod Raduniem, leżą podle siebie dwa kamienie równe, na podwaliny wielce przydatne. Któren z was pierwszy na plecach mi taki kamień przydźwignie, ten o rękę moją może się starać. Pozbyć się ich chciała i na drwinę wystawić, bo rzecz nie na ludzką była miarę. Toć w dwie pary wołów nie ruszyłby z miejsca żadnego 2 tych głazów, a co dopiero na plecach taki szmat drogi go dźwigać! Ale nie znała panna o zimnym sercu, co potrafi miłość. Nadludzkim wysiłkiem kamienie na plecy dźwignąwszy, ruszyli bracia do kasztelu, przez puszczę, aby krótszą drogą. Lecz czy to, że kamienie, równe na pozór, nie jedną miały wagę, czy że Janko silniejszy był °d brata, dość, że gdy podeszli pod stromiznę ostatniego wzgórza, już kilkadziesiąt kroków ich od siebie dzieliło. Zawrzało gniewem serce Stanka. Nie bacząc, że to brat jego rodzony go prześciga, żółcią trzykrotnie na ziemię splunął i zaklął: ¦— Bodaj ci ten kamień trzykroć przyciężał a przygniótł na wieki! Ledwo skończył przekleństwo, gdy krzyk rozpaczny i stuk głu-chy słyszeć się dały. Spojrzy Stańko przed siebie: na skłonie zbocza kamień przez Janka niesiony trzykroć zwiększony leży, że i śladu po przygniecionym nie ma. Żal, wstyd i spóźnione uczucie braterska targnęły Stankiem. Nie rzucając swego ciężaru, jak mógł pośpieszy! ku kamiennej mogile Janka. — Przebacz mi, bracie — szepnął. — Daruj i nie wiń za zgubę swoją! Nie będę korzystać z tak odniesionego zwycięstwa! Co tobie, niech i mnie się stanie! — I rzucił się na ziemię, dając się przygnie^ dźwiganemu ciężarowi. Leżą tak obok siebie dwa głazy — dwie mogiły. Choć różnią się wielkością, choć zapomniane zostały nazwiska braci, rycerza i jego złej córki — pamięć ludzka nazwała je Bliźniakami. Stefan Deskur ¦'**v 0 KUPCÓWNIE MAŁGOSI I SZADZKIM KASZTELANIE a panowania księcia Warcisława I w Szadzku I koło Stargardu wzniesiono potężny zamek ka-_^4P* sztelański. Osiadł tam możny ród Huków, zna-I?^??? ?? na cały111 Pomorzu i cieszący się łaskami panujących książąt. . W tym samym okresie zmieniało się oblicze społeczne i narodowe Stargardu. Z zachodu napływało tu coraz więcej obcych osadników, szczególnie niemieckich, a Słowian wypierano poza mury miasta do podgrodzia. Niechętnym okiem patrzyli kasztelanowie na panoszenie się przybłędów, ale przywileje książęce, uzyskiwane przez mieszczan w zamian za liczne pożyczki, uniezależniały miasto od ich władzy. Zdarzało się też, iż zbrojne oddziały pachołków miejskich atakowały przejeżdżające w pobliżu Stargardu straże kasztelańskie, a te 2 kolei brały odwet na karawanach kupieckich. W takich czasach pewien bogaty kupiec stargardzki wybierał się w podróż do Maszewa. Kazał wygodnie przysposobić karocę, która 8tała nie używana od szeregu lat, wynajął kilkunastu zbrojnych pachołków i ruszył w drogę. Radość rozpierała jego serce na myśl, 2e nazajutrz będzie powracał tą samą drogą ze swoją umiłowaną jedynaczką. Zaraz po śmierci żony odwiózł pięcioletnią Małgosię do sio-8try mieszkającej w Maszewie. W kilka lat później zaczął upominać 325 się o swoją córkę. Za każdym razem siostra odmawiała mu, mówiąc, że dziewczynka jest jeszcze za mała i potrzebuje opieki kobiecej. Wreszcie po wielu prośbach kupca przyrzekła mu, że odda córkę, gdy skończy ona siedemnaście lat. Panna wylała wiele łez przy pożegnaniu z ciotką, ale w czasie drogi policzki jej obeschły i zaróżowiły się. Uważnie i z ciekawością obserwowała okolicę, którą mijali. Nagle krzyki rozległy sie dookoła, a konie kopytami zaryły się w ziemię tak niespodziewanie, że niemal nie przewróciły karocy. W oknie pojazdu pojawiła się twarz młodego mężczyzny. Kupiec pobladł ze strachu i skierował zalęknione spojrzenie na córkę, lecz ku zdziwieniu nie spostrzegł na jej twarzy nawet najmniej, szego lęku. Drżącymi od strachu wargami zwrócił się do nieznajomego: __panie miej wzgląd na córkę moją, którą z Maszewa do Stargardu wiozę. Pozwól jechać dalej. Wszak sam widzisz, że biedaczka ze strachu ledwie żyje- __jak widać to wa^pan bardziej od panny strwożony, ale wiedz, że to dla córki waszej puszczam was wolno, bo zaiste dziewczę przedziwnej jest urody. Jedź tedy i niech was Bóg prowadzi. Zapewniam, że żadna przygoda nie spotka was do końca podróży. W kilka chwil później za pędzącą karocą unosiły się tylko tumany kurzu. Gdy pojazd zbhżył się do bram Stargardu, Małgorzata pochyliła się do ojca i cichutko zapytała: __Tatku któż to był ten urodziwy młodzian, który zatrzymał nas na drodze? Bardzo mi się podobał — wyszeptała i opuściła oczy, wstydząc się swojego wyznania przed ojcem. __jSfie mygl o nim, drogie dziecko. To ladaco, nicpoń i rozbójnik- Dowodzi drużyną, napada w drodze na naszych kupców i ściąga z nic wysokie okupy. Często dochodzi też do ostrych walk. W pewnej t kiej potyczce, kiedy to nasi wyszli obronną ręką, zabrali od jednego z Huków drogocenny sztylet, który jako symbol zwycięstwa *« w ratuszu w Stargardzie. Minęło wiele dni od chwili, kiedy Małgorzata przybyła do I gardu. Szybko przyzwyczaiła się do nowego otoczenia. Ojciec sV 326 się odgadywać wszystkie jej myśli i pragnienia. Jednego nie był tylko w stanie uczynić: wprowadzić w progi swego domu młodego Huka, o którym marzyła jego jedynaczka. Od wielu bowiem lat nikt z rodu Huków nie pokazywał się w mieście, gdyż byli w złych stosunkach, z rajcami miejskimi. Młody Huk również nie mógł zapomnieć urodziwej panny. Chodził zamyślony po zamku szadzkim i nigdzie nie mógł sobie znaleźć miejsca. Wreszcie postanowił zwrócić się do stryja, aby mu pozwolił ruszyć do Stargardu. — I po co chcesz tam jechać? — zapytał kasztelan. — M\iszę odnaleźć i zobaczyć choć raz jeszcze cudną dziewczynę, którą tylko przelotem w karocy widziałem, gdy ze swoim ojcem do Stargardu wracała. — Jeżeli tak bardzo chcesz, to jedź, tylko pamiętaj, są tam podstępni i niedobrzy ludzie. — Nie martw się o mnie, stryju, wrócę zdrów i cały! —¦- Życzę ci tego z całego serca — odparł kasztelan. Na dziedzińcu stał już osiodłany wierzchowiec. Młodzian dosiadł go i ruszył w kierunku Stargardu. Z bijącym sercem podjechał pod dom kupca. Przez chwilę niepewnie rozglądał się dookoła. Nagle zobaczył w jednym z okien dziewczynę, do której przybywał. Wydawała mu się teraz stokroć piękniejsza. •— Witam cię, piękna panno, i wybacz mi, że ośmieliłem się przyjechać i zakłócić twój spokój. — Pozdrawiam cię, rycerzu! Czułam, że przyjedziesz, choć nie wiedziałam, kiedy, tedy i czekałam co dnia. ¦—Czekałaś? Jakżem ja szczęśliwy! Ale powiedz, skąd wiedzieć Mogłaś, że przybędę? ¦— Wtedy na drodze, gdy ciebie ujrzałam, twoje oczy mi przy-^ekły, dlatego czekałam. Bądź łaskaw wstąpić w nasze progi.; •—Ale czy wiesz o mnie wszystko? Kim jestem i z jakiego rodu? •—Tak, wiem! •— I pomimo to czekałaś na mnie, a teraz zapraszasz w progi swe-8° domu? — Tak! 327 I Młodzieniec dh*#eJ nie czekał, szybko zeskoczył z konia, przy. wiązał go do drzew* * skierował się do domu kupca, gdzie już na pro-gu czekała na nieg* Małgorzata. Przyjazdy młodego Huka do Stargardu stały się coraz częstsze, coraz dłużej trwał jeg° Pobyt u dziewczyny i coraz ciężej było mu od niej odjeżdżać. Kupiec był szczęśliwy, widząc jak jego córka promienieje radością. Nie wspominał jej jednak, jakie ma przykrości od burmistrza i rady miejskiej za to, że przyjmuje u siebie przedstawiciela rodu Huków. Niejednokrotnie wygnali, że któregoś dnia zrobią na niego zasadzkę. Biedny kupiec pra^ie z« łzami w oczach błagał o litość. Bojąc się zemsty kasztelana * rozpaczy córki, tłumaczył jak mógł, że właśnie teraz mogłaby zap0nować zgoda między miastem i kasztelanią. Pewnego dnia burmistrz wezwał do siebie ojca Małgorzaty. — Słuchaj, przyjacielu! Długo radziliśmy nad młodym Hukiem, który stale przyjęta do twojej córki. Jeżeli ma poważne zamiary względem niej, a stryj Jego zgodzi się na to małżeństwo, to niech sam osobiście przyjedzie i prosi ciebie o rękę córki dla swego synowca. Jeżeli się nie zgodzi, my nie chcemy ' więcej w bramach naszego miasta widzieć tego nicponia. Kupiec wrócił do domu i wezwał do siebie Małgorzatę. Powiedział, że burmistrz, rada miejska i on oczywiście również życzą sobie, aby stryj młodego Huka przyjechał prosić o jej rękę. Małgorzata zarzuciła ręce na szyję ojca: __Tatku, my z Bogusławem już mówiliśmy o tym. Chciałam tylko ciebie przysposobi jakoś do tej rozmowy. A ty sam tego równie: chcesz. Jąkam ja szczęśliwa! Zaczęła obsypywać pocałunkami twarz ojca. Stary kupiec ?ÓW poszedł do burmistrza, aby pochwalić się, jak to szybko i sprawnie załatwił, i że tylko patrzeć, a znakomity rycerz przybędzie do jego domu, aby prosić o rękę córki. Nie zwrócił u^gi na uśmiech i ton pełen ironii w głosie burmisti __ To dobrze, to bardzo dobrze. Niedługo weselisko urządził»} Zaledwie za kuPcem zdążyły się zamknąć drzwi, a już drugi*1 wchodzili najbardziej zaufani ludzie burmistrza. ^ __Słyszebście juoja. rozmowę? A więc nie zwlekać! Obstawie 328 brze wszystkie bramy miasta. Gdy tylko pokaże się bratanek kasztelana ze swoim stryjem, wpuśćcie ich, a potem pojmajcie. Młody Huk docierał do bram Stargardu smutny i zamyślony. Pomimo namów i próśb stryj nie zgodził się na jego małżeństwo z Małgorzatą. W chwili, kiedy przekroczył bramę miasta, został nagle napadnięty i siłą ujęty przez pachołków miejskich. Sąd stargardzki skazał go w trybie doraźnym na karę śmierci. Zrozpaczona dziewczyna, gdy dowiedziała się o tym, szybko napisała Ust do kasztelana, aby czym prędzej przybywał do miasta z odsieczą, bo jego bratanek znajduje się w* wielkim niebezpieczeństwie. Po wysłaniu listu przez zaufanego sługę, sama udała się do burmistrza, aby odwlec godzinę egzekucji na ukochanym. Wpadła do wielkiej komnaty, gdzie spodziewała się zastać rajców miasta. Niestety, spóźniła się. Usłyszała hałas i krzyki na rynku. Podbiegła do okna i twarz zakryła: właśnie spadała głowa młodego Huka pod katowskim mieczem. Podbiegła szybko do ściany, gdzie wisiał wspaniały sztylet, odebrany kiedyś Hukom. Obiema rękami zerwała go i nie namyślając się wbiła sobie w serce. Kasztelan udał się ze skargą do księcia, który wpadł w gniew na zuchwałość i niecny postępek rajców stargardzkich. Zaczęto zbierać wasali, aby zbrojną ręką uderzyć na Stargard i ukarać mieszczan za bezprawie. Wystraszony burmistrz wysłał wówczas posłów do księcia i zagroził, że zwróci się o pomoc do Brandenburczyków i podda im miasto. Wieść o tym powstrzymała wyprawę. Książę, nie mając sił do prowadzenia wojny z margrabią brandenburskim i nie chcąc utracić bogatego miasta, zmuszony był zaniechać wymierzenia kary za samowolę kupców. Rozzuchwaliło to ich jeszcze bardziej. Uzbrojone bandy najemników miejskich, wykorzystując nieobecność Huka, wtargnęły do Szadzka, zburzyły zamek kasztelana, kładąc kres potędze rodu ¦Huków, którzy od tej pory zamieszkiwali na dworze książęcym w Szczecinie. Janina Buczyńska i ? KOCHANKACH Z TRZĘSACZA ^ JL 4 MA*j a północno-wschodnim krańcu województwa jp? ^W ^fl i szczecińskiego, nad samym brzegiem morza, ?? ???I Ijn leży prastara wieś Trzęsacz. Strome, klifowe ^*^??.^????^?? zbocze wieńczy widoczna z oddali wysoka ruina. Właściwie pozostała z niej już tylko jedna ściana. Resztę gotyckiego kościoła, wzniesionego w XV wieku, zabrało morze. Zimowe i wiosenne sztormy podmywają od wieków piaszczystą wysoczyzn? brzegu i co roku wyszarpują spory kawał lądu. Niedługo nic już nie pozostanie z tego zabytku architektury średniowiecznej, a ro-.mantyczna legenda rybacka uzyska swoje zakończenie. Było to przed siedmiu wiekami. Lśniące świeżością cegieł mury kościoła wyrastały wysoko ponad wiejskim skupiskiem chat i stodół. Śnieg leżał na polach cienką warstwą, na tyle tylko, aby stworzyć odświętny nastrój przełamywania się starego roku z nowym-Znad niedalekiego moi/a nadciągała godzina zmierzchu. Cienie wydłużały się i zaczynały matowieć, zespalając się w barwę wieczoru. Ciemniały zarysy domów i wyraźniały nagie gałęzie drzew. Cisza spływała z nieboskłonu, na którym zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy. Na horyzoncie tliło się jeszcze cienkie pasemko szkarłatu, a we wsi raz po raz błyskały migotliwe światła. Wreszcie i one wygasły- Wśród mroku, rozpraszanego tylko księżycową poświatą, dojrzą* 330 jLaźko smukłą sylwetkę Ewy zbhzającej się od strony wsi. Czekał na nią w ich zwykłym miejscu spotkań, tuż za młynem. — Przyszłaś. Wiedziałem, że przyjdziesz. Miła... Pochyliła się w objęcia jego ramion. Przytuliła się mocniej, ufnie. Poszukał jej ust. — Nie, nie... — powiedziała — zaczekaj. Ty wiesz, że cię miłuję. Ale powiedz, czy mogę mieć jakąś nadzieję? Cóżem ja?... córka komornicy, a ty, syn rybackiego rodu. Nie, Kazko... nie zezwolą ci rodziciele, abyś mnie pojął Uśmiechnął się. — Co mi tam starzy! Uczynią w końcu to, co ja zechcę... — Naieto ? — oczy dziewczyny rozszerzyły się. Czytał w nich niedowierzenie i pragnienie. — Naisto. Ojciec może będzie krzyw. Ale przystanie. Znam ja go dobrze. — A ty? Ty sam? — jeszcze oderwała eię od niego, głęboko Zajrzała w oczy. — Czy nie skusi °ię inna ? Urodziwsza, bogatsza... — Co powiadasz, Ewa! Tylko tyś moja. Tak mi było tęskno oo ciebie. Na morskich szlakach, ^ czasie sztormu i ciszy na wo-ozie, w noce złote od gwiazd, wśród niskich chmur, co kładą się na falach, w snach, w trudzie żeglarskim, za^dy... __Gdzieżeś się nauczył tych słów? Pięknie mówisz. Jakbyś czytał z księgi. Pewnie tam, w wielkich grodach zamorskich szeptały ci zaklęcia miłosne dziewki o kruczych włosach i palącym spojrzeniu. Słyszałam o tych zwodnicach. Cóż ja wobec nich, prosta dziewczyna... A ty żartujesz sobie ze mnie. __Nje dworuję sobie, Ewo! Widziałem te słodkie panny z Lubeki Roztoki i Bramy, którą z obca zwą dziś Bremą. Upojne są owe dzieweczki i lepkie mają źrenice, to prawda. Niejednego już zwiodły. Nie mnie jednak! Ich oczy są jak smoła, a w twoich rozlał się błę. kit nieba. A *we usta... Nie broń mi ich, Ewo. Nie mogła i uie chciała opierać się dłużej. Ogarnęła ich słodycz uścisków. Ewa czuła, że zatraca się, ginie w bezpamięci. Oderwała się od niego jeszcze na chwilę, ale już po to, by szepną^: __Luby, wierzę ci, wierzę! Nie chcę już żadnych zapewnień. Będę czekała wiesz, choćby całe życie, będę czekała po samą śmierć i poza śmierć. Rozkołysały się gwiazdy, zawirowało sklepienie drzew. Nie było już słów ni spojrzeń. Tylko ogromny, bezprzytomny zachwyt, tylko szczęście. Gdy o przedświcie noworocznego święta powracali ku wsi, Kazko -wziął Ewę jeszcze raz w ramiona i patrząc w bliskie oczy powiedział: __...Więc pamiętaj: cokolwiek by się stało — czekaj! Przyjdę po ciebie! ' __Tak—powiedziała tylko. Ale zabrzmiało to jak przysięga. Nie spotkali się już tego dnia. W południe wpadł do wsi goniec kasztelański z rozkazem, aby wszyscy mężczyźni, zdolni do walki, zebrali się na majdanie wokół kościoła, uzbrojeni w co kto miał. Szybko uformowan° z nich oddział i wyprawiono w stronę Kamienia. Po wsi rozeszła się wieść, że silna armia brandenburska weszła na Pomorze i paląc, gwałcąc i rabując dąży w kierunku wybrzeża. Minęła zima. Wojna przeniosła się na południe księstwa. W pierwszych dniach kwietnia pojawili się w Trzęsaczu starsi mężczyźni» zwolnieni do domu. Opowiadali o krwawych bitwach, w których gr°' 332 mili oddziały margrabiego, o długich marszach, pościgach i odwrotach. Wymieniali nazwy dalekich miejscowości i imiona poległych. Kazko żył. Był dwukrotnie ranny, ale wygrzebał się z tego i brał udział w dalszych walkach. Zyskał łaskę książęcą — został setnikiem. Nie zapowiadano jego prędkiego powrotu. Młódź zahartowana już w boju potrzebna była księciu, który gotował wyprawę odwetową na grody Nowej Marchii. Przyszedł czas sianokosów, zbliżyła się pora żniw i .minęła. Wrzosy rozpaliły na torfowiskach fioletowy kolor jesieni. Rozpadały się deszcze i wtedy do domów powrócili młodzieńcy, którzy przeżyli te dni zaciętych bojów. Kazko pozostał w służbie książęcej. Dowodził teraz — jak opowiadano — wielkim statkiem wojennym. Najszczerszy jego kompan, Jaśko, przekazał Ewie wieść, że statek ten strzeże wybrzeża między Kołobrzegiem a Kamieniem i że Kazko obiecuje sobie przy pierwszej sposobności przybić do brzegu w okolicy Trzęsa-cza. Gadał też, że wychudł i pobladł, nie tyle zresztą % trudów wojennych, co z wielkiej tęsknoty za swoją miłą, której imię wymawiał nawet przez sen. Na zakończenie rozmowy wydobył z sakwy żołnierskiej wielki, złocisty pierścień, lśniący krwawym rubinem. — Zdobyczny — powiedział podając go dziewczynie. — To dla ciebie od Kazka. Mówił, że masz go nosić na znak miłości. I znowu płynęły dni. O godzinie zachodu Ewa szła nad brzeg morza i wypatrywała na widnokręgu kształtów oczekiwanego statku. Parę razy zarysowała się w oddali sylwetka okrętu, ale sztormowa fala uniemożliwiła mu zbliżenie się do brzegu. Wreszcie nadeszła noc sylwestrowa. Jak przed rokiem w chatach przygotowywano sute przyjęcia, zaścielano stoły, gospodarze wydobywali ze schowków pękate antałki z miodem. Zapach świeżego cia? 8ta i skwarzonego mięsiwa szedł po wsi. Cicho i smutno było tylko w chacie starej Anny. Matka nie mogła °ez łez patrzeć na Ewę, która siedziała nieruchomo, jakby pogrążona w półśnie, zamierająca. Przed godziną wróciła znad morza i jak ^Wykle nie odezwała się ani słowem. Zaplotła tylko ręce na kolanach, * rubin jarzył się w blasku kaganka. 333 Nagle do uszu kobiet dobiegł skrzyp śniegu na ścieżce. Ktoś zbli-żał się do chaty równym, żołnierskim krokiem. Zerwały się i jednocześnie podbiegły ku drzwiom. Zastukano krótko, donośnie. Skrzypnęły drzwi, i chłód, który wdarł się do izby, uderzył po. wiewem wiatru w płomyk kaganka. Blask zapalił się w oczach Ewy i nagle stężał, przygasł. W progu stał nieznajomy w stroju oficera książęcej armady. Podniósł dłoń ku strojnemu kapeluszowi na znak, że go zdjąó pragnie, postąpił ku stołowi i położył na nim niewielkie zawiniątko. Skłonił jeszcze głowę przed Ewą, potem przyjrzał się jej uważnie, jeszcze raz skłonił się i ruszył ku wyjściu. W progu zatrzymał się, widać było, że trudno mu mówić. Ale w tej chwili dostrzegł wzrok dziewczyny i poznał, że ona i tak już wie wszystko. ¦— ...Kazko straszliwie cię miłował... jak nikt nikogo —lwyrzucił z siebie urywanym głosem. — To wszystko — odchrząknął nerwowo — to wszystko, co po nim... — urwał znowu. — Był dzielny... do końca. Nie płacz! — prawie krzyknął, odwrócił się szybko i wyszedł. Znowu skrzyp kroków na śniegu. Chrzęst broni i cichnący tętent kopyt końskich. Ewa spojrzała od drzwi na rozsypany pakunek, pozostawiony przez niespodziewanego gościa. Leżał tu jakiś medalion, sporo złotych i srebrnych monet, piękny naszyjnik lśniący lazurem, błękitny szal. W milczeniu podeszła do stołu, oparła się o jego krawędź i nisko pochyliła głowę. — Mówiłeś, że wrócisz — powiedziała głośno — obiecałeś, że wrócisz, wrócisz... Jak lunatyczka zaczęła iść ku drzwiom, pchnęła je lekko. — Ewo! Dokąd!—matka podbiegła- ku niej—dziecko moje» Ewuś...! Nie słuchała. Postąpiła jeszcze parę kroków coś szepcząc do siebie, jakieś zaklęcia czy skargi. Nagle stanęła. Wyciągnęła ręce, jakby witała kogoś i chciała odwzajemnić uścisk. Zakręciła się w taneczny111 półobrocie i wtedy ugięły się pod nią kolana, zwiotczała i. lekko, sennie osunęła się na śnieg, na którym widoczne jeszcze były ślady bu* tów żałobnego wysłańca. 334 Na rozpaczliwy krzyk matki pootwierały się drzwi chat i cała wieś zbiegła ku leżącej dziewczynie. Wyglądała, jakby śnił się jej cudny sen. Nie dała obudzić się z tego uśpienia. Kościelny zegar dwunastomiarowymi uderzeniami oddawał salut umarłym, odmierzał godzinę, dzień i rok. A potem szły wieki. Nad Pomorzem zaciągnęła się czarna chmura pruskiej niewoli. Coraz słabiej rozbrzmiewała w Trzęsaczu ojczysta mowa. Obcy koloniści przybywali coraz liczniej, budowali nowe domy, zapraszali gości z Niemiec. Wiele się zmieniło we wsi. Tylko zawsze o północy — jak mówi legenda — na cmentarzyku wiejskim, rozłożonym wokół kościoła, wstawał cień wiotkiej dziewczyny i ledwo dotykając ziemi przesuwał sin w kierunku brzegu morskiego. W tej samej chwili z fal wyłaniał się drugi cień, przybierając kształty smukłego młodzieńca. Uspokajała się wzburzona toń i rycerz w średniowiecznym stroju zbliżał się szybko ku dczekującej na brzegu sylwetce. Oba cienie wyciągały ku sobie dłonie. Gdy noc gasła, znów morze zabierało junaka, a dziewczyna wrastała w szarość otulającą grób na cmentarzu. Z każdym rokiem zmniejszała się jednak odległość. Fale rwały i szarpały brzeg, morze wdzierało się coraz dalej i dalej. W okresie kilku stuleci wchłonęło dwie wsie, leżące ongiś na północ od Trzęsa-cza, zabrało las nadmorski, łąki, rolę poproboszczowską, zagajnik sosnowy i młyn wznoszący się obok niego. W 1760 roku runęła wieża kościelna. W 1900 roku zapadł się północno-zachodni narożnik świątyni, w rok później cała ściana pomocna, a wreszcie większa część ściany szczytowej. Z każdym rokiem na kobiercu szeleszczących fal coraz bbzej przybywał cień młodzieńca, docierając już do środka dawnej wsi. Zatrzymywał się na chwilę w miejscu, gdzie gwiaździsta noc sylwestrowa połączyła na zawsze jego serce z sercem ukocha ( Potem zmierzał ku zatopionej części majdanu, skąd odchodził na bój, żegnany spojrzeniem Ewy; wreszcie dostrzegł drogi ciec na brzegu, w cieniu klifowego zbocza, w miejscu, gdzie znajdowała się mogiła. I szli obok siebie — już teraz zespoleni dotykiem wyciągniętych *u sobie dłoni — on po falach rozpryskujących się na piasku, ona 335 po suchym jeszcze brzegu. Byli nareszcie blisko, bardzo blisko, choć jeszcze w dwóch krainach:' ziemi i morza. I znów zmieniły się koleje historii tej ziemi. Burza dziejowa wy. miotła stąd obcych przybyszów. W Trzęsaczu na nowo rozbrzmiała rodzinna mowa. Nie zmieniła się tylko godzina czarów nadmorskiej nocy. Księżyc wysrebrzą nadal szlak spacerów wiernych kochanków, a morze wciąż zabiera połacie lądu, zbliżając ich ku sobie coraz bardziej. A gdy przyjdą nowe sztormy — może już w najbliższych miesiącach wiosennych — rozsypie się ostatnia ściana gotyckiej świątyni, fale wedrą się w miejsce, gdzie znajduje się mogiła Ewy, i nic już nigdy nie rozłączy zakochanych. Marzenna Rzeszowska mi O NIEZGODNYCH RYCERZACH / rzed leśniczówką w Bodzęcinie rosną dwa stare kasztanowce, zwane Bodzantą i Bożętą. Wiąże się z nimi podanie o niezgodnych rycerzach, noszących te imiona. Rozdrobniona feudalna wieś należała w części do jednego, a w części do drugiego szlachcica. Obaj pochodzili zresztą z jednego rodu, tylko w miarę upływu stuleci brzmienie nazwisk uległo zniekształceniu i tak powstały dwie gałęzie tej rodziny, wiodące ze sobą spory i kłótnie. Z waśni sąsiedzkich rodziły się wzajemne zajazdy i procesy. Pewnego dnia Bodzantą i Bożęta spotkali się przed domem leśniczego borów książęcych. Obaj zabiegali o względy jego córki. O jakimkolwiek ustępstwie nie mogło być mowy. Poszły w ruch miecze. Bodzantą padł na placu, a jego przeciwnik był tak poraniony, że odczołgał 81C tylko kilka kroków i skonał z upływu krwi. Pochowano obu przed leśniczówką, w miejscu, gdzie dosięgła ich śmierć. Z mogił wyrosły dwa drzewa. Dziś nie ma już śladu grobowców, ale w poszumie liści potężnych kasztanowców można' ponoć doszukać się odgłosu kłótni, a gdy nadejdą wietrzne jesienne noce, oba drzewa ze złością ciskają w siebie kasztanami. Marzenna Rzeszowska 4 W krainie Grylltów ooy O SZEWCZYKU I PIĘKNEJ STAROŚCIANCE południowo-wschodniej części ziemi koszalińskiej znajduje się miasto Człuchów, położone malowniczo nad trzema jeziorami: Człuchowskim, Miejskim i /Rychnowskim. Człuchów szczyci się starodawną przeszłością historyczną sięgającą aż XII wieku. W owe czasy gródek człuchowski z wielkimi obszarami lasów, łąk i pól uprawnych należał do możnej rodziny rycerskiej Ponieców. Był to już okres słabości i rozbicia dzielnicowego Polski Bolesławowej. Jeden z książąt dzielnicowych, Konrad Mazowiecki, chcąc zabezpieczyć się z północy od napadów pogańskich Prusów, sprowadził na Mazowsze zakon rycerski, nazwany później Krzyżakami, i wydzierżawił im na pewien czas Ziemię Chełmińską i Dobrzyńską. Krzyżacy, zasilani rycerstwem niemieckim, wzrośli wkrótce do wielkiej potęgi, podbili dawną ojczyznę Prusów, przywłaszczyli sobie na stałe Ziemię Chełmińską i Dobrzyńską i wreszcie zagarnęli, za czasów Władysława Łokietka, Pomorze Gdańskie. W ten sposób Ziemia Człuchowska znalazła się w bezpośrednim sąsiedztwie z państwem krzyżackim i narażona była na stałe najazdy zaborczego Zakonu. Poniecowie zmuszeni zostali do sprzedaży swej majętności Krzyżakom, którzy na miejscu drewnianego gródka wznie-Jli potężny zamek murowany, posiadający, wedle dawnych kronik 338 dziewięć baszt obronnych i jedenaście bram. Człuchów był odtąd, przez lat z górą dwieście, jedną z bram wypadowych Zakonu na Polskę. Do Macierzy powrócił dopiero w połowie XV w. po rozbiciu potęgi Zakonu przez króla Kazimierza Jagiellończyka i odtąd pozostał przy Polsce aż do czasów rozbiorowych jako siedziba starostów polskich. Z dawnego potężnego zamczyska dochowała się do naszych czasów jedynie wyniosła baszta obronna nad jeziorem. O wieży tej do dziś krąży wśród ludzi ciekawe podanie, które zasługuje, by za- chować je w pamięci. Jeden z dawnych starostów człuchowskich miał córkę Danusię, którą matka odumarła we wczesnym dzieciństwie. Ponieważ dziewczynka była jota w jotę podobna do ukochanej przez starostę małżonki, więc nie ożenił się powtórnie, lecz sam osobiście zajął się wychowaniem córki. Z Danusi wyrosła urodziwa panienka, ale niezwykle delikatna i smutna. Całe dnie spędzała w swej komnacie przed portretem matki, a w porze letniej siadała przed zamkiem i patrzyła na falujące jezioro. Nikt nigdy nie widział uśmiechu na jej twarzy. Zrozpaczony starosta przywoził do zamku najsławniejszych lekarzy krajowych i zagranicznych, lecz żadne leki nie skutkowały. Medycy orzekli wreszcie, że są bezradni, gdyż Danusia jest chora na „melankoliją" czyli na brak chęci do życia. Zrozpaczony ojciec zwrócił się wtedy po poradę do miejscowej wróżki, znanej z różnych czarów i tajemnych praktyk. Staruszka orzekła, iż starościankę uzdrowi tylko ten, kto potrafi wywołać uśmiech na jej twarzy. Starosta ogłosił więc, że temu odda rękę córki i cały swój majątek, kto potrafi ją rozweselić i doprowadzić do śmiechu. Do zamku człuchowskiego poczęli wnet zjeżdżać zalotnicy z różnych stron kraju, przybył nawet błazen ż książęcego dworu. Wszyscy Wyprawiali na dziedzińcu zamkowym pocieszne harce, gonitwy i figle. Ale starościanka przyjmowała gości obojętną twarzą i patrzyła na wszystko z wyrazem zniechęcenia i nudy albo zamykała się na siedem spustów w swej komnacie. Pewnego dnia do karczmy pod Człuchowem zawitał ubogi wędrowny szewczyk. Dowiedziawszy się o ogłoszeniu starosty i nie-2*ykłej chorobie starościanki, przejął eię głęboko jej losem i postanowił ją uzdrowić. W "tym celu za ostatnie pieniądze kupił wyprała 339 •ona gkórę wołową i uszył z niej ogromny trzewik, który osadził astepnie na dwóch kołach. Za woźnicę do tak oryginalnego powozu rzebrał swego wiernego przyjaciela, Łatka. Był to poczciwy i bar-dzo mądry kundel, biały, z czarnymi łatkami nad prawym ??i??, na lewym uchu i u nasady wiecznie merdającego ogona. Od Łatka rost trygkał szelmowski humor i ktokolwiek spojrzał na jego lekko przymrużone oczy, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Janek T' k° ta^e było imię szewczyka — uszył Łątkowi piękny, •czarny frak, w jakim chodzili w owe czasy tylko najelegantsi kawalerowie na 0OWS ułożył mu czarny szapoklak, przednie łapy przyozdobił w białe rękawiczki, a tylne w czerwone buty. Tak przystro-ionego Łatka posadził w powozie z batem w łapie. Powóz ciągnął sam Janek przebrany za krnąbrnego osiołka, który na końcach uszu miał zawieszone małe dzwoneczki. Gdy Łatek zajechał przed zamek człuchowski, towarzyszyła mu ¦już rozbawiona gromadka dzieciarni miejskiej. Starościanka siedziała iak co dnia na krużganku zamkowym i spoglądała smutno na jezioro. Na hałas i krzyki podniosła wzrok w kierunku bramy i naraz parsknęła serdecznym, dziewczęcym śmiechem. __Popatrz, ta$ku, popatrz, co za śmieszny powóz!—wołała. 'W tym momencie Łatek z wesołym ujadaniem strzelił z bata, a Janek, jak na prawdziwego osiołka przystało, zaczął wierzgać, stawać dęba, strzyc dzwoniącymi uszami i rżeć na całe gardło. Spod prZypraWjonego oślego pyska raz po raz wyglądała promieniejąca radością twarz szewczyka. Danusia, podobnie jak wszystkie dzieci miejskie, klaskała z uciechy w dłonie: __Cudowne! — wołała — cudowne! Starosta wybiegł z zamku na dziedziniec, spoglądał na córkę, słuchał jej śmiechu i nie wierzył ani oczom, ani uszom swoim. Po chwili przecisnął s*§ przez gromadę dzieci Jo szewczyka i uścisnął go serdecznie: __Dziękuję ci, młodzieńcze, dziękuję gorąco! Uleczyłeś mi córkę z okropnej choroby. Następnie rozkazał obdarować wszystkie dzieci łakociami, a Łątkowi osobiście zawiesił na szyi pęto pachnącej kiełbasy. Wnet zja* 340 wili się zamkowi grajkowie i aa dziedzińcu rozpoczęły się tańce, w których, o dziwo, brała udział również starościanka, wywijając z Jankiem skoczne mazury i obertasy. Radosny dzień zakończyła wspólna uczta w komnatach zamkowych. Nazajutrz o świcie, gdy jeszcze wszyscy mieszkańcy zamku spali w najlepsze, starosta zerwał się z łoża i markotny począł przemierzać swoją komnatę: — Co teraz począć ? Danusia jest wprawdzie uleczona, ale co dalej ? — Więc ty, dygnitarz królewski, masz wydać swą jedynaczkę za wędrownego szewczyka ? — mówiła pycha magnacka. — A co na to powiedzą twoi bracia, siostry i krewni! — dopowiadała duma rodowa. — Ale ocalił ci córkę, ogłosiłeś publiczną odezwę i powinieneś teraz słowa dotrzymać — odpowiadało sumienie. Nie mogąc sobie poradzić ze sprzecznymi myślami, postanowił udać się ponownie do wróżki po radę. Wysłuchała uważnie jego racji za i przeciw i zapytała: ' — Więc chciałbyś się, mości starosto, wycofać z danej publicznie,, obietnicy? — Właśnie nie wiem, co mam robić; wdzięczny jestem szewczykowi za uratowanie córki, ale boję sie ludzkiego śmiechu: szewczyk zięciem starosty, to okropne! Wróżka zamyśliła się głęboko: — W ogłoszonej przez ciebie odezwie jest zastrzeżenie, iż masz prawo postawić swemu przyszłemu zięciowi jeden warunek do wykonania. Wybór tego warunku zależy, mości starosto, tylko od ciebie. — Tylko od ciebie! — powtórzyła surowo. Starosta bystro spojrzał na staruchę: — Masz rację, wybór zależy tyjk° ode mnie* Wcisnął w dłoń wróżki dukata i wracał powoU do zamku. A po drodze tak sobie myślał: — Postawię mu taki warunek, że biedny szewczyk zlęknie się » czmychnie dobrowolnie, gdzie gorzki pieprz rośnie. A wtedy wydam ^oją Danusię za księcia lub królewicza. Po południu Janek, odświętnie ubrany, stawił się na zamku człu- 341 chowsktm, by prosić o rękę Danusi. Starosta przyjął go grzecznie, ale chłodno. — Słowo rzecz święta, dałem je wszem wofbee i nie cofnę, ale mu. sisz wiedzieć, chłopcze, że odezwa moja ma jeden warunek, który przyszły mój zięć winien spełnić, jeśli chce być godnym ręki staro-ścianki. — Spełnię wszystko, co każesz, mości starosto, dla Danusi gotów jestem iść choćby do piekła! — Powoli, młodzieńcze, powoli! Nikt tu o piekle nie mówi, jeno przyszły mąż Danusi, jako starosta zamku człuchowskiego po mojej śmierci, winien okazać wielką odwagę i ?-ielność. — Jestem gotów — odrzekł Janek. Starosta ujął go pod ramię i przyprowadził do okna. — Widzisz tę najwyższą basztę zamkową nad jeziorem? — Widzę — odrzekł szewczyk. — A ten występ muru zwany półką na samym jej szczycie? — Widzę również, mości starosto. — Słuchaj więc uważnie. Jutro od rana szwaczki z Człuchowa będą szyły Danusi ślubną suknię, ty zaś tymczasem usiądziesz o świcie na tym gzymsie wieżowym i zrobisz dla swej narzeczonej parę ślubnych pantofelków. JeśU wykonasz je, jutro poślubisz Danusię, jeśk* jednak tchórz cię obleciał — tu starosta spojrzał badawczo na chłopca — to przyznaj się od razu, a dostaniesz sto złotych dukatów i ruszysz precz z zamku człuchowskiego, starczy ci na założenie pięknego warsztatu szewskiego. Janek potrząsnął płową czupryną: — Dukatów, mości starosto, nie chcę, ale pantofelki uszyję Danusi tak piękne, że ładniejszych i w samej Warszawie nie zrobią. Proszę jedynie, bym mógł wziąć miarę na jej nóżkę. Starosta stropił się co niemiara tą odpowiedzią, nie sądził bowiem, że sprawa przybierze taki obrót, ale zachował spokój i powagę: JNiech i tak będzie, mości szewczyku. Gdy się nazajutrz rozniosła wieść, że Janek szewczyk ma rob ślubne pantofelki dla starościanki siedząc na gzymsie basztowym, wszyscy mieszkańcy Człuchowa zgromadzili się pod wieżą zamkową Starosta zabronił j «dynie mówić o tym Danusi zajętej wyprawą ślubną 342 A Janek tymczasem przywdział na siebie lniany fartuch szewski z wielką kieszenią na przodzie, włożył w nią pięknie barwioną skórę safianową na pantofelki, dalej młotek, szydło, dratwę, smołę i wszelkie potrzebne przybory. Prowadzony przez starościńskiego sługę wszedł po drewnianych schodach aż na szczyt wieży, przelazł przez maleńkie okienko na zewnątrz baszty i rozsiadł się wygodnie na występie muru o szerokości niespełna łokcia, a opuściwszy w dół bose stopy, rozglądał się przez chwilę po rozległym krajobrazie, bo jako żywo nigdy nie widział ziemi z tak ogromnej wysokości. Całe miasteczko Człuchów, jeziora, lasy i pola—wszystko to rozciągało się hen w dole pod jego stopami. U podnóża baszty roili się ludzie nie więksi nad palec. — Ależ oni są tyci jak bożęta — uśmiechnął się Janek. Wzrok jego spoczął na zamku człuchowskim, gdzie mieściły się niewidoczne stąd komnaty starościanki. Przypomniał sobie, jako brał wczoraj miarę na maleńką nóżkę śmiejącej się ku niemu Danusi, i dziwna rzewność ogarnęła jego serce. Wnet z zapałem, zabrał się do pracy, i jeszcze słonko nie dobiegło południa, a już jeden złocisty pantofelek stał na półce obok niego. Odpoczął chwilkę, otarł pot z czoła i zabrał się raźno do drugiego, by zaś robota żwawiej szła, przyśpiewywał sobie starą piosneczkę: Służył Jasio u pana Za wielkiego dworzana, I wysłużył Kasieńkę, W siódmym roku dzieweńkę. I Piosnce towarzyszył rytmiczny stuk szewskiego młotka. Zebrani u podnóża baszty człuchowianąe słuchali z zapartym oddechem szewskiego śpiewu i stuliu jego młoteczka, i z niecierpliwością oczekiwali ukończenia Jankowej pracy. —• Ale zuch szewczyk, ale zuch! — wykrzykiwali co chwilę. — Niechybnie zostanie starościńskim zięciem — dodawali drudzy. Tymczasem Jankowi zmęczenie dawało się coraz bardziej we zna- **» a zwisie nad przepaścią nogi zdrętwiały i poczęły szczypać jakby °d ukąszenia niezliczonych mrówek. 343 ??L niedługo — pocieszał się —jeszcze tylko przybiję maleńki ., j drugi pantofelek będzie również gotowy. WteW ?1*01^ "wyśliznął mu się niechcący z drętwiejącej dłoni. P łi lił s*e 8zybko, by go uchwycić, lecz stracił równowagę i nagle runął ?? p**ePaW- ir \k wielki rozległ się u podnóża baszty, a wtórowało mu ża- ł ne wYcie wiernego Łatka. T dzie odszukali wśród zaroili otaczających basztę zwłoki Janka vfca* ^a*e c*a*° XD*a^ Poranione, lecz twarz, nie draśnięta nawet ł kieł*1 ga^7'i' zachowała wyraz wewnętrznej pogody i radości, , - tJłle towarzyszyły mu przy pracy. Jakieś litościwe ręce odna- 1 ł wś*01* krzewow dwa ocalałe złociste pantofelki: jeden był cał- , t •- ukończony, drugiemu brakowało obcasika. Postawiono je kowicie **" f & ..i'. i x noszs*ca ?^? bosych stopach zmarłego, i żałobny orszak ruszył do zanJ*u' \crvs^a na icn sP°tkanie Danusia w białej, ślubnej sukni, rado-I ' uśtfiiecnnicta' °Jci«c bowiem ukrył przed nią rozkaz dany wczo-. gze^czykowi. Gdy spostrzegła na marach zwłoki Janka, a przy nim dw* ślubne pantofelki, uśmiech nagle zgasł na jej twarzy i osunęła się d° 8t6P zmarłego. Nadbiegł przerażony starosta, chwycił ją w obiccia * z&czął cució, lecz usłyszał jedynie ostatnie jej słowa, ł„ „neho^ano ją razem z Jankiem i w jego złocistych pantofelkach. Chore od bt serce Danusi nie wytrzymało tego nagłego ciosu i mc przestał0- # t Pocb°wano i°n We wspólnej mogile, a człuchowiame przez długie lata Opovria^a^' ** w Jasne noce księżycowe duch Danusi starościan-ki ????????? w białą, ślubną szatę, snuje się po szczycie baszty zamkowej, a za nią P°dąża Janek szewczyk, niosący na wyciągniętych dłoniach dwa złociste pantofelki. p0^jjiej nadeszły nieszczęśliwe lata wojny, pożogi, upadku Rze-c o8politej i niewoli pruskiej. Czas powoli zacierał smutne dzieje miłości dwojga młodych ludzi. Pozostało o nich tylko podanie. A kt( chce vieazieć» fo w nim jest prawdy, ? ?? baśni, niech zaduma »C przy ?^?1*11"11 i sam. sobie dopowie. Stanisław Świrho HERB GOLENIOWA VII O grodach pomorskich i ich mieszkańcach O ZATOPIONEJ WINECIE ad Zalewem Odrzańskim wstawał dzień czerw- j|L M cowy, duszny i upalny jako i noc miniona» •????^? Słońce ^?8?I0 czerwone> ????? nabrzmiałe ?^-I???/?????<*? krwią i wnet poczęło mocno przypiekać. Zna to był nieomylny, iż pogoda nie utrzyma się długo. Diwa wstąpiła na jedną z wież obronnych "Winety i % trwogi wyglądała ku zachodowi, gdzie w dali majaczył we mgłach strazni* czy gródek lubiński, zbudowany na wyniosłym cyplu przybrzeżny n** Lecz cicho i pusto było wokoło, na wodach zalewu nie widać by* ani jednego żagla. Miesiąc już minął — Uczyła w pamięci — gdy ojciec, "Wszebo z młodym jej bratem wypłynęli przeciw wrogom na czele stu ???? tów bojowych, i dotąd żadnej wieści. Oto nadeszło już święto Kupalj — właśnie kończy dziś roków szesnaście, a ojciec obiecał jej na tir dżiny piękne zausznice ze szczerego złota. I miały być huczne tanc » zabawy, gonitwy rycerskie... Spojrzała na swą dłoń zdobną w żelazny pierścień wikingów x z zmieniła się na wspomnienie pierwszego i pożegnalnego pocałunK którego żar jeszcze dotąd czuła na swych wargach. — Kiedyż wrócą? Przecież to dziś miały być jej zrękowiny z ja ?? wikingów, Erykiem, sprzymierzeńcem Winety. 347 W uszach brzmiał jej jeszcze jego męski, dźwięczny głos, śpiewa-jacy pochwałę jej rodzinnego grodu w rytm mieczy stalowych, hi-jacy eh w szczyty opięte bawolą skórą: Tam gdzie w morzu Odra * i Znika i swój kończy bieg, Szlachetni ludzie, jak czytałem, Morski gród warowny wznieśli, Co niejeden przetrwał wiek. I zwano go Wineta. A kto z przybyszów Osiąść chciał, Tego otwarcie przyjmowano, Czy był to Grek, czy był to Prus, Czech, Polak lubo Rus. Albo s innego przybył kraju — Temu gościnę na dzień i noc. Największy Europy gród Jadłem i trunkiem sycił w bród Żeglarzy Łmiałych Z plemion cudzych, , Pogan, żydów, chrześcijany. Każdy po męsku Żyć tu mógł, A nad wiernymi czuwał Bóg. Diwa zwróciła wzrok w stronę ukochanego grodu: u jej stóp rozpościerała się słowiańska Wineta, opasana potężnym murem obronnym, którego strzegło dwanaście wież, a dwanaście bram i dwanaście dróg wybiegało w różne strony świata. Domy budowane z granitu pokrywała pozłocista blacha, która w promieniach słońca .biła w oczy łuną blasków, a ulice wykładane dębowymi tarcicami wypeł" niał wielojęzyczny tłum kupców z różnych krajów. Gwar rozmów i wesołe okrzyki dochodziły do jej uszu aż tutaj na wieżę. Tylko port leżący w zatoce nad rzeką Dziwną był prawie pusty, a żelaz»e 348 wrota strzegące wejścia zawarte były na głucho. Okręty na dalekim morzu pełniły straż, bacznie wypatrując wroga. Zaskrzypiały dębowe schody i obok Diwy ukazał się siwy starzec w długiej lnianej szacie i z wysoką laską, zakończoną pozłacanymi rogami tura — oznaką najwyższej władzy kapłańskiej. Diwa skłoniła z uszanowaniem głowę: — Witaj, ojcze Boguchwale, strażniku świętego chramu Trygława. — Witaj, Diwo, Wszeborowa córo — odrzekł starzec — odszukałem cię tutaj, bo niepokój mię trapi, a z nikim naradzić się nie mogę. — A rada starszych grodu? — odrzekła Diwa. — Najlepsi i najrozsądniejsi z nich pociągnęli na morze razem z twym ojcem, a ci, co zostali, myślą jedynie o handlu i złocie. — Czy są jakieś wieści z morza? — Nie ma żadnych, i to jest najgorsze. — I mnie też dręczy niepokój — przyznała się Diwa. — Czy obawiasz się jakowegol nieszczęścia? Bacz przecie, iż wróżba Trygławowego rumaka była przed wyprawą pomyślna, żadnej z leżących włóczni nie potrącił kopytami. — Wszystko jest w ręku Świętowita — odrzekł Boguchwał — aleć" trzeba pamiętać, że Czernyboh wszędy dybie na ludzką niedolę i zsyła różne przygody. A wezelakże w Winecie nie wszystko dobrze się dzieje — złoto i dobrobyt psują ludzi i wbijają ich w pychę i samolub stwo, nie dbają oni o obronę kraju, powierzają ją obcym przybyszom opłacanym srebrem. — Giy nie wierzysz, ojcze, wikingom? Wszak składali przysięgę na wierność Winecie, a Eryk toć to mój przyszły małżonek—dodała ciszej. Boguchwał nic na to nie odrzekł, jeno zamyślił się głęboko. Diwa obejrzała się uważnie dookoła i przybliżyła się do starca. — Chciałam ci, ojcze, coś opowiedzieć, albowiem boję się, że to jakoweś czary. — Słucham cię, mów. — Wczora w poradnie wybiegłam z grodu na drugą stronę rzeki, by urwać świeżych kwiatów na przywitanie ojca i brata. Gdy byłam &a moście, ukazała mi się w wodzie rusałka. Boguchwał niespokojnie targnął dłonią brodę: 349 — Co mówisz, dziewczyno ? Toć to rzecz wielkiej wagi! Czy rzekła «i co lub dawała jakoweś znaki? A jak wyglądała? — pytał zanie. -pokój ony. — Ma zielone jako ruta oczy i długie włosy niby ze lnu. Złożyła przede mną ręce jak do modlitwy i patrzyła bacznie w oczy. Zlękłam .się i uciekłam do grodu, a śpiew jakowyś smutny gonił za mną. — Zła to wróżba, Diwo, bardzo zła; trzeba dziś jeszcze złożyć ofiarę Trygławowi i prosić o pomoc. Diwa pobladła z przerażenia i osunęła się na dębową ławę. — Radź, ojcze Boguchwale, co czynić, by uniknąć nieszczęścia! Raz pierwszy ujrzałam rusałkę, gdy miałam lat dziesięć, i wtedy zmarła mi matka, wczora widziałam ją po raz drugi. Boguchwał chodził po wieży tam i z powrotem, marszcząc czoło w zamyśleniu i targając niespokojnie brodę, wreszcie stanął przed Diwą. — Wielka to tajemnica rodu twojego. Przyrzekłem Wszeborowi, że dowiesz się o niej, gdy powróci z wojennej wyprawy, ale to, coś mi rzekła przed chwilą, zmieniło mój zamiar. Może czeka nas wszystkich wielka próba losu. Nim jednak rzeknę cośkolwiek, musisz złożyć przysięgę, iż nikomu nie zdradzisz świętej tajemnicy. Tu rozkazał uklęknąć dziewczynie, złożyć obie dłonie na turzych rogach, którymi była zwieńczona jego laska kapłańska, i powtarzać' za nim słowa przysięgi. Dziewczyna, drżąc z lęku jak fiść osiczyny, powtarzała za kapłanem zaklęcie: „Przysięgam na święte imię Świętowita i Trygława, że zachowam wiernie powierzoną mi tajemnicę, a jeśli złamię przyrzeczenie, niechaj ściga mię klątwa bogów po wszystkie dnie żywota mego". Gdy skończyła, kapłan otarł połą płóciennego rękawa kroplisty pot, który zrosił mu czoło od wielkiego natężenia myśli, po czym podniósłszy Diwę z klęczek tak zaczął kazać: — Rusałka, którą wczoraj ujrzałaś, jest boginką rzeki Dziwny» nad którą stoi gród nasz, a więc istotą nieśmiertelną. Na imię ma Drwi tak jako i ty, jest bowiem pramatką twego praojca. Diwa krzyknęła z przestrachu i zakryła dłońmi oczy. — Nie lękaj się jej — prawił dalej Boguchwał — rusałka je 350 opiekunką Winety i całego waszego rodu, i nic ci złego nie uczyni, a jeno ostrzega przed grożącym niebezpieczeństwem. Diwa poczuła, jak dziwny chłód i spokój ogarniają jej myśH, a starzec odetchnąwszy głęboko prawił dalej: — W bardzo dawnych czasach, do których nie sięga już pamięć najstarszych nawet ludzi, przybył w te strony z dalekich puszcz nad-łabskich praszczur twego ojca. Nie miał imienia ani nazwiska, przezwano go więc wedle szczepu jego rodowego Wenetą. On to założył nad Dziwną gród obronny, który po dziś dzień zowią ludzie od imienia założyciela Wenetą, a drudzy Winetą. Wenetą pojął w małżeństwo rusałkę Diwę, od której rzeka nasza nosi nazwę Dziwny, i miał z nią dwóch synów i' dwie córki. Nowo narodzone dzieci Wenetą znajdował zawsze na brzegu rzeki w misternie plecionych kobiałkach, przyozdobionych filiami wodnymi. Synowie otrzymali od rodziców imiona: Wolin i Uznam, a*"gdy dorośli, ojciec nadał im w dziedzictwo obie wyspy nadmorskie, które od nich przyjęły swe nazwy. Natomiast córki — Świna i Piana — stały się rusałkami dwóch dalszych rzek, opływających bratnie wyspy. Ty, Diwo — prawił starzec — jesteś praprawmiczką Wolina, zrodzoną z ziemianki. Gdy skończył, cisza śmiertelna zaległa na wieży, a Diwa przycisnęła dłońmi swe piersi, by uciszyć gwałtowne bicie serca. Uspokoiwszy się nieco, rzekła: —-Nikt mi nigdy o tych sprawach nie mówił i spadają one dziś na mnie niespodziewanie jako brzemię losu. Poucz mię więc, Boguchwale, jak mam żyć i co czynić, by nie utracić rusałczanej opieki. —-Nosisa na szyi święty amulet przekazany ci przez ojca, czy nie tak? ¦—Tak, Boguchwale, noszę go stale na srebrnym łańcuszku — odrzekła zaskoczona. — Jest niby z bursztynu i nie z bursztynu, * w środku znajduje się jakby wtopiona maleńka złota rybka, która raz. «ni blaskiem słonecznym, to znów gaśnie i ciemnieje. Zapytywałam dawniej i matkę swą, i ojca, co by to miało znaczyć. Odrzekli mi jedyne, bym strzegła amuletu jako źrenicy oka swego, a reszty dowiem ex?» gdy ukończę lat szesnaście, w dzień święta Kupały. Dziś właśnie *oaczę szesnaście lat i dziś właśnie jest święto Kupały, tylko jakieś "fciutne, nie takie jak dawniej bywało —¦ dorzuciła w zamyśleniu. 351 — Dzisiejszy dzień miał być dla ciebie szczęśliwy i radosny, i pe. len zabaw hucznych, i śmiechu, ale Świętowit i Trygław zarządzili inaczej: nie ma twego ojca i brata i troskam się o los ich. Przetarł dłonią czoło i prawił dalej: __Muszę więc bez ojca twego i brata dopełnić świętego obrzędu i wyjawić tajemnicę amuletu, który nosisz na piersiach. Jest to amulet rusałki Diwy, pramatki twego praojca. Ma on czarodziejską moc: w dni szczęścia mała rybka, zaklęta w amulecie, jest słonecznie złocista, gdy nieszczęście się zbliża do któregoś z członków twego rodu — ciemnieje, a czasu wojny, gdy przelewają swą krew — robi się purpu-rowa. Przelękła Diwa sięgnęła dłonią po amulet, lecz starzec powstrzy- mał ją ruchem ręki. — Jeszcze nie czas, jeszcze nie powiedziałem ci tajemnicy najwyższej. Diwa znieruchomiała i utkwiła w starcu przerażone oczy: — Więc jeszcze jest coś straszniejszego? Starzec skinął głową i ściszając głos do szeptu, ciągnął: — Amulet nie ma mocy zmieniania przeznaczeń losu żadnego 2 członków waszego rodu, a tylko ma władzę ostrzegania; gdyby jednak klęska i zagłada zagrażała całemu naszemu grodowi, Winecie, wówczas amulet nabiera mocy ogromnej i może gród uratować. — Ale jak ma gród uratować, co się wówczas z miastem stanie? — zapytywała drżąc Diwa. — Tego i ja nie wiem, nigdy żadna z cór twego rodu takiej pomocy od rusałki nie żądała. Gdyby jednak zaistniała taka potrzeba -szeptał starzec — musisz zdjąć amulet z szyi, ucałować go po trzykroć i po trzykroć wymówić przysięgę: „Rusałko Diwo! Ratuj od z głady twój gród Winetę!" Zapamiętaj dobrze słowa zaklęcia, bo omylić ci się nie wolno — dodał starzec. — I wiedz również, iż zaklęci' będzie miało moc cudowną jedynie wówczas, gdy będziesz czysti jako czystą jest kropla rosy osiadająca o świcie na rozkwitłej »°c róży. Diwa zarumieniła się: . — Zdało mi się, iż umiłowałam Eryka, ale łączy mię z nim je nie pierwszy pocałunek. 352 Wtem na wieżach strażniczych Winety rozległy się okrzyki straży: — O hej! O hej! O hej! Starzec porwał się z ławy i spojrzał na zachód: nad lubińskim grodem snuł się w górę słup dymu — znak ostrzegawczy, iż od strony morza zbliża się wróg. Roguchwał z Diwą zbiegli w dół ku straży. Za chwilę rogi bojowe zabrzmiały na trwogę i straż miejska* ruszyła na mury obronne. Roguchwał, jako najstarszy z rady, wydał rozkaz: — Dziesięciu łuczników niech pędzi co koń wyskoczy do gródka w Lubinie i zasięgnie wieści o okrętach Wszebora, a wszystkie okręty bojowe, znajdujące się w Winecie, niechaj płyną pod pełnymi żaglami na spotkanie wroga. Zagrzmiały kopyta końskie po ulicach Winety, a w przystani zazgrzytały łańcuchy rozwieranej bramy portowej i dziesięć zbrojnych okrętów pomknęło ku zalewowi. Diwa sięgnęła ukradkiem po czarodziejski amulet i krzyknęła z trwogą: złota rybka, zamknięta w jego wnętrzu, mieniła się krwią. Miasto gorączkowo szykowało się do obrony, lecz bogaci kupcy i cudzoziemcy nie kwapili się zbytnio ku zbrojowni, gdzie wydawano broń. Główną ich troską było jak najbezpieczniej ukryć swe skarby. Słońce jeszcze nie dobiegło południa, gdy pierwsze wieści, niby sępy złowróżbne, poczęły napływać do Winety. Najpierw nadbiegli łucznicy wysłani do Lubina. Wpadli na spienionych koniach na rynek miejski, gdzie mieściła się rada starszych. — Trzysta zbrojnych okrętów Danów płynie pod pełnym żaglem na Winetę! — krzyczał pierwszy. — Z okrętów Wszebora widzieliśmy jeno trzy. Danowie je ścigają! — prawił drugi. — Lubin już wróg oblega, ledwiem się wymknął z gródka. Wśród słuchaczy jęk się ozwał — to Diwa chwyciła się nagle 2a serce, a potem roztrąciwszy radnych przypadła ku łucznikom: — A co z ojcem, z bratem? Co z Erykiem?! Lecz oto wrzawa podniosła się od strony portu. — Otwierać wrota portowe! Za nami Danowie! Wszebor zabity! krzyczano z okrętów. 23 W krainie Gryfitów 353 Boguchwał rozkazał wpuścić okręty, a potem zawrzeć ponownie bramę portową. Z dziesięciu wysłanych okrętów wróciły jedynie trzy. Z pierwszego rycerze wynieśli złożone na szczytach ciała Wsze-bora i Wolina, pokłute straszliwie włóczniami. Diwa z krzykiem dopadła leżących: — Ojcze! Bracie! Wszebor żył jeszcze. — Eryk z wikingami nas zdradził... Brońcie Winety... —wyszeptał. Podniósł dłoń, by pobłogosławić pochyloną Diwę, lecz ręka opadła martwa na ziemię. W mieście dzwony spiżowe biły na trwogę. Cały Zalew Odrzański, jak okiem sięgnąć, zabielił się od żagli i strzelistych masztów danej-skich statków, które wpływały właśnie na wody Dziwny. Kilka z nich, V K / s r s ,^v^>^4^u^4. 'p w Die znając szlaków wodnych, wpadło na pale dębowe wbite w dno pziwny i zatonęło. Lecz oto z ciżby okrętów wysunął się jeden żaglowiec i znanym jedynie Winetom bezpiecznym szlakiem podpłynął aż pod samą bramę portową. Na pokładzie stał wiking w hełmie, z oszczepem w dłoniach, opuszczonym grotem ku dołowi. — Śmierć zdrajcy! — zahuczało wśród tłumu. Kilka strzał i oszczepów pomknęło za bramę portową. Boguchwał podniósł laskę kapłańską ku górze i uciszył wzburzony tłum: — Zdrajca Eryk przybywa jako poseł, musimy go wysłuchać! — Na czele rady starszych ruszył ku wrotom przystani. — Złamałeś, Eryku, przysięgę złożoną Winecie, zdradziłeś Weze-bora i Wolina — powiedział Boguchwał. — Król Danów uwolnił mię od przysięgi — odparł Eryk bezczelnie. — Bliżsi nam Dantfwie niż Weneci. — Czego żąda król Danów? — zapytał krótko Boguchwał. — Żąda, byście się poddali niezwłocznie na łaskę i niełaskę, inaczej miasto zdobędzie szturmem i doszczętnie spali, a mieszkańców w pień wytnie. Daje wam godzinę do namysłu, a tymczasem, by sobie osłodzić czekanie, żąda, byście mu wydali jako zakładnika Wszebo-rową córę, Diwę. — Milcz, nikczemniku, i nie kalaj jej imienia swymi plugawymi ustami! — Zapłacisz mi za te słowa, Boguchwale, tymczasem czekam na odpowiedź dla króla Danów. Boguchwał naradził się cicho z członkami rady starszych: — Powiedz królowi Danów, iż Wineta woli walkę i śmierć niż niewolę. Okręt poselski odpłynął sprzed bramy • portowej a mieszkańcy Winety poczęli się gorączkowo przygotowywać do obrony. Diwa tymczasem, głucha na wszystko, obmywała z ran zwłoki ojca i brata i namaściwszy je wonnościami, kazała złożyć na stosie oa rynku miasta. Boguchwał odprawił modlitwy za poległych i wkrótce stos z obu bohaterami zapłonął ku niebu. Kapłan zwrócił się do straży i uzbrojonych tłumów mieszkańców Minety: *>• 355 / Musimy pomści godnie śmierć wodza naszego, Wszebora, raz syna jeg05 Wolina. Szczęk mieczy i gniewny pomruk straży zabrzmiały w powietrzu: — Śmierć Danom! smierc zdrajcy Erykowi i jego wikingom! Sionce chyliło się już ku zachodowi, gdy Danowie przypuścili ^zturm do Minety 0d strony portu Wineta broniła się dzielnie, zadając wrogom wielkie straty. Ogni-/te strzały oblężonych raz po raz więzły w płóciennych żaglach i wnet ^kręty Danów przemieniały się w płonące pochodnie. Inne okręty, ^icnodząc od oguia, wpadały na zdradzieckie pale podwodne i przedziurawione szły na dno. Wkrótce całą szerokość Dziwny zalegały />łonące lub ?? ^?^ zat0pione okręty wroga. Szturm na przystań Wi-^ety został odparty. w 8ainym grodzie nie działo się najlepiej. Bogaci kupcy, kramarze, szynJiarzeł zł0tnicy i wszelkiego rodzaju lichwiarze podnieśli ^twarty bunt przeciw radzie starszych, której przewodził Boguchwał. iNie cb.Cemy umierac- za Minetę! — gardłowaU jedni. ???? czym się okupić Danom! — krzyczeli drudzy, e zfotem wszędzie ojczyznę znajdziemy! — mówili inni. uz przed zachodem słońca ciężkie chmury spowiły niebo i na-§ ? ???? °trył ziemię. Korzystając z ciemności bogacze miejscy porozumieli się ?? stronnikami Eryka i przekupili część straży, by otworzyła im jedQą z bram miejskich. iwa, przybrana w czarny, żałobny strój, klęczała właśnie u dogasającego stosu i płacząc zbierała ze służebnicami do glinianych urn popielone szczątki ojca i brata. Srebrny łańcuch zsunął jej się z szyi > czar<>dziejski amulet upadł na ziemię. Przerażona Diwa porwała go / dłonie i biegła szukać Boguchwała: maleńka rybka w amulecie j,yła czarna jako jej zabbna mta Wtem Wl"2ask okropny targnął powietrzem i gromada zbrojnych /ikingow wpac|ja przez zdradziecko otwartą bramę do wnętrza grodu, ^erząc wokoło rzeź i pożogę. Na ich czele biegł zdrajca Eryk. Na wieżach strażniczych zabłysły ognie, a na stołbie, kędy mie-pła się rada starszych, rozkołysał się dzwon na trwogę. Wróg by* jiiż w mieście# fi Diwa dopadła Boguchwała na przystani portowej i drżąc , z przerażenia rozchyliła przed nim dłoń z amuletem. Starze» _ j» przed nią na kolana: — Ratuj nas, Diwo! Ratuj Winetę! Ty jedna to możesz ?????'?? W tobie jedyna nadzieja!... Od miasta biegł ku nim Eryk z mieczem skrwawionym aż n0 kojeść. Ujrzawszy Diwę zachwiał się nagle, jakby rażony I???i. . nośnym grotem, i padł na kolana. A ona stała przez chwilę w krwawych blaskach łuny niby D z czarnego granitu, a potem, ucałowawszy ze czcią tajemniczy a let, poczęła z wolna wymawiać magiczne zaklęcie: — Rusałko Diwo! Ratuj od zagłady twój gród Winetę! I potem to samo po raz wtóry i po raz trzeci... Ledwie przebrzmiały ostatnie słowa zaklęcia, gdy burza S2aj rozpętała się nad Winetą, a oślepiające zygzaki piorunów p0c » bić raz po raz w szturmujące miasto gromady Danów i ^i?i?~? Straszliwy wicher, niby ogromna trąba spiżowa, zatoczył z ryt* krąg ponad Zalewem Odrzańskim, Wolinem i Uznamem, j w. świszcząc i hucząc runął ku Bałtykowi, a spiętrzone i jako ??„ okrętów wyniosłe fale morskie wdarły się z łoskotem w gardziel rz f Dziwny i zalały wszystko dokoła. Gdy szary świt wstał nad Zalewem Odrzańskim, nie był0 śladu po trzystu okrętach Danów i wikingów, a tam, gdzie je wczoraj leżała piękna Wineta, rozpościerała się rozległa zatoka Jv ny, wdzierająca się głęboko w ląd wyspy. Tak zginęła Wineta, sławny gród słowiański u ujścia Odry, 0 i , rym kroniki wielu narodów pisały od lat tysiąca bez mała, 0 któr^™" poeci i skaldowie układali jprzez wieki pieśni rycerskie, bohatersi,' sagi i poematy, a historycy i archeologowie ^wadzą się^o nieg0 . , czasów współczesnych. Wineta spoczywa ponoć gdzieś na dnie Zalewa Odrzaasuj. ? może zakopana głęboko w piasku i mule rzeki Dziwny śpi 8p , .' •Ue pod czujną opieką rusałki Diwy. Wśród ludu pomorskiego krążą wieści, że Wineta co pewien ' , czas Pojawia się na pomerzchni Zalewu Odrzańskiego w całej swej -. ¦, 357 -Musimy pomścić godnie śmierć wodza naszego, Wszebora, oraz syia jego, Wolina. Sz k mieczy i gniewny pomruk straży zabrzmiały w powietrzu; — Śmierć Danom! — Śmierć zdrajcy Erykowi i jego wikingom! Sło' chyliło się już ku zachodowi, gdy Danowie przypuścili sztuki Winety od strony portu ^ Wineta broniła się dzielnie, zadając wrogom wielkie straty. Ogni- ste strzały oblężonych raz po raz więzły w płóciennych żaglach i wnet okręty Danów przemieniały się w płonące pochodnie. Inne okręty, i-i ? „„,,ia wpadały na zdradzieckie pale podwodne i prze- uchodząc od ogtiw, w^ j ¦ « ^ r dziurawione szły na dno. Wkrótce całą szerokość Dziwny zalegały płonące lub na wpół zatopione okręty wroga. Szturm na przystań Wi- nety został odparty. '„¦ t\ ¦ . , • • ?> • , Ale w samym grodzie me działo się najlepiej. Bogaci kupcy, kramarze, szynkarze, złotnicy i wszelkiego rodzaju lichwiarze podnieśli otwarty bunt przeciw radzie starszych, której przewodził Boguchwał. — Nie chcemy umierać za Winetę! — gardłowali jedni. — Mamy czym się okupić Danom!—krzyczeli drudzy. __2e złotem wszędzie ojczyznę znajdziemy! — mówili inni. Tuż przed zachodem słońca ciężkie chmury spowiły niebo i nagły mrok okrył ziemię. Korzystając z ciemności bogacze miejscy porozumieli się ze stronnikami Eryka i przekupili część straży, by otworzyła im jedną z bram miejskich. Diwa, przybrana w czarny, żałobny strój, klęczała właśnie u dogasającego stosu i płacząc zbierała ze służebnicami do glinianych urn spopielone szczątki ojca i brata. Srebrny łańcuch zsunął jej się z szyi i czarodziejski amulet upadł na ziemię. Przerażona Diwa porwała go w dłonie i biegła szukać Boguchwała: maleńka rybka w amulecie była czarna jako jej żałobna szata. Wtem wrzask okropny targnął powietrzem i gromada zbrojnych wikingów wpadła przez zdradziecko otwartą bramę do wnętrza grodu, szerząc wokoło rzeź i pożogę. Na ich czele biegł zdrajca Eryk. Na wieżach strażniczych zabłysły Ognie, a na stołbie, kędy mieściła się rada starszych, rozkołysał się dzwon na trwogę. Wróg był już w mieście. 356 Diwa dopadła Boguchwała na przystani portowej i drżąc cała z przerażenia rozchyliła przed nim dłoń z amuletem. Starzec padł przed nią na kolana: — Ratuj nas, Diwo! Ratuj Winetę! Ty jedna to możesz uczynić! W tobie jedyna nadzieja!... Od miasta biegł ku nim Eryk z mieczem skrwawionym aż po rękojeść. Ujrzawszy Diwę zachwiał się nagle, jakby rażony śmiercionośnym grotem, i padł na kolana. A ona stała przez chwilę w krwawych blaskach łuny niby posąg z czarnego granitu, a potem, ucałowawszy ze czcią tajemniczy amulet, poczęła z wolna wymawiać magiczne zaklęcie: — Rusałko Diwo! Ratuj od zagłady twój gród Winetę! I potem to samo po raz wtóry i po raz trzeci... Ledwie przebrzmiały ostatnie słowa zaklęcia, gdy burza szalona rozpętała się nad Winetą, a oślepiające zygzaki piorunów poczęły bić raz po raz w szturmujące miasto gromady Danów i wikingów. Straszliwy wicher, niby ogromna trąba spiżowa, zatoczył z rykiem krąg ponad Zalewem Odrzańskim, Wolinem i Uznamem, i wyjąc, świszcząc i hucząc runął ku Bałtykowi, a spiętrzone i jako maszty okrętów wyniosłe fale morskie wdarły się z łoskotem w gardziel rzeki Dziwny i zalały wszystko dokoła. Gdy szary świt wstał nad Zalewem Odrzańskim, nie było ani śladu po trzystu okrętach Danów i wikingów, a tam, gdzie jeszcze wczoraj leżała piękna Wineta, rozpościerała się rozległa zatoka Dziwny, wdzierająca się głęboko w ląd wyspy. Tak zginęła Wineta, sławny gród słowiański u ujścia Odry, o którym kroniki wielu narodów pisały od lat tysiąca bez mała, o którym poeci i skaldowie układali przez wieki pieśni rycerskie, bohaterskie sagi i poematy, a historycy i archeologowie ^wadzą się^o niego aż do czasów współczesnych. Wineta spoczywa ponoć gdzieś na dnie Zalewu Odrzańskiego, a może zakopana głęboko w piasku i mule rzeki Dziwny śpi spokojne pod czujną opieką rusałki Diwy. Wśród ludu pomorskiego krążą wieści, że Wineta co pewien rczas pojawia się na poTvierzchni Zalewu Odrzańskiego w całej swej wiel- 357 kolei i krasie. Towarzyszy jej dźwięk dzwonów bijących jakby na trwogę i to Ucz ujrzeć ją mogą jedynie ludzie *????i, ? czystych sercach, tylko raz na sto lat, w noc świętojańską. W kilka wieków po zatopieniu Wi»ety, gdy fale Dziwny i wichry bałtyckie zamuliły zatokę powinecką i ^mieniły ją w żyzną dolinę, powstał tu nowy gród słowiański, który od imienia pierworodnego syna Winety i rusałki Diwy nazwano Johnem. Gród ten, pamiętający czasy pierwszego księcia Polan, Mieszka I, stoi po dzień dzisiejszy. Stanisław Śmrko ŚLEPY RUMAK Z WINETY rzed bardzo dawnymi laty, w sławnym i wielkim mieście Wineeie żył bogaty kupiec, który był właścicielem wielu okrętów handlowych. ___________________I W domu j ego panował niebywały przepych. Ściany i podłogi były wyłożone drogimi, wspaniałymi dywanami. Słudzy chodzili w pięknych jedwabnych strojach. W stajni stały w pogotowiu na każde zawołanie cztery kasztanki do powozu i siwek do jazdy wierzchem. Koń ten był najszybszym rumakiem w Winecie. Pewnego razu kupiec pojechał do Świnoujścia dowiedzieć się, czy nie nadeszły dawno przez niego oczekiwane towary. Gdy przejeżdżał przez las, napadła go banda rabusiów. Jeden z nich złapał konia za uzdę, a drugi zastawił mu drogę. Nic,jednak nie pomogły te zachody, siwek był szybszy niż błyskawica, przeskoczył rabusia i uchodząc uratował życie swemu panu. Kupiec po szczęśliwym powrocie do domu postanowił nigdy nie sprzedać swego ulubieńca i dawać mu co dzień dwie miarki owsa~. Z czasem jednak zaczął zapominać o tym, że koń uratował mu życie, 1 dawał mu coraz mniej owsa. Wkrótce siwek okulał i oślepł. Jego pan musiał kupić innego konia. Siwka nie mógł nikomu sprzedać, a ponieważ kupiec stał się nie- 359 zwykle skąpy, żal mu J*?1° nawet teJ niewielkiej ilości owsa, którą zjadał koń, więc posta*owlł wypędzić go ze stajni. Koń przez wiele go^zln stał Przed bramą obejścia swego pana smutny i ze spuszczoną Słowa-' Tak zastała S° noc> zrobiło sie zim*<> i zaczął padać śnieg. śl^Pe st™rzenie nigdzie nie mogło zdobyć po- żywienia o własnych sił» W mieście, niedaleki rynku mieszkał sędzia, który pomagał każ-demu kto potrzebował P°mocy. Koń, szukając pożywienia, przy-padkowo targnął za rze^ień u J«g° furtki. Na głos dzwonka wyszedł sędzia i zobaczył siwka. Ulitował się nad nim, a wiedząc, jaką przy-sługę oddał swemu pani* Pomówił do serca kupca i kazał mu przyjąć konia z powrotem do s*aJm 1 dbać' ??? ten nigdY **e zaznał biedy. Cała ta historia zos*ała wyryta na kamieniu przed sądem. Tabli-j ca ta zginęła wraz ze sławna- Minetą, tak że już prawie nikt o tym zdarzeniu nie pamięta. Pytało jedynie podanie. Jerzy Buczyński l dia jej brzmiała głośniej w pustych ulicach. Na pierwszym piętrze okazałej kamieniczki, zdobiącej rynek gotyckimi kształtami frontonu, stał przy oknie barczysty mężczyzna w barwnym stroju patrycjuszowskim. Spojrzenie małych, przebiegłych oczu z wyraźną niecierpliwością przesuwało się po zarysach budynków. Wzrok znamionował oczekiwanie, które musiało już trwać dość długo. Widać było jednak, że człowiek ten zdecydowany był czekać nadal, choćby noc całą. Nagle rozległo się trzeszczenie schodów. Przez półotwarte drzwi przybiegł odgłos ostrożnego, skradającego się stąpania. Dostojnik miejski odwrócił się od okna, szybko przeszedł przez komnatę i wyjrzał na schody. Z mroku wyłoniła się postać chudego, wysokiego pachołka o długich rękach i pałąkowatych nogach. Olbrzymi haczykowaty nos 1 zmierzwiona nad czołem czupryna nadawały mu drapieżny wygląd, podkreślony ostrym spojrzeniem zielonych oczu. Widać odbył pospiesznie daleką drogę, bo był zmęczony i zakurzony. 362 — Jesteś nareszcie—krzyknął oczekujący — chodź, chodź!... Poprowadził drągala przez korytarz ku wąskim stopniom, przy. tulonym do bezokiennej ściany. Idąc jak najciszej, wspięli się na dru-gie piętro. Patrycjusz pchnął drzwiczki, tak dobrze ukryte, że można było wziąć je za część ściany. Otworzyły się z cichym zgrzytem, ukazując wnętrze niewielkiej izdebki o tak niskim pułapie, że pachoł musiał przygiąć się, aby nie trącić głową o belkę wspierającą strop. — Zamknij drzwi, Kuba—powiedział patrycjusz — i gadaj. Ale krótko i do rzeczy. — Już gadam. Dziś w południe widziałem szlachetnego pana von Ostena. Jest z nim kupa zbrojnych. Konie mają dobre i oręż, że zazdrość chwyta. Ale głodne to i obdarte. Nie pożywiłem się u nich, wasza miłość. — Nie pleć, co nie trza! Oddałeś moje pismo? — Do rąk. Wielce się uradował czcigodny pan von Osten. Wasza miłość u niego w wielkim poważaniu. „Wiedziałem ja, że burmistrz dotrzyma słowa, zacny i godny to człek" — tak powiedział. Żeby mnie wilki zjadły, jeślim słowo dodał. Całą drogę powtarzałem sobie, żeby nie przepomnieć. Isto tak rzekł! — Isto osioł jesteś! Nie o to idzie. Daleko stoją? — W południe siedzieli jeszcze w wyszogórskim borze. Ale na noc będą pod murami Gryfic. Piesi wyszli przodem. Słyszałem, jak brali ordynans. Rycerze pewnikiem jeszcze tam zabawią, ale dognają ich w mig. Konie jak smoki... — Dość. Przywiozłeś jakoweś zlecenie? — Na piśmie nic. Wasza miłość nie kazał. A na gębę?... Jego szlachetność rzekł mi jedno słowo: dobrze. ¦— Dobrze... — powtórzył machinalnie burmistrz i zamyślił się na chwilę. Może wataha von Ostena zbliża się już ku brzegom Regi* może rozkłada się na nocleg pod miastem. Stało się. Nie pora juz się cofać. Jutro o świcie, gdy przez Bramę Wodną pasterze przepędzą bydło na pastwiska, z zarośli nadrzecznych wyłonią się zbrojni i wpaą* ną do miasta, nie spodziewającego się złowrogich gości. Dopełni się zemsta na znienawidzonym grodzie, na rajcach, którzy odmówili je" mu, posiadaczowi tak wielkiej fortuny, swego poparcia przy ubieg8' 3S2 niu się o stolec burmistrza w nowej kadencji rady miejskiej. Scichnie zuchwalstwo rzemieślników i słowiańskiego pospólstwa, nędzarzy, którzy wiedząc o jego klęsce, ośmielili się podnieść głowę i szydzić z niego. Dziś właśnie kończy się jego urzędowanie. Nie wróci już na ratusz. Wiedzą, że pycha nie pozwoli mu uczestniczyć w zebraniach rady w charakterze byłego burmistrza, nie mającego nadziei powrotu na swe dawne miejsce. Nie wiedzą tylko o tym, że przed wyjazdem z miasta obejrzy sobie jeszcze jego pogrom przy pomocy siepaczy von Ostena. O, ten już potrafi obedrzeć wszystkich—i bogaczy, i najbiedniejszych. Ten i ów domek pójdzie z dymem. A i główka niejedna spadnie. Lista godnych topora jest już u Ostena. Przyjemnie będzie popatrzeć. A potem — no, cóż: wyjedzie się z, tego miasta. Towar już dawno sprzedany, drogocenności i pieniądze przekazane do rodzinnego grodu w Nadrenii. Wszystko idzie dobrze, tak jak zaplanował. Trzeba tylko dopilnować jeszcze jednej sprawy. — Słuchaj, Kuba — podniósł głos, bo wydawało mu się, że pachoł drzemie oparty o ścianę — słuchaj i zapamiętaj dobrze to, co ci teraz rzeknę. — Słucham — Kuba lekko podniósł powieki i spojrzał z uśmiechem ni to usłużnym, ni to szyderczym. — Wasza miłość wie, że ja umiem i zapominać, i pamiętać. Wszystko wtedy, kiedy potrza. — Nie powiesz, żeby ci się to nie opłacało. Ale teraz opłaci się jak nigdy. Tylko zrób wszystko do końca jak należy, a jutro nie udźwigniesz tego złota, które będziesz mógł sobie zabrać. Wiesz, że na moim słowie możesz polegać — powiedział z naciskiem, a jednocześnie pomyślał: „szczęście, że głupi pachoł nie umie czytać. Mógłby się dowiedzieć, że jest pierwszy na liście, którą sam zawiózł von Ostenowi. Przecież nie można żywić takiego świadka, chociaż i wspólnika. Gdyby go wzięli na tortury, wyśpiewałby co wie, znaleźliby mnie wtedy nie tylko w Nadrenii, ale i u Maurów". — Więc słuchaj bacznie — powtórzył — dziś w nocy masz watę przy Bramie Wodnej. Kto będzie z tobą? — Takich dwóch: Bartek od rzeźników, co go Kulas zowią, i Jaśko kaletnik, rodzony brat pięknej Anusi, wasza miłość wie, tej pa-8terki. Obaj grackie chłopy, ale od butelczyny nie stronią. A że dla 363 . , ?? droga, to i jej nie bardzo zwyczajni. Ugoszczę ich, niech Spać będą do południa. ___ Racz, abyś ty wraz z nimi nie zasnął! ___ Wasza miłość, wiem, o co idzie: mam rozewrzeć bramę pa-tucboin i tak ją ostawić... __j jeszcze nie dozwolić, by kto ją zamknął, nim Ostenowa kom- • będzie w mieście. __. LJie dozwolę! Choćbym miał dać głowę! — gorąco zapewnił Luba. __pfie dasz głowy, nie bój się — burmistrz starał się przybrać żartobliwy i serdeczny — nikt tu nie sprosta ci w mieczu ani top0rze. Zresztą, nim się kto obejrzy, już będzie po wszystkim. ¦. cZasem.masz tu na koszta — wetknął pachołkowi w dłoń kilka alarów — na poczęstunek nie żałuj grosza. Niech se chłopaki użyją a(jrwił.—A teraz idź już i spraw się dobrze! Kuba trzasnął obcasami buciorów i wyszedł. ]yjjeszczanie zasypiający w swych alkowach nie mogli przewidzieć, właśnie o tej godzinie o milę od miasta zatrzymała się nad brze-iem Regi wędrująca ostępem leśnym kompania von Ostena. Jeźdźcy isiedli z koni i ciasno zbili się koło dowódcy. Spojrzał na nich. Każdy , tyCb kilkunastu starczy w walce za trzech, czterech innych. Każdy i koi»panu"— zabijaka i infamis, każdy jak wypróbowany miecz i hartownej stali w ręku wprawnego szermierza. Naprzeciw szerokim ukieio stanęli knechci. Koniokrady, mali złodzieje i opryszkowie, zabój-!V ścigan* Przez prawo, włóczęgi, szalbierze, oczajdusze odpustowi. Każ-ly z nieb ma swe porachunki z miastem. Wielu pamięta pręgierz, lochy jod ratuszem, chłostę na rynku. Na niejednego czeka już tam topór mi-itrza, powrozy i szubienica. Ale jutro odwróci się karta losu. Da gardło cat gryficki, pójdą na powróz rajcy, sędziowie i strażnicy grodowi. A potem otworzą się kufry i tajemne skrytki z kosztownościami bogatych tupców. Nic nie ukryje się przed złodziejskim okiem. Obłowi się brać ibójecka. Nadzieja grabieży i zemsty da ich dłoniom siłę, oczom bystrość, i sercom męstwo. Byle tylko brama była otwarta! Byle nie zawiodła imowa! Ale nie, nie może zawieść! Imć burmistrz nazbyt nienawi' Izi swych kamratów, nazbyt pragnie zemsty, aby miał się cofnąć- 164 Może liczy i na udział w łupie. Niech liczy. Zapłaci mu się za przysługę. Toporem. Tak jak jego pachołkowi. Dinnies potrzebuje czasem pomocników, ale wspólników mu nie trza! Uśmiechnął się von Osten do swych myśli. Jeszcze raz objął wzrokiem krąg zbójecki. Przemówił krótko: — Tu, gdzie teraz stoimy, zaczyna się Góra Szubienic. Nie uda nam się wziąć miasta — mistrz gryficki tu się z wami zabawi. Uda się — odejdziemy syci złota i pomsty. Teraz spać. Konie odprowadzić na wzgórze. Ognia nie palić. Chłodno? Rozgrzejemy się jutro tam — wskazał ręką na północ, gdzie za ścianą drzew i wstęgą zakola Regi spały Gryfice. Z wartowni na trzeciej kondygnacji Bramy Wodnej widać było most przerzucony przez rzekę i zamykającą go na drugim brzegu basztę przedmościa. Kuba wyjrzał przez strzelnicę. Bartek Kulas znudzony łaził po moście, zaglądał do baszty, znów powracał ku bramie i od początku powtarzał swój spacer, walcząc z ogarniającą go sennością. — Ten ma już prawie dość — z zadowoleniem pomyślał Kuba. — A przecież dałem mu ledwie spróbować. Przyjdzie Jaśko, to dopiero uczcimy godnie jego patrona. Spojrzał na* trzy pękate antałki stojące w narożniku wartowni — Jeden wystarczy... Ale samemu trzjeba uważać. Jutro, po wszystkim wynagrodzę to sobie. Teraz to aby tylko trochę, aby ich zachęcić... Zszedł z wieży i stanął u wylotu ulicy Klasztornej. Nic nie było słychać ani widać. — Gdzież ten Jaśko ? — zaniepokoił się. — Zawsze był na czas. a dziś? Może tam u swoich świętuje. Ale przecież przyjdzie, powinien przyjść. — Zaczął z powrotem piąć się na wieżę po wiekowej drabinie, która głośnym, rozpaczliwym skrzypieniem protestowała przeciw dalszemu jej użytkowaniu. Tymczasem w Jankowej izbie wątły płomyk ogarka rozjaśniał tylko twarze kilku osób siedzących przy dług-m stole. Na białym obrusie leżał napoczęty bochen chleba, dymiła misa z gorącą stracą, w glinianych kubkach ciemniało piwo. Reszta izby tonęła w pół- 365 iroku, z którego wynurzała się biel sukni dziewczyny stojącej przy rzwiach. __.Napijmy się jeszcze, Florek, za zdrowie Jaśka—powiedział aistarszy z biesiadników. — Niech mu jego patron da doczekać lep. ych czasów. __. I ty, Anusiu, też się napij. Podłe to piwo, nie takie jak bywało, [e kto wie, czy jutro i ono będzie. Florek uśmiechnął się smutno. __. Skąd nam ich czekać, tych lepszych czasów? Co rok to gorzej. nadziei już nie staje. __A czemu się tak dajemy — wybuchnął gołowąs o płowej czu- rynie i bystrych oczach — czemu cięgiem narzekamy i cięgiem dajmy sobą pomiatać ? Nas jest kupa, a ich, Niemców, ino garstka. ,acno dalibyśmy im radę. —-A potem trza by uciekać z rodzinnego miasta albo położyć Iowę. Przyszhby żołdacy z innych grodów i zdusiliby nas jak li-ów w jamie. Łacno się porwać, ale trudno zwyciężyć — tłumaczył tarzec. — A na co czekać? Aż nas wszystkich na Niemców przerobią? ii wnuki nie będą wierzyć, że dziadowie słowiańską mową gadali? ciecie, ,spychają nas i gniotą coraz bardziej. Już i słowa w swoim ęzyku rzec nie można ani w ratuszu, ani przy wadze, ani u majstra. ,Pies słowiański" — krzyczą. Dobrze, że jeszcze do wieży nie zamy-:ają. Ale i to wcześniej lub później nastąpi. — Praw gadasz, Jaśko! — odezwał się Florian. —*• Tych przy->łędów przybywa i przybywa. Rozpierają się na ratuszu i w sądzie, dają złoto, to i cześć im, i prawo dla nich. A to złoto skąd? Z naszej tiemi wyciśnięte i z naszego potu. Taki burmistrz — ile przywiózł u przed laty? Z węzełkiem przyjechał! A widzieliście, ile wysłał powrotem ? — Więcej nie wyśle. Obrzydło mu życie tutaj. Ale inni zostają, hyba że... Słyszeliście o tym, że książę, pan nasz miłościwy, bierze lonę z krakowskiego dworu? — Słyszałem — potwierdził dziad — dużo ludzie o tym gadają-V.nna jej na imię, tak jak tobie, Anusiu — odwrócił głowę ku dziewce ?66 stojącej przy drzwiach. — Może jak Niemkinie przestaną rządzić na szczecińskim dworze, to i nam pogodniej słoneczko zaświeci. — Szczęśliwiście, dziadku, że macie ufność — Jaśko podniósł się z ławy i sięgnął po czapkę. — Czas mi już iść na bramę; strzec spokojnego snu tych, co gnębią nas i dławią.. Oby ich ogień pochłonął i miecz wytracił. — Nie mów tak — żywo przerwała mu Anusia — nie tylko ich pilnujesz. Wiesz, że w tym mieście więcej jest nas jak tamtych. A kto czyha na Gryfice ? Gromady zbirów niemieckich, bandy Oste-nów i Mannteufflów. Gdyby tu wpadli, nie ocalałaby nasza biedna krowina ani nasz dach, ani my sami. Bronisz mnie i matki naszej, i dziada! Idź już, idź na tę wartę! I nie myśl tak nigdy! Źle nam dzisiaj, ale ratunku trza czekać od księżnej, nie od rabusiów. Wzięła brata pod rękę i wyszli na mroczną ulicę. — Pomnij — powiedziała jeszcze — łatwiej rajcom odbudować ich kamienice i składy jak nam nędzny domek. Swego domu strzeżesz. Strzeż go dobrze! Burmistrz nie mógł zmrużyć oka tej nocy. Wstał wreszcie z łoża i podszedł do okna. Dalekie pianie kogutów niosło się przez mrok i ciszę. — To już nowy dzień — pomyślał — pierwszy dzień, w którym nie jestem już tym, kim byłem wczoraj, kim nigdy nie będę... Chyba tam, w Nadrenii... — Oczom jego ukazał się obraz: wysoki brzeg wielkiej rzeki, w dali zamki rycerskie na niedostępnych, stromych wzniesieniach, winna latorośl oplatająca ściany zajazdów, zieleń jakaś inna niż tu i niebo o innym kolorze. Piękne, rodzinne strony. Oby być już tam jak najprędzej... Nagły powiew chłodnego wiatru od rzeki wtargnął do komnaty. Zniknął obraz. Jest jeszcze to obrzydłe miasto, gdzie na każdym kroku słychać słowiańską mowę. Śpią sftem twardym ulice, domy i mieszkańcy. Tylko Kuba czuwa przy bramie. Innych zbudzi dopiero chrzęst oręża i płomień czerwonego kura. Ostenowa kompania pewno już ostrzy miecze i topory. Niech prędzej wstaje świt! Niech się wypełni to, co ma się stać! 367 mroku, z którego wynurzała się biel sukni dziewczyny stojącej przy drzwiach. — Napijmy się jeszcze, Florek, za zdrowie Jaśka — powiedział najstarszy z biesiadników. — Niech mu jego patron da doczekać lep. szych czasów. — I ty, Anusiu, też się napij. Podłe to piwo, nie takie jak bywało, ale kto wie, czy jutro i ono będzie. Florek uśmiechnął się smutno. — Skąd nam ich czekać, tych lepszych czasów? Co rok to gorzej. I nadziei już nie staje. — A czemu się tak dajemy — wybuchnął gołowąs o płowej czuprynie i bystrych oczach — czemu cięgiem narzekamy i cięgiem dajemy sobą pomiatać? Nas jest kupa, a ich, Niemców, ino garstka. Łacno dalibyśmy im radę. — A potem trza by uciekać z rodzinnego miasta albo położyć głowę. Przyszliby żołdacy z innych grodów i zdusiliby nas jak lisów w jamie. Łacno się porwać, ale trudno zwyciężyć — tłumaczył starzec. — A na co czekać? Aż nas wszystkich na Niemców przerobią? Aż wnuki nie będą wierzyć, że dziadowie słowiańską mową gadali? Wiecie, «spychają nas i gniotą coraz bardziej. Już i słowa w swoim języku rzec nie można ani w ratuszu, ani przy wadze, ani u majstra. „Pies słowiański" — krzyczą. Dobrze, że jeszcze do wieży nie zamykają. Ale i to wcześniej lub później nastąpi. •—Praw gadasz, Jaśko! — odezwał się Florian. — Tych przybłędów przybywa i przybywa. Rozpierają się na ratuszu i w sądzie. Mają złoto, to i cześć im, i prawo dla nich. A to złoto skąd? Z naszej ziemi wyciśnięte i z naszego potu. Taki burmistrz — ile przywiózł tu przed laty? Z węzełkiem przyjechał! A widzieliście, ile wysłał z powrotem? — Więcej nie wyśle. Obrzydło mu życie tutaj. Ale inni zostają-Chyba że... Słyszeliście o tym, że książę, pan nasz miłościwy, *>1?I%I żonę z krakowskiego dworu? — Słyszałem — potwierdził dziad — dużo ludzie o tym gadaJ^ Anna jej na imię, tak jak tobie, Anusiu — odwrócił głowę ku dziev 366 stojącej przy drzwiach.-Może jak Niemkinie przestaną rządzić na szczecińskim dworze, to I nam pogodniej słoneczko zaświeci — Szczęśliwiście, dziadku, że macie ufność — Jaśko podniósł się z ławy i sięgnął po czapkę. - Czas mi juź ii6 na ?????; ^^ kojnego snu tych, co gnębią nas i dławią. Oby ich ogień pochłonął i miecz wytracił. — Nie mów tak —żywo przerwała mu Anusia —nie tylko ich pibujesz. Wiesz, że w tym mieście więcej je8t nag jafc ^ h A kto czyha na Gryfice? Gromady zbirów niemieckich, bandy Oste-nów i Mannteufflów. Gdyby tu wpadli, nie ocalałaby nasza biedna krowina ani nasz dach, ani my sami. Bronisz mnie i matki naszej i dziada! Idź już, idź na tę wartę! I nie myśl tafc nigdy! Źle nam dzisiaj, ale ratunku trza czekać od księżnej, nie od rabusiów. Wzięła brata pod rękę i wyszli na mroczną ulicę — Pomnij - powiedziała jeszcze - łatwiej rajcom odłmdowad ich kamienice i składy jak nam nędzny domek. Swego domu strzeżesz. Strzeż go dobrze! Burmistrz nie mógł zmrużyć oka tej nocy. Wstał wreszcie z łoża i podszedł do okna. Dalekie pianie kogutów niosło się przez mrok i ciszę. —To już nowy dzień — pomyślał — pierwszy dzień, w którym nie jestem już tym, kim byłem wczoraj, kim nigdy nie będę Chyba tam, w Nadrenii... — Oczom jeg0 ^^ eię obraz: ?. brzeg wielkiej rzeki, w dali zamki rycerskie na niedostępnych stromych wzniesieniach, winna latorośl oplatająca ściany zajazdów zieleń jakaś inna niż tu i niebo o innym kolorze. Piękne, rodzinne'strony. Oby być już tam jak najprędzej... Nagły powiew chłodnego wiatru od rzeki wtargnął do komnaty Zniknął obraz. Jest jeszcze to obrzydłe miasto, gdzie na każdym kroku słychać słowiańską mowę. Śpią 8hem twardym uUce d' i mieszkańcy. Tylko Kuba czuwa przy bramie. Innych zbudzi dopiero chrzęst oręża i płomień czerwonego kura. Ostenowa kompania pewno już ostrzy miecze i topory. Niech prędzej wstaje świt! Niech 8ię wypełni to, co ma się stać! 367 Kuba oparł się o występ mu*« koło bramy i zapatrzy sxę w blaski przedświtu Trochę kręciło mu «« " ^ T™ek ??* »«**»¦> dziwnego, że Jaśko i Bartek U** J* kło?7 W ba8ZCle P^rnościa. o «. , ?i i „ł *n mógł, na ziemię, a przecież czuł szum Sam Kuba pił mało, wylewał, co ? ^ , , ?;? zamykały, pod czupryną, a oczy same sw ?' j • • , * \ «, r , , . i??> ?i? pod studnię i wylał na głowę wia- Wolnym krokiem powlókł »y ¦ \ ' » * J „ . . ?„? Pomogło. JNmie trzeba uważać. Zaraz dro wody. Potem jeszcze jedno. e «* . _i„0* -we 8tada na ?1???? przed bramą. Z róż- poganiacze zaczną spędzać swe w . . Ł , • 7 nych stron miasta dobiegają j«* coraz ?I08??'82? Pokiwania owiec, słychać stąpania krów i nawodnia pasterzy Czas do bramy, trzeba tyl^o odciągnąć na bok Jaśka i Bartka. Pił z nimi na pohybel rajcom i bogaczom, za lepszą przyszłość p-spólstwa. Chłopcy uwierzyli jeff» ^nieniom, ze czuje to samo, co oni, że jest ich druhem. Jaś^ Powiedział nawet: - Dobry z ciebie chłop, Kuba, choćże* i Szwab- My do takich jak ty mc me mamy. ,, ,r ' A-f, i braterstwie. — W braterstwie? On, Możemy żyć razem w zgodzie " ¦ ¦ 3 \ . i • .„L-itni? Dobre sobie! On, który już dziś z tymi nędzarzami słowiański • . ' 7 i będ*ie panem! Naiwny to lud, « Pomorzanie, dadzą się wziąć na by. le serdeczne słówko. Gdyby nie byh tak łatwowierni, i ci z pospólstwa, • . , I . tvt. „\e mielibyśmy tu co robić, i ieh książęta, my Niemcy rtfe . _ [ J ^, , , , , było luz tłoczno. Kuba otworzył przej- Na placyku przed bramą W i .. J. r ?. , . r J n „??? do baszty po drugiej strome rzeki ecie na most, przeszedł przod^"1 /rej ;.„,,, ? twierać br?mę przedmoscia. i ^nelkim kluczem począł ot^c . n. r. ? . r, ,, , • „^łtowrj.o. Dmmes von Osten, ukryty Zarośla poruszyły się gw* , ? J ** pniem rozłożystego dębu, *?°^ W tamtą stronę i napotkał py, tający wzrok jednego ze zb^w podnoszących się z ziemi ' j, . , „„unał — dam znać! Leżeć i czekać! — Jeszcze me czas! — sy*1*4 , Na drogę wiodącą ku p-^ chodziły coraz to nowe sta-da. Najpierw pędzono bydło ^jsbe, potem ukazały się spasione ???^ bogatych kupców i W&*6** *f 8ZCie wbkły 8ie ociężale wynędzniałe owce, chude kozy i ^eliczne b^» Pogamane przez oh*) _? ? " . / r afnukła dziewczyna o baianych włosach, Na samym końcu szła bp» ' / . _ , ,7X . , • , „ -o chwila zatrzymywała się, by skubnąc Pędząc swą Łaciatą, która c» ? i w J źdźbło trawy rosnącej przy ° ze* Dinnies zdecydował się. ^ P^^^y gwizd rozdarł po 368 wietrze. Z nadrzecznych krzewów wynurzyli się jeźdźcy i z krzykiem runęli ku drodze wiodącej do miasta. Jak stugębne echo odpowiedział im wrzask piechoty podnoszącej się z ziemi i biegnącej za nimi. Usłyszawszy wrzask, Anusia odwróciła oczy ku zaroślom. W pierwszym Odruchu zawróciła krowę i chciała pędzić ją z powrotem do miasta. Szybko zrezygnowała jednak z tego zamiaru. Jasne było, że biedne zwierzę nie wydobędzie z siebie sił do szybkiego biegu. A przecież trzeba być w bramie, zanim konni wpadną na most. Tylko żelazna, potężna kratownica może ich zatrzymać. Jaśko zdążyłby ją spuścić — to pewne, ale śpi pijany koło wartowni, tak jak i Bartek. A Kuba? Coś mu źle z oczu patrzyło, gdy ze śmiechem pokazywał jej leżącego brata. Pozostawiła więc krowę i pędem puściła się ku miastu. Napastnicy dostrzegli ucieczkę pastuszki i przynaglili konie do szybszego biegu. Nim jednak dopadli drogi, Anusia była już w bramie. Na jej widok Kuba osłupiał. — Zawieraj bramę! — krzyknęła do niego. — Prędzej! — Co? — spojrzał na nią nieprzytomnie. — Uciekaj stąd! Migiem' Bo... —¦ zamierzył się pięścią. Teraz już wiedziała wszystko. Cofnęła się odruchowo ku mostowi. — Jaśko! *-* krzyknęła rozpaczliwie — Jaśko! Śpiący zabełkotał coś przez sen, przewrócił się na drugi bok i za-chrapał ciężko. — Jaśko! — powtórzyła targająo brata za ramię. Odpowiedział jej szyderczy rechot Kuby. Pachoł burmistrza podskoczył ku leżącemu, pochylił się nad nim błyskawicznie i pchnął go z całej siły w toń wodną. Chlupnęło i fale skryły postać junaka. Zanim jednak morderca zdołał się wyprostować i pewnie stanąć na nogach, poczuł uderzenie, po którym zakręciło mu się w głowie. To Anusia, chwyciwszy jego własny topór, zdzieliła go obuchem. Nogi ugięty się pod pachołkiem i Kuba runął do wody za swą ofiarą. Anusia rzuciła się ku bramie. Zaledwie zdążyła ją zatrzasnąć. I?zek. Uniósł się w powietrzu, kołysząc się ledwie dostrzegalnie. ;h obserwował z uwagą to niezwykłe zjawisko i natychmiast przy-mu na myśl, że ów obłoczek nie jest niczym innym, jak tyl-larazą w takiej właśnie postaci. )strożnym krokiem cofnął się do drzwi i otworzył je na oścież, ściąg spowodował, że obłok poszybował znad łóżka chorej i teraz sił się przed wejściem do chatki. Mnich opuścił mieszkanie, zam-t drzwi i ruszył w kierunku rynku. Kilkakrotnie obejrzał się za ie__obłok podążał za nim, jakby był przywiązany nitką. Przyszył więc kroku i udał się z powrotem do kościoła. Kiedy znowu iął obok nie dokończonego wspornika — spostrzegł, że zostawio-w nim spory otwór dla umieszczenia puszki na ofiary składa'ne ez wiernych. Nie zastanawiając się długo — szerokim ruchem ramia zagarnął obłok i wpędził go do środka. Następnie chwycił mię, drugą ręką ujął cegłę i zamurował otwór wraz ze znajdującym w nim obłokiem. Potem starannie wygładził powierzchnię ściany, ? po jego pracy nie pozostał ślad. Od tego dnia czarna zaraza wygasła w Połczynie, a wszyscy cho-I powrócili do zdrowia. Gracjan Bojar-Fijalkowski KŁOPOTY MIESZKAŃCÓW SIANOWA ażda dzielnica naszego kraju ma jakieś miasto lub wioskę, które z nie znanych bliżej powodów są przedmiotem drwin i żartów. Mazowsze ma więc podwarszawski Grójec, Ziemia Lubelska — Pacanów, gdzie kozy kują, Wielkopolska Mosinę, a Pomorze Zachodnie —¦ Sianów. O Sianowie opowiadali dawniej i opowiadają obecnie na Pomorzu różne pocieszne historie, które tutaj podajemy, wszakże nie po to, by dokuczać jego zacnym mieszkańcom, ale gwoli upamiętnienia sąsiedzkich zwyczajów, dowcipów i żartów naszych przodków. O tym, jak mieszkańcy Sianowa uprawiali sól Mieszkańcy Sianowa lubili słone potrawy i w związku z tym zmuszeni byli wydawać dużo pieniędzy na zakup soli. Chcąc temu zapobiec i jeszcze nieco zarobić, postanowili sól uprawiać we własnym zakresie. Dla tych celów wyznaczono duże piaszczyste wzniesienie, które przedtem starannie uprawiono. Po zakończeniu prac polowych burmistrz, przejęty powagą chwili, przepasał się białą płachtą, nasypał do niej soli i rozpoczął siew. Następnie płachtą z solnym nasieniem prze- 379 wali się wszyscy radni miejscy. Po pewnym czasie zaczęły na obsia-wzgórzu ukazywać się drobne, delikatne roślinki. Były to wpraw-chwasty, ale źle byłoby z tym, kto by mieszkańcom Sianowa wproś oi powiedział. Pasterze otrzymali odpowiednie zarządzenia, by trzy-trzody z dala od zasianych pól. Za naruszenie zakazu groziły wy- e kary. Rada miejska Sianowa miała w tym czasie niesfornego byczka. rnego dnia wdarł się on mimo zakazu na obsiane wzgórze. Nie* ocznie powiadomiono o tym wykroczeniu burmistrza i rajców jskich. Ci przybywszy na miejsce orzekli, że pasterz nie może izić byczka ze wzgórza, ponieważ ma za duże stopy. Debatowano co nad tym, co zrobić, a ponieważ było gorąco, wysyłano pachoł-v miejskich co chwilę do karczmy po piwo. Wreszcie zapadła iwała: ośmiu pachołków miejskich o małych stopach złapie bycz-i by nie stratował racicami uprawy, wyniesie go na plecach, ięki mądrej decyzji rady miejskiej miasta Sianowa zasiew został itowany. Żniw się jednak nie doczekano. Rajcowie tłumaczyli to :nie—jedni posuchą, inni zbyt mokrym latem. Sianowianie budują nowy kościół Sianowski kościół rozpadł się ze starości w gruzy i mieszkańcy Iasta postanowili zbudować nowy na środku rynku. Gdy budowa rła ukończona, wydało im się, że kościół stoi nie na środku, lecz i uboczu. Rada miejska podjęła więc uchwałę, żeby popchnąć ko-iół na właściwe miejsce. Zwołano wszystkich mieszkańców miasta, J których burmistrz wygłosił płomienne przemówienie, potem zasnęli wszyscy zęby i zabrali się do roboty, przy czym, by pracować )zumnie, nie tylko siłą, ale i głową, pchali kościół łysinami. — Czekajcie, czekajcie! — zawołał nagle burmistrz, coś sobie rzypominając — musimy zaznaczyć, do którego miejsca* mamy ościół przesunąć! Zdjął swój surdut i położył na środku rynku. — Przesuniemy go dotąd, do mego surduta. Zaparli się znów łysinami o kościół, stękając głośno z wysiłku. Tak się złożyło, że przechodził tamtędy włóczęga. Widząc surdut burmistrza leżący na ziemi, a nikogo w pobliżu, gdyż wszyscy znajdowali się po drugiej stronie kościoła, podniósł go, włożył do torby i wyniósł się chyłkiem za bramę miejską. A radni miejscy dalej pchali kościół w pocie czoła. — Stać, stać! Chyba już wystarczy! — zawołał jeden z rajców miejskich upadając ze zmęczenia. Burmistrz pobiegł sprawdzić i nagle zaczął krzyczeć wniebogłosy: — Rety! Gdzie mój surdut? Popchnęliście kościół za daleko! Ale tego sianowianom było już za wiele. Zbuntowali się i ani im się śniło cofać kościoła. — A niech tam se kościół stoi na burmistrzowskim surducie — gadali wycierają* nabrzmiałe od wysiłku czoła. I poszli na kufel piwa do gospody „Pod gęsią nóżką". Burmistrz popatrzył na nich urażony, po czym machnął desperacko ręką i dla świętego spokoju powlókł się za n^mi do gospody. I po dzień dzisiejszy kościół w Sianowie stoi na burmistrzowym surducie i niezupełnie na środku rynku. A po tej historii pozostało w mowie polskiej przysłowie, stosowane zazwyczaj do ludzi o zbyt wyniosłym czole; „Pomagałeś pchać kościół sianowski, widać to po twojej łysinie". Jak to na sianowskim ratuszu pasł się miejski byczek Sianowianie byli zawsze ludźmi praktycznymi i oszczędnymi, gdy więc przyszło pokryć nowo zbudowany ratusz, tak uradzili:" — Dach jest prawie płaski, więc pod dachówkę się nie nadaje, a na blachę szkoda pieniędzy, bo przecież i tak nikt jej z rynku oglądać nie będzie. — Pokryjmy dach trzciną, której pełno rośnie nad jeziorem Jamno — zaproponował jeden z radnych — będziemy mieli dach za darmo. Ojcowie miasta przyklasnęli mądrej radzie i pokryli ratusz strzechą trzcinową, grubą na metr, by zbyt często nie trzeba było jej zmieniać. I rzeczywiście przez wiele lat nie potrzebowali jej zmieniać, choć sczerniała zupełnie i co wiosnę pokrywała się kępkami mchów i zielska. 382 • wszYscy ra<^n* miejscy. Po pewnym czasie zaczęły na obsia-asywali ulcazywać się drobne, delikatne roślinki. Były to wpraw-tymwzg je źle byłoby z tym, kto by mieszkańcom Sianowa wproś Izie cłiw izjał. Pasterze otrzymali odpowiednie zarządzenia, by trzy-> tym p ^aja 0(j zasianych pól. Za naruszenie zakazu groziły wy-nali trz*^ z sokie K ;eiska Sianowa miała w tym czasie niesfornego byczka, i •„ -wdarł się on mimo zakazu na obsiane wzgórze. Nie-t?ewneg ^ja(jomiono o tym wykroczeniu burmistrza i rajców zwłocz przybywszy na miejsce orzekli, że pasterz nie może 1111 7^ h czka ze wzgórza, ponieważ ma za duże stopy. Debatowano spędzie ^ c0 zrobić, a ponieważ było gorąco, wysyłano pachoł- długo ^ c0 chwilę do karczmy po piwo. Wreszcie zapadła • ośmhi pachołków miejskich o małych stopach złapie bycz-uc a . gtratował racicami uprawy, wyniesie go na plecach, ' 1 _ ????i decyzji rady miejskiej miasta Sianowa zasiew został ^ v żniw się jednak nie doczekano. Rajcowie tłumaczyli to ura ° i???i posuchą, inni zbyt mokrym latem, różnie Jeu i Sianowianie budują nowy kościół wski kościół rozpadł się ze starości w gruzy i mieszkańcy ostanowili zbudować nowy na środku rynku. Gdy budowa ??? 1- ńczona, wydało im się, że kościół stoi nie na środku, lecz ?? Rada miejska podjęła więc uchwałę, żeby popchnąć ko- na\ wbści^e miejsce. Zwołano wszystkich mieszkańców miasta, SC1° '-^cU burmistrz wygłosił płomienne przemówienie, potem za-0 . 7Vgcv zęby i zabrah się do roboty, przy czym, by pracować • nje tylko siłą, ale i głową, pchali kościół łysinami. C ekaicie5 czekajcie! — zawołał nagle burmistrz, coś sobie • naiąc-— musimy zaznaczyć, do którego miejsca* mamy kościół przesunąć! 7diął swój surdut i położył na środku rynku. ^_ przesuniemy go dotąd, do mego surduta. <1 arii się znów łysinami o kościół, stękając głośno z wysiłku. ^ , • złożyło, że przechodził tamtędy włóczęga. Widząc surdut 3S0 burmistrza leżący na ziemi, a nikogo w pobliżu, gdyż wszyscy znajdowali się po drugiej stronie kościoła, podniósł go, włożył do torby i wyniósł się chyłkiem za bramę miejską. A radni miejscy dalej pchali kościół w pocie czoła. — Stać, stać! Chyba już wystarczy! — zawołał jeden z rajców miejskich upadając ze zmęczenia. Burmistrz pobiegł sprawdzić i nagle zaczął krzyczeć wniebogłosy: — Rety! Gdzie mój surdut? Popchnęliście kościół za daleko! Ale tego sianowianom było już za wiele. Zbuntowali się i ani im się śniło cofać kościoła. — A niech tam se kościół stoi na burmistrzowskim surducie — gadali wycierają* nabrzmiałe od wysiłku czoła. I poszli na kufel piwa do gospody „Pod gęsią nóżką". Burmistrz popatrzył na nich urażony, po czym machnął desperacko ręką i dla świętego spokoju powlókł się za n^mi do gospody. I po dzień dzisiejszy kościół w Sianowie stoi na burmistrzowym surducie i niezupełnie na środku rynku. A po tej historii pozostało w mowie polskiej przysłowie, stosowane zazwyczaj do ludzi o zbyt wyniosłym czole; „Pomagałeś pchać kościół sianowski, widać to po twojej łysinie". Jak to na sianowskim ratuszu pasł się miejski byczek Sianowianie byli zawsze ludźmi praktycznymi i oszczędnymi, gdy więc przyszło pokryć nowo zbudowany ratusz, tak uradzili:' — Dach jest prawie płaski, więc pod dachówkę się nie nadaje, a na blachę szkoda pieniędzy, bo przecież i tak nikt jej z rynku oglądać nie będzie. — Pokryjmy dach trzciną, której pełno rośnie nad jeziorem Jamno — zaproponował jeden ¦ z radnych — będziemy mieli dach za darmo. Ojcowie miasta przyklasnęli mądrej radzie i pokryli ratusz strzechą trzcinową, grubą na metr, by zbyt często nie trzeba było jej zmieniać. I rzeczywiście przez wiele lat nie potrzebowali jej zmieniać, choć sczerniała zupełnie i co wiosnę pokrywała się kępkami mchów i zielska. 381 Ly fcoszahnianie przyjeżdżający do Sianowa na targi rybne pod-Lywali się z icn ratusza krytego strzechą, sianowianie odpowia- lm z godnością: _ Zawiść jeno przez was przemawia, bo widzicie naszą oszczędność jpodarność. któregoś roku, gdy po bardzo mokrej wiośnie nastało gorące, ne lato, sianowianie spoglądali z zachwytem na swój ratusz: strzecha zamieniła się w śliczną zieloną łąkę. — Szkoda, by się tyle pięknej, soczystej trawy miało zmarnować, to dar boży. Radzili więc, radzili, co z nią począć, aż wreszcie uradzili: — Wypasiemy na niej naszego miejskiego byczka. Przystawiono tedy do ratusza wielgachną drabinę, przyprowadzo-do niej rocznego byczka, a jeden z radnych, wlazłszy na drabinę, hęcał go garścią koniczyny, by szedł w jego ślady. Ale krasiaty sio, który nie znał się zgoła na sztuce cyrkowej, wparł się w ziemię icami i ani myślał łazić po drabinie. — To dobre dla kotów — mówiły jego wielkie, wilgotne oczy. — Ha, jak nie chce po dobroci, trzeba użyć siły — zawyrokował r mistrz. Założono więc byczkowi gruby powróz na szyję, i czterech tęgich robczaków wciągało go po drabinie na dach. I udało się. Położono bysia na dachu wśród zielonej trawy. Ale byczek trawy ść nie chciał, bo udusił się na powrozie. k Jak ustalono granicę gruntów między Sianowem a Koszalinem W dawnych czasach Sianów posiadał rozległe grunta orne oraz astwiska sięgające gdzieś na połowę drogi do Koszalina. Ale oba aiasta stale się kłóciły, gdzie ta granica dokładnie przebiega, i wza-emnie się oskarżały o wypasywanie cudzych pastwisk. Wreszcie jednak ciągłe kłótnie i procesy znudziły się zarówno rajcom koszaUn-kim, jak i sianowskim. Co rozsądniejsi zaczęli nawoływać do po* ednania się mówiąc: — Lepsza słomiana zgoda niż złoty proces. W końcu postanowiono spór zakończyć polubownie. Ustalono więc, że o wschodzie słońca burmistrzowie Koszalina i Sianowa wyjadą naprzeciw siebie, i tam, gdzie się spotkają, będzie wbity słup graniczny po wieczne czasy. Radni Sianowa długo debatowali nad tym, jak całą rzecz zorganizować, by jak najdalej od miasta odsunąć granice. Burmistrz Sianowa tak im tłumaczył: — Koszalin słynie z dobrych koni, więc burmistrz koszaliński na pewno dosiędzie konia, ale że są one niewytrwałe, więc mu rumak ustanie w drodze. Sianów natomiast znany jest z hodowli wołów. Idą one wprawdzie wolniej, ale za to są silniejsze i wytrzymalsze od koni i na pewno jednym takim wołem dojedzie się aż pod mury Koszalina. Stanęło więc na tym, że burmistrz Sianowa pojedzie na wole. Radni Sianowa tak ucieszy k' się swoją mądrą uchwałą, że poszli do gospody miejskiej, by opić jutrzejsze zwycięstwo. Wrócik' późno do swych domów i oczywiście zaspali. Zanim ich straż pobudziła, słońce już dawno wzeszło, a ponieważ wino nie wywietrzało im jeszcze z głów, więc wsadzili swego burmistrza na wołu na opak, to jest twarzą do ogona. Ledwie burmistrz Sianowa wyjechał za mury miejskie, a tu patrzy: burmistrz Koszalina stoi już przed nim i śmieje się z opieszałości sianowian. I dlatego to granice miasta Sianowa przebiegają dziś tuż za rogatkami miasta. Stanisław Swirko SKĄD POCHODZI NAZWA MIASTA ^ KAMIEŃ bardzo dawnych czasach, kiedy całą wyspę Wolin pokrywały jeszcze nieprzebyte bory, na rozlewisku rzeki Dziwny pojawił się straszliwy potwór. Była to ropucha, ale ropucha ogromna, wielka jak dom. Grasowała ona najczęściej w pobliżu Wyspy Chrząszczewskiej, mąciła szeroko tu rozlane wody Dziwny i zatruwała je swym jadem. Ryby na obszarze całego rozlewiska, aż hen do ujścia Dziwny do Bałtyku, zaczęły ginąć i całe ich ławice pływały po powierzchni wody, bielejąc wzdętymi brzuchami. Ropucha pożerała je wówczas i rozrastała się coraz bardziej. W osadzie rybackiej, leżącej na stałym lądzie na wprost Wyspy Chrząszczewskiej, zapanowały głód i srogi lament. Biadać zaczęli również i wieśniacy, którzy nie mogli poić swego bydła w zalewie Dziwny, gdyż woda stała się brudna i cuchnąca i powodowała liczne choroby u zwierząt. Zrozpacaeni mieszkańcy osady zebrali się na wiec i radzili, jak pozbyć się groźnego potwora. Lecz nic nie uradzili, doszli jedynie do przekonania, że są bezsilni wobec potwornej ropuchy. Wysłali więc posłów do świętego chramu boga Trygława, który panował na południowym cyplu Wolina i miał szczególną pieczę nad rybakami. Posłowie, starzy rybacy, złożyli w darze u stóp posąg» 384 ???i& -wy szykujących się do ataku napastników z Gryfic. Poparzeni nieśli krzyk, myśląc, że zostali odkryci. Strażnik widząc, co się ??i zaalarmował miasto, które zdołało zorganizować pośpieszną onę. W ten to sposób skryty atak gryficzan został udaremniony, a nie- :rnv małżonek urósł w oczach mieszczan na bohatera. Żona daro- ta mu jego przewinienia i od tej chwili żyli zgodnie. A na pamiątkę zęśliwego ocalenia miasta basztę nazwano Kaszaną i tak zostało po dzień dzisiejszy. Jerzy Buczyński ¦¦¦ii"?..»n.ITSL \ SKARBY ZAMKU DRAHIMSKIEGO amek drahimski przez kilka wieków stał na straży północno-zachodnich granic Rzeczypospolitej. Wiek XVII jednak przyniósł poważne zmiany w układzie sił politycznych i militarnych nad południowym Bałtykiem. W roku 1637 zmarł książę Bogusław XIV, ostatni władca Pomorza Zachodniego, i państwo jego rozpadło się: część zachodnią wraz ze Szczecinem oraz wyspami Rugią, Uznamem i Wolinem zagarnęła' Szwecja, natomiast reszta ziem pomorskich stała się łupem Brandenburgii. Polska, zajęta wojną z Moskwą, a następnie z Kozakami i Turcją, nie miała siły ani możliwości, by wystąpić w obronie grabionego Pomorza. Zemściło się to straszliwie na Rzeczypospolitej, gdyż Szczecin stał się wkrótce główną bazą wypadową króla szwedzkiego, Karola Gustawa, przy organizowaniu najazdu na Polskę, znanego w naszej historii pod mianem potopu. Wspomagał go w tym najeździe zdradziecki lennik Polski, Fryderyk Wilhelm Pruski. Gdy jednak losy wojny zmieniły się, a Szwedzi zostali przepędzeni Fryderyk Wilhelm przeszedł na stronę Polski i ofiarował jej nawet pomoc finansową. Ale nie za darmo, zastrzegł sobie bowiem, iż w razie nieoddania długu weźmie sobie w zastaw starostwo drahimskie. Polska, wyniszczona wieloma wojnami, nie była istotnie w stanie 391 icić na czas zaciągniętej pożyczki. Lecz starostą drahimskirn był czas dzielny Jakub Potocki, który poprzysiągł, że póki żyje, żarn. Jrahimskiego Brandenburczykom nie odda. słowa dotrzymał. Podanie głosi, iż starosta drahimski przed śmiercią swoją kazał ¦ać wszystkie skarby i kosztowności i zakopać je w ziemi. Aje e 9 — tego nikt nie wie. Gdy wojska brandenburskie, na wieść o śmierci Jakuba Potockiego rstąpiły do szturmu na zamek, nieliczna załoga polska podpaliła kniane zabudowania zamkowe i wycofała się oddając w ręce wroga to nagie mury forteczne. Skarby pozostały w ziemi. |W wiele lat później pewien mieszkaniec Czaplinka miał sen, iż tby drahimskie zostały zakopane tuż przy bramie zamkowei. brał się więc którejś ciemnej nocy i skarb odkopał. Ale nie umiał aować tajemnicy, więc skarby przepadły, podobno jeszcze głębiei yly się pod ziemię. Z zamku drahimskiego przetrwały do dziś tylko ruiny i podanie im. Głosi ono, iż skarby starościńskie spoczywają nadal w ziemi lękają na potomka w prostej linii Janka z Czarnkowa, pierwszego rosty drahimskiego. Potomek ten kiedyś tu przyjdzie, skarby wy. >ędzie i przekaże prawowitej władzy polskiej. Stanisław Świrko AMBONA W RADACZU t Radaczu na ziemi szczecineckiej jest osiemnastowieczny kościół* Do ostatniej wojny była przechowywana W nim osobliwa pamiątka po wielkim królu polskim, Janie Sobieskim. W roku 1683, po wyprawie Jana III pod Wiedeń, stolica Austrii chciała wyrazić królowi polskiemu swą wdzięczność za uratowanie miasta od pogromu turec]jieg0 i ofiarowała niu wspaniały rydwan zwycięstwa na pozłacanych kołach. Na froncie widniał napis: Currus Triumphalis Johannis Sobiesky Regis Polorwrum. Wóz triumfalny był ozdobiony godłem Królestwa Polskiego oraz herbem rodowym Sobieskich, Janiną, a także postaciami alegorycznymi i złoceniami. Miał kosztować miasto Wiedeń trzy tysiące dukatów. Po śmierci króla najstarszy syn jego, Jakub, przewiózł ten cenny dar do swoich dóbr w Oławie na Śląsku. Lecz wóz nie był tam długo. W czasie pierwszej wojny śląskiej między Prusami i Austrią triumfalny rydwan Sobieskiego został zdobyty w 1741 roku przez wojska pruskie pod dowódz twem generała Aleksandra Kleista, pochodzącego z Radacza na Pomorzu. Fryderyk Wielki miał zamiar zabrać rydwan do Berlina i umieścić go w Alei Zwycięstwa, ale generał Kleist oparł się tym żądaniom i zwrócił się do króla z prośbą, by mu go ofiarował. Chciał go umie- 393 wrócić na czas zaciągniętej pożyczki. Lecz starostą drahimskim był wówczas dzielny Jakub Potocki, który poprzysiągł, że póki żyje, zam-m drahimskiego Brandenburczykom nie odda. I słowa dotrzymał. Podanie gł08^ iż starosta drahimski przed śmiercią swoją kazał ;ebrać wszystkie skarby i kosztowności i zakopać je w ziemi. Ale jdzie? —tego nikt nie wie. Gdy wojska brandenburskie, na wieść o śmierci Jakuba Potockiego, )rzystąpiły ó^° szturmu na zamek, nieliczna załoga polska podpaliła Irewniane zabudowania zamkowe i wycofała się oddając w ręce wroga ;ylko nagie mury forteczne. Skarby pozostały w ziemi. W wiele lat później pewien mieszkaniec Czaplinka miał sen, iż skarby drabimskie zostały zakopane tuż przy bramie zamkowej. Wybrał się ^I?° którejś ciemnej nocy i skarb odkopał. Ale nie umiał sachować tajemnicy, więc skarby przepadły, podobno jeszcze głębiej skryły się pod ziemię. Z zamku drahimskiego przetrwały do dziś tylko ruiny i podanie a nim. Głosi ono, iż skarby starościńskie spoczywają nadal w ziemi i czekają na potomka w prostej linii Janka z Czarnkowa, pierwszego starosty drahimskiego. Potomek ten kiedyś tu przyjdzie, skarby wydobędzie i przekaże prawowitej władzy polskiej. Stanisław Świrka AMBONA W RADACZU t Radaczu na ziemi szczecineckiej jest osiemnastowieczny kościół. Do ostatniej wojny była przechowywana w nim osobbwa pamiątka po wielkim królu polskim, Janie Sobieskim. W roku 1683, po wyprawie Jana III pod Wiedeń, stolica Austrii chciała wyrazić królowi polskiemu swą wdzięczność za uratowanie miasta od pogromu tureckiego i ofiarowała mu wspaniały rydwan zwycięstwa na pozłacanych kołach. Na froncie widniał napis: Currus Triumphalis Johannis Sobiesky Regis Polonorum. Wóz triumfalny był ozdobiony godłem Królestwa Polskiego oraz herbem rodowym Sobieskich, Janiną, a także postaciami alegorycznymi i złoceniami. Miał kosztować miasto Wiedeń trzy tysiące dukatów. Po śmierci króla najstarszy syn jego, Jakub, przewiózł ten cenny dar do swoich dóbr w Oławie na Śląsku. Lecz wóz nie był tam długo. W czasie pierwszej wojny śląskiej między Prusami i Austrią triumfalny rydwan Sobieskiego został zdobyty w 1741 roku przez wojska pruskie pod dowódz twem generała Aleksandra Kleista, pochodzącego z Radacza na Pomorzu. Fryderyk Wielki miał zamiar zabrać rydwan do Berlina i umieścić go w Alei Zwycięstwa, ale generał Kleist oparł się tym żądaniom i zwrócił się do króla z prośbą, by mu go ofiarował. Chciał go umie- 393 \ w kościele, który właśnie zbudowano w jego majątku rodzinny?? daczu. Fryderyk Wielki, mając na uwadze zasługi Kleista w czasie jen śląskich, przychylił się do jego prośby 1 W ten sposób triumfalny Iwan Sobieskiego został przewieziony ze Śląska na Pomorze. roku 1777 nadwozie rydwanu wbudowano w ścianę kościelną Radaczu jako ambonę, a pozłacane koła umieszczono za ołtarzem. tego czasu pamiątka po Sobieskim stała się największą osobli-ścią Radacza. W czasie kampanii napoleońskiej przeciw Prusom w 1807 roku słacane koła rydwanu Sobieskiego podobno zostały przewiezione Paryża i umieszczone pod Łukiem Tryumfalnym, ale sam ryd>van formie ambony ocalał. W okresie ostatniej wojny światowej zabytkowa ambona koscio-w Radaczu uniknęła zniszczenia w czasie działań frontowych, lecz źniej, w bliżej nie znanych okolicznościach, uległa uszkodzeniu rzepadła bez wieści. Pozostała jedynie na obrazie olejnym w mu-i? w Szczecinku, a także w opowieści krążącej wśród mieszkańców idacza. Może opowieść ta przyczyni się do odnalezienia sławnej miątki po wielkim królu polskim. Stanisław Swirko \ O WIDMIE NA GRODŹCU miejscem, gdzie wznoszą się mury starego zamku nowogardzkiego, związane jest następujące podanie: "•?*i???-— ^° noc» ^^? zegary biją godzinę dwunastą, ukazuje się. przed murami zamkowymi widmo dziewczyny trzymającej na ręku maleńkie dziecko bez głowy. Dziewczyna rzewnie płacze, przytula i całuje dziecko, szepcze do niego najczulsze słowa i nagle znika z przeraźliwym krzykiem trwogi. Podanie mówi, że właśnie w tym miejscu, przed wiekami, stracono pewną ubogą dziewczynę z Nowogardu,' zamieszkałą na południowym przedmieściu przy szosie stargardzkiej. Zarzucano jej, iż zamordowała swoje nowo narodzone dziecko. Według opowieści dziewczyna była niewinna. Sprawczynią zabójstwa była jej matka, która chciała uchronić córkę przed pogardą środowiska. Sędziowie nie uwierzyli zeznaniom matki. Dziewczynę skazano na etanie pod murami zamku przez trzy dni z trupkiem dziecka na ręku, a potem wykonano na niej wyrok śmierci. Pochowano ją obok miejsca egzekucji, na dnie fosy zamkowej. Od tej pory nieszczęsna wychodzi co noc z mogiły, aby opłakiwać dziecko i protestować przeciw niesprawiedliwości wyroku. Marceli Labon 395 I HERB ŚWINOUJŚCIA VIII O zbójcach i piratach O ZBÓJCACH Z GÓRY CHEŁMSKIEJ I MOSIĘŻNYM ROGU awałnica zdawała się nie mieć końca. Gęste chmury przewalały się po niebie i pogłębiały ciemności. Wiatr wył jak potępieniec i siekł strugami deszczu, a wzbierające potoki wody rozmywały koleiny na drodze. Kto żyw, chronił się pod dachem. Na"Wet Psa by nie wypędził w taką porę! Tego właśnie wieczoru pewien samotny wędrowiec zmierzał do Koszalina. Czuł się już zmęczony uciążliwym marszem i walką z wichrem, który szarpał na wszystkie strony chroniącą go od deszczu opończę. Szedł niemal po omacku — z najwyższym trudem odnajdując drogę. W pewnej chwili wiatr jakby nieco osłabł, natomiast szum wzmógł gj[e jeszcze bardziej. Podróżny zorientował się szybko że dotarł w pobliże Góry Chełmskiej. Przyspieszył więc kroku, bowiem został mu ezpiecznym miejscu. Na nocleg udał się do pobliskiej gospody. W izbie było ciepło i prawie pusto—jedynie na ławie pod pie-a siedziało kilku młodzieńców. Sądząc z ubiorów — byli to cze-nicy, którzy spotkali się po pracy i teraz spędzali wolny wieczór iy kubkach wina, przekomarzając się z ładną, lecz biednie ubraną ewczyną — najpewniej służącą właściciela gospody. Kiedy spostrzegli obcego człowieka, który blady i rozstrzęsiony adł przy sąsiednim stole, przerwali rozmowę i z zainteresowaniem :zęli się dopytywać o przyczynę jego obecnego stanu. Podróżny opowiedział swą przygodę. Jednakże podochoceni winem odzieńcy nie okazali mu współczucia. Przeciwnie, zaczęli z niego żartować i trącając się łokciami, wypowiadać różne uszczypliwe u-wagi. Wędrowca dotknęły prześmiewki niedowarzonych młodzieńców,, nic jednak nie odpowiedział, tylko coś w myślach rozważał. W końcu podniósł się z miejsca, sięgnął ręką za pas i wyciągnął mieszek pełen pieniędzy. Potem zdjął chustę, którą miał zawiązaną na szyi-Czeladnicy zamilkli i przyglądali się przybyszowi, który położywszy pieniądze i chustę na stole, rzekł spokojnym głosem: — Całą sumę podaruję temu spośród was, kto w tej chwili odważy się pójść na Górę Chełmską i w dowód swojej obecności zawiąże na szczycie wieży tę oto chustę. Zgadzam się nawet, by zabrał z sobą. towarzysza. Proszę, kto ? was się decyduje? Pyszałkowatym młodzieńcom zrzedły miny. Z jednej strony znaczna suma pieniędzy kusiła do podjęcia wyprawy, z drugiej jednak strach paraliżował chęci. Wszyscy bowiem mieszkańcy Koszalina, wiedzieli o okrucieństwie zbójców, a donośny głos rogu, przy pomocy którego zwoływali się na wyprawy, często słyszano wśród nocy. Toteż, oglądali się z wahaniem jeden na drugiego i nie wiedzieli, co odpowiedzieć. Świadkiem tej niemiłej sceny była służąca właściciela gospody,, która przez cały czas stała pod piecem i uważnie słuchała ich rozmowy. Wstyd jej się zrobiło za owych znajomych młodzieńców, którzy najpierw wyśmiewali obcego człowieka za brak odwagi, a potem sami stchórzyli. Pomyślała też, że oto zdarza się jej okazja uzyskania su» my, która stanowiła dla niej prawdziwy majątek. Podeszła więc do stołu, wzięła w rękę chustę i rzekła: — Skoro nie ma wśród was odważnych, ja pójdę! Wtedy czeladnicy zerwali się z ławy i zaczęli dziewczynie tłumaczyć, by nie narażała się na niebezpieczeństwo. Ona jednak nie dała się odwieść od powziętego zamiaru. Podróżny najpierw ze zdziwieniem a potem z wyraźną sympatią obserwował jej zachowanie. — Przyrzekłem nagrodę jednemu z nich... — powiedział zwracając się do dziewczyny. — Ja również byłam przy tym — przerwała mu natychmiast. Podróżny uśmiechnął się. — Nie cofam swego przyrzeczenia — rozstrzygnął. — Nie mogę też. 26 W krainie Gry«t6w 401 ronie ci czegokolwiek. Widzę, że jesteś dziewczyną rozsądną i od-ną. Kób więc, jak chcesz! L)ziewca;yna ubrała się szybko w ciepłą odzież, na nogi zaś wło-l ????? buty z wysokimi cholewami. Stojąc w drzwiach gospody 6ciła 8ię jeszcze raz. bzel^ajcjg na ??? prZy bramie!—krzyknęła i wybiegła. ^ocz^tkowo wyprawa jej przebiegała pomyślnie. Mimo porywów ??' sxarpiącej konarami drzew, mimo krzyków sów, które prze-iszonc fruWały wokół jej głowy, dziewczyna szczęśliwie dotarła na i szczyp WZg0rzał gdzie stała wysoka wieża, wskazująca żeglarzom ????^ bezpieczne wejście do jamneńskiej przystani. Szybko we-1 P° babinie na główny maszt i przywiązała do niego chustę późnego. Scno<ł%iła właśnie po ostatnich szczeblach, gdy wtem zabrzmiał eeie ?;??i? zbójeckiego rogu. Serce odważnej dotąd dziewczyny za- marło z przerażenia. Potykając się o korzenie drzew, smagana po twarzy pędami krzewów — biegła w dół po zboczu^ chcąc jak najszybciej? oddalić się od niebezpiecznych miejsc. Nagle tuż obok ujrzała osiodłanego konia, który stał przywiązany do drzewa i niecierpliwie szarpał uzdą. Nie namyślając się ani chwili, odwiązała wodze od pnia i siadła na grzbiecie rumaka, kierując go w stronę miasta. Teraz jednak spostrzegli ją złoczyńcy i ruszyli w pogoń. Ich pełne wściekłości okrzyki mieszały się z parskaniem koni i tętentem kopyt. Cała gromada rozsypała się półkolem, chcąc jak najszybciej dopaśd uciekającej dziewczyny i odciąć jej możliwość ucieczki. Wypadli na otwartą przestrzeń i znów skupili się w zwartą grupę. Dziewczyna pochyliła się nisko nad grzywą rumaka i rwąc galopem dotarła do wrót miasta, które strażnicy, powiadomieni o tej .wyprawie, skwapliwie otwarli. Tymczasem ścigający ją zbójcy tak się zaślepili w swym gniewie,, że nawet nie spostrzegli, kiedy przekroczyli bramę. To właśnie stało się ich zgubą. Znaleźli się w ślepej uliczce miasta i tutaj zostali otoczeni przez uzbrojoną straż. Wszyscy też zostali pojmani i wtrąceni do więzienia. Na wieść o tym wydarzeniu zapanowała wśród koszalinian wielka radość. Następnego dnia zebrała się rada miejska i przyznała odważnej dziewczynie wysoką nagrodę za uwolnienie okolic miasta od zmory grabieży. Tłumnie udali się wszyscy na Górę Chełmską, gdzie zniszczono siedlisko zbójców. Znaleziono tam wiele cennych rzeczy, zagrabionych przez zbójców, a wśród nich ogromny mosiężny róg, który odtąd przez wiele, wiele lat był używany przez straże nocne. Jednakże jego głos nikogo już nie straszył. Gracjan Bojar-Fijalkowski O GŁAZIE KOŁYSKĄ ZWANYM adchodził wieczór. Ostatnie promienie słońca kładły się złotą łuską na falach Binowskiego Jeziora i złociły pnie starych drzew. Cisza panowała w Bukowej Kniei. Nagle z pomroki boru dobył się tętent koni, skrzyp kół i trwożne bzyki. Niebawem po leśnej drodze przemknęła podróżna kolasa, łtoczona garstką wystraszonych sług. Za nimi narastały coraz bar-Iziej hałas i krzyki pogoni. To banda rozbójników gnała śladem podróżnych. W kolasie półżywa ze strachu siedziała kasztelanowa, która z da-eka jechała z chorym synkiem do cudownego źródła w Binowie. ?i? bacząc na przestrogi, jechała wieczorem przez Knieję Bukową, by jeszcze przed nocą dobić do Binowa. Banda rozbójników zbli-ała się z każdą chwilą. Strwożeni słudzy, zupełnie potraciwszy gło-|vy, miast bronić swej pani, rozpierzchli się po lesie. Kasztelanowa •puszczona przez wszystkich, wyskoczyła co żywo z kolasy i z dzieckiem na ręku rzuciła się w mrok boru. A był to już czas najwyższy, fte minęły dwa pacierze, gdy spoza zakrętu drogi wypadł rój czar-tych postaci, które z wrzaskiem rzuciły się na porzuconą kolasę. Jeden z rozbójników dostrzegł uciekającą niewiastę, zeskoczył konia i puścił się do lasu w pogoń. Liczył na to, że kobieta swe naj- 04 cenniejsze rzeczy, pieniądze i klejnoty, unosi ze sobą, więc jego łup będzie najbogatszy. Nieszczęsna matka, słysząc przyśpieszone kroki i łamanie gałęzi, dobywała resztek sił, aby ocalić życie dziecka. Uciekała dalej i dalej w gąszcz, raniąc nogi o ciernie krzaków, rozrywając szaty o wystające sęki. Gałęzie chłostały ją po rozpalonej twarzy, pokaleczone ręce mdlały od ciężaru dziecka. Lecz strach dodawał sił. Brnęła więc dalej przez chaszcze i kluczyła po ostępach, aż w końcu rozbójnik zgubił jej ślad i złorzecząc zawrócił. Gdy ucichły odgłosy pogoni, kobieta bez ducha upadła przy wielkim głazie, który zagrodził jej drogę. Ale niedługo trwało miłosierne omdlenie, dziecko żałosnym kwileniem zaczęło dopominać się jedzenia, a rany krwawiły i piekły boleśnie. Nieszczęśliwa matka, opuszczona przez wszystkich, sama jedna wśród nocy w strasznej puszczy, oparła głowę o głaz i zapłakała gorzko. Wtedy zimny głaz wzruszył się wielką niedolą ludzką i zmiękł jak wosk. Na jego powierzchni powstało obszerne wgłębienie, które kobieta wymościła mchem i ułożyła jak w kołysce synka, sama zaś legła obok. Rano przybyła pomoc. Do dziś dnia w Kniei Bukowej, niedaleko Binowa, leży ogromny głaz z wgłębieniem. Ludzie nazywają go Kołyską. Monika Wiśniewska ROZBÓJNIK ziwowali się wszyscy, gdy stary Kwiatek, potomka się po ćwierci wieku bezpłodnego małżeństwa doczekawszy, książęcym imieniem Bogusława go ochrzcił. Wytykali to rodzi-iom, ale stary ramionami jeno ruszał, a Kwiatkowa z gębą nawet wy-kakiwała: —>Już ta się o syneczka mojego nie trapcie! — wykrzykiwała — eszcze mu i imienia, i losu zawidzieć* będziecie! Niech jeno lat doj-Izie, to i książęcy dwór mu za wielki nie będzie! Prześmiewali się jeno ludziska na babskie gadanie, ale niechta! — Tyle lat się kobiecisko brakiem dzieciaków trapiło, to i rachuje ama nie wiedzieć na co — mówili. Wyrósł z Bogusława chłop na schwał — aż dziw, skąd tyle urody krzepy przy rodzicielskiej biedzie mu się wzięło. Bo czasy były cięż-ae. Nie wróżyło nic dobrego choćby i książęce imię, kiedy sam ksią-ę Bogusław, ostatni z rodu, schorowane ciało ledwo dźwigał, a księ-two, ciągłymi przemarszami wojsk to cesarskich, to szwedzkich rujnowane, ku upadkowi się chyliło. Nie oparł się złemu losowi i nasz Bogusław: porwali go jak wego żołdacy Wallensteina i do regimentu wcielili. Pod kijem odoficera, w marszach i potyczkach ciągłych trzydzieści lat 06 prawie przesłużył, nim z plejzerami srogimi w całym zysku do dom powrócił. A tu źle się działo ludności Pomorza. Jak początkowo błogosławili zmarłego księcia Bogusława, że tarczą szwedzką od zaborczości brandenburskiej ich osłonił, Gustawowi Adolfowi księstwo testamentem dając, tak prędko w pełni odczuli szwedzki ucisk. Nie przelewało się chłopu i przedtem — ale teraz nowi panowie skórę z nich żyw-•cem zdzierali. Nasłuchał się wnet Bogusław gadek o zdzierstwie, napatrzył biedy, a już co najgorsze i czego znieść nie mógł — dzieciń-4ska krzywda i płacz głodnych niebożątek na każdym kroku go raniły. Nie strzymał tego. Poczuł, że coś zdziałać musi. Poszedł do plebana po radę i pomoc — ale ten jeno ręce rozłożył, własną biedę mu ukazując. Chciał wojak namówić sąsiadów, żeby z nim do dziedzica poszli po dobroci o ulżenie doli prosić — nie śmieli. — Do dawnego byśmy szli — tłumaczyH — ale do tego ? Bo nie stało już starego, dziedzicznego pana. Dobra zagarnął szwedzki szlachetka, z małego panka wielkim dziedzicem się stając, a ludzką krzywdą się tucząc. Udał się do niego Bogusław w pojedynkę, ale ledwo sprawę przedstawił, kazał go Szwed sługom pojmać, wy-chłostać, palce w kurek do muszkietu wkręcać, a na koniec ze wsi wypędzić z zakazem powrotu. Wypchnięty za wrota odwrócił się Bogusław i pięścią z dala pogroził: — Zobaczysz, ty wywłoko szwedzka! Nie za swoją, ale za ludzką krzywdę ci odpłacę! Nietrudno było zebrać bandę z włóczących się po gościńcach byłych gemajnów i uciekających spod ucisku chłopów. Wnet też stanął Bogusław na czele grupy obeznanych z walką, gotowych na wszystko straceńców. Ujął ich w karby żelaznej dyscypliny, do jakiej w wojsku przywykł, przysięgą srogą do posłuszeństwa zobowiązał i rozpoczął żywot na pół zbójecki, na pół rycerski. Niczym zbójcy kryli się w lesie, w lepiankach nad rzeką Myślą zamieszkawszy, i niczym rycerze--mściciele napadali jeno na'złych panów, pomoc biedocie dając z zagrabionego dobra. Otoczyła ich wnet miłość ogólna, ale znalazł się zdrajca, co wskazał ich ukrytą siedzibę. Ściągnięte przez panów aż dwa regimenty 407 L szwedzkiej okrążyły las, w zażartej walce trupem wszystbch r%eTednak dobra żadnego przy nich nie znalezumo bo wszy-[Cd razu międ,y potrzebujących dzielili - poszła rmędzy ludem iakoby cU skarbów została przez Bogusława ukryta pod ^kamieniem, z koryta rzeki Myśli wysterezającym, gdzxe le-rtknięte do dzisiaj. I kamień nosi na tę parmątkę nuano Roz-i?? z szacunkiem i miłością wymawiane przez rmeszkanców olicy Chojna. Stanisław Deskur i STRACHY NAD JEZIOREM GŁICKO uhuuu...! — Przeciągłe nawoływanie zawisło w powietrzu. Z oddali dobiegał plusk wioseł. Łodzie płynęły jedna za drugą, kierując się w stronę porośniętych trzciną brzegów. Przepadały w zielonej gęstwinie jak stado szpaków uganiających się za owadami. Potem słychać było chlupot nóg, bełtających przybrzeżną płyciznę, i charakterystyczny szurgot wyciąganych na suchy ląd łodzi. — Hej, Odrzyk, jesteś? — odezwał się czyjś głos. — A ino... — Nie zgubiłeś czego po drodze? — Niii... —• To zabieraj swoje i chodź co prędzej, bo się będą złościć, że tyle czasu zmarudziliśmy. — Idę, już idę... Tylko łódkę zakołkuję, żeby jej woda nie zniosła. Zarzucili worki na plecy i poszli ledwie widoczną ścieżką w głąb Jadu. Niedaleko między drzewami błyskał ogień, wokół którego siedzieli jacyś ludzie. Przez twarze ich przelatywały czerwone ,błyski. Mogłoby się wydawać, że to rybacy wyruszyli na nocny połów i rozmową przy ognisku skracają sobie czas oczekiwania, kiedy to z zastawionych sznurów będą mogli zbierać grube jak ręka węgorze. Wystarczyło jednak przyjrzeć się im bliżej, a natychmiast wszelkie 409 złudzenia rozwiewały się bez lladu. Długie zmierzwione brody, dzika błyszczące oczy i niechlujny ubiór wyraźnie wskazywały, czym się w rzeczywistości zajmują. Nie odzywali się prawie wcale. Od czasu do czasu któryś z nieb grzebał kijem w popiele i wyciągał stamtąd pieczone ziemniaki. Kawałkiem drewna opukiwał je następnie z warstwy' spalenizny i zjadał na gorąco, trzymając w obu rękach. Nieco dalej od ogniska, na płaskim kamieniu, siedział ktoś wyglądający na przywódcę. Długa broda zakrywała mu połowę twarzy, a włosy opadały na czoło. Szerokie bary znamionowały niepospolitą siłę i wzbudzały respekt. Biada, kto by się z nim mierzyć próbował t Kiedy usłyszał szelest od strony ścieżki i następnie ujrzał dwie zgarbione pod jakimś ciężarem sylwetki, podniósł głowę i czekał w milczeniu. Obaj przybysze podeszli do niego i zrzucili na ziemię przyniesione worki. v — Coście przywieźli ? — zapytał. — Kaszę! — odpowiedział Uściech za siebie i Odrzyka. — Dużo tego było ? — I... niewiele, tylko dwa worki. "Wiózł je jakiś chłopak. Był sam jeden na wozie. Wtedy my... — Dobrze, dobrze! — przerwał herszt niepotrzebne gadanie. — Coście z nim zrobili? — Nic, puściliśmy wolno. — Nie patrzył za wami? — Gdzie tam! Zaciął konie i leciał, aż się za nim kurzyło! Siedzący przy ogniu rabusie zarechotali, klepiąc się po bokach, tylko sam przywódca spoglądał obojętnie i coś medytował. Zauważyli to i umilkli. — Dobre i to — rzekł po pewnej chwili — ale na drugi raz niech się żaden z was w takie głupie rzeczy nie miesza. Chłopak narobi hałasu, a zdobycz nijaka. Podniósł się z kamienia, wyprostował plecy i ziewnął na cały głos. — No, chłopcy!—rozkazał — a teraz na spoczynek! Jutro pojadą drudzy, może im się poszczęści. Przy ogniu został jeden na straży. Reszta posłusznie rozeszła się do szałasów, zbudowanych z sitowia i drobnych gałęzi. Nad jeziorem Glicko zapanowała cisza. 410 jZłe to były czasy, straszne dla okolicznych mieszkańców. Cała ludność żyła w ustawicznej obawie o życie i mienie. Toteż trudno było znaleźć śmiałka, który by się zgodził zaprząc konia do wozu i wyjechać po zachodzie słońca na drogę między Nowogardem i Tru-skolasem. Nawet pieszy wędrowiec nie mógł liczyć na to, że uda mu się cało i zdrowo przebyć tę drogę. Chyba tylko biedak, którego całym majątkiem zgrzebna kapota na grzbiecie. Nawet biały dzień nie chronił podróżnych przed czyhającym na każdym zakręcie niebezpieczeństwem -—jak owego chłopaka, który wiózł kaszę. Opuszczali więc ludzie dziedziczone z ojca- na syna zagrody i całymi rodzinami przenosili się w dalsze, bardziej bezpieczne strony. Straszni byli ci rozbójnicy, okrutni i bezwzględni. Mieli kryjówkę w pobliżu jeziora Glicko, skąd robili napady. Nie oszczędzali nawet pojedynczych zagród, które po obrabowaniu puszczali z dymem. Któż w owych czasach mógł ich. poskromić? Władza książęca mocno podupadła, rozbój panoszył się wszędzie, toteż złoczyńcy pewni byli swojej bezkarności i tym śmielej poczynali z bezbronną ludnością. Gdybyż jednak chcieli się zadowolić tylko rabunkiem. Niestety, mieszkańcom tych okolic groziły znacznie większe niebezpieczeństwa. Mimo poczucia swobody i bezkarności przebiegli zbrodniarze starali się, by wieść o ich czynach nie docierała zbyt daleko. Toteż raz schwytanej ofiary nie wypuszczali już z rąk, lecz po obrabowaniu mordowali, a następnie do zwłok przywiązywali wielki kamień i topili w głębokich wodach jeziora. W ten sposób pozbywali się świadków i zacierali za sobą ślady zbrodni. Mijały lata. Rozbójnicy bez przeszkód gromadzili łupy i starzeli się z roku na rok. Wiek dawał im się coraz bardziej we znaki, coraz trudniej było czatować godzinami w zaroślach podczas zimowych nocy lub dźwigać ciężką zdobycz do odległej kryjówki. Postanowili więc zaprzestać rozboju i do końca życia spokojnie korzystać z na-grabionych bogactw. Ale przy podziale łupów wybuchła straszliwa kłótnia, chwycili za drągi i noże, co kto miał pod ręką, i pozabijali się wzajemnie. Ludzie odetchnęli z ulgą. Lecz nie był to koniec ich udręki. Odtąd nikt już wprawdzie nie napadał ani w dzień, ani w nocy, lecz za to w pobliżu jeziora zaczęły się dziać jakieś dziwne rzeczy. Czasem ktoś 411 i* z mieszkańców Nowogardu czy Truskolasu, wracający do domu późnym wieczorem, wpadał nagle do chaty blady i drżący ze strachu. Daremnie próbowano dowiedzieć się czegośkolwiek od niego: na wszystkie pytania odpowiadał milczeniem, i nie wiadomo było, czy mówić nie chce, czy też strach odebrał mu pamięć. Zdarzało się nawet, że ten i ów w ogóle do domu nie wrócił. Ludzie zachodzili w głowę i nie mogli zrozumieć, co się nad jeziorem dzieje. Po kilku latach okazało się, że to upiory potępionych zbójców ciągle krążą w pobliżu jeziora Glicko, przybierając rozmaitą postać, zastępują podróżnym drogę i wabią nieostrożnych w głębiny wodne. ?i???????i? się tei, że najlepiej xvite oglądać się wtedy na\>oki ni "w ty\, tylko prosto iść przed siebie. Wówczas upiory są bezsilne. Któregoś razu — a było to na przedwiośniu — wracał do domu pewien gospodarz z Truskolasu. Mrok zapadł wcześnie, porywisty wiatr szarpał korony drzew, wilgotny ziąb przenikał do szpiku kości. Droga była szeroka, lecz grząska i błotnista, przymrozek ściął jej powierzchnię, ale cienka powłoka lodu załamywała się pod ciężarem nóg. Gospodarz szedł markotny, tłumiąc w duszy narastający gniew-Wolałby w tej chwili siedzieć w domu i grzać się przy kominie lub sączyć kubek piwa w nowogardzkiej gospodzie, niż wlec się tędy samotnie po ciemku. A do domu miał jeszcze spory kawałek drogi. — Czemu się tak zasiedziałem ? Czemu za dnia nie wyszedłem ? — mruczał. Próżno jednak narzekał, próżno czynił sobie wyrzuty — ulgi mu to wcale nie przyniosło. Wiatr jakby trochę przycichł, lecz dokuczUwe zimno przenikało nadal aż do skóry i kurczyło twarz. Właśnie przechodził w pbbliżu jeziora — ścięta lodem tafla wody szarzała niewyraźnie między drzewami. / — Gdybym miał teraz konia — pomyślał — czułbym się zupełnie inaczej. Siedziałbym sobie na jego grzbiecie i jechał wygodnie, zamiast brnąć przez błoto. "Zaledwie o tym pomyślał, gdy nagle usłyszał parskanie konia. Stanął, rozejrzał się wokoło. Tuż blisko siebie ujrzał wspaniałego rumaka bez jeźdźca. Zdumiony nieoczekiwanym zjawiskiem gospodarz szeroko otworzył oczy. Koń lekkim kłusem przebiegł obok niego, po czym zatrzymał się i zwrócił ku niemu głowę. Ale gospodarz przypomniał sobie krążącą wśród ludzi opowieść o duchach znad jeziora i zląkł się nie na żarty. W mig zrozumiał, że ten wspaniały rumak to nic innego, tylko upiór, który chce go podstępnie zwabić w bezdenną głębię wód. Nie czekając ani chwili ruszył prosto przed siebie. Próżno koń wabił go i kusił, próżno przebiegał obok, to znowu zatrzymywał się, mądry gospodarz nie zwracał na niego uwagi i szedł naprzód, jak wiodła droga. Drzewa po obu stronach zgęstniały, jezioro zostało z boku. Wtedy rumak zatrzymał się, zarżał niesamowicie i nagle pełnym galopem ruszył w stronę jeziora. Przez pewien czas słychać było głośny tętent, po czym rozległ się trzask pękającego lodu. Gospodarz 413 zebrał się na odwagę i spojrzał w bok: rumak skoczył wprost do jeziora, aż fontanna wody trysnęła w górę, i po chwib' znikł w głębinie. Przez długi jeszcze czas złe duchy znad jeziora GHcko wabiły w zdradliwą toń. Ale ludzie wiedzieli już, jak trzeba z nimi postępować. Toteż po paru latach wyniosły się gdzie indziej. Gracjan Bojar-Fijałkowski CZARNY LEWIATAN azywano go Czarnym Lewiatanem. Kim był w istocie, człowiekiem czy upiorną zjawą prześladującą wszystkich żeglarzy pływających na wodach rozległego Bałtyku — nikt o tym nie wiedział. Jego czarny, wysmukły okręt zjawiał się wszędzie niepostrzeżenie szybko, doskakiwał błyskawicznie do swej ofiary i po-cWui zostawiał }a_ vr ta\dm. stanie, -w }a\am YaV^ ?>????i? vryssaną muchę. Kolebał się jakiś czas ogołocony wrak, silniej trącany dziewiątą falą, a potem szedł na dno tworząc nad sobą głęboki, szumiący wir. Lewiatan nie brał ludzi w niewolę. Zwykle wszyscy znajdowali śmierć wśród wodorostów, pod żyrandolami meduz. Leżeli nieraz obok siebie odważni wikingowie, Wenedzi i Germanie. Wypłukiwała im woda oczodoły, zaglądały w nie drobne, ciekawe kraby. Monotonna barwa wody pochłaniała chciwie światło słoneczne, a nad dnem morskim trwała tylko daleka, zielonkawa poświata. Pustoszało coraz bardziej morze, coraz rzadziej mewy spotykały żagle. Do tętniącej zwykle bujnym życiem Winety tylko od czasu do czasu zawinął jakiś korab, który chyłkiem posuwając się wzdłuż brzegów unikał pogromu. Zdawało się, że Lewiatan jest wszędzie. Ta jego wszechobecnośó przekonała ludzi, że jest to jakiś zły duch Bałtyku i tylko modłami i czarami można go pokonać. Kupcy wi- 415 neccy nie szczędzili darów Trygławowi. Kapłani bezustannie odprawiali modły. Jednak bezskutecznie. Gdy przybijał do portu jakiś statek, tłumy mieszkańców ciągnęły na brzeg pytając przybyszów: —¦ Nie widzieliście ? Nie widzieliście ? — Nie! Nie! — odpowiadali trwożnie. — Dajcie mu spokój! Nie jątrzcie zła. Noce bezsenne, dnie trwożne za nami! Lecz pewnego razu do portu wineckiego przybył nie lada śmiałek. Był to Erik — Syn Wiatru, jak go pospolicie nazywano. Przywiózł na swym pokładzie piękne skórki zwierząt północnych i miał zamiar zakupić większą ilość bursztynów. Płynął najbliższym rejsem, pod pełnymi żaglami, a załoga jego, składająca się z tęgich chłopów, podczas drogi śpiewała pieśni i piła wino. Tak, przybyli do Winety. — Hej, dobrzy ludzie! — śmiał się Erik stojąc na beczce omszałej. — Jaki głupiec wymyślił Czarnego Lewiatana? Zmierzyłem wszerz i wzdłuż Bałt ogromny. Płynąłem dniem i nocą, srebrne moje żagle były widoczne daleko, a Lewiatan mnie nie zauważył. Jak myślicie, może oślepł?... — Nie igraj, bo doigrasz się! — pokrzykiwano z tłumu. — Ja doigram się?... Ja, Syn Wiatru? Chociaż nie pierwszy raz tu jestem, lecz widzę, że mnie jeszcze nie znacie. Nawet gdyby Czarny Lewiatan istniał, mam na niego takie sposoby, o jakich wam się nie śniło. W jednej chwili, jeśli tego zechcę, na popiół i dym mogę go zamienić. — Ho, ho! Nie chwal się tak! . — Właśnie, że mogę się chwalić. Widzicie ten przedmiot na moim korabiu podobny do olbrzymiego, zgiętego ramienia? On to miota kulą ognistą na setki długości okrętu. — Lewiatan jest duchem, przeciwko któremu wszystkie siły ziemskie są bezskuteczne. Nic mu nie uczynią twoje kule ogniste. — Jeżeli Lewiatan jest duchem — śmiał się dalej Syn Wiatru — to jedzie zawsze z nami kapłan Odyna biegły w modłach i zaklęciach. Zapewniam was jeszcze, że Czarny Lewiatan nie istnieje. Spłodziła go wasza chora wyobraźnia, niepokój, niecierpliwość. I zapewniam was również, że jeżeli on istnieje, to właśnie ja i tylko ja go pokonam! ¦— Pyszałek! — mówili jedni. — Bohater — mówili drudzy. 416 — Aby przywrócić* wam utraconą radość — ciągnął dalej zamorski przybysz — tę oto beczkę wina wypijemy wspólnie. Niech żyje Wineta! — Niech żyje Syn "Wiatru! — ryknięto chórem i każdy kto żyw mknął za co potężniejszym rogiem. Kiedy pijatyka osiągnęła swój punkt szczytowy, a bogaci kupcy wi-neccy, nie chcąc być dłużnymi, przytoczyli również parę dużych beczek wina — sprytny Erik rozpoczął targ o bursztyny. — Dziś nie będziemy targować się dużo! Sześć garści jantaru za jedną kunę! Zgoda? — powiedział kupiec z Winety. — Dziesięć! Tylko dziesięć! Gdyby był tutaj Właścibor, dałby mi dwanaście — targował się Erik. — No więc osiem! Właścibor teraz biedę klepie. — Ostatecznie: dziewięć! — Ha, niech będzie! No i jeszcze po rogu wina. Na zgubę Czarnemu Lewiatanowi! Skoro świt okręt Erika podnosił żagle. Komory jego pełne były drogocennego kruszcu, kupionego za bezcen. Syn Wiatru uwijał się zadowolony po pokładzie, przesypując w dłoniach żywiczne bryłki. Jak cudownie łamał się na ich powierzchni blask zorzy, która krwawo podnosiła się od wschodu, zawisając nad powierzchnią morza na kształt krwawego topora. — Hej tam! Pośpieszyć się — zakrzyknął Erik w obawie, by przebudzeni i otrzeźwieni kupcy wineccy nie zjawili się na brzegu z żądaniem dopłaty za bursztyn — nie brać mi nic więcej na pokład! Dźwigali już ciężką kotwicę, kiedy nie wiadomo skąd przybyła stara, chuda, brudna kobiecina. Stanęła przed nimi i wyciągnąwszy kościste ręce prosiła: — Weź mnie ze sobą, dostojny panie! Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Weź mnie, panie. Ten oto tobołek mam tylko ze sobą — wskazała na zawiniątko — lekka jestem jak skrzydło mewie. Weź mnie!... — Odejdź, babo!—warknął Erik. ¦— Weź mnie, panie — uczepiła się cienkimi palcami mostku. — Precz! — kopnął staruchę. — Odpływać! W chwilę potem kupcy wineccy tłumnie zjawili sjg na brzegu, 27 W krainie Gryfltów 4J7 a nie zastawszy Syna Wiatru, wygrażali pięściami w stronę morza, gdzie zniknął korab Erika. Erik nie wszystkim kupcom oddał należne im futerka kun. Słowem — oszukał! Stali więc zagniewani, miotający przekleństwa. W tej wialnie chwili podeszła ku nim owa chuda kobiecina i rzekła: — Nie martwcie się, Syn Wiatru wróci... —t Głupi byłby! — uśmiechali się z goryczą. — Wróci, wróci. I to szybko! —- kiwnęła swoją pokraczną głową, podobną do wysuszonej, olbrzymiej gruszki. Mówiła prawdę — Erik wrócił... Było to trzeciego dnia od opisanego poranka, oionce skłamaio się ku zachodowi. Morze zabarwione czerwienią wyglądało niesamowicie. Z gromadki ludzi stojących na nabrzeżu nagle wyrwały się zatrwożone okrzyki: -—Co to być może? Ryba, nie ryba? Dalekowidz Bogodar przysłoniwszy dłonią oczy długo badał powierzchnię morza, aż naraz zbladł i krzyknął: . —Człowiek! — Prędzej biegnijcie po łódź!... Dawać sznury! Prędzej! Prędzej! —'Płynie na jakiejś belce. Nie rusza się — obserwował dalej Bogodar. — Przy brzegu zwykle tworzą się wiry. Jeżeli w nie wpadnie — to już koniec. Rozbitka uratowano. Był nim Erik. Gdy ocknął się, długo błądził wzrokiem po twarzach zjadliwie uśmiechających się kupców i nagle wyszeptał: — Czarny Łewiatan!... I nie duch... Korsarz! Zwyczajny chciwy korsarz! — A gdzież miałeś swoje ogniste kule ? — pytano. —r Pewno je bursztynami zasypał! — odpowiedziano ironicznie. — Chciwy, bardzo chciwy korsarz —> westchnął raz jeszcze i zapadł ponownie w omdlenie, by już nigdy więcej nie otworzyó oczu. Zmarł na złotym piasku, zaciskając w pięści kilka jasnych bursztynów. — Skoro Czarny Łewiatan jest korsarzem, zwołajmy radę wojen- 418 ną — rzekł szczyć. — Dość zał ktoś na — Jak to w świat wypi Zwołano pod wodzą konać Czarnego — Weź rowina. — bołek mam — Hm, siadaj. Ale — Wiem czarnego chleb o mnie. Ruszyli, na chmura nie dłużej niz unieść miecza łoge. Godzisław szna w otoku mu raz zajrzeć rację — Łewiatan kim strasznym ciwszy się w dri nął się, kiedy nikogo. Uko^^H biecinę. — A ty co — Niezahienj — Brać go okrętu ustanie* Gdy to na pokład i ną — rzekł Godzisław, szlachetny rycerz winecki. — Należy go zniszczyć. — Dość chyba mamy ostrzeżeń, by poniechać z nim walki — wskazał ktoś na trupa Erika. — Jak to? Długo będziemy dusić się na tej wyspie nie mogąc w świat wypłynąć?! Nie I Zwołajcie radę wojenną! Zwołano więc radę. Postanowiono: co najprzedniejsi wojownicy, pod wodzą Godzisława, natychmiast mają wyruszyć na morze, by pokonać Czarnego Lewiatana lub zginąć. Nazajutrz podnoszono żagle. — Weź mnie ze sobą, dostojny panie — zjawiła się ta sama starowina. — Jechać muszę tam, gdzie i ty jedziesz. Ten oto tylko tobołek mam ze sobą. Lekka jestem jak skrzydło mewie. — Hm, skoro musisz ze mną płynąć — odrzekł Godzisław — to siadaj. Ale pamiętaj, że na bój jedziemy. Zginąć więc możesz... — Wiem o tym — usiadła cicho w kątku i wyciągnąwszy kromkę czarnego chleba żuła go łapczywie — wiem o tym. Ale nie myślcie o mnie. Ruszyli. Nie upłynęli daleko, gdy tuż przed zachodem —jak czarna chmura zwalił się na nich Czarny Lewiatan. Wszystko to trwało nie dłużej niż błysk oczu tego korsarza. Godzisław nie zdążył nawet unieść miecza, gdy legł obezwładniony. Ten sam los spotkał jego załogę. Godzisław dobrze zapamiętał sobie twarz Lewiatana. Była straszna w otoku czarnego zarostu, rozwianego na wichrze. Wystarczyło mu raz zajrzeć w źrenice, by przekonać się, że umierający Erik miał rację — Lewiatan dotknięty był obłędem chciwości i on go uczynił takim strasznym korsarzem. Godzisława zabolały mięśnie. Jęknął i obróciwszy się w drugą stronę ujrzał, jak korsarze łupią jego okręt. Wzdrygnął się, kiedy z pokonanych rozpoczęto zdzierać szaty. Nie omijali nikogo. Ukończywszy rabunek Lewiatan dojrzał wtuloną w kąt kobiecinę. — A ty co? Dawaj tobołek! — Nie zabierajcie mi go, panie! Kilka w nim czarnych sucharów... — Brać go — warknął wściekle i kopnął nogą staruchę. — Ster ich okrętu ustawić na skały, niech płynie! Gdy to uczyniono, Lewiatan opuścił ogołocony korab. Ostatni na pokład zwycięskiego żaglowca wstąpił korsarz niosący tobołek sta- rowiny. Podniesiono haki wiążące, i oba korabie drgnąwszy odskoczyły od siebie. Lecz nagle stała się rzecz nieoczekiwana. Korsarz jęknął pod zwiększonym ciężarem tobołka i runął na pokład. Łewia-tanowy okręt przechylił się błyskawicznie, że nikt nie zdążył wydać okrzyku przerażenia, i poszedł na dno wśród bełkotu rozjątrzonej wody. A na porzuconym na stracenie korabiu Godzisława starowina zwlókłszy się ujęła ster w dłonie i rzekła: —-Nie bójcie się, nie zginiecie, bo nie jesteście chciwi! Tymoteusz Karpowicz lazło się trochę miejsca bryza zachodnia żwaw Wszystkie żagle foków bywała się pomyślnie, a Zaczął dąć wiatr z p$ zmniejszając wciąż ikfi W niedługim ???} pokładzie stały trzy ? statku i szarpał liny- ? aby odpocząć. Na ??? Kapitan z troską ptt igraszką wzburzonyci ? dał. Doświadczony AttA gdyż uderzenie z bota fi ciskały ładunkiem, itfajf j Wkrótce zrobiło ? vi znajduje. Chcąc ? ??§ OKRĘT WIDMO gtf*fk Jt ??% ewne8° jesiennego dnia płynął po Bałtyku ??? ^^ -«? W% trzymasztowy żaglowiec. Jego rejs prowadził ibSHgKtfJ^ z Rugii do Gdańska. Statek był ciężko za-????????? ładowany towarem. Wszędzie, gdzie tylko znalazło się trochę miejsca, poskładano skrzynie, beczki i wory. Lekka bryza zachodnia żwawo niosła żaglowiec ku wyznaczonemu celowi. Wszystkie żagle fokowe i topowe napełniły się wiatrem. Podróż odbywała się pomyślnie, aż nagle na wysokości Ustki pogoda się zepsuła. Zaczął dąć wiatr z północnego wschodu. Kapitan wydawał rozkazy zmniejszając wciąż ilość rozpiętych żagli. W niedługim czasie prawie wszystkie żagle zostały ściągnięte i na pokładzie stały trzy nagie maszty. Wicher ciężko uderzał w kadłub statku i szarpał liny. Marynarze po ciężkiej pracy zeszli do kubryka, aby odpocząć. Na pokładzie pozostali kapitan i wachta. Kapitan z troską patrzył, jak jego żaglowiec stopniowo staje się igraszką wzburzonych fał. Dziób co chwila to wznosił się wysoko, to opadał. Doświadczony sternik starał się utrzymać statek przeciwko fali, gdyż uderzenie z boku groziło przewróceniem. Gwałtowne przechyły ciskały ładunkiem, który przesuwał się pod pokładem. Wkrótce zrobiło się ciemno i kapitan nie wiedział już, gdzie się znajduje. Chcąc się naradzić z bosmanem, zszedł do kubryka. 421 OKRĘT WIDMO ewnego jesiennego dnia płynął po Bałtyku trzymasztowy żaglowiec. Jego rejs prowadził z Rugii do Gdańska. Statek był ciężko załadowany towarem. Wszędzie, gdzie tylko znalazło się trochę miejsca, poskładano skrzynie, beczki i wory. Lekka bryza zachodnia żwawo niosła żaglowiec ku wyznaczonemu celowi. Wszystkie żagle fokowe i topowe napełniły się wiatrem. Podróż odbywała się pomyślnie, aż nagle na wysokości Ustki pogoda się zepsuła. Zaczął dąć wiatr z północnego wschodu. Kapitan wydawał rozkazy zmniejszając wciąż ilość rozpiętych żagli. W niedługim czasie prawie wszystkie żagle zostały ściągnięte i na pokładzie stały trzy nagie maszty. Wicher ciężko uderzał w kadłub statku i szarpał liny. Marynarze po ciężkiej pracy zeszli do kubryka, aby odpocząć. Na pokładzie pozostali kapitan i wachta. Kapitan z troską patrzył, jak jego żaglowiec stopniowo staje się igraszką wzburzonych fal. Dziób co chwila to wznosił się wysoko, to opadał. Doświadczony sternik starał się utrzymać statek przeciwko fali, gdyż uderzenie z boku groziło przewróceniem. Gwałtowne przechyły ciskały ładunkiem, który przesuwał się pod pokładem. Wkrótce zrobiło się ciemno i kapitan nie wiedział już, gdzie się znajduje. Chcąc się naradzić z bosmanem, zszedł do kubryka. 421 — Jak myślicie — zapytał bosmana — na jakiej wysokości możemy teraz być? — Nim się burza zaczęła — odpowiedział zapytany — żeglowaliśmy w pobliżu Ustki. — To ja wiem, ale przecież ten wściekły sztorm stale spycha nas na południe, a tam są te niebezpieczne brzegi koło Jarosławca. W tej chwili dał się słyszeć straszny łoskot i statek się silnie przechylił. Wszyscy wyskoczyli na pokład. Oczom ich przedstawił się smutny widok. Wichura złamała jeden z masztów, który padając przywalił marynarza. Ten wypadek załoga uważała za zły znak. Kapitan jednak szybko opanował panikę. Rannego i jęczącego z bólu marynarza kazał zanieść do kubryka, zarządził usunięcie złamanego masztu i podjął przerwaną rozmowę z bosmanem. Obaj doszli do wniosku, że trzeba tak manewrować, aby statek nie został rzucony na wysoki brzeg jarosławski. Jelli już nie można było uniknąć rozbicia, chcieli żeglować jeszcze bardziej: na zachód, gdzie brzeg był niższy. Kapitan; skierował statek ku zachodowi na tyle, na ile pozwalał sztorm. Przez pewien czas żaglowiec płynął wzdłuż wybrzeża nie zbliżając się do niego zanadto. Jednak w chwilach lekkich przejaśnień widać było Unię brzegu,; i marynarze patrząc w tamtą stronę mówili z przestrachem: — A nuż jest ta właśnie to straszne wybrzeże jarosławieckie ? Jeżeli tam rzuci nas wichura, zginiemy. Kapitan wciąż rozważał sytuację: musiał albo pozostać na morzu na łasce szalejącej wichury, albo dobijać do brzegu ryzykując rozbicie. Nagle wachtowy wykrzyknął radośnie — Światło z lewej burty! Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Istotniej na brzegu płonęło wielkie ognisko. Jeszcze przed zmrokiem zebrali się na wybrzeżu mieszkańcy Jarosławca i z uwagą patrzyb na morze. WidzieH trzymasztowy żaglowiec walczący z burzą. StaK i czekab, jaki będzie wynik tej walki. Wcale im nie zależało, aby załodze pośpieszyć z pomocą. My śK ich krążyły wokół towaru, jaki znajdował się na statku. PragnęK, aby ten towar stał się ich łupem. W pewnej chwiK ktoś z nich zawołał: 422 — Zapalmy tek na mieliznę Dziesiątki rąk Siwo i ^^^^^ Równie silnie się w nich Kapitan wi ludzie snego nastroju bardzo krótko, liznę. Załoga roz wych, bo zerwał oczekiwanego, rza i wołali ku nie spieszył z pełnie ciemno, miejsce, że stali cząc na to, że zbyt wysoka i który bez tować innych. Rozbójnicza łupu mieszkańcy czesne pozwalało Kiedy wrócony na nim żywej duszy nęli ku niemu, nie ocalał, a u cisza i pustka, jest dużo. Liczne, dzi wory, Ale długie ' zjawisko. Za. wydarzyć" jakieś — Zapalmy ogień! Oni będą myśleli, że tu przystań, skierują statek na mieliznę, a wtedy towaru będziemy mieli wr~bród. Dziesiątki rąk pośpiesznie zgromadziły chrust, ktoś wydobył krzesiwo i krzemień, podpalił stos, i wysoki płomień strzelił ku niebu. Równie silnie jak ogień stosu płonęły oczy zebranych ludzi, paliła się w nich chciwość nie pomna na cudze nieszczęście. Kapitan rzeczywiście wziął kurs na ognisko. Cieszył się, że życzliwi ludzie wskazali mu dogodne miejsce do lądowania. Wśród radosnego nastroju całej załogi żaglowiec płynął ku brzegowi. Trwało to bardzo krótko, nastąpił gwałtowny wstrząs, statek wpadł na mieliznę. Załoga rozpaczliwie szukała ratunku. Nie było już łodzi ratunkowych, bo zerwał je sztorm. Wciąż jeszcze myśląc, że stało się coś nieoczekiwanego, kapitan i marynarze starali się przekrzyczeć huk morza i wołali ku lądowi o pomoc. Nikt jednak nie odpowiadał i nikt nie spieszył z pomocą. Co więcej, stopniowo gasł ogień i robiło się zupełnie ciemno. Wtedy zrozumieli, że umyślnie zwabiono ich w to miejsce, że stali się ofiarą pułapki. Niektórzy skoczyli do wody licząc na to, że dopłyną do brzegu. Odległość była zbyt wielka, a fala zbyt wysoka i wszyscy po kolei ginęli. Najdłużej ostał się kapitan, który bez przerwy trwał na swym posterunku, próbując jeszcze ratować innych. Wreszcie i jego pochłonęło morze. Rozbójnicza ludność stróżowała na wybrzeżu całą noc. Chciwi łupu mieszkańcy Jarosławca przyczaili się i czekali, gdyż prawo ówczesne pozwalało zabierać rzeczy z rozbitego statku. Kiedy wreszcie wzeszło słońce, zobaczyli, że statek leży przewrócony na mieliźnie, częściowo zaryty w piasku. Nie było już na nim żywej duszy. Wtedy pospychali na morze swoje łodzie i popłynęli ku niemu. Tu jeszcze raz ostrożnie zbadali, czy przypadkiem kto nie ocalał, a upewniwszy się, że zginęli wszyscy, że na statku panuje cisza i pustka, odważyli się wejść. Stwierdzili z radością, że towaru jest dużo. Liczne, dygocące z podniecenia ręce zaczęły znosić do łodzi wory, skrzynie i beczki. Bogate łupy zawożono do domu. Ale długie jeszcze lata sumieniem tych ludzi wstrząsało niezwykłe zjawisko. Zawsze, gdy miała nadejść wielka burza lub gdy miało się wydarzyć jakieś poważne nieszczęście, z głębin morskich wyłaniał się 423 rozbity trójmasztowiec, wznosił się wyżej i wyżej, aż stawał w powietrzu przed oczyma ludzi przerażonych tym upiornym widokiem. Widzieli dwa całe maszty i jeden złamany, widzieli pokład i wszystkie szczegóły budowy, widzieli nawet kapitana stojącego na mostku z rozwichrzoną głową i załogę walczącą z żywiołem. Potem statek powoli płynął nad falami, oddalał się i nagle znikał. Władysław Łęga SIEDMIU ŁEBIAN W NIEBIE a piaszczystym wybrzeżu Bałtyku, koło Łeby, żyło niegdyś siedmiu rybaków. Połowami trudnili się rzadko. Głównym ich zajęciem było wyławianie przedmiotów i skrzyń z żywnością pochodzących z rozbitych okrętów, gdyż dno morskie w pobliżu Łeby pełne było mielizn i skał, o które rozbijały, się żaglowce i łodzie. Opowiadano po kryjomu, że łebianie umyślnie powodowali wypadki. Na przykład przywiązywali kaganek do ogona krowy i wyganiali bydlę w nocy na wybrzeże. Załogi we mgle błądzących statków kierowały się na zwodnicze światło i najczęściej ginęły tragicznie. Wówczas siedmiu rybaków-rozbójników siadało do łodzi i wyłaniało, co się da. — Wiecie — rzekł razu pewnego jeden z nich zwany Kitą — może byśmy zaprzestali z tym kagankiem. Dręczy mnie sumienie... — Prawdę mówisz — przytaknął Stosław. — Toć" ludzie przez nas giną. Co innego, jak korab sam się roztrzaska. — Nie wypuszczajmy więcej krowy — dorzucił Wiziniir. — A gdzie jest Upiór? Co on nam powie? Zawołajcie Upiora. Zanim ktoś ruszył z miejsca, wpadł do izby wspomniany rybak i zakrzyknął: — Rozbitki na brzegu! Prędzej do łodzi! Porwali się wszyscy i wnet wypłynęli na morze.' Tym razem korab 425 rozbił się w biały dzień, osiadając na podwodnej skałę. Z dala widać" było tylko dwa potężne żagle, do połowy skryte pod wodą. W pewnej chwili ujrzeli olbrzymią skrzynię płynącą na wschód. Simy wiatr bił o lewą burtę łodzi. Wokół we wklęśnięciach fal tańczyły olbrzymie płaty płynnego słońca... — Wiosłujcie ku skrzyni, bo nam umknie, a niechybnie w niej tęgi łup się znajduje. 'W tej cYwrfli, daleko od płynącego przedmiotu, rozległo się wołanie: — Ratunku! Ratunku! Kita wstrzymał ruch wioseł. — Ktoś woła pomocy?... Pewnie z korabia... Zawróćmy. — Skrzynia ucieknie — burknął Upiór. — Człeka tonącego trza ratowaó. Chociaż jesteśmy rozbójnikami, nie możemy pozostawić go bez pomocy. Zawrócili więc i pozostawiwszy skrzynię popłynęli w kierunku tonącego. Nie żałowali rąk. Za chwilę ujrzeli rozbitka trzymającego się kurczowo kawałka złamanej rei. Kiedy tonący znalazł się w łodzi, Stosław spojrzawszy na jego twarz szepnął z przejęciem: — Spójrzcie, jaki blask od jego czoła! Kto to być może? Kiedy uratowany otworzył oczy, ujrzał nad sobą siedem twarzy w otokach rudego zarostu. — Kto wy? — spytał. — Jesteśmy rybakami łebskimi. > — A dlaczego — pytał rozbitek powstając — nie mówicie, że jesteście również rozbójnikami, czyhającymi na mienie rozbitków ? Nic nie skryjecie przede mną, bo jestem Synem Boga Jedynego. — Panie! — struchleli łebianie. -—Że jednak uratowaliście tonącego, w nagrodę dam wam moc słów „nie chcemy". Jeżeli czegoś nie będziecie chcieli, nikt was do tego nie zmusi. Powiecie tylko „nie chcemy". Musicie jenak zaprzestać rozbójnictwa, a wziąć się do połowu ryb. Wypowiedziawszy te słowa Chrystus znikł. Jakiś czas łebianie pamiętali o przestrodze, lecz wkrótce powrócili do dawnego trybu życia. Nadal wypuszczali krowę z kagankien u ogona. Raz po raz któryś z nich wpadał do izby^ gdzie przesiadywali inni, i krzyczał: — Rozbitki Aż razu sowali się w — I cóż — Nie nale my do nieba człek tam ni komu się trzei — Powiadają grzecznie... Przytaknęli ruszyło w dalek olbrzymich mgłę ujrzeli Było gorąco przyniósł chłód; dki na gwiaz Teraz już lekko Ani spostrzeg — Toście Piotr i zamie — precz mi Ale Kita — Nie prz)-.-przynieśliśmy rybki, święty Zaśmiały ciągnął dalej — Trza tj nie ma smaczni! — Hm, tak cie, gdzie tutaj Kita po — Myślę, *~ wiatr jest zby Zgodził się 426 — Rozbitki na: brzegu! Aż razu pewnego podczas burzy utonęli wszyscy w Bałtyku. Zafrasowali się wielce i spoglądali bezradnie na siebie. — I cóż — chrząknął Upiór — pójdziemy do piekła... — Nie należy nigdy tracić nadziei — podniósł głowę Kita—idziemy do nieba. Może przez nieuwagę wpuszczą... Najgorsze jest to, że człek tam nigdy za życia nie był, to i nie wie, jakie są tam porządki, komu się trzeba pokłonić. — Powiadają, że święty Piotr ma klucze od bramy. Trza z nim grzecznie... Może byśmy mu kilka ryb zanieśli? Przytaknęli wszyscy temu projektowi i wkrótce siedmiu łebian ruszyło w daleką wędrówkę. Szli wolno, z obłoku na obłok, jak po olbrzymich marmurowych schodach. Czasami poprzez sebdynową mgłę ujrzeli ziemię. Starali się dojrzeć swoją osadę—na próżno. Było gorąco. Ocierali pot rękawami wytartych siermięg. Zmierzch przyniósł chłód. Odetchnęli. Skończyły się obłoki, więc stąpali z gwiazdki na gwiazdkę, aż gdzieś przed północą wyszli na Mleczną Drogę. Teraz już lekko było kroczyć po szlaku równym, jasnym i utartym. Ani spostrzegU, jak stanęli przed złotą bramą wysadzaną ametystami. — Toście tutaj przyszli, zbóje przebrzydli! <—'Zakrzyknął święty Piotr i zamierzył się rózgą wiklinową, którą przepędzał natrętnych — precz mi stąd! Ale Kita pokazał ryby świętemu Piotrowi i r^ekł: pokornie: —• Nie przyszliśmy wpraszać się do nieba, jeno przechodząc obok przynieśliśmy wam trochę rybek z dalekiego Bałtyku. Pono lubicie rybki, święty Piotrze. Zaśmiały się staremu oczy na widok pięknych dorszy, a Kitą ciągnął dalej: — Trza tylko gdzieś tutaj rozpalić ogień i upiec je na rożnie. Toć nie ma smaczniejszej potrawy ponad rybę pieczoną na rożnie... — Hm, tak mówicie... — przełknął ślinkę klucznik. —¦ A jak myślicie, gdzie tutaj rozpalić ognisko ? Kita poskrobał się w głowę. — Myślę, że najlepiej będzie uczynić to poza bramą, gdyż tutaj wiatr jest zbyt duży. Zgodził się święty Piotr, otworzył bramę do nieba, a kiedy zajął 427 się rozpalaniem ogniska — nie spostrzegł, jak siedmiu łebian zniknęło w cieniu rajskiego ogrodu. Dopiero po jakimś czasie, kiedy podniósł głowę znad płomienia, spostrzegł ich nieobecność. Rozgniewał się staruszek, potrząsnął rózgą i ruszył na poszukiwanie. Wreszcie dojrzał ich siedzących pod rajską jabłonią. — Wynoście się natychmiast z raju, rozbójnicy i oszuści. Natychmiast! Ale oni rozparli się jeszcze wygodniej i rzekli chórem: — Nie chcemy! Odszedł święty Piotr z niczym, bo przeciwko mocy Chrystusowej nic nie mógł uczynić. Wrócił do ogniska, ale ryby spaliły się na rożnie. Zamknął więc bramę, zatknął klucz za pas, usiadł na złotym stołku i patrzał' przed siebie. Tak dostali się łebianie do nieba. Wokół panował niezmącony spokój, pachniały kwiaty, rozbrzmiewały nabożne pieśni. Nic też dziwnego, że byłych rabusiów ogarnęła wkrótce nuda i zniechęcenie. — Jak to pięknie było rybki łapać — westchnął Upiór. — Mój Boże! Bałtyk teraz huczy przy łebskim brzegu, wiatr w muszelkach pogwizduje. Mewy krzyczą. Baby kłócą się w osadzie... — Aha! — potwierdzili inni kiwając nogami. — Albo deszcz ciapie, gnilizną i solą pachnie. Woda klaszcze w błękitne łapska... — Dajże spokój!—krzyknęli inni i łzy puściły się im z oczu ciurkiem, jak gdyby wypływał z nich srebrny różaniec. — Nie trzeba było więcej łakomić się na mienie rozbitków. Chrystus pokarał! I tak siedzieli na jednym miejscu długie, długie lata, aż wreszcie powstali wszyscy. — Trza coś czynić, bo inaczej poginiemy z nudy. Trza się rozglądać, poznać niebo. Niechaj każdy z nas idzie w inną stronę, a wieczorem spotkamy się na tym samym miejscu. I poszli... Przyszedł wieczór — byli znów razem. Brakowało tylko Kity. Wszyscy mieli miny jeszcze bardziej żałosne. Nagle ujrzeli biegnącego Kitę. — Znalazłem morze! Morze jest w niebie! —krzyknął zadyszany. Od tej chwili ożywili się łebianie. Cały czas brodzili po złotym 428 wybrzeżu, włóczyli waż byli zazdrośni ich nawet dotkliwie srebrny Archanioł głosem: — Wychodźcie Ale siedmiu — Nie chcemy Cóż mógł na stronę i poci Zaś łebianie — Widzicie dobry, a myśmy czy to nie on go po weze czasy w tej chwili czujf; ----My TÓWI! Tymczasem żądali wypędzenia — Styez^^P — A eh/SI ? — A gdyby wołać, a potem — He, hc, nie — Wyjdą. Wy zaraz wyławiać dodać, że na — Rzem i myślałem ?? Którego* biańskiej, uełj^E — Rozbitki na Wówczas i gnali przed siebie snęli bramę i a — Czy okręt wybrzeżu, włóczyli sieci zrobione z długich łodyg kwiatowych. Ponieważ byh zazdrośni o morze — przepędzili stąd aniołów, poturbowali ich nawet dotkliwie. Ci udali się na skargę do Archanioła. Przyleciał srebrny Archanioł, błysnął ognistym mieczem i zakrzyknął surowym głosem: — Wychodźcie natychmiast z nieba, rozbójnicy! Ale siedmiu łebian podparło się pod boki i rzekło chórem: — Nie chcemy! Cóż mógł poradzić Archanioł na moc Chrystusową? Odleciał na stronę i pocieszał zapłakanych aniołów. Zaś łebianie rozmawiali między sobą: — Widzicie — mówił Elita—jaki Pan Jezus był i jest dla nas dobry, a myśmy nie wysłuchali na ziemi jego przestrogi. Kto wie, czy to nie on właśnie przygotował dla nas morze w niebie. Chwalić go po wsze czasy musimy i słuchać jego przykazań. Wiecie, właśnie w tej chwili czuję, jak gdybym stał się lepszy. A wy? — My również — szepnęli z przejęciem łebianie. Tymczasem Archanioł, nie zdoławszy uspokoić aniołów, którzy żądali wypędzenia łebian, udał się do świętego Piotra. — Słyszeliście, co ci zbóje czynią?—• spytał staruszka. — A słyszałem. Ale cóż, rady nie ma! ¦— A gdyby tak — przybliżył się Archanioł — za bramę ich wywołać, a potem wierzeje zatrzasnąć? — He, he, nie są głupcami! Nie wyjdą. — Wyjdą. Wystarczy tylko krzyknąć: „rozbitki na brzegu"! Runą zaraz wyławiać mienie tonących, jak to dawniej czynili. Trza tylko dodać, że na brzegu Bałtyku... — Rzeczywiście! — zachwycił się święty Piotr. — Że też nie pomyślałem sam o tym! Któregoś dnia, kiedy siedmiu łebian przechodziło koło bramy niebiańskiej, usłyszało poza nią okrzyk: — Rozbitki na brzegu Bałtyku! Wówczas jakby grom strzelił w rybaków. Wybiegli poza bramę i gnali przed siebie ile sił w nogach. Piotr i Archanioł szybko zatrzasnęli bramę i uśmiechnęli się tryumfująco. — Czy okręt tam naprawdę tonie? — spoważniał staruszek. 429 —Tak— odpowiedział Archanioł — wpadł na skałę koło Łeby... Siedmiu łebian skręcało już z Mlecznej Drogi ku schodom z gwiazd, kiedy drogę im zastąpił Pan Jezus. — Dokąd spieszycie ? — zapytał surowo. — Panie — runęli mu do kolan — okręt tonie! Pozwól nam ratować rozbitków! — Ach, ratować rozbitków — uśmiechnął się Chrystus, aż wszystkie gwiazdy rozbłysnęły jaśniej. — Skoro tak, to i ja z wami pobiegnę na ziemię. Tymoteusz Karpowicz ????i O URODZIWEJ STENCE —KORSARCE WOLIŃSKIEJ a zachodnim krańcu polskiego Bałtyku leży wyspa "Wolin, słynąca z pięknych krajobrazów, bogatej fauny i flory oraz licznych uzdrowisk. Wolin szczyci się też prastarą historią, osnutą wieloma podaniami i legendami. Jedno z tych podań wiąże się z małym jeziorkiem Gardno, leżącym około sześciu kilometrów na wschód od Międzyzdrojów. Osobliwością jeziorka jest to, że jest ono oddalone od morza zaledwie dwieście pięćdziesiąt metrów, a wznosi się ponad jego poziom około siedemnastu metrów; leży więc na wzgórzu. Kształt ma również dziwny: wielkiej gwiazdy otoczonej wokoło bukowym lasem, który nadaje wodzie piękny, modroliliowy odcień. Na środku jeziora jest wyspa. Za dawnych, może jeszcze pogańskich czasów stał na owej wyspie gród, po pomorsku gard, stąd też i nazwa jeziora — Gardno. Inne podanie głosi, iż znajdował się tu święty chram Światowita i jego biały koń, wróżący kneziom i rycerzom tajemną przyszłość ich wypraw wojennych. Najpiękniejsze podanie wiąże się jednak z imieniem Stenki-kor-sarki. Opowieść o niej tak się zaczyna: Żył był w sławnym grodzie pomorskim Kamieniu, który leży nie- 431 daleko ujścia rzeki Dziwny do morza, ubogi rybak Boguchwał. Miał nędzną chatę na skraju Zalewu Kamieńskiego, lichą łódź, którą nie Imiał wypływać na morze, i kilka starych, wiecznie łatanych sieci. Lecz miał za to córkę jedynaczkę, urodziwą jako jutrzenka, tak że kto na nią spojrzał, oczu od niej oderwać nie mógł. Nie miała już matki i gospodarzyła się razem z ojcem, naprawiając mu sieci i warząc jadło codzienne. Miała na imię Stenka. Nie raz i nie dwa przychodzili młodzi rybacy, by pokłonić się do stóp Boguchwałowi i prosić o rękę córki. Ta śmiała się im w oczy i odpowiadała stale jedno i to samo: — Albo to mi źle u ojca? Pewnego dnia jechał konno brzegiem Dziwny dworak książęcy, Kędrzyn, wielki ladaco, znany w całym grodzie. Ujrzawszy na przyzbie chaty Stenkę naprawiającą z ojcem sieć rybacką, zatrzymał rumaka i zapatrzył się w dziewczynę jak w tęczę: — Hej, Boguchwale! — zakrzyknął do rybaka. — A skąd to macie taką piękną córkę? — Bóg taką dał — odrzekł poważnie rybak. — A nie chcielibyście oddać córki na dwór księcia ? — zapytał chytrze. — I jej byłoby lepiej, i wam dostatniej. — Chleb, sól i ryby mamy, a więcej nam nie trza — odparł spokojnie rybak — chyba że ona by chciała, Stenka. — I mnie dobrze z tatkiem — odrzekła śmiejąc się dziewczyna — na dwór książęcy za wysokie progi dla mnie. Dworak Kędrzyn odjechał z niczym, ale od tego dnia coraz częściej zjawiał się przed chatą Boguchwała. Któregoś poranka przybył nagle z pergaminem, przy którym zwieszała się woskowa pieczęć książęca. — Kneź i pan nasz — przemówił do rybaka — rozkazuje wam, byście oddali Stenkę do służby dworskiej. W razie nieposłuszeństwa wtrąci was oboje do lochu! Strwożył się Boguchwał, posmutniała i Stenka, lecz nie znając wielkiej sztuki czytania i pisania, uwierzyli Kędrzynowi na słowo. Wzięła więc Stenka w węzełek ubogie swoje szaty niewieście, okryła się chustą i pożegnawszy się z ojcem, poszła za dworakiem do grodu. W miesiąc później dowiedziała się od służby dworskiej, iż kneź żadnego pisma po nią nie wysyłał, że jest to tylko chytry podstęp Kędrzyna. — Już on nie jedną tak zwabił do siebie — zwierzyła się służebna dworska. — I nic z nim, dziewczyno, nie poradzisz, bo możny to pan i książę mu ufa. Taka jest widać nasza dziewczyńska dola. Nie ty pierwsza, nie ty jedna!... 2» W krainie Gryfltów 499 Za późna to była wiadomość*, bo zły Kędrzyn uwiódł już Stenkę, a potem wracać kazał do dom» Lecz jakże tu teraz wracać do ojca ? Rozżalił się stary Boguchwał nad niedolą córki i poszedł do księcia kamieńskiego ze skargą na złego Kędrzyna, ale służba dworska nie dopuściła go nawet przed oblicze pańskie i śmiejąc się precz wyrzuciła za dworskie wrota. Wrócił Boguchwał do swej zagrody, obszedł wszystkie kąty pustej chaty, a potem wsiadłszy na swą starą łódź rybacką, wypłynął z sieciami na morze. I już go nikt więcej w Kamieniu nie widział. Stenka płakała długo nad dolą swoją nieszczęsną, lecz gdy łzy obeschły, postanowiła pomścić się i za ojca, i za siebie, i za innych pokrzywdzonych. Zmówiła się więc z giermkiem książęcym, który zakochał się w niej,i zabili nocą złego Kędrzyna, a potem zbiegli precz na dragi brzeg Dziwny, w niedostępne bory wolińskie. Bezludna wyspa na jeziorze Gardno stała się dla nich najlepszą kryjówką, lud okoliczny prawił bowiem, iż jest to zaczarowane uroczysko, na którym straszy biały koń Swiatowita. Omijano więc okolice Gardna z zabobonnym lękiem. Wkrótce po rozległym pobrzeżu bałtyckim od Rugii aż po Kołobrzeg rozniosła się wieść o bandzie piratów morskich, którzy napadają na statki kupieckie, tak pomorskie, jako i duńskie, szwedzkie czy hanzeatyckie, rabując je doszczętnie i wycinając w pień załogę. Opowiadano przy tym dziwy niezwykłe o zuchwalstwie i odwadze piratów, którzy napadali na statki przy pomocy szybkich i zwrotnych łodzi. Banda miała bczyć około dwustu dobrze uzbrojonych ludzi. Hersztem była jasnowłosa dziewczyna Stenka. Nie była to przy tym zwykła banda rabusiów, gdyż piraci część łupów rozdawali ubogim i pokrzywdzonym. Próżno książę kamieński słał we wszystkie strony zbrojne straże, próżno za głowę herszta wyznaczono wysoką nagrodę -—nie dawało to żadnego rezultatu. Nie znana wciąż była kryjówka piratów. Któregoś letniego wieczoru, gdy nagła burza rozszalała na Bałtyku, straż piracka doniosła Stence, że widać na horyzoncie jakiś statek. — Rozpalcie na cyplu nadbrzeżnym, gdzie są podwodne skały, wielkie ognisko i baczcie, dokąd statek płynie. 434 Wkrótce nadbieg wprost na ognisko. — Czekać, aż sfc w przybrzeżnych ii chodnia, rzucona z Wielki dwumasz wichrem pędził pod i rósł niemal w oczai gwałtownie przechyli: piero zrozumiała, źe spuszczali szalupy m i ratunek. Lecz oto brzegu i zatoczywszy Powietrze rozdarł pomknęło do rozbiteg Piraci nie oszczędzali po niebie. W oślepiają* uwijały się szybko na Przez całą noc, min i przewozili cenne tow Rzęsisty deszcz, ki napadu. Tylko na skal szczętnie wrak żaglow Na wyspie gardu i dzieHH się bogatym ? Stenka poleciła rozda< Lecz radość piratf że pośród bitewnego za wśród ciemności i dop Upłynęło kilka dni wieczorem jakiś statel rozkazała ponownie roi w pogotowiu bojowym wiec sunął wprost na j skały podwodne i wpl 28* Wkrótce nadbiegł następny goniec z wieścią, że żaglowiec płynie wprost na ognisko. — Czekać, aż statek wpadnie na skały! Łodzie mieć w pogotowiu w przybrzeżnych zaroślach! Sygnałem do boju będzie płonąca pochodnia, rzucona z urwiska w kierunku żaglowca. Wielki dwumasztowiec hanzeatycki gnany północno-zachodnim wichrem pędził pod pełnymi żaglami wprost na płonące ognisko i rósł niemal w oczach. Za chwilę rozległ się głuchy trzask, i statek gwałtownie przechylił się na lewą burtę. Załoga żaglowca teraz dopiero zrozumiała, że wciągnięto ją w pułapkę. Majtkowie szybko spuszczali szalupy ma spienione fale. Rozległy się krzyki o pomoc i ratunek. Lecz oto płonąca pochodnia oderwała się od urwistego brzegu i zatoczywszy ognisty łuk spadła z sykiem do morza. Powietrze rozdarł okropny wrzask i pięćdziesiąt łodzi pirackich pomknęło do rozbitego statku. Walka nie trwała nawet godziny. Piraci nie oszczędzali nikogo. Grzmoty raz po raz przewalały się po niebie. W oślepiającym blasku błyskawic czarne postacie piratów uwijały się szybko na kształt zgrai szatanów. Przez całą noc, mimo wysokiej fali, piraci rabowali statek kupiecki i przewozili cenne towary na wyspę na jeziorze Gardno. Rzęsisty deszcz, który spadł nad ranem, zatarł wszystkie ślady napadu. Tylko na skalistym wybrzeżu wolińskim czerniał rozbity doszczętnie wrak żaglowca. Na wyspie gardneńskiej piraci zacierali z zadowolenia ręce i dzielili się bogatym łupem. Połowę zdobyczy, przynależną dowódcy, Stenka poleciła rozdać po kryjomu ubogim chłopom okolicznym. Lecz radość piratów była przedwczesna, nie wiedzieli bowiem, że pośród bitewnego zamętu udało się kuchcikowi żaglowca przemknąć wśród ciemności i dopaść do brzegu. Upłynęło kilka dni spokojnych wśród ucztowania i znów późnym wieczorem jakiś statek kupiecki ukazał się na widnokręgu. Stenka rozkazała ponownie rozpalić wielkie ognisko na urwistym cyplu i być w pogotowiu bojowym. Lecz tym razem morze było spokojne. Żaglowiec sunął wprost na płonący stos, ale ominął zręcznie niebezpieczne skały podwodne i wpłynął do maleńkiej zatoki. 28* 435 Stenka płonącą.pochodnią dała hasło do szturmu, i łodzie pirackie pomknęły ze wszystkich stron do żaglowca. Lecz oto na pokładzie statku wyrosły jak spod ziemi szeregi zbrojnych łuczników i oszczepników i deszcz strzał z łuków i kusz spadł na piratów. Spostrzegła Stenka, że tym razem sama wpadła w pułapkę, i dała znak do odwrotu. Tylko niewielka część piratów zdołała pod osłoną nocy przedrzeć się do łodzi na brzegu jeziora Gardno i dobić do wyspy, reszta dała gardła w walce lub poszła na powróz. Ocaleni z pogromu piraci wiedzieli jednak, że to są ich ostatnie godziny, odkryto bowiem ich kryjówkę. Stenka zebrała niedobitków i podziękowała im za wierną służbę. — Nie znaleźliśmy prawa i sprawiedliwości we własnej ojczyźnie, więc musieliśmy bronić się i mścić krzywdy nasze. Potrafiliśmy wiele razy zwyciężać, jutro musimy pokazać, że potrafimy zginąć. Następnie rozkazała potopić w jeziorze wszystkie skarby pirackie i przygotować się do walki. Sama czuwała przez całą noc, zasłuchana w głuchy szum morza, który docierał aż tu na wyspę. Przez sito wspomnień przesiewała dzień po dniu całe swoje krótkie i smutne życie. — A przecież wszystko mogło być inaczej — szepnęła. I nagle zdało jej się, że widzi ojca swego, Boguchwała, jak na wątłej, słabej łodzi płynie na spotkanie ogromnego morza. — Wkrótce się zobaczymy — uśmiechnęła się w zadumie. 0 świcie łucznicy i oszczepnicy księcia kamieńskiego przypuścił szturm na wyspę. Piraci walczyli zawzięcie, raniąc wrogów z ukrycia, lecz musieli ulec wielokrotnej przewadze. Zginęli w walce co do jednego. Zwycięzcy, zdobywszy wyspę, na próżno szukali herszta piratów. Skoro tylko pierwsze czółno oszczepników dobiło do brzegu wyspy, Stenka skoczyła w nurty jeziora i przepadła bez śladu. Podanie głosi, iż na dnie jeziora Gardno znajduje się po dzień dzisiejszy wielki skarb piratów. Kto go wydobędzie, musi połowę skarbów przekazać, zgodnie z ostatnią wolą Stenki, ubogim i pokrzywdzonym. Stanisław Świrko HERB MIESZKOWIC IX O zaczarowanych skarbach, szczęściu i ludzkiej chciwości skarby, którymi i szczęście i w ogóle pr W izbie okazało się, że był to rzeczywiście zwykły mały kamień, jakich pełno znajduje się na polach. Rozczarowany—już chciał go wyrzucić* przez okno. Gdy jednak zastanowił się nad okolicznościami, w jakich go znalazł, zmienił poprzedni zamiar. — To kamień ze Świętej Góry! — pomyślał. — Na pewno posiada jakąś tajemniczą siłę, której na razie jeszcze nie znam. Najlepiej będzie, jeśli go zakopię pod progiem stajni. A może mi przyniesie szczęście? Nic nie mówiąc żonie ani dzieciom—poszedł do stajni i wykonał, co zamierzał. Kiedy następnego dnia rano otworzył wrota —• ujrzał przy żłobie mocno zbudowanego konia, który na jego widok obrócił głowę i zarżał wesoło. Od tego czasu sytuacja gospodarza zmieniła się nie do poznania. Zboża i jarzyny obrodziły jak nigdy, inwentarz pomnażał się, a koń pracował za dwóch. Wszyscy sąsiedzi winszowali mu dobrych wyników i chwalili gospodarność. Przyjmował ich słowa z uśmiechem, ponieważ sam tylko wiedział, w czym leży tajemnica jego powodzenia. Tak dożył późnej starości i do końca życia wiodło mu się dobrze. Gracjan Bojar-Fijałkowski sters właś SKARBY PODZIEMNEGO ZAMKU zień był sierpniowy, słoneczny i upalny. Już od tygodni ani jedna kropla deszczu nie upadła na spragnioną wilgoci ziemię. Zamarło ________ ____miasto w rozpalonej czerwieni murów, a rozległe łąki, ciągnące się od Koszalina aż do połyskujących w oddali wód jeziora Jamno, straciły barwę. Soczyste, przetykane różnobarwnym kwieciem trawy, stanowiące pożywienie dla licznych stad owiec, stały się teraz rude, pozbawione wilgoci. Tylko widoczna na horyzoncie Góra Chełmska dźwigała pod niebo swe zielone zbocza, kusząc wszystko co żywe chłodem panującym pod gęstymi koronami buków. Zbliżało się południe, najgorętsza pora dnia. Sułek otarł rękawem pot, który obficie spływał mu z czoła, i obszedł wokoło powierzone jego pieczy stado. Owce zbiły się w gromadę i ciężko oddychały. Widać było wyraźnie, że upał daje się biednym zwierzętom mocno we znaki. Niektóre od czasu do czasu schylały głowy w poszukiwaniu świeższych pędów trawy, inne kładły się i leżały nieruchomo. A kiedy pasterz przechodził obok, wiodły za nim oczyma jak gdyby w oczekiwaniu pomocy. -*- Trzeba je zapędzie pod drzewa na Chełmskiej Górze, niech trochę odetchną!—pomyślał Sułek. Gwizdnął na psa i ruchem pa- P d : w 456 \ sterskiej laski zatoczył szerokie koło, wskazując mu równocześnie właściwy kierunek. — Pogoń no je, Bury! — zawołał. Mądre zwierzę natychmiast zrozumiało rozkaz swego pana i po pewnym czasie wszystkie owce znalazły schronienie pod zielonym dachem drzew. Tutaj pokładły się na. ziemi i skubały gałązki krzewów. Sułek usiadł pod pniem starego buku. Oparł eię o niego plecami, zamknął oczy i nawet nie spostrzegł, kiedy zmorzył go sen. Nagle obudziło go głośne szczekanie. Natychmiast oprzytomniał, zerwał się z miejsca i z niepokojem zaczął rozglądać się wokoło. — Bury, do nogi! Ale posłuszny zwykle pies tym razem nie usłuchał wezwania. Przystanął na moment, lecz zaraz nastawił uszy i warcząc rzucił się w pobliskie krzaki. — Pewnie jakiś złodziej podkrada się do owiec! — pomyślał Sułek i bez namysłu pobiegł śladem Burego. — Już ja sięz nim rozprawię! — groził zagniewany, ściskając w dłoni swą pasterską laskę. Zaledwie jednak przebiegł kilkanaście kroków, zatrzymał się zdziwiony. Zupełnie niespodziewanie ujrzał przed sobą wielki kamień, ukryty w gęstych krzakach. Pies biegał wokół niego, doskakiwał to z jednej, to z drugiej strony i warczał zawzięcie, drapiąc ziemię pazurami. — Czego on tam szuka ? — zastanawiał się Sułek — przecież nie złodzieja, boby się tam nie schował. A może wytropił lisa? Zaciekawiony obejrzał kamień ze wszystkich stron, lecz nic nadzwyczajnego w nim nie dostrzegł. Był on podobny do innych i chyba od dawna tu leżał, gdyż nawet u dołu obrósł warstwą mchu. Żeby jednak pozbyć się resztek wątpliwości, oparł się o kamień ramieniem i spróbował ruszyć go z miejsca. Lecz oto kamień ustąpił z niespodziewaną łatwością i oczom pasterza ukazał się wówczas dość szeroki otwór, prowadzący w głąb ziemi. Klęknął nad nim, pochylił się nisko i wtedy poczuł 'na twarzy wiejący stamtąd strumień chłodnego powietrza. — To na pewno jakiś podziemny ganek! — pomyślał Sułek. ¦— Nie może być inaczej. Lecz jak to się stało, że dotychczas nikt jeszcze 457 na niego nie natrafił? Dokąd prowadzi, kto go zbudował i dla jakich celów? A może to jakaś diabelska sprawa? Usiadł nad krawędzią, lochu i zaczął się zastanawiać nad swym odkryciem. Z początku zamierzał przesunąć kamień na dawne miejsce i nie zawracać sobie głowy tą dziwną historią, lecz jednak ciekawość przemogła. Położył więc laskę w poprzek otworu i — trzymając ją oburącz — zaczął powoli zsuwać się w dół. Jeszcze ramiona i głowa pozostawały na powierzchni, gdy poczuł pod nogami stopnie schodów, jak gdyby ludzką ręką wykute w kamiennym gruncie. Tym razem obleciał go lekki strach, a że jednak był z natury młodzieńcem odważnym i silnym, postanowił opanować niemiłe uczucie i zbadać tajemnicę, którą odkrywało przed nim wnętrze Góry Chełmskiej. Schody wiodły istotnie w głąb podziemnego korytarza. W miarę oddalania się od powierzchni ziemi stawał się on coraz węższy i wyższy, tak że po pewnym czasie Sułek mógł się już swobodnie wyprostować. Przy tym — rzecz dziwna — panował tu szary półmrok, w którym wyraźnie dostrzegał wydłużające się kamienne ściany o lekko chropowatej powierzchni. Raptem schody skończyły się. Sułek ujrzał przed sobą ciężkie, kute w błyszczącym metalu wierzeje. Pokrywały je liczne płaskorzeźby o dziwnym i niezrozumiałym rysunku. Zamknięcie stanowiła zwykła sztaba, którą na pierwszy rzut oka wystarczyło jedynie podnieść, by wejść do środka. Znowu nastąpił moment zawahania: iść dalej czy zostawić wszystko i wracać ? Sułek stał niezdecydowany, lecz w końcu energicznym ruchem ujął sztabę. W tej samej chwili wierzeje jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki rozsypały się w proch — zdumiony pasterz stanął na progu wielkiej podziemnej komnaty. Jej ściany pokrywały wspaniałe malowidła, przedstawiające sceny polowania na nieznane zwierzęta, podobne do grzywiastych krów, lecz z wyglądu bardzo groźne — z krótkimi, zakrzywionymi do środka rogami. Między malowidłami wisiały oszczepy, łuki i przeróżna broń. Kiedy jednak spróbował zdjąć ze ściany jeden z oszczepów, ten natychmiast rozsypał mu się w rękach. Wolnym krokiem przeszedł wzdłuż całą komnatę, starając się już 458 niczego nie dotykać. Wokoło panowała niezmącona cisza i tylko nie wiadomo skąd płynęło łagodne światło, ukazujące oczom pasterza całą wspaniałość otoczenia. /s Idąc dalej natrafił znów na inne drzwi, które podobnie jak za pierwszym razem rozsypały się przy dotknięciu. Następną komnatę wypełniały bogato rzeźbione sprzęty, w głębi zaś na wysokim fotelu siedział nieruchomo dziwnie ubrany mężczyzna. Miał na sobie długą ciemną szatę, na głowie kapelusz z szerokim rondem, przystrojonym . w niezwykłej długości pióro. Był to człowiek niestary, wskazywała na to krótko przystrzyżona czarna broda, nadająca jego twarzy dostojny wyraz, W ręce, która zwisała miękko z poręczy fotela, trzymał pożółkłą kartę, zwiniętą na obu końcach i pokrytą licznymi znakami. Powoli, krok za krokiem, Sułek zbliżył się do owej postaci, chcąc dokładniej -przyjrzeć się wyrysowanym na karcie znakom. Zaledwie jednak uczynił ostatni krok — wszystko rozleciało się w pył. Odważny pasterz postanowił zbadać do końca "tajemnicę podziemnego zamku. Poszedł więc dalej i znów natrafił na drzwi, które tym razem nie rozsypały sięjprzy dotknięciu, lecz ustąpiły bez oporu otwierając widok na inną komnatę. \ Sułek stanął oniemiały, bowiem to, co ujrzał, mogło rzeczywiście przyprawić o zawrót głowy. Pod ścianami stały otwarte skrzynie, pełne nieprzebranych skarbów. Czegóż tam nie było! W jednych mieniły się barwami tęczy szlachetne kamienie, w innych połyskiwały miękkim blaskiem stosy złotych pieniędzy. Pośrodku stały dębowe stoły, na których rozstawione były, jak gdyby do uczty, szczerozłote misy, puchary i inne naczynia. Podszedł do jednej ze skrzyń i napełnił garście złotymi monetami. Nie mógł ich jednak zabrać, bo nawet nie miał kieszeni. Postanowił w^ęc wrócić tą samą drogą na powierzchnię ziemi i przyjść tu z workiem następnego dnia. Daremnie jednak starał się nazajutrz i w dni następne odnaleźć wejście do podziemnego zaniku. Zniknął gdzieś ów kamień wskazujący drogę. Góra Chełmska pod Koszalinem zachowała do dziś tajemnicę znajdujących się w jej wnętrzu skarbów. , Gracjan Bojar-Fijałkowski dziesięciu laty V} ca między wiotka nieć sobie opowie! w pobliżu. Jak mówi sta w XVI wieku pa u nóg po sześć p Nagrobek tegt twierdza pogłosie Podanie I i sienie), może wj/ij ców u nóg. Podoi ki wśród żołnienj] bliskiej wsi Biento Pewnego dnia < tami do starej ? zaczął kopać, lopt SKARB RYCERZA O SZEŚCIU PALCACH dy wyjdziemy z miasteczka Dobra w kierunku I, północno-wschodnim, ścieżka wśród łąk popro-jWRwbI wadzi nas ku niedalekiej ścianie lasu. W starej %??/?&&? kniei nie ma już wiekowych drzew, przed osiemdziesięciu laty wycięto ostatnie olbrzymy. Jasna tafla wody prześwieca między wiotkimi pniami. Warto zatrzymać się tutaj i przypomnieć sobie opowieść o skarbie Dziewiców, zakopanym podobno gdzieś w pobliżu. Jak mówi stara klechda, skarb Dziewiców został ukryty tutaj w XVI wieku przez jednego z członków tej rodziny, posiadającego u nóg po sześć palców. Nagrobek tego rycerza, znajdujący się w kościele w Dobrej, potwierdza pogłoskę o anatomicznej osobliwości jego stóp. Podanie głosi dalej, że skarb na Wodnicy (tak nazywa się wzniesienie), może wykopać tylko ktoś, kto również posiada po sześć palców u nóg. Podobno w czasie wojny trzydziestoletniej znalazł się taki wśród żołnierzy szwedzkich, którzy zatrzymali się na popas w pobliskiej wsi Bienice. Pewnego dnia o północy wybrał się on wspólnie z dwoma kamratami do starej kniei i zaczęli poszukiwania. Los mu sprzyjał. Ledwo zaczął kopać, łopata zgrzytnęła o wieko potężnej skrzyni. Lecz zanim 461 ją zdołał wyciągnąć, kompani jego zadali mu kilka ciosów. Myśleli, że uda im się zagarnąć cały skarb dla siebie. Gdy jednak porwali za uchwyty skrzyni, zaczęła ona zapadać się w głąb, pociągając morderców za sobą. Nie mogli oderwać od niej rąk splamionych krwią ani wołać ratunku. Wzgórze zamknęło się nad nimi. Od tej pory nikt nie próbował poszukiwać skarbu Dziewiców. Niektórzy mówią zresztą, że może zakopano go nie na Wodnicy, a na Górze Zamkowej w Dobrej. Stanisław Rzeszowski wielkie jeziorko wyglądu. Naprzeciw ko towy, przypomim tym istnieje kilk Działo się to j jeździli do Nowoj z Kamienia przy] W Karsku hoc wystarczało pas i wzajemne ska Żył wówczas z ogromnej cicn z Nowogardu. B] ?? wyłączność u ale i pobliskiej Di O SKAMIENIAŁYM CHCIWCU Z KARSKA 0« rzy dawnej drodze książęcej z Kamienia do Nowogardu, w odległości trzech kilometrów od prastarej Dąbrowy, leży Karsk, wieś o kilkusetletniej historii. Osobliwością tu jest niewielkie jeziorko w samym środku wsi, przydające jej malowniczego wyglądu. Naprzeciw kościoła, na rozstaju dróg, przysiadł wielki głaz narzutowy, przypominający swym kształtem klęczącą postać. O kamieniu tym istnieje kilka starych, podań ludowych. Oto jedno z nich: Działo się to już w owych czasach, gdy pierwsi władcy pomorscy jeździli do Nowogardu z nowej stolicy w Szczecinie, a stara droga z Kamienia przybrała nazwę Biskupiej. W Karsku hodowano owce. Tereny pastwisk nie były jednak zbyt rozległe, a w dodatku jedni mieli duże obszary łąk, innym zaś nie wystarczało paszy dla zwierząt. Stąd częste zatargi o miedze łąkowe i wzajemne skargi o wypasanie owiec na cudzych gruntach. Żył wówczas we wsi kowal Hans Ryżobrody, znany powszechnie t. ogromnej chciwości. Pewnego dnia wracał on dobrze podchmielony ? Nowogardu. Był na zamku grafa i udało mu się wyprosić przywilej na wyłączność usług kowalskich dla mieszkańców nie tylko Karska, ale i pobliskiej Dąbrowy. Od tej pory nikt z okolicznych chłopów nie 463 będzie miał już prawa iść do innego kowala, tylko do niego, Hansa Ryżobrodego. Wprawdzie przywilej kosztował, trzeba bowiem było sypnąć dukatami, a również zobowiązać się do nowych stałych świadczeń w naturze na rzecz zamku, ale Hans nie wątpił, że koszta te odbije sobie na sąsiadach z nawiązką. Dobry interes trzeba było dobrze oblać. Wstąpił więc Hans w drodze powrotnej do karczmy i ze spotkanym tam kumem młynarzem uraczył się godnie. W drodze powrotne/ nogi p/ąte/y mu się ?'???, a/e wzroA czujnie przebiegał po przestrzeni własnych łąk, na których — jak stwierdził zaraz z zadowoleniem — dostrzegł trzy owce bez pasterza. Poznał je od razu. — To tej nędzarl płacić, bo chora, a Ł chłopa&a do ?? Podszedłsz} łące, ale na ^^^| — A gdyfey Nie zastanawiając ffl W przeświadczą podniósł krzyk na et syneJt wdowy, Atóiyt chorej rodziciclct je pędzić w etro' brody, a dalej z Przed mieszkali przekleństwami ^^H U niezdecydowaii wiano się jednal^^H dział, gdzie naprawdę szedł śpiącego ^j^^H to zwyczaj szeit gdy nie można^^^ Hans poczuł — Po co tu i lazłem tych ???i w kamień zair Nie dokończ do ziemi. Zanim zatarły mu się r ska przenieśli gf słyszano, jak k.. Niedługo jeti i nej nocy eierpm drodze do Now. .mju przed pianiem ^^H sunący drogą w Podobno ezed^^H SO W krainie Orylltuw 1 " i — To tej nędzarki Boguchwały. Nie będzie nawet miała czym zapłacić, bo chora, a bieda w chałupie aż piszczy. Nie szkodzi, albo da chłopaka do mnie na służbę, albo nie oddam owieczek. Podszedłszy bliżej zobaczył jednak, że owce pasą się nie na jego> łące, ale na wąskim skrawku pastwiska należącego do Boguchwały. — A gdylfy je tak trochę popędzić na moją stronę? — pomyślał. Nie zastanawiając się dłużej, pognał ku owcom. W przeświadczeniu, że posiada już prawo zabrania zwierząt, podniósł krzyk na całą wieś. Wtedy właśnie obudził się mały Wisław, synek wdowy, który drzemał znużony całonocnym czuwaniem przy chorej rodzicielce. Przestraszone dziecko rzuciło się do owiec i zaczęło je pędzić w stronę chaty. Za nimi biegł w rozwianej kapocie Ryżo-brody, a dalej zwabieni krzykiem ludzie z najbliższych zagród. Przed mieszkaniem Boguchwały zaczęły się spory. Kowal sypał przekleństwami i groźbami, chłopak bronił się z płaczem. Sąsiedzi stali niezdecydowani. Sympatia ogółu była po stronie biedaków, obawiano się jednak zadzierać z możnym Hansem. Nikt zresztą nie wiedział, gdzie naprawdę znajdowały się owce w chwili, gdy kowal na-szedł śpiącego Wisława. Zdecydowano, że rozstrzygnie sąd bożyj Był to zwyczaj szeroko praktykowany w średniowieczu w wypadkach, gdy nie można było rozwikłać szczególnie trudnych spraw. Hans poczuł się nieswojo. — Po co tu sąd boży? — krzyknął — sprawa jasna! Jeśli nie znalazłem tych parszywych owiec na mojej łące, to niech się w tej chwili w kamień zamienię! Powtarzam: niech się w kamień zamie... Nie dokończył. Nagle zgięły mu się kolana, skurczył się, przypadł do ziemi. Zanim obecni zorientowali się, co się stało, kowal poszarzał, zatarły mu się rysy twarzy i skamieniał. Przerażeni mieszkańcy Karska przenieśli głaz na cmentarz kościelny, gdyż podobno o północy słyszano, jak kamień jęczy i przeklina, wyje i zgrzyta. Niedługo jednak stał ukarany chciwiec między nagrobkami. Pewnej nocy sierpniowej znikł z poświęconego miejsca i pojawił się przy drodze do Nowogardu. Młody Mateusz, powracający od dziewczyny przed pianiem kogutów, opowiadał potem, iż widział ów głaz wolno sunący drogą w stronę Nowogardu i miotający pogróżki na całą wieś. Podobno szedł skarżyć się grafowi. 30 W krainie Gryfltów ^giy Wysłuchawszy tej opowieści mieszkańcy Karska przenieśli skamieniałego kowala na rozstaje dróg. Stoi tu już od wieków i tylko czasami o północy można ponoć zobaczyć, jak kręci się w miejscu, nie wiedząc, którą drogą ma ruszyć na skargę w sprawie owiec. Stanisław Rzeszowski L? wę w kołnierz ^H z narzędziami, a roko na drodze. Daleko jesz* bramę. Trzeba^H zagajnik się tra^H po obu stronach puste. SpoyrŁemft \ Ściemniało )x& tem dojrzał iskrząe tężne kontury opuszczony. Ty Ruszył w tam sła po drodze wieB w wyniosłą budmdj ??* / O STRAŻNIKACH SKARBU I PRACOWITYM SZEWCZYKU zybko zapadał zmierzch, dżdżysty, listopadowy. Chmury osunęły się jeszcze niżej i zaczął siąpić drobny, przenikliwie chłodny deszcz. Jaśko przyśpieszył kroku. Wtuliwszy głowę w kołnierz wyszarzałej kurtki, mocniej przycisnął do boku torbę-z narzędziami, a oczy co chwila odbiegały od kałuż rozlanych szeroko na drodze. Daleko jeszcze ten Świdwin, nie uda się dojść przed nocą. Zanikną bramę. Trzeba będzie czekać do świtu na deszczu. Chyba że jakiś zagajnik się trafi, osłoni trochę od wiatru i wilgoci. A tu jak na złość po obu stronach drogi ciągną się rozległe łąki i ścierniska, bezdrzewne, puste. Spojrzenie wracało znowu ku ziemi, ostrzegając w ostatniej chwili przed czyhającą kałużą. Nie zawsze udało się uskoczyć, ominąć. ociemniało już zupełnie, gdy zmęczony, głodny i ochlapany błotem dojrzał iskrzące się w dali światełko. Potem zarysowały się potężne kontury baszt i murów. Wielki zamek wyglądał na zupełnie opuszczony. Tylko ten ognik, błyszczący w jednym z okien. Ruszył w tamtą stronę, nim jednak zbliżył się do murów, wyrosła po drodze wielka chata. Nie dojrzał jej przedtem, zapatrzony w wyniosłą budowlę, zresztą było już zupełnie mroczno, a zasunięte 30* 467 szczelnie okiennice chaty nie przepuszczały na zewnątrz nawet najwęższej strużki światła. — Może dadzą tu dobrzy ludzie jaki kąt do spania. Choćby w stodole czy obórce — pomyślał z nadzieją. Czuł, że przenika go na wylot wilgoć" deszczu. Zastukał. W chacie rozległy się kroki. Z cichym zgrzytnięciem uchylono drzwi i Jaśko ujrzał wąsatą, szeroką twarz. Okrągłe oczy patrzyły na niego dobrodusznie. — Cóż to, chłopcze, sam tak wędrujesz po nocy? — usłyszał. — Wchodź do izby. Aleś przemókł, niebożę. No, masz szczęście, żeś trafił do stsfrego Wojciecha. Karczma w Golicy nie zamyka przed nikim swych podwoi. Jaśko przekroczył próg i nieśmiało stanął pod ścianą. — Siadaj sobie! Siadaj. 0 tu, na tej ławie. Popatrz, matka, jaki zdrożony. I pewnie bez obiadu, co? Zaraz ci zgotujem posiłek. Hanka! — zawołał w kierunku drugiej izby. — Podaj no sera, jaj i coś do picia. — Nie trza, panie gospodarzu — zaprotestował chłopak. — Poproszę tylko o jakie miejsce do spania, najtańsze — dodał, przeliczając w myśli ubogą zawartość swej sakiewki. Czy aby starczy na opłacenie noclegu ? — Jam niegłodny wcale... — Niegłodnyś ? Aha! Widać to akurat ze ślepiów. Powiedz, młodzieńcze, zwyczajnie: „nie mam grosiwa". Zresztą, czy trza to mówić? Łacno rozpoznać — obrzucił spojrzeniem jego ubiór. •— No, nic! Mogę cię ugościć! Jeszcze mnie stać. Hanka, zasnęłaś czy co? Podawaj.' — Ależ, mości gospodarzu, ja —jeszcze opierał się Jaśko, lecz już bardzo słabo, bo głód dał się odczuć mocniej w wyniku rozmowy o jedzeniu. — Dość już o tym — przerwał mu karczmarz. — Bęuziesz się tu sprzeciwiał starszemu! Co to za młódź dzisia! — westchnął z udanym oburzeniem. — A nie myśl se, że ci jakowąś łaskę wyświadczam. Będziesz kiedyś zamożny, to oddasz komu potrzebującemu. Masz chyba swój zawód, co ? — spojrzał na wypchaną torbę Jaśkową, złożoną na ławie. — Ciżmy szyć umiem. I naprawiać. By najwięcej starte, dam im ldnieyu radę. Tak se w bywa, że i do o zapłatę trudni' gdzie indziej coś ze s panie, macie coś do i łaskawość. — Obaczym — Podsunął mu k — Pokrzep się jak się prześpisz. 1 słyszał jakoweś gło dzenie, to nie trwói Zastanowiły Jaś nad nimi rozmyśla* ny sen. Zbudził go wiały wesołe blasl z nocą. — Już zara pol tyli szmat czasu! wiek, nie kazał ?? Przy stołach k — Nie śpisz jt trzeć, jak goście zj od Białogardu. Prędko zerwał — Studnia jest i chodź do kuchni. S wiadał, żebyś zacze wróci. W istocie długo i kawalkada zbrojny» jedb potężnie, a gą wiali jeden za drug: — Takim to doi jów znikają w kun 468 radę. Tak se wędruję z miejsca na miejsce, od wioski do wioski, czasem bywa, że i do miasta zajrzę. Roboty zawdy trocha się znajdzie. Jeno o zapłatę trudniej. Ludziskom też się nie przelewa. Tu dadzą grosz, gdzie indziej coś ze strawy czy odzieży. Jakoś się żyje... A może i wy, panie, macie coś do naprawy, z serca odwdzięczę się za poczęstunek i łaskawość. — Obaczym — mruknął karczmarz. — Bierz się za jadło! Podsunął mu koszyczek z chlebem, kubek, talerz drewniany, nóż. ¦— Pokrzep się nieco — dodał — a o robocie pogwarzym jutro, jak się prześpisz. Tu ci naszykuję posłanie, w rogu izby. A jakbyś słyszał jakoweś głosy za oknem... — dodał na odchodnym — czy chodzenie, to nie trwóż się! To... nic takiego. Odwróó się do ściany i śpij. Zastanowiły Jaśka słowa starego Wojciecha, ale nie miał kiedy nad nimi rozmyślać. Ledwie ułożył się na posłaniu, zapadł w kamienny sen. Zbudził go dopiero jakiś ruch w izbie. Wnętrze karczmy ożywiały wesołe blaski pogodnego dnia. Deszcz musiał odpłynąć wraz z nocą. — Już zara południe ¦— zdał sobie sprawę. — Nie godziło się spać tyli szmat czasu! Co sobie gospodarz pomyślą? Zacny z niego człowiek, nie kazał budzić utrudzonego. Przy stołach krzątała się Hanka, czarnooka córa karczmarza. — Nie śpisz już ? — powiedziała wesoło. — To i dobrze. Ino patrzeć, jak goście zjadą. Słali pachołka przodem. Zacny orszak ciągnie od Białogardu. Prędko zerwał się z posłania. — Studnia jest za karczmą — objaśniła. —• Jak się umyjesz, przychodź do kuchni. Śniadanie już czeka... Aha — dodała — ociec powiadał, żebyś zaczekał na niego. Ninie poszedł na wieś, nie rychło wróci. W istocie długo nie przychodził. W progi zajazdu zwaliła się barwna kawalkada zbrojnych. Napełnili izbę i obejście donośnym gwarem, jedli potężnie, a gąsiorki Jt winem, opróżniane błyskawicznie, odstawiali jeden za drugim. Wreszcie odjechali rozśpiewani, beztroscy. — Takim to dobrze — myślał Jaśko, patrząc, jak barwy ich strojów znikają w kurzu podnoszącym się spod kopyt. — Co tam mają 469 na głowie? Tylko łowy, zabawy, gry rycerskie. A mnie czas do roboty. Trza wyprosić od gospodyni jakie podarte chodaki, prędzej czas zleci przy zajęciu. Nie musiał długo prosić. Usiadł na przyzbie i wziął się do żelowania. Szło mu nieźle, podśpiewywał sobie ochoczo. Tak zastała go Hanka. — Dobra robota — oceniła z uznaniem, siadając obok. — Matula już chciała te trepy w ogień cisnąć, a tu jak nowe. Majster z ciebie.' I zawsześ taki wesół? Potwierdził zdziwiony: czemu pyta ? A bo to smutek co* komu pomógł? — I niczego się nie lękasz ? — Lękać się ? Tylko dla tchórzów są strachy. — A dzisia w nocy nicżeś nie słyszał? Teraz on spojrzał uważnie. — W nocy ? Przypomniał sobie słowa karczmarza wczoraj przed pójściem spać. . Prawda, trzeba ją prosić o wyjaśnienie. Co to za tajemnica ? Z początku nie chciała mówić. Długo nalegał. — No, jeśliś taki ciekaw... — zgodziła się w końcu. — Widzisz ten zamek? — Widzę. Godny kasztel. Kto tam mieszka? — Nikt nie mieszka. Od dawna. — Bajesz — uśmiechnął się. — Bajesz, Hanka. Ale mnie nie zmy- j lisz. Jakże? Sam widziałem wczora, jak się świeciło w oknie. — Widziałeś? To źle, bardzo źle. Wiesz co... — nachyliła się ku niemu i wyszeptała trwożnie: — mówią, że tam straszy. W podziemiu leży pono wielki skarb. Tylko w dzień go nie znajdziesz. A nocą... — jeszcze bardziej ściszyła głos — nie jeden szedł już tam nocą. Śmiałkowie chcieli zdobyć skarb, wędrowców zwodziło światełko, myśleli, że znajdą schronienie. Nikt nie wyszedł żyw. Więc ciebie 'też" kusiło? Jak to dobrze, żeś nie dał się zwieść. — To i co — powiedział — i tak jeszcze tam pójdę. Choćby i za-ra! — odstawił naprawione trzewiki. — I poczekam do rana. — Nie mów! — chwyciła go za ramię. — Coś ty? Nawet pomyśleć się o tym nie godzi. W nocy to oni nieraz i pod karczmę przychodzą. — Kto — No, w okno, ze zgrozą na ci neczna. Nie dał się o3 parę trzewików i niczej budowli. H próbowała ?????/ dzi we wrota, sfyi nimi z niezwykłą 8 jeszcze. Po chwili' Kiwał jej ręką, u& Zrozumiała biegła do domu. Ł* Biedny, głupi chło| za to zapłaci. Nie noc, a z nią w loc W wielkich, łul pustka. Odgłosy I echem w sąsiednie! i hulał po zamku. W jednej z kon gieł. Można z nich stolik. Dokonawszj się zupełnie, wygr, pracował, pogwizd Czas płynął wl — Pewnikiem lii się. Dopiero pt metaliczne uderzę — Że też go ? Z ostatnim, Am jakichś kroków. 1 Jach, połyskując 470 — Kto taki? — No, ci... strażnicy skarbu. Czarne ponoć mają zbroje. Stukają w okno, łażą po zagrodzie. A już tam, na zamku... — popatrzyła ze zgrozą na ciemniejące chmury, za którymi kryła się tarcza słoneczna. Nie dał się odwieść" od powziętego zamiaru. Wziął jeszcze jedną parę trzewików do naprawienia i poszedł ścieżką wiodącą ku tajemniczej budowli. Hanka odprowadziła go do połowy drogi. Jeszcze raz próbowała namówić, aby wrócił. Potem długo stała, patrząc, jak wchodzi we wrota, słyszała głośne trzaśniecie drzwi, jakby ktoś miotnął nimi z niezwykłą siłą. Strach ją zdjął ogromny, ale nie odchodziła jeszcze. Po chwili w oknie na pierwszym piętrze ukazał się Jaśko. Kiwał jej ręką, uśmiechnięty junacko. Zrozumiała, że nie da za wygraną. Odwróciła się gwałtownie i pobiegła do domu. Łzy płynęły jej po policzkach, skurcz ściskał gardło. Biedny, głupi chłopak! Po co mu ten upór, ta zuchwałość? Drogo za to zapłaci. Nie wróci już stamtąd! To piekielne miejsce. I idzie noc, a z nią w lochach budzą się upiory. W wielkich, łukowato sklepionych komnatach zamku ścieliła się pustka. Odgłosy samotnych kroków brzmiały głucho, powtarzane echem w sąsiednich pokojach. Wieczorny wiatr wpadał przez okna i hulał po zamku. W jednej z komnat, obok zrujnowanego kominka, leżała sterta cegieł. Można z nich było ustawić sobie miejsce do siedzenia i niewielki stolik. Dokonawszy tego, zabrał się Jaśko do trzewików. Gdy ściemniło się zupełnie, wygrzebał z torby świeczkę i krzesiwo, zapalił i dalej pracował, pogwizdując skoczną melodię. Czas płynął wśród ciszy przerywanej stukaniem młotka. — Pewnikiem jest już po północy — pomyślał wreszcie, ale omylił się. Dopiero po pewnym czasie gdzieś z góry dobiegły głębokie, metaliczne uderzenia zegara. — Źe też go nie zauważyłem — zawstydził się —jak ja patrzyłem? Z ostatnim, dwunastym uderzeniem usłyszał od strony drzwi szmer jakichś kroków. Do komnaty weszło dwóch rycerzy w czarnych zbrojach, połyskujących w blasku świeczki. Stawiali kroki sztywno, nie- 471 ?? naturalnie. Wolno zbliżyli się do szewczyka i postawili przed pięknie ozdobioną trumnę. Odkryli wieko i złożyli je na ziemię, po czym odeszli bez słowa. Jaśko zajrzał do trumny. Była pusta. — To dla mnie—pomyślał. Zrobiło mu się nieprzyjemnie. Nie, ' to nie był strach. Któż jednak nie odczuje działania niesamowitego nastroju, siedząc obok własnej trumny, zdany na łaskę i niełaskę groźnych mieszkańców opustoszałego zamczyska, nieważne: upiorów czy żywych ludzi? Kim byli ? Stąpali tak cicho, że zdawało się to nieprawdopodobne, zwłaszcza że obuwie mieli żelazne. Po chwili kroki znów się rozległy, równie ciche jak przedtem. Wracali obydwaj dźwigając pokaźny wór. Na środku komnaty rozwiązali go i wysypali na posadzkę całą brzęczącą zawartość. Zalśniły złociste monety. — Przyszedłeś tu, bo jesteś śmiały — usłyszał Jaśko głos wydobywający się spod opuszczonej przyłbicy jednego z rycerzy. Słowa były ciche, przytłumione. — Obaczym, czy i liczyć potrafisz. Masz tu do podzielenia skarb tego zamku. Ułożysz go w dwóch równych stosach. — W zupełnie równych — dodał drugi. — Dziel sprawiedliwie. A pomylisz się czy zechcesz nas oszukać, to pomnij: czeka cię straszna śmierć. Trumna już gotowa, popatrz! Nawet za ładna jak na takiego oberwańca. Ale nie mamy innej. Będziesz w niej leżał, jeśli nie skończysz pracy do pierwszego piania kogutów. Odeszli. Znów cisza zapanowała w komnacie. Jaśko wstał i podszedł do okna. Noc była jasna^ wysoko świeciły gwiazdy. Nie czas na patrzenie! — 1 pomyślał. Zaczerpnął powietrza i wrócił na środek sali. Szybko zaczął rozkładać monety. Wkrótce na posadzce wyrosły dwa lśniące stosy. Niestety, pozostał jeszcze niewielki pieniążek. .Co z nim zrobić? Nie medytował długo. Włożył monetę w kleszcze obcążkowe, nacisnął. Nie puszczała, twarda. Oparł więc obcęgi o parapet okna i kilkakrotnie uderzył w nie młotkiem. Przecięty pieniążek spadł na ziemię. Podniósł obie części i porównał je. Były jednakowe. Dołączył je do rozłożonego skarbu, po jednej do każdej części. Gdy w ophtkaćl cerze wkroczyli do Ig kojeściach mieczy. Z pieniążek. Nie spraw — Udało ci się, sze szemu. Wielu zn — I naszej pok Tyś nas uwolnił.^^B cesz. Jeśli jedna zatrzymaj sobie A nam wystał Kogut piał monety. Ledwie] rozpływać się — Nie za i nachylił się Od strony zejrzał się. Był i starty lsniącyc Hanka nie Jaśko, uginając i potrzebnie pła I dzielność. Nii Wybiegła •— Już nig<3 — już nigdy! Co Ociec się zgodzili Pens sząco. — Ostanę —! rt myśl, że będę w ?? Rozwiązał ^aj" — To wszysil i jfłt o konie. Poj pod I drugie tyle co tu. Mniej 472 Gdy w opłotkach karczmy po raz pierwszy zapiał kur, czarni rycerze wkroczyli do komnaty. Okute w stal prawice spoczywały na rękojeściach mieczy. Zbliżyli się do skarbu i od razu dojrzeli przecięty pieniążek. Nie sprawdzali już reszty. — Udało ci się, szewczyku — rzekł jeden z nich. — Tobie pierwszemu. Wielu zuchwalców nie wyszło z życiem z tej komnaty. — I naszej pokucie nie było końca — uzupełnił jego towarzysz. — Tyś nas uwolnił z zaklęcia. Bierz zatem skarb i czyń z nim, co zechcesz. Jeśli jednak pragniesz, by te pieniądze dobrze ci posłużyły, zatrzymaj sobie tylko tę połowę — wskazał — resztę rozdaj ubogim. A nam wystarczy tylko to... Kogut piał powtórnie, gdy rycerz wziął w rękę połówkę rozciętej monety. Ledwie jej dotknął, zbroja zamgliła się, zaczęła tracić kontury, rozpływać się w szarości przedświtu. — Nie zapomnij tego, coś usłyszał — powiedział pozostały rycerz i nachylił się po drugą połowę pieniążka. Od strony wsi biegł trzeci sygnał budzącego się dnia. Jaśko rozejrzał się. Był sam w pustej komnacie. Tylko przed nim złociły się starty lśniących monet. Hanka nie mogła uwierzyć oczom. Ścieżką od strony zamku szedł Jaśko, uginając się pod ciężarem wielkiego worka. Więc wraca! Niepotrzebnie płakała całą noc, niesłusznie wątpiła w jego odwagę. I dzielność. Nie dał się widmom, pokutującym tam od wieków. Wybiegła na ścieżkę. — Już nigdzie nigdy nie pójdziesz! — wołała śmiejąc się przez łzy — już nigdy! Co ja przeżyłam, Jaśko! Przyrzeknij, że ostaniesz u nas. Ociec się zgodzili! Pomożesz nam w pracy... Jaśko — spojrzała prosząco. — Ostanę — potwierdził. — Dla ciebie ostanę, Hanka. Ale nie myśl, że będę wam ciężarem. Popatrz! Rozwiązał wór. Zajrzała i oniemiała z wrażenia. — To wszystko jest nasze — powiedział — a ninie poproś ojca ) konie. Pojedziem pod zamek i zabierzem coś dla biednych. Jest tego brugie tyle co tu. Mniemam, iż w Świdwinie nie braknie ubogich, star- 473 ców, chorych... A z tego, co tu mamy, część oddam twoim rodzicie* lom. Muszę przecie odpłacić za gościnę. Za resztę zbudujemy dom, tu w pobliżu. I warsztat. Nie będę próżnował, choć mam pieniądze. Co wart człowiek, gdy się wałkoni? Wiesz... — dodał — gdybym nie zabrał ze sobą roboty i narzędzi na zamek, nie oglądałabyś mnie tutaj. Czym podzieliłbym pieniążek, ten ostatni? Marzenna Rzeszowska Mieszkał tu ? odlewał dzwony. 1 wciąż nowe zamów sarz odlał już wiek scowa parafia w h Mistrz postanowi wości stworzy arcyd ności dźwięku. Jak płaszcz gliniany % « cełniona stopem. Po! — co dałoby aby uzy&ftt przygotowany, zawa zawartość ko f Poczeka^^H swego najn^^H zbadał szcze^H i DZWON Łącku koło Słupska znajdował się stary dzwon o dźwięku tak pięknym, że kiedy głos jego rozbrzmiewał, ludzie przystawali i słuchali w skupieniu. Dziwna się z nim łączy opowieść. Mieszkał tu niegdyś zdolny ludwisarz, czyli rzemieślnik, który odlewał dzwony. W jego warsztacie pracy było pod dostatkiem, gdyż wciąż nowe zamówienia^iapływały z bliższej i dalszej okolicy. Ludwisarz odlał już wiele dzwonów dla»kilkunastu kościołów, a wtedy i miejscowa parafia w Łącku zamówiła u niego nowy dzwon. Mistrz postanowił, że dla większej chwały swej rodzinnej miejscowości stworzy arcydzieło sztuki ludwiearskiej o niezwykłej sile i pełności dźwięku. Jak najstarannej wykonał formę dzwonu: podwójny płaszcz gliniany z wolną w środku przestrzenią, która miała być wypełniona stopem. Potem przemyślnie zmieszał nie tylko miedź i cynk — co dałoby dość pospolity dźwięk — ale także dołożył sporo srebra, aby uzyskać piękniejszy ton. Kiedy uznał, że stop jest już należycie przygotowany, zawołał ucznia swego, Józka i razem z nim wlał wrzącą zawartość kotła w glinianą formę. Poczekawszy, aż stop całkowicie stężeje, odbił glinianą powłokę swego najnowszego dzieła. Wyłuskał dzwon całkowicie, a następnie zbadał szczegółowo. Niestety, dzwon miał skazę, w jednym bowiem 475 miejscu kruszec nie wyszedł gładko, ale był lekko pogłębiony i chropowaty. Mistrz wiedział, jak potrafi to zepsuć dźwięk. Istotnie, gdy zawiesił dzwon na małym rusztowaniu i rozkolebał, przekonał się, że praca mu się nie udała. Bez wahania rozbił dzwon i zabrał się od nowa do dzieła. Z jeszcze większą uwagą lepił następną formę i topił kruszec. Nie żałował cierpHwości i wysiłków, włożył całą swą wiedzę. Ale i drugi odlew rozczarował mistrza. Także i ta praca poszła na marne. Zabrał się po raz trzeci. Pomagał mu uczeń Józek. Razem lepili formę i topili spiż. W niedługim czasie gHniany kształt dzwonu był gotowy i czekał na gorący płyn spiżowy. Wtedy mistrz kazał uczniowi rozpalić ogień pod wielkim kotłem, w którym znajdowały się już kawałki porąbanego kruszcu. Kiedy z ogniska buchnęły jasne płomie-nie, oczy mistrza i ucznia zwróciły się na kocioł. W miarę jak się on nagrzewał, kruszec topniał niby lód. Nagle odwołano mistrza w ważnej i pilnej sprawie. Odszedł przykazując Józkowi pieczę nad gotującym się stopem. Wkrótce miał wrócić. Nie wracał jednak. Daremnie wypatrywał go Józek, niepokojąc się coraz bardziej, bo bryły kruszcu już się rozpłynęły i lada chwila należało stopioną masę przelać do formy. A mistrza wciąż nie było. Gdy stop doszedł do tego stanu, kiedy już koniecznie należało go przelać, Józek uznał, że nie może dłużej czekać, bo zmarnuje się cala ich praca. Przywołał więc kogoś do pomocy i ostrożnie wlał spiż w gliniany płaszcz. Była to wielka chwila w jego życiu, gdyż dokonał najważniejszej części dzieła, tej, która zawsze przypadała w udziale mistrzowi sztuki ludwisarskiej. Rozgorączkował się z podniecenia, pytał sam siebie: — Co z tego będzie?... Co powie mistrz? Kiedy ludwisarz wrócił do warsztatu i zastał dzwon już odlany, wpadł w złość. Nie panując nad sobą obrzucił Józka wyzwiskami: — Ty smarkaczu, zuchwalcze, pyszałku! Jak śmiałeś brać się do tego, co jedynie mistrzowi przystoi?... Zepsułeś moje dzieło! Kiedy po ostygnięciu powłoki wyłuskano nowy dzwon — o dziwo! — okazało się, że tym razem dzieło udało się doskonale, gdyż dzwon posiadał ten właśnie ton, jakiego mistrz tak bardzo pragnął. Wiadomość o powodzeniu ucznia rozeszła się wnet szeroko po okolicy. SI dzwony u sława Józka, Wzmaga czyny docho ni z mistrzei ścia od niego, Czuł mistrz, Kiedy pwmt» dźwięk tak wspi mistrza, zupełni wisarzowi. Twe leństwie por tylko krzykną W tej cb de wszystkim jego czy nikt nie ^^H się nieco. Zai ręką sprawiedliwofcŁ Wyszukał du > do piwnicy. Tara wyk pał dół. Usiadł wyc* Okazało się j Jnai nim dzwon oti wciąż wzbudzał pows wiści — chętii ; zaczął przem.r mówki i oskfl^^H Z rana, w ] ludu wyrzutu, ? ?\??\ Iwb* niał. Nigdzie ?i? m6j w jego uszach: 476 okolicy. Skutek był ten, że parafie zamiast u mistrza, zamawiały teraz dzwony u jego ucznia, który tymczasem został czeladnikiem. Rosła sława Józka, ale i rosła zazdrość w sercu starego ludwisarza. Wzmagały się między nimi nieporozumienia, z błahej nieraz przyczyny dochodziło do kłótni. Józek wykonywał wszystkie prace na równi z mistrzem, czy chodziło o formę, czy o stop,.ale miał więcej szczęścia od niego, a może i lepiej opanował tajniki sztuki ludwisarskiej. Czuł mistrz, że kończy się jego sława i przechodzi na Józka. Kiedy pewnego razu świeżo przez Józka odlany dzwon wydał dźwięk tak wspaniały, że radowało się serce, a drugi, wykonany przez mistrza, zupełnie się nie udał, krew uderzyła do głowy staremu lud-wisarzowi. Twarz jego stała się purpurowa, ręce mu drżały. W szaleństwie porwał ciężki młot i uderzył nim czeladnika. Józek zdążył tylko krzyknąć. Upadł i brocząc krwią wyzionął ducha. W tej chwili mistrz ochłonął. Przeraził się swego uczynku, a przede wszystkim jego skutków, które musiały przyjść. Rozejrzał się, czy nikt nie widział, co się stało. Nie spostrzegłszy nikogo uspokoił się nieco. Zaczął zastanawiać się, jak ukryć ciało Józka i ujść przed ręką sprawiedliwości. Wyszukał duży worek, włożył do*niego zwłoki czeladnika i zawlókł do piwnicy. Tam wykopał głęboki dół i wsadził do niego worek. Zasypał dół. Usiadł wyczerpany zdarzeniami dnia. Okazało się jednak, że Józek ma sprzymierzeńca i mściciela. Był nim dzwon odlany jego ręką w nieobecności mistrza, ten sam, który wciąż wzbudzał powszechny podziw. Dawniej i mistrz ¦*— pomimo zawiści — chętnie przysłuchiwał się dźwięcznym tonom. Ale teraz dzwon zaczął przemawiać do mistrza niejako ludzkim głosem, robiąc mu wymówki i oskarżając o zbrodnię. Z rana, w południe i wieczorem z wieży kościelnej płynął głos wyrzutu, a stary ludwisarz mienił się na twarzy, to bladł, to czerwieniał. Nigdzie nie mógł schronić się przed słowami, które dźwięczały w jego uszach: Co mnie lal, życie dal, . w lochu schowany nie pogrzebany. 477 Nikt nie poszukiwał Józka. Wówczas ludzie nieraz znikali, w sposób niewytłumaczony, a młody czeladnik nie miał bliskiej rodziny. Ale dzwon głęboko przenikał do duszy mistrza i targał jego sumieniem. Ilekroć usłyszał on spiżowy głos — stawał się niespokojny, patrzał z trwogą na żonę i na innych ludzi, chcąc w ich oczach wyczytać*, czy i oni rozumieją skargę dzwonu. Bywało niekiedy, że gdy dzwonienie zaskoczyło go przy stole, zrywał się jak oparzony. Żona dziwiła się temu i pytała z troską: — Co ci się stało?... Może jesteś chory? Nie smakowało mu jedzenie, nie cieszyły go rozmowy, unikał ludzi, chudł, czerniał, gorzkniał. , W końcu nie wytrzymał wyrzutów sumienia, poszedł do władz i wyznał swoją zbrodnię, a ponieważ okazał wielką skruchę i sam się przyznał, darowano mu życie, skazując tylko na karę więzienia. Władysław Łęga ? ZŁOTE JEZIORO a borem wysokim i czarnym leżała łąka. Porastające do pasa trawy ginęły jesienią, gniły, przetwarzały się na pokarm nowym wiosnom. Zostawały tylko co grubsze badyle łamiące się na mrozie. Oprócz kilku drzew akacji nic nie rosło, było pusto. Wzrok nie mógł wypatrzeć żadnej ścieżki. Tłukł się tu tylko nie wiadomo skąd przybyły, zamknięty ścianami lasu jak oddech w piersi — wiatr. Poza łąkami wznosiły się wzgórza — nagie, kamieniste, rdzawe. Nie rosły tam nawet trawy — królował jedynie fioletowy głóg. Człowiek tu nigdy nie zaglądał — lękiem przejęłoby go pustkowie. Tylko czasem cienkonogi jeleń przemknął nad murawą jak jaskółka i zapadł w niezgłębione czeluście lasu. Za pagórkami leżało jezioro. Posiadało ono zadziwiającą barwę. Było złote. Kiedy padały na nie promienie słońca — lśniło jak olbrzymia tarcza. Nawet tatarak i trzcina miały złote łodygi i ??i?. Czas upływał. Przemijał nie kończący się łańcuch lat — woda promieniowała niezmiennie. Co wieczór przelatywały nad .nią dzikie kaczki. Czasem zataczały koła i siadały na falach pośród soczystego kwiecia lilii. Niektóre z tych ptaków zagnieździły się tutaj. Odlatywały jednak często i wracały tuż przed świtem. Skąd? Nie wiadomo... Ich powrotny lot był ciężki, powolny od wyczerpania daleką wędrówką* 479 Pewnego razu zza płaskowzgórza, leżącego opodal jeziora, wyłoniły się dwie ludzkie postacie. Mężczyzna i kobieta. Byli młodzi, zdrowi i piękni. Z ich ruchów można było wnioskować, że są nadzwyczaj zmęczeni. Ogorzałą twarz mężczyzny zalewał pot. Spojrzenie nie-spokojone wybiegało naprzód. Zatrzymali się. — Słuchaj, Miłoście, wypuśćmy tę ostatnią kaczkę-złotonogę. Mam wrażenie, żeśmy zbłądzili. Na noc zastawimy znów sidła w szu-warach. — Ostatnią? Ano... leć! ¦/. Zatrzepotał gwałtownie uwolniony ptak i pomknął ku nizinie. — Tak! To w tamtej stronie jest gdzieś płynne złoto! Tam one maczają pióra. Chodźmy! Chodźmy czym prędzej! Nie bacząc na raniące głogi i kamienie pobiegli naprzód. Miłost wyprzedził towarzyszkę, ominął krzak akacji, zatrzymał się nagle, rozrzucił ramiona i zakrzyknął: — Patrz! Patrz! Złote jezioro! Istotnie, w promieniach słońca łyskały jasne fale. Miłost, nie czekając na młodą żonę — runął naprzód. Pierś mu rozsadzał tryumf. Miłost był chciwy, pragnął bogactwa, i oto teraz przed nim dobry los otworzył skarbiec — owo tajemnicze złote jezioro. Biegł więc coraz szybciej, potykał się, upadał. Nie zważał na nic. "Wreszcie dopadł brzegu. Zachłysnął się uczuciem szczęścia. W szalonej radości zanurzył obie ręce w wodzie po łokcie. Cofnął. Pozostał na nich ślad złota. Miłost zgiął się jeszcze bardziej nad jeziorem i uderzając dłonią o fale śmiał się i krzyczał. — Sławo! Szczęście! Patrz, szczęście! Sława, gdy dobiegła zdyszana, zatrzymała się również olśniona. Szeroko rozwartymi oczami patrzyła, jak mąż przez pałce przelewa blaski. — Chodź! Chodź i ty zanurz dłonie! Poczuj na ręku ciężar i chłód tego skarbu. Zanim żona jego zdołała uczynić krok naprzód, by spełnić żądanie męża, stanął między nimi starzec siwobrody. Sękatym kijem zagrodził drogę kobiecie. — Ktoś ty ? — oburzył się Miłost. — Wynoś się stąd, włóczęgo, i ani słówkiem nie piśnij o tym jeziorze. Słyszałeś? 480 Żal ci, ło jest wość i kiedy nam wimy nad boty. N ta. Im śliwi. Od Tak, ' małym szał. i rosła z' złoty dzie. 31 W — Żal mi was— pokiwał głową starzec. — Żal ci chyba tych bogactw, których staliśmy się posiadaczami. Żal ci, sknero, tej tajemnicy, której nie zdołałeś ustrzec. Trzeba ci by-ło więcej uważać na kaczki. — Żal mi was — powtórzył siwobrody — młodzi jesteście. Nie to jest waszym skarbem. Idźcie stąd, póki nie jest jeszcze za późno. — To ty uciekaj czym prędzej! W przeciwnym razie stracę cierpliwość i kark ci spróchniały ukręcę. — Żal mi was, lecz widzę, że jesteście butni. Przyjdę wówczas, kiedy wyzbędziecie się pychy — powiedział spokojnie i znikł. — Co za wstrętny dziadyga — zacisnął Miłost pięści — sprowadzi nam jeszcze rywali. Zło biło mu z oczu. — Raczej dobro—zauważyła nieśmiało Sława. — Może zastanowimy się nad tym, co on powiedział? Miłost wybuchnął namiętnie: — Teraz, kiedy osiągnęliśmy szczyt marzeń, mamy się zastanawiać nad pustymi słowami? Nie, Sławo! Bierzmy się jak najszybciej do roboty. Na dnie tego jeziora musi znajdować się nieprzebrana ilość złota. Im szybciej je wy dźwigniemy, tym prędzej staniemy się szczęśliwi. Od tej chwili małżonkowie bezustannie bobrowali po jeziorze. Tak, jego dno było całe ze szlachetnego kruszcu. Nurzając się, z niemałym trudem zdołali wydźwignąć kilka brył złota. Miłosta ogarnął szał. Wątłe ręce Sławy mdlały od wysiłku, słabe płuca nie mogły wytrzymać pod wodą. Miłost złościł się. Lecz góra złota rosła i rosła na brzegu. Trwało to tak parę tygodni. Któregoś wieczoru, zdążając do prowizorycznie skleconego szałasu, małżonkowie z trwogą spojrzeli na siebie. — Jakaś ty straszna! —• zatrzymał się Miłost. — Jesteś jak martwy złoty posąg. Dopiero teraz to zauważyłem. — Ty również jesteś odpychający. Od pierwszego zanurzenia w wodzie. Przykro mi było tylko o tym wspomnieć. — Widziałem gdzieś tu niedaleko zwykły strumyk. Musimy się natychmiast umyć. — Oczy twoje też zmieniły barwę... » — Zdaje ci się — odrzekł zdenerwowany Miłost. — Chodźmy! SI W krainie Gryfttów 482 Przebiegli okwieconą łąkę. Opodal tryskało źródło. Ich ręce z drżeniem zanurzyły się w przeźroczystej wodzie. Na próżno! — Natrzyj to piaskiem, szoruj kamieniem! Przecież tak nie może zostać. To byłoby przekleństwem! — Ręce już mi krwawią, Miłoście. j — Niech krwawią, trzyj! Niestety, nie pomagało nic. Miłost kamieniał wprost ze zgrozy Podbiegł do Sławy i wpił się palcami w jej ramię. — Jak to ? Ty nie miałabyś już nigdy tej zarumienionej twarzyczki, białej szyi, błękitnych oczu? Tylko... wszystko, wszystko złote? Sławo! Sławo! — szarpał ją coraz silniej. — Sławo, odpowiedz! Po złotym policzku nieszczęśliwej kobiety spłynęły dwie duże łzy. — Widzisz, jak się nieszczęśliwie stało. Gdybyś był wiedział... Mężczyzna schwycił się za głowę. — Potopię na powrót te wszystkie skarby. Chcę tylko ciebie mieć' taką, jaką byłaś. Tylko taką, jaką byłaś! W szalonych skokach pobiegł w stronę jeziora. Sława złamana ruszyła za nim. — Żal mi was — usłyszała za sobą znajomy głos. Odwróciła się. Stał znowu przy niej siwobrody starzec. W jednej chwili zrozumiała wszystko. — O panie — załamała ręce — ratuj! — Was już nie mogę uratować,! lecz przyszłe pokolenie zbawię od złotego jeziora. Powiedziawszy to cisnął swój kostur w fale. Wspięły się one gwałtownie, opadły i straciły swój blask. Od tej chwili nic już nie różniło wody tego jeziora od innych wód. Litościwy starzec zmienił Sławę i Miłosta w kwiaty przybrzeżnych kaczeńców. I dziś kwitną one, soczyste i barwniejsze niż dawniej. Tylko na odwiecznym pustkowiu wyrosło ciche miasteczko Maszewo, leżące na szlaku Stargard-Nowogard, a złote-jezioro nazywa się Młyńskie. Nikt już tutaj nie wierzy, że w pradawnych czasach było ono złote. Legendy jednak nie powstają z niczego i skłonny jestem wierzyć, że jeszcze i dzisiaj są takie jeziora — siedliska bogactw i nieszczęść. Tymoteusz Karpowicz ŚLEPIEC Z ŁĘKNICY esienne słońce grzęzło w wypłowiałym błękicie. Liście przeżarte żuchwami różnorodnych żuków i larw przesiewały przez ocalałe włókna łagodne, blade promienie. Niespodzianie skądś, na dziw po prostu, wyleciał rdzawy motyl. Zalśnił w powietrzu i zapadł bezszelestnie w pożółkłą, bezwonną już miętę. Żadne oko nie mogło go teraz odszukać wśród barw jesiennych. Górą, nad snem motyla, przeleciał klucz wrzaskliwych żurawi, zszywając ściegiem klucza znużony błękit. Parę nitek babiego lata zawisło na badylu głogu, a obok bór stał milczący, zasłuchany w jesieni. — Hej, ho!... Heeeej, hoooo!... eeeej, oooo! —'rozległo się splątane z echem nawoływanie. Od wschodniej strony wzgórza ukazał się myśliwy, a bliżej lasu — drugi. Obaj byli okryci skórami wilczymi. U grubych pasów majtały się luźno zawieszone torby — proste łubie, w których były łuki z jesionowych pędów. Myśliwy idący od lasu przystanął wykonując przyzywający ruch ręką. * — Bywaj! Tymczasem od jeziora Łekna szedł jakiś dziadyga. Szedł wolno, z wyciągniętym przed siebie kosturem. Raz po raz z jego piersi do- *• 483 bywał się suchy kaszel. Wówczas dziad łapał się ręką za piersi i zgar-. | biony wstrząsał się cały. ¦¦•' ¦ — Ślepiec, czy co ? — wlepił wzrok Jaropełk. — Chi, chi, chi... — roześmiał się Tetka — też go skręca, jak pieczeń ze starego rogacza! Musi mieć roków... A niech go! Chi, chi, chi... — Głupiś — ofuknął go Jaropełk—jeżeli ze starości się śmiejesz. Sam będziesz próchnem. Stary był już bardzo blisko. Jaropełk wyszedł mu na spotkanie. — A kto wy? — przystanął dziadyga, unosząc nieco ramiona. Prawe przy tym uniósł wyżej, jak gdyby chciał odepchnąć słońce. -—Widzicie nas? Nie jesteście ślepi? — zdziwił się Jaropełk. — A niech go! — zaklął Tetka. — By człeka odgadnąć przed sobą, nie trza oczu. Widzicie, ślepym, alem was zoczył. — Chi, chi, chi... — zaniósł się ponownie śmiechem głupkowaty Tetka. — Toć tak tylko głupcy mogą mówić. Dajże mu spokój. Wieczór ręką sięgnąć. Niech sobie idzie. Marzanna nas czeka... — Tetka! — zgromił go straszliwym spojrzeniem Jaropełk. — Pomnij — gorzko wyrzekł ślepiec — że nie trza zbyt pochopnie wymawiać tego imienia. Na złe to wychodzi wymawiającemu. — Nie kr... — zaczął Tetka, lecz mu Jaropełk zamknął dłonią usta. — A do Łęknicy jeszcze daleko? — spytał nagle ślepiec. — Kęs drogi. Wam trza do Łęknicy ? —- Trza mi i nie trza... lecz ludowi tamtejszemu trza mego przyjścia... Tetka przestępując z nogi na nogę wybałuszył oczy. — Dałbym wam kęs syra, ale widzę, że sporą torbę z żydłem macie u waszego boku. Nie wiem, czyście głodni... — Cha, cha, cha... — zaśmiał się nagle starzec — po torbach poznajecie, jak kto w żydło zaopatrzon? Nie zawsze, mój synu, żydło jest w torbie. Alem niegłodny, nie. Trza mi tylko do Łęknicy... Wiedziony ciekawością Jaropełk poprosił starca, by się do nich przyłączył, jako że oni są z Łęknicy i kierują się w stronę domu. Ślepiec przystał. Na wieczór byli w osadzie. Nędzna to była osada, chyba najnędzniejsza między Łęknicą a Odrą. Chałupy podbite palami wznosiły się nad ziemią. W ten spo- sób ochroniono chywspa ści czyli je gęsto wiem Tak też budowali życie, Ta ludzi z naj nędzni się, lecz dowla, były ni paprocią nami z Kilka Lecz piękne, określone je wyszukan dole łe] biet wisi lub kwiat* garkolep nego razu cuda, sam wysze a Tuczowi się z w potycz Do mu dano chudych ręce n 484 sób ochroniono się przed niemal co wiosnę nawiedzającą powodzią. Dachy wsparte na czterech słupach, zwanych sochami, były plecione z treści czyli trzciny i źle chroniły od deszczu, chociaż mieszkańcy zalewali je gęsto żywicą. Miało to również swoją złą stronę. Wystarczyła bowiem podczas posuchy jedna iskierka, by osada poszła z dymem. Tak też już nieraz bywało. Aby uniknąć klęsk ognia, łekniczanie rozbudowali swoje zagrody na większej przestrzeni. Utrudniało to współżycie, niemniej jednak do pewnego stopnia chroniło przed pożarem. Ta ustawicznie trwająca nędza uczyniła z tutejszych mieszkańców ludzi zgryźliwych, niezadowolonych z życia. Zdawało im się, że są najnędzniejszymi istotami na świecie. Marzyli ciągle o wzbogaceniu się, lecz ręce im nie lgnęły do pracy. Zniechęcała ich uprawa pól i hodowla, nie nęciło rybołówstwo, nużyło myślistwo. Chaty wewnątrz były niemal puste. Stało tam parę nędznych nar wysłanych suchymi paprociami i piece zadymiające ściany i pułapy. Okna zasłonięte błonami z pęcherzy lub skór zwierzęcych skąpo przepuszczały światło. Kilka ław, czasem poły i żarna — słowem, nędza! Lecz w domach tych widziało się czasem przedmioty naprawdę piękne. Były nimi wyroby gliniane, misy, dzbany, figurki i bliżej nieokreślone cacka. Miały bardzo harmonijne kształty. Przyozdabiały je wyszukane rzeźby, wyobrażające najczęściej wszystkie dole i niedole łeknickiego ludu. Ba! Można nawet było dojrzeó na szyjach kobiet wisiorki z błękitnej glinki, w kształcie ptasich główek, gwiazd lub kwiatów. A wszystko to było dziełem rąk jednego człowieka — garkolepa Tuczą, kulawego pokraki. Gadali w osadzie, że kiedy pewnego razu zawitał tutaj jakiś pan wielki, zoczywszy różne gliniane cuda, kazał przywołać kuternogę, a gdy ten wlókł się zbyt powoli, sam wyszedł mu na spotkanie, zabrał ile się dało wyrobów glinianych, a Tuczowi dał ogromne trzy sztuki srebra. Mówiono, że pan ten nosił się z zamiarem zabrania Tuczą na dwór książęcy, lecz zginął gdzieś w potyczce od kamienia z niemieckiej procy. Do tej osady przybył z pomocą Jaropełka kaszlący ślepiec. Kiedy mu dano popić wody z rzeźbionego dzbanka, długo obracał go w swych chudych palcach, pieszcząc płaskorzeźbę i uśmiechając się tkliwie. — Mistrz jest u was, mistrz... Jako żywię, nic podobnego moje ręce nie dotykały. Glinie swą duszę oddaje... He, he! Mistrz... 485 —Z daleka jesteście?—pytała go długonoss Ziweonia. — Z krańca świata... — mruknął stary. — Z krańca świata, gadacie? I czegoście się tutaj przywlekli? Stary obrócił swe szklane, niewidzące oczy w stronę, skąd dochodził go głos i po długim namyśle rzekł: — Pozwólcie mi zostać w waszej osadzie, to kiedyś wam powiem, ezegom tutaj przyszedł. I został. Chodził, gadał, pobudzał ludzi do pracy, przekonywał, że wsiy&sj łekniczanie są szczęśliwi, lecz ci kręcili głowami i pogrążali się w coiaz to większej biedzie. Często starzec wychodził do dalszych osad, lecz po jakimś czasie wracał. Nikt nie znał jego imienia, więc przezwano go Ślepcem z Łęknicy. — Gadaliście kiedyś, że nam powiecie, czegoście tu przyszli —¦ irytowała się Ziweonia. — Powiem wam, powiem. Jeszcze dzisiaj powiem. Zwołajcie tylko więcej luda. Zakipiało w osadzie. -— Cóż dziadulek nam rzeknie ? — pytano wkoło. — A no, usłyszymy. Kiedy wieczorem, przy blasku księżyca, zebrali się wszyscy na po- • lanie usłanej postrącanymi liśćmi z buków, ślepiec zapytał: — Mówicie, że szczęścia wszelakiego wam brakuje? — Tak! Tak! — zakrzyknięto chórem. — Jesteśmy nieszczęśliwi! — Wszyscy ? — Ja jestem szczęśliwy — wystąpił kaleka Tucz. — Ja szczęśliwy... — żamamrotał raz jeszcze i poszedł na stronę. — A kiedy bylibyście szczęśliwi? — Jak mielibyśmy dużo złota i drogich kamieni! — Takich jak te?... — otworzył nagle swą torbę dziadowską, a w poświacie miesiąca zalśniły kosztowności. Okrzyk zachwytu wydarł się z ust zebranych. — Mogę wam wskazać miejsce, gdzie są te skarby. Ale cóż z tego, skoro tylko ślepcy mogą je dojrzeć... — To pozbawimy się wzroku! — zakrzyknęli wszyscy. — Nie żal wam oczu ? 486 syci i St! trącił jezioro gie żeb szła 'dy juz czem na Czego nie — Co nam po oczach, kiedy nędza nas gnębi. Mając złoto będziemy syci i ubrani. Czego więcej ludziom potrzeba? — Więc pragniecie ślepoty ? — Pragniemy skarbów! Pragniemy skarbów! Starzec uniósł rękę. — Więc bądźcie ślepi — rzekł cicho — oprócz szczęśliwego Tuczą. — Jak ciemno — zaszemrali wszyscy. — Ślepi już jesteście. Chodźmy po skarby. Ruszyli za głosem starca w stronę jeziora. Po chwili kostur ślepca trącił o kamień. — Podnieście tę płytę. Jest pod nią podziemne przejście aż pod jezioro Łekno. Tam są te skarby. Idźcie, już idźcie!... Tak stali się łekniczanie bogaczami. Wydźwignęli z podziemi drogie kamienie, szlachetne metale, lecz zostali ślepcami. Cóż z tego, że byli syci i pięknie odziani, kiedy nie mogli niczego dojrzeć. Tak przyszła wiosna. Pewnego razu siedzący przed chatą Jaropełk usłyszał kroki. Młody ślepiec podniósł smutno zwieszoną głowę. — A kto tam? — zapytał jak gdyby obudzony. — Po krokach mógłbyś poznać, że to ja, Tucz. Jaropełk znowu pochylił głowę. — Słuchaj, Tucz, ty jeden w naszej osadzie świat widzisz. Powiedz, już wiosna? —¦ Wiosna, wiosna! O tutaj, u nóg twoich kaczeńce żółte kwitną... — Żółte kaczeńce! Żółte kaczeńce! — wybuchnął gwałtownym płaczem Jaropełk-----O, jakim ja nieszczęśliwy! I wkrótce cała osada powtarzała: — O, jacyśmy nieszczęśliwi!... Wówczas po raz drugi zjawił się stary ślepiec i zwołał wszystkich na łąkę pod bukami. — Poznaliście sami, jaką nikłą wartość mają złoto i drogie kamienie. Czegóż teraz chcecie, nieszczęśliwi ? ¦ — Przejrzeć! Ujrzeć niebo i zieleń! Pracować! — Daję wam ostatnią możliwość odzyskania wzroku. Lecz odnieście z powrotem skarby i prawą rękę dajcie pod topór... 487 — Oddamy! Lewą będziemy pracować. Byle widzieć! — A więc idźcie — powiedział z mocą. A potem dźwignąwszy po« [ nad tłum llepców dłoń swoją chudą, wyszeptał ledwo ruszając war-l gami: — Iżeecie prawdę poznali, prawice wam daruję, ale skarby pod* I ziemne na zawsze zatopię. Tymoteusz Karpowicz SZCZĘŚCIE NA MOŚCIE a przedmieściu Słupska, tuż nad rzeką Słupią, stała za dawnych czasów uboga chata, zwana przez Słowińców checzą. Mieszkał w niej biedny chłop z żoną i trojgiem dzieci. Miał kawałek pola, na którym siał trochę żyta i sadził ziemniaki, oraz skrawek łąki nad rzeką, gdzie pasła się chuda koza, główna żywicielka rodziny. Co roku na wiosnę, gdy nastawał przednówek, do checzy zaglądała tak okrutna bieda, że dzieci po kilka tygodni nie widziały kawałka chleba. Jedynym pożywieniem całej rodziny była wówczas polewka z owsianej mąki zabielona kozim mlekiem i kilka gruli w łupinach ze szczyptą soli jako jedyną okrasą. Właśnie nadeszła jedna taka wiosna. W checzy Wojciecha — bo tak miał ów gospodarz na imię — było zimno i głodno, brakło nawet kilku groszy na sól do gruli. Po śniadaniu Wojciech wziął wędę i poszedł nad rzekę. — Może uda mi się złapać choć jedną rybkę, będzie na polewkę, na obiad dla dzieci. — Ale było zimno i wiał ostry wiatr od morza, więc ryby przestraszone wichurą pochowały się gdzieś pod wykrotami przybrzeżnych olszyn i ani myślały o żerowaniu. Wojciech przesiedział tak nad brzegiem Słupi aż do zachodu słońca zapatrzony w pławik od wędki i myślał z uporem: 489 - A może spotka mię dziś szczęście i złapię choć* nędzną płotkę lub okonka? Toż to będzie uciecha w checzy! Lecz oto słońce zgasło nad borem i szara, zimna mgła poczęła otulać Słupię, a żadna ryba nie tknęła nawet przynęty. Zmarznięty Wojciech zwinął wędkę i powlókł się ociężale do chaty. Ucieszył się, że było ciemno i wszyscy już spali. Przynajmniej nie spotka głodnego wejrzenia dziecięcych oczu. Położył się na swym legowisku i wkrótce zasnął. W nocy śniło mu się, że ktoś mówił do niego: — Idź dó Szczecina, tam na wielkim moście znajdziesz swoje szczęście! Rankiem Wojciech przypomniał sobie, co mu się śniło, i machną! pogardliwie ręką: — Sen mara, Bóg wiara! I poszedł z wędą nad rzekę, by co ułowić. Ale skutek był ten sam I — nie złowił nic. W nocy sen się powtórzył jota w jotę ten sam — < słyszał, jak ktoś mówił do niego; — Idź do Szczecina, tam na wielkim moście znajdziesz swoje ' szczęście. Chłop zerwał się o świcie z barłogu: — Już mi się chyba od głodu klepki w głowie mieszają! — mrukną} ze złością i przywdziawszy kapotę powlókł się do krewniaka w Ry-czewie, by pożyczyć choć pół ćwierci gruli. Przyrzekł, że odrobi l sumiennie przy żniwach. Wracał do domu wesoły, dźwigając na ple- f cach całą ćwiartkę ziemniaków, a w garści kwaterkę rzepakowego oleju. Tego wieczora wszyscy, po raz pierwszy od miesiąca, poszli na spoczynek syci, a,właściwie opchani ziemniakami z olejem. Lecz i tej nocy sen się powtórzył, ten sam jak poprzednio. Wojciech, ocknąwszy się rankiem, począł medytować: — Bez trzy noce śni mi się cięgiem jedno i to samo! Coś w tym musi być! Postanowił zwierzyć się swojej kobiecie: __Wiesz co, memko? Już trzecią noc z rzędu śni mi się jeden i ten sam sen. Jakiś głos mówi mi we śnie: „Idź do Szczecina, tam na wiel kim moście znajdziesz swoje szczęście". Wojcieszyna popatrzyła uważnie na męża: — Ha, moflH już nędzy co ???i nie, może coi ?i?? chleba. Więc jeAŁ O świcie nastę Macieja, który jec dnia rankiem byi Na moście ?? siadł ł -woiu.^Roi się więc w cierp nie nadchodzi sJ Na kościołach dzwaniać południ do czasu zaturko Wojciech pocz i zjadł z apetytem gę do kieszeni. A potem opaił i i tratwy płynące | Miało się już ku czął dojmować Wo| do niego jakiś nien — A czegóż to, g — Ano, bez trzy na moście szczecińi i szukam go. Nieznajom) ??? — A dyć j; ?i mi się, że za Słupek* checza, a w niej podj Ale kto by tam \fflł Wojciech wnet zn chacie. Ale nie wep« grzecznie, podziękw Po drodze dopędi nie kupił, ale wifał 490 — Ha, może jest w tym jaki palec Boży, dyć nacierpieliśmy się już nędzy co niemiara. Zresztą po niedzieli jest jarmark w Szczecinie, może coś niecoś zarobisz przy jakiej posłudze choć na bochenek chleba. Więc jedź z Panem Bogiem — dorzuciła. O świcie następnego dnia Wojciech przysiadł na furmankę kuma Macieja, który jechał do Szczecina, by kupić sobie krowę. Trzeciego dnia rankiem byli na miejscu. Na moście szczecińskim Wojciech podziękował za przysługę i wysiadł z wozu. Rozejrzał się wkoło, lecz nie było ani żywej duszy. Uzbroił się więc w cierpliwość i czekał, spoglądając na lewo i na prawo, czy nie nadchodzi skąd jego wyśnione szczęście. Na kościołach szczecińskich zegary jeden po drugim poczęły vry-dzwaniać południe, ale na moście było pusto i głucho, jeno od czasu do czasu zaturkotała spóźniona furmanka śpiesząca na jarmark. Wojciech poczuł, że aż go mdli z głodu, więc sięgnął do kapoty i zjadł z apetytem zimne grule, które mu jego białka wsadziła na drogę do kieszeni. A potem oparł się o poręcz mostu i spoglądał w zadumie na barki i tratwy płynące po spienionej Odrze. Miało się już ku wieczorowi i chłód ostry ciągnący od wody począł dojmować Wojciecha aż do szpiku kości, gdy wtem podszedł do niego jakiś nieznajomy jegomość i zapytał: — A czegóż to, gospodarzu, stoicie tak dzień cały na tym moście ? — Ano, bez trzy noce śni mi się cięgiem jedno i to samo, że tu na moście szczecińskim najdę swoje szczęście. Więc przyjechałem i szukam go. Nieznajomy roześmiał się wesoło. — A dyć ja miałem podobny sen i takoż bez trzy noce: śniło mi się, że za Słupskiem, przy drodze do Ryczewa, stoi bardzo stara checza, a w niej pod kominem jest zakopany garniec złotych dukatów. Ale kto by tam wierzył w gusła, szkoda nawet czasu na drogę! Wojciech wnet zmiarkował, że nieznajomy mówi o jego rodzinnej chacie. Ale nie wspomniał mu p tym ani słowa, jeno skłoniwszy się grzecznie, podziękował za radę i zawrócił do domu. Po drodze dopędził go kum Maciej wracający z jarmarku. Krowy nie kupił, ale wiózł za to czworo rasowych prosiąt pokwikujących 491 w półkoszku. Widać było, że nie ominął też karczmy, ob był wesoły i rozmowny. Zaprosił Wojciecha na wóz i po kilku dniach przed południem byli z powrotem w Słupsku. Dzieci wybiegły przed dom ze swoją memką, podglądając uważnie, co też im ojciec przywiózł z jarmarku, ale chłop nie spojrzał nawet na nich, jeno chwycił za topór tkwiący w pniaku przed progiem' wszedł do chałupy i począł rozwalać komin, na którym stały puste garnki. Na odgłos topora dzieci z matką wpadły do izby, a widząc rozwalony komin, podniosły lament okrutny, że ich tetko zwariował. Wojciech nie zważał na nich, ale usuwał cegłę po cegle aż do fundamentów, a potem zaczął grzebać rękoma w ziemi. Za chwilę wyciągnął z jamy wielki gliniany garniec, postawił go na środku izby i zdjął glinianą pokrywę. W izbie zażółciło się od szczerozłotych dukatów' W jednej chwili ni dość: wszyscy oto vfuyły pokryte szronem i przepuszczały niewiele światła do wnętrza. — Jakże mi ciemno w oczach — szepnęła. Zachwiała się na nogach i byłaby upadła, gdyby się nie wsparła o krawędź stołu. Nagle... —¦ Skądże to się wzięło ? — zawołała drżącym głosem. Na stole leżał bochenek świeżego chleba. Dotknęła go skostniałą dłonią — był jeszcze gorący, jakby wprost z pieca wyjęty. Obok niego stała miska z przegotowanym mlekiem. Rozejrzała się wokoło, myśląc, że ktoś z sąsiadów wyświadczył jej tę przysługę. Chciała podziękować za okazaną dobroć. Ale w izbie nie było żywej duszy. Uchyliła drzwi do sieni. Na podłodze widać było smugi nawianego w ciągu nocy śniegu, którego nie naruszyła ludzka stopa. Wówczas staruszka domyśliła się, komu zawdzięcza tę niespodziewaną pomoc. Wielu jeszcze biedakom pomogły dobre karzełki. Za to następnego roku była piękna pogoda, dopisały zbiory i julki mogły odnowić zapasy, którymi dzieliły się z mieszkańcami Jamna i Łabusza. Gracjan Bojar-Fijałkowski NIEZWYKŁE WESELE Budowie, na południowy wschód od Słupska, mieszkał niegdyś etary człowiek niewysokiego wzrostu, o żywych ruchach i bystrym spojrzeniu. Był to owczarz Jarosz. Zasłynął on w całej okolicy dzięki temu, że jako jeden z ostatnich grywał na dudach. Czy to w domu*, czy w polu zawsze można było go spotkać z tym rzadkim już wówczas instrumentem. Trzymając przed sobą skórzane worki z długimi trąbkami, niby koźlę rogate, przebierał palcami i wydobywał dźwięki raz radosne i skoczne, to znów poważne i smętne. Co rano Jarosz z domu wychodził i wędrując po wsi od jednego do drugiego zabudowania zwoływał grą na dudach owce chłopskie, by je zaprowadzić na paśnik. Owce znały ten głos i same garnęły się do swego pasterza. I tak każdego rana skoro świt wyruszał wesoły pochód, do którego często przyłączały się dzieci, chcąc posłuchać trochę muzyki i pobawić się. Jarosz umilał ludziom życie przy różnych okolicznościach. Dziewczęta urządzały cotygodniowe prządki, na których przędły wełnę. Przychodzili też knopi, by pożartować z dziewczętami i potańczyć. Dwie panienki, wystrojone w haftowane fartuszki, grzecznie zapraszały Jarosza: — Dzisiaj dach? — Jak ? Kiedy śmiał i mó — No, — Dziś Wieczorem ty, siadał gdzi-ki, a młodzież i przestał grad uzupełniały die pieśni. Po dłogę w ożyvJ Niekiedy " spodarze ????? klarnetami i których nie Pewnego owcami, w strzegł zbliż: mentu i zap — Czego Przybysz dziwny wyg a na glo-wie ¦???-w AvA\ry Yno^ szczoną. Jan giej strony cznie: — Przy: nam na duc Owczarz weselu, a stkie wróbl — Gdzie 502 — Dzisiaj będą u nas prządki. Czy możecie zagrać nam na dudach ? — Jak się ładnie uśmiechniecie, to zagram — odpowiadał stary. Kiedy rozbrzmiewał srebrzysty śmiech dziewcząt, Jarosz też się śmiał i mówił: — No, to niech będzie, przyjdę na prządki. A dokąd? — Dziś zbieramy się u Katarzyny. Wieczorem owczarz brał dudy pod pachę, szedł do wskazanej chaty, siadał gdzieś w kąciku i przebierając palcami grał to tańce, to śpiewki, a młodzież tym ochotniej pracowała. A kiedy Jarosz się zmęczył i przestał grać, jak stado ptaszków zrywał się śpiew dziewcząt. Tak uzupełniały się: warczenie kołowrotków, buczenie dud i raźne melodie pieśni. Po skończonej pracy rozlegał się tupot nóg bijących o podłogę w ożywionym tańcu. Niekiedy zapraszano też Jarosza na wesele, ale zamożniejsi gospodarze coraz częściej już sprowadzali muzykantów ze skrzypcami, klarnetami i basem. W końcu Jarosz dudlił tylko dla najbiedniejszych, których nie stać było ha zamówienie orkiestry. Pewnego dnia po południu, kiedy Jarosz na pastwisku, otoczony owcami, w zadumaniu grał na swych nieodstępnych dudach, spostrzegł zbliżającego się knopa. Wyjął z ust munsztuk swego instrumentu i zapytał: — Czego ty chcesz, knopie ? Przybysz podszedł bliżej, i wtedy Jarosz zauważył, że ma on dziwny wygląd. Był bowiem ubrany w modre buksy, zieloną jakę, a na głowie nosił spiczastą, czerwoną muce. Chociaż był mały jak prawdziwy knop, twarz miał jakby dorosłego mężczyzny, starą i zmarszczoną. Jarosz pełen zdziwienia spozierał na niego to z jednej, to z drugiej strony. Wtedy przybysz, a był to krasnoludek, odezwał się grzecznie: — Przyszedłem do was z prośbą, abyście byli tak dobrzy i zagrali nam na dudach na naszym weselu. Owczarz zdziwił się jeszcze bardziej. Nic nie słyszał o żadnym weselu, a przecież gdy się urządza we wsi taką uroczystość, to wszystkie wróble o tym ćwierkają. Spytał więc niepewnie. — Gdzie się odbywa to wesele ? ' ' 503 — A tu, niedaleko, chodźcie, to zobaczycie. Jarosz znał całą okolicę jak własną kieszeń i wiedział dobrze, iż w pobliżu nie ma żadnej chałupy, jego ciekawość nie miała więc już granic. Jeszcze jednak się wymawiał: — Jeno kto będzie pilnował owiec? — Nie bójcie się, zaczekają na was. Stary pastuch podniósł się z ziemi i trzymając przed sobą dudy poszedł za knopem. Ten zaprowadził go kilkanaście kroków dalej, gdzie znajdowało się stare rumowisko kamieni i cegieł. Ku najwyższemu zdumieniu Jarosza otwarła się szeroka szczelina, w której ukazały się kamienne schody, prowadzące w dół jak do piwnicy. Po nich zeszli do obszernej izby, gdzie rzeczywiście zgromadzeni byli goście weselni. Jaroszowi oczy wyszły na wierzch i błyszczały jak szlifowane bursztyny. Rozglądał się na wszystkie strony, patrzał i patrzał. Był tam długi i niziutki stół nakryty obrusem haftowanym ko-loroWo w tulipany, serca i koszyczki z Wiatami. Na stole stały fili-żaneczki jak naparstki, talerzyki jak muszelki, dzbanuszki jak kielichy lilii. A naokoło siedziały kraśnięta, nie wyższe nad łokieć, z młodą parą pośrodku: mirzyca z wianuszkiem mertowym i welonikiem tiulowym, mirza z ruchelką merty na piersiach, jak to przyjęte jest na Pomorzu. Widząc to wszystko owczarz aż mrugał oczyma. Najróżniejsze myśli przelatywały mu przez głowę. Pytał sam siebie: sen to czy jawa? Jednocześnie chciało mu się śmiać i niemal zawołał: — Knopy bawią się w wesele! — Ale ugryzł się w język, bo twarze były poważne i uroczyste. Tak się na to wszystko zagapił, że zupełnie zapomniał, po co tu go wezwano. Ale przypomniał mu to krasnoludek. Podszedł ku niemu i rzekł: — Młodzi chcą tańczyć, zagrajcie. Rozejrzał się Jarosz po izbie, pragnął gdzieś usiąść, a tu krzesełka i ławeczki jak w pokoju lalek. Usiadł więc na podłodze, oparł plecy o ścianę i zaczął dmuchać w swoje dudy i przebierać palcami. Grał tak jak na innych weselach. Najpierw polkę, potem walca, a widząc, jak te figurki, niby z porcelany, kręcą, się w takt muzyki, dziwił się ich zręczności. Zapytał jednego z kraśniąt: — Skąd wy umiecie tak ładnie tańczyć ? — A selach? nie — Bo kiem, aż się I o choć tar Gdy ły swymi „pink, ły piąstką dzie w Kolorowe oczy bolały Stary się jego i -wargi tak, jak Kiedy mym w groma dziwiły że pora Zerw sznie opiekun P< 504 — A bo to nie dość" przyglądaliśmy się, jak ludzie wywijają na weselach ? — Ale gdzie?-Chodzę na wszystkie wesela, a nikogo z was nigdy nie widziałem. — Bo my jesteśmy niewidzialne, siedzimy cichutko pod kominkiem, patrzymy i uczymy się. — Dobrze, źe ja to wiem — odpowiedział owczarz i krzyknął, aż się kraśnięta poderwały: — Teraz tańczymy szewczyka! I o dziwo! Pary zaraz umiały dostosować się do- taktu jego dud, choć taniec ten mało był znany. Szewiec, szewiec, pink, pink, pink Za dwa dętki cały dzień Kręci dratew, szyje buty. Tra la la la, tra la la la. Gdy przetańczyły jedną zwrotkę, drugą razem z dudami śpiewały swymi cienkimi głosikami o szewcu, co robił obuwie. Przy słowach: „pink, pink, pink" — kraśnięta tupały zgrabnymi nóżkami i uderzały piąstką o piąstkę naśladując szewca, który młotkiem wbija gwoździe w podeszwę. Buzie ich śmiały się, oczka błyszczały radością. Kolorowe ubranka migały to w jedną, to w drugą stronę, aż Jarosza oczy bolały. Stary dudziarz tak był zachwycony przyjęciem, z jakim spotkała się jego muzyka, że grał bez przerwy. Wreszcie palce mu zdrętwiały i wargi nabrzmiały. Kiwnął głową raz i drugi — i zasnął. Nie pamiętał, jak długo spał. , Kiedy się obudził, było już ciemno. Siedział na ziemi w tym samym miejscu, skąd krasnolud zabrał go na wesele. Naokoło stały zbite w gromadę kędzierzawe owce i patrząc wielkimi, wybałuszonymi oczami dziwiły się, że pasterz jeszcze ich nie prowadzi do domu, pomimo że pora powrotu już minęła. Zerwał się Jarosz, dudy wsunął pod pachę i wyciągając nogi spiesznie ruszył ku wsi, a korowód owiec posłusznie ciągnął za swym opiekunem. Późnym wieczorem, gdy Jarosz rozbierał się w swoim mieszkaniu, 505 w kieszeni znalazł garść kłaków konopnych. Zdumiał się, bo nie przypominał sobie, aby je tam kiedykolwiek włożył. Namyślał się chwilę, potem rozgniewany, że ktoś spłatał mu figla, wyrzucił konopie na śmiecie. Ale następnego dnia jeszcze bardziej się zdumiał, kiedy przypadkowo wsunął rękę do drugiej kieszeni. Tam znalazł szczerozłote, błyszczące dukaty. Zrozumiał, że była to zapłata krasnoludków: one wsunęły mu kłaki konopne, które przez noc zamieniły się w złoto. Zaczął gorączkowo szukać kłaków wyrzuconych poprzedniego wieczoru, ale już ich nie odnalazł. Wladyslaiv Łęga \ ważać: po śmierci żony nie obejrzał się za drugą, lecz z całym poświęceniem pracował na niewielkim zagonie i wychowywał dwie córeczki sieroty. Mądry to był człowiek, życzliwy i uczynny dla wszystkich. Dziewczęta szczerze kochały swego ojca i starały się, jak tylko mogły, dopomóc mu w pracy i odpędzały od niego wszelkie zmartwienia. Toteż nieraz uśmiech rozrzewnienia ukazywał się na twarzy Mi-łosta, gdy widział, jak ochoczo krzątają się w gospodarstwie i uprzedzają wszelkie jego życzenia. Wydawało się, że nic nie zamąci rodzinnego spokoju. Dziewczęta rosły i piękniały z roku na rok. Upłynie jeszcze jakiś czas, Miłost wyda je za mąż i spokojnie dożyje starości w otoczeniu wnuków. Niestety, zły los przyniósł z sobą troski i zmartwienia. Pewnego dnia zachorowały mu naraz obie córki. Nie wiadomo, co było przyczyną tego nieszczęścia, boć przecież ani w Drawsku, ani w całej okolicy nie słyszano wówczas o żadnej zarazie. Może ktoś rzucił urok na dom Miłosta? 507 Daremnie strapiony ojciec usiłował dowiedzieć się, co córkom dolega. Rzucały się w gorączce i nie odpowiadały na żadne pytania. Usiadł Miłost za stołem, podparł głowę rękami i począł zastanawiać się, co mu czynić należy. Wreszcie poszedł po radę.do najbliżej mieszkających sąsiadek. — Pomóżcie mi! — prosił. — Nie znam się na leczeniu chorób. Już głowę z tego wszystkiego tracę. Doświadczone kobiety nie odmówiły pomocy. Natychmiast udały się do domu Miłosta, zagotowały odpowiednie zioła i podały chorym dziewczętom do picia. Jednakże mimo wszelkich zabiegów choroba nie ustępowała — widać było, że obie córki coraz bardziej tracą siły. Miłost nieustannie czuwał po nocach, zaniechał wszelkiej pracy w obejściu i całe dnie spędzał przy chorych, ale to nic nie pomogło. W końcu zrozumiał, że nie odwróci losu, że przyjdzie mu stracić obie ukochane córki. Złamany nieszczęściem i zrezygnowany zupełnie, pragnął tylko jednego: aby, jeśli już jest taka wola niebios, przynajmniej po śmierci odwiedzały od czasu do czasu samotnego i steranego pracą ojca. Wkrótce dopełniła się miara przeznaczenia. Dziewczęta zmarły niemal równocześnie i razem zostały pochowane na tutejszym cmentarzu tuż obok grobu matki. Przygnieciony dotkliwą stratą Miłost wrócił do pustego domu i bezradnie rozejrzał się po kątach. — Dla kogo teraz będę pracował ? — pytał sam siebie. — Komu przekażę trud mego całego życia? Czas mijał i powoli łagodził ból. Gospodarz dalej zajmował się swoim dobytkiem i po dawnemu wszystkiego sam doglądał. Przy- ( garbił się tylko i posiwiał jeszcze bardziej, a na życzliwe i współczujące słowa mieszkańców odpowiadał smutnym uśmiechem. Pewnego ranka siedział właśnie przy śniadaniu, żuł wolno kromkę czarnego chleba i popijał mlekiem. Wtem z wielkim zdziwieniem zobaczył nad obsypaną kwieciem gałęzią wiśni dwa śnieżnobiałe gołębie. Przez chwilę zawisły nad koroną drzewa, potem lekko opadły i zaczęły stukać dziobkami w szybę. Serce biedaka ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie. Od razu pojął, że to jego dwie córki przybrały postać gołębi i nadleciały z nie- biańskich miast frunęły żyły niebie. kami że cował Lecz dzienne sowną i za c chłop o gołębie Od 508 biańskich krain, by pocieszyć zatopionego w smutku ojca. Natychmiast podniósł się i szeroko otworzył okno. Dwa białopióre ptaki frunęły do środka izby, usiadły na stole i zaczęły skrzętnie zbierać okruszynki chleba na lnianym obrusie. Potem jeszcze jakiś czas krążyły po izbie, aż wreszcie wyleciały oknem i zniknęły na błękitnym niebie. Następnego dnia powtórzyło się to samo i odtąd białe gołębie przylatywały każdego ranka pod dach gospodarza, żywiąc się okruszyn-kami chleba i wypełniając szumem skrzydeł jego samotność. Biegły dni i tygodnie. Dobry gospodarz przebolał stratę córek i rad, że nawet w zaświatach nie zapomniały o jego samotności, dalej pracował na swym gospodarstwie. Odzyskał nawet pogodę ducha i nie narzekał na swój los. Wydawało się, że teraz nic już nie zmąci Miłostowego spokoju. Lecz stało się inaczej. Dwaj źli chłopcy z sąsiedztwa zauważyli codzienne odwiedziny gołębi i postanowili je złowić. Pewnego ranka ukryli się pod oknem gospodarza i czekali na stosowną chwilę. Niebawem ukazały się na niebie dwa białe punkciki i za chwilę dwie siostrzyczki stukały dziobkami w okno. Wtedy źli chłopcy wyskoczyli z ukrycia i usiłowali schwytać trzepoczące się o szyby ptaki. Już, już mieli je w swych rękach, gdy nagle zwinne gołębie wymknęły się im i natychmiast uleciały w powietr-ze. Od tego czasu nie pojawiły się już więcej pod ojcowym dachem. Gracjan Bojar-Fijałkowski LESTEK NA KRÓLEWSKIM DWORZE iedy nad Sławnem zapadła noc, Lestek roz-|?^? ??? c^8n^ na ziemi swoJ pasterski kożuch i uło- ???????^i? żył s*§ na nim wygodnie. Szeroko otwartymi tSnUrjfJ^^mS&Ea oczyma patrzył w górę na roje gwiazd — szukał wśród nich tej jednej, szczęśliwej. Owce leżały spokojnie w swym ogrodzeniu i nie sprawiały kłopotu czuwającemu pasterzowi. Mały, kudłaty piesek spał obok zwinięty w kłębek. W gruncie rzeczy nie miał Lestek powodów do narzekania. Lato było pogodne, gospodarz ufał mu i rzadko kiedy na pastwisko zaglądał, karmił nie najgorzej i dach nad głową zapewnił — czegóż więc jeszcze żądać? Pewnie, przydałoby się mieć odświętne ubranie, buty porządne na zabawę, ale skąd na to wziąć ? Może jesienią, kiedy skończą się letnie wypasy. Wtedy owce wrócą pod dach, a gospodarz obliczy, ile to Lestek przez ten czas zarobił. Nagle pies podniósł głowę i zaczął węszyć. Lestek siadł na kożuchu i rozejrzał się wokoło. —- No, ruszamy w obchód! — rzekł do czworonożnego pomocnika. Pies zerwał się natychmiast i merdając z radości ogonem, krążył w pobliżu swego pana. Byli już chyba w połowie drogi, gdy wtem gdzieś niedaleko rozległo się krótkie, urywane szczekanie. Lestek przyspieszył kroku, nie- 510 pokój psa wskazywał bowiem wyraźnie, że ktoś obcy zbliża się do trzody. — Kto to może być ? — pomyślał chłopak, gdy w pewnej chwili ujrzał przed sobą wysokiego, mocno zbudowanego mężczyznę. Odblask księżyca spływał po jego długiej, płomiennej brodzie, całą postać okrywał płaszcz czerwonej barwy. Stali naprzeciw siebie. Obcy powolnym ruchem uniósł w górę rękę i wyjął fajkę z ust. Potem dmuchnął strugą dymu, a następnie obrócił się do tyłu i cicho gwizdnął. W tej samej chwili stanęło przy nim pięć wielkich czarnych psów o oczach błyszczących jak rozżarzone węgle. Z nozdrzy sypały im się snopy iskier. Przerażonemu chłopcu wydawało się, że teraz oto nadeszła ostatnia godzina jego życia. Lecz człowiek w czerwonej szacie nie zdradzał względem Lestka żadnych wrogich zamiarów. Przez dłuższą chwilę przyglądał się młodemu pasterzowi jakby trochę ubawiony jego strachem, aż wreszcie rzekł: — Nie lękaj się, chłopcze! Żadna krzywda nie spotka cię z mej strony. Głos przybysza brzmiał łagodnie i chłopak się uspokoił. — Chciałbym z tobą porozmawiać — ciągnął dalej Rudobrody. — Czy nie ma tu w pobliżu nikogo więcej ? — Nie. Sam jeden pilnuję trzody. — Więc...? — Służę wani, panie — zgodził się Lestek — ale zechciejcie wprzód przytrzymać psy. Tajemniczy człowiek uśmiechnął się lekko i skinął ręką. Natychmiast pięć czarnych psów ułożyło się posłusznie u jego nóg. — Potrzebna mi jest twoja pomoc. Jeśli się na nią zgodzisz, otrzymasz sowitą nagrodę. Jeśli odmówisz, poszukam innego. Lestek zdziwił się bardzo. Czego mógłby od niego żądać ów nieznajomy? Równocześnie jednak odczuł nagle jakiś niewytłumaczony przypływ zaufania do tego czerwono odzianego człowieka. Toteż odpowiedział: — Chętnie ci, panie, dopomogę, jeśli tylko potrafię. — Doskonale!—rzekł na to Rudobrody. — Wobec tego przygo- 511 tuj się do podróży. Tej jeszcze nocy odwiedzimy siedzibę królewską w Anglii, gdzie pomożesz mi otworzyć pewne drzwi. Lestek słuchał z niedowierzaniem tych dziwnych słów i zastana* wiał się, czy obcy przypadkiem nie kpi z niego. — Do Anglii...? — zawołał. — Ależ to gdzieś na końcu świata! To przecież niemożliwe! Ale Rudobrody mówił całkiem poważnie. — Dla mnie niemożliwe ? Bądź pewien, że do fana będziemy tutaj z powrotem. — No tak, ale owce... — martwił się jeszcze Lestek. — Co będzie, jeśli gospodarz dowie się o tym ? A niech tylko która owca zginie, na pewno wyrzuci mnie ze służby. - Człowiek w czerwonym płaszczu pokiwał głową. — Oj chłopcze, chłopcze! — zawołał. — Czyż nie masz swego psa, a ja aż pięciu takich strażników? Przypilnują! Resztki oporu zostały przełamane — Lestek zgodził się na wszystko. Rudobrody^ rozstawił swe psy po wszystkich rogach ogrodzenia, natomiast piesek owczarza miał pilnować samego wejścia. W ten sposób trzoda była zabezpieczona przed rozproszeniem. Teraz Rudobrody podszedł do chłopca i podając mu dużą białą chustę, rzekł: — Zawiąż sobie szczelnie oczy i uszy. Lepiej będzie dla ciebie, jeśli najmniej zobaczysz i usłyszysz. Chłopiec uczynił, jak mu rozkazano. Potem Rudobrody zarzucił go sobie na plecy jak worek ze zbożem. — Trzymaj się mocno!—krzyknął tylko i w tej samej chwili Lestek uczuł wyraźnie, że lecą obaj w powietrzu. Szybki lot zapierał oddech w piersiach, policzki stężały od zimna. Nie wiadomo, jak długo to wszystko trwało. "Wreszcie zatrzymali się, chłopiec znowu poczuł ziemię pod nogami. Odwiązał chustę z oczu i z wielką ciekawością zaczął rozglądać się wokoło. Znajdowali się przed jakąś wysoką, kutą w żelazie bramą, za którą w blasku księżyca widoczna była szeroka, wysadzana po obu stronach drzewami aleja, prowadząca do wspaniałego pałacu. Lestek przyglądał się urzeczony, albowiem po raz pierwszy w życiu oglądał podobnie piękny budynek. Kiedy się już dość napatrzył, Rudobrody trącił go w ramię. 512 — Otwórz mi tę bramę! — rzekł cicho, podając chłopcu klucz. Zgrzytnął zamek, brama z lekkim skrzypieniem otworzyła się, droga w głąb parku stała otworem. Szli dość prędko żwirowaną aleją do samych drzwi pałacu. Rudobrody pchnął je ręką: były otwarte. Przez odsłonięte okna zaglądał księżyc i oświetlał wnętrze jakiejś obszernej komnaty. — Chodź ze mną i nie odzywaj się ani słowem — szepnął. Lestek szedł za nim krok w krok, jak najciszej. W głębi pod ścianą stała bogato rzeźbiona szafa, zamknięta metalową zasuwą w kształcie krzyża. — Odsuń ten krzyż i otwórz drzwi szafy! — rzekł Rudobrody. Lestek spojrzał na niego zdziwiony. — Uczyń, o co cię proszę!—powtórzył z naciskiem. — Ja sam tego uczynić nie mogę. Wydało się to owczarzowi dziwne, lecz nie zastanawiał się jwiele. Ostatecznie przyrzekł obcemu pomoc, więc musi dotrzymać słowa. Toteż wykonał to polecenie. — A teraz wyjdź z komnaty i czekaj, aż cię wezwę — rozkazał. Po jakimś czasie usłyszał znowu głos Rudobrodego, przyzywający go do siebie. Lestek wszedł więc z powrotem, zamknął drzwi szafy metalowym krzyżem i obaj opuścili pałac. Na chwilę jeszcze zatrzymali się przy bramie — Lestek przekręci! klucz w zamku i oddal go Rudobrodemu. Potem zawiązał sobie oczy i uszy, jak poprzednio. Rozpoczął się lot powrotny. Zanim świt obielił wzgórza, Lestek był już znowu przy swoich owieczkach. Rudobrody uśmiechnął się przyjaźnie i poklepał chłopca po ramieniu. — Jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł do niego. — Oddałeś mi wielką przysługę, za którą należy ci się obiecana nagroda. Otrzymasz tyle złota, ile tylko zmieści twoja czapka. Ukrył ręce pod płaszczem i po chwili wyciągnął stamtąd pełne garście złotych monet. "Wsypał je do podstawionej czapki, aż utworzył się nad nią błyszczący stożek. — To wszystko dla ciebie za to, że mi pomogłeś — mówił Rudobrody do osłupiałego z podziwu Lestka. — Pamiętaj jednak, żebyś 33 W krainie Gryfitów et! nikomu nie opowiadał o wydarzeniach dzisiejszej nocy, bo wtedy wszystko stracisz. To powiedziawszy zniknął wraz ze swymi pięcioma psami Odmieniło się teraz życie ubogiego pasterza. Ubrał się dostatnio, wyglądał w dzień świąteczny jak syn bogatego gospodarza. Zaczął bywać na zabawach. Dziewczęta, na które dawniej z daleka tylko mógł popatrzeć, teraz same ubiegały się o jego względy. Zdobyte w tak niezwykły sposób pieniądze nie zawróciły jednai . w głowie rozsądnemu chłopakowi. Lestek ukrył je głęboko na dnie j swego kuferka i pozostawał nadal na służbie u gospodarza. Ale nagła poprawa w życiu Lestka zwróciła uwagę zarówno jego i rówieśników, jak i bogatych gospodarzy. Szczególnie jednak kobiety interesowały się przyczyną niespodziewanej zamożności pastucha. — Patrzcie no, patrzcie, Lestek w nowym kapeluszu! — zaczepiły j go którejś niedzieli, gdy przechodził wiejską drogą. — Powiedz no, [ skąd ty na to wszystko bierzesz? Może jakie skarby znalazłeś? Lestek śmiał się tylko z uszczypliwych pytań i nie zamierzał ni- I komu zdradzić tajemnicy, pamiętał bowiem o zakazie Rudobrodego. ; — Gdzie tam! — odpowiadał najczęściej. — Po prostu oszczędza-łem przez dłuższy czas i teraz mogę sobie to i owo sprawić. Zapewnienia chłopaka nikogo nie przekonały, a ciekawość kobieca [ jeszcze bardziej wzrosła. Za wszelką cenę chciały się dowiedzieć* i o źródłach jego dobrobytu i pilnowały każdej nadarzającej się okazji. Pewnego niedzielnego popołudnia wybierał się Lestek na zabawę do sąsiedniej wioski. Spieszył się bardzo, bo już było późno, i przez roztargnienie zostawił klucz w zamku swego kuferka. Nie oglądając się wybiegł z komory. — No, teraz dowiem się prawdy! — szepnęła do siebie gospodyni, która przez cały czas podpatrywała chłopca. Stała w oknie tak długo, póki nie znikł jej z oczu ??? zakręcie drogi. Wtedy natychmiast pobiegła do Lestkowej izdebki i zabrała się do przeszukiwania jego kuferka. Gorączkowo przewracała koszule, skarpety, odrzuciła na bok nową zimową kurtkę, aż wreszcie na samym dnie... tak! O to właśnie chodziło złej i ciekawej kobiecie! W rękach trzymała pokaźnych rozmiarów mieszek, w którym brzęczały 514 złote wości. Skąd Za stąpić był niegod rzemy będzie Jede dno kufę] Kiedy się od swym Przecież udowodnić surowszą Nie nic się" Była tym, jak Nagle swymi cznie. rżenia dził? skąd spoda «?» złote pieniądze. Ważyła go w dłoniach, a oczy jej błyszczały z chci- W0SC1. — Tyle złota...-tyle złota...! — cedziła przez zaciśnięte zęby.— Skąd on to ma? Gdzie zdobył tyle pieniędzy? Zawołała męża. Oboje długo zastanawiali się i rozważali, jak postąpić. Nie mogło im się w głowie pomieścić, ażeby zwykły pastuch był zamożniejszy od swego chlebodawcy. — Wiem już, co zrobię! — rzekł w końcu gospodarz. — Na pewno, niegodziwiec, zdobył ten skarb nieuczciwą drogą. Wobec tego zabierzemy mu połowę tych pieniędzy. Jeśli nawet spostrzeże brak, nie będzie mógł nas oskarżyć w obawie o własną skórę. Jeden złoty pieniądz wypadł złodziejom z rąk i potoczył się na dno kuferka. Kiedy Lestek zauważył swą szkodę, bardzo się zasmucił. Domyślił się od razu, czyja to sprawka, lecz nie mógł z nikim podzielić się swym zmartwieniem. Jakże tu oskarżyć własnych chlebodawców? Przecież nie chwycił ich na gorącym uczynku, a gdyby nie zdołał udowodnić im winy — mógłby wówczas stracić pracę i ponieść jeszcze surowszą karę. Nie wspominał więc Lestek nikomu o swojej krzywdzie i jak gdyby nic się" nie stało, wyszedł na cały tydzień z owcami na pastwisko. Była piękna, księżycowa noc. Siedział na kożuchu i rozmyślał nad tym, jak by tu odzyskać ukradzione pieniądze. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawił się obok niego Rudobrody ze swymi pięcioma psami. Lestek zerwał się z ziemi i powitał go serdecznie. — Wiem, co cię spotkało — rzekł Rudobrody, uprzedzając zwierzenia chłopaka. — Czy nie domyślasz się, kto ci tę krzywdę wyrządził? — Jestem przekonany, że to... — Twój gospodarz ? — Prędzej chyba gospodyni. Nie jeden raz nagabywała mnie, skąd mam pieniądze na nowe odzienie. — Mylisz się, chociaż niezupełnie. Znalazła gospodyni, ukradł gospodarz. Ale nie martw się, już go za to ukarałem. Wczoraj właśnie *• 515 strąciłem go z drabiny, kiedy był w stodole, i teraz leży w domu ze złamaną nogą. Abyś nie poniósł szkody, dam ci dziś trzykrotnie więcej pieniędzy niż za pierwszym razem. Porzuć jednak niewdzięczną służbę i zajmij się własnym gospodarstwem. To powiedziawszy wręczył młodemu pasterzowi ciężki mieszek i znikł podobnie jak poprzednim razem. Usłuchał Lestek rady tajemniczego przyjaciela. Podziękował gospodarzom za służbę, zabrał swoje rzeczy i wyniósł się do Kląpczewa, w świdwińskie strony. Tam kupił piękne gospodarstwo, liczną trzodę owiec i żył spokojnie, otoczony powszechnym szacunkiem. Gracjan Bojar-Fijałkowski grupka żniwiarzy pajdy razowego ( lewały z dzbanki .— Boże ???? w zwyczaju. — D — Na żniwa? — E, nie...! I Spojrzeli na i — Więc ty je ¦— Ja. — Oglądaliśm że znasz swoje t Malarz uśmia ----To jeSZCZe! teraz muszę już — Z Bogiem! Odszedł już ł TAJEMNICA CZARNEJ WODY ej, chłopcze, a dokąd to? Zatrzymał się pośrodku drogi i spojrzał w stronę, skąd padło pytanie. Na miedzy, rozdzielającej łany dojrzałych zbóż, siedziała trupka żniwiarzy. Kosy leżały obok — oni zaś trzymali w dłoniach pajdy razowego chleba i popijali mleko, które hoże dziewczęta rozlewały z dzbanków. — Boże pomagaj! — odpowiedział pozdrowieniem, jak to było w zwyczaju. — Do Główczyc idę. — Na żniwa ? — E, nie...! Kościół maluję. l Spojrzeli na niego z ciekawością. — Więc ty jesteś malarzem, który maluje nasz kościół? — Ja. — Oglądaliśmy twoją pracę w niedzielę. Podoba nam się. Widać, że znasz swoje rzemiosło, choć jesteś młody. Malarz uśmiechnął się z zadowoleniem. — To jeszcze nic — odpowiedział. — Zobaczycie, gdy skończę. Ale teraz muszę już iść", robota czeka. Bywajcie! — Z Bogiem! Odszedł już kawałek drogi. Słonko przygrzewało, malarz poczuł 527 pragnienie —jednakże nie chciało mu się wracać do żniwiarzy i prosić o kubek mleka. Droga biegła akurat przez szczyt pagórka — rozejrzał się więc wokoło i dostrzegł w pobliżu niewielki staw, ukryty wiród łanów zboża. Nie namyślając się długo, poszedł w tym kierunku. Woda w stawie była czysta jak kryształ. Malarz klęknął na brzegu, nachylił się nad lustrem i pił, czerpiąc dłońmi orzeźwiający napój. Kiedy ugasił pragnienie, podniósł się z kolan i w tej chwili ujrzał jakiegoś mężczyznę, który siedział na kamieniu niedaleko brzegu i przyglądał mu się uważnie. Był to jakiś dziwny człowiek. Mimo upału siedział owinięty w długą, brunatną opończę — na głowie zaś miał kapelusz z szerokim rondem, spod którego połyskiwało dwoje czarnych jak węgiel oczu. Jego spojrzenie podobne do wzroku jastrzębia oraz rysy twarzy miały w sobie coś odpychającego. — Ki diabeł...!—pomyślał młody malarz. Czuł się zaskoczony i nie wiedział, co właściwie powinien uczynić: zachować się spokojnie czy uciekać, gdzie pieprz rośnie. Po chwili nieznajomy wyciągnął rękę, wskazał miejsce przy sobie i rzekł krótko: — Siadaj! Jakkolwiek obcy człowiek nie okazywał wobec niego wrogich zamiarów, to jednak malarzowi nie podobał się ani on sam, ani też jego rozkazujący ton. — Po co ? — zapytał. — Usiądź, proszę, obok mnie — tym razem głos nieznajomego brzmiał znacznie łagodniej. — Chciałbym z tobą pomówić o pewnych sprawach. Malarz wzruszył ramionami, nie domyślał się bowiem celu tej rozmowy, niemniej jednak spełnił życzenie i usiadł na trawie. Jedną ręką trzymał worek, z którego wystawały końce owiniętych szmatką pędzli. — Wiem, że jesteś malarzem... — zaczął nieznajomy. — Przecież mnie nie znasz — przerwał zdziwiony młodzieniec. — Wiem o wszystkim! — odparł. — Teraz malujesz kościół w Główczycach, później może przeniesiesz się gdzie indziej. Spod twego pędzla ukazują się wdzięczne sylwetki aniołów i pełne natchnienia twarze 518 świętych. Proszę czynią inni. Młodzieńw — Kimże — CzyżbyŁ ? Teraz dopieio ma obok siebie d strach, ale ponieś stanowił zrezygnc wiązania. — No, dobrze namalować cię v Diabeł rozejn ich nie podsłuch — Uczyń, o ( sławny, bogaty, \ twoje życzenie! Młodzieniec t udzielić diabłu. ^ chwili nie chciał — Pomyślę a się tu'za miesiąc wyszło. — Zgoda...! - Malarz praco go było ujrzeć n by spożyć posiłł teczny. Z jednej śpiewających hy wiedli wi, ubrani giej stronie ezen koniec. Zamkną! do środka. Próż stępy jego prac — Nie przes świętych. Proszę cię — nie maluj mej postaci tak odrażająco, jak to czynią inni. Młodzieńcowi zaczęło coś świtać w głowie. — Kimże więc jesteś ? — zapytał. — Czyżbyś się jeszcze nie domyślał? Teraz dopiero wszystko stało się jasne: malarz zrozumiał, że oto ma obok siebie diabła we własnej osobie. Z początku opanował go strach, ale ponieważ diabeł nadal nie zdradzał wrogich zamiarów, postanowił zrezygnować z ucieczki, która i tak nie przyniosłaby rozwiązania. — No, dobrze — odparł — powiedz mi jednak, dlaczego miałbym namalować cię w innej postaci? Diabeł rozejrzał się wokoło, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje, potem rzekł cicho: — Uczyń, o co cię proszę, a wówczas nie pożałujesz. Staniesz się sławny, bogaty, wszyscy będą ci zazdrościć powodzenia. Spełnię każde twoje życzenie! Młodzieniec zastanawiał się przez dłuższy czas, jakiej odpowiedzi udzielić diabłu. Wykonać jego prośby nie zamierzał, a odmawiać w tej chwili nie chciał, żeby nie ściągnąć na siebie jakiegoś nieszczęścia. — Pomyślę nad twoją propozycją — odparł wreszcie. —-Spotkamy się tu'za miesiąc o tej samej godzinie i wówczas dowiesz się, co z tego wyszło. — Zgoda...! — ucieszył się diabeł. — Stawię się punktualnie! Malarz pracował bez wytchnienia. Już wczesnym rankiem można go było ujrzeć na rusztowaniach, z których schodził tylko na chwilę, by spożyć posiłek. Kończył wielki obraz przedstawiający sąd ostateczny. Z jednej strony unosiły się wśród obłoków zastępy aniołów śpiewających hymn szczęścia i radości. W tym kierunku zdążali sprawiedliwi, ubrani w białe, powłóczyste szaty, zapatrzeni w niebo. Po drugiej stronie czerniała otchłań. Tę część obrazu zostawił malarz na sam koniec. Zamknął się wówczas w kościele i nie pozwolił nikomu wejść do środka. Próżno ciekawscy dobijali się do drzwi, chcąc śledzić postępy jego pracy. — Nie przeszkadzajcie mi teraz! — odpowiadał na liczne pytania 519 mieszkańców Główczyc. — Zobaczycie obraz, kiedy będzie już całkiem skończony. Wreszcie nastąpił uroczysty moment. Opadły rusztowania zasłaniające obraz. W miejscu, gdzie malarz namalował otchłań, ludzie ujrzeli straszliwą poczwarę wyciągającą niezliczone macki po dusze potępionych. Widok był tak przerażający, że wszystkim ciarki przecho» dziły po grzbiecie, dzieci zaś kryły twarze w fartuchach matek. Nawet proboszcz czuł się nieswojo i prosił malarza, by zechciał nieco złagodzić obraz piekła, gdyż inaczej i uzi z kościoła wystraszy. Malarz poprosił księdza o chwilę rozmowy na osobności i wyjaśnił mu powód, dlaczego tak właśnie uczynił. Przyrzekł też poprawić obraz, lecz prosił, by do tego czasu drzwi kościoła pozostały stale otwarte. Umówionego dnia o oznaczonej godzinie malarz przyszedł na spotkanie z diabłem. Zastał go siedzącego jak przedtem na kamieniu. Wokoło panowała cisza, nie tknięte jeszcze kosą zboże zasłaniało brzegi stawu. — Jestem! — rzekł malarz stając za jego plecami. Diabeł zerwał się jak oparzony. — Czy spełniłeś moją prośbę? — zapytał niecierpliwie. — Idź i zobacz. — Przecież nie wejdę do kościoła! — Nie potrzebujesz. Drzwi są otwarte, możesz zajrzeć do środka. Diabeł pobiegł natychmiast w kierunku Główczyc. Tymczasem malarz ukrył się w zbożu i czekał, co się stanie. Oczyma wyobraźni widział już minę diabła, gdy ujrzy swą podobiznę. Na myśl o tym ogarniał go śmiech, lecz jednocześnie obawa, czy nie zaryzykował zbyt wiele. Tymczasem zły podkradł się niepostrzeżenie w pobliże kościoła. Stąpał jak po rozżarzonych węglach, gdyż poświęcona ziemia kłuła go niemiłosiernie w stopy. Zaciskając zęby dotarł do drzwi i ostrożnie zajrzał w głąb nawy. Zobaczył obraz, na nim zaś swoją podobiznę. Oczy wyszły ,mu na wierzch, chwycił się za głowę i jak szalony popędził z powrotem. Mieszkańcom Główczyc wydawało się, że to nagły huragan przeleciał ulicami, zrywając poszycie dachów. Malarz czekał cierpliwie. Wtem ujrzał z daleka pędzącego diabła. 520 \ Rozwiana opończa unosiła się za nim jak potworny ogon. Malarzowi serce zamarło ze strachu. Nagle diabeł uniósł się w powietrze i z niesamowitą siłą rzucił się do stawu, aż woda uniosła się ponad kłosy zboża. Potem wszystko się uspokoiło. Od tego czasu woda w stawie jest czarna jak sadza. Nigdy też nie zamarza, nawet podczas najsroższej zimy — a to dlatego, że mieszka w niej diabeł i czeka na innego malarza. Gracjan Bojar-Fijałkowski NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA arcin obudził się w środku nocy. Siadł na posłaniu, ziewnął szeroko i przeciągnął się kilka razy, aż w gnatach zatrzeszczało. Czuł się dziwnie rześki, jakby spał od wielu godzin. Chciał przez okienko wyjrzeć" na podwórze, lecz szyby pokrywała gruba warstwa szronu. Chuchnął więc kilkakrotnie w to samo miejsce, a następnie zdrapał paznokciem topniejące resztki. Na dworze nie było nikogo. — Chyba za wcześnie wstałem — pomyślał. — Ano trudno, już teraz kłaść się nie będę. Pójdę do lasu sam, a nim przyjdą inni, będę miał kawał roboty za sobą. Chciał podejść do sąsiedniego łóżka, by obudzić żonę, jednakże po krótkim namyśle zmienił zamiar. Otworzył kuchenną szafkę, odkroi! pajdę chleba i kawałek słoniny, zapakował to wszystko do torby, przerzucił siekierę przez ramię i po cichu wyszedł z domu. Polna droga, prowadząca do Osieka i biegnąca przez las, wrzynała się w grubą po obu stronach warstwę śniegu. Mróz skrzypiał pod nogami Marcina, który szedł raźnym krokiem i pogwizdywał wesoło. Ani się spostrzegł, kiedy wszedł do lasu. Nietrudno było znaleźć miejsce pracy — na oświetlonym promieniami księżyca zboczu od- 522 cinały się ?i???? jeszcze nie Marcin usiać ciągnął z torby nagle z głębi ływaniem. Przypomniał Z pośpiechem piersi znak duże koło. stanie. Tymczasem cichły i jakby sko. Samotny kiem Nagle na jąc? Lis, nie mieniem mai było jedyni: . — Ratuj pochwycić! Marcin x siebie gł — Skądże — Duch cko. — Cała uda, będę Serce napłynęły wełniany — Bądź by tu sam w lesie nagi — bo wierzę świecie... cinały się ciemną barwą stosy zrąbanych gałęzi, tu i ówdzie leżały jeszcze nie wywiezione wczoraj sosnowe pnie. Marcin usiadł na grubym odziomku. Położył siekierę z boku, wy-ciągnął z torby chleb ze słoniną i już zabierał się do śniadania, gdy nagle z głębi lasu dobiegło ujadanie psów, przeplatane głośnym nawoływaniem. Zerwał się jak oparzony, a skóra ścierpła mu ze strachu. Przypomniał sobie, iż przecież teraz właśnie jest godzina duchów. Z pośpiechem schował do torby nie napoczęte śniadanie, uczynił na piersi znak krzyża, a następnie trzonkiem siekiery zakreślił na śniegu duże koło. Nieco już spokojniejszy, stanął pośrodku i czekał, co się stanie. Tymczasem odgłosy nocnego polowania nie milkły. Czasem tylko cichły i jakby się oddalały, ale potem znów wybuchały całkiem blisko. Samotny drwal rozglądał się wokoło, lecz nie mógł przebić wzrokiem czerniejącej ściany drzew i krzewów. Nagle na pobliskiej stercie gałęzi coś się poruszyło. Zając, nie zając? Lis, nie lis? Zanim Marcin zdążył się zorientować, ujrzał ze zdumieniem małe dzieciątko, czepiające się jego nóg. Dziecko ubrane było jedynie w zgrzebną koszulkę i trzęsło się na mrozie jak liść osiki. — Ratuj, dobry człowieku! — wołało maleństwo. — Nie daj mnie pochwycić! Marcin stał bez ruchu, całkowicie zaskoczony, i nie mógł wydobyć z siebie głosu. — Skądżeś ty tutaj ? — wykrztusił wreszcie. — Kto cię prześladuje ? — Duch Puszczy mnie ściga i jego myśliwi — odpowiedziało dziecko. — Cała sfora psów czyha na to, żeby mnie porwać. Jeśli im się uda, będę zgubiony na zawsze. Serce drwala Marcina ogarnęło jakieś niezwykłe wzruszenie i łzy napłynęły mu do oczu. Przygarnął chłopczyka do siebie, zdjął z szyi wełniany szalik i otulił nim zziębnięte dziecko. — Bądź spokojny — powiedział. — Nikomu cię nie wydam, choćby tu sam Duch Puszczy się zjawił. Ale wytłumacz mi, co tu robisz w lesie nagi i bosy? — Powiem ci wszystko, szlachetny człowieku — rzekło dzieciątko ¦—bo wierzę, że mnie od zguby uratujesz. Kiedy jeszcze żyłem na świecie... 523 ¦—Jakże to? — przeraził się Marcin. — Nie jesteś więc żywym chłopcem ? — Nie lękaj się, wpierw posłuchaj! Matka moja była kobietą złą i okrutną. Kiedy się urodziłem, przeszkadzałem jej tylko. Postanowiła więc zgładzić mię z tego świata. Pewnego dnia wyniosła mnie potajemnie do lasu i utopiła w bagnie, zaniedbawszy nawet chrztu świętego. Dlatego błąkam się teraz po świecie i wciąż uciekam przed Duchem Puszczy, który czyha tylko na takich jak ja. On właśnie chce mnie pochwycić i zamienić w psa, bym łowił dla niego inne dzieci. Gdybym się dostał w jego ręce, byłbym zgubiony po wieczne czasy. — Więc już nigdy nie będziesz szczęśliwy? — 0 nie! Jeśli mnie dzisiaj uratujesz, skończy się moja tułaczka. Teraz dopiero Marcin zobaczył na skraju zakreślonego przez siebie koła trzy czarne psy niezwykłej wielkości. Dziecko zadrżało i mocno przytuliło się do swego wybawcy. Bestie dysząc ciężko przyglą-dały mu się oczyma płonącymi jak rozżarzone węgle. Po chwili odwróciły się i zniknęły w leśnej głębi. Przez dłuższy czas nic się nie działo i Marcin myślał już, że złe duchy na zawsze odeszły. Lecz oto na tle leśnej ściany ukazały się jakieś ludzkie sylwetki i po chwili w pobliżu koła stanęło trzech uzbrojonych myśliwych. Mieli na sobie czarne ubiory i wzrostem o wiele przewyższali normalnych ludzi. — Oddaj nam dziecko!-—powiedział jeden z nich. Marcin nie odzywał się ani słowem. — Oddaj nam dziecko!—powtórzył myśliwy. Ale drwal nie dał się zastraszyć. — Podejdźcie i zabierzcie je sami — odpowiedział. — Nie możemy tego uczynić. Zakreśliłeś koło świętym znakiem, nie mamy więc do ciebie dostępu. — Czego więc chcecie ? ¦— Byś nam oddał dziecko. Ono do nas należy. —- Nie oddam! Myśliwi szeptem naradzali się między sobą. W końcu jeden z nich wyciągnął z kieszeni ciężką sakiewkę i bawił się nią podrzucając w górę. — Spójrz na tę sakiewkę — rzekł do Marcina. — Popatrz, jaka ciężka. Pełno w niej złota, prawdziwych złotych dukatów! Jeśli nam oddasz dziecko, sakiewka będzie twoja. Tego już było za wiele. Mimo że Marcina oblatywały jeszcze resztki strachu, rozgniewał się i krzyknął na cały głos: — Na nic wasze zabiegi! Nawet za złoto nie sprzedam tego dziecka, choć jestem taki ubogi jak nikt z mojej wrsi. Ale prześladowca w dalszym ciągu kusił biednego drwala i nie zamierzał ustąpić. Nagle sakiewka wypadła mu z rąk i znalazła się w obrębie koła. Marcin, chłop nie w ciemię bity, natychmiast sięgnął po nią trzonkiem siekiery. Myśliwy zaklął szpetnie, nic jednak nie mógł poradzić — sakiewka ze złotem była w rękach drwala. Teraz czyhający na zgubę dziecka myśliwi przestali Marcinowi grozić, przestali nawet perswadować, a tylko prosili, by — jeśli nie chce im oddać chłopca — przynajmniej zwrócił sakiewkę ze złotem. Jednakże drwal nie ulegał ni prośbom, ni groźbom. Tak wykłócali się, aż minęła godzina duchów. Wtedy ucichł w lesie zgiełk, myśliwi rozpłynęli się w brzasku nadchodzącego dnia. — O mój wybawco! — zawołało dziecko płacząc z radości.— Dzięki twej dobroci i odwadze jestem uratowany! Skończył się mój lęk i ciągła tułaczka po świecie. Wiedz, dobry człowieku, że nigdy tego nie zapomnę i będę czuwać nad tobą, byś więcej już biedy ni głodu nie zaznał. Zamknij teraz oczy, gdyż nie godzi się, byś za życia oglądał to, co na pewno ujrzysz po śmierci. Lecz ciekawy Marcin chciał koniecznie zobaczyć. Uchylił więc troszeczkę powiekę jednego oka, ale poraził go tak silny blask, że upadł na ziemię i przez długi czas nie mógł odzyskać wzroku. Kiedy wreszcie przyszedł do siebie, ucieszył się szczerze, że jego przygoda skończyła się szczęśliwie. A że spełnił dobry uczynek, więc zabrał zdobytą sakiewkę i wrócił do domu. Odtąd dzielny drwal Marcin stał się zamożnym człowiekiem. Kupił sobie kawał ziemi, zbudował nowy dom, zyskał szacunek wśród gospodarzy, a jego dzieci nigdy nie zaznały głodu. Gracjan Bojar-Fijałkowski ŚPIEWAJĄCY PRZETAK ??? choczo i raźno wracał Sławisz do domu i z radości zacierał ręce. Udało mu się dzisiaj, nie ma co mówić! Jak to dobrze, że nie pożałował trudu i wybrał się na targ do Stargardu — za te pieniądze nie kupiłby nigdzie lepszej krowy. Zwierzę było młode, rosłe, dobrze utrzymane, więc mleka nie poskąpi. Byle tylko karmić je jak flależy, a z tym, jako doświadczony gospodarz, nie będzie miał żadnego kłopotu. W brogach leżał spory zapas tegorocznego siana, kartofle i buraki zieleniły się na starannie uprawionych zagonach, zbiory na jesień zapowiadały się jak najlepiej. Do tego ma jeszcze znajomego młynarza w Odargowie, więc mąki ani otrąb nie zabraknie. Nie będzie biedy w zimie ani na przednówku, wszystkiego starczy. Szedł więc Sławisz raźno do swojej wioski. W jednej ręce miał kij, w drugiej postronek, którego drugi koniec oplóll wokół rogów zwierzęcia. Krowa szła za nim posłusznie, nie trzeba było jej ciągnąć. Do domu miał daleko, musiał iść przez całą noc. Na drodze terkotały jeszcze zapóźnione furmanki powracających z targu wieśniaków, ale wkrótce i to się skończyło. Mrok okrył już wioski i pola, ptactwo zapadło w gąszczu drzew i krzewów. Na niebo wypłynął księżyc. Sławisz widział na ziemi wy- 526 dłużony cień własnej postaci, towarzyszący mu bezustannie krok za krokiem. Tuż za nim kiwał się powiększony ogromnie łeb zwierzęcia. Sławisz przyglądał się wędrówce obu cieni i w myślach obliczał, ile dochodu przyniesie mu nowy nabytek. Mijały godziny. Droga biegła teraz jasną smugą między dwiema ścianami sosnowego lasu. Niedługo poranny brzask o-świetli wierzchołki drzew. Sławisz znajdował się już niedaleko Pęzina, gdy w pewnej chwili u-słyszał dziewczęcy śpiew. Zdziwiło go to niezmiernie, wokoło bowiem nie było widać żywej duszy. Zatrzymał się i nasłuchiwał uważnie. Głos przybliżał się. I oto nagle zdumiony Sławisz ujrzał na drodze niezwykły widok: wąską ścieżką, biegnącą wzdłuż koleiny po drugiej stronie, toczył się po ziemi przetak. Im bardziej się zbliżał, tym głośniej brzmiał dziewczęcy śpiew.) Sławisz nie odczuwał 'żadnego lęku. Miał przecież w ręce kij wycięty w dniu świętego Jana, był więc w zupełności zabezpieczony przed działaniem czarów. Gdy przetak znalazł się tuż obok niego, skoczył naprzód i wywrócił go kijem. Przetak ułożył się płasko na ziemi. To, co się w tej chwili wydarzyło, wprawiło gospodarza w nieopisane zdumienie: przed nim stanęła najmłodsza córka znajomego młynarza z Odargowa. — Mira!—krzyknął Sławisz.—Co tutaj robisz, czego szukasz w lesie o tej porze? Nie dokończył. Dziewczyna zaniosła się płaczem i chwyciła go za ręce. — Pomóżcie mi, Sławiszu! — prosiła. — Los zrządził, że poznaliście moją tajemnicę. — Nie obawiam się czarów. Opowiedz, co ci dolega, może znajdziemy radę. — Nie umiem tego nazwać — zaczęła mówić cichym głosem. — Każdej nocy coś mnie budzi. Nakaz, któremu oprzeć się nie mogę, zmusza mnie do opuszczenia domu. Wówczas zdejmuję ze ściany przetak i nie wiem jak znajduję się nagle w izbie młodego młynarza w Kurcewie. Nad ranem znowu w niewytłumaczony sposób wracam do domu i tak jest ciągle. — Ach, więc jesteś zmorą ? — zapytał Sławisz pełnym współczucia głosem. — Tak! — zapłakała Mira. — I nie możesz się od tego uwolnić? — O, gdybyż to było możliwe! Wróciłaby mi radość życia! — Jakże ci tedy mam pomóc ? — Zbliża się ranek — rzekła dziewczyna. — Gdy brzask rozjaśni niebo, muszę być w domu, gdyż rodzice moi o niczym nie wiedzą, Och, gdyby się o tym dowiedzieli, zgryzota zatrułaby im każdą chwilę. Proszę was, Sławiszu, odwróćcie przetak obręczą do góry. Wówczas pobiegnę dalej bez przeszkód. .Ulitował się Sławisz nad losem nieszczęsnej Miry i spełnił jej prośbę. W tej samej chwili dziewczyna znikła mu z oczu, a przetak potoczył się dalej. Słonko podeszło już wysoko, gdy Sławisz ujrzał woddali znajomą kępę drzew. Tam wśród zieleni ukrywał się młyn starego Ciecha. Ściągali doń gospodarze nawet z odległych okolic, jako że młynarz cieszył się powszechnym szacunkiem. Miarę uczciwą dawał, nikogo 528 , , na nie oszukiwał, a-kiedy powiedział: przyjedź za tydzień — to wiadomo było, że czasu się nie zmitręży i'zboże na czas będzie przemielone. Ciech siedział właśnie na ławce przed domem i popijał chłodne mleko, przyniesione w dzbanku przez jedną z córek. Wyglądał jeszcze krzepko i zdrowo pomimo swoich sześćdziesięciu lat. Spojrzał w kierunku biegnącej przez pola drogi i zobaczył jakiegoś człowieka z krową, zbliżającego się wyraźnie do jego zabudowań. Podniósł się tedy z ławy i ręką oczy przysłonił, ażeby się przybyszowi dokładnie przyjrzeć. Tymczasem Sławisz, który po wydarzeniu z przetakiem zdrzemnął się był godzinkę na leśnym mchu, żwawym krokiem szedł teraz do mły-Właściwie nie zamierzał tutaj wstępować, bo nie miał po co, jednakże los nieszczęsnwe) faaewczytt?\ ta^Mtfesa»^^®^ ^??? nęły mu pewną myśl, z wykonaniem której nie chciał długo zwlekać. —^\\?\???, CifecW., \aV ?????? i&raw^ —zawola\ \łc\vodxąc ??? podwórze'. — Wczoraj w Stargardzie kupiłem krowę i po drodze umyśliłem sobie zajrzeć do was. Chyba nie zawadzam? — Gdzieżbyście tu wadzić mieli! — obruszył się stary. — Przy-wiążcie krowę do płotu i siadajcie przy mnie, boście pewnie zdrożeni. Sławisz usiadł na ławie'. Ciech obejrzał dokładnie zwierzę, pomacał po grzbiecie i bokach, zbadał nogi i racice. — Ładna sztuka! — zawyrokował. Sławisz uśmiechnął się zadowolony. — Będzie z niej pożytek. Zawołał córkę, by przyniosła drugi kubek. Napełnili je mlekiem i popijając gwarzyli o różnych sprawach. — Rosną wam córki, rosną — zauważył Sławisz w pewnej chwili. — Niedługo za mąż wydawać je przyjdzie. Na twarzy Ciecha pojawił się wyraz przygnębienia. Zawahał się nagle: mówić czy milczeć? Wreszcie nie wytrzymał. — Byłoby dobrze, nie ma co narzekać, jeno największe zmartwienie mam z najmłodszą, Mirą. — Macie z nią jakieś kłopoty? — zap""**»ł, Sławisz udając, że o niczym nie wie. — Ano, coś z tą dziewczyną nie jest w porządku. Sam nie wiem co, bo nic powiedzieć nie chce. Ani matce, ani mnie. Będzie już miesiąc, może trochę więcej, jak się zmieniła nie do poznania. Pamięta- 34 W krainie Gryfitów 529 ?i? ją przecież, zawsze była wesoła, śpiewała i radowała się, czasem aż nazbyt wiele. Dziś nie zobaczycie uśmiechu na jej twarzy. Cafe dnie chodzi blada i nawet ust nie otworzy. Każesz jej coś zrobić w obejściu, pójdzie, ale jakby z wielkiego musu. Coś ją odmieniło, coraz więcej razem z żoną o nią się martwimy. Sławisz cierpliwie słuchał i nie przerywał opowieści. Kiedy stary skończył, milczał dłuższą chwilę. Potem rzekł: — Ot, widzicie, dlatego właśnie zboczyłem z drogi, by się z wami zobaczyć. — Nie może być! — zdziwił się zmartwiony ojciec. — Skądże o tym wiecie ? — Od bardzo niedawna — odparł Sławisz. — Powiem wam jeszcze więcej: wiem, co waszej córce dolega i jak trzeba temu zaradzić. — Będę wam wdzięczny do końca życia, jeśli pomożecie mi w nieszczęściu!— zawołał strapiony ojciec. — Wasza córka jest zaczarowana, Ciechu!—rzekł cicho Sławisz. Przy tym obejrzał się na wszystkie strony. Ale w podwórzu nie było nikogo, tylko stadko kur grzebało ziemię w poszukiwaniu robaków. Słowa Sławisza przeraziły biednego ojca. A kiedy jeszcze dowiedział się, co się z jego Mirą dzisiejszej nocy działo, w gorących słowach błagał go o pomoc. — Powiem wam, co należy czynić — rzekł Sławisz. — Odejdźmy gdzieś na bok, żeby ktoś nie usłyszał naszej rozmowy i nie popsuł nam wszystkiego. Obaj ukryli się w położonym niedaleko sadzie. Tam długo o czymś gadali. Gdy Sławisz żegnał się z młynarzem i odchodził w drogę, towarzyszyło mu jego wdzięczne spojrzenie i rozjaśniona nadzieją twarz. Długo trzeba było czekać na odpowiednią chwilę. Kiedy znowu nadeszła pełnia księżyca, młynarz zawołał do siebie swego pomocnika, chłopaka bystrego i odważnego. — Słuchaj uważnie, co ci powiem — rzekł do niego — i wykonaj wszystko akuratnie, tylko się przed nikim nie zdradź. Jak pójdzie dobrze, otrzymasz podwójną zapłatę i jeszcze coś na dodatek. Potem długo o czymś szeptali. — Zrobię dokładnie, co tylko każecie! — uśmiechnął się pomocnik, bo wiedział, że jego chlebodawca nie rzuca słów i z podniecenia życ wypłynął na i szył w drogę, jak Ą uważnie patrząc ścieżce przetalA Nagle spoL jeszcze bard Ptaszek trzep rym znajdował jeszcze uderzei Sprytny ctóopł zbliżył się do obal — Już mi tena Gliną zalepił Przez jakiś djH błysnęło światło. 1 drzwi jednak wciJ Nagle męski 1 — Kto tam pi — Otwórzcie,' z Odargowa od wiozłem. Po chwili zg narz. Był zaniep^ słańca. — Co się st — Zaraz wa Ruch, jaki pol rodzice dowiedzie! I oni spostrzegli ii je, lecz nie mogli i udać się do ?? Posłaniec prd otworzyli drzwi U widok. Mały pta 530 34* nie rzuca słów na wiatr. Błysk ciekawości zapalii się w jego oczach i z podniecenia nie mógł usiedzieć w miejscu. Gdy zapadła noc i księżyc wypłynął na niebo — szybko osiodłał konia i natychmiast wyruszył w drogę, jak mu stary młynarz przykazał. Jechał ostrym kłusem, uważnie patrząc przed siebie, i wkrótce dogonił toczący się szybko po ścieżce przetak. Tuż za nim wpadł na podwórze młyna w Kurcewie. Nagle spostrzegł, że przetak zamienił się w jaskółkę. Zbliżył się jeszcze bardziej i obserwował pilnie, co zrobi to małe stworzenie. Ptaszek trzepotał skrzydełkami o ścianę domu tuż przy oknie, za którym znajdowała się izba syna gospodarza. Przez chwilę słychać było jeszcze uderzenia skrzydełek i oto jaskółka znikła. Sprytny chłopak zeskoczył z konia i uwiązał go do płotu, po czym zbliżył się do okna i wodząc dłonią po ścianie, natrafił na mały otwór. — Już mi teraz nie uciekniesz!—pomyślał. Gliną zalepił ów otwór, potem zaczął silnie stukać do drzwi. .Przez jakiś czas nikt się nie odzywał. Wreszcie w jednym z okien błysnęło światło. W głębi domu słychać było kaszel i jakieś kroki, drzwi jednak wciąż się nie otwierały. Nagle męski głos odezwał się w przedsionku: — Kto tam po nocy stuka ? — Otwórzcie, panie! — zawołał głośno chłopiec. — Przyjechałem z Odargowa od młynarza Ciecha. Wiadomość dla was ważną przywiozłem. Po chwili zgrzytnęły odsuwane rygle i w drzwiach ukazał się młynarz. Był zaniepokojony i z pewnym zdziwieniem spoglądał na posłańca. — Co się stało ? — zapytał. — Zaraz wam powiem, tylko puśćcie do środka. Ruch, jaki powstał w izbie, obudził żonę młynarza. Kiedy oboje rodzice dowiedzieli się o wszystkim, zdumienie ich nie miało granic. I oni spostrzegli również, że od pewnego czasu coś się z ich synem dzieje, lecz nie mogli sobie tego wytłumaczyć. Nie zwlekając postanowili udać się do izby syna, by do końca wyświetlić zagadkę. Posłaniec przywiózł prawdziwą wiadomość. Kiedy wszyscy troje otworzyli drzwi i oświetlili izbę, oczom ich przedstawił się niezwykły widok. Mały ptaszek, który rozpaczliwie szukał otworu w ścianie, M* 531 by uciec przed światłem i ludźmi, zamienił się nagle w żywą dziewczynę, w której obecni bez trudu poznali najmłodszą córkę młynarza z Odargowa, Mirę. Dziewczyna zapłakała i upadła na kolana przed łóżkiem zbudzonego ze snu chłopca. — Wypuść mnie —błagała. — Już ja ciebie więcej po nocach dręczyć nie będę, ponieważ tajemnica czaru została odkryta. Gdy mnie wypuścisz drogą, którą weszłam, ja również zostanę od jego działania uwolniona. - — A jeśli nie spełnię tego, o co mnie prosisz ?,— zapytał chłopiec, któremu dziewczyna bardzo się podobała. — Co będzie, jeśli cię zatrzymam? — Och, nie rób tego, proszę! — zawołała Mira. — To może sprowadzić na ciebie nieszczęście, którego przecież nie pragnę, ja zaś będę skazana na to, by znów dręczyć innego młodzieńca. — Nie będę więc zatrzymywał cię siłą — rzekł syn młynarza — ale może kiedyś wrócisz tu zwykłą, ludzką drogą ? To mówiąc wypchnął bryłkę gliny, zalepiającą otwór w ścianie. Na oczach wszystkich obecnych dziewczyna natychmiast znikła. ¦ Po chwili drogą do Odargowa toczył się znowu zaczarowany przetak i słychać było pośród nocy dziewczęcy śpiew. Za przetakiem kłusował konno posłaniec Ciecha. W domu czekali na powrót córki niespokojni rodzice. Kiedy znów ujrzeli ją w izbie całą i zdrową, odetchnęli z ulgą, gdy zaś dowiedzieli się jeszcze o wydarzeniu w Kurcewie, radość ich nie miała granic. Od tego czasu niewiele minęło tygodni, ale zdai^io się dużo. Mira została wyzwolona od działania czarów. Odzyskała wesołość i siły, świeży rumieniec kwili na jej licach. Czasami tylko zamyślała się i spoglądała w stronę Kurcewa. Podobno i syn młynarza z Kurcewa patrzał tęsknie przez okno i bezustannie myślał o tej, która bez reszty owładnęła jego sercem. Stało się więc to, co się stać musiało. Odbyło się huczne wesele, na które zjechali gospodarze z całej okolicy. Jedli i pili przez cały tydzień i zgodnie chwalili mądrego Sławisza, który w tym wszystkim największą miał zasługę. Gracjan Bojar-Fijałkowski % O DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH a rozległych, ścierniskach dwie siostrzyczki pasą stadko gęsi. Chodzą gąski po ściernisku, skubią kłosy, których nie zebrały grabie gospodarza. Wiatr im rozwiewa śnieżnobiałe piórka, unosi skrzydła do lotu. A wiatr jesienny to figlarz nie lada! Może zapędzić gąski na wody jeziora albo między leśne drzewa. Przyjdzie wieczór, trzeba będzie wracać do domu, a tu gąski rozproszone, pogubione... Zmartwi się matka, pogniewa ojciec. Biega więc jedna z sióstr po polu, odpędza gęsi od lasu i rady sobie dać nie może. Na próżno zagradza im drogę — nieposłuszne ptaki wracają znowu drugą stroną. Już ją od tego ciągłego biegania rozbolały nogi. A druga siostrzyczka usiadła na przydrożnym kamieniu. Położyła na kolanach kłębek białej wełny i przebiera na drutach sprawnymi palcami. Od czasu do czasu przerywa robotę, bezwiednym ruchem opuszcza dłonie i patrzy przed siebie zamyślona, zasłuchana w bicie własnego serca. Woła pierwsza: — Pomóż mi, siostrzyczko, zapędzić gęsi do gromadki, bo uciekną do lasu! 533 Nie słyszy druga wołania i dalej robi na drutach. Kłębek wełny zsunął się jej z kolan i potoczył daleko. — Pomóż, siostrzyczko! — prosi znowu pierwsza. — Już mi ze zmęczenia tchu zabrakło. Lecz tamta siedzi na kamieniu i nic się nie odzywa. . — Czemu nie chcesz mi pomóc ? Czy nie widzisz, że sama biegam po polu i nie mogę upilnować stada? — Nie będę ja ci gąsek pilnowała! — mówi wreszcie druga siostra. — Utkam na drutach piękną czapeczkę, żebym się miłemu bardziej podobała. Weźmie mnie za żonę, wprowadzi do bogatego domu. Będę gospodynią, a nie biedną pastereczką. Pal gęsi sama, siostrzyczko miła! Rozgniewała się bardzo siostra pierwsza. — Dobrze więc! — woła. — Siedź sobie dalej, aż się w kamień zamienisz!— i nie oglądając się pędzi za rozproszonym po polu stadkiem. Mijają godziny. Smutnieje czysty do tej pory błękit nieba. Słonko zniża się nad lasem, rzuca skośne promienie na widoczne w oddali chaty Niezabyszewa. Dym z kominów unosi się wysoko w górę, zapowiada porę wieczerzy. Czas już wracać do domu, bo mrok jesienny zapada szybko, a do wioski jeszcze kawałek drogi. Pogania więc pierwsza siostra białopióre stadko. Niechętnie opuszczają gęsi ściernisko, jeszcze tu i ówdzie skubią jakiś kłc Muszą jednak słuchać głosu pasterki. Drepcą więc polną drogą, a ona idzie za nimi krok za krokiem, milcząca i zagniewana. — Chodźże już do domu! — woła siostrę po drodze. Lecz tamta siedzi nieruchomo, jak ją zostawiła w kłótni. — Czemu wciąż tak siedzisz ? Dlaczego nie odpowiadasz ? — pyta i podchodzi całkiem blisko. Nagle wszystko rozumie: Nie podniesie się już więcej siostrzyczka ani nie odezwie się do nikogo! W złą godzinę wypowiedziała nieszczęsne słowa. Oto siostra została zamieniona w kamień i nie ma już na świecie siły, która by ją życiu wróciła. Czemuż przeklęła siostrę swoją? Nieszczęśliwa gęsiareczka gorzko płacze. Upada na kolana i łamie ręce w niemej rozpaczy, lecz kamień jest zimny, nieczuły. Tedy podnosi się z zi< ko gęsi i zostai Wieść gminu sierżańskim las Podobno kiedyś ukazała się kre 534 podnosi się z ziemi i idzie powoli w stronę wioski. Za nią drepcze stadko gęsi i zostawia na piasku trójpalczaste ślady. Wieść gminna do dziś mówi o dziwnym kamieniu, który leży pod eierżańskim lasem i przypomina swym kształtem ludzką postać. Podobno kiedyś próbowano go rozbić, ale przy pierwszym uderzeniu ukazała się krew, więc zaniechano tej pracy. Gracjan Bojar-Fijałkowski ODMIENIEC obna zapatrzyła się w płonące pod .kuchnią kawałki drewna. Na jej pobladłej twarzy malował się wyraz przygnębienia. Nie odzywała ; się ani słowem, tylko od czasu do czasu bez więdnie dotykała ręką kołyski, w której leżało niemowlę. — Co ci jest, Dobna ? — zapytała wreszcie najstarsza z sąsiadek. — Zawsześ wesoła i skora do śmiechu, a dzisiaj widać, że ci co! dolega. Gospodyni opuściła z rezygnacją obie ręce. — Ot, kiedy sama nie wiem, co powiedzieć — rzekła. Sąsiadki spojrzały po sobie wzruszając ramionami. — Czemu więc jesteś taka smutna i nie odzywasz się do nas. Czyżby cię spotkała jaka krzywda? — E... co to, to nie! — młoda kobieta podniosła wzrok znad paleniska— tylko coś się w domu dzieje, czego zrozumieć nie mogę. Zaciekawione kobiety przysunęły się bliżej. — Powiedz, Dobna! Przecie wiesz, że ci dobrze życzymy. Dobna przez chwilę wahała się, lecz w końcu nie wytrzymała. — Dobrze, powiem, ale się ze mnie nie śmiejcie. — Nie do śmiechu nam, kiedy cię tak zatroskaną widzimy — zapewniały kobiety. — To się przytrafiło dwie niedziele temu — zaczęła Dobna. — 536 A że był to dzień świąteczny i miesiąc właśnie małemu upłynął, chciałam lepszy obiad zgotować. Przyrządziłam kapustę świeżo z pola zet braną, ziemniaki i kawałek kiełbasy ze spiżarni. Kiedy już wszystko stało gotowe na stole, wyszłam na podwórze, aby zawołać Miłgosta, który wtenczas studnię na zimę oplatał. Przychodzimy do domu, pa-* trze i oczom nie wierzę: nie ma kapusty, nie ma kiełbasy ani ziemniaków, miśki na stole czyste, jakbym je przed chwilą umyła. Miłgost spojrzał na mnie i chyba pomyślał, że jestem niespełna rozumu, a ja nie wiem, co się stało, boć przecie prócz dziecka nikogo w domu nie było. Powiedziałam tedy, że na następną niedzielę przygotuję taki sam obiad, a tymczasem usmażyłam parę jajek, podałam chleb i tak jedliśmy, co było pod ręką. — Jakże to ? — zdziwiły się kobiety. — Więc powiadasz, że nikogo w domu nie było? — Ano nie było. Ale słuchajcie dalej. W ciągu tygodnia roboty było dużo, zapomnieliśmy oboje o tym wydarzeniu. Kiedy nadeszła niedziela, przygotowałam taki sam obiad jak wtedy. Znowu Miłgost coś robił na podwórku, więc wyszłam po niego. Przychodzimy do domu, a tu na stole miski puste, jakby je pies wylizał. — Nie do wiary! —- krzyknęły wszystkie sąsiadki. Dziecko w ko-r łysce poruszyło się niespokojnie, lecz zaraz ucichło. — I mnie samej uwierzyć trudno — ciągnęła swą opowieść Dobna — ale przecie psa ani innego stworzenia w domu nie było, nikt tam nie wchodził! Przeszukaliśmy oboje wszystkie kąty, nigdzie żywej duszy, tylko mały nie spał i nam eię przyglądał. Z tego wszystkiego Miłgost się rozgniewał i dzisiaj pojechał do Świnoujścia. Siedzi tam pewnie w karczmie i pije ze zgryzoty, choć przecie nigdy tego nie robił. Więc poradźcie, co mam czynić, bo nijak tego wszystkiego zrozumieć nie mogę. Po tych słowach Dobna ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się. Próbowały ją pocieszać, ale same nie wiedziały jak, bo również nie mogły sobie wytłumaczyć tych dziwnych wydarzeń. Nagle stara Ostrzeszowa klasnęła w dłonie. Wszystkie kobiety spojrzały na nią pytająco i nawet Dobna przestała płakać. — Wy coś wiecie, Ostrzeszowa? — zaczęły pytaĆ jedna przed drugą.— Powiedzcie, co to znaczy. Nie ukrywajcie! 537 i Ale stara nie bpieszyła się. Powoli uniosła się z ławy i podeszła do kołyski, w której leżało niemowlę. Otoczyły ją kołem w milczę* niu, bo wiedziały, że nie lubi zbytniej natarczywości. Ostrzeszowa długo przyglądała się dziecku, kręcąc głową jakby w zakłopotaniu, aż wreszcie rzekła: — Ani chybi, to odmieniec! Wtedy dopiero zrobił się w izbie ruch. Wszystkie kobiety pochyliły się nad dzieckiem, a ono spoglądało na nie mądrymi oczyma dorosłego człowieka. — Patrzcie, toż to prawdziwy odmieniec! — zawołały wszystkie naraz. ¦— Przyjrzyjcie się jego oczom! Skurcz przerażenia ścisnął serce Dobny i strach o los własnego dziecka owładnął jej myślami. Że też nie poznała od razu, nie odczuła macierzyńskim instynktem, że to nie jej dziecko! Dopiero w tej chwili przypomniała sobie coś, co w kłopotach zwykłego dnia całkowicie wyleciało jej z głowy. To było kilka dni po urodzeniu małego. Miłgost wyjechał na targ do Świnoujścia i nie zostawił zapalonego kaganka przy kołysce dziecka. Ona sama zasnęła i wówczas na pewno złolliwe karły skorzystały z okazji: ukradły małego, podkładając w kołyskę jednego z towarzyszy. Rosnący niepokój wzbierał w niej jak burza. Odwróciła się od^og-nia, nagłym ruchem odepchnęła sąsiadki i pochylając się nad kołyską, zawołała:. — Wstrętny odmieńcze, przebrzydły karle, powiedz natychmiast, gdzie jest moje dziecko! Gdzie moje biedne maleństwo? Ale ten milczał uparcie i tylko wzrokiem wodził od jednej twarzy do drugiej. Zaczęły więc kobiety radzić, jak tu zmusić podrzutka do mówienia. Odsunęły kołyskę w najdalszy kąt izby, żeby nie słyszał, o czym radzą i jakich sposobów szukają, by go nakłonić do wyjawienia, gdzie jest dziecko Dobny. Jedna szepnęła: — Trzeba, wziąć nić konopną i rozwiesić nad kominem. Kiedy nić się spali, wówczas karzeł przemówi. Druga poradziła: — Trzeba wziąć skorupkę jajka, nalać w nią wody i postawić nad 538 Ale stara nie spieszyła się. Powoli uniosła się z ławy i podeszła do kołyski, w której leżało niemowlę. Otoczyły ją kołem w milczeniu, bo wiedziały, że nie lubi zbytniej natarczywości. Ostrzeszowa długo przyglądała się dziecku, kręcąc głową jakby w zakłopotaniu, aż wreszcie rzekła: — Ani chybi, to odmieniec! Wtedy dopiero zrobił się w izbie ruch. Wszystkie kobiety pochyliły się nad dzieckiem, a ono spoglądało na nie mądrymi oczyma dorosłego człowieka. — Patrzcie, toż to prawdziwy odmieniec! — zawołały wszystkie naraz. •— Przyjrzyjcie się jego oczom! Skurcz przerażenia ścisnął serce Dobny i strach o los własnego dziecka owładnął jej myślami. Że też nie poznała od razu, nie odczuła macierzyńskim instynktem, że to nie jej dziecko! Dopiero w tej chwili przypomniała sobie coś, co w kłopotach zwykłego dnia całkowicie wyleciało jej z głowy. To było kilka dni po urodzeniu małego. Miłgost wyjechał na targ do Świnoujścia i nie zostawił zapalonego kaganka przy kołysce dziecka. Ona sama zasnęła i wówczas na pewno złośliwe karły skorzystały z okazji: ukradły małego, podkładając w kołyskę jednego z towarzyszy. Rosnący niepokój wzbierał w niej jak burza. Odwróciła się od^og-nia, nagłym ruchem odepchnęła sąsiadki i pochylając się nad kołyską, zawołała:. — Wstrętny odmieńcze, przebrzydły karle, powiedz natychmiast, gdzie jest moje dziecko! Gdzie moje biedne maleństwo? Ale ten milczał uparcie i tylko wzrokiem wodził od jednej twarzy do drugiej. Zaczęły więc kobiety radzić, jak tu zmusić podrzutka do mówienia. Odsunęły kołyskę w najdalszy kąt izby, żeby nie słyszał, o czym radzą i jakich sposobów szukają, by go nakłonić do wyjawienia, gdzie jest dziecko Dobny. Jedna szepnęła: ¦—Trzeba, wziąć nić konopną i rozwiesić nad kominem. Kiedy nić się spali, wówczas karzeł przemówi. Druga poradziła: — Trzeba wziąć skorupkę jajka, nalać w nią wody i postawić nad 538 paleniskiem. Gdy eię woda zagotuje, złośliwiec nie wytrzyma i wyjawi tajemnice. Sprawę rozstrzygnęła jak zwykle stara Ostrzeszowa. Zdjęła z nogi zniszczony chodak skórzany i podając go zmartwionej matce, rzekła po cichu: — Weź, Dohna, ten chodak stary, włóż go do garnka i zagotuj. Ale pamiętaj, musisz koniecznie przysunąć kołyskę z odmieńcem do samego ognia, żeby widział wszystko, co czynisz. Myślę, że to pomoże. Dobna wzięła do ręki ofiarowany przedmiot i odruchowo położyła go z boku nie» wiedząc, co odpowiedzieć. Ostrzeszowa pogłaskała ją po twarzy, a następnie zwróciła się do sąsiadek: — Chodźmy już stąd. Niech Dobna zostanie sama, bo inaczej karły się wystraszą i uciekną. Wtedy biedaczka nigdy swego dziecka nie odzyska. Po tych słowach opuściła izbę, a za nią wszystkie kobiety. ¦ Dobna została sama. Siedziała na ławie zapatrzona w trzaskające smolaki. Nie mogła sobie darować, że od razu nie spostrzegła zamiany. Im dłużej rozmyślała, tym większy gniew ogarniał ją na widok tego odmieńca, który nadal leżał spokojnie w kołysce i przyglądał się jej tak, jak gdyby nic się nie stało. Wreszcie postanowiła pójść za radą doświadczonej sąsiadki, która—jak ją wszystkie znały — nigdy nie mówiła na próżno. Podłożyła do ognia kilka kawałków drewna, przegarnęła pogrzebaczem węgle i przysunęła kołyskę bliżej pieca. Następnie zdjęła z półki spory garnek, włożyła doń stary trzewik, zalała wodą i postawiła na ogniu. Czekała cierpliwie. Woda w garnku zaczęła parować, zabulgotała raz i drugi, aż wreszcie zakipiała przelewając się przez brzegi. Tego już odmieniec nie wytrzymał. Od pewnej chwili zdradzał niepokój i wiercił się w kołysce. Teraz jednak uniósł się, siadł na posłaniu i wrzasnął na cały głos: — Jestem starszy od najstarszego dębu w lesie, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś stary kapeć w garnku gotował! Dobna tylko na to czekała. Chwyciła w rękę drewnianą kopyść i zaczęła nią okładać podrzutka. 539 — A masz! A masz, przeklęty odmieńcze! —wołała nie żałując razów. Odmieniec wyskoczył z kołyski i skomląc jak skarcony pies, usiłował skryć się w kącie izby. Dobna chwyciła go za kark i biła ile wlezie. Tymczasem inne karły, które mieszkały pod fundamentami domu, usłyszały krzyk swego współtowarzysza i zrozumiały, że całe oszustwo wyszło na jaw. Już dłużej nie mogły trzymać w ukryciu skradzionego dziecka. Zabrały je więc z sobą i przez piwnicę dostały się do izby. Korzystając z tego, że gospodyni była zajęta rozprawą z odmieńcem, niepostrzeżenie włożyły dziecko w kołyskę, po czym zapiszczały i natychmiast uciekły. Usłyszał podrzutek znak swych współtowarzyszy i widząc, że wykonali swój zamiar, zaczął prosić: — Nie bij mnie więcej i pulć na swobodę. Zobacz sama, twoje dziecko leży w kołysce zdrowe i nietknięte! Kiedy uszczęśliwiona matka ujrzała cudem odzyskane dziecko, puściła odmieńca i chwyciła je w ramiona, tuląc we łzach do piersi. Ten za! czym prędzej czmychnął przez uchylone drzwi komory. Odtąd Dobna i Miłgost żyli szczęśliwie, mały zaś rósł i chował się zdrowo. Złośliwe karły wyniosły się gdzie indziej i nikt już we wsi więcej o nich nie słyszał. Gracjan Bojar-Fijałkowski ? PAS WILKOŁAKA ora mi do dom, przyjaciele!—rzekł Cieszko, wyglądając przez okno. Śnieg sypał drobny, lecz gęsty, wiatr miotał nim we wszystkie strony. Zanosiło się na niezgorszą kurzawę. — Bywaj, Cieszko! — odpowiedzieli chórem. — A zajrzyj tu jeszcze, kiedy będziesz w Goleniowie. — Obaczym! Jak się trochę uspokoi, przyjdę za parę dni. Bywajcie w zdrowiu! Wyszedł na dwór, zamykając za sobą trzeszczące od mrozu drzwi. Nagły podmuch wiatru sypnął mu garścią śniegu prosto w oczy, aż za-kłuło pod powiekami. Siekł lodowatymi igiełkami po rozgrzanych policzkach, właził dojuszu, wciskał się za kołnierz. Podniósł go więc do góry i czapkę głęboko nacisnął na czoło, że ledwie mógł patrzeć" przed siebie. — Ale ziąb! — mruknął pod nosem. Jeszcze nie minął ostatnich zabudowań Goleniowa, gdy usłyszał w pobliżu gwałtowne ujadanie psów i czyjś płaczliwy głos, wzywający pomocy. Zdziwiony podniósł głowę i zaczął nasłuchiwać. — Kie Ucho tłucze się po nocy ? — pomyślał i przyspieszył kroku. Szczekanie rozlegało się zupełnie busko na drodze, którą właśnie kroczył. 541 Raptem ujrzał tuż przed sobą starą Kobietę, otoczoną przez kilka rozjuszonych psów. Bezradna, z gołymi rękami, na próżno usiłowała opędzić się od atakujących ją zawzięcie zwierząt. Co chwila któreś z nich doskakiwało i szarpało ją za spódnicę. W pobliżu nie było żywej duszy, a mieszkańcy podczas zadymki mogli nie usłyszeć ujadania, a tym bardziej wołania o pomoc. Cieszko nie namyślał się ani przez chwilę. Ujął kij mocno garścią i skoczył odważnie między rozzłoszczone psy. — Precz mi stąd, przeklęte kundle! Jak was poczęstuję, to wam jucha pójdzie! — krzyczał na cały głos, rozdzielając na prawo i lewo mocne uderzenia. Jeden z psów, najwidoczniej trafiony celnym ciosem, zaekowyczał nagle i głośno skomląc uciekał z podwiniętym ogonem. Po chwili drugiego spotkał podobny los. Reszta atakujących zwierząt zawahała się i węsząc porażkę wycofała się z pola walki. — Dzięki ci, młody człowieku! — zawołała staruszka drżącym z przerażenia głosem. — Gdyby nie twoja pomoc, te dzikie bestie zagryzłyby mnie na śmierć. — No, tak źle może by nie było — odpowiedział Cieszko z nutką zadowolenia w głosie — ale mogły was te bestie zdrowo potarmosić, nimby ktoś się zjawił. Mieliście szczęście, że się w samą porę nawinąłem. A gdzież to, babciu, mieszkacie? — Niedaleko, chłopcze, niedaleko! — odpowiedziała staruszka nieco spokojniejszym głosem. — Boję się teraz iść sama, bo mnie te gady znowu po drodze opadną, a wtedy kto mi pomoże? — Nie lękajcie się, babciu! Odprowad7ę was do samych drzwi. To mówiąc ujął samotną kobiecinę pod rękę i poprowadził we wskazanym kierunku. Za opłotkami osady, całkiem na uboczu, stała niewielka chatka. Może przed śnieżną zawieją wiodła tędy jakaś dróżka, ale teraz śnieg zasypał ją całkowicie i nie pozostawił po nif j żadnego śladu. Cieszko szedł więc według wskazówek starowiny, starając się zapamiętać drogę, by potem nie błądzić po ciemku. Wreszsie znaleźli się oboje przed drzwiami samotnej chatki. — No, to ostańcie w spokoju — rzekł Cieszko—ja już pójdę. — Zaczekaj! — staruszka namyślała się przez chwilę. — Winna ci jestem wdzięczność za to, coś dla mnie uczynił. 542 — Ojej...!—przerwał Cieszko.— Przeciem nic wielkiego nie zrosił! Zwykła to rzecz pomóc człowiekowi w potrzebie. — Zaczekaj!—powtórzyła stara, jakby nie słysząc jego słów.— K^ejdź ze mną do chaty, nie pożałujesz! Zdziwił się nieco Cieszko, bo nie wiedział, po co miałby wstępować lo chaty. Że jednak był trochę ciekawy, a przy tym żal mu się zrobi-o ubogiej starowiny, więc nie chciał jej robić przykrości odmową. — Czemu nie! — rzekł. — Wstąpię na chwilę do was, ale nie na Iługo, bo jeszcze mam do domu kawał drogi. W chatce było ciepło i przytulnie. Gospodyni w mig poprawiła ogień i po chwili migotliwe światło rozjaśniło wnętrze izby. Cieszko siadł na ławie przysuniętej do stołu i dopiero teraz mógł się przyjrzeć kobiecie. Wiele już lat musiała dźwigać na swych plecach, bowiem jej przygarbiona postać nisko chyliła się ku ziemi. W tej starczej twarzy o krogulczym nosie zadziwiały jedynie czarne jak węgiel i lśniące młodzieńczym blaskiem oczy. Ruchy jej mimo przygarbienia były również sprawne i żywe jak u młodej dziewczyny. Cieszko przyglądał się jej ze wzrastającą ciekawością i lekką obawą. — Nie nazywam ja się Cieszko — pomyślał — jeśli ta stara nie ma czegoś wspólnego z czarami. Jakiś wewnętrzny głos kazał mu iść stąd czym prędzej, lecz chłopak wstydził się tchórzostwa. — Przecie mi krzywdy nie zrobi, kiedy jej w potrzebie pomogłem! — wytłumaczył sobie w myślach. — Czemu mam zaraz uciekać? Zobaczę, czego chce ode mnie. Tymczasem starucha podeszła do skrzyni stojącej w kącie izby. Zdecydowanym ruchem otworzyła wieko i wyciągnęła stamtąd stary pasek z żelazną sprzączką. — Chcę ci się odwdzięczyć — rzekła i zaśmiała się tak dziwnie, że chłopakowi zrobiło się nieswojo. — Spójrz na ten pas — ciągnęła dalej — oddaję ci go na własność. — A na co mi on? — zdziwił się Cieszko. Stara zaśmiała się znowu i pokręciła głową. — Oj chłopcze, chłopcze! — rzekła z politowaniem. — Gadasz i nie wiesz co. Popatrz tylko, niczym on się na pozór nie różni od innych starych rzemieni. A jednak posiada tajemniczą moc, która może ci się 543 w życiu przydać. Jeśli cię ktoś napadnie, wówczas przepasaj nim biodra, a natychmiast zyskasz ostrośó wilczych zębów. Nie lękaj się! — dorzuciła spiesznie, widząc błysk obawy w oczach chłopca. — Jakże to ? — zapytał Cieszko. — Więc przez ten rzemień odmienię moją ludzką postać? — Nie przerażaj się, mówię. W każdej chwili wrócisz do niej znowu, gdy tylko ktoś zawoła cię po imieniu. Pamiętaj, taka okazja jak dzisiaj nie zdarzy ci się więcej. Cieszko miał już dosyć tej niesamowitej rozmowy. Żeby się jak najprędzej wydostać z chałupy, bez dalszych pytań zabrał ofiarowany rzemień i wsunął go do kieszeni, po czym poprawił czapkę na głowie, chwycił kij w rękę i poszedł do domu. Od tego wydarzenia minęło kilka tygodni. Cieszko zupełnie zapomniał o swej przygodzie z psami i dziwnej kobiecie. Pewnego wieczoru siedział właśnie pośród przyjaciół przy dzbanie piwa. W czasie rozmowy odruchowo sięgnął do kieszeni i poczuł w dłoni ów rzemień, o którym w ciągu tego czasu ani razu nie pomyślał. — Słuchajcie! — zawołał — opowiem wam przygodę, jaką miałem niedawno. Zaciekawieni przyjaciele skupili się wokół Cieszka. Ten poczekał chwilę, aż się w izbie uspokoiło, potem wyciągnął z kieszeni stary rzemień ze sprzączką i położył go przed sobą. Spojrzeli na niego nie rozumiejąc. Wówczas opowiedział im o nocnym spotkaniu sprzed paru tygodni. Uśmiali się serdecznie i oglądali rzemień na wszystkie strony. — Co chcesz z tym zrobić? — pytali. — Sam nie wiem — odpowiedział szczerze. — Najlepiej wrzuć do ognia — poradził jeden. — Mogę wrzucić! — zgodził się Cieszko i już chciał podejść do komina, gdy wtem z końca stołu podniósł się rudowłosy pomocnik karczmarza, który dotychczas siedział na uboczu i nie brał udziału w ogólnej wesołości. — Zaczekajcie! — zwrócił się do kompanów.,— Po co się spieszyć? A może zrobimy próbę? — Dobra myśl! — przyklasnęli wszyscy. — Hej, Cieszko! Włóż ten pas na siebie. Zobaczymy, co będzie. 544 Cieszka nie trzeba było namawiać. Wszedł na stół i obracał się wokoło, trzymając pas w rękach, by wzbudzić jeszcze większą wesołość. W izbie huczało od śmiechu. Potem opasał się rzemieniem i powoli zapinał sprzączkę. Nagle zrobił się w izbie niesamowity rumor. Na oczach oniemiałych z wrażenia wesołków ogromny wilk skoczył ze stołu wprost do okna, jednym uderzeniem łba wybił szybę i nim ktokolwiek zdołał krzyknąć słowo, znikł w ciemnościach nocy. W karczmie zapanowała śmiertelna cisza. Wszyscy spoglądali w czarny otwór okna, przez które wdzierał się do izby zimny strumień powietrza i wywiewał z zamroczonych głów resztki piwnych oparów. Kiedy wreszcie oprzytomnieli i wybiegli na dwór, wilkołak był już daleko za górami i lasami. Wieść o nadzwyczajnym zdarzeniu obiegła wszystkich mieszkańców Goleniowa. Przed karczmą zebrał się dum ciekawych, lecz równocześnie zaniepokojonych ludzi. Obawiano się, że krążący po okolicy wilkołak będzie atakował ludzi i zwierzęta. Na szczęście Cieszko zdążył przedtem powiedzieć, w jaki sposób można odwrócić zaklęcie. Wszyscy postanowili zgodnie, że ktokolwiek spotka samotnego wilka, natychmiast wykrzyknie jego ludzkie imię. Wtedy Cieszko odzyska swą dawną postać, a ludzie uwolnią się od lęku. Mijał rok za rokiem, a wilkołak liie ukazywaf się nikomu. Lubiany przez wszystkich Cieszko pozostawał nadal pod władzą zaklęcia. Nie wiadomo było, gdzie go szukać i jak ratować. Próżno przyjaciele,, którzy czuli się winni jego nieszczęścia, wybierali się nocą w dalekie wędrówki. Po ich dawnym kompanie nie było śladu. Trzy lata po tym wydarzeniu, kiedy już z wolna zacierała się wśród ludzi pamięć o nieszczęśliwym Cieszku, jechał karczmarz do młyna z workami ziarna na przemiał. Konie biegły lekkim truchtem, nozdrza ich dymiły parą, sanie ślizgały się po dobrze przetartej drodze. Do młyna był spory kawałek drogi. Karczmarz przełożył lejce przez rękę, owinął się szczelnie kożuchem i drzemał spokojnie, odurzony ostrym powietrzem. Nagle z przydrożnych zarośli wyskoczył ogromny wilk. Nie wydając żadnego głosu, błyskawicznie rzucił się na konie i pierwszego 35 W krainie Gryfitów 545 z brzegu usiłował zagryźć*. Konie zachrapały przerażone i targnęły saniami w bok. Nagły Wstrząs wytrącił karczmarza z drzemki. Gdy zobaczył, co się dzieje, obrócił bicz drugim końcem i próbował odpędzić atakującego wilka. W tej samej jednak chwili przypomniało mu się wydarzenie sprzed paru lat. Zatrzymał konie i krzyknął: — Cieszko! W tym momencie wilk znikł, jakby się pod ziemię zapadł. Przed zdumionym karczmarzem stał znajomy chłopak — blady i wystraszony, lecz już z uśmiechem radości w oczach. — Jakże mi wam dziękować! — zawołał do karczmarza i wyciągnął obie ręce. —*- Już myślałem, że nigdy nie wrócę do ludzkiej postaci! Natychmiast zerwał z siebie zaczarowany pas i wsiadł na sanki. Obaj zawrócili konie i czym prędzej pojechali do osady. Na wieść o odnalezieniu Cieszka zbiegli się jego przyjaciele i znowu tłum ludzi zebrał się pod oknami karczmy. Daremnie jednak wypytywano Cieszka, co się z nim przez tyle lat działo. Chłopak nic nie mógł powiedzieć, gdyż całkowicie w tym czasie utracił ludzką świadomość. Kiedy się trochę uspokoiło, wyjął z kieszeni nieszczęsny pas i długo mu się przyglądał. Potem zażądał noża, a gdy mu go dostarczono, pociął rzemień w kawałki i wrzucił w ogień, żeby już więcej nikomu nie przynosił nieszczęścia. Gracjan Bojar-Fijałkowski i KAMIENNA CHATKA łody był jeszcze, wyglądał zdrowo i krzepko, choć życie chyba nie najlepiej się z nim obeszło. Świadczyły o tym głębokie zmarszczki na czole pod gęstwą jasnych włosów i uśmiech jakiś dziwny, smutny, zaprawiony goryczą. Zatrzymał się na niewielkim pagórku. Złożył na ziemi swój podróżny tobołek, zdjął z pleców siekierę przewieszoną na konopnym sznurku i usiadł obok. Potem wyjął z zawiniątka kromkę czarnego chleba i żuł ją powoli, rozglądając się wokoło. Jak okiem sięgnąć — pustka, nigdzie żywej duszy. Czasem tylko wśród leśnych gałęzi mignęła w locie barwna sójka lub gdzieś niedaleko rozległo się gruchanie siniaka. Długo siedział samotny wędrowiec i nad czymś rozmyślał. Kiedy wreszcie podniósł się z ziemi, na twarzy jego malował się wyraz zdecydowania. Zniknęła z niej gorycz, w oczach pojawił się blask. — Tu pozostanę! — rzekł sam do siebie. Szybko biegły tygodnie, miesiące. Pociemniała zieleń bukowych liści, zszarzała barwa traw na pastwiskach. Babie lato —>znak nadchodzącej jesieni — snuło się nad ziemią, niesione wiatrem. Owczarze z Brzeska i Kosina, którzy pędzili stada, zauważyli ja- 35* 547 kiegoś obcego człowieka, który bez niczyjej pomocy trudził się nad budową chatki pod lasem. Któregoś razu zbliżyli się do niego i pozdrowili dobrym słowem. Odpowiedział przyjaźnie podobną do tutejszej mową, ale do pogawędki nie miał ochoty. Posiedzieli więc trochę i odeszli za owcami. Opowiadali później sąsiadom o obcym człowieku, który sobie chatkę pod lasem zbudował i żył sam na świecie jak palec. Było trochę gadania, boć" przecie nie wiadomo, skąd przybył i co zamierzał. Wkrótce jednak zapomniano o nim zupełnie, gdyż nikomu nie wadził, a ziemi wszędzie było pod dostatkiem. Obcy do nikogo nie chodził i o nic nie prosił. Upłynęło wiele lat» Pomarli w obu wioskach starzy ludzie, biegające po polach dzieci dorosły i założyły własne rodziny. Tylko obcy żył wciąż samotnie. Nie trzymał nawet owiec ani innych domowych zwierząt, żywił się tym, co mu nieprzebyty bór przynosił w dani. Czasem drobną zwierzynę łowił, miód z leśnych barci dzikim pszczołom podbierał, przynosił na zimę orzechy, które później z łupin wy ' łuskiwał. Bijące w pobliżu źródełko dostarczało wody. Dobrze mu było, niczego więcej od życia nie pragnął. , I tak pomalutku, krok za krokiem, nadchodził kres jego ziemskiej wędrówki. Przygarbiły się plecy pod ciężarem lat, srebrny szron osiadł na włosach i oczy straciły blask. Do drzwi samotnika zapukała starość". Wiedział, że nie ma przed nią ucieczki, toteż żal mu było spokojnych lat i chatki, którą własnymi rękami zbudował. Będzie musiał stąd odejść. Po nim przyjdzie tu może ktoś inny — dobry lub zły — urządzi wszystko inaczej, zatrze ślad po prawym właścicielu. Im dłużej stary człowiek zastanawiał się nad tą sprawą, tym większy ogarniał go żal. Z głęboką skruchą rozmyślał nad tym, że w ciągu ostatnich lat nie potrafił wykrzesać z siebie iskry wdzięczności za odzyskany i tak bardzo upragniony spokój. Klęknął na ziemi, złożył ręce i zaczął się modlić: — Daj, dobry Panie Boże, abym po śmierci na zawsze pozostał w tej chatce wraz ze wszystkim, co moje ręce przez wiele lat tutaj zrobiły. Ulitował się Bóg nad losem biednego człowieka, co wiele w życiu przecierpiał. Wysłuchał jego prośby i w tej samej chwili zamienił go w kamień wraz aj tem już tylko leki i śniegu na próżni Około stu lat te wielki szary chatkę samotna doczne na jego j Dziś nikt jni] spodarze tej zie go czasu duch je pełni księżyca. A Ą rozpływa się w I 548 w kamień wraz z chatką i wszystkim, co się w niej znajdowało. Potem już tylko leśne ptaki ćwierkały zdziwione, gdy w czasie mrozu i śniegu na próżno stukały dziobkami w kamienne okna. Około stu lat temu mieszkańcy tych okolic mogli jeszcze oglądać wielki szary kamień, którego kształty do złudzenia przypominały chatkę samotnego przybysza z dalekich stron. Pęknięcia i rysy, widoczne na jego powierzchni, ukazywały kontury drzwi i okien. Dziś nikt już nie" znajdzie śladu po kamiennej chatce. Dawni gospodarze tej ziemi rozbili ją i zużyli na budowę dróg. Podobno od te- , go czasu duch jej właściciela ukazuje się nocą na pagórku w czasie pełni księżyca. A gdy brzask rozjaśni wschodnią stronę nieba, zjawa rozpływa się w powietrzu. Gracjan Bojar-Fijałkowski JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ ZAPRZEDAŁ »RL ycerz Bonin, dziedzic okolicznych włości, powracał do domu z objazdu pól położonych daleko aż na skraju wyszeborskich' lasów. Noc zaskoczyła go w drodze, więc skierował konia wprost na przełaj, na podmokłą i bagnistą dróżkę przez przybrzeżne rozlewiska. Koń strzygł niespokojnie uszami i ostrożnie stawiał kopyta wśród trawiastych wysepek i porosłych krzewami kęp. Chlupot jego nóg w płytko rozlanych kałużach płoszył co chwila żerujące kaczki, które z głośnym kwakaniem zrywały się w górę. Jeździec skrócił wodze, by podtrzymać potykającego się konia, i usiłował odnaleźć w ciemności zabłąkaną wśród bagien drogę. Rósł w nim gniew, brnie już od godziny, a we dworze, przy suto zastawionych stołach, czekają na niego przyjaciele i sąsiedzi. Można byłoby teraz pogwarzyć o gospodarskich sprawach, wypocząć przy pucharze dobrego miodu, gdyby nie ta błotnista, pełna zasadzek droga/ Wtem deresz zachrapał trwożliwie, targnął głową i nagle zapadł się w grzęzawisko po sam brzuch. Wyrzucony z siodła jeździec znalazł się niespodzianie w lepkiej, cuchnącej kąpieli. Podniósł się ociekający brudną wodą i patrzył bezsilnie na walkę zwierzęcia usiłującego wydostać się z bagnistej topieli. Deresz bił przednimi kopytami w wodę, parskał i stękał z wysiłku, aż wreszcie udało mu się zaczepić 550 ?'twardszy grunt. Jeszcze kilka gwałtownych ruchów, jeszcze jedno dźwignięcie wśród rozprysków wody, i po chwili, robiąc ciężko bokami, stał obok swego pana. Bonin ujął wodze śliskimi od błota rękami i poczłapał wraz z koniem z powrotem na skraj bagniska. Tutaj, nie panując już nad sobą, zawołał: — Niechże mi tu sam diabeł zbuduje drogę, a oddam mu duszę! Zaledwie wypowiedział te słowa, zerwał się wiatr, powiał gorącym, cuchnącym siarką tchnieniem, skłębił się i ucichł nagle. Rycerz przetarł oczy ze zdumienia: przed nim stała najdziwniejsza postać, jaką kiedykolwiek w życiu widział. Człowiek, nie człowiek, sięgał mu zaledwie do pasa, nie był większy od miecza, który wisiał przy boku. Głowę cudaka przykrywał głęboko nasadzony cylinder, spod którego gorącym blaskiem świeciło dwoje niesamowitych oczu. Spiczasta bródka podkreślała jeszcze śmieszność tej dziwnej postaci. Spod kraciastych i kusych portek wystawały nogi: jedna zwykła, ludzka, druga natomiast zakończona końskim kopytem. Uderzała co chwila w ziemię. — Eli Lhies! — krzyknął rycerz zaskoczony i ubawiony zarazem. — Zgadłeś, panie! — odrzekła postać skrzeczącym głosem. —r Czego chcesz ? — Wezwałeś mnie, więc przybyłem na twe usługi. Rycerz podrapał się w głowę, nie wiedząc w pierwszej chwili, co odpowiedzieć. — To prawda — przyznał wreszcie — wezwałem prawdziwego diabła, by mi drogę przez bagna zbudował, lecz przecie nie takiego pokrakę, co mi ledwo do pasa sięga! Wtedy postać zaczęła gwałtownie rosnąć. Zdumiony rycerz ujrzał przed sobą olbrzyma, który przewyższał wzrostem okoliczne wzgórza L nawet zasłaniał tarczę szybującego po niebie księżyca. — Czary jakieś czy co, u Ucha? -—zawołał i znów przetarł oczy, sam sobie nie wierząc. Lecz diabeł przybrał znowu poprzednią postać [ kłaniając się nisko, zapytał: — Czy teraz mi wierzysz, panie? Trzymam cię za słowo. Ty oddasz mi duszę, a ja ci do rana, nim pierwszy kur zapieje, zbuduję drogę przez bagna, w których o mało dzisiaj nie postradałeś życia. 551 Wspomnienie niemiłej przygody wywołało w duszy rycerza nową falę gniewu. Toteż nie namyślał się już wcale. — Zgoda — odpowiedział — przyjmuję warunek. W tym momencie diabeł wyjął zza pazuchy zwitek cielęcej skóry, starannie wygładził jej brzegi i podając rycerzowi gęsie pióro, rzekł: — Aby jednak nasza umowa zyskała moc, musisz na tym oto kawałku skóry własną krwią złożyć podpis. Szczęknął miecz wydobyty z pochwy, trysnęła krew z ramienia Bonina, i układ z diabłem został zawarty. Kusy znikł, lecz po pewnym czasie zjawił się znowu od strony wzgórza Trzech Kościołów w innej już postaci. Przed sobą popychał ogromną taczkę z piaskiem, który wysypał na brzegu grzęzawiska, i natychmiast pobiegł z powrotem. Robota została rozpoczęta. Tymczasem rycerz ochłonął już z pierwszego gniewu. Teraz dopiero uświadomił sobie skutki nierozważnej decyzji. Przemożne uczucie strachu owładnęło jego myślami, chwyciło za gardło, zjeżyło włosy na głowie. Cóż mu z wygodnej drogi, jeśli musi za nią zapłacić zgubą własnej duszy? Stanął mu przed oczyma obraz piekielnych mąk. Postępująca praca diabła i jego straszliwy pośpiech wprawiły go w rozpacz. Porzucił konia, upadł zgniębiony na kolana i ukrył twarz w dłoniach. — O Boże — wołał w żarliwej modlitwie — cóż ja uczyniłem! Jakże ja się teraz uratuję od piekielnego ognia? Nie chcę już drogi przez bagna, nie chcę żadnych bogactw. Niechaj umrę jak ostatni nędzarz, byleby tylko diabeł nie przyszedł do mnie w godzinie mojej śmierci! Tak modlił się rycerz Bonin, a łzy gorące i ciężkie płynęły po jego twarzy i wsiąkały w ziemię. Lecz niebo i ziemia milczały, jakby nie znajdowały dlań pociechy. Było już chyba po północy. Dobromiła przetarła zaspane oczy i leniwym ruchem odgarnęła z czoła wilgotne od potu włosy. Przez chwilę walczyła jeszcze z resztkami ustępującego snu. Potem uniosła się na łokciach, słoma chrzęściła głośno pod ciężarem jej ciała, i wyjrzała przez małe okienko. Zza chmur wyglądał od czasu do czasu księżyc, ogarniając mdłym światłem pogrążone w ciszy zabudowania wioski Lubiatowo. 552 — Czas mi już wstawać — rzekła sama do siebie. — Nim dojdę do Koszalina, zrobi się widno i inne kobiety zajmą co lepsze miejsca na targowisku. Po cichu, by nie obudzić śpiących dzieci, wysunęła nogi z łóżka i dotknęła nimi zimnej, glinianej podłogi. Szybko ubrała się, zarzuciła jeszcze chustę na ramiona, wzięła ze sobą przygotowane wczoraj kosze i wyszła z chaty na niewielkie podwórko. Natychmiast podbiegł do niej bury kudłacz, łasząc się i merdając z radości ogonem. Dobromiła przywiązała go mocno do ławy pod słupami podcienia. — Zostaniesz tutaj — powiedziała klepiąc go po bokach — i będziesz pilnował chaty, żeby się ktoś obcy nie zakradł. Pies ułożył się posłusznie na ziemi. Tymczasem Dobromiła podeszła do kurnika i ostrożnie, by nie spłoszyć śpiącego drobiu, otworzyła drzwiczki. Szybkim, pewnym ruchem rąk chwyciła siedzącego na samym brzegu koguta i włożyła go do koszyka z otwieranym wiekiem. Szła Dobromiła nocną porą wzdłuż brzegu jeziora. Przed nią szarzała smuga drogi prowadzącej do Koszalina, za nią ginęły w mroku zabudowania opuszczonej niedawno wioski. Idąc samotnie rozmyślała, co kupi za uzyskane na targu pieniądze. Po pewnym czasie odczuła zmęczenie. Napełnione produktami koszyki stawały się coraz cięższe. Dobromiła przekładała je z jednej ręki do drugiej. — Dojdę tylko do dębu — pomyślała — i trochę odpocznę. Jeszcze wcześnie, zdążę na czas do miasta. Przyspieszyła kroku. Już konary wielkiego dębu majaczyły w ciemnościach, gdy nagle... cóż to takiego? Dobromiła przystanęła trochę przestraszona, więcej jednak zdziwiona tym, co ujrzała. Tuż obok łrogi klęczał na ziemi jakiś człowiek. Powodowana ciekawością chcia-ta podejść bliżej, gdy wtem za jej plecami rozległ się tętent i głośne chrapanie konia. Przerażona kobieta aż przysiadła ze strachu i upuściła koszyki. Jeden z nich potoczył się po trawie, otworzyło się wieko i uwolniony kogut, bijąc skrzydłami, zapiał donośnym gło-sem. W tym momencie rozległ się nad bagnami jakiś niesamowity krzyk. Podmuch gorącego wiatru przeleciał nad głową, przygiął ku ziemi 553 konary starego dębu, przetoczył się nad wzgórzem Trzech Kościołów i uleciał w przestrzeń. To rozwścieczony diabeł, któremu pokrzyżowały się plany, uciekał za góry i lasy. Od tego czasu minęło wiele lat. Zaginęła pamięć o rycerzu Boninie. Pozostał tylko ślad diabelskiej pracy. Wędrowiec, który zechce odwiedzić te strony, zobaczy na południowym brzegu Jeziora Lubiatowskiego wąski półwysep, głęboko wrzynający się w wodę. To jest właśnie owa droga, której diabeł nie dokończył. Gracjan Bojar-Fijałkowski SZEŚĆ SIÓSTR iewielki był ruch w starym młynie nad strugą z jeziorka wypływającą. Osada była maleńka, lasem, co ją od Szczecina dzielił, wkoło otoczona, plony z poletek skąpe. A do tego — co worek zboża chłopina który przywiózł — Ucho jakieś to zastawę spuściło, że wody brakło, to koło wstrzymywało w ruchu, to inną jaką psotę wyrządziło. Od pokoleń już tak szło i była gadka w młynarzowym rodzie, że to wodnik, z Odry przez* chrzest wypędzony, w tym jeziorku zacisznym się ukrył i złość swoją na ludziach wywiera. Jakoś pod zimę zmarło się ostatniemu z młynarzowego rodu i długo trwało, zanim komornik książęcy nowego młynarza osadził w na pół zburzonej chałupinie. Aż z dalekich stron go ściągnął, bo z bliska nikt by na zauroczone miejsce nie poszedł. Wziął się raźnie nowy młynarz do roboty. Chałupę wyrychtował, kobietę swoją z trzema córkami sprowadził i do mielenia chciał się zabrać, z licha się prześmiewając, o którym mu już wszyscy zdążyli naopowiadać. Rok jednak prawie 'minął, nim pierwsze ziarno mu przynieśli sąsiedzi, więcej na próbę niż z przekonania, że da się je zemleć. A przez czas ten już i czwartą córkę kobieta mu powiła, bo co rok,— to nowe dziewczę w tej rodzinie na świat przychodziło. 555 Wielkie to było święto we młynie, gdy pierwsze ziarno na kamienie sypnęli. Skoczył młynarz podnosić stawidła, a cała rodzina za nim wyległa i patrzy, jak woda koło poruszać zacznie. Skrzyp młyna obudził wodnika. Przeciągnął się na zamulonym posłaniu, wodorosty znad oczu odgarnął, na rusałkę, co mu podle boku leżała, zezem spojrzał, bo już też i starawa była, i łeb z wody ostrożnie wychylił. Wykrzywił złym uśmiechem gębę od ucha do ucha, już zwykłą psotę chciał wyrządzić, gdy patrzy — dzierżąc się matczynej spódnicy trzy córeczki stoją, a czwartą młynarzowa na ręku kołysze. Zadrgało coś w sercu wodnika. Popatrzył, popatrzył, podsunął się bliżej i... nie spsocił nic. A potem co dzień się pod brzeg podsuwał, na dziewuszki patrząc, a młynarzowi, by czasem nie wyniósł się gdzie indziej, tak zawdy wodę wyrychtował, że młyn najlepszym na całe księstwo się stał. Radował się młynarz, cieszyła młynarzowa i jej córki, co ich z roku na rok przybywało, aż przy szóstej zmarło się kobiecie. Cieszyła się także odmianą starego i rusałka, co dobre serce mając, nieraz mu krzywdzenie ludzi wypominała. A nie wiedziała biedna, że on co innego miał w głowie i inne snuł zamiary, z wiekiem . coraz bardziej na młodość i dziewuszyńską cnotę nalatując. Czekał jednak cierpliwie... i Szły lata. Młynarzowi przybywało zasobów, młynarzównom lat, aż raz przed najstarszą, gdy wieczorem wyszła nad jeziorko, jakiś obcy stanął. Ubrany był paradnie, w zielone "cienkie sukno, safianowe buty — takoż zielone, bo wodnik mógł ludzką 'przybierać postać, jeno że zawdy wszystko na nim zielone być musiało. Podsunął się obcy do dziewuchy i słodkości zaczął jej prawić. Choć mu jakimś złym, zielonkawym blaskiem z oczu biło, a z gęby trochę mułem śmierdziało — dziewucha, harda bogactwem ojca i na parobków wsiowych nie patrząca, dała się namówić na drugie spotkanie. Zejść się mieli u końca jeziorka nazajutrz wieczorem, bo wodnik za dnia całkiem się wynurzyć z wody nie mógł, a i do tego, co chciał, słoneczka mu nie było trzeba... Zacierał ręce stary wodnik, oblizywał się na myśl o spotkaniu, a nie wiedział, że rusałka za nim idąca podpatrzyła i podsłuchała rozmowę całą. Jeszcze przed umówioną godziną stawiła się młynarzówna, w białą szatę pięknie przystrojona i na przybysza czekać zaczęła niecierpli- 556 wie, o darach obiecanych marząc, gdy stanęła przed nią rusałka ręce łamiąc. — Wróć* się, nieszczęsna! Zguby swej szukasz? — szepnęła.— Uciekaj przed złym! Ale młynarzównie ani w głowie było babskich rad słuchać. Prych-nęła jeno pogardliwie i tyłem się do rusałki obróciła. — Słuchać nawet nie chcesz?! — zawołała rusałka. — To stój i czekaj wiekami! — dotknęła młynarzówny trzymaną w ręku trzciną, zaszeptała coś i skryła się w wodzie przed nadchodzącym wodnikiem. A na miejscu panny — wysmukła, biała topola rusza nad jeziorkiem Ustkami. Długo czekał wodnik na kochankę, o pień białej topoli oparty, nie rozumiejąc, czemu tak dziwnie drży drzewina, a nie doczekawszy się, zły, powlókł się z powrotem do wody. Szukał córki młynarz, szukały siostry i cała wioska — przepadła bez wieści. A po roku, gdy druga córka dorosła, z nią. się umówił wodnik. I znów się zgodziła lekkomyślnie dziewczyna, znów w białą topolę zmieniła ją rusałka. W sześó lat zasię już wszystkie siostry szeleściły topolowymi listkami nad jeziorkiem, co w końcu zmiarkowawszy, ludzie Sześcioma Siostrami nazwali te drzewa. Gdy zaś wieść doszła aż na szczeciński dwór, dziwował się jej i książę, a przyjechawszy obejrzeć to dziwo, jeziorko Rusałką nazwał na pamiątkę. Ale o wodniku i rusałce słuch od tej pory zaginął, a młynarz się rozpił z rozpaczy po stracie córek i gdzieś na wojaczkę wywędrował. Stefan Deskur \ CZŁOWIEK W KAMIEŃ ZAKLĘTY uskego znali dobrze wszyscy mieszkańcy Nowogardu. Każde dziecko mogło go wskazać palcem, starsi zaś często korzystali z jego rady i pomocy, kiedy chodziło o załatwienie jakiejś sprawy u burmistrza lub w radzie miejskiej. Kuske umiał czytać i pisać, co się w dawnych czasach nieczęsto zdarzało. Miejskie sta-tuta znał na pamięć, w każdej sprawie doradził jak należy. Szanowano go więc w całym mieście i okolicy, a gospodarze z pobliskich wiosek nazywali go po swojemu: Kózka. Któż więc mógł przypuszczać, że ten przyzwoity mieszczanin prowadził w rzeczywistości podwójne życie ? Kto mógł wiedzieć, co się nocną porą dzieje za zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi oknami w jego skromnym domu? Raz trzej mieszczanie, wracając późno do domu, słyszeli u Kuskego huczną muzykę, ale że byli mocno podocho-ceni piwem, więc myśleli, że im się tylko tak zdawało. A jednak działy się tam rzeczy niezwykłe, od których włosy ze strachu jeżyły się na głowie. To wszystko zaczęło się jeszcze przed wielu laty. Nie wiadomo, co skłoniło spokojnego mieszczanina do zawarcia zgubnego paktu z piekielnymi mocami. Chyba nie ambicja i chęć zaszczytów lub władzy, gdyż pozostał na miejscu w swoim małym domku i wydawało się, 558 że niczego więcej nie pragnie. Jak tam było, tak było, w każdym razie Kuske zawarł z diabłami układ na okres trzydziestu lat. Nieczyste moce zobowiązały się służyć mu w tym czasie we wszystkim, czego tylko zapragnie. Po wygaśnięciu układu dusza mieszczanina miała przejść na własność piekieł. Używał więc Kuske życia na swój sposób, posługując się tajemnymi sztukami. Gdy tylko zapadały nocne ciemności, mocą zaklęcia zamieniał swą skromną izbę na wspaniałą salę, przewyższającą przepychem najpiękniejsze komnaty zamku królewskiego. Wówczas przybywali tu goście z podziemnego królestwa, złote puchary napełniały się winem, a oni jedli, pili i bawili się hucznie przy dźwiękach muzyki aż do samego rana. Potem wszystko wracało do poprzedniego wyglądu, domek stał znowu jak poprzednio: cichy i spokojny. W miarę upływu czasu zaczynało go to jednak wszystko coraz bardziej męczyć. Znudziło mu się piekielnie towarzystwo, znudziły ciągłe uczty i zabawy. Uczucie wstrętu i obrzydzenia potęgowało się, im bliższy był termin wyrównania rachunku z diabelskimi siłami. Każdej nocy, gdy zegar na wieży kościelnej wybijał godzinę dwunastą, siadał nad oprawioną w skórę księgą i zapisywał w niej gęsim piórem jeden dzień za drugim. A czas biegł uparcie naprzód. Tego wieczoru staranniej niż zwykle zaryglował drzwi, zamknął okiennice, a potem siadł w fotelu i pogrążył się w ponurych myślach. Obok na stole stał kałamarz, w którym tkwiło gęsie pióro. Mijały godziny jedna za drugą, a Kuske wciąż siedział nieruchomo i spoglądał przybitym wzrokiem na gęsto zapisane stronice księgi. Zazwyczaj bez dłuższego namysłu jednym pociągnięciem pióra żegnał upływający dzień, dziś jednak szczególnie trudno przychodziło mu to uczynić. Nic dziwnego, był to bowiem zapis ostatni, poprzedzający rozrachunek z piekłem. Toteż kiedy nadeszła godzina północy, nie ujął w rękę pióra i nie zapisał w księdze ostatniej daty. Chciał diabła oszukać, odwlec smutną konieczność, zyskać jeszcze jeden dzień ludzkiego życia przed drogą, z której nie będzie już powrętu. Biedny, naiwny Kuske! Zegar na kościelnej wieży zaczął wydzwaniać godzinę dwunastą. Rozlegające się w nocnej ciszy dźwięki przenikały do wnętrza mieszkania. Kuske odczuwał je jak uderzenia młotem w głowę. 559 Jeszcze nie przebrzmiał ostatni dźwięk, gdy nagle gęsie pióro samo wyskoczyło z kałamarza i szerokim rozmachem przebiegło na krzyż wszystkie daty wypisane w księdze. Nieszczęsny człowiek przekonał się w sposób dotkliwy, że w konszachtach z diabłem każdy podstęp skazany jest na niepowodzenie, i teraz, chce czy nie chce, musi płacić rachunek za trzydzieści lat beztroskiego życia. Po plecach przebiegł mu dreszcz zgrozy. Przez szpary okiennic zaglądał świt. Dzień wstawał radosny, pogodny, lecz dla Kuskego stał się dniem najczarniejszej rozpaczy. Siedział biedak przy stole i spoglądając w zapisaną księgę, przekre śloną złowrogim znakiem, przypominał sobie całą przeszłość. Okna i drzwi pozostawił zamknięte, by nie oglądać pogodnego nieba ani roześmianych ludzkich twarzy. Czas mijał. Kuske siedział ciągle w swoim fotelu i liczył uciekające godziny. Słońce biegło zbyt szybko przez niebieskie pola, jakby chciało przyspieszyć klęskę człowieka. Wkrótce zaczerwienione ze wstydu lub może gniewu ukryło się za odległą ścianą lasu. Mieszkańcy Nowogardu ułożyli się do snu. Kuske wsłuchiwał się w uderzenia zegara, a strach coraz silniej oplatał jego myśli. Roztrzęsione wargi powtarzały szeptem tylko jedno słowo: przepadło, przepadło... Znowu dźwięk zegara zakłócił ciszę. Wybiła godzina jedenasta. Przy pierwszym uderzeniu jakaś potężna siła pchnęła podwójnie zaryglowane drzwi izby. Drugie uderzenie wyrwało z kałamarza gęsie pióro. Jak złowróżbny ptak uniosło się ono w powietrzu, a następnie uleciało przez otwarte drzwi. Po trzecim uderzeniu księga porwana tajemniczym tchnieniem podążyła za uciekającym piórem. W izbie zrobiło się duszno, strasznie. Kuske siedział w fotelu i patrzył na to przerażony. Skulił się jeszcze bardziej, głowę ukrył w ramionach, trzymał się kurczowo poręczy. Gdy zegar wydzwonił godzinę, wszystko się uspokoiło. Nikt się po niego nie zjawił. — Może jeszcze nie wszystko stracone? Może uda mi się w ostatniej chwili wywinąć z rąk diabła? Najlepiej uciec stąd, zanim wybije północ. Wolno podniósł się z fotela i skradał się do drzwi. Oglądał się na wszystkie strony, gdy schodził na ulicę po drewnianych stopniach. 560 Coraz bardziej przyspieszał kroku i w końcu biegł wprost przed siebie pustymi i ćiemnymu uliczkami miasta, aby jak najprędzej oddalić się od domu. Wreszcie znalazł się za rogatkami miejskimi. Pędził ledwie widoczną drogą do Błotna. Pot zalewał mu oczy, szeroko otwarte usta z trudem chwytały powietrze, a serce kołatało w piersi ze strachu i zmęczenia. Wokół panowała niepokojąca cisza, nie mącił jej nawet najlżejszy powiew wiatru. Kuske był właśnie akurat na rozstaju dróg do Błotna i Dąbrowy, gdy nadeszła północ. Jakaś przemożna siła zatrzymała go nagle w miejscu. Chciał jeszcze biec dalej, lecz nogi stały się ciężkie jak kamień i nawet największym wysiłkiem nie mógł oderwać ich od ziemi. Próbował podnieść ręce w górę, aby błagać Boga o ratunek, lecz i one ołowiem ciążyły w dół. W powietrzu unosił się jazgotliwy śmiech. To moce piekielne cieszyły się zwycięstwem. Kuske czuł, jak ciało jego obejmuje kamienny chłód. Następnego dnia przechodzący tędy ludzie zatrzymywali się i ze zdumieniem oglądali kamień, który do złudzenia przypominał postać człowieka. Gracjan Bojar-Fijałkowski 36 OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY KARZEŁEK awne to były czasy. Na jednym ze wzgórz, których pasmo rozciąga się w pobliżu dzisiejszej miejscowości Brzesko, stał wspaniały zamek. Ponieważ mieszkał w nim Olbrzym, więc i zamek ów przerastał swym ogromem inne budowle, rękami zwykłych ludzi wznoszone. Jego potężne baszty niemal sięgały chmur, z okien zaś roztaczał się przepyszny widok na całą okolicę — hen daleko, aż po sine wody Odry. Spokojnie się tutaj żyło, bezpiecznie. Nie było wojen ani sąsiedzkich sporów, ziemia rodziła obfite plony. Żył więc Olbrzym szczęśliwie i wygodnie, a jedynym jego zmartwieniem były nieprzybyte bagna, rozdzielające przynależne do zamku włości. Pewnego dnia stał Olbrzym nad skrajem bagnistej topieli i długo patrzał na położone po drugiej stronie pola. Potem usiadł na jednym z głazów i zamyślił się głęboko. Popołudniowe słońce przygrzewało jeszcze mocno, dookoła panowała cisza i tylko od strony mokradeł słychać było kłótliwe głosy błotnego ptactwa. Skorzystał z tej okazji diabeł, który lubi zjawiać się wszędzie, gdzie go nie posiano. Ukrył się za jednym z sąsiednich głazów i przyglądał się bacznie zatopionemu w myślach Olbrzymowi. Wreszcie podszedł do niego i kłaniając się grzecznie, zapytał: 562 — O czym tak rozmyślasz, panie? Wydaje mi się, że masz jakieś zmartwienie. — Myślę właśnie — odpowiedział Olbrzym nie poznając diabła — nad rozwiązaniem sprawy, która od dawna przysparza mi wiele kłopotów. — Cóż to za sprawa, jeśli wolno wiedzieć? — Chciałbym drogę przez bagna zbudować albo przynajmniej most nad nimi przerzucić. — Och, to chyba nietrudne! — zauważył diabeł. — Nietrudne, powiadasz? Tak ci się tylko wydaje! — odparł Olbrzym. — Kiedyś próbowałem zbudować tu groblę. Znosiłem kamienie z całej okolicy, ale wszystkie tonęły w bezdennej głębinie. Tak samo wiele furmanek żwiru rozpłynęło się w błocie bez śladu. A dużo dałbym za to, żeby nie objeżdżać tyle mil wokoło. Kusemu aż oczy rozbłysły z radości. Oto trafia mu się gratka, jakiej od dawna szukał w swoich wędrówkach po ziemi. Miał już z tego powodu wiele gorzkich wymówek ze strony starszyzny piekielnej, że tak słabo się stara i dusz ludzkich do bram podziemnego państwa nie sprowadza. Toteż natychmiast ułożył sobie w głowie plan, który postanowił bez chwili zwłoki wprowadzić w życie. — Mówiłem już, że sprawa nietrudna... — zaczął chytrze. — Ejże! — przerwał mu zaciekawiony Olbrzym. — Tak jest! — odpowiedział diabeł z przekonaniem w głosie. — Jeśli tylko zechcesz, jeszcze w ciągu tej nocy gotów jestem spełnić twe życzenie. Jutro o świcie, nim pierwszy kur zapieje, będziesz miał nad bagnami most. I to nie byle jaki, lecz ze szczerego złota! — dodał. Wtedy dopiero Olbrzym domyślił się, że ma obok siebie diabła we własnej osobie. Ponieważ jednak uważał jego zapewnienia za zwykłą przechwałkę, postanowił z niego zadrwić. — Głupstwa opowiadasz! — zawołał ze śmiechem. — Nigdy nie potrafisz tego uczynić! — Idę o każdy zakład, że potrafię! —- odpowiedział diabeł nie tracąc spokoju. — Jakże się o tym przekonam? — śmiał się Olbrzym. — Ja, sam, choć przecie sił mi nie brak, tyle razy bezskutecznie podejmowałem budowę, a ty chcesz to samo wykonać w ciągu jednej nocy? ?» 563 — Nie zapominaj, że jestem od ciebie silniejszy —: odpowiedział diabeł. — To już przechodzi wszelkie pojęcie! — zawołał Olbrzym rozgniewany na dobre. — Cóż ty sobie myślisz? Odpowiedź Olbrzyma niezmiernie ucieszyła diabła, przekonał się bowiem, że uderzenie było celne. Postanowił dalej ciągnąć rozpoczętą grę. — Nie unoś się, panie! — odrzekł z niezmąconym spokojem. —Skoro mi nie wierzysz, może zgodzisz się na próbę sił? — Świetnie! — zawołał Olbrzym bez chwili zastanowienia. — Zaraz zobaczymy, kto z nas dwóch silniejszy. Wybieraj sposób, z góry nań przystaję. Diabeł rozejrzał się wokoło i wskazał ręką na leżące w pobliżu głazy. — Weź jeden z nich — powiedział — i rzuć go jak najdalej. Ja zrobię to samo. Zobaczymy, kto zwycięży. Olbrzym chwycił w ręce wielki blok skalny, napiął mięśnie i ze straszliwą siłą wyrzucił głaz w powietrze. Kamień zakreślił wielki łuk, wyleciał pod niebo, zmalał w oczach i upadł w miejscu, gdzie teraz wznoszą się zabudowania Brzeska. Miotacz ocenił odległość rzutu, uśmiechnął się zadowolony i spojrzał tryumfująco na diabła, oczekując jego kolejki. Jednakże diabeł pokazał, co potrafi. Wybrał olbrzymi głaz, którego część tkwiła głęboko w ziemi. Gdy go swoją końską nogą wydobył na powierzchnię, okazało się, że jest trzy razy większy niż ten, którym rzucał Olbrzym. Ten właśnie kamień uniósł diabeł w górę i wyrzucił go w powietrze z taką siłą, że upadł przynajmniej dwa razy dalej. Tego się Olbrzym nie spodziewał. Długo oglądał zagłębienie powstałe w ziemi, kręcąc głową ze zdumienia i podziwu. Wreszcie rzekł: — Przekonałeś mnie. Teraz wierzę, że potrafisz zbudować most w ciągu jednej nocy, i chętnie na to przystaję. Powiedz tylko, co chcesz w zamian. — Och, niewiele! — odrzekł diabeł. — Przyrzekam, że jutro rano, nim pierwszy kur zapieje, most będzie gotowy. Nie będziesz potrzebował niczym mi płacić, jedynie po śmierci oddasz mi duszę na własność. \ Olbrzymowi nie pozostało teraz nic innego, jak.przyjąć podyktowany warunek. W ten sposób układ z diabłem został zawarty. Zapadła noc. Ziemię okryły ciemności, przygasły światła w zamkowych oknach. Olbrzym przewracał się niespokojnie na swym szerokim łożu i nadaremnie próbował zasnąć. Z wolna, lecz nieustannie narastało w jego duszy uczucie niepokoju. Coraz bardziej rozumiał, że lekkomyślnie zawarty pakt z diabłem prowadzi go do nieuchronnej zguby. Wiele dałby teraz za to, żeby mógł się zeń wycofać, lecz żaden rozsądny pomysł nie przychodził mu do głowy. Wreszcie nie wytrzymał. Wstał z łoża, ubrał się po cichu i wyszedł z zamku. Ledwie widoczna w ciemnościach droga zawiodła go na miejsce, gdzie kilka godzin temu rozmawiał z diabłem. Westchnął głęboko, usiadł na jednym z głazów i pogrążył się w smutnych myślach. Nagle w świetle księżyca, który właśnie wypłynął zza chmu 565 spostrzegł przed sobą postać maleńkiego człowieczka, nie dosięgającego mu kolan. Olbrzym wiedział, że okoliczne wzgórza i lasy zamieszkuje od niepamiętnych czasów ród karzełków, ukryty w jamach i ziemnych rozpadlinach. Jednakże dotąd nigdy ich na własne oczy nie widział. Mały człowieczek stał teraz przed nim w odległości wyciągniętej ręki i przyglądał mu się z ciekawością. — Góżeś za jeden? — zapytał Olbrzym. — Czego chcesz ode mnie? — Niczego od ciebie nie żądam, panie — odpowiedział karzełek. — Chcę tylko powiedzieć, że wiem, co ci dolega i dlaczego nie możesz zaznać spokoju. -r-. Skąd wiesz o moich kłopotach ? — zdziwił się Olbrzym. — Słyszałem twoją wczorajszą rozmowę z diabłem. — Jakże to? Przecież nikogo przy nas nie było! '— Ukryłem się pod jednym z głazów i dlatego mnie nie zauważyłeś. Nie o to jednak chodzi. Chcę ci pomóc, gdyż byłeś dla nas dobry, choć może sam o tym nie wiesz. Dzięki tobie mamy zawsze dość żywności na polach i w stodołach... Olbrzym uśmiechnął się ze smutkiem w oczach. — Skoro słyszałeś, o czym tutaj była mowa, tedy wiesz, że mi już żadna siła nie pomoże. Nic na to nie poradzisz, mały człowieczku. Ale karzełek energicznie potrząsnął głową. — Zaufaj mi tylko i pozwól działać! — zawołał gorąco. —¦ Zobaczysz, że uda mi się uratować ciebie z rąk diabła! — Nie sprzeciwiam się — odpowiedział Olbrzym z rezygnacją w głosie. — Trudno mi jednak uwierzyć, by ci się to udało. — Wkrótce się przekonasz! — rzekł karzełek i znikł wśród głazów. Tymczasem diabeł pracował bez chwili wytchnienia. Chciał jak najszybciej zbudować most, żeby być całkowicie pewnym swej zdobyczy. Chi, chi, chi —już więcej w piekle nie będą narzekać na jego nieróbstwo! Fruwały więc w powietrzu przęsła, a promienie księżyca złociły je tak, że wyglądały jak spadające z nieba gwiazdy. Most wydłużał się i widać było, że robota zostanie na czas ukończona. Pobladła twarz księżyca, jakby się przeraziła postępami diabelskiej pracy, zszarzał mrok nocy i niebo po wschodniej stronie zaczęło przy- 566 bierać delikatną różową barwę. Na jaśniejącym coraz bardziej tle widać było pochyloną ku ziemi sylwetkę Olbrzyma, który po spotkaniu z karzełkiem wciąż jeszcze siedział na kamieniu i w końcu zasnął ze zmęczenia i zgryzoty. Jeszcze trzeba było wbudować tylko dwa przęsła, gdy nagle zapiały koguty. Rozwścieczony diabeł, któremu pewna zdobycz wyrwała się z rąk, przerwał robotę i spojrzał w stronę, gdzie siedział Olbrzym: na każdym kamieniu ujrzał białego ptaka, który piał donośnym głosem. W tym momencie Olbrzym zbudził się i półprzytomnym wzrokiem powiódł dookoła. Natychmiast jednak otrzeźwiał, zerwał się na nogi i... ze zdumienia osłupiał. Poranny brzask odsłonił przed nim niezmierzoną topiel, w której powoli tonął szczerozłoty most. Równocześnie zerwał się nagle silny wicher i tuż nad jego głową przeleciała czarna chmura, przewracając go na ziemię. Kiedy po długim czasie podniósł się, wokoło panowała niczym nie zmącona cisza. Olbrzym zrozumiał, że ocaliły go karzełki. Odtąd już nigdy nie wchodził w konszachty z diabłem. Oba głazy, którymi rzucał Olbrzym i diabeł, leżały przez wiele lat na polach w pobliżu Brzeska. Na jednym z nich widoczne były odciski kopyt — z pewnością ślady diabelskiej nogi. Drugi, mniejszy, leżał nie opodal. Mieszkańcy Brzeska byli przekonani, że pod tym głazem jest siedziba karzełków, które pomagały Olbrzymowi w rozprawie z diabłem. Ktoś nawet, przechodząc raz tędy o świcie, słyszał pianie koguta i widział małego człowieczka, jak wyskoczył spod ziemi i siadł na owym kamieniu. Dzisiaj nie ma już śladu po obu głazach. Przed kilkudziesięciu laty zostały rozsadzone i zużyte do budowy drogi. Ale w okolicach Brzeska podobno można jeszcze znaleźć w ziemi kawałki złota, pozostałe po zniszczonym przez diabła moście. Gracjan Bojar-Fijałkowski ł&z&m O ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM ŹRÓDEŁKU hyłkiem, pod osłoną nocy, przemykały na LfSqf umówione miejsce. Szły pojedynczo, mijając .^— ^???I?^??? dom za domem, i dopiero na skraju miasteczka M^A^Kftw^fl»! złączyły się w jedną grupkę. Tutaj były pewne, że nikt ich nie będzie podpatrywał. Wąska dróżka, zaledwie widoczna w ciemnościach, wiodła je do samotnej chaty w polu. Każdy w Polanowie wiedział, że tu mieszka stara Odrzycha, która zajmuje się wróżbami i czarami. Rozległo się skrzypienie furtki i wreszcie wszystkie kobiety stanęły na wprost zamkniętych drzwi, ukrytych w podcieniu. Chata wyglądała jak wymarła, żaden promień światła nie przedostawał się przez szczelnie zasłonięte okna. Jedna z przybyłych kobiet uniosła kostur w górę i trzykrotnie uderzyła nim w drewniane drzwi. Po chwili usłyszały szurgot kroków i ciche pokaszłiwanie. Szczęknęła zasuwa, kobiety jedna za drugą znikały w ciemnej sieni. Usiadły na ławie, skupiając się pod kominem. Chusty zsunęły na ramiona — w czerwonawym blasku płonących drewien wyłaniały się z cienia pomarszczone wiekiem twarze z opadającymi na czoło pasmami siwych włosów. Odrzycha schyliła się pod piecem. Zebrała z ziemi kilka kawał- 568 ków drewna i wrzuciła je do ognia. Potem obróciła się do zebranych kobiet i powiedziała: — Chciałam, żebyśmy uradziły, co dalej robić. — Już tak dalej być nie może! — zaczęły mówić wszystkie naraz. — Trzeba z tym skończyć, inaczej przepadniemy! W izbie powstał gwar, który wkrótce przerodził się w kłótnię. — Dość tego!—krzyknęła wreszcie Odrzycha.— 'W ten sposób do niczego nie dojdziemy. Skoro nie możemy poradzić same, trzeba udać się z prośbą o pomoc do tego, kto nami rządzi i od którego wiedzę tajemną czerpiemy! Gwar umilkł natychmiast. — "Weźcie się wszystkie za ręce, niechaj zamknie się łańcuch! — rozkazała. Sama siadła pośrodku koła, uniosła w górę obie dłonie i wolno, słowo za słowem, zaczęła wypowiadać zaklęcie: — Przyjdź, władco podziemnego państwa, przyjdź, Książę Ciemności, i wysłuchaj naszych próśb! Oto imieniem danej mi przez piekło władzy wzywam cię na pomoc i wołam: przyjdź, Belzebubie, i stań wśród nas! W tej chwili czerwony płomień oświetlił wnętrze jzby i w kącie obok drzwi stanęła ogromna postać, sięgająca głową aż do belek powały. Czarna opończa spływała po niej obfitymi fałdami, spod głęboko nasuniętego na głowę kaptura świeciło dwoje niesamowitych oczu. — Oto jestem! — głos przybyłego zahuczał jak grzmot pioruna. — Któż to mnie wzywa i czego potrzebuje ? Odrzycha wstała, wysunęła się nieco do przodu i złożywszy Belze* bubowi głęboki ukłon, tak zaczęła mówić: — Źle się dzieje, o panie nasz i władco! Odkąd ludzie poznali cudowną moc źródełka, które wytrysło pod Świętą Górą, nie ma już w Polanowie miejsca dla twych wiernych służebnic. — Cóż to za źródło, które władzę moją w cień usuwa? — zapytał zdziwiony Belzebub. — Dziwne to źródło, o panie, i moc takową posiada, której rady dać nie możemy. Kto tylko wodę z tego źródła pije, tego się żadna choroba nie ima. Nie masz więc chorych ludzi w Polanowie i całej okolicy. Od dawna nikt już do nas nie przychodzi i nie szuka porady, 569 nikt nie zamawia ziół czy też innych; leków. Śmieją się z naszych zaklęć i omijają nas z daleka. Belzebub stał nieporuszony i,słuchał pilnie. !¦*- Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła dalej Odrzycha. — Ponieważ ludzie żyją wolni od chorób i innych dolegliwości, więc zmieniły się ich obyczaje. Nie przychodzą także już do nas dziewczęta, by im lubczyku zgotować i miłość chłopca zjednać. Wszyscy żyją w zgodzie i pobożności. Gdzież więc twoja władza, o panie nasz i władco ? Jeśli tak dalej będzie — utracisz wszystkie dusze w tej okolicy, my zaś pomrzemy z głodu. Więc pomóż nam, wielki Belzebubie, zniszczyć to źródło dobra. — Sprawa jest ważna — rzekł Belzebub wysłuchawszy skargi. — Jutro zabiorę się do dzieła, wy zaś czekajcie cierpliwie. Po tych słowach owinął się opończą i rozpłynął w powietrzu. Nazajutrz od samego rana przystąpił Belzebub do wykonania swych szatańskich zamiarów. Przed południem obiegł Żdżary, przyjrzał się wesołym twarzom ludzi i zszedł w dolinę, udając się do Polanowa. Nie zauważony przez nikogo przeleciał wichrem główną ulicę miasteczka i włóczył się po polach, szukając odpowiedniej okazji do wykonania swych zamysłów. Okolice Polanowa—jak okiem sięgnąć — zieleniły się świeżą barwą wiosennych zasiewów. Ze szczytu Świętej Góry, gdzie stała niewielka kapliczka, dobiegał dźwięk sygnaturki wzywający wiernych na modlitwę. Diabeł pocił się i krzywił niemiłosiernie — jasny dźwięk wwiercał mu się w uszy, wstrząsał dreszczem od głowy aż do kopyt. Przemógł jednak ogarniający go wstręt i zbliżył się do Świętej Góry. Słyszał wyraźnie szemranie strumyka, widział ludzi, którzy schylali się nad źródełkiem i pili cudowną wodę. Tego widoku Belzebub nie mógł już znieść — w nagłym porywie wściekłości owinął się chmurą dymu i popędził nad polami. Już chciał przelecieć nad Wzgórzami Baranowskimi, by tamtędy udać się do swego podziemnego królestwa, gdy nagle na zboczu Świętej Góry ujrzał małego chłopczyka, który pasł dwie owieczki i jedną kozę. Nie namyślając się długo wskoczył w skórę kozy tak gwałtownie, że biedne zwierzę upadło na ziemię i przez dłuższą chwilę leżało nieruchomo. 570 A potem zaczęło się niesamowite widowisko: koza zerwała się z ziemi w dzikich podskokach i tocząc się przez łeb, spadała ze zbocza góry. Za sobą wlokła urwany postronek. Przerażony chłopiec biegł za nią bezradny. Nie wiedział, jak poskromić zwierzę. Na szczęście przechodzili właśnie drogą dwaj mężczyźni. Widząc zapłakanego chłopca, natychmiast pospieszyli mu z pomocą. Jeden z nich zastąpił kozie drogę i chwycił ją za rogi, drugi natomiast przytrzymał za powróz u szyi. Wtedy koza potrząsnęła łbem i w oszalałych susach pobiegła ulicą miasteczka, wlokąc za sobą niefortunnych pogromców. Ludzie wybiegli z domów i pokładali się ze śmiechu, widząc jak małe zwierzę ciągnie za sobą dwóch rosłych mężczyzn. Wreszcie jednemu z nich udało się wyrwać z opresji, drugiego natomiast koza zawlokła do własnej obory. Tam stanęła przy żłobie i zaczęła beczeć tak głośno, że zbiegło się pół miasteczka. Nikt jednak nie umiał sobie poradzić ze zwariowaną kozą, która to kładła się na grzbiecie, to stawała w żłobie wszystkimi czterema nogami, a przy tym tak niesamowicie przewracała oczyma, że ludziom ciarki po grzbiecie chodziły. Wreszcie wszyscy orzekli, że to nic innego, tylko sprawka nieczystych sił, i postanowili sprowadzić na miejsce znachorkę. — Idźcie po starą Odrzychę —• mówili — ona na pewno znajdzie jakąś radę. Kiedy 0 drży cha przybyła na miejsce, zrozumiała od razu, że to sam Belzebub ukrył się w skórze zwierzęcia. — Wyjdźcie wszyscy z obory — powiedziała — muszę na jakiś czas zostać przy kozie sama. Wynieśli się wszyscy bez sprzeciwu i cierpliwie czekali przed wrotami. Tymczasem Odrzycha przy pomocy tajemnych sposobów porozumiała się z Belzebubem, a kiedy wyszła z obory, wiedziała już, co ma czynić. — Widzę tylko jedną radę — rzekła do stojących wokoło ludzi. — Trzeba zaprowadzić kozę do źródełka pod Świętą Górę. Woda, która uzdrawia ludzi, pomoże również zwierzęciu. Nie czekając na nikogo, sama wzięła kozę na powróz i bez oporu zaprowadziła ją do źródełka. Tłum ludzi przyszedł za nią, ciekawy, co się etanie. Tymczasem zwierzę rozkraczyło się nad strumykiem 572 i zaczęło pić wodę tak zachłannie, że przerażeni ludzie uciekali jeden za drugim. Koza piła bez przerwy. Tułów jej pęczniał, a w strumyku ubywało wody. Płynął teraz cieniutką niteczką, aż wreszcie zostało tylko kilka kropel. I te jednak koza zlizała swym szorstkim językiem. Wtedy rozległ się potężny huk. Ci, którzy pozostali do końca, z przerażeniem upadli na ziemię. Nad pustym korytem strumyka, gdzie jeszcze przed chwilą stała koza, uniosła się chmura cuchnącego siarką dymu i rozległ się szyderczy śmiech. Gdy potem wiatr rozwiał chmurę, ludzie znaleźli rozciągniętą na ziemi skórę kozy i jej zwęglone zwłoki. Obok był zupełnie wyraźny odcisk kopyta: z tego właśnie miejsca zły uleciał w powietrze. Polanów i okolice znowu nawiedziły choroby, a złe wiedźmy radośnie uprawiały swój diabelski proceder. Gracjan Bojar-Fijałkowski SABAT CZAROWNIC NA GÓRZE SŁUP yła wietrzna, ponura noc. Wicher to napędzał znad Bałtyku kłębowiska chmur, to rozdzierał je niczym żebracze łachmany. Wtedy w trupiej, księżycowej poświacie na oka mgnienie ukazywała się czarna knieja, trwożliwym, niespokojnym snem tuląca się do ziemi. Głucho było wszędzie, tylko wiatr poświstywał w koronach starych buków i tłukł się po konarach, aż trzeszczały jękliwie. Strach było znaleźć się wśród takiej niesamowitej nocy z dala od ludzkich sadyb. Lecz dzielny Maciek, syn wieśniaka z Kołowa, nie bał się ani ciemności nocnych, ani zawodzącego wichru. Kochał się w pięknej córce sąsiada i dla niej to wybrał się w tę noc świętojańską do kniei, by znaleźć kwiat paproci, który szczęście przynosi. Szedł więc Maciek przez najgłębsze leśne ostępy i oczy wypatrywał za czarodziejskim kwiatem. A zobaczyć go można z daleka, bo jaśnieje w mroku niby gwiazda. Kiedy chłopiec znalazł się w pobliżu Bukowej Góry, usiadł sobie przy rozstajnych drogach na kamieniu, bo już zmęczony był setnie nocną wędrówką. Ale niedługo odpoczywał. Naraz bowiem zawirowało, zaświszczało głośniej od wichru i w powietrzu ukazało się kłę- 573 bowisko przeróżnych upiorów, widm i czarownic. Cały ten rój leciał na pobliskie wzgórze iSłup na sabat czarownic. Kiedy czarownice dostrzegły wystraszonego Maćka, porwały go z rechotem za kołnierz i powlokły ze sobą na Słup. Tu niebawem rozpoczęły się diabelskie harce. Do tańca przygrywały blade widma na piszczelach ludzkich niby na fujarkach, upiory do taktu tłukły w ludzkie czaszki, a w koronach drzew zawodził żałobnie wiatr. Musiał i strwożony Maciek grad na kobzie, którą mu czarownice do ręki wcisnęły. I tak do świtu -trwały upiorne tany czarownic z diabłami. Dopiero kiedy pierwszy kur zapiał, wszystko znikło, pozostał tylko zapach siarki i smoły oraz wypalona dookoła trawa. Na wpół żywy ze strachu Maciek spostrzegł, że zamiast kobzy trzyma w ręku zdechłego kota. Odtąd ludzie omijali wzgórze Słup w noc świętojańską i nie znalazł się więcej żaden śmiałek, który by miał odwagę podpatrywać harce czarownic. Monika Wiśniewska O ZAMKU W SŁAWNIE tym miejscu, gdzie obecnie jest Stare Sławno, przed laty stał gród. Dziś już nic prawie po nim nie zostało, bo wojny go zniszczyły, a potem nikt już nie odbudował, tak że ledwo jego dawne zarysy można widzieć. Ale ludzie mówią, że gród ten niekiedy ukazuje się tak, jak niegdyś wyglądał. Pewnego razu koło góry zanikowej przechodził obywatel Sławna, z zawodu rzemieślnik. Była to pora wieczorna, na^ świecie robiło się cicho i szaro. Tyle jednak światła jeszcze pozostało, że rzemieślnik — ku swemu zdumieniu — zobaczył na wzniesieniu zamek oraz okazałą bramę szeroko otwartą. W bramie stała kobieta niezwykłej urody i ruchem ręki zapraszała owego obywatela, aby wszedł. Po pewnym wahaniu poszedł za nią. Przekroczył bramę, potem dziedziniec, a następnie, wciąż prowadzony przez tajemniczą kobietę, znalazł się wewnątrz zamkowego budynku. Były tu komnaty pięknie umeblowane jak w każdym dworze, ale wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu. "Widać było, że nikt tu nie mieszka. Raczej urządziły tu swe królestwo pająki, wszędzie rozciągając siatki, i myszy, które swobodnie biegały. Wionęło stęch-lizną, powietrze było ciężkie. 575 Kobieta zaprowadziła go w końcu do dużej, starożytnej sali, hojnie oświetlonej tysiącami świec. Stały tu ławy i stoły, również pokryte kurzem, i nie było widać nikogo żywego. Kobieta podeszła do kredensu, wyjęła kryształowy kielich, nalała wina i podała rzemieślnikowi. On wziął już puchar do rąk i chciał go właśnie wychylić, gdy wzrok jego padł na zwierciadło znajdujące się na przeciwległej ścianie. Spojrzał — i zmartwiał z przerażenia. W lustrze zobaczył wykrzywioną twarz diabła, który przyglądał mu się z chytrą złośliwością i wyraźnie czekał, aż on wypije podany przez kobietę napój. Przestraszony mieszkaniec Sławna upuścił kielich z winem i rzucił się do ucieczki. Kiedy odetchnął już świeżym powietrzem, usłyszał za sobą silny grzmot i hałas rozpadających się murów. Obejrzał się i stwierdził, że zniknął zamek, zniknęła brama i przepadła gdzieś kobieta. Teraz dopiero uświadomił sobie, że to diabeł wywołał w nim to widzenie: i zamek, i kobietę. Przeżegnał się więc i już nie oglądając się za siebie pospieszył do domu. Władysław Łęga FAŁSZYWA KARTA łąb otworzył oczy. Przetarł dłońmi obie powieki, jakby chciał w ten sposób spędzić resztki sennych majaków, i usiadł na posłaniu» Potem ziewnął potężnie i wyciągnął ramiona, aż kości zatrzeszczały w stawach. Rozejrzał się dookoła. Wewnątrz izby panował półmrok, w którym zarysy sprzętów były prawie niewidoczne. Przez zasnute parą okienko zaglądał zmierzch. — Pora wstawać, czas na stróżowanie — mruknął. Leniwym ruchem sięgnął po skórznie i włożył je na nogi przywiązując rzemieniem do kostek, aby się dobrze trzymały. Następnie wciągnął kożuch i ciągle jeszcze na wpół senny, zszedł w dół po skrzypiących schodach. Przeszedł między dzwonami, dotykał ich ręką, i wyjrzał na zewnątrz przez wąską szczelinę w murze kościelnej wieży. Przed nim rozciągał się widok na zabudowania Darłowa, całe miasteczko miał przed sobą jak na dłoni, ale wzrok biegł dalej, aż po odległy brzeg morza, nad którym wisiały gęste, szare chmury. — Będzie wiało jak się patrzy! — rzekł sam do siebie i nagle wstrząsnął nim dreszcz. — Nic, ino kompanów zaprosić trzeba, piwa mocnego zagrzać, żeby było wesoło, i w karty zagrać dla rozrywki. Tak będzie najlepiej! 37 W krainie Gryfitów 577 Wrócił do izby, otworzył okienko i wystawił długi kij, do którego przywiązana była czerwona chusta. W ten sposób dał kompanom umówiony znak. Nie upłynęło pół godziny, gdy już na dole rozległ się szurgot. Po chwili zaskrzypiały schody i w otwartych drzwiach izby ukazało się dwóch z miejska ubranych ludzi. Byli to czeladnicy — szewski i krawiecki, z którymi dzwonnik przyjaźnił się od dawna. — Bywajcie! — rzekł Kłąb wskazując ręką miejsca przy stole. — Ale ziąb! — odezwał się jeden z przybyłych. — Wieje aż strach. — Nawet psa by nie wypędził w taką pogodę! — potwierdził drugi. —- Tym lepiej! — wtrącił Kłąb. — Nikt nam nie będzie przeszkadzał, a z zimnem sobie poradzimy. Schylił się i otworzył drzwiczki kuchennego pieca. Włożył pod płytę kilka kawałków drewna, podpalił i wkrótce przyjemne ciepło ogarnęło całą izbę. Kiedy płyta już się rozgrzała, postawił na niej garnek, do którego utoczył z antałka sporą porcję piwa. Ponieważ ściemniło się już zupełnie — zapalił kaganek i powiesił go na drucie tak, żeby oświetlał stół. — Zagramy ? — spytał Kłąb. Krawczyk spojrzał na niego i wzruszył ramionami, jak gdyby uważał pytanie za zupełnie zbędne. Sięgnął ręką za pazuchę i wyciągnął talię zniszczonych kart. Nie spieszyli się jednak. Czekali, aż się zagrzeje piwo i gospodarz napełni kubki. Wolno ciągnęli smaczny, gorący napój. Zaraz też poweselały twarze, poprawił się humor, po kościach zaś rozeszło się błogie ciepło. Każdy położył przed sobą garść miedziaków i rozpoczęli grę. Karty plaskały o blat stołu, miedziaki wędrowały z jednej kupki do drugiej, oni zaś siedzieli skupieni i z rzadka tylko odzywali się do siebie. Co godzina wraz z uderzeniem zegara Kłąb przerywał grę, aby wypełnić swój obowiązek. Zostawiał wówczas karty na stole, schodził na dół i — zatrzymując się przy każdej szczelinie — pilnie lustrował wzrokiem całą okolicę. Wszędzie jednak panowały nieprzeniknione ciemności, tylko wicher miotał się jak opętany wokół kościelnej wieży i strącał dachówki na bruk ulic. — Brakowałoby tylko — pomyślał —¦ żeby teraz wybuchł gdzieś pożar. Całe miasto poszłoby z dymem. 578 Na szczęście nigdzie nie było widać łuny, toteż uspokojony strażnik wracał do przerwanej gry. Tego wieczoru szczęście wyraźnie nie dopisywało krawczykowi. Złościł się, tłukł kartami o stół, lecz mimo to leżąca przed nim gromadka miedziaków topniała coraz bardziej. Wreszcie, kiedy w pewnej chwili otrzymał nieco lepszą kartę, krzyknął głośno: — Niech mnie diabli porwą, jeśli teraz nie wygram! Nie pomogło przekleństwo, tym razem również przegrał. Siedział potem osowiały i już nie odezwał się słowem. Kiedy zegar na wieży wybił północ, Kłąb jak zwykle udał się w obchód. Zaledwie jednak wrócił i usiadł do kart, gdy nagle rozległo się na dole jakieś stukanie. Kompani przerwali grę i nadstawili uszu: słychać było wyraźnie, że ktoś, utykając na jedną nogę, próbuje wejść na schodki prowadzące do izby. — Ki diabeł tłucze się o tej porze ? — burknął Kłąb. Tamci wzruszyli ramionami. — Chyba nikt z miasta... Czego by tu szukał? — odezwał się szewczyk. Po chwili skrzypnęły drzwi i w ciemnym otworze ukazała się jakaś postać. Był to wysoki mężczyzna, ubrany w długą, brunatną szatę dziwnego kroju. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez próg i skłonił się z godnością. Wszyscy trzej kompani spojrzeli po sobie zdziwieni, nikt z nich nie znał bowiem niespodziewanego gościa. — Cóż cię tu, człowieku, sprowadza nocną porą? — zapytał Kłąb przybyłego. — Nie rozumiem... — odpowiedział obcy. — Przecież wzywaliście mnie przed chwilą. Znów spojrzeli po sobie pytającym wzrokiem. Żaden nie mógł ani rusz sobie przypomnieć, by kogokolwiek zapraszał na dzisiejszy wieczór. W końcu gospodarz machnął ręką i rzekł: — Nie godzi się w taką noc odmawiać dachu nad głową. Kimkolwiek jesteś — zostań tutaj, jeśli chcesz, i roł:g.*ć się. Może później wiatr się uspokoi, wtedy będziesz mógł iść w a. Iszą drogę. Gość nie dał sobie tego dwa razy powtarzać. Zdjął z ramion opończę, usiadł w pobliżu pieca i przyglądał się grającym. J7» 579 — Pewnie z daleka przybywasz...—zagadnął go Kłąb w pewnej chwili. Tamten wykonał nieokreślony ruch ręką. — Może zagrasz z nami ? — Chętnie! Zaczęli więc grać w czwórkę. Przybysz okazał się doskonałym graczem i — rzecz dziwna — bez przerwy wygrywał. Z początku przyglądali mu się z uznaniem, następnie z podziwem, ale wreszcie ciągłe szczęście obcego zaczęło im się wydawać niewiarygodne. Nic jednak nie mówili, ponieważ ani razu nie przyłapali go na oszustwie. W pewnej chwili upadła krawczykowi karta na podłogę. Schylił się więc pod stół, aby ją podnieść — i wówczas przypadkowo spostrzegł, że obcy ma jedną nogę w kształcie końskiego kopyta. W mgnieniu oka zrozumiał wszystko: własny okrzyk podczas gry, kuśtykanie na schodach i obecność nieproszonego gościa. Jak oparzony zerwał się z miejsca i gubiąc karty po drodze odskoczył pod ścianę. Na szczęście przypomniał sobie dawne zaklęcia, które jako dziecko usłyszał z ust babki. Wyciągnął przed siebie obie dłonie, jak gdyby się przed czymś zasłaniał, i zawołał: Na ziarnko gorczycy Na kąkol w pszenicy Na szczurzym sadle Zjeżdżaj, diable! W tej samej chwili rozległ się w izbie głośny huk. Nad miejscem, gdzie dotychczas siedział obcy, unosił się teraz obłok śmierdzącego dymu — on sam zaś znikł sprzed oczu zaskoczonych i przerażonych kompanów. Od tego czasu Kłąb ku swemu wielkiemu zmartwieniu musiał samotnie spędzać wieczory i noce, ponieważ dotychczasowi koledzy nie chcieli go więcej odwiedzać. Ludzie opowiadają, że ów diabeł zjawia się co kilka lat w -wieży kościoła Mariackiego w Darłowie, przybierając postać wielkiej sowy. Z pewnością szuka strażnika, by z nim zagrać w karty. Próżne są jednak jego starania, gdyż od wielu, wielu lat nikt tam nie mieszka. Gracjan Bojar-Fijałkowski / KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY uczne wesela Jakuba i Doroty trwało trzy dni. Przez trzy dni krewni i sąsiedzi pili specjalnie na tę uroczystość warzone piwo, dobrze zaprawione chmielem, zajadali kiełbasę z kapustą, pieczone szynki i chwalili gospodarza, że niczego nie poskąpił. A kiedy kobiety po kątach dziwowały się, jakim to sposobem udało się Dorocie zdobyć serce młodego i bogatego gospodarza, o którym w skry-tości marzyła każda wiejska dziewczyna — nikt nie umiał odpowiedzieć. Coś tam wprawdzie szeptano, że Jakub trzyma z duchami i stąd jego powodzenie oraz zamożność, jednak w gruncie rzeczy nic pewnego nie można było o tym powiedzieć. Zresztą młody gospodarz nikomu nie dokuczał; przeciwnie, jeszcze temu lub owemu dopomógł w potrzebie, do gospody czasem zajrzał i dzban piwa postawił. Toteż nikt się pokątnym gadaniem nie przejmował, wszyscy Jakuba lubili i chętnie z nim przestawali. Wreszcie wesele skończyło się, goście syci i zadowoleni rozeszli się do domów. — Nareszcie mamy spokój! — powiedział Jakub do młodej żony i rozejrzał się trochę bezradnie po umajonej zielenią izbie. Brzozowe gałęzie utraciły swą świeżość, przywiędłe Ustki zwisały w dół. Na biesiadnym stole pozostały resztki nie dojedzonych potraw, stosy brud- 581 nych misek i naczyń, tu i ówdzie leżał przewrócony kubek, z którego sączył się jeszcze na podłogę nie dopity trunek. Dorota uśmiechnęła się wyrozumiale. — Nie narzekaj, Jakubie. Wszyscy goście byli zadowoleni, złego słowa nie usłyszałam, boś godnie ich przyjął, jak na prawdziwego gospodarza przystało. W mig zrobię porządek, ani się obejrzysz!— powiedział. Postawiła na ogniu garnek świeżej wody, włożyła fartuch i zaczęła sprzątać ze stołu. Nim zapadł wieczór — izba była czysta, porządnie zamieciona, na stole zaś stały umyte naczynia. Tymczasem Jakub siadł na ławie i zdrzemnął się nieco, bo już nóg ze zmęczenia nie czuł, a przy tym wypite piwo szumiało mu w głowie. Dorota od czasu do czasu spoglądała na niego z czułością i rada, że jej nie przeszkadza, sprawnie robiła porządki. — Gdzie ja to wszystko pomieszczę? — zadawała sobie pytanie patrząc na stos naczyń. Tuż obok komina spostrzegła w kącie izby jakąś starą szafkę. Wsunięta pod półki, na których gospodynie ustawiają miski, wyglądała całkiem zwyczajnie. Dorota podeszła bliżej, odsunęła zasuwkę i zajrzała do środka: szafka była pusta, tylko w jej górnej części znajdowała się nie zabezpieczona zamkiem szuflada. Odruchowo wysunęła ją do przodu i... natychmiast zamknęła. W izbie panowała cisza przerywana jedynie trzaskiem płonących drewien. Jakub spał oparty o stół. Zaskoczona Dorota stała obok szafki. Coś ostrzegało ją i mówiło: nie dotykaj tego, nie ruszaj! — lecz równocześnie kobieca ciekawość tłumiła głos rozsądku. Wreszcie nie wytrzymała. Raz jeszcze spojrzała ukradkiem na śpiącego męża i drżącymi z podniecenia rękami powoli otworzyła szufladę. Przed nią leżała gruba księga, oprawna w poczerniałą i spękaną ze starości skórę. Oczy Doroty błyszczały zaciekawieniem. Dotknęła palcami chropowatej oprawy, po czym ostrożnie wyjęła księgę z szuflady. Była gruba i ciężka — mosiężna klamra spinała obie okładki, których rogi chroniły również metalowe okucia. — Cóż to za tajemnicza księga? Co może zawierać? — medytowała Dorota. Jakub nigdy o tym nie wspominał, nawet wówczas, kiedy 582 wprowadzał ją do swego domu. Mimo rosnącej z każdą chwilą ciekawości bała się jednak zajrzeć* do środka. Tymczasem Jakub się obudził. Przeciągnął się i ziewnął szeroko, rozglądając się po izbie na pół przytomnym wzrokiem. W tym samym momencie ujrzał Dorotę z księgą w dłoniach i nagle zerwał się z miejsca jak oparzony. — Nie dotykaj tego! — krzyknął wyrywając księgę z rąk przerażonej kobiety. — Kto ci pozwolił? — Nic złego nie chciałam uczynić — odparła Dorota ze łzami w oczach. — Szukałam miejsca na garnki i niechcący zobaczyłam tę księgę. Nic mi o niej nie wspominałeś... — Zostaw to i nie pytaj! — Jakubie... — Nie pytaj, powtarzam, nic ci powiedzieć nie mogę. Tak lepiej dla ciebie. — Dobrze więc — zgodziła się Dorota. — Nie zajrzę tu więcej, skoro taka twoja wola. Jakub schował księgę i udobruchany już zupełnie, pogładził młodą żonę po głowie. — Zapomnijmy o tym!—powiedział. Od tego zdarzenia upłynęło kilka tygodni. Dorota szybko przyzwyczaiła się do mężowskiego domu. Dobrze jej było tu, na swoim, toteż mieszkanie i całe obejście wkrótce nabrały innego wyglądu. Wszędzie odczuwało się kobiecą rękę, a Jakub chodził rad, że znalazł sobie dobrą i pracowitą żonę. Pewnego popołudnia wybrał się do Pyrzyc. Ciągnęło go do przyjaciół, dawnym więc zwyczajem zaszedł do gospody, gdzie niegdyś często zaglądał i niejeden dzban wina lub piwa wysączył. Powitano go radośnie i zaraz zrobiono miejsce przy stole. — Hej, Jakubie! — wołali dawni kompani. — Odkąd znalazłeś sobie żonę, jużeś całkiem o nas zapomniał. Nie godzi się tak postępować, przyjacielu! — strofowali go żartobliwie. Jakub siedział wśród nich rozweselony i uśmiechał się przyjaźnie. — Zrozumcie — tłumaczył — że przeciera najpierw musiał zająć się domem. r 583 — Ejże! — roześmieli się wszyscy chórem. — A może więcej młodą żonką, co? — Już mi dajcie spokój! — bronił się Jakub. — Starsi z was sami najlepiej wiedzą i tłumaczyć im nie trzeba, a młodzi zobaczą, jak się ożenią! * — Jakub słusznie mówi!—rozstrzygnął stary Ciech żartobliwe spory. — Już wy go nie przegadacie. Na stole pojawiły się dzbany świeżego piwa. Tymczasem zapadający zmierzch otulił pobliskie pola i zabudowania wioski. Dorota zakończyła już codzienną pracę i siadła przy stole oczekując powrotu Jakuba. Co pewien czas wyglądała przez okno, lecz na drodze nikogo nie było. Dla zabicia nudy postawiła przed sobą koszyk, w którym leżały dwa kłębki wełny, i rozpoczęła robotę na drutach. Ogień w kominie migotał wesoło i oświetlał wnętrze izby. — Co się dzieje z Jakubem? Gdzie przebywa tak długo, czemu do domu nie wraca ? — pomyślała z troską. Rozejrzała się po izbie, jakby czegoś szukała. Przypadkiem skierowała wzrok na stojącą pod półkami szafkę, gdzie ukryta głęboko w szufladzie leżała tajemnicza księga. Ciekawość obudziła się w niej na nowo, tym silniejsza, że wstrzymywana mężowskim zakazem. Co właściwie zawiera tajemnicza księga, czemu Jakub tak się wówczas zezłościł i zabronił jej dotykać? To wszystko jeszcze bardziej plątało myśli w głowie i podniecało ciekawość. Znowu wyjrzała przez okno — Jakuba wciąż nie było widać. Odłożyła robotę do koszyka, podniosła się z miejsca i zwalczając w sobie resztki oporu, powoli zbliżyła się do szafki. Jeszcze krótka chwila wahania i ciekawość wzięła górę nad obawą. Trzymała oto w rękach zakazaną księgę. Przysunęła stołek bliżej komina i położyła ją na kolanach. Drżącymi rękami nacisnęła spinającą okładki klamrę — — odskoczyła bez oporu. Na pożółkłych ze starości kartach czerniały zwykłe litery, starannie wypisane ręką nieznanego pisarza. Równe linijki biegły jedna pod drugą, układając się w jakieś niezrozumiałe zdania. — Co to może znaczyć ? — pomyślała Dorota i przeczytała głośno pierwsze zdanie. W tym momencie coś zaszeleściło w głębi izby 584 ¦ ? " ¦ i na brzegu stołu siadł wielki, czarny jak sadza kruk. Uczepił się pazurami jego krawędzi i znieruchomiał, spoglądając w ogień błyszczącymi oczyma. Pochylona nad księgą młoda kobieta nie usłyszała szelestu i nie spostrzegła siedzącego na stole ptaszyska. Z wypiekami na policzkach odczytywała na głos jedno zdanie za drugim — lecz wciąż nie mogła zrozumieć zawartej w nich treści. Czytała coraz prędzej, gorączkowo przewracała karty, starając się bezskutecznie rozwiązać dręczącą tajemnicę. Marszczyła czołos w wielkim wysiłku, a pod czaszką czuła Łłujący ból. Tymczasem coraz więcej ptaków pojawiało się w izbie. Po każdym przeczytanym przez Dorotę zdaniu słychać było szelest i nie wiadomo skąd nadlatywał jeszcze jeden kruk. Siedziały nieruchomo na stole, na półkach, obsiadły wszystkie domowe sprzęty i w końcu nie mieściły się już na podłodze. Zrobiło się w izbie ciasno, strasznie. Z otworu komina wypadło na podłogę rozżarzone polano. Stuknęło o deski i potoczyło się wprost pod nogi Doroty. Młoda kobieta przerwała czytanie i schyliła się, by je podnieść i wrzucić do pieca. Oderwała wzrok od stronic księgi, rozejrzała się wokoło i wszystka krew spłynęła jej do serca. Rój czarnych ptaków otoczył ją zwartym pierścieniem — milczący, nieruchomy, zapatrzony w ogień. Dorota chciała się zerwać, wołać o pomoc, lecz nogi odmówiły jej posłuszeństwa i głos uwiązł w gardle. Ukryła twarz w kartach księgi i zastygła w bezruchu. Kompanom w gospodzie rozwiązały się języki. Piwo szumiało w głowach, na stole pojawiał się jeden dzban za drugim. Opowiadaniom i żartom nie było końca. W pewnej chwili Jakub spojrzał w okno i widząc panujące na dworze ciemności przypomniał sobie, że miał dziś właśnie wcześniej powrócić do domu. Ni stąd, ni zowąd poczuł się nagle nieswojo. Podo-chocony piwem, nie przywiązywał jednak do tego zbytniej wagi. Nie spodziewał się w domu niczego złego, przecież zostawił wszystko w porządku. Toteż machnął tylko ręką, jakby muchę sprzed nosa odpędzał, i dalej zabawiał się z przyjaciółmi. Jednakże uczucie niepokoju nie odbiegało. Przeciwnie — myśli je- 585 go zaczęło drążyć niewytłumaczone przeświadczenie, że coś się w domu stało. Postanowił więc rozstać się z wesołym towarzystwem. — Darujcie, sąsiedzi — rzekł wstając od stołu —już pora na mnie. Późno się zrobiło! — Siedźże, Jakubie, gdzie ci się tak spieszy? — odezwało się kilka podchmielonych głosów. — Żonka w domu poczeka, nikt ci jej nie ugryzie! — Nie o to mi chodzi, ale mogło się coś zdarzyć. — Odkąd się taki trwożliwy zrobiłeś ? -*- zaśmiali się inni. — Siadaj, nie marudź! Przecież chyba nie ogień, byłoby już do tej pory krzyku co niemiara! — Ogień, nie ogień, muszę już iść — zdecydował Jakub. — Bywajcie! Wyszedł. Dookoła cicho, na niebie nie widać żadnej łuny. Mimo to niepokój coraz bardziej ogarniał myśli Jakuba, toteż przyspieszył kroku, by jak najprędzej znaleźć się w domu. W ciemnościach zamajaczyły już kształty zabudowań. Tutaj również było spokojnie, w oknie izby migotał słaby odblask światła. Jakub otworzył drzwi izby i stanął przerażony. Obiegł wzrokiem wszystkie kąty w poszukiwaniu Doroty. Ujrzał ją w pobliżu komina, siedzącą nieruchomo na stołku. W mig zrozumiał, co się stało. Roztrącając czarne ptaszyska podbiegł do Doroty i chwycił ją w ramiona. Młoda kobieta zadrżała i z wysiłkiem, otworzyła oczy. Kiedy ujrzała nad sobą schyloną postać Jakuba, łzy napłynęły jej do oczu. Upuściła księgę i przytuliła się do niego nie mówiąc słowa. Jakub nie odzywał się również, a początkowy gniew topniał w nim z wolna na widok jej bezradności i strachu. Kiedy Dorota uspokoiła się trochę, gospodarz podniósł z ziemi tajemniczą księgę i czytał ją na głos, zaczynając od końca. Za każdym odczytanym zaklęciem przepadał jeden kruk i wkrótce po strasznych ptaszyskach nie pozostało śladu. — Wybacz mi, Jakubie, że złamałam twój zakaz — rzekła wreszcie Dorota, kiedy już całkiem wróciła jej przytomność. — Nie sądziłam nigdy, że ciekawość sprowadzi na mnie tyle strachu. Za nic na świecie nie dotknę więcej tej księgi! Jakub gładził ją po głowie i siedział bez słowa, zamyślony nad czymś 586 głęboko. Wreszcie po długiej chwili podniósł się z miejsca i rzekł do żony: —'Teraz już wiesz, co zawiera ta księga. Leży tu ona od niepamiętnych czasów. Od wieków służyła mym przodkom. Nigdy jednak kobieta nie miała jej w rękach. — Niechże więc leży dalej! — odezwała się Dorota. — Słusznie mówisz — potwierdził Jakub. — Jednakże nie chcę już więcej korzystać z usług tajemnych mocy, które o mało nie przyniosły nam nieszczęścia. Odtąd własną ludzką pracą będziemy utrzymywać nasze gospodarstwo. To mówiąc schował księgę w dawne miejsce, szufladę zaś przybił gwoździami. I nigdy więcej nie zaglądali do niej. Wieść o tajemniczej Szóstej i Siódmej Księdze Mojżesza przez wiele wieków krążyła wśród mieszkańców Pyrzyc i okolicy. O jej dalszych losach nic jednak nie wiadomo. Gracjan Bojar—Fijałkowski O BŁĘDNYM OGNIKU ak sięgnąć pamięcią, nikt nie odważył się przejeżdżać o północy w pobliżu młyna w Woj-taszycach. Nawet ci, co gotowi byli po pijanemu iść choćby na samego pana czarnego, omijali to miejsce—jak mówili — nie ze strachu, ale po prostu, aby nie narażać się na kłopoty. Cóż to za przyjemność pomylić drogę albo wjechać w głębinę niedalekiego boru? A mogło być i gorzej. Starzy ludzie opowiadali, że wodziło i na moczary, zrzucało z kozła, a raz nawet ponoć uniosło z końmi i wozem w powietrze. Piesi wędrowcy też nie mieli szczęścia w tej okolicy: ktoś tam złamał nogę na prostej drodze, inny zapalając fajkę osmalił sobie całą twarz i stracił wzrok, jeszcze inny — choć zupełnie trzeźwy — przechodząc tamtędy styczniową północą położył się na śniegu i usnął, aż zamarzł na śmierć. Straszyć to tam nie straszyło. Gdzieżby? Czasem pojawił się jakiś błękitny ognik, ale tych przecież nie brak nigdzie w pobliżu moczarów, kurhanów i cmentarzysk. Nawet występują tam liczniej, a tu tylko ta jedna samotna iskierka. Mogło wprawdzie zastanawiać to, że błędny ognik pojawiał się tylko w zimie, więc raczej w porze dość niezwykłej, i że jego obec- 588 ność często kojarzyła się z nieprzyjemnymi wypadkami na drodze. Któż jednak mógł przypisywać mu związek ze złamaniem nogi czy drzemką na szosie w puchowej, śnieżnej pościeli. Nawet z ciąganiem po wertepach nie miał chyba nic wspólnego. Po prostu nie widziano .go nigdy w oddaleniu od szosy. Na bezdroża i bagna wiodło jakieś złe, a ognik to ognik i tyle! Minęło wiele lat. Koło młyna panował spokój. Nikt tamtędy nie chodził ani nie jeździł późną nocą, więc przycichła również pamięć o dawnych wydarzeniach. I oto pewnego roku — a było to również tak dawno, że i nie wiadomo kiedy — wypadła tamtędy droga powracającemu z Nowogardu gospodarzowi nazwiskiem Chabek. Pochodził on ze starej słowiańskiej rodziny, rozsiadłej gęsto po okolicznych wsiach nad Sępolna, Wierzbicą i Świętą. Niektórzy z dawnych krewniaków poprzemieniali już sobie nazwiska na Habek lub zgoła na Habeck, co wprawdzie po niemiecku i tak nic nie znaczyło, ale lepiej wyglądało. Nasz Chabek — Marcin mu było na imię — nigdy by czegoś podobnego nie uczynił! Przeciwnie, dziś na przykład miał sprawę w sądzie o'pobicie niejakiego Ernesta Wilhelma Gottlieba Munsterberga, którego—jak głosił akt oskarżenia — „bez dania racji ciężko znieważył moralnie i cieleśnie". W gruncie rzeczy nie we wszystkim zgadzała się ta relacja z rzeczywistością. Pobicie było, ale czemu ten ryżokudły drab spotkany przy szynkwasie w karczmie wyszomierskiej pchnął go łokciem i mruknął pogardliwie: „Posuń się, ty capie pomorski". Patrzcie go, przybłędę! „Jak Pomorzanin cap, toś ty zwykły knur szwabski. Knur trojga imion, a to dobre!" Niemiec się zaperzył i do bicia. Ano, jak do bicia, to pokazało się, kto lepszy. A teraz po sądach ciągają. Nawet do aresztu wsadzili i trza było zapożyczyć się na kaucję, aby wyjść na wykopki. A ile to już było tych wyjazdów do sądu! I ten dzisiejszy jeszcze nie ostatni. Cóż z tego, ż& Szwab trój imienny nie ma racji, że sam przecież zaczął! Sąd sprzyja swojemu, kręci, odkłada, przewleka i oczekuje — a nuż coś się trafi, aby jego, Marcina, na dłuższy czas posadzić. A i te wyjazdy też nielekka rzecz. Munsterberg ma do domu blisko. Wyszomierz pod bokiem Nowogardu. Pewno już teraz siedzi 589 w komorze i popija z piąty kufel piwa, a ty tłucz się, człowieku, po nocy na kraj powiatu. I jeszcze mroźno, chmury się kłębią, a ciemno, że zadów końskich nie widać. Psia dola. Jakoż wreszcie dobrnął do Jenikowa i tu trza było stanąć na popas u- kuma. Trochę się rozgrzać nie zawadzi, a i koniska niech wytchną. Gdy Marcin wyjeżdżał w dalszą drogę, była już prawie północ. Za sobą zostawił światła wsi i rozgwar bijący z izby przy karczmie. Teraz trzeba przejechać koło cmentarza, oto już i jego przysadzisty, kamienny murek, a teraz pola, pola, pola. Mgła ustąpiła nieco, a konie czując bliskość domu przyspieszyły biegu. Wóz zaczął podskakiwać na wybojach i nagle... trrrach! Pół-drzemiący Marcin omal nie wyleciał na drogę. W ostatniej chwili chwycił za deskę siedzenia i od razu oprzytomniał. Wóz stał mocno przechylony na skraju szosy, prawie w rowie. Chłop przetarł oczy i zgramolił się na ziemię. — Co u Ucha ? Koło spadło czy co ? — pomyślał. — Jeszcze tego brakowało! Przypuszczenie okazało się słuszne. Koła rzeczywiście nie było. Leżało sobie na szosie w odległości paru metrów od wozu. Marcin podniósł je, założył, ale nigdzie nie mógł znaleźć zatyczki. — Nocować tu chyba przyjdzie! — pomyślał ze złością. Jeszcze raz przeszedł kilkanaście kroków tam i z powrotem. Na darmo! Jak tu szukać zatyczki w takiej ciemnicy? I oto naraz ujrzał przed sobą maleńkie światełko wśród ciemności. Przesunęło się koło niego, potem zniżyło się, prawie przylgnęło do ziemi. Skierował wzrok w tę stronę i dojrzał swoją zgubę. — Zatyczka! —wykrzyknął podnosząc ją z ziemi. — Dziękuję ci, dobry, kochany ogniku! Zaledwie to powiedział, iskierka zmieniła się nagle w słup blasku, który zaczął drgać, łamać się, aż wreszcie przeistoczył się w postać dorodnej niewiasty w dziwnym; staromodnym stroju. Lęk zdjął Marcina, a tajemnicza postać zbliżyła się do niego i kładąc mu rękę na ramieniu powiedziała: — To ja dziękuję ci, dobry człowieku. A wiesz, za co? Skądże możesz wiedzieć! Nie zgadniesz nawet, kim jestem, prawda? Do dziś byłam błędnym ognikiem — uśmiechnęła się — a dawniej, dawniej, 590 gdy żyli tu twoi pradziadowie, byłamTżoną starego młynarza. Obok młyna nad brzegiem Sępolny stał mój dom, po którym już dawno nie ma nawet śladu. Mąż, chcąc spełnić wszystkie moje zachcianki, oszukiwał na wadze, podwyższał opłaty za przemiał, pożyczał pieniądze na wysoki procent, zabierał bydło i gospodarstwa swym dłużnikom. Chłopi przeklinali mnie bardziej niż jego. Wiedzieli dobrze, że zmienił się dopiero od chwili ślubu, że to ja właśnie jestem przyczyną ich. nędzy. Po śmierci męża wyszłam za mąż za czeladnika młodszego od siebie. Jeszcze bardziej zaczęłam uciskać i oszukiwać ludzi. Potrzeba mi było wiele pieniędzy. Myślałam, że tym zapewnię sobie jego wierność. Później dopiero dowiedziałam się, że i tak mnie zdradzał. Uciekł wreszcie z inną. A mnie cóż pozostało? Już tylko starym zwyczajem zbierać talary i gromadzić w skrzyni. Dlatego po śmierci musiałam odbyć pokutę. Jako błędny ognik miałam straszyć nad brzegiem tej rzeki aż do chwili, gdy zamiast mówić do mnie: „Niech to diabli porwą" — znajdzie się ktoś, kto podziękuje mi szczerze dobrym słowem za przysługę. Długo nie mogłam się tego doczekać. Zarówno za życia, jak i po śmierci obdarzano mnie tylko przekleństwami. Teraz nareszcie jestem wolna i odchodzę. Żegnaj, mój wybawicielu! Zanim jednak przeniosę się w zaświaty, odwiedzę jeszcze Munsterberga. Bądź pewien, że wycofa skargi z sądu i nikogo nigdy już nie będzie zaczepiał. Zniknęła, pozostawiając osłupiałego Marcina wśród gęstego mroku. Stanisław Rzeszowski mm ?i??? 1 bart batd i?ii?? i bastion baszta Behełr ????^^? białki 1 H^H bierwiog^H bieśnica 1 ^^^^H blanka 1 ^^H^H , t' ??????i? ^^^? 38 W krainie GryMul SŁOWNIK WYRAZÓW STAROPOLSKICH, GWAROWYCH I OBCYCH alkowa — tn: niewielka komnata lub izdebka bez okien, używana jako sypialnia amulet — drobny, zwykle ozdobny przedmiot, najczęściej z metalu, drewna lub kamienia szlachetnego, który według wierzeń ma chronić noszącą go osobę od nieszczęść armada — wielka flota wojenna attyka — tu: element architektoniczny budowli, ponad gzymsem wieńczącym, spotykany na zamkach, basztach i bramach obronnych auxilium —pomoc, ??i????, wsparcie barć —otwór wydrążony w drzewie w lesie, także kłoda z wydrą- żonym otworem, dla roju pszczół bard — średniowieczny poeta-śpiewak opiewający boje i czyny bo- haterów przy dźwiękach instrumentu; także wędrowny pieśniarz śpiewający ballady i opowieści gminne bartodziej — bartnik, człowiek wyrabiający barcie do hodowli pszczół w lesie, często sam zajmujący się bartnictwem bastion — część dawnych murów obronnych bądź obwałowań, mocno wysunięta i dobrze umocniona, często w kształcie pięcio-boczuej wieży baszta — wieża o charakterze obronno-obserwacyjnym, przeważnie kamienna lub murowana, okrągła lub w kształcie grania-stosłupa, stojąca osobno lub włączona w obwód murów obronnych, zwykle na narożnikach Belzebub —w chrześcijańskich wierzeniach imię własne złego ducha, władcy piekieł beskurcyja —łotr, niegodziwiec, łajdak; także niezdara białka — białogłowa, niewiasta, kobieta, zwłaszcza zamężna bierwiono — pień drzewa oczyszczony z gałęzi, sęków, niekiedy kory; także belka, polano, szczapa bieśnica — złośnica; diablica blanka — w dawnych zamkach obronnych ogrodzenie, palisada; tak- że zęby wieńczące mury i baszty obronne, chroniące łuczników strzelających przez prześwity bombarda — wielkie działo burzące, strzelające kulami kamiennymi, uży- wane w XIV i XV w. W krainie Gryfitów 593 bosak —osęka, długi drąg drewniany z żelaznym okuciem na koń- cu, z ostrzem i bakiem brona — tu: warowna brama; także opuszczana, zaopatrzona w zę- by krata zamykająca bramę bróg — pomieszczenie na siano czy zboże, składające się z czte- rech słupów i ruchomego daszku; także stóg zboża lub siana przykryty daszkiem bryza —wiatr nad wybrzeżem morskim, pochodzący z różnicy tem- peratur morza i lądu 1 brzeszczot — ostrze broni siecznej od rękojeści w dół; klinga buksy — spodnie burka —rodzaj długiego i obszernego płaszcza z kapturem, zwykle z grubej tkaniny chaszcze — gęste krzaki, zarośla chram — świątynia, tu pogańska chrobry — dzielny, odważny, mężny, waleczny chyż; chyża — chałupa, chata , ciemierz — tu: wyciąg z ciemierzycy, rośliny o silnym działaniu fizjo- logicznym ciura —w dawnych formacjach wojskowych człowiek należący do czeladzi obozowej, luzak; także pogardliwie: człowiek podrzędnej wartości; maruder cknić się — tęsknić, nudzić się,1 przykrzyć się cumować — przymocowywać statek linami do nabrzeża; także łódź. do brzegu cyrograf —własnoręczny zapis, zobowiązanie na piśmie; także zapis własną krwią duszy diabłu czata — oddział żołnierzy ubezpieczających lub dokonujących zwiadu; czatownia — strażnica, punkt obserwacyjny, miejsce zasadzki Czernyboh — Czarnybóg, nazwa złego bóstwa pogańskich Słowian • częstokół — ogrodzenie z zaostrzonych u góry drewnianych pali; palisada,. ostrokół despekt —uchybienie komuś, ubliżenie dętek — dawna moneta wartości sześciu groszy polskich diadem —ozdobna przepaska na głowę, złota lub srebrna, zwykle wysadzana drogimi kamieniami, dawniej oznaka wysokich t godności: cesarskich, królewskich itp. dojmować —przenikać w wysokim stopniu dolmen —grobowiec przedhistoryczny, zbudowany z wielkich piono- wo ustawionych kamieni, przykrytych płytą kamienną dragon —w dawnym wojsku żołnierz lekkiej jazdy, początkowo peł- niący służbę i pieszo, i konno, potem tylko konno dryfować — o statku: zbaczać z wytkniętej drogi pod wpływem wiatru lub prądu dudy —starodawny ludowy instrument muzyczny dęty, składający się z dwóch piszczałek, z których jedna, tzw. przebierka, służy do wygrywania melodii, druga daje stały, przeciągły dźwięk akompaniujący melodii dukt —Unia podziału terenu leśnego; także droga leśna, powstała przez wyrąbanie drzew duser — pochlebstwo, komplement, słodkie słówko dworzec — tu: dwór książęcy dyby —kłody lub deski z otworami, w które zakuwano ręce i nogi więźnia dyl — pień drzewny, bal; także belka dziwożona — mityczna postać kobiety, według wierzeń ludowych prze- bywającej w górskich rozpadlinach, pieczarach; rusałka, jjoginka, zwykle złośliwa egzekwie — w Kościele Katolickim potoczna nazwa jutrzni lub nieszpo- rów za zmarłych; modły za zmarłych epitafium — napis nagrobkowy; płyta lub tablica rzeźbiona czy malowa- na, z napisem na cześć zmarłego filigran —misterny wyrób jubilerski z drucików metalowych, najczę- ściej złotych, srebrnych lub miedzianych flisować — spławiać rzeką drewno, zajmować się flisactwem foliał — księga dużego formatu forpoczta — straż przednia; wysunięta placówka; oddział wojska wysła- ny w celach zwiadowczych fortel — sprytny sposób pokonania trudności, wybieg, podstęp fosa — głęboki rów, przeważnie napełniony wodą, opasujący sta- nowisko obronne: zamek, obóz, twierdzę, miasto gacek — nietoperz gąsior — tu: narzędzie do wymierzania kary, rodzaj dybów z otwo- rami na ręce i nogi; także naczynie szklane do napojów gemajn ' — zwykły żołnierz, szeregowiec; w XVII i XVIII w. w polskim wojsku szeregowiec cudzoziemskiego pochodzenia giwer — karabin Gody —tu: okres od Bożego Narodzenia do Trzech Króli, także święto Bożego Narodzenia gontyna — świątynia pogańska u dawnych Słowian, Prusów i Litwi- nów graf — dawniej urząd, potem tytuł arystokratyczny; hrabia grążel — roślina wodna o dużych kwiatach i długoogonkowych li- ściach, pływających na powierzchni wody grot — strzała wyrzucana z łuku lub pocisk o kształcie strzały, wy- rzucany ręcznie; także ostre, metalowe zakończenie strzały lub oszczepu grule — ziemniaki gusła — wróżby, zabobony, czary, zaklęcia i obrzędy im towarzy- szące gzić się — tu: swawolić, zbytkować, zalecać się gzło —giezło» koszula, także śmiertelna; obszerna szata lniana halabarda — średniowieczna broń kłująca i sieczna, złożona z drewnia- nego trzonu i osadzonej na nim siekiery oraz grotu, należała do uzbrojenia piechoty, następnie straży miejskiej i dworskiej hałastra —pospólstwo, motłoch, gawiedź, banda, zgraja huzar — żołnierz dawnej lekkiej jazdy, początkowo na Węgrzech, później i w innych krajach, ubrany i uzbrojony na sposób węgierski infamie infanteria istno jadro jaka jantar jarl jarzmo jaz junak kaganek Kameraden kanclerz kasztel kasztelan kazerna klauzula kleń klinga kłomla kmieć Tcnecht kneź knop kobiałka kolasa kolet korab kunktator Kupała kupić się kur — w dawnej Polsce człowiek skazany na utratę praw i czci;, także niegodziwiec, bezecnik ? — piechota * — istotnie, prawdziwie, rzeczywiście — tu: sieć na ryby — rodzaj kaftana podobnego do żupana — bursztyn — tu: wojownik normański, przywódca drużyny wikingów; w średniowiecznej Skandynawii tytuł namiestnika królewskiego — tu: drewniany zaprzęg; uprząż — zapora na rzece służąca do spiętrzenia wody; grobla, tama. — odważny, dziarski młody mężczyzna; zuch, śmiałek — rodzaj lampki, naczynie gliniane lub metalowe wypełnione-oliwą, w której pali się zanurzony, niczym nie osłonięty knot — towarzysze, koledzy — tu: wysoki urzędnik na dworze księcia, kierujący kancelarią książęcą i archiwum, także kierownik kancelarii na dworze magnata — tu: gród, zamek warowny, twierdza — urzędnik książęcy za Piastów, zarządzający kasztelem i przylegającym do niego terytorium. Od XIV w. wyższy urzędnik państwowy zasiadający w senacie — koszary — tu: postanowienie zawarte w umowie — ryba z rodziny karpiowa ty eh, występująca w wodach słodkich i słonych Europy, Azji i Ameryki Półn. — ostrze broni siecznej: szabli, szpady itp.; brzeszczot — kłomia, sieć rybacka, rozpięta na drewnianych ramach w kształcie graniastosłupa o trójkątnej podstawie — chłop, początkowo wolny, w okresie pańszczyzny przypisany do roli — tu: żołnierz pieszy w dawnym wojsku niemieckim — książę — chłopak, młodzian; młody parobek; tu także krasnoludek — opałka, koszyk o okrągłym dnie, pleciony z wikliny albo» łyka — rodzaj lekkiego pojazdu konnego, bryczka — tu: kurta żołnierska ? sukna mb łosiowej skóry, noszona także do konnej jazdy i na polowaniu — tu: okręt; także wielka łódź — człowiek rozmyślnie z czymś zwlekający, ociągający się» powolny w działaniu — noc Kupały, wywodzący się z czasów pogaństwa obchód letniego przesilenia słonecznego u Słowian, odpowiadający na ziemiach polskich sobótce świętojańskiej: palenie ognia,, pląsy i śpiewy wokół niego, zbieranie ziół, puszczanie wianków na wodę itp. — skupiać się, gromadzić, łączyć — tu: kogut, także pożar (czerwony kur) 596 kus — tu: figiel, żart kusy — tu: diabeł kusza —tu: rodzaj broni pociskowej; łuk do miotania strzał landsknecht —żołnierz pieszy na żołdzie w dawnym wojsku niemieckim leża —tu: kwatera żołnierska na dłuższy postój Lelum —okrzyk, pogańskich Słowian, prawdopodobnie wzywający boga lejtnant — stopień oficerski w armiach wielu krajów, odpowiada stop- niowi porucznika lewiatan — w Biblii potwór morski o dziwnych kształtach, z' którym wierzenia ludowe kojarzyły różne legendy, najczęściej dotyczące końca świata lichwa —pożyczanie pieniędzy na bardzo wysoki procent, niedoz- wolony przez prawo i pobieranie z tego tytułu krzywdzących odsetek locha — samica świni, dzika; maciora Lucyper — Lucyfer; w chrześcijańskich wierzeniach imię władcy piekieł, zbuntowanego przeciw Bogu anioła ludwisarz —rzemieślnik trudniący się odlewem dzwonów, dział, posą- gów itp. łacnie, łacno —bez trudu, łatwo łęk —tu: rodzaj siodła; także przednia lub tylna część siodła wygięta do góry, kula siodła łokieć — tu: dawna miara długości wynosząca 576 milimetrów łońskiej — zeszłej, ubiegłorocznej łubia, łubie — futerał z łubu, czyli kory drzewnej, na łuk łub strzały; kołczan, także skórzany łyk — tu: pogardliwie mieszczanin, mieszczuch (od taniego żupa- na z włókien konopnych, czyli z łyka) margraf — margrabia; w średniowieczu zwierzchnik marchii granicznej, później tytuł arystokratyczny marlina —liche zboże merta — mirt, zawsze zielony krzew pochodzący z obszaru śródziem- nomorskiego, u nas hodowany jako roślina ozdobna. Jest symbolem dziewictwa, dawniej miłości i męstwa mirza — tu: młodzieniec wstępujący w związek małżeński; narzeczony mirzyca — panna wstępująca w związek małżeński; narzeczona mitygować — powściągać, hamować, powstrzymywać morowe po- . > wietrze — zakażone, niosące zarazę, mór muca —rodzaj czapki naisto — tu: istotnie, rzeezywiście naiścić się — namartwić się nara — tu: rodzaj łoża w ściennej wnęce nawęz; nawiąż — tu: pełniący funkcję amuletu wisior z nanizanymi kłami niedźwiedzia ,, i nie Iza — nie można, nie wolno ninie — teraz, obecnie obiata — tu: ofiara oczajdusza — urwis, hukaj, pędziwiatr, awanturnik odrzwia okolnica .opat opończa ordynans osęka ostrężyna ostroczenie ostrów oszczep o trok owolnica paczyna pałasz patoka patrycjat pawęz piesznia pikieta piejzer piast pławnica pławy płocica pojas; po- jaśnica poły popręg, popręgu posoka profit przeor — oprawa drzwi, futryna drzwi — tu: typ dawnej wsi słowiańskiej, w której domy były ustawione wokół placu i tworzyły okręg lub podkowę — przełożony.klasztoru bądź zespołu klasztorów w niektórych starych zakonach, jak m.in. u benedyktynów, cystersów — rodzaj obszernego płaszcza bez rękawów, z kapturem — tu: polecenie, rozkaz, zarządzenie; także służba, dyżur, pogotowie — długi drąg drewniany, czasem żelazny, z okuciem na końcu, ostrzem i hakiem; bosak; także rodzaj wideł do łowienia ryb — jeżyna, krzew lub owoc krzewu o tej nazwie — obrzydzenie czegoś, zohydzenie — wyspa; także kępa na rzece, jeziorze, stawie porosła trawą — rodzaj broni wojennej i myśliwskiej, złożonej z długiego drzewca i osadzonego na nim żelaznego grota — dawniej mężczyzna, przeważnie młody, później chłopiec, młodzieniec niepełnoletni; także sługa, najemnik w młodym wieku — typ dawnej wsi na pograniczu słowiańsko-germańskim, o jednej ulicy rozszerzającej się w kształcie wydłużonego wrzeciona, także o dwu ulicach owalnie otaczających plac. Była formą przejściową między okolnica a ulicówką — duże wiosło — rodzaj broni siecznej, pośredniej między mieczem a szablą, o klindze prostej lub nieco zakrzywionej, ostrej z jednej strony,' a na końcu z obu stron — miód otrzymywany ż plastrów przez wyciekanie — tu: znakomici obywatele miejscy, uprawnieni do zasiadania w radzie miejskiej; także bogate, uprzywilejowane rody mieszczańskie — duża, opierana o ziemię osłona z drewna, później ze skóry, używana przez pieszych żołnierzy; tarcza — rodzaj żelaznego dłuta służącego do żłobienia w drzewie, np. barci — tu: straż, warta — szrama, blizna — tu: plaster — długa sieć rybacka zastawiana wpoprzek płynącej ławicy — pale drewna spławiane przez flisaków; tratwy —r płoć, płotka, pospolita ryba z rodziny karpiowatych, żyjąca w słodkich wodach Europy środkowej i północnej — pasek; talia — tu: złożone z dwu dużych sieci sidła, głównie na ptaki — część uprzęży, pas podtrzymujący siodło — rozlana krew; jucha , i — korzyść z czegoś, zysk, dochód — przełożony klasztoru w niektórych zakonach przetak —rodzaj sita do oczyszczania ziarna, przesiewania mąki przetowłosa — o rozpuszczonych włosach i odkrytej głowie przyzba — wał usypany z ziemi, okalający podmurówkę domu, czasem umocniony wzdłuż deskami rab — niewolnik Radgost — Radogost; naczelne bóstwo Redarów, jednego z plemion Wie- leckiej .grupy Słowian połabskich. Ośrodek kultu w Rado-goszczy, grodzie zburzonym w 1068 r. przez Sasów. Lokalizacja grodu nie ustalona. Radogost znany jest także pod nazwą Swarożyca radlić — okopywać ziemią za pomocą radia uprawne rośliny; dawniej przeorywać ziemię radiem radio —rodzaj pługa używanego do okopywania roślin; dawniej prymitywne drewniane narzędzie rolnicze spulchniające ziemię rataj — folwarczny najemny pracownik, zatrudniony głównie przy uprawie roli i innych pracach sprzężajnych; parobek Raubritter —rycerz rozbójnik reja —pozioma belka na maszcie, do której umocowuje się górny lik żagla prostokątnego rewa —ławica piasku utworzona przez fale i odsłaniana przez nie tylko wtedy, gdy wiatr wieje od strony lądu rezydencja — reprezentacyjna siedziba dostojnika państwowego, króla czy magnata; także miejsce ich stałego pobytu; zamieszkiwanie u kogoś i pozostawanie na jego utrzymaniu rohatyna —rogacina; włócznia z hakiem przy grocie, używana przez lekką jazdę; także broń myśliwska ruchelka — gałązka sabat — tu: w dawnych wierzeniach ludowych orgie czarownic, złych duchów sakwa — worek sioło —wieś; osiedle wiejskie skald — staroskandynawski lub staroislandzki poeta-śpiewak tworzą* ?? pieśni o bi. .ach i pochodach wikingów, o ich zwycięstwach, o miłości skórznie — skórzane buty o wysokich cholewkach skrzat —małe dziecko, brzdąc; także w dawnych wierzeniach lu- dowych duszek domowy, krasnoludek, który pomaga lub psoci Smętek — postać diabła występującego w pieśniach i opowieściach po- morskiego ludu snadnie —łatwo, bez wysiłku snadź —widocznie, być może, zapewne, prawdopodobnie sokolnik — ten kto układa sokoły do polowania lub poluje z nimi, kie- rownik polowania z sokoł«"~" spectaculum — przedstawienie spomnieć — tu: spamiętać srom —tu: wstyd, hańba, niesława ¦tołh —wolnostojąca wieża obronna, wznoszona w średniowieczu w obrębie murów zamkowych sukurs sulica suplika Swantewit Swarożyc szamerowany szapoklak szczuka szczyt szłom sztych szuba szyszak Świętowit tentować tło trefni» trok truchła Trygław trzebież trzem trzos Trzygłów turbować się umyślny uroczysko — pomoc, wsparcie, zasiłek; posiłki, pomoc w bitwie; odsiecz — lekka włócznia, broń lekkiej jazdy polskiej używana do XVI w.; także broń myśliwska — prośba; podanie — Światowit, p. Świętowit — naczelne bóstwo grupy Słowian połabskich zwanej Wiele-tami lub Lutykami. Czczone w Radogoszczy (p. Radogost). Według niektórych badaczy kult Swarożyca był powszechny w całej Słowiańszczyźnie — obszyty galonami, sznurem, taśmą dla ozdoby — sztywny, wysoki kapelusz męski, składający się na płasko, składany cylinder — strzelec pieszy w armii Księstwa Warszawskiego, później także strzelec konny — szczupak — tu: tarcza, puklerz — ochronne nakrycie głowy, zwykle z metalu lub twardej skóry; hełm — tu: ostry koniec białej broni, szpic; także pchnięcie białą bronią, cios — długie wierzchnie okrycie, zwykle podbite futrem — hełm zakończony spiczasto. W ?I-?II w. zaopatrzony w siatkę drucianą spadającą na ramiona, w XIV-XVII w. w przyłbicę, ruchomą zasłonę żelazną na twarz. Wchodził w skład dawnej zbroi rycerskiej — prawdopodobnie bóg wojny, wróżb i urodzajów czczony przez Słowian połabskich. Główny ośrodek kultu w Arko-nie na wyspie Rugii, gdzie w świątyni w XII w. znajdował się posąg tego bóstwa, o czterech twarzach, z rogiem obfitości w dłoniach. Świętowitowi był poświęcony biały koń, z którego zachowania się kapłani odczytywali wolę boga przesądzającą o decyzjach, zwłaszcza w sprawach polityki — próbować, usiłować, zabiegać o coś; także kusić, nęcić, pociągać — tu: polepa, podłoga — śmieszek, żartowniś, błazen, kpiarz — tu: pas, rzemień, łyko, powróz do wiązania tłumoków; juki, pęta — tu: trumna — Trzygław p. Trzygłów — karczowisko, grunt oczyszczony, nowina — tu: dwór pański — dawniej używany pas, początkowo wełniany, potem skórzany, z kieszeniami na pieniądze; jv przenośni majątek, • bogactwo — bóstwo zachodniosłowiańskie wyobrażane z trzema głowami, czczone w XII w. w Szczecinie i na Wolinie — martwić się, kłopotać — specjalny posłaniec; goniec — u dawnych Słowian miejsce przed świątynią lub w głębi 600 urzma wataha wężynka wierzeje wiking wilkołak — włodyka — włok — włosiennica — woj — wyrychtować — wysforować się — zaisto — zali — zaeię — zausznice — zawdy, zawżdy — zawidzieć — zbór — żyda — żagiew — zerca żertwa zydło puszczy, związane z kultem jakiegoś bóstwa, z. odbywaniem narad, sądów; także miejsce odludne, tajemnicze pustkowie pagórek, wzniesienie oddział zbrojny; uzbrojona gromada rabusiów; banda; także herszt zbójów, rabuś, opryszek ryba o wężowatym kształcie, długości około 26 cm, występuje w Bałtyku w strefie przybrzeżnych wodorostów rodzaj sieci w kształcie kosza z lejkowatym otworem zwróconym do wnętrza. Wyplatana z wikliny lub sitowia, służy do łowienia ryb, raków i ptaków dwuskrzydłowa brama zbita z desek; wrota wojownik skandynawski, członek łupieskich drużyn, które w VIII-XII w. napadały i rabowały kraje europejskie, głównie Anglię, Holandię, Francję według dawnych wierzeń ludowych człowiek mający moc przemieniania się w wilka, istota okrutna i mściwa władyka; władca, pan, zwierzchnik tu: wielka sieć w kształcie worka, wleczona za łodzią rybacką, służy do połowu ryb dennych koszula z ostrej tkaniny z włosia, noszona dawniej dla umartwiania się, pokuty czy z powodu żałoby dawny wojownik, rycerz przygotować, naprawić, sporządzić wysunąć się do przodu zaiste, doprawdy, naprawdę tu: czy tu: wszelako, jednak; także: wara, nie wolno, nie wtrącaj się tu: kolczyki zawsze zazdrościć; także nienawidzić tu: kościół protestancki wiatr południowy wiejący od lądu ku morzu płonące polano, głownia, rzadziej łuczywo prymitywne narzędzie do mielenia ziarna, składa się z dwu płaskich kamieni okrągłych, dolnego nieruchomego i górnego obracanego ręcznie kapłan pogański u Słowian, ofiarnik ofiara • , żywność, jedzenie R.W. ŹRÓDŁA I O ZAKOPANYM DZWONIE I DZIELNYCH RYCERZACH KSIĘCIA BOGUSŁAWA I Według: W. Lawerentz Aus pommerscher Heimat, Szczecin 1911. O BARTNIKU CICHU 1 WALCZĄCYM NIEDŹWIEDZIU. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, s. 145, O WŁÓCZNIACH MOHORTOWYCHRYCERZY. Według informacji uzyskanych w 1950 r. od leśników z powiatu myśliborskiego. Wzmianka: Cz. Piskorski Ziemia myśliborska, Poznań 1968, s. 108-109. O OBROŃCACH GÓRY ZAMKOWEJ. Według: M. Wehrmann Geschichte von Pommern, Gotha 1921, t. 2. RAK. Według wersji zasłyszanej. O ŻOŁNIERZACH ZAMIENIONYCH W DRZEWA. Według: H. Peters Chronik der Stadt Naugard, Nowogard 1840; H. Rathenow Bilder aus Pommern, Gryfia 1884. O ŚPIĄCYCH RYCERZACH ZNAD ODRY. Według: H. Rathenow Bilder aus Pommern, Gryfia 1884. JAK RYCERZ BARTŁOMIEJ Z DĘBOGÓRY WYPĘDZIŁ BRANDENBURCZYKÓW Z GARDŹCA. Według: B. Zientara Szkice szczecińskie. Warszawa 1958, s. 130-131. O SŁOWIAŃSKIEJ OSADZIE PARSĘCKO I KRZYWYM MARCINIE. Według: K. Tuempel Neustettin in 6 Jahrhunderten, Szczecinek 1910; J. Kostrzewski Kultura prapolska, Poznań 1947; A. Stafiński Podania z ziemi szczecińskiej, w: „Literatura Ludowa" 1960, nr 4-5. ? t JAK POWSTAŁY MIESZKOWICE. Według zebranych materiałów. Cz. Piskorski: Mieszkowice, gród nad Kurzycą, Szczecin 1957. O ŻELI SŁAWIE I GNIEŹDZIE GRYFÓW. Według zebranych materiałów. O KSIĘCIU BARNIMIE II I PIĘKNEJ ŻONIE RYCERZA WIDANTY. Według: T. Kantzow Chronik von Pommern, Szczecin 1897; A. Haas Das pommersche Herzoghaus in der Volkssage w: „Baltische Studień". O KSIĘŻNIE ZOFII I JANIE Z MASZEWA. W oparciu o zebrane materiały. 602 O BŁAŹNIE MIKOŁAJU. Według: F. R. Flogel Geschichte der Hofnarren, Lipsk br; A. Haas Hofnarren aus pommerschem Herzoghof, Steinbausen 1905. O SYDONU, BIAŁEJ DAMIE SZCZECIŃSKIEGO ZAMKU. Według: M. Wehrmann Geschichte von Pomjnern, Gotha 1921, t. 2; A. Haas Das pommersche Herzoghaus in der Volks-sage w: „Baltische Studien." OSTATNI Z RODU OLBRZYMÓW. Według: O. Knoop, H. Gosch, Sagen und Erzah-łungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland". O BIAŁYM ORLE NAD CMENTARZEM OLBRZYMÓW. Według: Der Zaubenogel auf der alten Eiche bei Daber w: „Unser Pommerland". ŚMIERĆ KSIĘCIA. Według: O. Knoop, H. Gosch Wie Gollnow zu seinem grossen Wald-besitz gekommen ist w: „Unser Pommerland", DĄB TRZECH PANÓW. Według: K. Tuempel Neustettin in 6 Jahrhunderten, Szczecinek 1910; A. Stafiński Podania z ziemi szczecineckiej, w. „Literatura Ludowa" 1960, nr 4-5. ŚWIADECTWO HAŃBY. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948. ? NOC SYLWESTROWA NAD SŁUPIĄ. Według: Volkssagen und Erzahlungen aus Stad, und Landkreis Stolp, Słupsk 1929. O RYCERZACH I OKRUTNYM FEUDALE. Według zebranych materiałów. Wzmianka: Cz. Piskorski Szczecin i okolice. Warszawa 1960, s. 107. KSIĘŻNICZKA BEZ SERCA. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, e. 106. WIDMA. Według: O. Knoop, H. Gosch Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland". UPIÓR W SUCHEJ. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahlungen, Aberglauben, Gebrauche und Marchen, Poznań 1885. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń Swantibora, Poznań 1964. O TRZECH DĘBACH Z OSOWA. Według wersji zasłyszanej. PRZEKLĘTY ZAMEK NA WZGÓRZU WISIELCÓW. Według: Sagen der Inseln Usedom und Wolin, Frankfurt 1925. O OKRUTNYM WŁADCY ZBÓJECKIEGO ZAMKU. Według: M. Wehrmann Rękopisy podań, legend i baśni pomorskich. Teka pośmiertna. WAP Szczecin. Dział spuścizn i rękopisów. DOBRY STAROSTA. Przedruk: R. Zmorski Podania i baśnie ludu, 1955, s. 155. Pierwodruk pochodzi z XIX w. IV OFIARA. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, s. 72. KOŃ WRÓŻBITA. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, s. 78. KLĘSKA BELBUKA. Według: A. Stafiński Podania ziemi szczecineckiej, w. „Literatura Ludowa" 1960, nr 4-5. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... O POGAŃSKICH DZIEWICACH NAD DRAWĄ. Według wersji zasłyszanej od auto-chtonki Stanisławy Węglewskiej. WRÓŻBA SWANTEWITA. Według: F. Schulz Ortssagen aus dem Kreis Kćslin w. „Un-sere Heimat", Koszalin 1925, nr 6; G. Labuda Słowiańszczyzna pierwotna, Warszawa 1954. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... BOŻY DAR. Według wersji zasłyszanej. 603 ZJAWY TOPIELCÓW KOŁO JĘCZYDOŁU. Według B. Hassę Die Buchenheide.von Sagen umwoben. Szczecin 1927. * O LUBIŃSKIEJ SYRENIE I ZAKONNIKU. Według: K. Błahij Ostatnia tajemnica zatopionych bogów, Warszawa 1971; także w oparciu o wersję zasłyszaną na Wolinie. O SWOBNICKIM KOMTURZE I URODZIWEJ CÓRCE WÓJTOWEJ. Według: E. Schielaff Pommersche Sagen, Lipsk br. Wzmianka: S. Rzeszowski Ziemia bańska. Warszawa 1965. PŁOMIEŃ. Według wersji zasłyszanej. PŁACZĄCE DZWONY. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahlungen Aberglauben, Ge-brauche und Marchen, Poznań 1885. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... O DIABLE Z KNIEI BUKOWEJ. Według wersji zasłyszanej. Wzmianka: Cz. Piskorski Województwo szczecińskie. Warszawa 1966, s. 132. OPAT BRUNO Z KOŁBACZA. Według: Schielaff Pommersche Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... JESIOTRY BRACISZKA URBANA. Według: E. Schielaff Pommersche Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... 0 KOŚCIELE MARIACKIM W STARGARDZIE. Według zebranych materiałów. O SŁOWIAŃSKIEJ BOGINI ŚMIERCI. Według: E. Schielaff Pommersche Sagen, Lipsk br. 0 DZWONACH Z GOLENIOWSKIEJ FARY. Według: O. Knoop, H. Gosch Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland". V KRÓL GŁĘBIN. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza. Gdynia 1958, s. 45. 0 RUSAŁCE Z NOWOGARDNA. Według: D. Gunther Die Wassemixe und Teufel bei Naugard w: „Heimatsblatter fur den Kreis Naugard" 1927, nr 2-3. 0 REGALICKIM WODNIKU. Według: W. Lawerentz Aus pommerscher Heimat, Szczecin 1911. O PLĘCIOGŁOWYM SMOKU. Według: H. Peters Chronik der Stadt Naugard, Nowogard 1840. O DĄBSKIEJ SYRENIE. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, •. 79. O RYBAKU I DIABLE. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948. O RZECE INIE. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Lipsk 1926. DIABEŁ POWSINOGA. Według: F. Lorentz „Teksty pomorskie", Kraków 1913-1925, fc 1-3. O ZŁOŚLIWYM DIABLE I SPRYTNYM RYBAKU. Według: O. Knoop, H. Gosch Der Teufel in Gallberg bei Naugard w: „Unser Pommerland". O RYCERZU WARSZU I WARSZEWSKIM JEZIORZE. Według: O. Knoop, H. Gosch Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland**. SYRENA Z TRZĘSACZA. Według: H. Błahij Ostatnia tajemnica zatopionych bogów, Warszawa 1971. VI PIEŚŃ ŚWIĘTOBORA. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahlungen, Aberglauben' Gebr&uche und Marchen, Poznań, 1885; A. Stafiński Podania ziemi szczecineckiej, w: „Literatura Ludowa" 1960, nr 4-5. G. Fijałkowski Pieśń... 604 O ZACZAROWANEJ KSIĘŻNICZCE SYGRYDZIE. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Berlin 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... SIEDEM WIERZB. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie. Szczecin 1948, s. 51. 0 DWÓCH BRACIACH RYCERZACH I ICH NIESŁAWNEJ ŚMIERCI. Według: K. Bcsenow Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Schlawe, Riigenwalde (Ostsee), cz. I. BLIŹNIAKI. Według wersji zasłyszanej. 0 KUPCÓWNIE MAŁGOSI I SZADZKIM KASZTELANIE. Według: O. Knoop Stargarden Sagen, Stargard 1925. O KOCHANKACH Z TRZĘSACZA. Według: Von Ahn zu uns, Szczecin 1921; B. Czwój-dziński Ginący Trzęsacz, Szczecin 1954; M. Rzeszowska: „Wiadomości Zachodnie" 1966, nr 40. O NIEZGODNYCH RYCERZACH. Według relacji Marcelego Labona, działacza Związku Polaków w Niemczech. .O SZEWCZYKU I PIĘKNEJ STAROŚCIANCE. Według wersji zasłyszanej od mieszkańców Człuchowa. ' / vn O ZATOPIONEJ WINECIE. Według: R. Kiersnowski Legenda Winety. Studium historyczne, Kraków 1950; K. Blahij Ostatnia tajemnica zatopionych bogów, Warszawa 1971, s. 12. Legenda* o Winecie występuje zarówno w dawnych kronikach niemieckich, m.in. w zapisie Adama Bremeńskiego z 1074 r., jak i w starych sagach skandynawskich. Pierwsi przedstawiali zatopienie Winety jako karę bożą za rozwiązłość i zepsucie jej mieszkańców oraz za odmowę przyjęcia wiary chrześcijańskiej; dla drugich Wineta była głównym gniazdem piractwi słowiańskiego, które trzeba było wytępić ogniem i mieczem. Wszystkie późniejsze opracowania tej legendy wzorowały się, w miarę potrzeby, na jednych lub na drugich źródłach, czyniąc z Winety bądź słowiańską Sodomę i Gomorę, bądź też nadając całej historii charakter rycerskiej sagi staroskandynawskiej o wyprawie na barbarzyńskich Słowian. Wersja obecna jest próbą rekonstrukcji dawnej legendy pomorskiej, opartej na wierzeniach i wątkach baśniowych słowiańskich oraz na najnowszych odkryciach archeologicznych na wyspie Wolinie. W tekście wykorzystano fragment dziejów Winety z XIV-wiecznej kroniki Ernesta de Kirchberga Eluitis Megapolilanie, Chronican Mecklemburgicum, cytowanych w przekładzie na polski w: K. Błahij Ostatnia ... ŚLEPY RUMAK Z WINETY. Według: A. Haas Woliner Sagen, Szczecin 1924. O ZDRAJCY BURMISTRZU I PASTERCE ANUSI. Według: E. Riemann Geschichte der Stadt Greifenberg, Berlin 1862. TAJEMNICA HERBU GOLENIOWA. Według relacji Marcelego Labona. WIENIEC ZGODY. Według zebranych materiałów, Wzmianka: Cz. Piskorski Szczecin i okolice. Warszawa 1960, str. 139. ZARAZA W POŁCZYNIE. Według: L. W. Bruggemann Vor- und Hinterpommern, Szczecin 1784, t. II; R. Maskę Geschichte der Stadt Polzin in Pommern, Szczecin br. KŁOPOTY MIESZKAŃCÓW SIANOWA. Według: F. Lorentz SUminzische Tekstt, St. Petersburg 1905; F. Sędzicki Baśnie kaszubskie, Warszawa 1957; B. Sychta Miasta, miasteczka i wsie w kaszubskiej literaturze ludowej, wierzeniach i obrzędach w: „Literatura Ludowa" 1959, nr 1-2. SKĄD POCHODZI NAZWA MIASTA KAMIEŃ. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Lipsk 1926. O MORZU CZERWONYM W STARGARDZIE. Według: O. Knoop Stargarden Sagen, Stargard 1924. BASZTA KASZANA W TRZEBIATOWIE. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Lipek' 1926. 605 SKARBY ZAMKU DRAHIMSKIEGO. Według: H. Rogge Der Sagenkrarus von Neustettin, Szczecinek 1927; A. Stafiński Podanie o ziemi szczecineckiej w: „Literatura Ludowa" 1960, nr 4-5. AMBONA W BADACZU. Według: A. Stafiński maszynopis; „Unser Pommerland" 1927, nr 9-?. Pomorze Zachodnie, Poznań 1949, t. II, s. 560, 576. O WIDMIE NA GRODŹCU. Według: O. Knoop, H. Gosch Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland", vni O ZBÓJCACH Z GÓRY CHEŁMSKIEJ I MOSIĘŻNYM ROGU. Według: E. Schulz Ortssagen aus dem Kreis Koslin w: „Unsere Heimat", Koszalin 1922, nr 3. O GŁAZIE KOŁYSKĄ ZWANYM. Według: B. Hassę Die Buchenheide von Sagen urn-woben, Szczecin 1927. ROZBÓJNIK. Według wersji zasłyszanej.' STRACHY NAD JEZIOREM GLICKO. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Berlin--Friedenau 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... CZARNY LEWIATAN. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, e. 35. OKRĘT WIDMO. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, s. 60. SIEDMIU ŁEBIAN W NIEBIE. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, s. 187. O URODZIWEJ STENCE, KORSARCE WOLIŃSKIEJ. Według wersji zapisanej na Wolinie w 1952 r. IX O UBOGIM GOSPODARZU I BURSZTYNOWYCH SKARBACH. Według: Ko glin Beyersdorff Was eine ostpommersche Kleinstadt erzahlt, Szczecin br. UBOGI BEDNARZ Z KOŁBACZA, KTÓRY OSADĘ SOWNO ZAŁOŻYŁ. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Berlin 1926. KAMIEŃ SZCZĘŚCIA. Według: Koglin, Beyersdorff Was eine ostpommersche Kleinstadt erzahlt. Szczecin br. SKARBY PODZIEMNEGO ZAMKU. Według: F. Schulz Ortssagen aus dem Kreis Koslin w: „Unsere Heimat", Koszalin 1922, nr 3. SKARB RYCERZA O SZEŚCIU PALCACH. Według: O. Knoop. H. Gosch Sagen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland". O SKAMIENIAŁYM CHCIWCU Z KARSKA. Według: O. Knoop, H, Gosch Sogen und Erzahlungen aus dem Kreis Naugard w: „Unser Pommerland". O STRAŻNIKACH SKARBU I PRACOWITYM SZEWCZYKU. Według: U. Jahn Volkssagen aus Pommern und Riigen, Berlin 1889. DZWON. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, s. 143. ZŁOTE JEZIORO. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, e. 117. ŚLEPIEC Z ŁĘKNICY. Przedruk: T. Karpowicz Legendy pomorskie, Szczecin 1948, ?. 89. SZCZĘŚCIE NA MOŚCIE. Według: F. Lorentz „Teksty pomorskie (kaszubskie)", Kraków 1924. O SKARBIE I SZUBIENICY NA SERBSKIEJ GÓRZE. Według: A. Haas Pommersche Sagen, Berlin 1912: M. Wehrmann Rękopisy legend i baśni pomorskich. Teka pośmiertna. WAP Szczecin. Dział rękopisów i spuścizn. O DOBRYCH Sagen, Berlin 1912 NIEZWYKŁE O DWÓCH Riigen, Berlin 1L LESTER N und Riigen, glauben, Gebrawht NOCNA FM) lungen, ŚPIEWAJĄCY Przedruk: G. O DWÓCH lungen, Aberglauben ODMIENIEC kowski Pieśń ... PAS WILKOŁAKA G. Fijałkowski ???I??? G. Fijałkowski JAK RYCERZ gen, Erzahlungen, kowski Pieśń... SZEŚĆ SIÓSTR CZŁOWIEK br. G. Fijałkow OLBRZYM, Sagen, Berlin 1912 O ZŁYCH mersche Sagen, I??i SABAT CZAR umwoben, Szczecin O ZAMKU FAŁSZYWA Schlawe, Rugenwaldc KSIĘGA Przedruk: G. Fij O BŁĘDNYM 606 X O DOBRYCH KARZEŁKACH ZNAD BRZEGÓW JAMNA. Według: A. Haas Pommersehe Sagen, Berlin 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... NIEZWYKŁE WESELE. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, s. 194. 0 DWÓCH BIAŁYCH GOŁĄBKACH. Według: U. Jahn Folkssagen aus Pommern und Riigen, Berlin 1889. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... LESTER NA KRÓLEWSKIM DWORZE. Według U. Jahn Volkssagen aus Pommern und Riigen, Berlin 1889. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... TAJEMNICA CZARNEJ WODY. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahłungen, Aberglauben, Gebrauche und Marchen, Poznań 1885. NOCNA PRZYGODA DRWALA MARCINA. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahłungen, Aberglauben, Gebrauche und Marchen, Poznań 1885. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... ŚPIEWAJĄCY PRZETAK. Według: E. Schielaff Pommersehe Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... 0 DWÓCH SIOSTRACH GĘSIARECZKACH. Według: O. Knoop Volkssagen, Erzahłungen, Aberglauben, Gebrauche und Marchen, Poznań 1885. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń,.. ODMIENIEC. Według: E. Schielaff Pommersehe Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń ... PAS WILKOŁAKA. Według: E. Schielaff Pommersehe Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... KAMIENNA CHATKA. Według: A. Haas Pommersehe Sagen, Berlin 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... JAK RYCERZ BONIN DIABŁU DUSZĘ ZAPRZEDAŁ. Według: O. Knoop Vołkssa-gen, Erzahłungen, Aberglauben, Gebrauche und Marchen, Poznań 1885. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... SZEŚĆ SIÓSTR. Według wersji zasłyszanej. CZŁOWIEK W KAMIEŃ ZAKLĘTY. Według: E. Schielaff Pommersehe Sagen, Lipsk br. G. Fijałkowski Pieśń... OLBRZYM, DIABEŁ I PRZEMYŚLNY KARZEŁEK. Według: A. Haas Pommersehe Sagen, Berlin 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... 0 ZŁYCH WRÓŻKACH I CUDOWNYM ŹRÓDEŁKU. Według: E. Schielaff Pommersehe Sagen, Lipsk br. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... SABAT CZAROWNIC NA GÓRZE SŁUP. Według: B. Hassę Die Buchenheide von Sagen umwoben, Szczecin 1927. 0 ZAMKU W SŁAWNIE. Przedruk: W. Łęga Legendy Pomorza, Gdynia 1958, 8. 120. FAŁSZYWA KARTA. Według: K. Rosenow Sagan und Erzahłungen aus dem Kreis Schlawe, Rugenwaldc (Ostsee), cz. I. KSIĘGA TAJEMNEJ WIEDZY. Według: A. Haas Pommersehe Sagen, Berlin 1912. Przedruk: G. Fijałkowski Pieśń... O BŁĘDNYM OGNIKU. Według relacji Marcelego Labona. S.Ś. 39 W krainie C SPIS RZECZY Przedmowa.........,........ 5 I W WALCE O ZIEMIĘ OJCZYSTĄ O zakopanym dzwonie i dzielnych rycerzach księcia Bogusława I (M. Rzeszowska)..... 13 O bartniku Cichu i walczącym niedźwiedziu (T. Karpowicz)............... 22 O włóczniach Mohortowych rycerzy (Cz. Piskorski, R. Wilczyńska)............ 29 O obrońcach Góry Zamkowej (M. Rzeszowska) 31 Rak (S. Deskur).............. 37 O żołnierzach zamienionych w drzewa (M. Rzeszowska)................. 40 O śpiących rycerzach znad Odry (M. Rzeszowska) ¦ 47 Jak rycerz Bartłomiej z Dębogóry wypędził Bran- denburczyków z Cardźca (Cz. Piskorski) . . 48 O słowiańskiej osadzie Parsęcko i Krzywym Marcinie (S. Świrko)............. 51 II O WŁADCACH POMORZA ZACHODNIEGO i Jak powstały Mieszkowice (Cz. Piskorski, S. Świrko) 55 O Żehsławie i gnieździe gryfów (Cz. Piskorski) . . 59 O księciu Barnimie II i pięknej żonie rycerza Wi- danty (M. Rzeszowska) . ......... 62 O księżnie Zofii i Janie z Maszewa (M. Laboń) 71 39 W krainie Gryfitów gQg O błaźnie Mikołaju (M. Rzeszowska)...... 73 O Sydonii, białej damie szczecińskiego zamku (M. Rzeszowska)............... 77 Ostatni z rodu olbrzymów (M. Rzeszowska) ... 84 O białym orle nad cmentarzem olbrzymów (M. Rzeszowska).......*....... . 92 Śmierć księcia (M. Rzeszowska)........ 98 Dąb Trzech Panów (S. Świrko) ........ 107 Świadectwo hańby (T. Karpowicz)....... 109 III O DAWNYCH PANACH I PODDANYCH Noc sylwestrowa nad Słupią (M. Rzeszowska) . . 117 O rycerzach i okrutnym feudale (Cz. Piskorski) . . 121 Księżniczka bez serca (W. Łęga) ....... 123 Widma (M. Rzeszowska) .... i...... 129 Upiór w Suchej (C. Bo jar •Fijałkowski)..... 137 O trzech dębach z Osowa (S. Pawłowicz) .... 143 Przeklęty zamek na Wzgórzu Wisielców (J. Buczyńska) . . . .'............. 145 O okrutnym władcy zbójeckiego zamku (J. Buczyńska) ................. 148 Dobry starosta (R. Zmorski)......... 151 IV O DAWNYCH BOGACH I BOŻKACH POGAŃSKICH TUDZIEŻ O KOŚCIOŁACH, KLASZTORACH I ZAKONNIKACH Ofiara (W. Łęga)............' . . 167 Koń wróżbita (W. Łęga)........... 170 Klęska Belbuka (G. Bojar-Fijałkowski)..... 173 O pogańskich dziewicach nad Drawą (B. Kibała) 177 Wróżba Swantewita (C. Bojar-Fijałkowski) . . . 179 Boży Dar (S. Deskur)............ 186 Zjawy topielców koło Jęczydołu (M. Wiśniewska) 189 O lubińskiej syrenie i zakonniku (S. Świrko) . . 191 O swobnickim komturze i urodziwej córce wójtowej (J. Buczyńska)............ 196 Płomień (S. Deskur)............. 205 Płaczące dzwony (G. Bojar-Fijałkowski) .... 208 O diable z Kniei Bukowej (Cz. Piskorski) .... 213 Opat Bruno z Kołbacza (G. Bojar-Fijałkowski) . 214 Jesiotry braciszka Urbana (G. Bojar-Fijałkowski) 219 O kościele Mariackim w Stargardzie (S. Pawłowicz) .................. 224 O słowiańskiej bogini śmierci (J. Buczyński) . . 228 O dzwonach z goleniowskiej fary (R. WiUfyńska) 230 V O MORZU, JEZIORACH, RZEKACH I DZIELNYCH RYBAKACH Król głębin {W. Lega)............ 237 O rusałce z Nowogardna (M. Rzeszowska) . . . 242 O regalickim wodniku (M. Rzeszowska)..... 247 O pięciogłowym smoku (S. Rzeszowski) .... 251 O dąbskiej syrenie (T. Karpowicz)....... 256 O rybaku i diable (T. Karpowicz)....... 262 O rzece Inie (J. Buczyński).......... 267 Diabeł powsinoga (G. Bojar-Fijałkowski) .... 270 O złośliwym diable i sprytnym rybaku (M. Rzeszowska) ................. 276 O rycerzu Warszu i Warszewskim Jeziorze (J. Sidorowicz)............... 281 Syrena z Trzęsacza (S. Świrko)........ 282 VI ' O MIŁOŚCI RYCERSKIEJ I WIEŚNIACZEJ Pieśń Świętobora (G. Bojar-Fijałkowski) .... 295 O zaczarowanej księżniczce Sygrydzie (G. Bojar- •Fijałkowski)............... 300 Siedem wierzb (T. Karpowicz)......... 308 O dwóch braciach rycerzach i ich niesławnej śmierci (G. Bojar-Fijałkowski)......... 317 Bliźniaki (S. Deskur)............. 322 »• 611 O kupcównie Małgosi i szadzkim kasztelanie (J. Buczyńska)............... 325 O kochankach z Trzęsacza (M. Rzeszowska) . . 330 O niezgodnych rycerzach (M. Rzeszowska) . .. . 337 O szewczyku i pięknej starościance (S. Świrko) 338 VII O GRODACH f OMORSKICH I ICH MIESZKAŃCACH O zatopionej Winecie (S. Świrko)....... 347 Ślepy rumak z Winety (J. Buczyński)..... 359 O zdrajcy burmistrzu i pasterce Anusi (M. Rzeszowska) ................. 361 Tajemnica herbu Goleniowa (M. Rzeszowska) . . 373 Wieniec zgody (Cz. Piskorski)........ 374 Zaraza w Połczynie (G. Bojar-Fijałkowski) . '. . 376 Kłopoty mieszkańców Sianowa (S. Świrko) . . . 379 Skąd pochodzi nazwa miasta Kamień (J. Buczyński, S. Świrko).............. 384 O Morzu Czerwonym w Stargardzie (J. Buczyński) ................... 386 Baszta Kaszana w Trzebiatowie (X Buczyński) 388 Skarby zamku drąhimskiego (S. Świrko) .... 391 Ambona w Radaczu (S. Świrko) ....... 393 O widinje na Grodźcu (M. Labon)....... 395 i VIII O ZBÓJCACH I PIRATACH O zbójcach z Góry Chełmskiej i mosiężnym rogu (G. Bojar-Fijałkowski).......... 399 O głazie Kołyską zwanym (M. Wiśniewska) . . 404 Rozbójnik (S. Deskur)............ 406 Strachy nad jeziorem Glicko(G. Bojar-Fijałkowski) 409 Czarny Lewiatan (T. Karpowicz)......s 415 Okręt widmo (W. Lega)........... 421 Siedmiu łebian w niebie (T. Karpowicz) .... 425 O urodziwej Stence, korsarce wolińskiej (S. Świrko)................... 431 622 IX O ZACZAROWANYCH SKARBACH, SZCZĘŚCIU I LUDZKIEJ CHCIWOŚCI O ubogim gospodarzu i bursztynowych skarbach (G. Bojar-Fijałkowski).......... . 439 Ubogi bednarz z Kołbacza, który osadę Sowno założył (J. Buczyńska)........... 445 Kamień szczęścia (G. Bojar-Fijałkowski) .... 453 Skarby podziemnego zamku (G. Bojar-Fijałkowski) 456 Skarb rycerza o sześciu palcach (S, Rzeszowski) 461 O skamieniałym chciwcu z Karska (S. Rzeszowski) 463 O strażnikach skarbu i pracowitym szewczyku (M. Rzeszowska)............... 467 Dzwon (W. Łęga).............. 475 Złote Jezioro (T. Karpowicz)......... 479 ślepiec z Łęknicy (T. Karpowicz)....... 483 Szczęście na moście (S. Świrko)........ 489 O skarbie i szubienicy na Serbskiej Górze (M. Rzeszowska)............... 494 X BAŚNIE O KARZEŁKACH, DIABŁACH, CZAROWNICACH /I STRACHACH O dobrych karzełkach znad brzegów Jamna (G. Bojar-Fijałkowski)............ 499 Niezwykłe wesele (W. Łęga)......... 502 O dwóch białych gołąbkach (G. Bojar-Fijałkowski) 507 Lestek na królewskim dworze (G. Bojar-Fijałkowski) 510 Tajemnicą czarnej wody (G. Bojar-Fijałkowski) . 517 Nocna przygoda drwala Marcina (G. Bojar-Fijałkowski)................. 522 Śpiewający przetak (G. Bojar-Fijałkowski) . . . 526 O dwóch siostrach gęsiareczkach (G. Bojar-Fijałkowski) ................. 533 'Odmieniec (G. Bojar-Fijałkowski) ....... 536 Pas wilkołaka (G. Bojar-Fijałkowski)...... 541 Kamienna chatka (G. Bojar-Fijałkowski) .... 547 Jak rycerz Bonin diabłu duszę zaprzedał (G. Bojar- Fijałkowski)............... 550 Sześć sióstr (S. Deskur)............ 555 Człowiek w kamień zaklęty (G. Bojar-Fijałkowski) . 558 Olbrzym, diabeł i przemyślny karzełek (G. Bojar- Fijałkowski)............... 562 O złych wróżkach i cudownym źródełku (G. Bojar- Fijałkowski)............... 568 Sabat czarownic na górze Słup (M. Wiśniewska) 573 O zamku w Sławnie {W. Łęga)........ 575 Fałszywa karta (G. Bojar-Fijałkowski)..... 577 Księga tajemnej wiedzy (G. Bojar-Fijałkowski) . 581 O błędnym ogniku (S. Rzeszowski)...... 588 Słownik wyrazów staropolskich, gwarowych i obcych................... 593 Printed in Potand WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE • POZNAŃ 1986 Wydanie II Nakład 99.650 + 350 egz. Ark. wyd. 33,4; ark. druk. 38,5 + 1,0. Drak ukończono w kwietniu 1986r. Zam. nr 42/85 1-7/182 zlec. nr D-778 PRASOWE ZAKŁADY GRAFICZNE Koszalin, ul. Lampego 18/20