Joseph Conrad Sześć opowieści A set of six OD AUTORA Sześć opowiadań zebranych w tym tomie jest wynikiem czterech lat dorywczej pracy. Daty ich powstania są odległe, a pochodzenie różnorodne. Żadne z nich nie jest związane bezpośrednio z osobistymi doznaniami. We wszystkich fakty są z założenia prawdziwe, przez co rozumiem, że nie tylko mogły się zdarzyć, lecz że się rzeczywiście zdarzyły. Na przykład ostatnia opowieść tego tomu, ta, którą nazwałem patetyczną, a której pierwotny tytuł jest Il Conde (nawiasem mówiąc z błędną pisownią), jest prawie dosłowną transkrypcją historii opowiedzianej mi przez pewnego czarującego starego dżentelmena, którego spotkałem we Włoszech. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest tam tylko to. Każdy może dostrzec, że jest tam coś więcej niż dosłowne sprawozdanie, ale rozeznanie, gdzie on skończył, a ja zacząłem, trzeba pozostawić wnikliwości czytelnika, dla którego problem ten może być interesujący. Nie chciałbym twierdzić, że problem ten bezwarunkowo jest wart zachodu. Natomiast jestem pewien, że jest nie do rozwiązania, bowiem dotychczas nie mogłem go sobie zupełnie wyjaśnić. Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że osobowość opowiadającego była wyjątkowo sugestywna niezależnie od historii, którą mi opowiadał. Dowiedziałem się kilka lat temu, że umarł daleko od swojego ukochanego Neapolu, gdzie rzeczywiście przytrafiła mu się owa ,.ohydna awantura”. Tak to więc genealogia Il Conde jest prosta. W wypadku innych opowieści jest inaczej. Różnorodne elementy złożyły się na ich kompozycję. Charakteru wielu z nich zapomniałem, nie mając zwyczaju robić notatek przed lub po fakcie. Mam na myśli fakt pisania opowieści. Z Gaspara Ruiza pamiętam najlepiej to, co napisałem, a w każdym razie zacząłem, w miesiąc po skończeniu Nostromo. Lecz poza terytorium, i to nieźle rozległym (cały kontynent południowo– amerykański), powieść i opowiadanie nie mają z sobą nic wspólnego ani w nastroju, ani w zamierzeniu i z pewnością nie w stylu. Stylem po większej części jest tu styl generała Sattttier— ry, a stary wojak, stwierdzam to z zadowoleniem, jest przez cały czas bardzo wierny sobie. Patrząc teraz beznamiętnie na różnorakie drogi, jakimi ta opowieść mogła się potoczyć, nie mogę uczciwie stwierdzić, że obeszłoby się bez generała Santienry. To właśnie on, stary człowiek mówiący o dniach swojej młodości, nadaje charakter i posmak prawdy całemu opowiadaniu, czego prawdopodobnie nie uzyskałbym bez jego pomocy. W samym tworzeniu jego osoba oczywiście nie mogła się na nic przydać, ponieważ rzecz całą trzeba by było utrzymać w ramach jego prostego umysłu. Wszystko to jest tylko żmudnym grzebaniem we wspomnieniach. Obecnie wydaje mi się, że historii nie można było opowiedzieć inaczej. Wzmiankę o człowieku nazwiskiem Gaspar Ruiz znalazłem w książce kapitana Basila Hall z floty królewskiej, który przez pewien czas w latach 1824–28 był starszym oficerem małego brytyjskiego szwadronu na zachodnim wybrzeżu Ameryki Południowej. Jego książka opublikowana w latach trzydziestych odniosła pewien sukces i przypuszczam, że do dziś można ją znaleźć w niektórych czytelniach. Kto ciekawy, a nie ufający mojej wyobraźni, niech zajrzy do tego drukowanego dokumentu, tom drugi, zapomniałem jaka strona, ale jest to gdzieś pod koniec. Inny dokument związany z tą opowieścią to list, utrzymany w zgryźliwym, ironicznym tonie, od pewnego przyjaciela z Burmy; znajdują się tam uwagi krytyczne o „dżentelmenie z działem na plecach”; tego jednak nie zamierzam udostępnić publiczności, a jednak historia z owym działem rzeczywiście się zdarzyła lub przynajmniej muszę temu wierzyć, bo ją pamiętam, opisaną rzeczowym tonem w pewnej książce, którą czytałem jako chłopiec, a dla nikogo w świecie nie zamierzam porzucić wierzeń mojego chłopięctwa. Bestia, jedyna opowieść marska tego tomu, podobnie jak Il Conde wiąże się z bezpośrednim opowiadaniem i opiera się na wrażeniach zebranych niemal na gorąco z ludzkich warg. Nie wyjawię rzeczywistej nazwy zbrodniczego statku; po raz pierwszy dowiedziałem się o jego zbrodniczych obyczajach od późniejszego kapitana Blake’a, dowodzącego pewnym angielskim, statkiem, na którym służyłem w roku 1884 jako drugi oficer. Kapitan Blake był tym właśnie z moich dowódców, którego wspominam z najgłębszą czcią. Nakreśliłem jego sylwetkę, nie wymieniając nazwiska, w pierwszym eseju Zwierciadła morza. W swoich młodych latach zetknął się sam z bestią i to jest, być może, powodem, dla którego włożyłem opowieść w usta młodego człowieka i zrobiłem z tego to, co czytelnik sam zobaczy. Istnienie bestii było faktem. Koniec bestii, tak jak został opisany, również jest faktem, dobrze znanym w swoim czasie, chociaż rzeczywiście przydarzył się innemu statkowi, wielkiej piękności kształtów i nieposzlakowanego charakteru, który na pewno zasłużył na lepszy los. Bez skrupułów przystosowałem to do potrzeb mojej opowieści, myśląc, że jest w tym pewna przenośnia o wyrównaniu krzywd. Ufam, że to małe szachrajstwo nie rzuci cienia na moją pisarską uczciwość nowelisty. O Szpiegu i Anarchiście nie powiem z kolei nic. Pochodzenie tych opowieści jest tak beznadziejnie skomplikowane, że z takiego dystansu czasu nie warto tego próbować rozwikłać. Znalazłem je i tu umieściłem. Dociekliwy czytelnik odgadnie, że znalazłem je w sobie, lecz jak do tego doszło, po większej części zapomniałem; a co do reszty, doprawdy nie wiem, dlaczego miałbym się bardziej obnażać, niż to już zrobiłem. Pozostaje mi tylko teraz wspomnieć o Pojedynku, najdłuższej opowieści w książce. Dostąpiła ona sama jedna zaszczytu publikacji w ilustrowanym tomiku pod tytułem Punkt honoru. Było to wiele lat temu. Teraz przeniesiono ją na właściwe miejsce, miejsce, które zajmuje w tej książce, wraz z całą moją późniejszą pracą redakcyjną. Pochodzenie opowiadania jest niezwykle proste. Wyrasta z dziesięciu linijek zaczerpniętych z pewnej prowincjonalnej gazety wydawanej na południu Francji. Wzmianka ta, wywołana pojedynkiem, który zakończył się fatalnie, między dwiema znanymi paryskimi osobistościami, odnosi się w pewnym sensie i do innego „dobrze znanego faktu” o dwóch oficerach z wielkiej armii napoleońskiej, którzy stoczyli z sobą serię pojedynków w przerwach między wojnami. Powód był błahy, ale nigdy nie został wyjaśniony. Musiałem więc go wymyślić; sądzę, że charaktery dwu oficerów, których wymyśliłem, są dosyć przekonywające przez samą siłę absurdu. Prawdą jest, że dla mnie historia ta jest niczym innym, jak tylko poważną i gorliwą próbą stworzenia opowiadania historycznego. Słyszałem wiele w dzieciństwie o wielkiej epopei napoleońskiej. Naprawdę odnosiłem wrażenie, że czułbym się w tej epoce jak u siebie, i właśnie Pojedynek jest rezultatem tego uczucia lub — jeśli czytelnik woli — tego zarozumiałego przypuszczenia. Nie zaznałem niepokojów sumienia z powodu tego utworu. Oczywiście, opowiadanie mogłoby być lepiej zrobione. Każda praca mogłaby być lepiej zrobiona. Lecz jest to ten rodzaj refleksji, który należy odważnie odrzucić, jeśli nie zamierza się każdego swojego pomysłu pozostawić na zawsze w sferze jakiś osobistych wizji i nietrwałych urojeń. Jakże wiele z tych wizji ulatywało mi z pamięci! Ta jednak pozostała — jako świadectwo odwagi lub — jeśli wolicie — jako dowód porywczości. Najchętniej wspominam opinię pewnych francuskich czytelników, którzy zaryzykowali twierdzenie, że na tych około stu stronach oddałem „cudownie” ducha epoki. Zbytek łaskawości, oczywiście; lecz nawet gdyby tak było, tulę ją do piersi, bowiem naprawdę jest to właśnie to, co usiłowałem złapać w swoją małą siatkę: Duch Epoki — w szczęku zbroi, nigdy czysto wojskowy, młodzieńczy, prawie dziecinny w egzaltacji uczuć, naiwnie heroiczny w swej wierze. J. C. 1920 Les petites marionettes Font, font, font, Trois petits tours, Et puis s’en vont! Nursery Rhyme Małe marionetki Zmieniają szyk, Jeszcze trzy kółeczka, A potem — myk! Rymy dziecięce PANNIE M.H.M. CAPES OPOWIEŚĆ ROMANTYCZNA Gaspar Ruiz GASPAR RUIZ I Rewolucja wydobywa wiele dziwnych postaci z ukrycia, które w okresach niezakłóconego porządku społecznego jest zwykłym losem istnień prostych. Niektóre jednostki stają się sławne dla swych występków i cnót czy też po prostu dla swych czynów, które chwilowo mogą mieć znaczenie; potem zapomina się o nich. Tylko imionom nielicznych przywódców dane jest przetrwać koniec zbrojnej walki, aby potem przejść do historii i znikłszy z żywej pamięci ludzkiej żyć nadal w książkach. Imię generała Santierry dostąpiło tej zimnej, papierowo–atramentowej nieśmiertelności. Był to południowy Amerykanin z dobrej rodziny, a dzieła, które ukazały się za jego życia, zaliczały go do oswobodzicieli tej ziemi spod ciemięskich rządów hiszpańskich. Długa ta wojna, prowadzona z jednej strony o niepodległość, z drugiej zaś o władzę, nabrała z biegiem lat i przy zmiennych kolejach losu dzikości i bezwzględności walki na śmierć i życie. Wszelkie uczucie miłosierdzia i litości zniknęło w powodzi namiętności politycznych. I, jak zwykle na wojnie, masy, które przy ostatecznym wyniku mają najmniej do zyskania, ucierpiały najwięcej, zarówno w osobach swych nieznanych przedstawicieli, jak i na ubogim siwym dobytku. Generał Santierra rozpoczął służbę jako porucznik armii patriotycznej, stworzonej i dowodzonej przez sławnego San Martina, późniejszego zdobywcę Limy i oswobodziciela Peru. Właśnie odbyła się wielka bitwa nad brzegami rzeki Bio–Bio. Pomiędzy wziętymi do niewoli rozbitkami wojsk rojalistycznych był żołnierz nazwiskiem. Gaspar Ruiz. Jego ogromna postać i potężna głowa wyróżniały go wśród współjeńców. Osoba tego człowieka nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Przed kilkoma miesiącami zniknął z szeregów armii republikańskiej po jednej z wielu potyczek, które poprzedziły wielką bitwę. Teraz, schwytany z, bronią w ręku wśród rojalistów, nie mógł oczekiwać innego losu jak tego tylko, że jako dezerter zostanie rozstrzelany. Mimo to Gaspar Ruiz nie był dezerterem; nie posiadał on umysłu dość żywego, by ocenić dodatnie strony i niebezpieczeństwa zdrady. Dlaczego miałby przejść na stronę przeciwną? Właściwie wzięto go do niewoli, gdzie musiał cierpieć wiele braków i złe obchodzenie. Żadna z obydwu stron nie odznaczała się względnością wobec siwych przeciwników. Przyszedł więc w końcu dzień, kiedy kazano mu razem z innymi schwytanymi powstańcami maszerować w pierwszym szeregu oddziałów królewskich. W ręce wciśnięto mu muszkiet. Wziął go i maszerował. Wcale nie miał ochoty dać się zabić w sposób szczególnie okrutny za to, że nie wzbraniał się maszerować. Nie wiedział, co to jest bohaterstwo, ale miał zamiar rzucić muszkiet przy pierwszej sposobności. Tymczasem ładował i strzelał ze strachu, aby za pierwszą oznaką niezadowolenia którykolwiek z niepłatnych oficerów króla hiszpańskiego nie strzelił mu w łeb. Te swoje prymitywne myśli próbował wytłumaczyć sierżantowi, komendantowi straży, strzegącej jego i około dwudziestu podobnych mu dezerterów, których razem skazano na rozstrzelanie. Było to w czworoboku fortu, na tyle baterii, które panowały nad przystanią Valparaiso. Oficer, który stwierdził jego tożsamość, odszedł nie zwracając uwagi na jego sprzeciwy. Los jego był przypieczętowany, ręce mocno związane na plecach, a całe ciało obolałe od licznych razów kija i kolby muszkietu, którymi popędzano ich przez całą bolesną drogę, ad miejsca pojmania do bramy fortu. Było to zresztą jedynym dowodem stałego zainteresowania, jakim więźniów darzyła eskorta w czasie czterodniowego pochodu przez słabo nawodnioną część kraju. Przy przechodzeniu nielicznych strumieni pozwalano im zaspokajać pragnienie, co czynili chłepcąc wodę skwapliwie jak psy. Wieczorem, gdy na postoju, skatowani na śmierć, padali na kamienisty grunt, rzucano pomiędzy nich parę ochłapów mięsa. Gdy więc wczesnym rankiem stanęli w podwórzu kasztelu po wytężonym marszu całonocnym, gardło Gaspara Ruiza było wyschnięte, a usta wypełniał mu język wielki i wyschły. Ale oprócz pragnienia nurtowała Gaspara Ruiza głucha złość, której co prawda nie potrafił dać właściwego wyrazu, gdyż jego siły umysłowe nie mogły żadną miarą równać się z jego siłą fizyczną. Inni skazańcy pospuszczali głowy uporczywie patrząc w ziemię. Lecz Gaspar Ruiz powtarzał nieustannie: „Dlaczego miałbym dezerterować do rojalistów? Dlaczego miałbym dezerterować? Powiedzcie mi, Estaban!” Zwrócił się z tym do sierżanta, który przypadkowo pochodził z tej samej okolicy co on. Ale sierżant wzruszył tylko chudymi ramionami i nie zwracał więcej uwagi na basowy szept za swymi plecami. I rzeczywiście, trudno zrozumieć, dlaczego Gaspar Ruiz miałby dezerterować. Takim jak on nazbyt źle się wiodło, by mogli odczuć ujemne strony jakiejkolwiek formy rządu. Nie było żadnego powodu, dla którego Gaspar Ruiz miałby sobie życzyć, by utrzymało się panowanie króla hiszpańskiego. Ale równie miało troszczył się o jego upadek. Po stronie niepodległościowców znalazł się w sposób bardzo zrozumiały a prosty. Pewnego poranku zjawiła się banda patriotów, otoczyła w oka mgnieniu rancho* jego ojca, zakłuła psy i okulawiła tłustą krowę, wszystko wśród okrzyków: Viva la Libertad*. Oficer ich po długim a orzeźwiającym śnie prawił o wolności z zapałam i wymownie. Gdy wieczorem odeszli biorąc najlepsze konie Ruiza– ojca w zamian za swe kulawe szkapy, Gaspar Ruiz poszedł z nimi, zachęcony do tego w sposób stanowczy przez wymownego oficera. Niedługo potem zjawił się oddział wojsk rojalistycznych celem uspokojenia okręgu, spalił rancho, uprowadził resztę koni i bydła, a pozbawiwszy staruszków wszelkiego dobra ziemskiego zostawił ich siedzących pod krzakami, by mogli rozkoszować się bezcenną radością istnienia. II Gaspar Ruiz, skazany na śmierć jako dezerter, nie myślał ani o swej wiosce rodzinnej, ani o rodzicach, dla których był zawsze dobrym synem, gdyż był człowiekiem łagodnego charakteru i wielkiej siły fizycznej. Praktyczne znaczenie tej ostatniej cechy dla jego ojca podnosiło to Jeszcze, że syn odznaczał się posłuszeństwem. Gaspar Ruiz był pokojowo usposobioną istotą. Me teraz doprowadzono go do pewnego rodzaju głuchego buntu, gdyż bynajmniej nie miał ochoty zginąć śmiercią zdrajcy. Nie był przecież zdrajcą. Raz jeszcze odezwał się do sierżanta: — Wy wiecie, że nie zdezerterowałem, Estaban. Wiecie, że wraz z trzema innymi zostałem między drzewami, by powstrzymać nieprzyjaciela, gdy patrol ociekł. Podporucznik Santierra, wówczas nieomal chłopak jeszcze, nieprzyzwyczajony do krwawych głupstw wojny, przystanął w pobliżu, jakby przyciągnięty widokiem tych, którzy mieli być rozstrzelani — „dla przykładu” — jak powiedział commandante. Z uśmiechem wyższości zwrócił się sierżant do młodego oficera, nie radząc nawet spojrzeć na jeńca: — Dziesięciu ludzi nie wystarczyło, by go wziąć do niewoli, mi teniente*. Poza tym trzej inni powrócili do oddziału, gdy się ściemniło. Dlaczegóżby on, nie ranny i z nich wszystkich nasilniejszy, nie mógł zrobić tego samego? — Moja siła nic nie znaczy wobec jeźdźca z lassem — żywo zaoponował Gaspar Ruiz. — Z jakie pół mili ciągnął mnie za swym koniem. Na to doskonałe wyjaśnienie sierżant tylko uśmiechnął się pogardliwie. Młody oficer odszedł szybko, aby odnaleźć swego commandante. W chwilę potem adiutant wyszedł z kasztelu i przechodził tamtędy. Był to nieokrzesany cherlak, w obszarpanym mundurze, z głosem chrapliwym, a twarzą bezmyślną i żółtą. Od niego to dowiedział się sierżant, że skazańcy nie będą rozstrzelani przed zachodem słońca. Wobec tego prosił o wskazówki, co ma z nami robić do tego czasu. Adiutant rozejrzał się gniewnie po dziedzińcu, potem wskazał na drzwi małej wartowni, podobnej nieco do celi więziennej, do której powietrze i światło dochodziło przez mocno zakratowane okno, i rzekł: — Wsadźcie tam tych łajdaków. Sierżant ścisnął silniej kij, który nosił z mocy swego urzędu, i wykonał rozkaz ochoczo i z zapałem. Gaspara Ruiza, który ruszał się powoli, począł okładać po głowie i plecach. Gaspar stał przez chwilę cicho pod gradem uderzeń, w zamyśleniu przygryzając wargi, jakby pochłaniał go jakiś skomplikowany proces myślowy, potem powoli (ruszył za innymi. Drzwi zamknięto, adiutant wziął klucz. Gdy nadeszło południe, w nisko sklepionej izbie zapełnionej tak, że można się było udusić, gorąco stało się wprost nie do zniesienia. Więźniowie cisnęli się do okna błagając straż o kroplę wody; lecz żołnierze pozostawali w swych leniwych pozycjach rozłożywszy się pod ścianą, gdzie było jeszcze trochę cienia, strażnik zaś usiadłszy tyłem do drzwi palił papierosa i od czasu do czasu filozoficznie wznosił brwi. Gaspar Ruiz utorował sobie drogę do okna przy pomocy nieodpartej siły. Jego potężna pierś potrzebowała więcej powietrza niż inne; wielka twarz, wsparta brodą ma parapecie i przyciśnięta mocno do krat, wyglądała tak, jakby dźwigała na sobie wszystkie inne twarze cisnące się do powietrza. Jękliwe błaganie zmieniło się niebawem w rozpaczliwy wrzask, a gromadne wycie tych spragnionych ludzi sprawiło, że młody oficer, który właśnie przechodził przez podwórze, zmuszony był wprost krzyczeć, aby go usłyszano. — Dlaczego nie dacie więźniom wody? Sierżant usprawiedliwiał się z miną bolejącej niewinności, że przecież wszyscy skazani są ma to, by za kilka godzin umrzeć. Porucznik Santierra tupnął nogą. — Są skazami na śmierć, ale nie na tortury! — krzyknął. — Dajcie im natychmiast wody. Pod wpływem widocznego gniewu porucznika żołnierze poczęli się krzątać, a wartownik podniósł muszkiet i stanął na baczność. Gdy jednak znaleziono kilka dzbanków i napełniono je u studni, okazało się, że nie można ich padać przez kratę, ponieważ była zbyt gęsta. Wobec nadziei, że będzie można zaspokoić pragnienie, krzyki ludzi tratowanych w walce o to, by znaleźć się jak najbliżej okna, brzmiały rozdzierająco. Lecz gdy żołnierze, którzy podnieśli dzbany dla okna, bezradnie postawili je znów na ziemi, wrzaski z powodu doznanego zawodu stały się jeszcze straszniejsze. Żołnierze armii niepodległościowej nie byli zaopatrzeni w manierki. Znalazł się mały kubek cynowy, ale samo zbliżanie go do okna stało się przyczyną takiego wycia bólu i wściekłości, wydobywającego się z niewyraźnej masy ciał za twarzami przywartymi w naprężeniu do krat, że porucznik Santierra zawołał: — Nie, nie! musicie im otworzyć, sierżancie! Sierżant wzruszył ramionami i wyjaśnił, że nie ma prawa otworzyć drzwi, nawet gdyby miał klucz. Lecz klucza nie posiada. Adiutant garnizonu zabrał go. Ci ludzie robią zresztą zbyt wiele niepotrzebnego hałasu, gdyż po zachodzie słońca muszą tak czy owak umrzeć. Dlaczego nie rozstrzelano ich zaraz rano, tego nie rozumie. Porucznik Santierra gwałtownie odwrócił się plecami do okna. Na jego gorące przedstawienia commandante odłożył egzekucję. To ustępstwo zrobiono mu z uwagi na jego rodzinę oraz wysokie stanowisko jego ojca wśród przywódców partii republikańskiej. Porucznik Santierra miał nadzieję, że komenderujący generał przybędzie w godzinach przedpołudniowych do fortu, a w szlachetności swej mniemał, że naiwne jego wstawiennictwo skłoni tego surowego człowieka do ułaskawienia kilku przynajmniej więźniów. Po d wpływem zmiany uczuć krok ten wydał mu się teraz karygodnym i próżnym mieszaniem się w nie swoje sprawy. Nagle uświadomił sobie, że generał nie będzie chciał nawet słuchać jego prośby. Nie mógł tych ludzi uratować i tylko ściągnął na siebie odpowiedzialność za cierpienia, przydane teraz do ich okrutnego losu. — Idź zaraz i przynieś klucz od adiutanta — rzekł. Sierżant potrząsnął głową z nieśmiałym uśmiechem, podczas gdy jego oczy zwrócone były w bok na twarz Gaspara Ruiza, który nieporuszony i milczący patrzał przez okno pod zwałem innych twarzy krzyczących, znędzniałych i wykrzywionych. — Jaśnie wielmożny pan adiutant de Plaza — wyszeptał sierżant — odbywa właśnie sjestę. A nawet gdyby on, sierżant, uzyskał teraz dostęp do niego, to jedynym spodziewanym wynikiem widzenia byłby fakt, iż wypędzono by mu kijami duszę z ciała za to, iż ważył się przeszkodzić jaśnie wielmożnemu panu adiutantowi w czasie odpoczynku. Tu zrobił przepraszający ruch, potem stanął wyprostowany jak kij, skromnie spoglądając na brązowe palce swych nóg. Porucznik Santierra drżał z oburzenia, ale ociągał się. Piękna, okrągła twarz oficera, gładka jak u dziewczyny, płonęła wstydem bezradności, która go upokarzała. Bezwąsa górna warga drgała: zdawało się, że chwila jeszcze, a wybuchnie albo paroksyzmem wściekłości, albo łzami rozpaczy. W pięćdziesiąt lat potem generał Santierra, czcigodny świadek czasów rewolucji, mógł jeszcze dokładnie przypomnieć sobie uczucia młodego porucznika. Odkąd zaprzestał jazdy konnej, a nawet chodzenie poza granicami własnego ogrodu stało mu się uciążliwe, największą przyjemnością generała było to, że mógł u siebie przyjmować oficerów cudzoziemskich armii, którzy przybywali do portu. Anglików, jako dawnych towarzyszy broni, lubił więcej od innych. Marynarze angielscy wszystkich stopni przyjmowali jego gościnność z zaciekawieniem, gdyż znał on lorda Cochrana, a na pokładzie patriotycznej floty, stojącej pod rozkazami tego znakomitego żeglarza, brał udział w odcięciu i operacjach blokadowych pod Callao — w jednym z najsławniejszych epizodów walk o niepodległość i najzaszczytniejszych kart angielskiej tradycji bojowej. Ten sędziwy weteran armii wolnościowej był doskonałym znawcą języków. A sposób, w jaki głaskał swą długą, białą brodę, ilekroć zabrakło mu francuskiego lub angielskiego słowa, nadawał wspomnieniom jego coś ze swobodnej godności. III — Tak, moi przyjaciele — mawiał do swych gości — czegóż chcecie? Byłem młody, nie miałem doświadczenia, a mój stopień zawdzięczałem jedynie wielkiemu patriotyzmowi mego ojca, Panie świeć nad jego duszą. Czułem się niesłychanie upokorzony, nie tylko nieposłuszeństwem mego podwładnego, który, koniec końców, był odpowiedzialny za więźniów, ale tym, że będąc nieomal chłopcem bałem się pójść do adiutanta po klucz. Już przedtem dał mi się we znaki jego język rubaszny i złośliwy. Ponieważ był człowiekiem prostym i nie posiadającym żadnych zasług prócz zalet swej dzikości, dawał mi odczuć swą pogardę i niechęć od pierwszego dnia mego pobytu w batalionie, który stał w forcie. A upłynęło zaledwie czternaście dni! Chętnie byłbym spotkał się z nim z bronią w ręku, ale przed drażniącą brutalnością jego drwin wzdrygałem się. Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek przedtem albo potem czuł się równie nędznie jak wówczas. Drażliwość moja dręczyła mnie tak, że pragnąłem, aby sierżant na miejscu skonał, by tępi żołnierze, wpatrujący się we armie, trupem padli, a nawet tych biedaków, którym za moim wstawiennictwem odroczono wykonanie wyroku, pragnąłem widzieć już nieżywych, gdyż nie mogłem bez wstydu spojrzeć im w oczy. Cuchnący żar niby oddech piekła wychodził z ciemnej izby, w której zamknięci byli więźniowie. Ci, którzy znajdowali się przy oknie, słysząc, co się dzieje, szydzili ze mnie w ostatniej rozpaczy; jeden z nich, niewątpliwie obłąkany, żądał nieustannie, bym kazał żołnierzom strzelać przez okno. Jego chorobliwa wymowność rozdzierała mi serce, a nogi moje stały się ciężkie jak ołów. W pobliżu nie było żadnego wyższego oficera, do którego mógłbym się zwrócić. Nie mogłem zdobyć się nawet na tyle energii, by odejść. Zdrętwiały od wyrzutów sumienia, stałem obrócony tyłem do okna. Proszę nie wyobrażać sobie, że trwało to długo. Ile to trwać mogło? Minutę? Jeśli czas ten mierzyć cierpieniem duchowym, to chyba sto lat, dłużej, niż wynosi całe moje życie od tego czasu. Nie, na pewno nie trwało to nawet minuty. Ochrypły ryk zamierał nieszczęśliwcom w wyschniętych gardłach; nagle rozległ się głos mówiący spokojnym szeptem. Głos ów wzywał mnie, bym się odwrócił. Głos ten, se?ores, wychodził z ust Gaspara Ruiza. Nie mogłem widzieć jego ciała: kilku współwięźniów wlazło mu na plecy, a on trzymał ich na sobie. Mrużył oczy nie patrząc na mnie. Wydawało się, że to oraz ruch jego warg było wszystkim, co mógł zrobić przywalony takim ciężarem. Gdy się odwróciłem, głowa ta, która zdała się nadludzka, gdy pod zwałem innych głów wsparła się brodą na parapecie, zapytała mnie, czy rzeczywiście chcę ugasić pragnienie więźniów. Odparłem żywo: „Tak, tak!”, i podszedłem bliżej okna. Byłem jak dziecko i nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Pragnąłem tylko, alby ktoś dodał mi otuchy w mej bezradności i cierpieniu. — Czy może wasza wielmożność, se?or teniente, uwolnić ręce moje z więzów? — zapytał mnie Gaspar Ruiz. Rysy jego nie wyrażały ani Obawy, ani nadziei; ciężkie powieki przysłaniały mu oczy, a wzrok przechodził tuż obok mnie, w głąb podwórzy. Odpowiedziałem, jąkając się, jak w złym śnie: — Czego chcesz? Jak mogę się dostać do więzów na twych rękach? —Spróbuję, co będę mógł zrobić — odparł; i nagle ta wielka, nieruchomo patrząca głowa poruszyła się, a wykrzywione twarze, cisnące się w oknie, runęły w dół i zniknęły. Jednym ruchem strząsnął z siebie cały ciężar — taka była jego siła. Ale nie tylko strącił ich z siebie, lecz uwolnił się od ich naporu i na chwilę znikł mi z oczu. Przez jakiś czas w oknie nie było nikogo. On tymczasem rozbijał się wewnątrz, a kopiąc i potrącając barkami, robił dla siebie wolne miejsce w ten jedyny dostępny mu sposób, gdyż ręce miał związane na plecach. W końcu odwrócił się tyłem do okna i przez kratę wyciągnął do mnie swoje ręce, wielokrotnie okręcone liną. Ręce te, opuchniętej z nabrzmiałymi żyłami, były ogromne i nieforemne. Widziałem jego pochylone plecy. Były bardzo szerokie. Głos jego podobny był do pomruku byka. — Tnij, se?or teniente! Tnij! Wyciągnąłem szablę, którą nowa, nieskalana klinga nie pełniła dotąd żadnej służby, i przeciąłem liczne zwoje skórzanego stryka. Czyniłem to nie zdając sobie sprawy, dlaczego i po co to robię, lecz jakby pod wpływem wiary w tego człowieka. Sierżant wykonał ruch, jakby chciał krzyczeć, ale zdumienie pozbawiło go głosu, stał więc z otwartymi ustami, jak gdyby nagle zidiociał. Włożyłem szablę do pochwy i zwróciłem się do żołnierzy. Miejsce ich zwykłej, tępej martwoty zajął wyraz przerażonego oczekiwania. Słyszałem głos Gaspara Ruiza, który krzyczał wewnątrz, ale słów jego zrozumieć nie mogłem. Przypuszczam, iż to, że miał ręce wolne, podniosło znacznie jego siły; mam na myśli duchowy wpływ., jaki na ludzi ciemnych ma wyjątkowa siła fizyczna. W rzeczywistości bowiem nie należało go się obawiać więcej niż przedtem, gdyż odrętwienie ramion i rąk musiało potrwać czas jakiś. Sierżant odzyskał wreszcie mowę. — Święci niebiescy! — zawołał — będzie nam potrzeba konnego z lassem, aby go znów unieszkodliwić, gdy przyjdzie go prowadzić na miejsce stracenia. Nic, tylko wprawny enlazador* na dobrym koniu może dać mu radę. Pan porucznik był łaskaw zrobić coś bardzo niemądrego! Mc nie mogłem mu na to odpowiedzieć. Sam byłem tym zaskoczony, a teraz czułem dziecinną ciekawość, co z tego wyniknie. Ale sierżant myślał o trudnościach przy obezwładnianiu Gaspara Ruiza, gdy przyjdzie czas, by „dać przykład”. —A może — niespokojnie ciągnął sierżant — będziemy musieli go zastrzelić, jeśli się wyrwie, gdy otworzy się drzwi? Chciał rozwodzić się dalej na temat swych obaw o właściwe wykonanie wyroku, ale przerwał to nagłym okrzykiem, po czym jednemu z żołnierzy wyrwał z rąk muszkiet i stanął w oczekiwaniu ze wzrokiem utkwionym w okno. IV Gaspar Ruiz wylazł na parapet a usiadł tam oparłszy nagi o gruby mur i podniósłszy nieco kolana. Okno nie było dostatecznie szerokie, by nogi jego mogły się na nim pomieścić w całej swej długości. W pomieszaniu wydawało mi się, że chce mieć całe okno dla siebie. Wyglądał tak, jakby chciał zająć wygodną pozycję. Nikt z przebywających wewnątrz nie ważył się zbliżyć do niego, odkąd mógł bić rękami. — Por Dios! *— zamruczał sierżant za mną. — Zaraz strzelę mu w łeb i będzie wszystkiemu koniec. Przecież on jest skazany. Na to gniewnie spojrzałem na niego. — Generał nie zatwierdził jeszcze wyroku — rzekłem, chociaż wiedziałem doskonale, że są to puste słowa. Wyrok nie potrzebował zatwierdzenia. — Nie macie prawa strzelać do niego, jak długo nie próbuje uciekać — dodałem mocnym głosem. — Ale, sangre de Dios*! — ryknął sierżant i przyłożył muszkiet do ramienia — on chce uciekać. Patrzcie! Lecz ja, jakby Gaspar Ruiz rzucił był czar na mnie, podbiłem muszkiet, a kula przeleciała gdzieś nad dachami. Sierżant postawił broń na ziemi i wytrzeszczył oczy. Mógł żołnierzom rozkazać strzelać, ale nie uczynił tego. A gdyby był to uczynił, to zdaje mi się, że wówczas by go nie usłuchano. Z nogami wspartymi o grube mury, obejmując żelazną kratę owłosionymi rękami, Gaspar siedział cicho. Przez jakiś czas nic się nie działo. Ale nagle zaświtało nam, że prostuje swe pochylone plecy i kurczy ramiona. Wargi jego wykrzywiły się ukazując zęby. A potem, ujrzeliśmy, jak kuta sztaba żelazna poczęła wyginać się powoli pod naporem tego ciśnienia. Słońce oświecało całą jego skręconą i nieruchomą postać. Na czoło wystąpiły mu krople potu niby rosa. Gdy patrzałem, jak sztaba wygina się, zauważyłem, że pod paznokciami wystąpiło mu nieco krwi. W końcu przystanął. Jakiś czas siedział zupełnie skręcony, potem zwiesił głowę i leniwie spojrzał na zwróconą do góry powierzchnię swych ogromnych dłoni. Zdawało się niemal, że zasnął. Nagle zerwał się i usiadł na parapecie w przeciwnym kierunku, a wsparłszy stopy bosych nóg o inną sztabę środkową, wygiął i tę, lecz w przeciwną stronę niż pierwszą. Tak wielka była jego siła, że tym razem uwolniła mnie od bolesnych moich myśli. Ale on wyglądał tak, jakby niczego nie dokonał. Pominąwszy zmianę pozycji, by móc użyć nóg, co wszystkich nas zaskoczyło swą nagłością, we wspomnieniu moim pozostało wrażenie nieruchomości. Ale sztaby były wygięte bardzo szeroko. Teraz mógł wyjść, gdyby zechciał; lecz on opuścił nogi do środka, spojrzał przez ramię i skinął na żołnierzy: — Podajcie wadę — rzekł. — Dam wszystkim pić. Usłuchano go. Przez chwilę zdawało mi się, że człowiek i dzbanek znikną zmiażdżeni impetem rozwścieczenia. Myślałem, że zębami ściągną go na dół. I rzeczywiście, nastąpił szturm, ale on trzymał dzbanek wysoko na piersi i tylko nogami odpierał atak tych nieszczęśliwców. Za każdym uderzeniem odbiegali w kąt wyjąc z bólu, a żołnierze patrzyli w okno i zanosili się od śmiechu. Wszyscy śmiali się trzymając się za boki, tylko sierżant zrzędził posępnie. Obawiał się, że więźniowie zbuntują się i wydostaną z aresztu, co dałoby zły przykład. Ale tego nie należało się obawiać, a ja sam stałem przy oknie z wyciągniętą szablą. Gdy wreszcie siła Gaspara Ruiza uspokoiła ich dostatecznie, przystępowali jeden po drugim, wyciągali szyję, przykładali usta do dzbanka, który tan osiłek nachylał im, trzymając go na kolanach z szczególnym wyrazem litości, przychylności i współczucia. Przyczyną tego wyglądu dobroczyńcy była oczywiście jego troska o to, by nie rozlewano wody, jak też jego siedząca pozycja na parapecie; bo jeżeli który z nich na dłużej przywarł ustami do brzegu dzbanka, mimo że Gaspar Ruiz powiedział: „miałeś dosyć”, wówczas nie było nic z delikatności czy litości w kopnięciu, które odrzucało natręta, wyjącego i bezsilnego, daleko w głąb więzienia, gdzie powalił jeszcze dwu albo trzech innych, zanim sam upadł. Cisnęli się do niego bez przerwy, jakby chcieli studnię wypić do dna, zanim pójdą na śmierć; ale żołnierze tak się bawili systematycznością Gaspara Ruiza, że chętnie przynosili wodę pod okno. Gdy adiutant wyszedł po sjeście, było z powodu całej tej sprawy trochę krzyku, możecie być tego pewni. A co najgorsze, że generał, którego oczekiwaliśmy, w dniu tym nie przybył do twierdzy. Goście generała Santierry wyrażali zgodnie swe ubolewanie, że człowiek takiej siły cielesnej i cierpliwości nie został uratowany. — Moje wstawiennictwo nie uratowało go — rzekł generał. — Więźniowie zostali wyprowadzeni na stracenie na jakie pół gadziny przed zachodem słońca. Wbrew obawom sierżanta Gaspair Ruiz nie robił żadnych trudności. Nie potrzeba było jeźdźca z lassem, alby go obezwładnić, jakby był dzikim bykiem z prerii. Przypuszczam, że mając ręce wodne maszerował razem z innymi, którzy byli związani. Nie widziałem tego. Nie byłem przy tym. Skazano mię na areszt aa mieszanie się do służby wartowniczej przy więźniach. O zmroku, gdy smutny siedziałem w swej kwaterze, usłyszałem trzy salwy i pomyślałem sobie, że nigdy już nie usłyszę o Gasparze Ruizie. Zginął wraz z innymi. Mimo to dane nam było jeszcze słyszeć o nim, chociaż sierżant przechwalał się, że szablą ciął go w szyję, gdy pod stosem trupów, nieżywy czy konający, leżał twarzą do ziemi. Zrobił to, jak twierdził, dlatego, aby już na pewno uwolnić świat od tak niebezpiecznego zdrajcy. Muszę wyznać wam se?ores, że o tym silnym człowieku myślałem z wdzięcznością i pewnego rodzaju podziwem. Siły swojej używał rzetelnie, gdyż w sercu jego nie mieszkała dzikość, która odpowiadałaby jego sile cielesnej. V Gaspar Ruiz, który bez trudu mógł wyginać masywne kraty więzienne, został wraz z innymi wyprowadzony na masową egzekucję. „Każda kula ma swój cel”, powiada przysłowie. Cała wartość przysłów polega na ich trafnej i obrazowej wyrazistości. Ich moc przekonywająca opiera się na zdolności zadziwiania nas. Innymi słowy, zostajemy wyprowadzeni z równowagi i przekonani za pomocą pewnego rodzaju wstrząsu. Uderza nas forma — nie treść. Przysłowia są sztuką, tanią sztuką. Ogółem biorąc, nie są one prawdziwe; zdarza się nieraz, że są po prostu banalne, jak na przykład przysłowie: „Lepszy wróbel w garści, niż słowik na dachu”, lub „Na bezrybiu i rak ryba”; niektóre z przysłów są po prostu głupie, inne znów niemoralne. Jedno z nich, które zrodziło się w naiwnym sercu wielkiego ludu rosyjskiego: „Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”, ma w sobie coś z pobożnego okrucieństwa i jest smętną odmianą powszechnego wyobrażenia o miłosiernym Bogu. Bo byłoby to najzupełniej nieodpowiednie zajęcie dla obrońcy biednych, uciśnionych i bezbronnych, gdyby na przykład skierował kulę w serce ojca. Gaspar Ruiz nie miał dzieci, nie miał żony i nie wiedział, co to miłość. Zapewne nie rozmawiał nigdy z żadną kobietą oprócz swej matki i starej sługi. Murzynki, której pomarszczona skóra nabrała koloru popiołu, a chude ciało zgięło się we dwoje ze starości. Jeśli która z kul, wystrzelonych z muszkietów na piętnaście kroków, przeznaczona była specjalnie dla serca Gaspara Ruiza, to wszystkie ominęły cel. Tylko jedna urwała mu kawałek ucha, inna zaś strzęp ciała na ramieniu. Czerwone i czyste słońce zapadało w ocean i ognistym wzrokiem patrzyło na ogromny wał Kordylierów, godnego świadka tego wspaniałego przygasania. Byłoby niezrozumiałe, gdyby patrzyło na podobnych do mrówek ludzi przy ich głupim, małoznacznym zajęciu, jakim jest zabijanie i mordowanie bliźnich z powodów, które pominąwszy że, ogółem biorąc, są dziecinne, są jeszcze niedostatecznie rozumiane. W każdym razie świeciło ono w plecy strzelającego oddziału i w twarze skazańców. Niektórzy padli na kolana, inni stali prosto, a nieliczni odwrócili głowy od linii podniesionych luf muszkietów. Gaspar Ruiz, najwyższy z nich wszystkich, stał prosto ze zwieszoną głową. Nisko stojące słońce oślepiło go nieco; on sam zaliczał siebie do nieżywych. Upadł po pierwszej salwie. Upadł, gdyż był przekonany, że nie żyje. Ciężko zwalił się na ziemię. Siła upadku zdziwiła go. „Widocznie nie jestem zabity” — pomyślał, gdy usłyszał, jak na odgłos komendy pluton egzekucyjny znów ładuje broń. I wówczas po raz pierwszy zaświtała w nim nadzieja ratunku. Wyciągnąwszy sztywno członki, leżał pod ciężarem dwu ciał, które zwaliły się na niego padając na krzyż. Gdy żołnierze dali trzecią salwę do prawie nieruchomego, stosu trupów, słońce znikło, a niemal w chwilę po ściemnieniu się oceanu noc zapadła na wybrzeża młodej republiki. Nad mrokiem nizin sterczały tylko ośnieżone szczyty Kordylierów, przez jakiś czas jeszcze karmazynowe i świecące. Przed powrotnym marszem do fortu żołnierze usiedli i poczęli palić. Sierżant, już z własnego popędu, przechadzał się z obnażoną szablą wzdłuż szeregu trupów. Był to człowiek ludziki, patrzał więc, czy gdzie nie zadrga kto lub nie poruszy się jeszcze, a czynił to w tym miłosiernym zamiarze, by, w razie gdyby które z ciał dawało choćby najsłabsze oznaki życia, przebić je ostrzem swego oręża. Ale żadne z nich nie dało mu sposobności do wprowadzenia w czyn tych litosnych intencji. Żaden muskuł nie drgnął, nawet potężne ramiona Gaspara Ruiza, który, zalany krwią swych sąsiadów, udawał zabitego i starał się wyglądać bardziej nieżywe niż wszyscy inni. Leżał twarzą do ziemi. Sierżant poznał go po jego kształtach, a że sam był człowiekiem małego wzrostu, patrzał z zazdrością i pogardą na tę wielką siłę, która tu leżała. Właśnie tego żołnierza nie znosił. Kierując się niejasną niechęcią wymierzył Gasparowi Ruizowi potężne cięcie w kark, może także i w tym mglisto uświadamianym sobie celu, by upewnić się o śmierci tego silnego człowieka, jak gdyby jego potężne ciało miało moc oprzeć się kulom. Gdyż sierżant nie wątpił, że Gaspar Ruiz został wielokrotnie podziurawiony kulami. Potem poszedł dalej, a po chwili odmaszerował wraz ze swymi ludźmi pozostawiając ciała krukom i sępom. Gaspar Ruiz powstrzymał się od krzyku, chociaż zdawało mu się, że naraz odrąbano mu głowę; gdy się ściemniło, zrzucił z siebie trupy, które uciskały go swym ciężarem, i na czworakach wypełznął na równinę. Gdy jak ranny zwierz napił się w płytkim potoku do syta, wstał i chwiejąc się począł iść, z pustką w głowie i bez celu, jakby zabłąkany wśród gwiazd jasnej nocy. Wtem zdało mu się, że jakby z ziemi wyrósł przed mim mały domek. Potykając się wszedł do przedsionka i począł pięściami bić w drzwi. Z wnętrza nie wydostawał się ani jeden promyk. Gaspar Ruiz mógł był przypuszczać, że mieszkańcy uciekli, jak tylu innych z sąsiednich domów, gdyby nie głośne obelgi będące odpowiedzią na jego stukanie. W stanie gorączkowego osłabienia, w jakim się znajdował, ów gniewny krzyk wydawał mu się złudzeniem, jakby dalszym ciągiem piekielnego snu o niespodziewanym skazaniu na śmierć, o pragnieniu, jakie cierpiał, o salwach, które dano doń z odległości piętnastu (kroków, o swej głowie, nieomal odrąbanej. — Otwórzcie drzwi! — krzyknął. — Otwórzcie, w imię Boże! Rozsierdzony głos odskrzeczał mu z środka: — Wejdź, wejdź. Dom ten do was należy. Cały kraj do was należy. Wejdź i zabierz go sobie. — Na miłość boską — wyszeptał Gaspar Ruiz. — Czy cały kraj nie należy do was, patriotów? — skrzeczał dalej głos po drugiej stronie drzwi. — Nie jesteś patriotą? Gaspar Ruiz nie wiedział tego. — Jestem ranny — rzekł bezwolnie. Wewnątrz wszystko ucichło. Gaspar Ruiz stracił nadzieję, by go wpuszczono, i położył się w przedsionku tuż pod progiem. Było mu najzupełniej obojętne, co się z nim teraz stanie. Cała jego świadomość zdawała się koncentrować w karku, gdzie odczuwał straszliwy ból. Jego obojętność na to, jaki los go spotka, była szczera. Dniało już, gdy ocknął się z gorączkowego półsnu; drzwi, do których pukał w nocy, były szeroko otwarte, a jakaś dziewczyna z rozłożonymi rękami stała w nich opierając się o odrzwia. Gaspar Ruiz leżał na wznak i patrzał na nią. Twarz jej była blada, ale oczy głębokie i ciemne; włosy jej opadały czerniąc się jak heban przy białych policzkach, a usta były pełne i czerwone. Za nią widać było inną głowę z długimi, siwymi włosami i chudą, starą twarzą oraz parę rąk, bojaźliwie przytulonych do podbródka. VI — Znałem tych ludzi z widzenia — opowiadał generał Santierra swoim gościom przy stole. — Mam na myśli ludzi, u których Gaspar Ruiz znalazł schronienie. Ojciec był starym Hiszpanem, człowiekiem zasobnym, lecz zrujnowanym przez rewolucję. Jego posiadłości, dom w mieście, pieniądze i wszystko, co posiadał, skonfiskowano proklamacją, gdyż był nieprzejednanym wrogiem naszej niepodległości. Ongiś piastował wielce wpływowe stanowisko w radzie wicekróla, teraz nie miał znaczenia większego niż jego właśni niewolnicy murzyńscy, których nasza sławna rewolucja uczyniła wolnymi. Nie miał nawet środków, by uciec z kraju, jak to czynili inni Hiszpanie. Zapewne w czasie swej włóczęgi, pozbawiony mienia i ogniska domowego, obarczony jedynie życiem, które pozostawiła mu łaskawość Rządu Prowizorycznego, wszedł pod ten zmurszały dach, pokryty starą dachówką. Było to miejsce ustronne. Zdawało się, że nawet psa tu nie było. Dach był dziurawy, jakby przebiła go jedna albo dwie kule armatnie, a drewniane okiennice były grube i przez cały czas szczelnie zamknięte. Droga moja wiodła nieraz ścieżką obok tego nędznego rancho. Co wieczór jeździłem z fortu do miasta, by wzdychać pod oknami pewnej damy, w której się wtenczas kochałem. Gdy się jest młodym, rozumiecie… Była ona dobrą patriotką, możecie mi dać wiarę. Caballeros, wierzcie mi lub nie, w tych czasach namiętności polityczne tak górowały nad wszystkim, że nie mogę wyobrazić sobie, bym mógł poddać się czarom kobiety o rojalistycznych przekonaniach! Szept wesołego niedowierzania, obiegający stół, przerwał generałowi, który tymczasem gładził poważnie swą siwą brodę. — Se?ores — zapewniał — rojalista był potworem dla naszych przeczulonych uczuć. Powiadam wam to, byście mnie nie podejrzewali o choćby najmniejszą słabość dla córki starego rojalisty. Poza tym uczucia moje, jak wiecie, zwracały się w innym kierunku. Lecz nie mogłem jej nie zauważyć w tych rzadkich wypadkach, gdy drzwi frontowe były otwarte, a ona stała w przedsionku. Musicie wiedzieć, że ów stary rojalista był człowiekiem zupełnie obłąkanym. Niepowodzenie polityczne, całkowity upadek i ruina zmąciły mu umysł. Aby pokazać pogardę dla wszystkiego, co my, patrioci, moglibyśmy zrobić, udawał śmiech, gdy go uwięziono, gdy skonfiskowano jego dobra, gdy spalono jego domy, gdy wreszcie on i jago kobiety skazani zostali na nędzę. Zwyczaj śmiania się tak się w nim zakorzenił, że poczynał śmiać się i krzyczeć, ilekroć ujrzał kogoś nieznajomego. Tak wyglądało jego obłąkanie. Ja nie dbałem, oczywiście, o wrzaski wariata kierując się uczuciem przewagi, jakie dało nam, Amerykanom, powodzenie naszej sprawy. Myślę, że pogardzałem nim rzeczywiście, gdyż był to stary Kastylijczyk, urodzony w Hiszpanii, i rojalista. Nie były to z pewnością powody, dla których wolno mi było człowieka tego lekceważyć. Ale urodzeni Hiszpanie przez całe wieki okazywali wzgardę nam, Amerykanom, ludziom równie dobrego pochodzenia jak oni sami, i to jedynie dlatego, że byliśmy czymś, co oni nazywali kolonistami. Byliśmy upokorzeni, i naszą niższość pod dym względem społecznym dawano nam odczuć. Teraz na nas przyszła kolej. Słuszne więc było, że my, patrioci, okazywaliśmy obecnie te same uczucia; dlatego też ja, jako młody patriota, syn patrioty, pogardzałem starym Hiszpanem, a pogardzając nim lekceważyłem oczywiście jego wrzaski, chociaż nie były mi one do smaku. Inni nie byliby zapewne tak względni. Zaczynał zazwyczaj głośnym krzykiem: „Widzę patriotę! Jeszcze jeden!”, gdy byłem jeszcze daleko od domu. Ton jego bezsensownych łajań, przeplatanych wybuchami śmiechu, był czasami przejmująco ostry, czasem zaś głęboki. Wszystko to razem było zupełnie wariackie; lecz ja uważałem za uwłaczające mej godności, by zatrzymać konia choć na chwilę lub przynajmniej spojrzeć na dom, jak gdyby obelżywe wrzaski tego człowieka, rzucane z przedsionka, obchodziły mnie mniej od warczenia jakiegoś kundla. Przejeżdżałem mimo zachowując zawsze wyraz dumnej obojętności na twarzy. Niewątpliwie było to bardzo dostojnie, ale lepiej byłbym uczynił, gdybym miał oczy otwarte. Żołnierz w czasie wojny nigdy nie powinien mniemać, że jest kiedykolwiek poza służbą, szczególnie gdy chodzi o rewolucję, kiedy nieprzyjaciel nie stoi przed drzwiami, ale żyje niejako w twoim własnym domu. W takich czasach żarliwa namiętność przekonań przechodzi w nienawiść i rozluźnia więzy honoru i humanitarności u wielu mężczyzn, a delikatności i lękliwości u niejednej kobiety. Te zaś, gdy raz odrzucą wstydliwość i skromność właściwe ich płci, stają się, dzięki żywości swej inteligencji i gwałtowności swej bezlitosnej żądzy odwetu, niebezpieczniejsze od całego wojska zbrojnych olbrzymów. Głos generała zabrzmiał donośniej, a wielka jego ręka dwukrotnie przesunęła się po siwej brodzie z wyrazem dostojnego spokoju. — Si, se?ores! Kobiety umieją wznieść się na takie wyżyny poświęcenia, jakie niedostępne są nam, mężczyznom, albo spaść na samo dno poniżenia, niepojęte dla naszych męskich przesądów. Mówię o wyjątkowych kobietach, rozumiecie. Wówczas jeden z gości zauważył, że nie spotkał kobiety, która by nie była zdolna do niesłychanego rozwoju wówczas, gdy uczucia jej zostały z pewnych powodów wciągnięte w grę. „Ta wyższość w bezwzględności, czym górują nad nami — zakończył — czyni je bardziej interesującą częścią ludzkości.” Generał, który do dygresji tej odniósł się poważnie, uprzejmie skinął głową. — Si, si. Z pewnych powodów, być może… Są one w stanie sprowadzić całą masę nieszczęść w sposób najzupełniej nieoczekiwany. Bo któż mógłby był przypuścić, że ta dziewczyna, córka zrujnowanego rojalisty, który życie swe zawdzięczał tylko pogardzie nieprzyjaciół, będzie mogła szerzyć śmierć i spustoszenie w dwu kwitnących, prowincjach, a jeszcze w godzinie Zwycięstwa da przywódcom rewolucji tyle przyczyn do poważnych obaw! Tu przerwał, aby dziwność tego faktu przeniknęła nas do głębi. — Śmierć i spustoszenie? — szepnął ktoś zdziwiony. — To dziwne! Stary generał rzucił okiem w tym kierunku, skąd doszedł go szept, po czym ciągnął dalej: — Tak. Tak jest: Wojnę — nieszczęście. Ale sposoby, do jakich uciekła się, by móc sprawić tę rzeź u południowych naszych granic, wydają się mnie, który ją znałem i rozmawiałem z nią, jeszcze bardziej dziwne. Zdarzenie to wywarło na mój umysł szczególnie głębokie wrażenie, którego całe późniejsze życie, przeszło pięćdziesiąt lat, zatrzeć nie mogło. Obejrzał się dokoła, jakby chciał się upewnić, że słuchamy go z uwagą, i zniżonym głosem mówił dalej: — Jestem, jak wiadomo, republikaninem, synem oswobodziciela — oświadczył. — Moja nieporównana matka, Panie świeć nad jej duszą, była Francuzką i córką zapalonego republikanina. Będąc jeszcze chłopcem biłem się za wolność, zawsze wierzyłem w równość łudzi, a że wszyscy są braćmi, to zdaniem moim, jest jeszcze pewniejsze. Lecz przyjrzyjcie się ich okrutnej nienawiści, do jakiej zdolni są w swych zwadach. A cóż na świecie jest bardziej okrutnego nad zwadę braterską? Brak wszelkiego cynizmu wykluczał skłonność do traktowania z uśmiechem tego poglądu na świat. Przeciwnie, brzmiał w tym ton melancholii, naturalnej u człowieka w gruncie rzeczy łagodnego, który z obowiązku, z przekonania i z konieczności brał udział w aktach, bezlitosnego gwałtu. Generał widział niemało z morderczej zwady braterskiej. — Oczywiście. Braterstwo ich nie ulegało wątpliwości — obstawał. — Wszyscy ludzie są braćmi i jako tacy zbyt wiele wiedzą jeden o drugim. Ale — tu czarne oczy w sędziwej, patriarchalnej, białej jak srebro głowie starca poczęły mrugać wesoło — jeśli my wszyscy jesteśmy braćmi, to nie wszystkie kobiety są naszymi siostrami. Jeden z młodszych gości wyraził szeptem swoje zadowolenie z tego powodu. Ale generał ciągnął dalej ostrożnie i poważnie. — Są one tak różne! Bajka o królu, który wybrał młodą żebraczkę, by z nią dzielić tron, jest może bardzo piękna, o ile wyraża zapatrywanie mężczyzn na nas samych i na miłość. Ale to, że młoda dziewczyna, znana ze swej piękności i niedawno jeszcze podziwiana przez wszystkich na balach w pałacu wicekróla, oddaje rękę jakiemuś guasso*, zwykłemu chłopu, to nie da się połączyć z naszymi wyobrażeniami o kobietach i ich miłości. Jest to szaleństwo; a jednak tak się stało. Lecz przyznać trzeba, że w tym wypadku było to szaleństwo nienawiści — nie miłości! Wypowiedziawszy to usprawiedliwienie w duchu rycerskiej sprawiedliwości, generał zamilkł na chwilę. — Prawie co dzień przejeżdżałem mimo tego domu — rozpoczął na nowo — gdy się to działo wewnątrz niego. Ale jak się to stało, tego nie pojmie rozum żadnego mężczyzny. Jej rozpacz musiała być bezgraniczna, a Gaspar Ruiz był pojętnym uczniem, tak jak przedtem był posłusznym żołnierzem. Jego siła fizyczna podobna była do ogromnego kamienia leżącego na ziemi i czekającego na rękę, która go podniesie i rzuci tu albo tam. Rzecz jasna, że dzieje swe opowiedział ludziom, którzy w potrzebie dali mu schronienie. A pomocy potrzebował nieodzownie. Rana nie była niebezpieczna, ale za to życie jego było w niebezpieczeństwie. Ponieważ starego rojalistę opanowało w zupełności jego roześmiane obłąkanie, obie kobiety urządziły dla rannego kryjówkę w jednej z szop stojących w sadzie za domem. Szopa ta, dostateczna ilość świeżej wody, gdy miał gorączkę, i parę słów współczucia, to wszystko, co mu dać mogły. Przypuszczam, że miał udział i w żywności, jaką posiadali. Ale było tego bardzo niewiele; garść prażonego ziarna, może jaka potrawa z fasoli albo kawałek chleba i parę fig. W taką nędzę wpadli ci dumni i ongiś bogaci ludzie. VII Przypuszczania generała Santierry były słuszne. Tak dosłownie wyglądała pomoc, jaką Gaspar Ruiz, chłop z Chłopa, otrzymał od rojalistycznej rodziny, której córka otwarła drzwi mizernego ich schronienia, by przyjąć tę ostateczną niedolę. Posępna stanowczość dała jej moc nad szaleństwem ojca i drżącym zmieszaniem matki. Z progu zapytała nieznajomego: — Kto cię zranił? — Żołnierze, se?ora — odpowiedział Gaspar Ruiz słabym głosem. — Patrioci? — Si. — Dlaczego? — Dezerter — wyrzęził i oparł się o mur, gdy jej czarne oczy patrzyły nań badawczo. — Zostawili mnie jako nieżywego, tam na górze. Zaprowadziła go przez dom do małej szopy z gliny i sitowia, ukrytej w wysokiej trawie zarośniętego sadu. Tu upadł w rogu na wiązkę słomy kukurydzianej i odetchnął głęboko. — Nikt tu nie będzie ciebie szukać — rzekła spoglądając na niego. — Do nas nikt się nie zbliża. Nas także ludzie zostawili tutaj jako umarłych. Przewracał się niespokojnie na suchej słomie, a z powodu bólu w karku jęczał nieprzytomnie. — Jeszcze pokażę kiedyś Estabanowi, że żyję — mruczał. Pomoc przyjmował w milczeniu, i tak przeszło wiele dni cierpienia. Ilekroć ona zjawiała się w szopie, przynosiło mu to ulgę i łączyło się z gorączkowymi snami o aniołach, odwiedzających jego kryjówkę; bo Gasparowi Ruizowi znane były tajniki jego religii, a od księdza w swej wsi nauczył się nawet trochę pisać i czytać. Oczekiwał jej z niecierpliwością i z przejmującym smutkiem patrzał jak wychodzi z czarnej szopy i ginie w oślepiającym blasku słonecznym. Gdy leżał powalony niemocą, przekonał się, że zamknąwszy oczy może z niebywałą dokładnością uzmysłowić sobie jej twarz. To nowoodkryte uzdolnienie osładzało mu długie godziny samotności w czasie rekonwalescencji. Później, gdy począł odzyskiwać siłę, wlókł się o zmroku z szopy do domu i siadał na progu drzwi do ogrodu. W jednym z pokojów przechadzał się nieustannie obłąkany ojciec, mówił do siebie i wybuchał krótkim i nagłym śmiechem. W przejściu siadywała na fotelu matka, wzdychając i jęcząc. Córka, w prostym i zniszczonym ubraniu, z Wadą, wychudłą twarzą, którą do połowy zakrywała gruba manta, stała wsparta o odrzwia. Gaspar Ruiz kładł łokcie na kolanach, rękami podpierał głowę i cicho rozmawiał z obydwoma kobietami. Wspólna nędza opuszczenia sprawiła, że podkreślanie różnic społecznych wyglądałoby tu na gorzką ironię. Gaspar Ruiz rozumiał to w swej prostocie. Wskutek tego, że był u rojalistów w niewoli, mógł im udzielić wiadomości o osobach, które znał. Opisywał ich wygląd, a gdy opowiadał dzieje bitwy, w której został powtórnie pojmany, obydwie kobiety biadały nad upadkiem ich sprawy i ruiną ich tajemnych nadziei. On nie skłaniał się ku żadnej z partii, czuł jednak szczególne przywiązanie do młodej dziewczyny. Pragnąc okazać się godnym jej łaskawości, przechwalał się nieco swą siłą fizyczną. Nie mógł się chełpić czym innym. Ponieważ z powodu tej właściwości towarzysze traktowali go z wielkim uszanowaniem, powiedział, że był czymś w rodzaju sierżanta, tak w obozie, jak i w polu. — Mogłem zawsze zebrać tylu, ilu tylko chciałem, aby poszli za mną, se?orita. Mnie powinni byli właściwie zrobić oficerem, bo umiem czytać i pisać. Stara milcząca dama wydawała od czasu do czasu jękliwe westchnienia; obłąkany ojciec szeptał coś do siebie krążąc po przestronnej izbie; a Gaspar Ruiz podnosił chwilami oczy i patrzał na córkę tych ludzi. Patrzał aa nią z ciekawością, ponieważ żyła, ale także z tym uczuciem poufałości i trwogi, z jakim patrzał w kościele na (bezduszne i potężne posągi świętych, których pomocy wzywał w niebezpieczeństwach i potrzebach. A jego potrzeba była wielka. Nie mógł wiecznie kryć się w sadzie. Również wiedział dobrze, że nie ujdzie w jakimkolwiek kierunku nawet pół dnia, by nie natknąć się na jeden z przeciągających po kraju patroli kawaleryjskich i nie dostać się do tego lub owego obozu, gdzie zbierała się armia patriotyczna, przeznaczona do oswobodzenia Peru. Tam w końcu poznano by w nim Gaspara Ruiza — dezertera do rojalistów — i tym razem niewątpliwie rozstrzelano by go już skutecznie. Nigdzie, na całym świecie, nie było miejsca dla niewinnego Gaspara Ruiza. Gdy myślał o tym, prostą jego duszę napełniała posępność i żądza zemsty czarna jak noc. Siłą zrobiono go żołnierzem. Nie miał ochoty nim być. Ale był żołnierzem dobrym, jak był dobrym synem, gdyż odznaczał się posłuszeństwem i siłą. Teraz jednak dla obu tych cnót nie miał zastosowania. Zabrano go rodzicom, a żołnierzem nie mógł już być, przynajmniej dobrym żołnierzem. Nikt nie chciał słuchać jego wyjaśnień. Co za niesprawiedliwość? Co za niesprawiedliwość! I ponurym szeptem opowiadał po raz dwudziesty dzieje swego pierwszego i drugiego pojmania. Potem podnosił oczy i mówił do milczącej dziewczyny na progu: — Si, se?orita — przemawiał z głębokim westchnieniem — niesprawiedliwość sprawiła, że biedny oddech mej piersi jest zupełnie niepotrzebny, mnie i wszystkim innym. I wszystko mi jedno, kto mi go odbierze. Pewnego wieczora, gdy zwierzał się z trosk swej zbolałej duszy, ona raczyła mu powiedzieć, że gdyby była mężczyzną, nie uważałaby żadnego istnienia ludzkiego, które ma możność zemścić się, za bezwartościowe. Zdawało się, że mówi do siebie. Głos jej był cichy. On pił te delikatne, nieomal uśpione dźwięki z uczuciem niesłychanego zachwytu, jakby rozgrzewały jego pierś niby haust szlachetnego wina. — Prawda, se?orita — rzekł i powoli zwrócił ku niej twarz. — Jest jeszcze Estaban; muszę pokazać mu, że mimo wszystko nie umarłem jeszcze. Bełkotanie obłąkanego ojca dawno już umilkło, a wzdychająca matka odeszła do jednego z pustych pokojów. Wszystko, wewnątrz i zewnątrz, było równie ciche w jasnym jak w dzień świetle księżyca, które zalewało zapuszczony sad, pełen atramentowych cieni. Gaspar Ruiz zobaczył, że do?a Erminia patrzy na niego czarnymi oczyma. — Ach, sierżant — szepnęła pogardliwie. — Dlaczego? Przecież zranił mnie szablą — zaprotestował, zmieszany pogardą, która, zdawało się, sinym blaskiem zajaśniała na jej bladej twarzy. Ona uderzyła go wzrokiem. Moc jej woli, aby ją zrozumiano, była tak wielka, że obudziła w nim zdolność pojęcia rzeczy niewypowiedzianych. — Czegóż innego oczekujecie ode mnie? — zawołał jakby w nagłej rozpaczy. — Czy mam moc, by uczynić coś więcej? Czy jestem generałem, za którym stoi armia? Ja, biedny grzesznik, którym ostatecznie pogardzacie i wy nawet. VIII — Se?ores — opowiadał generał swym gościom — chociaż myśli moje były wówczas zajęte miłością i dlatego pełne były radości, jednak na widok tego domu zawsze czułem się nieswojo, szczególnie, gdy świecił księżyc, a zamknięte okiennice i osamotnienie opuszczenia nadawały wszystkiemu wygląd ponury. Mimo to zawsze jeździłem tym wąwozem, gdyż droga była tędy krótsza. Obłąkany rojalista wykrzykiwał i śmiał się do mnie ku zupełnemu swemu zadowoleniu; ale po pewnym czasie, jakby znużony moją obojętnością, przestał pokazywać się w przedsionku. Jak mu wytłumaczono, by dał pokój, nie wiem. W każdym razie, gdy w domu był Gaspar Ruiz, nietrudno było powstrzymać go od tego siłą. Był to jeden z punktów ich polityki nakazującej unikać wszystkiego, co mogłoby mnie drażnić. Przynajmniej tak to sobie wyobrażam. Chociaż byłem pod czarem najświetniejszych oczu w całym Chile, mimo to p o tygodniu lufo w tym mniej więcej czasie zauważyłem nieobecność starego. Minęło jeszcze kilka dni. Zacząłem przypuszczać, że stary rojalista przeniósł się gdzie indziej. Lecz pewnego wieczora, gdy śpieszyłem do miasta, znów zauważyłem kogoś w przedsionku. Nie był to obłąkany, lecz dziewczyna. Stała wsparta o jeden z drewnianych słupów, wysoka i blada, z oczyma zapadniętymi głęboko z powodu niedostatku i przejść. Ostro spojrzałem na nią, na co odpowiedziała spojrzeniem dziwnie badawczym. Potem, gdy przejechałem obok domu i odwróciłem głowę, zdobyła się widocznie na odwagę i niedwuznacznie skinęła na mnie. Usłuchałem wezwania, se?ores, nie myśląc o tym nawet, takie było moje zdumienie. Zwiększyło się ono jeszcze, gdy usłyszałem, co mi miała do powiedzenia. Zaczęła, dziękując mi za moją względność, jaką okazałem dla choroby jej ojca, tak że wstydziłem się sam siebie. Chciałem okazać pogardę, nie względność. Każde słowo musiało palić jej usta, lecz ani na chwilę nie straciła szlachetnej i melancholijnej dostojności, która wbrew mej woli napełniała mnie uszanowaniem. Se?ores, nie jesteśmy dla kobiet współzawodnikami. Ale ledwie uszom wierzyłem, gdy zaczęła swą opowieść. „Opatrzność — skończyła — uratowała, jak się zdaje, życie tego pokrzywdzonego żołnierza, który teraz powierza się memu honorowi caballera i memu współczuciu dla jego cierpienia.” — Pokrzywdzony — zauważyłem chłodno — i ja tak myślę; a pani przygarnęła wroga swej sprawy. — To był biedny chrześcijanin, wołający u naszych drzwi o pomoc w imię Boże, se?or — odpowiedziała prosto. Zacząłem ją podziwiać. — Gdzież jest on teraz? — zapytałem sztywno. Lecz na to pytanie nie chciała mi odpowiedzieć. Z niebywałą znajomością rzeczy i prawie nienawistną delikatnością potrafiła przypomnieć mi, że nie udało mi się uratować życia więźniów z wartowni, przy czym jednak nie dotknęła mej próżności. Wiedziała, oczywiście, o wszystkim. „Gaspar Ruiz — rzekła — prosi mnie, bym mu wyjednał glejt do sarniego generała San Martina. Chce on naczelnemu wodzowi złożyć ważne zeznania.” Por Dios, se?ores, to wszystko dała mi połknąć, podając się tylko za wyrazicielkę tego biedaka. „Jako ofiara niesprawiedliwości —rzekła — spodziewa się on znaleźć u mnie tyle wspaniałomyślności, co u rojalistycznej rodziny, która dała mu schronienie.” Ha! To było zręcznie i górnie powiedziane do takiego gołowąsa jak ja. Wydała mi się wielkoduszna. Niestety! była tylko nieprzejednana. W końcu odjechałem, niesłychanie do sprawy zapalony, nie zażądawszy nawet widzenia się z Gasparem, który — byłem tego pewien — ukrywał się w domu. Gdy zacząłem myśleć o tym spokojnie, dostrzegłem pewne trudności, i nie miałem dość zaufania do siebie, że zdołam im sprostać. Nie było łatwe przyjść do naczelnego wodza z taką sprawą. Obawiałem się, że się to nie uda. Doszedłem wreszcie do przekonania, że lepiej będzie przedstawić całą sprawę generałowi dywizji nazwiskiem Robles, przyjacielowi mej rodziny, który niedawno temu mianował był mnie swym adiutantem. Ten bez ceremonii wziął mi natychmiast całą sprawę z rąk. — W domu, oczywiście, że jest w domu — rzekł lekceważąco. — Powinieneś pan był wyciągnąć szablę, wejść do środka i zażądać poddania się, zamiast gruchać w przedsionku z rojalistką. Tych ludzi dawno już powinno się było przepędzać. Kto wie, ilu szpiegów ukrywali w samym środku naszego obozu. Glejt do naczelnego wodza! Taki hultaj! Ha—ha! A my go dziś w nocy złapiemy i potem pokaże się bez glejtu, co ma tak ważnego do powiedzenia. Ha—ha—ha! Generał Robles, pokój jego duszy, był to człowiek niski, groby, o okrągłych, spokojnych oczach, gwałtowny i jowialny. Widząc, że się stropiłam, dodał: — Chodź, chodź, chico*. Ręczę ci za jego życie, jeśli nie będzie stawiać oporu. A to nie jest prawdopodobne. Nie będziemy przecież gubić dobrego żołnierza, jeśli da się tego uniknąć. Powiem ci coś! Ciekaw jestem tego twojego silnego człowieka. Aż generała potrzeba temu picaro* — dobrze, będzie mówił z generałem. Ha–ha! Sam będę przy tej obławie! A ty, oczywiście, pójdziesz ze mną. Wykonano to jeszcze tej samej nocy. Wczesnym wieczorem cicho otoczono dom i sad. Nieco później generał i ja opuściliśmy bal, na którym byliśmy w mieście, i pojechaliśmy lekkim galopem. W niewielkiej odległości od domu zsiedliśmy z koni, którymi zajął się konny ordynans. Cichy gwizd ostrzegł ludzi rozstawionych dookoła wąwozu, po, czym ostrożnie poszliśmy w kierunku przedsionka. Dom, zamknięty na siedem spustów, wyglądał pusto w świetle księżyca. Generał zapukał do drzwi. Po chwili głos kobiecy zapytał: „Kto tam?” Mój szef mocno mnie szturchnął. Oddychałem ciężko. — To ja, porucznik Santierra — wyjąkałem, jakby mię coś dusiło. — Proszę otworzyć! Drzwi otwarły się powoli. Dziewczyna trzymała w ręku świecę, a zobaczywszy za mną kogoś drugiego poczęła powoli cofać się przed nami osłaniając światło ręką. Jej nieporuszona blada twarz wyglądała upiornie. Szedłem za generałem Roblesem. Jej oczy wpiły się we mnie, a ja zrobiłem za plecami mego szefa gest bezradności, próbując równocześnie nadać twarzy uspokajający wyraz. Nikt z nas trojga nie wydał nawet głosu. Znaleźliśmy się w pokoju o pustych ścianach i niezasłanej niczym podłodze. Stał tu prosty stół i parę stołków, nic ponadto. Gdyśmy się zjawili, stara kobieta z rozpuszczonymi, siwymi włosami poczęła załamywać ręce. Donośny śmiech rozlegał się dziwnie niesamowicie po pustym domu. W tej chwili stara spróbowała się wymknąć wymijając nas. — Nikomu nie wolno opuszczać pokoju — rzekł do mnie generał Robles. Zamknąłem drzwi i usłyszałem, jak klamka zapadła. Teraz dochodził nas tylko przytłumiony odgłos śmiechu. Lecz zanim w pokoju tym zdołano coś powiedzieć, usłyszałem ku memu zdumieniu huk dalekiego grzmotu. Wchodząc do domu miałem wyraźny obraz cudownej, jasnej nocy księżycowej, bez śladu chmurki na niebie. Nie wierzyłem własnym uszom. Wysłany wcześnie do szkół, nie mogłem zapoznać się z najbardziej zatrważającym zjawiskiem przyrody w mej ojczyźnie. Z niesłychanym zdumieniem zauważyłem wyraz przerażenia w oczach mojego szefa. Nagle uczułem zawrót głowy. Generał ciężko podszedł ku mnie kołysząc się na nogach, dziewczyna, zdawało się, chwieje się na środku pokoju, świeca wypadła jej z rąk i światło zgasło. Przeraźliwy krzyk starej: „Misericordia!” przeszył moje uszy. W nieprzejrzanej ciemności pokoju słyszałem, jak tynk odrywa się od ścian i spada na podłogę. Szczęście, że nie było powały. Gdy uchwyciłem się klamki u drzwi, usłyszałem, że nad moją głową ustał zgrzyt dachówek. Wstrząśnienie ustało. — Wyjść z domu! Drzwi! Uciekaj, Santierra! Uciekaj! — ryczał generał. Wiecie, se?ores, że w naszym kraju nawet najdzielniejsi nie wstydzą się strachu, jaki rzuca trzęsienie ziemi na wszystkie zmysły ludzkie. Nigdy nie można się do tego przyzwyczaić. Doświadczenie powiększa tylko moc tego potwornego przerażenia. Było to moje pierwsze trzęsienie ziemi, byłem więc najspokojniejszy z nich wszystkich. Zrozumiałem, iż trzask na dworze powstał stąd, że runął przedsionek wraz z drewnianymi słupami i podcieniem z dachówek. Najbliższe wstrząśnienie zwali zapewne cały dom. Huk jakby pioruna znów się zbliżał. Generał biegał dokoła pokoju, chcąc zapewne znaleźć drzwi. Krzyczał przy tym tak, jakby chciał się drapać po ścianach, a słyszałem wyraźnie, że wzywał imiona kilku świętych. — Wyjść, wyjść! Santierra! — wołał. Tylko głosu dziewczyny nie mogłem dosłyszeć. — Generale — zawołałem — nie mogę otworzyć drzwi! Musiano nas zamknąć. Nie poznałem jego głosu w potoku przekleństw i błagań, jakimi sypał. Se?ores, znam wielu w mej ojczyźnie, szczególnie w prowincjach najwięcej trzęsieniem ziemi nawiedzanych, którzy nie będą jeść ani spać, ni modlić się, a nawet nie siądą do kart przy zamkniętych drzwiach. Niebezpieczeństwo nie polega na tym, że brak jest czasu, lecz na tym, że wskutek przesunięcia ścian nie podobna żadną miarą otworzyć drzwi. To właśnie nam się przydarzyło. Zostaliśmy schwytani w pułapkę i znikąd nie mogliśmy spodziewać się pomocy. Bo nie ma w tym kraju nikogo, kto by zechciał wejść do domu w czasie trzęsienia ziemi. Nie było nikogo — wyjąwszy jednego: Gaspara Ruiza. Wybiegł z jakiegoś zakamarka, w którym się krył w ogrodzie, i począł wspinać się po zwalonych słupach przedsionka. Pośród straszliwego huku podziemnego, zwiastującego zniszczenie, usłyszałem potężny głos, wołający to słowo piersiami olbrzyma: „Erminia!” Trzęsienie ziemi jest wielkim niwelatorem wszelkich różnic. Zebrałem całą moją wolę, by oprzeć się grozie tej chwili. „Ona jest tu!”, odkrzyknąłem. Ryk wściekłego, dzikiego zwierzęcia odpowiedział mi — podczas gdy głowa moja chwiała się, odwaga opuściła mnie, a z przerażenia pot strumieniem zalewał mi oczy. Miał dość siły, by podnieść jeden z ciężkich słupów przedsionka. Trzymając go pod pachą jak lancę, lecz obydwoma rękami, z siłą tarana uderzał nim jak szalony w chwiejący się dom, wysadził drzwi i z głową naprzód wpadł na nasze rozciągnięte ciała. Ja i generał zerwaliśmy się z ziemi i razem wypadliśmy nie oglądając się nawet, aż przebiegliśmy drogę. Wtenczas dopiero, wsparłszy się jeden o drugiego, spojrzeliśmy na dom, który nagle zmienił się w bezkształtną kupę gruzu, lecz już za plecami człowieka idącego ku nam i niosącego na rękach ciało kobiety. Jej długie włosy spadały mu aż do nóg. Nabożnie położył ją na chwiejącej się ziemi, a światło księżycowe padało na jej zamknięte oczy. Se?ores, z trudem zdołaliśmy dosiąść koni. Nasze rumaki rzucały się jak szalone, lecz trzymali je żołnierze, którzy przybiegli ze wszystkich stron. Nikt nie myślał teraz o chwytaniu Gaspara Ruiza. Oczy ludzi i zwierząt świeciły dzikim blaskiem. Mój generał przystąpił do Gaspara Ruiza, który stał nad dziewczyną bez ruchu jak posąg i pozwalał się targać za ramiona nie odrywając wzroku ani na chwilę od jej oblicza. — Que guape!* — wrzasnął mu generał w ucho. — Jesteś najdzielniejszym człowiekiem na świecie. Uratowałeś mi życie. Jestem generał Robles. Przyjdź do mej kwatery, jeśli Bóg pozwoli, doczekać jutrzejszego dnia. Nie on nie drgnął, jakby ogłuchł, nieczuły i obojętny. Odjechaliśmy do miasta zatroskani o naszych bliskich i przyjaciół, o których losie ledwie ważyliśmy się myśleć. Żołnierze biegli obok naszych koni. Zapomniano o wszystkim wobec ogromu katastrofy, która dotknęła cały kraj. Gaspar Ruiz zobaczył, że dziewczyna otwiera oczy. Wzniesienie jej powiek jakby obudziło go z odrętwienia. Byli sami — przerażone i rozpaczliwe krzyki bezdomnych napełniały przestrzeń dalekiego i rozległego wybrzeża i jako szept docierały do samotności tych dwojga. Szybko podniosła się u jego nóg, rzucając trwożne spojrzenia na wszystkie strony. — Co się stało? — zawołała półgłosem, patrząc w jego twarz. — Gdzie jestem? On smutno zwiesił głowę nie mówiąc ani słowa. — Kto ty jesteś? Powoli ukląkł przed nią i dotknął brzegu jej grubej sukna z czarnej bai. —Twój niewolnik — rzekł. Teraz ujrzała kupę gruzu, która była ongiś jej domem, zasnutą obecnie chmurą pyłu. — Ach! — zawołała przyciskając rękę do czoła. — Wyniosłem cię stamtąd — wyszeptał u jej nóg. — A oni? — zapytała z głębokim westchnieniem. Podniósł się, wziął ją pod ramię i delikatnie przeprowadził ku bezkształtnej ruinie, na poły zasypanej wskutek obsunięcia się ziemi. — Chodźmy posłuchać — rzekł. Jasny księżyc widział ich, jak wspinali się po tym stosie kamieni, belek i cegieł, który stał się grobem. Przykładali uszy do szpar, czy nie usłyszą jęku albo westchnienia bólu. W końcu rzekł: — Prędko pomarli. Jesteście sama, se?orita. Dziewczyna usiadła na zrębie belki i jedną ręką zakryła twarz. On czekał, potem zbliżył usta do jej ucha. — Chodźmy — wyszeptał. — Nigdy stąd, nigdy! — zawołała i podniosła ramiona nad głowę. Pochylił się nad nią, a jej wzniesione ramiona opadły mu na barki. Wtenczas podniósł ją, zebrał się w sobie i począł iść patrząc prosto przed siebie. — Co robicie? — zapytała słabym głosem. — Uciekam od mych nieprzyjaciół — rzekł nie spojrzawszy nawet na swe lekkie brzemię. — Ze mną? — westchnęła bezradnie. — Nigdy bez was — odparł. — Wyście moją siłą. Mocno przycisnął ją do siebie. Jego twarz była poważna a kroki mocne. Pożary, wybuchające na zgliszczach zniszczonych wsi, rozświecały równinę czerwoną łuną, a odgłosy dalekich lamentowi okrzyków „Misericordia!, misericordia!” brzmiały rozpaczliwym szumem w ich uszach. A on szedł, uroczysty i skupiony, jakby niósł coś świętego, kruchego i drogocennego. Ziemia drżała niekiedy pod jego stopami. IX Ruchami mechanicznej troskliwości i z wyrazem roztargnienia stary generał Santierra zapalił długie i grube cygaro. — Upłynęło parę godzin, zanim mogliśmy znów wysłać patrol do wąwozu. Zastaliśmy jedną trzecią miasta w gruzach, resztę uszkodzoną wstrząśnieniami, a mieszkańców, biednych jak i bogatych, doprowadzonych tą klęską powszechną do jednakowego pomieszania. Udana pogoda jednych odbijała od rozpaczy innych. W powszechnym zamieszaniu pojawiło się kilku na nic niebacznych rzezimieszków, nie bojących się Boga ni ludzi, a będących prawdziwym postrachem dla tych, którym z rozsypanych ich domostw udało się uratować resztki mienia. Wołając „Misericordia” głośniej niż ktokolwiek inny choćby w najgorszym położeniu, bijąc się w piersi jedną ręką łotry te rabowały drugą swe biedne ofiary, nie cofając się nawet przed mordem. Dywizja generała Roblesa zajęta była całkowicie ochroną zniszczonych dzielnic miasta przed łupiestwem tych nieludzkich potworów. Ponieważ pełniłem obowiązki oficera ordynansowego, przeto dopiero nad ranem mogłem się przekonać, że rodzina moja ocalała. Matka i siostry ledwie z życiem uciekły z sali balowej, gdzie zostawiłem je wczesnym wieczorem. Jak dziś przypominam sobie obydwie te piękne i młode panie — świeć, Panie, nad ich duszami — gdy w ogrodzie naszego zniszczonego domu blade, ale czynne, w zabrudzonych sukniach balowych i z kurzem z osypujących się ścian na twarzach szły z pomocą naszym biednym sąsiadom. Jeśli chadza o moją matkę, miała ona w słabym ciele stoicką duszę. Na wpół okryta drogim szaleni, leżała na ławce ogrodowej tuż obok bogato zdobionej fontanny, której wodotrysk przestał tej nocy bić już na zawsze. Zaledwie miałem czas uścisnąć wszystkich w uniesieniu pierwszej radości, gdy nadszedł mój szef i z kilku żołnierzami wysłał mnie do wąwozu, by przyprowadzić silnego człowieka, jak go nazywał, i bladą dziewczynę. Ale nie znaleźliśmy już tam nikogo. Wskutek obsunięcia się ziemi ruiny domu zapadły się. Teraz były podobne do wielkiego pagórka, z którego tu i tam wyglądały tylko końce kilku belek, nic więcej. Tak skończyły się cierpienia dwojga starych rojalistów. Ogromny i nie poświęcony grób pochłonął ich żywcem, wraz z ich nieszczęsnym uporem, zwróconym przeciw woli ludu, który chciał być wolny. Ich córki tam nie było. Było jasne, że Gaspar Ruiz uniósł ją ze sobą. Ale że tego wypadku nie przewidziano, przeto nie dostałem polecenia, aby ich ścigać. Ja zaś nie miałem do tego najmniejszej ochoty. Straciłem zaufanie do moich interwencji. Nigdy nie wieńczyło ich powodzenie, a czasem nawet nabierały podejrzanego wyglądu. Gaspar Ruiz odszedł. Dobrze, niech sobie idzie. Wziął ze sobą młodą rojalistkę! Doskonale. Vaya con Dios*. Nie był to czas właściwy, by zaprzątać sobie głowę dezerterem, który, słusznie czy niesłusznie, powinien był nie żyć, oraz dziewczyną, której lepiej byłoby może nie rodzić się. Odmaszerowałem więc z moimi ludźmi z powrotem. Po kilku daniach, gdy porządek przywrócono, wszystkie znaczniejsze rodziny, moja również, udały się do Santiago. Mieliśmy tam piękny dom. W tym samym czasie dywizja Roblesa przeniosła się na nowe miejsce postoju, w pobliże stolicy. Ta zmiana była bardzo na rękę zarówno moim uczuciom rodzinnym, jak i zapałom miłosnym. Pewnej nocy zostałem dość późną porą wezwany do mego szefa. Zastałem generała Roblesa odpoczywającego w swojej kwaterze, bez munduru, gdy z wielkiej szklanicy pił czyste brandy — był to, jak zwykł mówić, środek zapobiegawczy przeciwko bezsenności, spowodowanej ukąszeniami moskitów. Był to dobry żołnierz, i to on uczył mnie sztuki i praktyki wojennej. Bóg będzie łaskaw jego duszy, bo powody jego postępowania były zawsze patriotyczne, choć miał charakter choleryka. Używanie siatek moskitowych uważał za zniewieściałość, za coś uwłaczającego, coś niegodnego żołnierza. Od pierwszego wejrzenia zauważyłem, że na twarzy jego, już dobrze czerwonej, maluje się wyraz doskonałego humoru. — To — ciągnął generał Robles śmiejąc się głośno — jakiś chłopak wcisnął w rękę posterunkowi przy głównej kwaterze, gdy poczciwiec stał i, nie ulega wątpliwości, myślał sobie o swojej dziewczynie, bo zanim zdołał zebrać swoich pięć zmysłów do kupy, chłopak zniknął w tłumie na targowisku; teraz przysięga, że nie mógłby go poznać; oczywiście, aby uratować swe życie. Szef mój powiedział mi dalej, że żołnierz oddał list sierżantowi straży przybocznej i że koniec końców doszedł on do rąk naszego wodza. Jego ekscelencja raczył zapoznać się z nim osobiście. Potem zwrócił się w tej sprawie poufnie do generała Roblesa. Listu tego, se?ores, nie mogę teraz przytoczyć dosłownie. Widziałem podpis Gaspara Ruiza. Był to odważmy człowiek. Z kataklizmu wyniósł sobie swoją duszę, teraz dusza ta podyktowała mu słowa tego listu. Ton listu świadczył o poczuciu niezależności. Przypominam sobie, że wtenczas zrobił na mnie wrażenie czegoś szlachetnego i pełnego godności. Nie wątpię, że to był jej list. Teraz drżę, gdy myślę o jego otchłannej dwuznaczności. Gaspar Ruiz uskarżał się na niesprawiedliwość, której padł ofiarą, i powoływał się na uprzednio złożone dowody wierności i męstwa. Gdy cudownym zrządzeniem opatrzności uratował się od śmierci, nie może teraz myśleć o niczym innym, tylko o oczyszczeniu swego imienia. „Nie może mieć nadziei — pisał dalej — by stać się to mogło w którym z oddziałów, gdyż jako infamis*, będzie ciągle w podejrzeniu. Lecz może dać niezbite dowody swej wierności.” List kończył się propozycją, by wódz naczelny zechciał spotkać się z nim o północy na środku Plaza przed mennicą. Za znak służyć miało trzykrotne skrzesanie ognia krzemieniem, co nie zwracało uwagi, a wystarczyło, by się poznać. San Martin, wielki oswobodziciel, lubił ludzi dzielnych i odważnych. Ponadto był sprawiedliwy i litościwy. Opowiedziałem mu dzieje tego człowieka, o ile sam je znałem, po czym otrzymałem polecenie towarzyszenia mu najbliższej nocy. Znaki wymieniono prawidłowo, była północ, a całe miasto leżało pogrążone w ciemności i milczeniu. Zasłonięte postacie obydwu zeszły się na środku pustej Plaza, a ja dyskretnie trzymając się z dala słyszałem szmer ich głosów przez godzinę albo i dłużej. Potem generał skinął na mnie, bym się zbliżył, a gdy podszedłem, usłyszałem, jak San Martin, który dla wielkich i małych był równie uprzejmy, ofiarował na tę noc Gaspanowi Ruizowi gościnę w głównej kwaterze. Ale żołnierz odmówił twierdząc, że nie jest godny tego zaszczytu, dopóki czegoś nie dokona. — Jego ekscelencja nie może gościć u siebie prostych dezerterów — zaoponował z cichym uśmiechem, cofnął się i powoli znikł w ciemności. Gdy wracaliśmy, wódz naczelny zauważył: — Ktoś był z naszym kochanym Ruizem. Przez chwilę widziałem dwie postacie. Ale nie był to natrętny towarzysz. Ja również zauważyłem, jak druga postać przyłączyła się do znikającego w mroku Gaspara Ruiza. Wyglądała na osobę niską, w poncho* i wielkim kapeluszu. A ja jeszcze dziwiłem się jak głupiec, kto to mógł być, kogo dopuścił on do takiego zaufania. Mogłem był się domyślić, że nie był to nikt inny, tylko, niestety, ta fatalna dziewczyna. Gdzie się ukrywał, tego nie wiem. Miał on — potem stało się to wiadome — wuja, brata matki, drobnego kupca w Santiago. Może tam dano jej dach nad głową i wyżywienie. Jakkolwiek jednak rzecz się miała, był on biedny dostatecznie, by jątrzyło to jej dumę podsycając w ten sposób jej złość i nienawiść. To pewna, że nie towarzyszyła mu w pierwszym przedsięwzięciu, którego wykonania się podjął. Chodziło nie o byle co, lecz o zniszczenie magazynu z materiałem wojennym, który władze hiszpańskie zebrały potajemnie na Południu, w miasteczku zwanym Linares. Gasparowi Ruizowi oddano tylko mały oddział, ale okazał się on godny zaufania San Martina. Pora roku nie sprzyjała, gdyż musieli przepływać wezbrane rzeki. Ale widocznie pędzili dzień i noc, by wyprzedzać wieść o napadzie, i jechali prosto w kierunku tej miejscowości, setki mil w głąb nieprzyjacielskiego kraju, aż o świcie wpadli do miasta z szablami w ręku i znienacka zaskoczyli mały garnizon. Ten uciekł, nie dając oporu i zostawiając swych oficerów w rękach Gaspara Ruiza. Wielka eksplozja prochu strzelniczego zakończyła pożar magazynów, które zagończycy bezzwłocznie podpalili. W niespełna sześć godzin jechali już z powrotem z tym samym szalonym pośpiechem nie straciwszy ani jednego człowieka. I choć byli to dzielni ludzie, taka jednak sztuczka nie udałaby się bez jeszcze dzielniejszego kierownictwa. Obiadowałem właśnie w głównej kwaterze, gdy Gaspar Ruiz sam przyniósł wiadomość o powodzeniu swej wyprawy. Był to wielki cios dla wojsk rojalistycznych. Na dowód pokazał nam chorągiew garnizonu. Wyjął ją spod swego poncho i rzucił na stół. Człowiek ten nieomal przemienił się cały: twarz jego jakby wyrażała triumf i groźbę. Stał za krzesłem generała San Martina i dumnie patrzył na nas. Na głowie miał okrągłą, niebieską czapkę, obramowaną srebrem, a u nasady jego spalonego słońcem karku widzieć mogliśmy białą bliznę. Ktoś spytał, co zrobił z pojmanymi oficerami hiszpańskimi. Pogardliwie wzruszył ramionami. — Po cóż pytać? W wojnie podjazdowej nie można się obarczać jeńcami. Puściłem ich, a tu są chwasty ich szabel! I wiązankę ich rzucił na chorągiew leżącą na stole. Wówczas generał Robles, z którym tam przybyłem, odezwał się donośnym głosem: — Tak zrobiłeś! No, to nie wiesz jeszcze, przyjacielu, jak się taką wojnę, jak nasza, prowadzić powinno. Powinieneś był im zrobić — o, tak! I brzegiem ręki przeciągnął po gardle. Było to, se?ores, niestety aż nadto prawdą, że z obydwu stron walkę tę, która z natury swej była bohaterską, splamiono okrucieństwami. W pomruku, który powstał po słowach generała Roblesa, bezwarunkowo nie było zgodnego protestu. Ale szlachetny i dzielny San Martin pochwalił ludzkość Ruiza i wskazał mu miejsce po swej prawej ręce. Potem, wstając z pełną szklanką w dłoni, wygłosił toast: „Caballeros i towarzysze broni, wypijmy za zdrowie kapitana Gaspara Ruiza!” A gdy wychyliliśmy szklanki, wódz naczelny ciągnął dalej: „Pragnę powierzyć mu straż u naszych granic południowych, gdy pójdziemy oswabadzać naszych braci z Peru. On, którego wróg nie zdołał powstrzymać od tego, by w samym jego sercu nie zadał mu ciosu, on będzie wiedział, jak bronić spokojnej ludności, którą pozostawiamy za sobą, by spełnić nasz święty obowiązek.” Potem objął milczącego Gaspara Ruiza, stojącego u jego boku. Później, gdy wszyscy wstali od stołu, zbliżyłem się do najnowszego oficera naszej armii1 i pogratulowałem mu. — Ach, kapitanie — dodałem — może zechcesz pan powiedzieć człowiekowi, który zawsze wierzył w prawość twego charakteru, co się tej nocy stało z doną Erminią? Na to przyjazne zapytanie twarz jego zmieniła się. Spojrzał na mnie spod (brwi ciężkim, tępym wzrokiem zwykłego guassa — chłopa. — Se?or teniente — rzekł niewyraźnie, jakby przytłumionym głosem — nie pytaj o se?oritę, gdyż wolę nie myśleć o niej, gdy jestem pomiędzy wami. I marszcząc czoło potoczył wzrokiem po pokoju pełnym oficerów palących i rozmawiających. Nie napierałem, oczywiście. To były, se?ores, ostatnie słowa, jakie z ust jego słyszałem na długi, długi czas. Już następnego dnia ładowano nas na śmiałą wyprawę do Peru, a o czynach Gaspara Ruiza słyszeliśmy tylko między jedną bitwą a drugą. Został on mianowany naczelnikiem straży wojskowej u naszych granic południowych. Zebrał tu dzielną partida*. Ale jego łagodność wobec pokonanych nie podobała się cywilnemu gubernatorowi, który był formalistą, niespożytym i pełnym wiecznych podejrzeń. Ten wysłał do najwyższych władz raporty wymierzone przeciw Gasparowi Ruizowi; w jednym z nich donosił, że Ruiz, publicznie i z wielką pompą, wziął ślub z kobietą o przekonaniach rojalistycznych. Pomiędzy tymi dwoma ludźmi o tak odmiennych charakterach musiały powstać starcia. W końcu gubernator cywilny począł utyskiwać na jego bezczynność napomykając coś o zdradzie, która, jak pisał, u człowieka o takiej przeszłości nie byłaby niczym niespodzianym. Gaspar Ruiz dowiedział się o tym. To gniew jego rozpalało do czerwoności, a żona umiała ze swej strony gniew ten podsycać zdradzieckimi słowy. Nie wiem, czy władze najwyższe naprawdę wydały rozkaz aresztowania go — na co się później uskarżał — ale to zdaje się pewne, że gubernator cywilny wchodził w konszachty z jego oficerami i że Gaspar Ruiz to odkrył. Pewnego wieczora, gdy u gubernatora odbywała się tertulia*, Gaspar Ruiz w otoczeniu sześciu ludzi, którym mógł zawierzyć, zjawił się w mieście konno, stanął przed drzwiami gubernatorstwa i wszedł do sali zbrojno i z nakrytą głową. Gdy wzburzony gubernator wyszedł naprzeciw niego, Gaspar Ruiz wziął nędznika wpół, wyniósł go jak dziecko spośród zaproszonych gości i zrzucił po schodach na ulicę. Gniewne jego uderzenie wystarczało, by olbrzyma pozbawić życia; lecz w dodatku jeźdźcy Gaspara Ruiza strzelili z pistoletów do ciała gubernatora, gdy na dole u swych schodów leżał już nieruchomo. X — Po tym — jak on to nazywał — akcie sprawiedliwości Ruiz w otoczeniu większej części swego oddziału przeszedł Rio Blanco i oszańcował się na wzgórzu. Kompania regularna wojsk wysłana nieopatrznie przeciwko niemu została otoczona i wybita do nogi. Inne wyprawy, już lepiej zorganizowane, tak samo nie miały powodzenia. Było to właśnie w czasie tych krwawych utarczek, gdy żona jego po raz pierwszy zjawiła się u jego boku na koniu. Pewny siebie i dumny ze swych sukcesów, Ruiz nie stawał już na czele swej partida, sile dając się ponosić pysze, jak generał kierujący ruchami armii, zostawał w tyle, na dobrym koniu, nieruchomy, i wydawał tylko rozkazy. Ją widziano przy nim wielokrotnie i przez długi czas brano ją za mężczyznę. Wiele mówiono wówczas o tajemniczym herszcie z bladą twarzą, któremu przypisywano klęski naszych oddziałów. Jeździła na koniu jak Indianin, okrakiem, ubrana w szeroki kapelusz męski i czarne poncho. Potem, w okresie największego powodzenia, poncho jej haftowane było złotem; wówczas nosiła także szablę biednego don Antonia de Leyva. Temu sędziwemu oficerowi chilijskiemu zdarzyło się to nieszczęście, że został otoczony wraz z niewielkim oddziałem, gdy zaś wyszła mu amunicja, zginął z ręki Indian araukańskich, którzy byli sprzymierzeńcami Ruiza i wspomagali go. Fatalne to zdarzenie długo wspominano potem jako „rzeź na wyspie”. Szablę nieszczęsnego oficera ofiarował jej Peneleo, wódz araukański, gdyż pod wrażeniem jej osoby Indianie, przejęci śmiertelną bladością jej lica, na które zmiany atmosferyczne nie miały najmniejszego wpływu, oraz spokojną obojętnością w ogniu, patrzyli na nią jak na nadprzyrodzoną istotę, a przynajmniej jak na czarownicę. Do dna musiała wychylić czarę zemsty w dniu, w którym przypasała szablę don Antonia de Leyva. Nigdy nie rozstawała się z nią, chyba wówczas, gdy była ubrana w suknie kobiece, i to nie dlatego, by chciała lufo umiała jej używać, lecz dlatego, że lubiła czuć ją przy swym boku, jako wieczny dowód i symbol niesławy republikańskiego oręża. Była nienasycona. A potem na drodze, na którą wstąpił Gaspar Ruiz, zatrzymać się już nie było można. Zbiegli jeńcy — a tych było niewielu — opowiadali nieraz, jak kilkoma szeptem rzuconymi słowami potrafiła zmieniać wyraz jego twarzy i ożywiać jego słabnącą nienawiść. Opowiadali, że po każdej utarczce, każdej wyprawie, po każdym szczęśliwym przedsięwzięciu podjeżdżał do niej i patrzył jej w twarz. Jej wyniosły spokój był niewzruszony. Uściski jej, se?ores, musiały być zimne jak uściski posągu. Próbował roztopić lodowe jej serce w strumieniu gorącej krwi. Kilku angielskich oficerów marynarki, którzy go odwiedzili w tym czasie, zwróciło uwagę na dziwny charakter tego zaślepienia. Widząc, że słuchacze poruszyli się ze zdziwienia i zaciekawienia, generał Santierra zamilkł na chwilę. — Tak, angielskich oficerów marynarki — powtórzył. — Ruiz zgodził się przyjąć ich celem przeprowadzenia układów w sprawie uwolnienia kilku jeńców ich narodowości. Na terytorium, na którym władał od wybrzeża morskiego do Kordylierów, była przystań, do której ówczesne okręty po okrążeniu przylądka Horna zawijały zazwyczaj po drzewo i wodę. Tam to, zwabiwszy załogę na brzeg, pojmał najpierw bryg wielorybniczy „Hersalia”, następnie zaś napadłszy znienacka stał się panem dwu jeszcze okrętów, jednego angielskiego i jednego amerykańskiego. Wówczas rozeszła się wieść, że marzy o stworzeniu własnej floty. Ale było to oczywiście niemożliwe. Lecz obsadził bryg częścią jego własnej załogi, wprowadził na pokład jednego oficera i sporą garść swoich ludzi i wysłał ich do hiszpańskiego gubernatora wyspy Chiloe z raportem o swej działalności i prośbą o pomoc w wojnie przeciw buntownikom. Gubernator niewiele mógł mu pomóc, ale w odpowiedzi przysłał mu dwa lekkie działa polowe, list z komplementami i nominację na pułkownika wojsk królewskich oraz wielką chorągiew hiszpańską. Sztandar ten wywieszono z wielkimi honorami na jego domu, w samym sercu araukańskiego kraju. Tego dnia zapewne Erminia uśmiechała się do swego chłopskiego małżonka z mniej wyniosłą powściągliwością. Najwyższy oficer angielskiej flotylli na tym wybrzeżu złożył rządowi naszemu oświadczenie w sprawie tych napadów. Ale Gaspar Ruiz nie zgodził się na układy z nami. Wówczas jena z fregat angielskich wpłynęła do przystani, a jej kapitan, lekarz i dwu poruczników udali się pod eskortą ochronną w głąb kraju. Zostali dobrze przyjęci i spędzali trzy dni w gościnie u wodza partyzantów. W rezydencji jego panowała pewnego rodzaju barbarzyńska okazałość wojenna. Urządzenie składało się z mebli zrabowanych w pogranicznych miastach. Gdy po raz pierwszy weszli do głównej sald, zobaczyli jego żonę (podówczas była chora), leżącą na łóżku, u którego nóg siedział Gaspar Ruiz. Kapelusz jego leżał na podłodze, a ręce spoczywały na rękojeści szabli. W czasie tej pierwszej rozmowy ani na chwilę nie zdejmował dłoni z głowni, wyjąwszy raz, gdy delikatnymi i troskliwymi ruchami poprawiał na żonie okrycie. Zauważyli, że zawsze, ilekroć mówił, wzrok jego utkwiony był w jej oczach z pewnego rodzaju wyczekującym napięciem, nieomal bez tchu w piersi; wówczas zdawało się, że zapomina o istnieniu całego świata, o swoim istnieniu także. W czasie pożegnalnego bankietu, przy którym i ona, choć wsparta na swym łóżku, była obecna, znów wybuchnął skargą na postępowanie, jakie zastosowano względem niego. Po odjeździe generała San Martina został otoczony przez szpiegów, spotwarzony przez urzędników cywilnych, zasług jego nie uznano, a na wolność, a nawet na życie jego dybał rząd chilijski. Wstał od stołu i chodząc gwałtownie po izbie począł rzucać przekleństwa; w końcu, dysząc ciężko i ze wzrokiem wbitym w ziemię, usiadł przy łóżku u stóp swej żony. Ona leżała na wznak, z igłową na poduszkach i zamkniętymi oczyma. — A teraz jestem cenionym oficerem hiszpańskim — dodał spokojnym głosem. Wówczas kapitan fregaty angielskiej skorzystał ze sposobności, by uprzejmie powiadomić go o tym, że Lima padła i że w myśl warunków układu Hiszpanie mają wycofać się z całego kontynentu. Gaspar Ruiz podniósł głowę i bez wahania oświadczył głosem, w którym czuć było tłumione wzburzenie, że gdyby nawet ani jeden żołnierz hiszpański nie został w całej południowej Ameryce, on będzie dalej prowadził wojnę przeciwko Chile aż do ostatniej kropli krwi. Gdy skończył tę szaleńczą (tyradę, podniosła się długa, biała ręka i przez jakiś ułamek sekundy końcem palców dotykała pieszczotliwie jego kolana. Aż do odjazdu oficerów, przez cały czas, którego po bankiecie nie zostało więcej nad pół godziny, dziki herszt tej desperackiej partida zasypywał ich uprzejmościami i grzecznościami. Przedtem był gościnny, lecz teraz zdawało się, że nie ma nic, czego by nie zrobił, by goście wygodnie i bezpiecznie odbyć mogli drogę powrotną na okręt. Jak mi opowiadano, nic nie mogło być większym przeciwieństwem niedawnej gwałtowności czy też zwyczajnej u niego powściągliwości, jak to właśnie. Jak człowiek ucieszony niesłychanie niebywałym jakimś szczęściem, zasypywał ich udogodnieniami, grzecznościami i względami. Obejmował oficerów jak braci, nieomal ze łzami w oczach. Każdego wypuszczonego jeńca obdarował sztuką złota. W ostatniej chwili oświadczył nagle, że uważa za swój obowiązek oddać oficerom statków handlowych, ich całe mienie prywatne. Ta niespodziewana hojność była przyczyną pewnego opóźnienia w odjeździe całej partii, wskutek czego pierwszy marsz był bardzo krótki. Późnym wieczorem Gaspar Ruiz wraz z eskortą podjechał do ich ognisk obozowych przyprowadzając ze sobą muła obładowanego baryłkami wina. Przybył, jak mówił, wypić strzemiennego z angielskimi przyjaciółmi, których nigdy już nie zobaczy. Teraz był łagodny i wesoły. Opowiadał o swych czynach, śmiał się jak chłopak, pożyczył gitary od pierwszego mulnika Anglików i usiadłszy ze skrzyżowanymi nogami na swym wspaniałym poncho, które rozłożył przy dogasającym ognisku, miłym głosem śpiewał miłosne śpiewki wiejskich guasso. Wtem igłowa opadła mu na pierś, ręce osunęły się na ziemię, gitara spadła z kolan; wielkie milczenie zaległo obóz po pieśni miłosnej bezlitosnego partyzanta, który był przyczyną tylu łez nowych współobywateli, łez wylanych na gruzach domów obróconych w perzynę oraz nad zniszczonym szczęściem miłosnym. Zanim ktoś zdołał odezwać się, on zerwał się z ziemi i zażądał konia. — Adios, przyjaciele! — zawołał. — Z Bogiem! Kocham was! A powiedzcie tym ze Santiago, że pomiędzy Gasparem Ruizem, pułkownikiem króla hiszpańskiego, a republikańskimi ścierwami z Chile wojna do ostatniego tchu! Wojna! Wojna! Z okrzykiem: „Wojna! Wojna! Wojna!”, który podjęło jego otoczenie, odjechali, a tętent ich podków i głosy przepadły w oddali, między zboczami wzgórz. Dwaj młodzi oficerowie angielscy byli przekonani, że Ruiz zwariował. Jak wy to nazywacie? — brak klepki, co? — Ale doktor, przenikliwy Szkot, który miał umysł bystry i filozoficzny, powiedział mi, że jest to szczególny wypadek opętania. Spotkałem go w parę lat potem, ale całą tę historię przypominał sobie doskonale. Powiedział mi również, że jego zdaniem ta kobieta doprowadziła Gaspara Ruiza do krwawej zdrady, nie przekonując go wprost, lecz w ten sposób, że w jego prostej duszy delikatnie budziła i podtrzymywała palące poczucie niczym niepowetowanej krzywdy. Być może, być może. Ja powiedziałbym, że połowę swej mściwej duszy wlała w mocne ciało tego człowieka, tak jak do pustego naczynia wlać można upojenie, szaleństwo, truciznę. Jeśli chciał wojny, to miał ją, i dobrze dała mu się we znaki, gdy nasza zwycięska armia poczęła wracać z Peru. Zrobiono plan systematycznych operacji przeciwko tej zakale, plamiącej honor i szczęście naszej świeżo zdobytej niepodległości. Dowodził generał Robles ze znaną swą, bezwzględną surowością. Z obu stron stosowano dzikie represje, a w walce nie dawano pardonu. Ponieważ awansowałem w czasie wyprawy peruwiańskiej, zostałem kapitanem sztabu. Gaspar Ruiz znalazł się w ciężkiej opresji; od uciekającego księdza, którego uprowadzono z jego parafii wiejskiej i wieziono galopem osiemdziesiąt mil w głąb gór, by dokonał obrzędu chrztu, dowiedzieliśmy się, że w tym samym czasie Gasparowi Ruizowi urodziła się córka. Aby, jak się zdaje, uczcić ten wypadek, urządził jeden czy dwa doskonałe przeprowadzone napady na naszych tyłach i rozbił oddziały wysłane celem przecięcia mu odwrotu. Generał Robles omal nie dostał z wściekłości ataku apopleksji. Znalazł inny powód bezsenności niż ukąszenia moskitów, ale przeciwko temu, se?ores, całe garnce prostej wódki nie działały lepiej niż takaż ilość wody. Począł mi wymyślać i dokuczać „moim silnym człowiekiem”. A nasze zniecierpliwienie, by skończyć raz tę mało zaszczytną wojnę, było, obawiam się, powodem, że my wszyscy młodzi oficerowie staliśmy się ryzykantami i w akcji niepotrzebnie poczęliśmy się narażać. Mimo to jednak powoli, cal po calu, kolumny nasze zaciskały się dokoła Gaspara Ruiza, chociaż zdołał on podnieść przeciw nam cały naród dzikich. Indian araukańskich. Po roku, a może później, rząd nasz dowiedział się przez agentów i szpiegów, że ma on zawrzeć przymierze z osobnikiem nazwiskiem Carreras, tak zwanym dyktatorem tak zwanej republiki Mendoza, po drugiej stronie gór. Czy Gaspar Ruiz miał jakieś dalsze plany polityczne, czy też chciał swej żonie i swemu dziecku zapewnić bezpieczny odwrót, chociaż sam prowadził z nami bezwzględną wojnę, pełną napadów i rzezi, tego powiedzieć nie mogę. Ale przymierze stało się faktem. Próbując powstrzymać nasz pochód od strony morza, poniósł klęskę i cofnął się ze zwyczajną u niego szybkością, a ponieważ czynił przygotowania do innej, trudnej i hazardowej wyprawy, wysłał żonę i małą córeczkę poza łańcuch gór Pegue?a, na granicy Mendozy. XI — Otóż ów Carreras był ostatniego gatunku łotrem, przybierającym maskę liberalnej polityki, a nieszczęsne państwo Mendozy było łupem rzezimieszków, rozbójników, zdrajców i morderców, którzy tworzyli tam bandy. Pod dostojnością form zewnętrznych żył w nim człowiek bez serca, litości, czci i sumienia. Pragnął on tylko tyrańskiej władzy, lecz chociaż mógł użyć Gaspara Ruiza do swych niegodnych planów, doszedł jednak do przekonania, że przejednanie władz chilijskich lepiej nadaje się do tych celów. Wstydzę się przyznać, że wystąpił on do naszego rządu z propozycją wydania żony i dziecka człowieka, który zawierzył jego słowu, i że propozycję tę przyjęto. W czasie podróży do Mendozy przez wąwóz Peque?a zdradziła ją eskorta, złożona z ludzi Carrerasa, i oddała oficerowi, będącemu komendantem jednego z fortów chilijskich na płaskowzgórzu u stóp pasma Kordylierów. Ta okrutna transakcja mogła mnie wiele kosztować, bo, trzeba wiedzieć, byłem jeńcem w obozie Gaspara Ruiza, gdy otrzymał on tę wiadomość. Zostałem schwytany w czasie wywiadu, a nielicznych żołnierzy mego patrolu wymordowali dzidami Indianie, stanowiący gwardię przyboczną Gaspara. Ja uniknąłem tego losu, ponieważ w czas jeszcze poznał mnie. Przyjaciele moi uważali mnie za umarłego, a wówczas i ja sam niewiele dałbym był za swoje życie. Lecz mój silny człowiek przyjął mnie bardzo dobrze, gdyż, jak mówił, zawsze wierzyłem w jego niewinność i próbowałem mu pomóc, gdy padł ofiarą niesprawiedliwości. — A teraz — odezwał się do mnie — zobaczysz pan, że zawsze mówiłem prawdę. Nic ci nie grozi. Lecz nie czułem się tak bardzo bezpiecznie, gdy tej nocy zawołał mnie do siebie. Krążył po pokoju jak dziki zwierz i krzyczał: „Zdradzony! Zdradzony!” Podszedł do mnie z zaciśniętymi pięściami. — Mogę ci poderżnąć gardło. — Czy to zwróci wam waszą żonę? — zapytałem najspokojniej, jak tylko mogłem. — I dziecko! — krzyczał jak oszalały. Potem padł na krzesło i donośnie śmiał się okropnym głosem. — O nie, panu nic nie grozi. Zapewniałem go, że życiu jego żony również nic nie grozi; nie powiedziałem mu jednak tego, o czym byłem przekonany: że nigdy już jej nie zobaczy. Chciał wojny na śmierć i życie, lecz wojna ta mogła skończyć się tylko jego śmiercią. Rzucił mi dziwne, niezrozumiałe spojrzenie i siadł szepcząc z rozpaczą. — W ich rękach. W ich rękach. Siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Nagle zerwał się. — Co ja tu robię? — zawołał; potem otworzył drzwi i krzycząc wydał rozkaz: — Siodłać i wsiadać na koń! — Cóż to jest? — wyjąkał podchodząc do mnie. — Fort Peque?a; fort palisadowy! To nic. Odzyskam ją, choćby ją ukryli w samym sercu gór! Ku mojemu zdziwieniu dodał z mocą: —. Uniosłem ją na moich rękach, gdy ziemia się chwiała. Przynajmniej dziecko jest moje. Ono przynajmniej jest moje. Były to dziwne słowa, ale nie miałem wówczas czasu, by się im dziwić. — Pojedziesz pan ze mną! — rzekł gwałtownie. — Będę potrzebował parlamentarza, a każdemu innemu wysłannikowi Ruiza—banity poderżną gardło. Było to prawdą. Pomiędzy nim a resztą rozgniewanej ludzkości nie mogło być porozumienia co do zasad uczciwej wojny. Nie upłynęło pół godziny, a byliśmy już w siodłach i jak opętani pędziliśmy wśród nocy. W kwaterze swej nie miał więcej nad dwudziestu ludzi. Ale pchnął posłańców do Penelea, wodza Indian, który właśnie obozował na przedgórzu, aby wraz ze swymi wojownikami przybył na płaskowzgórze, gdzie się spotkają przy jeziorze zwanym Wodne Oko, nad którego brzegami wznosił się fort graniczny Peque?a. Przebyliśmy niziny z oszałamiającą szybkością, dzięki której zagony Gaspara Ruiza posiadały taką sławę. Jechaliśmy dnem dolin aż do urwisk, gdzie się zaczynały. Jazda nie była pozbawiona niebezpieczeństwa. Wąska droga, przyciśnięta do pionowej ściany bazaltowej, omijała zakosami wystające skały, aż w końcu z mroku głębokiego wądołu wynurzyliśmy się na wyżynę Peque?a. Płaszczyzna ta pokryta była zieloną, twardą trawą i nikłymi, kwitnącymi krzakami, lecz wysoko nad naszymi głowami śnieg leżał w fałdach, i szczelinach potężnej ściany skał. Jeziorko było okrągłe jak rozwarte oko. Gdyśmy się zjawili, mały garnizon wpędzał właśnie do fortu stadko bydła. Zamknięto natychmiast ciężką bramę drewnianą, a czworoboczny ostrokół z szerokich, poczerniałych słupów i nędzne, pokryte słomą dachy chałup wewnątrz niego wyglądały pusto i opuszczenie, jakby nie było tam żywej duszy. Ale gdy wysłannik, który na rozkaz Gaspara Ruiza bez wahania podjechał do fortu, zawezwał ich do poddania, ukryta wewnątrz załoga odpowiedziała salwą, która powaliła jego i jego konia. Słyszałem, jak Ruiz, który stał przy mnie, zazgrzytał zębami. — To nic! — rzekł. — Teraz ty. Chociaż ubranie moje podarte było i wypłowiałe, poznano jednak resztki mego munduru i pozwolono mi zbliżyć się na odległość słowa; potem musiałem czekać, ponieważ głos wykrzykujący ze strzelnicy, radośnie i ze zdumieniem, nie pozwolił mi przyjść do słowa. Był to głos starego przyjaciela majora Pajola. On, jak i inni moi przyjaciele, był przekonany, że już dawno nie żyję. — Człowieku, wbij ostrogi koniowi! — krzyczał w najwyższym podnieceniu — otworzymy ci bramę! Wypuściłem cugle z rąk i potrząsnąłem głową. — Dałem słowo honoru! — krzyknąłem. — Jemu? — odparł z niesłychaną pogardą. — On zapewnia wam życie. — Życie nasze należy do nas. Czy to ty, Santierra, doradzasz mam poddać się temu rastrero*? —Nie! — odparłem — ale on chce żony i dziecka, i może odciąć nam wodę. — To jej przede wszystkim da się we znaki. Możesz mu to powiedzieć. Słuchaj, to wszystko głupstwo, wypadniemy i weźmiemy cię do niewoli. — Nie weźmiecie mnie żywcem — odparłem mocno. — Głupiec! — Na mdłość boską, nie otwierajcie bramy! — ciągnąłem śpiesznie. — Nie otwierajcie bramy! I wskazałem na tłumy Indian, zalegające brzegi jeziora. Nigdy nie widziałem razem tylu tych dzikich. Ich dzid, zdawało się, jest jak źdźbeł trawy. Ochrypłe ich głosy łączyły się w dźwięk potężny i nieokreślony jak szum morza. Mój przyjaciel Pajol począł Mąć. — Dobrze! idź do diabła! — ryknął z wściekłością. Gdy jednak obróciłem się, widocznie pożałował swych słów, gdyż usłyszałem, jak rzekł szybko: — Ustrzelcie konia temu durniowi, zanim odjedzie! Miał dobrych strzelców. Rozległy się dwa strzały i w chwili, gdy wykonywałem obrót, koń mój zachwiał się, upadł i legł bez ruchu, jakby rażony piorunem. Wyciągnąłem stopy ze strzemion i zsunąłem się z konia, lecz nie próbowałem wstać, a tamci nie ważyli się ruszyć naprzód, by sprowadzić mnie z powrotem. Tłumy Indian poczęły się posuwać w kierunku fortu. Jechali oddziałami ciągnąc za sobą swe długie chusos; potem zsiedli z koni poza zasięgiem strzału muszkietowego i odrzuciwszy swe futrzane okrycia poszli nago do ataku przytupując nogami i wykrzykując do taktu. Fala płomienista trzykrotnie przebiegła ścianę fortu, nie potrafiła jednak wstrzymać nieustannego marszu Indian. Podsunęli się pod sam ostrokół wywijając swymi szerokimi nożami. Ale ostrokół nie był powiązany skórzanymi pasami, jak zazwyczaj, lecz pospinany żelaznymi klamrami, których przeciąć nie mogli. Przerażeni tym, że zawiódł ich zwykły sposób, w jaki wdzierali się do środka, dzicy, którzy tak nieustraszenie szli w ogień muszkietów, rozsypali się i pierzchli pod strzałami oblężonych. Gdy przy posuwaniu się naprzód minęli mnie, wstałem i wróciłem do Gaspara Ruiza, który siedział na niskiej skale, panującej nad całą równiną. Muszkiety jego ludzi wspierały atak, teraz jednak na dany przez niego znak trębacz zagnał: „Zaprzestać ognia!” Razem patrzyliśmy w milczeniu na beznadziejną ucieczkę dzikich. — A więc trzeba oblężenia — wymamrotał. Widziałem, jak nieznacznie łamał ręce. Ale jakie mogło to być oblężenie? Nie potrzebowałem powtarzać mu słów mego przyjaciela Pajola, bo i tak nie ważyłby się odciąć oblężonym wody. Mięsa mieli pod dostatkiem. Ale naprawdę, jeśliby im zabrakło, on sam byłby czym prędzej posłał im żywność, gdyby to było w jego mocy. Tymczasem bowiem my, którzy byliśmy na równinie, zaczęliśmy odczuwać głód. Peneleo, wódz Indian, siedział przy naszym ognisku, ubrany w swój szeroki płaszcz ze skór guanaco*. Był to człowiek dziki, atletycznej budowy, o ogromnej, nieforemnej głowie, czuprynie przypominającej kształtem i wielkością słomiany ul i twarzy poważnej niemiłej i pomarszczonej. Łamaną hiszpańszczyzną mamrotał jak źle oswojona dzika bestia, że jeżeli będzie zrobiony choć najmniejszy otwór w ostrokole, jego ludzie pójdą i odbiorą se?orę — inaczej nie. Gaspar Ruiz siedział naprzeciw niego i wpatrywał się w fort dzień i noc, pogrążony w straszliwym milczeniu i drętwocie. Tymczasem od gońców z nizin, którzy przybywali niemal codziennie, dowiedzieliśmy się, że jeden z jego poruczników poniósł klęskę w dolinie Maipu. Wysłani wywiadowcy przynieśli wiadomość o kolumnie piechoty, która idzie przez odległe przełęcze na odsiecz fortowi. Szła powoli, ale mogliśmy śledzić jej uciążliwy pochód przez doliny. Dziwiłem się, dlaczego Ruiz nie rusza, by te groźne siły zaatakować i zniszczyć w jakimś wąwozie nadającym się do zasadzki, jak tego spodziewać się było można po jego geniuszu wojny podjazdowej. Ale geniusz, zdawało się, pozostawił go jego rozpaczy. Stało się jasne, że nie może oderwać się od widoku fortu. Zapewniam was, se?ores, że nieraz litość mnie zbierała, gdy patrzyłem na tego bezsilnego silnego człowieka, jak siedział na skale, nieczuły na słońce, na deszcz, na zimno, na wiatr, i objąwszy nogi ramionami, z brodą wspartą na kolanach, patrzał… patrzał… patrzał… A fort, do którego przywarł wzrokiem, był cichy i milczący, jak on sam. Garnizon nie dawał znaku życia o sobie. Nie odpowiadano nawet na dorywczy ogień, skierowany na strzelnice. Pewnej nocy, gdy przypadkowo szedłem za nim, on nie odwracając się przemówił do mnie niespodzianie: — Posłałem po armaty — odezwał się. — Będzie jeszcze czas, by odesłać je i cofnąć się, zanim wasz Robles zdoła mi tu wleźć. Posłał po działa na równinę. Długo trwało, nim nadeszły, lecz w końcu nadeszły. Było to siedmiofuntowe działo polowe. Rozmontowane, przytwierdzone na krzyż do dwu długich słupów i umieszczone pomiędzy dwoma mułami przywieziono tu wąską ścieżką. Jeszcze teraz mam w uszach ten dziki okrzyk triumfu, gdy o świcie ujrzał eskortę działa, wynurzającą się z doliny. Ale nie mam słów, by opisać wam, se?ores, jego zdumienie, wściekłość, rozpacz i szaleństwo niemal, gdy usłyszał, że w czasie ostatniego marszu nocnego zwierzę objuczone lawetą spadło z jakichś powodów w przepaść. Rzucił się na eskortę grożąc śmiercią i torturami. Przez cały ten dzień nie pokazywałem mu się na oczy, lecz leżałem za krzakami i myślałem z zaciekawieniem, co on teraz zrobi. Zostawał mu tylko odwrót, ale tego nie był w stanie uczynić. Niżej, pode mną, zobaczyłem, jak jego artylerzysta Jorge, stary żołnierz hiszpański, budował z poskładanych siodeł coś na kształt łożyska. Położono na to naładowane działo, ale gdy dano ognia, wszystko poprzewracało się, a kula poszła wysoko ponad ostrokołem. Nie robiono już więcej prób. Zaginął również jeden z mułów amunicyjnych, zostało więc tylko sześć nabojów; wystarczyło to w zupełności, by rozbić bramę, o ile działo byłoby dobrze wycelowane. Lecz to było niemożliwe, dopóki działo nie było odpowiednio umocowane. Nie było czasu ani środków, by robić lawetę. A każdej chwili oczekiwałem, że pośród skał rozlegnie się echo trąb sygnałowych Roblesa. Peneleo, ubrany w swe skóry, chodził niespokojnie, a usiadłszy na chwilę przy mnie, wybełkotał zwykłą swą piosenkę; — Zróbcie entrada, dziura. Jak zrobicie dziura, Bueno*. Jak nie zrobicie dziura, wtenczas vamos, musimy pójść. Po zachodzie słońca zauważyłem ze zdziwieniem, że Indianie robią jakby przygotowania do nowego ataku. Szeregi ich uporządkowane do boju stały w cieniu gór. Na płaszczyźnie przed bramą fortu ujrzałem grupę ludzi zebranych w jednym miejscu. Niepostrzeżenie zszedłem ze skały. Księżyc świecił w czystym powietrzu górskim tak, że było jasno jakby w dzień; lale głębokie cienie przesłaniały mi widok, nie mogłem więc dojrzeć, co się tam dzieje. Usłyszałem głos artylerzysty Jorgego, który odezwał się dziwnie powątpiewającym tonem: — Naładowane, se?or. Inny głos podniósł się w grupie i powiedział mocno: — Przynieście tu riate*! Był to głos Gaspara Ruiza. Zapadło milczenie, przerywane tylko ostrym trzaskiem strzałów oblężonej załogi. I oni zwrócili uwagę na grupę. Ale odległość była zbyt wielka, i ziemia rozpryskiwała się tylko od słabych uderzeń kul muszkietowych. Wtem grupa rozsunęła się, zamknęła i zachwiała, ukazując w środku kilka stojących i zajętych czymś postaci. Przysunąłem się bliżej nie będąc pewny, czy to nie jakieś zwidzenie piekielne, jakiś przejmujący a niedorzeczny sen. Dziwnie zduszony głos zakomenderował: — Mocniej ściągnij sznury! — Si, se?or! — odpowiedziały inne głosy z bojaźliwą gotowością. Wtenczas zduszony głos odezwał się: — Dość już! Muszę oddychać! Na to podniosły się przejęte głosy wszystkich razem: — Pomóżcie mu, hombres*! Stój! Pod drugie ramię! Przytłumiony głos znów rozkazał: — Bueno! Odejdźcie ode mnie, ludzie! Przedarłem się przez stojących dokoła i raz jeszcze usłyszałem, ten sam zduszony głos, mówiący poważnie: — Zapomnij, Jorge, że jestem żyjącym człowiekiem. Pamiętaj tylko, co masz zrobić! — Nie bójcie się, se?or. Nie jesteście niczym więcej, tylko lawetą. Nie stracę naboju. Usłyszałem trzask zapalania i poczułem saletrę lontu. Nagle ujrzałem przed sobą jakiś nieokreślony cień na czworakach, niby zwierzę, lecz z ludzką głową, pochyloną pod czymś w kształcie rury wystającej mu sponad karku, i z błyszczącą, owalną bryłą brązu na plecach. Ta pochylona istota była umieszczona w samym środku milczącego półkola ludzi. Jorge stał za nią, a nieruchomy trębacz z trąbą w ręku u jej boku. Jorge, złożony we dwoje, szeptał trzymając lont w ręku: — Trochę na lewo, se?or. Za dużo. Tak. Teraz zechciejcie łaskawie schylić się i łokcie umieścić niżej, a ja… Po tych słowach odskoczył na bok, pochylił lont i snop płomieni buchnął z paszczy działa przymocowanego do pleców człowieka. Gaspar Ruiz pochylił się powoli. — Dobry strzał? — zapytał. — W sam cel, se?or! — To ładuj jeszcze raz! Leżał przede mną na piersi, pod straszliwym ciężarem ciemnego, błyszczącego brązu, pod brzemieniem, jakiego żadna miłość lani siła mężczyzny nie dźwigała nigdy w nieszczęsnych dziejach świata. Ręce rozłożył szeroko, a na księżycowym tle wyglądał jak leżący krzyżem pokutnik. Zobaczyłem, jak się podniósł na ręce i wsparł na kolanach. Ludzie odstąpili od niego, a stary Jorge schylił się mierząc z działa. — Trochę na lewo. Odrobinę w prawo. Por Dios, se?or, opanujcie drżenie. Gdzie wasza siła? Głos starego artylerzysty ochrypł ze wzruszenia. Potem żołnierz odstąpił w bok i szybko jak błyskawica przyłożył lont do zapalnika. — Doskonale! — zawołał ze łzami; ale Gaspar Ruiz milczał rozciągnięty na ziemi. — Jestem zmęczony — wyszeptał w końcu. — Czy następny strzał rozwali bramę? — Niewątpliwie — rzekł Jorge pochylając się nad jego uchem. — Więc… ładować — usłyszałem wyraźny szept. — Trębacz! — Jestem tu, se?or, i czekam na wasz rozkaz! — Zatrąb na mój rozkaz tak, aby usłyszano od jednego końca Chile do drugiego! — rzekł niezwykle mocnym głosem. — A reszta niech będzie gotowa przeciąć te przeklęte riata, bo nadejdzie chwila, w której poprowadzę was do szturmu. Teraz podnieście mię, a ty, Jorge, śpiesz się z celowaniem. Grzechotanie muszkietów z fortu prawie przygłuszyło jego słowa. Ostrokół otoczony był wieńcem dymów i płomieni. — Potrzebuję waszej siły, aby pokonać odrzut, mi amo*, — rzekł niepewnie stary artylerzysta. — Wbijcie palce w ziemię. Tak! Teraz! Po wystrzale okrzyk radości wyrwał się z jego piersi. Trębacz podniósł trąbę do ust i czekał. Ale ten, który leżał na ziemi, nie odezwał się ani słowem. Ukląkłem na jedno kolano i usłyszałem wszystko, co miał wtenczas do powiedzenia. — Złamało się — szepnął podnosząc nieco głowę i w tej okropnie wygiętej pozycji kierując na mnie swój wzrok. — Brama wisi tylko na drzazgach! — krzyczał Jorge. Gaspar Ruiz próbował coś powiedzieć, ale głos zamarł mu w gardle. Usiłowałem zdjąć działo z jego złamanego krzyża, gdy on leżał bez czucia. Ja, oczywiście, milczałem. Nigdy już nie dano Indianom znaku do ataku. Zamiast niego rozległy się trąby wojsk idących z odsieczą, za którymi tęskniłem tak długo, straszliwe dla zaskoczonych naszych nieprzyjaciół jak trąby sądu ostatecznego. Tornado, se?ores, prawdziwy huragan tętentu, jeźdźców, oszalałych wierzchowców, konnych Indian przeleciał po mnie, gdy klęczałem na ziemi przy Gasparze Ruzie. Peneleo, który ucieczką ratował życie, przejeżdżając koło mnie, dźgnął w moim kierunku swym długim chuso — przypuszczam, że to po starej znajomości. Jak wyszedłem z tego gradu świszczących kul, byłoby mi trudno wytłumaczyć. Gdy ważyłem się za prędko podnieść się na kolana, kilku żołnierzy z 17 taltalskiego pułku, pragnących w zapale wojennym natknąć się na jakąś żywą istotę, omal nie rozniosło mnie na bagnetach. Wyglądali na bardzo rozczarowanych, gdy kilku oficerów przyskoczyło i odpędziło ich bijąc płazem szabli. Był to generał ze swym sztabem. Chciał koniecznie wziąć trochę jeńca. I on wyglądał przez chwilę jakby rozczarowany. — Co? To ty? — krzyknął i zsiadł natychmiast z konia, aby wziąć mnie w swoje objęcia, gdyż był to stary przyjaciel naszej rodziny. Wskazałem na ciało, leżące u naszych stóp i powiedziałem tylko dwa słowa: — Gaspar Ruiz. Generał podniósł ręce ze zdumienia. — Aha! Twój silny człowiek! Ciągle, do ostatka ze swoim silnym człowiekiem. No nic. Uratował nam życie, gdy ziemia drżała dostatecznie, by najdzielniejsi bledli z przerażenia. Ja ze strachu odchodziłem od zmysłów. A on — nie! Que guape! Gdzie jest ten bohater, który go pokonał? Ha–ha–ha! Kto go zabił, chico? — Jego własna siła, generale — odparłem. XII — Lecz Gaspar Ruiz oddychał jeszcze. Kazałem zanieść go na jego poncho i położyć pod ochroną krzaków w pobliżu skały, z której tak uparcie patrzał na fort, gdy śmierć unosiła się już nad jego głową. Wojska nasze biwakowały dokoła fortu. Nie było to dla mnie niespodzianką, gdy o świcie usłyszałem, że zostałem wyznaczony na komendanta eskorty jeńca, który ma być natychmiast odstawiony do Santiago. Jeńcem tym była, oczywiście, żona Gaspara Ruiza. — Wybrałem pana, mając na uwadze pańskie uczucia — powiedział generał Robles. — Chociaż właściwie kobieta ta powinna być rozstrzelana za wszystkie szkody, jakie wyrządziła Rzeczypospolitej! A gdy zrobiłem ruch odpierający to z oburzeniem, ciągnął dalej: — Teraz, gdy on jest tak jakby nieżywy, ona nie ma znaczenia. Nikt nie będzie wiedział, co z nią zrobić. Ale władze żądają jej. — Wzruszył ramionami. — Przypuszczam, że musiał on poukrywać dużo ze swego łupu w miejscach jej tylko wiadomych. O brzasku zobaczyłem, jak prowadzona przez dwu żołnierzy wchodziła na skałę niosąc dziecko na rękach. Wyszedłem na jej spotkanie. —Czy jeszcze żyje? — zapytała zwracając do mnie swą bladą, nieruchomą twarz, w którą on patrzył z takim uwielbieniem. Skinąłem głową i nie mówiąc ani słowa poprowadziłem ją da kępy krzaków. Oczy jego były szeroko rozwarte. Oddychał z trudnością i z wielkim wysiłkiem wymówił jej imię: — Erminia! Uklękła u jego głowy. Mała dziewczynka nie zwracała na niego uwagi, tylko wielkimi oczyma rozglądała się dokoła, a po chwili poczęła nagłe szczebiotać radosnym, cienkim głosikiem. Małym paluszkiem wskazywała na różowe ognie wschodu słońca poza czarnymi cienkimi szczytami. I gdy tu rozlegał się niezrozumiały i miły szczebiot dziecięcy, tych dwoje, umierający mężczyzna i klęcząca kobieta, milczało, patrząc sobie w oczy i słuchając tych słodkich dźwięków. Potem szczebiotanie ustało. Dziecko złożyło głowę na piersi matki i ucichło. — To było dla ciebie — zaczął. — Przebacz! — Głos mu się łamał. Po chwili dobiegł mnie szept, z którego pochwyciłem słowa pełne skruchy: „Nie dość silny!” Patrzała na niego z niesłychaną mocą. On próbował uśmiechnąć się i powtórzył pokornie: — Przebacz! Opuszczam cię! Ona pochyliła się i z suchymi oczyma powiedziała mocnym głosem: — Na całym świecie ciebie tylko jednego kochałam, Gasparze! Jego głowa poruszyła się. Oczy ożywały się. — Wreszcie — westchnął. Potem dodał bojaźliwie: — Ale to prawda… to prawda? — Taka prawda jak to, że nie ma miłosierdzia ni sprawiedliwości na tym świecie — odparła namiętnie. Pochyliła się nad jego twarzą. On próbował podnieść głowę, ale opadła mu, a gdy całowała jego usta, już nie żył. Jego zaszłe mgłą oczy patrzyły w niebo, po którym płynęły wysoka różane chmurki. Powieki dziecka, przyciśniętego do piersi matki, opadły i zamknęły się powoli. Zasnęło. Wdowa po Gasparze Ruizie, silnym człowieku, pozwoliła mi się odprowadzić nie uroniwszy ani jednej łzy. Do podróży przygotowaliśmy dla niej siodło damskie podobne do krzesła, z deską jako podnóżkiem. Pierwszego dnia jechała nie mówiąc ani słowa, ale prawie nie odwracała oczu od dziewczynki, którą trzymała na kolanach. Na pierwszym postoju widziałem, że chodziła całą noc kołysząc dziecko na rękach i wpatrując się w nie przy świetle księżyca. Gdy rozpoczęliśmy nasz drugi marsz dzienny, zapytała mnie, kiedy przybędziemy do pierwszej wsi w zamieszkałym już kraju. Powiedziałem jej, że będziemy tam około południa. — A czy będą tam kobiety? — zapytała. Odparłem, że jest to wielka wieś. — Będą tam mężczyźni i kobiety, se?ora — rzekłem — których serca ucieszą się wiadomością, że wszystkie zamieszki i wojna już się skończyły. —Tak, już się skończyło — powtórzyła. Po chwili dodała: — Se?or oficer, co rząd chce ze mną zrobić? — Nie wiem, se?ora — odparłem. — Ale niewątpliwie obejdzie się z wami dobrze. My, republikanie, nie jesteśmy dzikimi i nie szukamy zemsty na kobietach. Przy słowie „republikanie” rzuciła mi spojrzenie, które, jak mi się zdawało, pełne było bezdennej nienawiści. Ale mniej więcej w godzinę potem, gdy zatrzymaliśmy się, by muły z bagażem przepuścić przodem po wąskiej ścieżce wijącej się wzdłuż urwisk, zwróciła do mnie twarz tak bladą i smutną, że mi się jej niewymownie żal zrobiło. — Se?or oficer — rzekła — jestem słaba, drżę. To jest niemądry strach. I rzeczywiście usta jej drżały, gdy próbowała uśmiechnąć się ujrzawszy początek wąskiej ścieżki, która nie była przecież tak niebezpieczna. —Boję się, że mi dziecko wypadnie z rąk. Gaspar uratował panu życie. Pamiętaj pan… Proszę wziąć je ode mnie. Wziąłem dziecko z jej wyciągniętych rąk. — Zamknij oczy, se?ora, i zawiera swemu mułowi — poleciłem jej. Uczyniła tak, a jej bladość i zniszczona, chuda twarz sprawiały, że wyglądała jak nieżywa. Na zakręcie ścieżki, gdzie wielka sikała z purpurowego porfiru zasłaniała widok na nizinę, zobaczyłem, że otworzyła oczy. Jechałem tuż za nią trzymając dziecko prawą ręką. — Dziecku jest dobrze! — krzyknąłem dodając jej odwagi. — Tak — odpowiedziała słabo. I wówczas, (ku bezmiernemu mojemu przerażeniu, ujrzałem, jak stanęła na desce podnóżka, spojrzała straszliwie i rzuciła się w przepaść po prawej ręce. Nie podobna opisać nagłego i podłego przerażenia, jakie ogarnęło mnie na ten straszny widok. To był strach przed przepaścią, strach przed skałami, które, zdawało się, że sięgały po mnie. Czułem zawrót głowy, przycisnąłem dziecko do siebie i siedziałem na koniu nieporuszony jak posąg. Oniemiałem, a zimny pot oblał mnie całego. Jej muł potknął się, przycisnął się bokiem do skały i ruszył dalej. Mój koń tylko prychnął, krótko strzygąc uszami. Serce mi zamarło, a dochodzący z głębi przepaści huk kamieni, toczących się w łożysko dzikiego potoku, doprowadzał mnie nieomal do szaleństwa. Po chwali minęliśmy zakręt i znaleźliśmy się na szerokim i trawiastym zboczu. I wtenczas zacząłem krzyczeć. Moi ludzie przybiegli do mnie, zdjęci grozą i przerażeniem. Zdaje się, że z początku nieustannie krzyczałem tylko: — Oddała dziecko w moje ręce! Oddała dziecko w moje ręce! Eskorta myślała, że dostałem obłąkania. Generał Santierra zamilkł i wstał od stołu. — To wszystko, se?ores — zakończył, uprzejmie uśmiechając się do podnoszących się gości. — Ale co się stało z dzieckiem, generale? — pytaliśmy. — Ach, dziecko, dziecko… Podeszliśmy do okna wychodzącego na piękny ogród, ten schron, jego starości. Ogród ten, szeroko był znany w kraju. Generał Santierra zatrzymał nas wyciągniętą ręką, zawołał: — Erminia! Erminia! — i czekał. Potem powstrzymujące nas ramię opadło, a my rzuciliśmy się do okien. Na ścieżkę wysadzoną z obu stron kwiatami wyszła z kępy drzew kobieta. Usłyszeliśmy szelest nakrochmalonych spódnic i ujrzeliśmy staromodny fartuszek z czarnego jedwabiu. Spojrzała w górę a ujrzawszy, że oczy nas wszystkich zwrócone są na nią, stanęła, zmarszczyła czoło, pogroziła palcem generałowi, który śmiał się głośno, i nakrywszy głowę czarnym szalem koronkowym, tak aby częściowo przynajmniej zakryć swój wyniosły profil, odeszła ze sztywną dostojnością i znikła nam z oczu. — Widzieliście anioła stróża starego człowieka, ją, której wszystko zawdzięczacie, co w mym domu mieliście miłego i dobrego. Ponieważ płomienie miłości, se?ores, wcześnie zapłonęły w mej piersi, dlatego jakoś nie ożeniłem się. I może dlatego iskry tego świętego ognia dotychczas we mnie nie wygasły. — Uderzył się w szeroką pierś, — Jeszcze żyję, jeszcze żyję — rzekł z poważnie komiczną emfazą. — Teraz już się nie ożenię Ona jest przybraną córką generała Santierry i jego spadkobierczynią. Jeden z gości, młody oficer marynarki, opisał ją później jako „niską, przysadkowatą starą pannę, około czterdziestki”. Wszyscy zauważyliśmy, że jej włosy były już szpakowate i że miała przepiękne, czarne oczy. — I nigdy nie chciała słyszeć o zamążpójściu — ciągnął generał Santierra. — To prawdziwe nieszczęście. — Dobra, cierpliwa, cała poświęciła się mnie, staremu człowiekowi. Prosta dusza. Ale nie radziłbym nikomu z was zabiegać o jej rękę, bo gdyby wzięła w nią rękę tego śmiałka, to tylko po to, by mu ją pogruchotać. Ach! pod tym względem nie zna ona żartów. Jest przecież rodzoną córką swego ojca, solnego człowieka, którego zgubiła jego siła: siła jego ciała, jago prostoty — jego miłości! Przełożył Wilam Horzyca OPOWIEŚĆ IRONICZNA The Informer SZPIEG Pan X., poprzedzony listem polecającym jednego z mych bliskich przyjaciół w Paryżu, przyszedł do mnie, alby obejrzeć mój zbiór chińskich brązów i porcelany. Mój paryski przyjaciel jest również zbieraczem. Lecz nie zbiera on porcelany ani brązów, ni obrazów, monet lub sztychów, słowem niczego, co dobrze dałoby się sprzedać na licytacji. Ze szczerym zdziwieniem wyparłby się też miana zbieracza. Mimo to jednak jest nim całą duszą. Zbiera on znajomości, co subtelną jest sprawą. Okazuje przy tym cierpliwość, pasję i wytrwałość prawdziwego zbieracza osobliwości. Zbiór jego nie posiada głów koronowanych. Sądzę, że nie uważa ich za dość rzadkie i interesujące; lecz poza tym zetknął się i rozmawiał z e wszystkimi chyba ludźmi, którzy z jakichkolwiek względów godni są uwagi. Obserwuje ich, słucha, studiuje, ocenia i wszystko to umieszcza w galerii swej pamięci. Planowo i systematycznie objechał całą Europę, by wzbogacić swój zbiór wybitnych znajomości osobistych. Ponieważ jest człowiekiem zasobnym, ma stosunki i nie zna przesądów, przeto kolekcja jest wcale okazała i zawiera przedmioty (czy raczej podmioty), których wartość jest nie doceniana przez tłum i nie znana szerokiemu ogółowi. Z tych okazów mój przyjaciel jest szczególnie dumny. O panu X. pisał mi: „Jest to największy buntownik (révolté) nowszych czasów. Świat zna go tylko jako rewolucyjnego pisarza, którego okrutna ironia odkryła zgniliznę naszych najbardziej szanownych urządzeń. Nie przepuszcza on żadnej, choćby najszacowniejszej głowie, a wszystkie uznane pojęcia i zasady naszego układu społecznego i polityki postawił pod pręgierz swego dowcipu. Któż nie pamięta jego płomiennie czerwonych pamfletów rewolucyjnych? Roje ich gnębiły wszystkie policje kontynentu niby plaga szkarłatnych owadów. Ten rewolucyjny pisarz był również duszą tajnych towarzystw, tajemniczym «Pierwszym» rozpaczliwych spisków, wykrywanych i niewykrywanych, mających powodzenie lub nie. A świat nie miał o tym, na ogół biorąc, najmniejszego pojęcia. Dlatego też po dziś dzień znajduje się pomiędzy nami, on, weteran niejednej podziemnej kampanii; teraz trzyma się na uboczu, niejako pod osłoną opinii najwybitniejszego pisarza wywrotowego, jaki żył kiedykolwiek.” Tak pisał mój przyjaciel, dodając jeszcze, że pan X. jest subtelnym znawcą brązów i porcelany, oraz prosząc mnie bym mu pokazał swe zbiory. X. stawił się w oznaczonym czasie. Moje skarby rozmieszczone są w trzech pokojach bez dywanów i firanek. Pokoje te nie posiadają innego urządzenia prócz etażerek i szklanych szafek, których zawartość przedstawiać będzie dla mych spadkobierców całą fortunę. Nie pozwalam tam nigdy palić z obawy przed wypadkiem, a ogniotrwałe drzwi oddzielają pokoje te od reszty domu. Było bardzo zimno, zostaliśmy więc w płaszczach i kapeluszach. Pan X., średniego wzrostu i smukły, z żywymi oczyma w podłużnej twarzy o rzymskim nosie, chodził drobnymi krokami na małych, zgrabnych nogach i ze zrozumieniem przypatrywał się moim zbiorom. Zdaje mi się, że ja również przypatrywałem mu się ze zrozumieniem. Białe jak śnieg wąsy i bokobrody czyniły jego twarz orzechowego koloru jeszcze ciemniejszą, niż była w rzeczywistości. W futrze i wysokim cylindrze straszny ten człowiek wyglądał bardzo elegancko. Zdaje mi się, że pochodził ze szlacheckiej rodziny i mógłby się był przedstawić jako Vicomte X., de la Z., gdyby zechciał. Mówiliśmy tylko o brązach i porcelanie, a on nie szczędził mi uznania. W końcu rozstaliśmy się serdecznie. Gdzie mieszkał, nie wiem. Przypuszczam, że musiał być człowiekiem samotnym. Anarchiści, zdaje mi się, nie mają rodzin — w każdym razie nie w tym znaczeniu, w jakim my pojmujemy to urządzenie społeczne. Łączenie się w rodziny odpowiada pewniej potrzebie natury ludzkiej, lecz w ostatniej instancji opiera się na prawie i z tego powodu musi być dla anarchisty czymś nienawistnym i niemożliwym. Naprawdę nie rozumiem anarchistów. Czy człowiek takich to a takich przekonań pozostaje anarchistą, gdy jest sam, zupełnie sam, lub gdy, powiedzmy, kładzie się do łóżka? Czy opiera głowę o poduszki, naciąga na się kołdrę i zasypia z poczuciem konieczności chambardement général, jak to nazywają Francuzi, konieczności powszechnego wysadzania w powietrze, wiecznie obecnej w jego umyśle? A jeśli tak, to jak to być może? Jestem pewny, że gdyby taka wiara (czy taki fanatyzm) zyskały nagle władzę nad moimi myślami, nie byłbym w stanie ani spać, ani jeść, ani zająć się jakąkolwiek czynnością w życiu powszednim. Nie pragnąłbym kobiety ni dziecka; nie mógłbym mieć przyjaciół, tak mi się przynajmniej zdaje, a już zbieranie brązów lub porcelany to, przypuszczam, byłoby chyba zupełnie wykluczone. Zresztą — nie wiem. Wiem tylko, że para X. jadał obiady w bardzo wykwintnej restauracji, do której i ja uczęszczałem. Gdy miał głowę odkrytą, srebrna, podczesana w górę czupryna czyniła jeszcze bardziej charakterystyczną jego twarz kościstą, pozapadaną, ubraną w maskę zupełnej obojętności. Jego żylaste i brązowe ręce wsuwały się i wysuwały z szerokich, białych mankietów, gdy z mechaniczną niemal precyzją łamał chleb, nalewał wino i wykonywał inne czynności w tym rodzaju. Jego głowa i całe ciało sterczały nieruchomo nad obrusem. Ale ten zapaleniec, ten wielki agitator nie okazywał ani śladu ognia czy temperamentu. Głębokim, chrapliwym głosem mówił monotonnie i zimno. Nie można też było nazwać go rozumnym, a jego spokojne zachowanie sprawiało wrażenie, że gotów jest zarówno kontynuować dalej rozmowę, jak każdej chwili ją przerwać. Prowadził on drugie, nazwałbym, podziemne życie. I gdy co wieczór siadywałem naprzeciwko niego i przypatrywałem mu się przy obiedzie, poczęła budzić się we mnie całkiem zrozumiała ciekawość. Jestem spokojnym i pokojowym wytworem cywilizacji, który nie zna innych namiętności jak zbieranie rzadkich przedmiotów, zachowujących swój powab nawet wówczas, gdy zbliżają się do potworności. Niektóre brązy chińskie są monstrualnie drogie. Tu znów miałem przed sobą rzadkie monstrum ze zbioru mego przyjaciela. Prawda, że monstrum to było doskonałe wypolerowane i w pewnym sensie cudowne. Jego przedziwnie ciche zachowanie było przyczyną tego wrażenia. Ale nie był on z brązu, nie był Chińczykiem, co dawałoby możność przypatrywania się mu spokojnie poprzez przepaść różnicy rasowej. Żył i był Europejczykiem, miał maniery najlepszego towarzystwa, nosił płaszcz i kapelusz jak ja, a w sprawach kuchni prawie że podzielał mój smak. Nadto straszne, by można o tym myśleć! Pewnego wieczora zauważył mimochodem w toku rozmowy: — Ludzkości nie można poprawić inaczej, tylko przemocą i strachem. Łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie sprawiły te słowa, wypowiedziane ustami takiego człowieka, na człowieka mego pokroju, na mnie, którego pogląd na życie zbudowany jest na łagodnym i subtelnym różniczkowaniu społecznych i artystycznych wartości. Proszę tylko wyobrazić sobie! Na mnie, któremu każdy rodzaj i przejaw gwałtu wydaje się tak nierzeczywisty, jak olbrzymy, ludożercy lub siedmiogłowe hydry, o których istnieniu bają fantastyczne klechdy i legendy. I nagle zdało mi się, że poprzez radosne szmery i głosy wspaniałej restauracji słyszę pomruk głodnego i gniewnego tłumu. Zdaje ani się, że jestem wrażliwy i mam zapalną wyobraźnię, gdyż pomiędzy niezliczonymi żarówkami sali, jak w ponurej wizji, zobaczyłem ciemność pełną kościstych szczęk i dzikich oczu. Lecz coś mnie w tym widzeniu rozgniewało. Widok tego człowieka, łamiącego z niezmąconym spokojem kawałki białego chleba, rozdrażnił mnie. Wówczas pozwoliłem sobie zapytać go, w jaki sposób głodujący proletariat Europy, któremu on prawił o buncie i przemocy, nie bierze mu za złe jego niewątpliwie luksusowego życia. — Wszystkiego tego — powiedziałem, wskazując wzrokiem salę i butelkę szampana, którą zazwyczaj we dwójkę wypróżnialiśmy po obiedzie. Nie poczuł się tym dotknięty. — Czy żyję z ich znoju lub z krwi serdecznej? Czy jestem spekulantem albo kapitalistą? Czy zrabowałem mój majątek głodującemu ludowi? Nie! O tym wiedzą oni dobrze i nie zazdroszczą mi. Biedne masy są wspaniałomyślne dla swych przywódców. Co posiadam, zarobiłem mymi pismami; nie milionami pamfletów, rozdzielanych bezpłatnie pomiędzy głodnych i uciśnionych, lecz setkami tysięcy egzemplarzy kupowanych przez opasłą burżuazję. Przypomina pan sobie, że pisma moje były przez pewien czas przedmiotem zachwytu, i w modzie było czytać je ze zdumieniem i oburzeniem, przewracać oczyma z powodu mego patosu — albo do nieprzytomności zaśmiewać się z mego dowcipu. — Tak — odrzekłem. — Oczywiście, przypominam sobie; lecz muszę wyznać otwarcie, że nigdy nie rozumiałem tego zaślepienia. — Czy pan nie wie — powiedział — że ci próżniacy i samolubi przepadają za złośliwością, uprawianą choćby na ich koszt? Ich własne życie jest tylko pozą i gestem, nie są więc w stanie pojąć mocy prawdziwego dążenia i słów, które nie kłamią swego znaczenia. Dla nich wszystko jest rozrywką i sentymentem. Wystarczy, że wskażę panu na przykład, jak odnosiła się stara arystokracja francuska do filozofów, których nauki przygotowały wybuch wielkiej rewolucji. Nawet tu, w Anglii gdzie jest jeszcze trochę zdrowego rozumu, niech tylko jaki demagog urąga dość głośno i wytrwale, a zaraz znajdzie poparcie wśród tych właśnie klas, którym urąga. Bo wy lubicie patrzeć na wybryki. Demagog pociąga za sobą amatorów silnych wrażeń. Amatorstwo, w tym i w innych sprawach, jest przecież przedziwnie prostym środkiem, by zabić czas i pochlebić własnej próżności; głupiej próżności, pragnącej być na wysokości idei pojutrza. Całkiem tak samo, jak dobrzy i poczciwi zresztą ludzie wpadać będą w zachwyt na widok pańskich zbiorów nie mając pojęcia, co właściwie stanowi ich rzeczywiste piękno. Zwiesiłem głowę. Ilustrowało to wymownie smutne prawdy, jakie wygłaszał. Świat pełen jest takich ludzi, a przykład arystokracji francuskiej przed rewolucją był tak przekonywający. Nie byłem w stanie zbić jego dowodzeń, chociaż cynizm ich — rys zawsze brzydki — znacznie obniżał ich wartość, przynajmniej w moim rozumieniu. Ale przyznaję, że byłem nimi poruszony. Czułem, że muszę mu odpowiedzieć coś, co nie wyrażałoby zgody, ale też nie przecinało dalszej dyskusji. — Nie chce pan przez to powiedzieć — rzuciłem swobodnie — by zaślepienie takich ludzi przyszło kiedykolwiek z czynną pomocą krańcowym rewolucjonistom. — Właściwie nie to chciałem wyrazić. Mówiłem całkiem ogólnie. Jeśli jednak pyta pan o to, powiem, że dążenia rewolucyjne rzeczywiście znajdowały w różnych krajach taką, mniej więcej, świadomą pomoc. Nawet tu, w tym kraju! — Niemożliwe! — odparłem stanowczo. — My nie bawimy się ogniem tak zuchwale. — A przecież właśnie wy możecie sobie pozwolić prędzej niż inni. Lecz proszę spojrzeć na większość kobiet, które chętnie się bawią, i to namiętnie, jeśli już nie ogniem, to przynajmniej kilkoma zabłąkanymi iskrami. — Czy ma to być żart? — zapytałem z uśmiechem. — Jeśli tak, to nie leżał on w mym zamiarze — rzekł sucho. — Myślałem o pewnym wypadku. Och! bez ukrytej myśli, jak dotychczas… Na to cały zamieniłem się w słuch. Niejednokrotnie próbowałem podejść go od, że tak powiem, podziemnej jego strony. Nawet wyrażenie to padło pomiędzy nami. Lecz on zawsze zachowywał wobec mnie ten swój nieprzenikniony spokój. — Równocześnie — ciągnął dalej pan X. — da to panu wyobrażenie o trudnościach, jakie wyłaniają się w ciągu zamierzeń, które podobało się panu nazwać podziemnymi. Czasami trudno jest dać sobie radę. Bo pomiędzy braćmi tnie ma oczywiście żadnej hierarchii, żadnego skostniałego systemu. Moje zdumienie było wielkie, lecz krótkotrwałe. Rozumie się, pomiędzy krańcowymi anarchistami nie mogło być hierarchii, niczego w ogóle, co opierałoby się na prawie pierwszeństwa. Myśl, że nawet wśród anarchistów panuje anarchia, była naprawdę pocieszająca. W każdym razie nie mogło to im wyjść na dobre. Pan X. wyrwał mnie z tych myśli nagłym zapytaniem. — Czy zna pan Hermione Street? Skinąłem trochę niepewnie. W ciągu ostatnich trzech lat Hermione Street nieomal znikła z pamięci ludzkiej. Nazwa istnieje jeszcze, lecz z dawnej Hermione Street nie pozostało ani jednej cegły, ni kamienia. On miał na myśli dawną, gdyż mówił dalej: —Po lewej stronie stał szereg dwupiętrowych kamienic, które przytykały oficyną do skrzydła wielkiego gmachu publicznego, przypomina pan sobie. Czy bardzo to pana zdziwi, gdy powiem, że jeden z tych domów był jakiś czas głównym ośrodkiem anarchistycznej propagandy i tego, co pan nazywa działalnością podziemną. — Wcale nie — oświadczyłem. — Hermione Street nie należała nigdy, o ile mi wiadomo, do ulic pierwszorzędnych. — Dom był własnością jednego z wysokich urzędników państwowych — dodał smakując szampana. — Ach, naprawdę! — zawołałem nie wierząc mu ani słowa. — On sam oczywiście nie mieszkał łam — mówił pan X. — Ale od dziesiątej do czwartej przebywał, poczciwiec, w bezpośrednim sąsiedztwie, w swym eleganckim biurze prywatnym, znajdującym się w skrzydle gmachu publicznego, o którym właśnie wspomniałem. By być całkiem dokładnym, powiem panu, że dom przy Hermione Street nie należał właściwie do niego, lecz do jego dorosłych dzieci — córki i syna. Córka, urocze zjawisko, nie była bynajmniej powszednią pięknością. Z dużym czarem osobistym, który nie był wyłącznie zasługą jej młodości, łączyła zwodne oznaki entuzjazmu, samodzielności i żarliwości. Jestem zdania, że przybierała je tak samo, jak wkładała swe malownicze suknie i czyniła to z tego samego powodu: by za wszelką ceną uwydatnić swą osobę. Wie pan przecież, kobiety potrafią pójść daleko, by cel ten osiągnąć. Ona zaszła w tym bardzo daleko. Przyswoiła sobie wszystkie gesty odpowiadające rewolucyjnym przekonaniom: gest współczucia, gniewu, wreszcie oburzenia na grzeszną nieludzkość tej właśnie Masy społecznej, do której sama należała. Z tym wszystkim było jej świetniej osobistości równie do twarzy, jak w jej nieco oryginalnych sukniach. Tylko nieco oryginalnych; wystarczająco, by zaznaczyć protest przeciwko filisterstwu opasłych mieszczuchów, stawiających się biednym za wzór smaku. Wystarczająco tylko, a nie więcej. Nieco więcej byłoby już nie na miejscu — rozumie pan. Ale była pełnoletnia i nic nie stawało jej na przeszkodzie, by dom swój oddać do dyspozycji rewolucjonistów. — Niemożliwe! — zawołałem. — Zapewniam pana — rzekł z naciskiem — że uczyniła ten praktyczny gest. Jakże inaczej moglibyśmy byli tam się dostać. Partia nie jest zasobna. A poza tym, każdy administrator robiłby trudności, żądałby referencji, i tak dalej. Grupa, z którą protektorka nasza zetknęła się w czasie swych wędrówek po dzielnicy biednych (przypomina pan sobie, jak parę lat temu praca samarytańska i osobiste niesienie pomocy było w modzie), z wdzięcznością przyjęła propozycję. Pierwszą dodatnią tego stroną było to, że Hermione Street leżała z dala od podejrzanych części miasta, których policja pilnie strzegła. Parter zajmowała jakaś włoska restauracyjka, taki raj dla much. Wykupienie jej od właściciela nie nastręczało żadnych trudności. Jeden mężczyzna i jedna kobieta z partii zajęli się nią. Mężczyzna był znakomitym kucharzem, towarzysze mogli więc jeść tam razem z innymi gośćmi nie zwracając na siebie uwagi. Była jeszcze i inna dodatnia strona. Na pierwszym piętrze znajdowała się agencja artystyczna — wie pan, biuro pośrednictwa dla artystów z drugorzędnych music–hallów, itd. Poczciwiec ten nazywał się Bomm, przypominam sobie. Tego nie ruszaliśmy. Było to nam raczej na rękę, gdy całe mnóstwo osobników obojga płci o cudzoziemskim wyglądzie, różni żonglerzy, akrobaci, śpiewacy i tym podobni przez cały dzień wchodzili i wychodzili z domu. Policja nie zwracała uwagi na nowe twarze. Szczęśliwym trafem górne piętro stało właśnie puste, co było nam bardzo na rękę. X. przerwał, by obojętnym ruchem spokojnie zabrać się do bombe glacée, którą kelner przed chwilą postawił na atole. Ostrożnie spożył parę łyżeczek lodów, potem zapytał mnie: — Czy nie słyszał pan o suchej zupie Stone’a? — O czym? — Był to artykuł spożywczy — ciągnął dalej obojętnie — któremu swojego czasu robiono dość głośną reklamę w dziennikach, lecz nie wiadomo dlaczego, nie zdołał zyskać sobie wzięcia u publiczności. Przedsiębiorstwo wyciągnęło nóżki, jak się to mówi. Paki pełne towaru można było nabyć na licytacji po mniej niż jednym penny za funt. Grupa zakupiła kilka skrzyń i na górnym piętrze otworzyła agenturę suchej zupy Stone’a. Było to bardzo czcigodne przedsiębiorstwo. Towar, żółty proszek o ogromnie nieapetycznym wyglądzie, był opakowany w wielkie czworokątne puszki cynowe, których sześć mieściło się w paczce. Gdy nadeszło jakieś zamówienie, załatwiano je oczywiście. Ale prawdziwą zaletą proszku było to, że w ten sposób można było bardzo wygodnie pokrywać niejedno. Od czasu do czasu ładowano taką skrzynię na wózek i wysyłano ją wprost pod nosem policjanta pełniącego służbę na rogu ulicy. Rozumie pan. — Pojmuję — rzekłem wskazując wymownym ruchem resztki bombe, powoli rozpływającej się w naczyniu. — Tak jest. Ale można było paczek użyć także inaczej. W suterenach, a raczej w tylnej piwnicy, ustawiono dwie drukarnie. Z tego to domu w skrzynkach od suchej zupy Stone’a wysyłano niesłychaną ilość pism rewolucyjnych. Przy tym zajęły był również i brat naszej młodej anarchistki. Pisywał on artykuły, pomagał w składaniu i drukowaniu. Słowem, był pomocny towarzyszowi, któremu pracę tę powierzono, bardzo dzielnemu młodemu człowiekowi nazwiskiem Sevrin. Duchowym przywódcą całej tej grupy był pewien fanatyczny zwolennik rewolucji społecznej. Teraz już nie żyje. Jego sztychy i miedzioryty były genialne; musiał pan widzieć jego prace. Obecnie są one przez niektórych zbieraczy bardzo poszukiwane. Najpierw począł być rewolucyjny w swej sztuce, a skończył jako zdeklarowany wywrotowiec, żona zaś jego i dziecko pomarły w najskrajniejszej nędzy. Stale twierdził, że to ci bourgeois, ta elegancka, opasła banda zabiła ich. Wierzył w to naprawdę. Poza tym pracował jako artysta i prowadził niejako podwójne życie. Był to wysoki, chudy, smagły mężczyzna o wielkiej, rudawej brodzie i głęboko zapadłych oczach. Musiał go pan znać. Nazywał się Horne. Na to zatrząsłem się po prostu. Oczywiście, przed laty spotykałem Horne’a wielokrotnie. Wyglądał na człowieka z cyganerii, był zapuszczony, nosił stary, spiczasty kapelusz, czerwony szal na szyi i długi wytarty płaszcz, zapięty aż pod brodę. O swej sztuce mówił z zapałem, ale miało się wrażenie, że mu się niebawem przewróci w głowie. Grupa nielicznych znawców ceniła jego prace. Któż by pomyślał, że ten człowiek… Zdumiewające! Ale pomimo wszystko, nie było to w końcu tak nie do wiary. — Jak pan widzi — ciągnął X. dalej — grupa ta miała stosunkowo najdogodniejsze warunki do propagandy, a także i do innej działalności. Byli to ludzie zdecydowani, doświadczeni i o dużych walorach osobistych. A jednak uderzyło nas, że zamachy przygotowywane przy Hermione Street prawie nigdy się nie udawały. — Jak to „nas”? — zapytałem żywo. — Kilku nas, w Brukseli w centrali — odpowiedział. — Zdawało się, że żadna choćby najlepiej przygotowana akcja mająca swój początek przy Hermione Street nie może mieć powodzenia. Zawsze coś się zdarzyło, co przekreślało najlepiej obmyślane wystąpienia w różnych częściach Europy. Był to okres gorączkowej działalności. Niech pan nie myśli, że wszystkie nasze niepowodzenia robią wiele hałasu, z aresztowaniami i procesami. Wcale nie. Bardzo często policja pracuje cicho, prawie w tajemnicy, i zręcznym przeciwdziałaniem udaremnia nasze plany. Bez aresztowań, bez hałasu, bez alarmowania opinii publicznej i rozpalania namiętności. To jest rozumne postępowanie. Ale wówczas policja zwyciężała zbyt regularnie, od Morza Śródziemnego aż po Bałtyk. Było to już dokuczliwe, a mogło stać się niebezpieczne. W końcu przyszliśmy do przekonania, że w londyńskiej grupie muszą znajdować się jakieś niepewne elementy. Udałem się więc do Londynu, by zobaczyć, co tu można było po cichu zrobić. Pierwszym mym krokiem była wizyta złożona naszej pannie anarchistce z amatorstwa w jej prywatnym mieszkaniu. Przyjęła mnie w sposób niezmiernie uprzedzający. Byłem pewny, że nie ma pojęcia o chemicznych eksperymentach i innych zabiegach, których widownią była górna część domu przy Hermione Street. Wydawanie literatury anarchistycznej było, zdaje się, jedyną „działalnością”, jaką zdołała tam dojrzeć. W sposób niezmiernie żywy rozwinęła przede mną zwykły obraz poważnego zapału, a sama napisała już cały szereg sentymentalnych artykułów z krwiożerczymi wnioskami na końcu. Widziałem, że niezmiernie ją to bawiło mimo śmiertelnej powagi wszystkich min i gestów. Dodawały one uroku jej twarzy o wielkich oczach i szerokich brwiach, oraz kształtnej głowie uwieńczonej mnóstwem ciemnych włosów, zebranych w sposób niezwykły, ale malowniczy. W pokoju był również jej brat, poważny młody człowiek z podniesionymi brwiami i czerwoną krawatką, który nie zdawał sobie absolutnie sprawy z niczego, siebie samego nie wyłączając. Później przyszedł jeszcze wysoki młody człowiek. Był gładko wygolony, z niebieskawym odblaskiem na wydatnych szczękach, a coś w jego obliczu przypominało ukrytego aktora albo fanatycznego księdza: wie pan, ten typ o krzaczastych, czarnych brwiach. Poza tym wyglądał doskonale. Silnie uścisnął nam dłonie. Młoda dama podeszła do mnie i szepnęła uroczyście: „towarzysz Sevrin”. Nigdy nie widziałem go przedtem. Niewiele miał nam do powiedzenia, ale usiadł zaraz obok niej i rozpoczął poważną rozmowę. Z głębi fotela pochyliła się ku przodowi i oparła swą łagodnie zaokrągloną brodę na pięknej, białej ręce. On uważnie patrzał jej w oczy. Z zachowania się obojga przebijała miłość, poważna, mocna, jakby przysłoniona śmiercią. Przypuszczani, iż swe zrozumienie dla idei postępowych pragnęła zaokrąglić i uzupełnić rewolucyjną miłością, wmawianiem w siebie, iż jest zakochana w anarchiście. A on wyglądał, jak mówiłem, wprost doskonale, mimo fanatycznego rysunku krzaczastych brwi. Po kilku spojrzeniach, rzuconych na nich z ukosa, nie miałem wątpliwości, że brał sprawę bardzo poważnie. Co zaś się jej tyczyło, to w geście była nieporównana: po prostu prześcigała rzeczywistość W udaniu pomieszanych uczuć godności, słodyczy, łaskawości, przejęcia się, oddania i powściągliwości. Tak właśnie pojętą miłość grała z prawdziwym mistrzostwem. O tyle i ona brała to na serio. Gesty — ale świetne! Skoro tylko pozostałem z naszą panią—amatorką sam na sam, ostrożnie podałem jej cel mych odwiedzin i wskazałem na nasze podejrzenia. Chciałem usłyszeć, co powie na to, i po trosze oczekiwałem mimowolnego wydania się. Lecz powiedziała tylko: „To poważna sprawa”, przy czym wyglądała czarująco w swym przejęciu się i powadze. Ale pewien błysk jej oczu zdradzał wyraźnie: „Jakie to ciekawe”, a potem, koniec końców, o wszystkim miała bardzo słabe pojęcie, z wyjątkiem oczywiście frazesów. Ale podjęła się ułatwić mi widzenie z Horne’em, którego niełatwo było spotkać poza Hermione Street, a tam właśnie nie chciałem wówczas się pokazywać. Spotkałem się więc z Horne’em. Był to inny typ zdecydowanego fanatyka. Wyłuszczyłem mu wnioski, do których doszliśmy w Brukseli, i wskazałem na wymowną ilość nieudanych zamierzeń. Odpowiedział na to ze zbyteczną przesadą: „Mam w ręku coś, co przerazi serca tych opasłych bydlaków!” Potem dowiedziałem się, że z kilkoma towarzyszami zrobił w jednej z piwnic przekop aż do podziemi owego gmachu publicznego, o którym przedtem wspominałem. Bez trudu można było wysadzić całe skrzydło w powietrze, o ile tylko środki wybuchowe byłyby gotowe. Nierozumność tego planu nie przeraziła mnie tak bardzo, jakby to było, gdyby użyteczność lokalu przy Hermione Street i tak już nie była więcej niż wątpliwa. Faktycznie jednak wyglądało mi to wówczas raczej na pułapkę zastawioną przez policję niż na co innego. Co więc najpierw zrobić należało, to przekonać się, co, a raczej kto był niepewny, i tę myśl udało mi się w końcu wbić Horne’owi w głowę. Patrzał na mnie zdumiony, a nozdrza jego pracowały, jakby w powietrzu wietrzył zdradę. A teraz przychodzi ta część, która niewątpliwie wyda się panu kawałem teatralnym. A jednak, co można było innego zrobić? Zadaniem naszym było znaleźć wiarołomnego członka grupy. Ale przeciw każdemu przemawiały takie same poszlaki. Kazać strzec ich wszystkich, nie było bardzo wskazane. Poza tym metoda ta często zawodzi. W każdym razie wymaga to czasu, a tu niebezpieczeństwo nagliło. Byłem pewny, że zakamarek przy Hermione Street zostanie w końcu nakryty, chociaż policja widocznie tak zawierzyła swemu informatorowi, że dom nie był obecnie nawet pilnowany. Horne był tego zupełnie pewien. W tych warunkach był to zły znak. Trzeba było działać jak najprędzej. Postanowiłem więc sam zainscenizować najście na grupę. Rozumie pan? Najście przez kilku pewnych ludzi przebranych za policjantów. Spisek wśród spiskowców. Cel był jasny. Gdy przyjdzie do aresztowania, szpieg, miałem nadzieję, zdradzi się w jakiś sposób; czy to jakimś nieostrożnym czynem, czy też, na przykład, swym obojętnym zachowaniem. Rzecz oczywista, zachodziło niebezpieczeństwo zupełnego niepowodzenia albo też niemniejsze niebezpieczeństwo jakiegoś nieszczęśliwego wypadku, gdyby stawiano opór lub też próbowano ucieczki. Bo, sam pan przyzna, grupę przy Hermione Street należało zaskoczyć nagle i zupełnie niespodziewanie, jakby to, według mego przekonania, w niedługim czasie uczyniła prawdziwa policja. Szpieg był wśród nich i tylko Horne mógł być w plan mój wtajemniczony. Nie będę wdawać się w szczegóły przygotowania. Niełatwą rzeczą było to zaaranżować, ale w końcu wszystko poszło dobrze i wynik był udany. Rzekoma policja wtargnęła do restauracji, której okiennice natychmiast zamknięto. Zaskoczenie było zupełne. Większość grupy z Hermione Street znajdowała się w tylnej piwnicy, gdzie rozszerzano wspomniany podkop, łączący ją z piwnicami wielkiego budynku publicznego. Przy pierwszym alarmie kilku z towarzyszy wpadło odruchowo do wspomnianego wyżej sklepienia, gdzie w razie rzeczywistego najścia schwytano by ich bez ratunku. W tej chwili nie troszczyliśmy się o nich. Nie byli groźni. Ale z górnym piętrem mieliśmy ja i Horne poważny kłopot. Siedział tam pośród cynowych puszek od suchej zupy Stone’a jeden z towarzyszy, przezwany „Profesorem” (ongiś był studentem), i zajęty był fabrykacją nowych środków wybuchowych. Był to mały, żółty człowiek, skryty i odludek, uzbrojony w wielkie, okrągłe okulary; baliśmy się, że mylnie zajście zrozumiawszy gotów wysadzić się w powietrze, a dom zwalić nam na głowy. Pobiegłem po schodach na górę i spotkałem go już w drzwiach na czatach, słuchającego, jak powiadał, „podejrzanych szmerów na dole”. Ledwie zdążyłem mu wyjaśnić, co się dzieje, wzruszył pogardliwie ramionami i wrócił do swych wag i retort. Był to krańcowy anarchista pierwszej wody. Materiały wybuchowe były jego wiarą, jego ostoją, jego bronią i tarczą. W parę lat potem zginął w tajnym laboratorium, wskutek przedwczesnego wybuchu jednego ze swych nowowynalezionych detonatorów. Zbiegłem na dół i w mroku wielkiej piwnicy zastałem taką przejmującą scenę: Człowiek, który udawał inspektora (rola ta nie była mu obca), mówił chrapliwym głosem, i jednemu ze swych udanych podwładnych wydawał udany rozkaz odprowadzenia uwięzionych. Widocznie dotychczas nie nastąpiło nic, co by wyświetlało sprawę. Horne, posępny i ponury, stał ze skrzyżowanymi rękoma, a jego cierpliwe, chmurne oczekiwanie czyniło wrażenie stoicyzmu, co dobrze odpowiadało sytuacji. W cieniu odkryłem jednego z grupy Hermione Street, który chyłkiem wydobył mały kawałek papieru i połykał go. Zapewne jakiś zdradziecki świstek; może tylko kilka nazwisk i adresów. To był prawdziwy i wierny towarzysz. Lecz utajony zmysł szyderstwa, czyhający nawet za najsilniejszą naszą sympatią, sprawił, że ubawiłem się tym całkiem niezamierzonym widowiskiem. Pod każdym innym względem, zdawało się, śmiały ten eksperyment, to coup* teatralne, jeśli chcesz pan tak to nazwać, zawiodło w zupełności. Złudzenia nie można już było utrzymać długo, a wyjaśnienie musiało wytworzyć sytuację bardzo przykrą, jeśli już nie poważną. Ten tam, który zjadł papier, będzie wściekły, również ci towarzysze, którzy uciekli, będą się dąsać. By powiększyć jeszcze moje zmieszanie, rozwarły się drzwi prowadzące do innych piwnic, gdzie stały drukarnie, i nasza panna rewolucjonistka stanęła w nich, rysując się czarną sylwetką, w obcisłej sukni ,i kapeluszu, na tle światła gazowego poza nią. Za jej plecami zobaczyłem podniesione brwi i czerwony krawat jej brata. Naprawdę byli ostatnimi, których w tej właśnie chwili pragnąłem tu widzieć. Przyszli tego wieczora z jakiegoś amatorskiego koncertu, wie pan, dla ubogich; ona uparła się wyjść prędzej, by w powrotnej drodze wstąpić jeszcze na Hermione Street pod pozorem, że ma tam jeszcze coś do roboty. Zwykłym jej zajęciem była korekta odbitek włoskiego i francuskiego wydania „Dzwonu Mannowego” i „Pochodni”. — Mój Boże — szepnąłem. — Raz wpadło mi w ręce kilka egzemplarzy tych czasopism. Nic, zdaniem moim, nie mogło być mniej stosownego dla oczu młodej kobiety. Były to najdalej posunięte rzeczy w tym rodzaju, posunięte, myślę, poza granice wszelkiego rozumu i przyzwoitości. Jedno z nich prawiło o zniszczeniu wszelkich społecznych i rodzinnych więzów, drugie nawoływało do systematycznego mordu. Myśl, że młoda dziewczyna mogła spokojnie wyszukiwać błędy drukarskie w całych szpaltach tych najpotworniejszych twierdzeń, nie dała się pogodzić z moim pojęciem kobiecości. Pan X. popatrzył na mnie i spokojnie ciągnął dalej: — Zdaje mi się jednak, że przyszła głównie po to, by próbować swego wpływu na Sevrinie, a hołdy jego przyjmować królewsko i wyniośle. Była świadoma jednego i drugiego — swej mocy i jego oddania — i używała tego, powiedziałbym, zupełnie naiwnie. I ani moralność, ani poczucie przyzwoitości nie dają nam prawa czynić jej z tego powodu wyrzutów. Urok kobiety i wyjątkowa inteligencja mężczyzny podlegają własnym prawom, czyż nie tak? Powstrzymałem się od wyrażenia mojego oburzenia na te swawolne zasady, gdyż byłem zaciekawiony. — Lecz cóż się potem stało? — zapytałem niecierpliwie. X. ciągnął dalej, powoli krusząc lewą ręką mały kawałek chleba: — Stało się to — powiedział — że uratowała sytuację. — Dała panu sposobność do zakończenia tej złej krotochwili — wtrąciłem. — Tak — odrzekł zachowując wciąż swój niewzruszony spokój. — Krotochwila miała się prędko zakończyć. Dobiegła końca w przeciągu kilku minut. I dobrze się skończyła. Gdyby ona nie była weszła, może skończyłoby się to źle. Jej brata nie można było oczywiście brać w rachubę. Na chwilę przedtem spokojnie weszli do domu. Piwnica z drukarnią miała swoje własne wejście. Ponieważ nie zastała nikogo, zasiadła do korekt spodziewając się, że Sevrin musi lada chwila wrócić do swej roboty. Ale tak się nie stało. Zaczęła się niecierpliwić, doszły ją odgłosy zamieszania w sąsiedniej piwnicy i oczywiście weszła, by zobaczyć, co się dzieje. Sevrin był razem z nami. Z początku miałem wrażenie, że ze wszystkich tu przydybanych on był najbardziej zdziwiony. Przez chwilę wyglądał jak sparaliżowany ze zdumienia; stał niby przygwożdżony, i nawet się nie ruszył. Jedyny płomień gazowy płonął nad jego głową; wszystkie inne światła zgaszono przy pierwszym alarmie. Wtem, z mego ciemnego kąta, zauważyłem na wygolonej jego aktorskiej twarzy wyraz zakłopotanej i zmieszanej czujności. Zmarszczył ciężkie brwi, a kąciki ust ściągnął pogardliwie. Prawdopodobnie przejrzał grę, i żałowałem już, że go zaraz nie przypuściłem do tajemnicy. Lecz od chwili, gdy weszła dziewczyna, opanowała go wyraźnie trwoga. To było jasne. Mogłem obserwować, jak uczucie to rosło. Twarz zmieniała mu się szybko i straszliwie. Nie rozumiałem dlaczego. Nie mogłem domyślić się przyczyny. Byłem tylko zdumiony niesłychaną przemianą, jaka zaszła w jego twarzy. Nic, oczywiście, nie wiedział, że ona jest w sąsiedniej piwnicy. Ale to nie tłumaczyło wrażenia, jakie wywarło na nim jej pojawienie się. Przez chwilę wyglądał jak ogłupiały. Otworzył usta, jakby chciał krzyczeć, może tylko zaczerpnąć powietrza. W każdym razie krzyknął nie on, lecz ktoś inny. Tym kimś innym był ów bohaterski towarzysz, którego przyłapałem, jak połykał kawałek papieru. Z pochwały godną przytomnością umysłu ostrzegł przeraźliwie krzykiem: „Policja! W tył! W tył! Prędko w tył i zaryglować drzwi!” Rada była doskonała; lecz zamiast cofnąć się dziewczyna szła dalej naprzód, za nią jej brat ze swą podłużną twarzą, ubrany w krótkie spodnie, w których niedawno występował śpiewając komiczne piosenki ku uciesze pozbawionego rozrywek proletariatu. Podeszła naprzód, nie dlatego, by źle była zrozumiała — słowo „policja” ma całkiem niedwuznaczne brzmienie — ale jakby nie mogła inaczej. Szła nie jak zwykle z niewymuszoną swobodą i pewną siebie godnością znakomitej amatorki między biednymi, walczącymi anarchistami z zawodu, lecz podniosła lekko ramiona i łokcie przycisnęła do ciała, jakby ze strachu skryć się chciała w sobie. Jej wzrok spoczął nieruchomo na Sevrinie. Na Sevrinie jako mężczyźnie, sądzę, nie na Sevrinie anarchiście. Szła dalej. I to było naturalne. Bo mimo wmawianą sobie samodzielność dziewczęta tej klasy przyzwyczajone są do uczucia, że specjalnie ochraniane; i w rzeczy samej jest tak. To uczucie tłumaczy dziewięć dziesiątych jej śmiałych gestów. Twarz Jej stała się zupełnie bezbarwna, po prostu upiorna. Widocznie dotknęło ją to tak brutalnie, że oto sama należy teraz do ludzi, którzy muszą uciekać przed policją! Przypuszczam, że zbladła przede wszystkim z oburzenia, chociaż, oczywiście, mogła tu działać i troska o dobre imię oraz cicha obawa przed złym obejściem. I rzecz naturalna, zwróciła się do mężczyzny, do mężczyzny, od którego mogła żądać oddania i hołdu — mężczyzny, który nie opuściłby jej w żadnym położeniu. — Tak, ależ — wtrąciłem zdumiony tą analizą — jeśli to było na serio, to znaczy naprawdę — tak jak ona to sobie wyobrażała, czegóż mogła się od niego spodziewać? Żaden muskuł nie drgnął w twarzy pana X. — Bóg to wie. Wyobrażam sobie, że ta czarująca, wspaniała i tak samodzielna istota przez całe swe życie nie miała nigdy żadnej prawdziwej myśli; to znaczy, jednej choćby myśli nie związanej z małostkową zarozumiałością ludzką i nie wywodzącej się z żadnego konwenansu. Krótko mówiąc, po paru krokach wyciągnęła ręce do nieruchomego Sevrina. I przynajmniej to nie był gest. Był to ruch całkiem naturalny. Czego od niego oczekiwała, któż to może wiedzieć? Czegoś niemożliwego. Ale czegokolwiek oczekiwała, w każdym razie nie było to tym, jestem tego pewny, na co on zdecydował się, zanim jeszcze błagalnym ruchem ręki zwróciła się wprost do mego. Nie było to potrzebne. Od chwili gdy weszła do piwnicy, postanowił poświęcać swą przyszłą użyteczność i odrzucić nieprzeniknioną i mocno nałożoną maskę, którą nosił z dumą. — Co pan chce przez to powiedzieć? — przerwałem mu strapiony. — A więc Sevrin był tym, który… — Tak, to on. Najbardziej niebezpieczny, uparty, szczwany i systematyczny ze wszystkich szpiegów. Genialny zdrajca. Na szczęście dla nas, był jedyny. Był to fanatyk, jak powiedziałem panu. I, znów na szczęście dla nas, zakochał się w doskonałych, naiwnych gestach tej dziewczyny. On sam grał swą rolę rozpaczliwie poważnie i wierzył w absolutną wartość tych konwencjonalnych oznak. To, że w końcu wpadł w tę niezgrabną pułapkę, daje się wytłumaczyć tym tylko, że w jednym sercu nie mogą się pomieścić jednocześnie dwa tak głębokie uczucia. Niebezpieczeństwo, w jakim ujrzał tę nieświadomą komediantkę, pozbawiło go trzeźwego spojrzenia, przenikliwości i spokojnego sądu. Rzeczywiście, z początku stracił panowanie nad sobą. Odzyskał je jednak wobec tego, że — wydało mu się to nieodzowne — musiał zaraz coś zrobić. Co? Oto jak najszybciej usunąć ją z domu. Troska o to dręczyła go najbardziej. Powiedziałem panu, że był przerażony. Lecz nie mogło mu chodzić o niego samego. Był zaskoczony i zaniepokojony tym nieprzewidzianym i przedwczesnym krokiem. Powiedziałbym nawet, że był wściekły z tego powodu. Był przyzwyczajony sam kierować ostatnim aktem swych zdradzieckich postępków z głęboką, wyszukaną zręcznością, by żaden cień nie padł na jego imię rewolucjonisty. Rzecz jasna, zdaje mi się, że i wówczas postanowił zrobić wszystko, by maska jego pozostała nienaruszona. Dopiero gdy zauważył, że tego wieczora ona jest w tym domu, opuściło go wszystko, jakby w panicznym strachu: wymuszony spokój, nakazy jego fanatyzmu, udanie. Dlaczego paniczny strach, zapyta pan? Odpowiedź jest prosta. Przypomniał sobie Profesora — a może, jak przypuszczam, nigdy o nim nie zapomniał — który siedział na górze, zajęty swymi badaniami, w otoczeniu puszek po suchej zupie Stane’a. Kilka a nich wystarczało, by nas wszystkich na miejscu pogrzebać pod rumowiskiem cegieł. Sevrin wiedział o tym oczywiście. I przypuszczam, że widocznie dobrze znał tego człowieka. Tyle razy miał przecież do czynienia z ludźmi tego pokroju! A może posądzał Profesora tylko o to, do czego sam był zdolny. Jakkolwiek tam było, skutek nie zawiódł. Nagle odezwał się rozkazującym tonem: „Wyprowadzić natychmiast tę panią!” Ochrypł jak kruk; niewątpliwie wskutek ogromnego wzburzenia. To mu zresztą zaraz przeszło. Tylko te fatalne słowa wyszły ze ściśniętego gardła w nieprzyjemnym, śmiesznym charkocie. Odpowiedzi na to nie było potrzeba. Stało się. Mimo to jednak ten, który odgrywał inspektora, uznał za stosowne odpowiedzieć szorstko: „Jeszcze dosyć się nachodzi razem z wami wszystkimi!” Były to ostatnie sława, jakie padły w komediowej części tej rozprawy. Niepamiętny na nikogo i na nic, Sevrin podszedł do niego i schwycił go za klapę surduta. Można było widzieć, jak pod cienką, niebieskawą skórą jego policzków mocno pracowała szczęka. „Masz pan ludzi na dworze. Proszę w tej chwili odprowadzić tę panią do domu! Słyszy pan? W tej chwili! Zanim spróbuje pan aresztować tego na górze.” „O! Na górze jest jeszcze jeden — otwarcie drwił tamten. — No, dobrze; ściągniemy go zawczasu, by mógł się przypatrzyć końcowi tego wszystkiego.” Lecz Sevrin odchodził wprost od zmysłów i nie zwrócił uwagi na ton. „Co za wścibski głupiec kazał wam tu włazić? Czy nie rozumiecie waszych instrukcji? Nic nie wiecie? Po prostu nie do wiary! Tu…” Puścił klapę surduta i włożywszy rękę pod koszulę gorączkowo począł szukać czegoś na piersi. W końcu wydobył małą, czworokątną torebkę z miękkiej skóry, noszoną widocznie jak szkaplerz na szyi na sznurku, którego przerwane końce zwisały mu z ręki. „Spójrz na to!” — krzyknął i cisnął tamtemu torebkę w twarz. Potem zwrócił się do dziewczyny. Ta stała tuż za nim, cicha i nieporuszona. Jej nieruchoma, blada twarz miała wyraz łagodny. Tylko jej rozwarte oczy zdawały się większe i ciemniejsze. Mówił prędko, z nerwową pewnością siebie. Słyszałem wyraźnie, jak zapowiadał jej, że wszystko to zaraz wyjaśni. Więcej nie mogłem już dosłyszeć. Stał tuż przy niej i nie próbował nawet dotknąć jej końcem palca, gdy ona bezmyślnie wpiła w niego wzrok. Lecz po chwili zwolna opuściła powieki patetycznie, a gdy długie czarne rzęsy osłoniły jej blade policzki, zdawało się, że niewiele brakuje, by padła zemdlona. Lecz nawet nie zachwiała się. Donośnym głosem rozkazał jej, by szła za nim, po czym nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku drzwi u dołu schodów piwnicznych. A ona, to fakt, zrobiła za nim jeden czy dwa kroki. Ale, rzecz oczywista, nie dopuszczono go do drzwi. Dało się słyszeć parę gniewnych okrzyków i zgiełk krótkiej, gwałtownej walki. Mocno odepchnięty, zatoczył się na nią, w tył, i upadł. Ona wyciągnęła ręce z gestem przerażenia, cofnęła się w bok i stanęła właśnie przy jego głowie, która ciężko uderzyła o podłogę, tuż koło jej bucika. Gdy padał, jęknął. Zanim podniósł się powoli, ogłuszony, i uświadomił sobie prawdziwy stan rzeczy, człowiek, w którego ręce oddał skórzaną torebkę, wyciągnął z niej wąski niebieskawy skrawek papieru. Wzniósł go wysoko nad głowę i wśród pełnej oczekiwania, dusznej ciszy, jaka znów zapanowała, rzucił go pogardliwie ze słowami: „Myślę, towarzysze, że próba ta była jednak potrzebna!” Z błyskawiczną szybkością dziewczyna schwyciła ów ulatujący świstek. Wzięła go w obie ręce i przeczytała, potem nie podnosząc oczu powoli rozwarła palce i upuściła go na ziemię. Później przyjrzałem się dokładnie temu ciekawemu dokumentowi. Nosił podpis pewnej bardzo wysoko postawionej osobistości oraz pieczęć i kontrasygnaty innych wysokich urzędników w przeróżnych częściach Europy. Dla jego przedsięwzięcia — czy też mam powiedzieć dla jego misji? — tego rodzaju talizman był niewątpliwie potrzebny. Nawet policji — z wyjątkiem kierowników — był znany tylko jako Sevrin, osławiony anarchista. Opuścił głowę i przygryzł wargi. Nastąpiła w nim zmiana, jakby opanowało go zamyślenie i wpółprzytomny spokój. Ale oddychał ciężko. Jego pierś pracowała forsownie, a nozdrza podnosiły się i opadały stanowiąc jaskrawy kontrast z jego wyglądem, jakby jakiegoś fanatycznego mnicha ze średniowiecza — chociaż było w nim także coś z aktora, świadomego strasznych zadań swej roli. Przed nim stał Horne wynędzniały i zarośnięty, podobny do natchnionego i groźnego proroka, który wyszedł z pustyni. Dwaj fanatycy. Musieli się rozumieć. Dziwi to pana? Myśli pan, że takim ludziom zaraz występuje piana na ustach albo że sobie złorzeczą? Zapewniłem żywo, że bynajmniej się nie dziwię; o niczym podobnym nie myślałem, a anarchiści w ogóle są dla mnie czymś niepojętym pod względem umysłowym, duchowym, logicznym, uczuciowym, a nawet cielesnym. X. przyjął to zapewnienie ze zwyczajnym, kamiennym spokojem i ciągnął dalej: — Horne dał się porwać wymowie. Gdy wytaczał swe pogardliwe oskarżenia, łzy spływały mu na czarną brodę, czego nie starał się nawet ukryć. Sevrin oddychał coraz szybciej, a gdy wreszcie otworzył usta, by przemówić, wszyscy z naprężeniem oczekiwali jego słów. „Nie bądź głupcem, Horne — zaczął. — Wiesz przecież dobrze, że nie robiłem tego dla tych powodów, które chcesz mi podsunąć.” I w jednej chwili, pod ponurym wzrokiem tamtego, stał się pozornie twardy jak skała. „Zwalczałem was, oszukiwałem a zdradzałem — z przekonania.” Obrócił się do Horne a plecami i zwracając się do niej (powtórzył: „Z przekonania.” Jej wzrok był niesłychanie zimny. Przypuszczam, że nie wiedziała, jaki gest będzie teraz najodpowiedniejszy. Bo rzeczywiście, taka sytuacja niewiele miała precedensów. „Jasne jak słońce — dodał. — Rozumie pani, co to znaczy? Z przekonania.” Ona wciąż jeszcze stała nieruchomo. Nie wiedziała, co ma zrobić. Ale biedak sam dał jej sposobność do wykonania wspaniałego i stylowego gestu. „Czułem w sobie dość siły, by pozyskać panią dla mych przekonań” — zapewniał ją gorąco. Zapomniał się, uczynił krok w jej kierunku, może się potknął. Zdawało mi się, że się nisko pochylił, jakby chciał dotknąć skraju jej sukni. I teraz nastąpił odpowiedni gest. Usunęła suknię przed jego brudnym dotknięciem i ze wzgardą odwróciła głowę. Było to zrobione wprost wspaniale: gest nieposzlakowanej, wzniosłej amatorki, której honor wolny jest od skazy. Lepiej tego zrobić nie było można. On był, zdaje się, również tego samego zdania, gdyż znów odwrócił się, lecz tym razem już do nikogo. Znów dyszał okropnie, gorączkowo szukając czegoś w kieszonce kamizelki, po czym podniósł rękę do ust. Ruch ten wykonał jakby ukradkiem, ale potem zachowanie jego zmieniło się. Oddychał tak ciężko, iż sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą odbył jakiś rozpaczliwy wyścig; lecz niebawem dziwna obcość, jakaś nagła obojętność zajęła miejsce okropnego natężenia. Bieg był skończony. Nie miałem wcale ochoty patrzeć na to, co się dalej stanie. Wiedziałem aż nadto dobrze. Nie mówiąc ani słowa wziąłem dziewczynę pod ramię i ruszyłem z nią ku drzwiom. Jej brat szedł za nami. W połowie krótkich schodów jakby ją nagle opuściły siły; nie mogła iść dalej po stopniach, tak że a ż musieliśmy ją nieść i podtrzymywać. Przez sień powlokła się, ciężko zwisając u mego ramienia jak niedołężna staruszka. Przez wpółotwarte drzwi wyszliśmy na pustą ulicę i posuwaliśmy się chwiejnie jak pijani hulacy. Na rogu ulicy zawołaliśmy dorożkę, a stary woźnica ze zgryźliwą pogardą patrzał z kozła na nasze wysiłki, by ją usadowić. W czasie jazdy czułem dwukrotnie, jak wpółomdlała osuwała się na me ramię. Naprzeciw nas siedział brat, w krótkich spodniach, niemy jak ryba i nieruchomy, tak że nie przypuszczałem, by coś podobnego było możliwe; aż wreszcie wyskoczył, by otworzyć bramę. U drzwi ich bawialni puściła me ramię i weszła pierwsza chwytając się krzeseł i stołów. Zdjęła kapelusz, potem jeszcze w płaszczu zwisającym jej z ramion, jakby wyczerpana wysiłkiem, rzuciła się w głęboki fotel i ukryła twarz w jednej z poduszek. Dobry brat milcząco stanął przed nią ze szklanką wody. Odmówiła skinieniem. Sam więc wypił wodę i usunął się w jakiś odległy kąt — gdzieś poza wielki fortepian. Cicho było w pokoju, w którym po raz pierwszy zobaczyłem Sevrina, antyanarchistę, ujętego i oczarowanego wykończonymi i odziedziczonymi gestami, które w pewnych kołach z niebywałym powodzeniem zastępują prawdziwe uczucie. Przypuszczam, że była zajęta tym samym wspomnieniem. Jej ramiona drgały gwałtownie. Oczywisty atak nerwowy. Gdy to przeszło, udawała wytrzymałość. „Co się dzieje z takim człowiekiem? Co oni z nim zrobią?” „Nic. Nic nie mogą mu zrobić” — zapewniłem, najzupełniej zgodnie z prawdą. Byłem pewny, że w dwadzieścia minut od chwili, w której podniósł rękę do ust, już nie żył. Bo jeśli jego fanatyczny antyanarchizm dochodził do tego, że w kieszeni nosił truciznę, by pozbawić swych przeciwników zasłużonej zemsty, to pewnie było to coś, co nie zawiodło go w potrzebie. Żachnęła się gniewnie. Na jej policzkach zapłonęły czerwone plamy i oczy jej błyszczały jak w gorączce. „Czy zdarzyło się komu coś równie okropnego? Pomyśleć, że trzymał mnie za rękę! Taki człowiek!” Jej twarz drgała; stłumiła patetyczne westchnienie. „Jeśli czego byłam kiedy pewna, to wzniosłości przekonań Sevrina.” Potem poczęła cicho płakać, co ulżyło jej. Wreszcie, poprzez płynące łzy, rzekła na wpół oburzona: „Co on powiedział do mnie? «Z przekonania!» To nikczemne drwiny! Co chciał przez to powiedzieć?” „Tego, łaskawa pani — odpowiedziałem uprzejmie — ani ja, ani nikt w ogóle nie potrafi pani wytłumaczyć.” Pan X. strącił okruszek z ubrania. I, gdy Chodzi o nią, było to niewątpliwie prawdą. Choć Borne, na przykład, rozumiał to bardzo dobrze; a ja również, szczególnie, gdy przeszukaliśmy pokój Sevrina przy Ciemnej bocznej uliczce w bardzo wykwintnej dzielnicy. Horne był tam znany jako przyjaciel Sevrina, wpuszczono więc nas bez przeszkód, a niechlujnie ubrana dziewczyna powiedziała nam tylko, że pana Sevrina nie było ostatniej nocy w domu. Wyłamaliśmy parę szuflad, obowiązek zmuszał nas do tego, i uzyskaliśmy parę pożytecznych wskazówek. Najciekawszy był jego pamiętnik. Człowiek ten, mimo swój śmiertelnie poważny zawód, miał słabość prowadzenia zapisków najniebezpieczniejszego rodzaju. Tu jego czyny, a także jego myśli leżały obnażone przed nami. Ale umarli nie troszczą się o to. Oni w ogóle o nic się nie troszczą. „Z przekonania.” Tak. Nieokreślona, ale gorąca miłość ludzkości doprowadziła go we wczesnej młodości do najbardziej krańcowych form przeczenia i buntu. Zwątpił, i to go zgubiło. Słyszał pan o nawróconych ateistach. Ci stają się często niebezpiecznymi fanatykami, ale dusza ich pozostaje ta sama. Od czasu, gdy poznał tę dziewczynę znajdujemy w jego pamiętniku niezwykle dziwne, polityczno— miłosne rapsody. On brał jej wyniosłe grymasy ze śmiertelną powagą. Pragnął ją nawrócić. Lecz to nie zajmie pana. Poza tym nie wiem, czy przypomina pan sobie — to już parę lat temu — sensacyjne artykuły o tajemnicy Hermione Street, o odnalezieniu męskich zwłok w piwnicy pustego domu; śledztwo, parę aresztowań, dużo podejrzeń, potem milczenie — zwykły koniec tylu utajonych męczenników i wyznawców. Nie był optymistą, w tym rzecz. Okrutnym, tyrańskim, nieubłaganym, bezwzględnym optymistą, jak Horne na przykład, takim trzeba być, by móc być naprawdę krańcowym wywrotowcem. Wstał od stołu. Służący podbiegł do niego z płaszczem, inny trzymał kapelusz w pogotowiu. — A co się stało z tą młodą damą? — zapytałem. — Naprawdę, chce pan to wiedzieć? — rzekł, uważnie zapinając futro. — Przyznam się panu, iż byłem na tyle złośliwy, że posłałem jej pamiętnik Sevrina. Cofnęła się w zacisze, potem przeniosła się do Florencji, w końcu poszła nawet do klasztoru. Nie wiem, gdzie w najbliższej przyszłości wybiera się jeszcze. Cóż to ma do rzeczy? Gesty! Gesty! Tylko gesty jej klasy. Niezmiernie starannie włożył lśniący cylinder na głowę, rzucił jeszcze krótkie spojrzenie na salę, na całe to wykwintne towarzystwo, które obiadowało spokojnie, i szepnął przez zęby: — I nic więcej. I dlatego rodzaj ich skazany jest na zagładę. Od tego wieczora nigdy już nie spotkałem się z panem X. Jadałem w klubie. Gdy ostatnio byłem w Paryżu, przyjaciel mój wyczekiwał mnie z niecierpliwością, by usłyszeć, jakie wrażenie wywarł na mnie ten rzadki okaz jego zbioru. Opowiedziałem mu całe zdarzenie a on aż jaśniał od dumy z posiadania takiego przedziwnego egzemplarza. — I czy nie warto poznać pana X.? — mamrotał w najwyższym zachwycie. — Jedyny w swoim rodzaju, zdumiewający, po prostu okropny. Jego zapał uraził moje lepsze uczucia. Powiedziałem mu krótko, że cynizm tego człowieka jest mi po prostu wstrętny. — O, wstrętny! wstrętny! — zapewniał mój przyjaciel. — A zresztą, wiesz, on lubi od czasu do czasu trochę zażartować sobie — dodał poufale. Nie rozumiem, jaki związek ma z tym ta ostatnia uwaga. Bo stanowczo nie mogłem dojść, gdzie w tym wszystkim tkwi żart. Przełożył Wilam Horzyca OPOWIEŚĆ OBURZAJĄCA The Brute BESTIA Wchodząc z zalanej deszczem ulicy do baru „Pod Trzema Koronami” wymieniłem z panną Blank uśmiech i spojrzenie. Odbyło się to w sposób nader uprzejmy. Aż strach pomyśleć, że panna Blank, jeśli jeszcze żyje, musi mieć teraz przeszło sześćdziesiąt lat. Jak ten czas leci! Zauważywszy, iż utkwiłem pytający wzrok w przepierzeniu ze szkła i lakierowanego drzewa, panna Blank raczyła odezwać się zachęcająco: — Tylko pan Jermyn i pan Stonor są w bawialni, a z nimi jakiś dżentelmen, którego dotychczas nigdy nie widziałam. Skierowałem się ku drzwiom bawialni. Głos rozprawiający po przeciwnej stronie (deski przepierzenia cienkie były jak z pudełka od zapałek) brzmiał tak donośnie, iż ostatnie jego słowa zadźwięczały wyraźnie w całym swym okrucieństwie: — Ten hultaj Wilmot po prostu roztrzaskał jej łeb — toż to była uciecha! Ale widocznie nie było w nich nic bezbożnego ani niewłaściwego, skoro nieludzkie te słowa nie zdołały nawet przeszkodzić pannie Blank w lekkim ziewnięciu, co usiłowała przysłonić dłonią; nie przestała też patrzeć uparcie w szyby, ociekające deszczem. Gdy otwierałem drzwi, ten sam głos ciągnął z tym samym okrucieństwem: — Ucieszyłem się, gdy usłyszałem, iż wreszcie ktoś się z nią rozprawił. Żal mi tylko tego biednego Wilmota. Swego czasu kolegowaliśmy z sobą. Oczywiście już po nim. Sprawa jest jasna, jeżeli w ogóle są jasne sprawy. Sytuacja bez wyjścia. Bez wyjścia. Głos ten należał do jegomościa, którego panna Blank nigdy dotychczas nie widziała. Oparł on długie nogi o dywanik leżący przed kominkiem. Jermyn, pochylony ku przodowi, trzymał chustkę do nosa przed kratą kominka. Spojrzał posępnie przez ramię, ja zaś przemykając się poza jednym z drewnianych stolików skinąłem mu głową. Po drugiej stronie paleniska imponujący spokojem i wielkością, siedział pan Stonor, wtłoczony w obszerny fotel a la Windsor. Z wyjątkiem krótkich, siwych bokobrodów nie było w nim nic małego. Wiele, wiele jardów pierwszorzędnej niebieskiej materii (przerobionej na płaszcz) spoczywało na sąsiednim krześle. Musiał właśnie przyprowadzić jakiś statek z morza, gdyż drugie krzesło dusiło się pod ciężarem czarnego, nieprzemakalnego płaszcza, wielkiego jak prześcieradło, a zrobionego z potrójnego nasyconego olejem i zeszytego dwukrotnie jedwabiu. Podręczny pakunek zwykłych rozmiarów, stojący u jego nóg na podłodze, wydawał się dziecinną zabawką. Nie ukłoniłem mu się. Był bowiem za wielki, by mu się kłaniać w takiej bawialni. Był starszym pilotem, pilotem Św. Trójcy i raczył prowadzić okręty wojenne jedynie w ciągu letnich miesięcy. Wielokrotnie powierzano mu jachty królewskie w obrębie portu Wiktoria i poza nim. A zresztą, po cóż kłaniać się posągom. A on był jak posąg. Nie mówił, nie ruszał się. Siedział, podniósłszy swoją wspaniałą, sędziwą głowę, nieporuszoną i niemali nadnaturalnej wielkości. Była to głowa niezwykle piękna. Obecność Stonora sprowadzała postać biednego starego Jermyna niemal do cienia istoty ludzkiej, a wielomówny nieznajomy w letniej narzutce wyglądał dziwnie chłopięco. Jegomość ten musiał mieć ponad trzydziestkę i na pewno nie należał do rzędu tych, których onieśmiela dźwięk ich własnego głosu, albowiem gdy wchodziłem, przywitał mię przyjaznym spojrzeniem i ciągnął dalej, niewzruszony moją obecnością. — Byłem z tego niezmiernie rad! — powtórzył dobitnie. — Może to panów dziwi, ale w takim razie nikt z was nie doświadczył od niej tego, co ja! Powiadam wam, jest co pamiętać! Oczywiście, udało mi się wyjść obronną ręką, jak widzicie. Zrobiła wszystko, by i mnie wypatroszyć. A omal że nie doprowadziła do domu wariatów jednego z najdzielniejszych chłopców, jacy kiedykolwiek żyli. Cóż wy na to, hę? Stonor nie poruszył nawet powieką; olbrzymia jego twarz była nieruchoma. Istny posąg! Mówca spojrzał mu prosto w oczy: — Choroba mnie brała na myśl, że ona chodzi sobie spokojnie po świecie i morduje ludzi! Jermyn przysunął chustkę do kraty i westchnął. Miał po prostu takie przyzwyczajenie. — Widziałem ją raz — oznajmił z posępną obojętnością. — Miała dom… Jegomość w letniej narzutce zwrócił się do niego zdziwiony. — Miała trzy domy — poprawił z naciskiem. Ale Jermyn nie lubił, by mu przeczono. — Miała dom, mówię — powtórzył z posępnym uporem — wielki, wysoki, wstrętny, biały dom. Widać było z odległości (kilku mil, jak sterczał. — Rzeczywiście! — przyznał tamten pośpiesznie. — Tak utrzymywał i stary Colchester, chociaż zawsze nosił się z zamiarem porzucenia jej. Nie mógł dłużej znieść jej awantur, powiadał, miał tego absolutnie dosyć; umywa ręce od jej sprawek, nawet gdyby nigdy nie mógł dostać innej, itd. Śmiem twierdzić, iż byłby ją kopnął, ale — zdziwi to panów — jego połowica nie chciała o tym słyszeć. Zabawne, co? Gdy się z kobietami ma do czynienia, nie wiadomo nigdy, co im będzie odpowiadać; a pani Colchester, ze swymi wąsami i szerokimi brwiami, uchodziła za ogromnie upartą, jak to się czasami między nimi zdarza. Chodziła zwykle w brązowej, jedwabnej sukni, z wielkim złotym łańcuchem zawieszonym na piersiach i słychać było, jak mruczała: „śmiecie!”, albo „nonsens i głupota”. Śmiem twierdzić, że pani Colchester wiedziała, kiedy można jej zaufać! Nie mieli dzieci i nigdzie nie założyli sobie domu. Gdy bawili w Anglii zawsze tak wykręciła, by mieszkać w jakimś tanim hotelu lub zajeździe. Śmiem również twierdzić, że lubiła wracać do komfortu, do którego przywykła. Wiedziała doskonale, iż zmiana nie przyniesie jej nic pomyślnego. A zresztą Colchester, chociaż dzielny człowiek, nie był tym, co się nazywa mężczyzną pierwszej młodości i, być może, żona jego myślała, iż mąż niełatwo złapie drugą (jak zwykł był mawiać). Jednak, dla tych czy innych powodów, poczciwa dama uważała to za „śmiecie” i „nonsens i głupotę”. Słyszałem, jak raz sam młody Apse powiedział do niej w zaufaniu: „Niech mi pani wierzy, pani Colchester, zaczynają mnie martwić te przekleństwa, które na nią spadają!” „O — odpowiedziała z właściwym sobie, głębokim, końskim śmiechem — gdyby zwracać uwagę na te wszystkie głupie gadaniny — tu pokazała Apse’owi swoje wstrętne, fałszywe zęby — to zapewniam pana, iż straciłabym do niej nie tylko zaufanie.” W tym miejscu Stonor zaśmiał się krótko i drwiąco, przy czym w twarzy jego nie zaszła najmniejsza zmiana. Śmiech ten był bardzo przekonywający, ale w tym wszystkim nie mogłem dojrzeć nic zabawnego. Spoglądałem na nich kolejno. Nieznajomy z nogami na dywaniku uśmiechał się obleśnie. — I pan Apse uścisnął obie dłonie pani Colchester, taką bowiem przyjemność sprawiło mu, gdy ktoś powiedział dobre słówko o ich ulubienicy. Bo wszyscy Apse’owie, starzy i młodzi, jak wiadomo panu, poszaleli dla tej wstrętnej, niebezpiecznej… — Przepraszam! — zawołałem rozpaczliwie, gdyż nieznajomy zwracał się jakby wyłącznie do mnie — o kim, na Boga, pan mówi? — Mówię o rodzinie Apse — odrzekł uprzejmie. Omal nie zakląłem. Ale właśnie w tej chwali szanowna miss Blank wsunęła głowę przez drzwi i oświadczyła, iż powóz stoi przed drzwiami, a pan Stonor miał zamiar złapać pociąg odchodzący o jedenastej trzy. Starszy pilot podniósł natychmiast swoją potężną postać, usiłując wtłoczyć się w płaszcz o rozmiarach budzących grozę. Nieznajomy i ja szybko pospieszyliśmy mu z pomocą, lecz gdy tylko dotknęliśmy go rękoma, znieruchomiał znowu. Musieliśmy podnosić ramiona bardzo wysoko i zdobyć się na ciężki wysiłek. Zupełnie jak gdybyśmy nakładali czaprak na posłusznego słonia. Ze słowami „dzięki, panowie” pochylił się lekko i szybko przecisnął się przez drzwi. Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie. — Chciałbym wiedzieć, w jaki sposób wwinduje się na okrętową drabinę sznurową — powiedział jegomość w letniej narzutce, a biedny Jermyn, który był jedynie pilotem na Morzu Północnym, nie posiadał urzędowego stopnia ani tytułu i był pilotem jedynie z łaski, westchnął. — Zarabia osiemset funtów rocznie. — Czy jest pan marynarzem? — zapytałem nieznajomego, który przyjął już swą dawną postawę na dywaniku. — Przestałem nim być przed paru laty, kiedym się ożenił — wyjaśnił szczerze ów osobnik. — Po raz pierwszy wyjechałem właśnie na tym okręcie, o którym rozmawialiśmy, gdy pan wszedł. — Jaki okręt? — spytałem zdumiony. — Nie słyszałem zupełnie, by pan wspomniał o okręcie! — Przecież powiedziałem panu nazwę tej fregaty, kochany panie! — odrzekł. — „Rodzina Apse.” Prawdopodobnie słyszał pan o wielkiej firmie Apse i Synowie, właścicieli okrętów. Posiadali oni wcale ładną flotę. Była tam „Lucy Apse” i „Harold Apse”, i „Anna”, „John”, „Malcolm”, „Klara”, „Julia”, i tak dalej, nieskończony szereg Apse’ów! Każdy brat, siostra, ciotka, kuzynka, żona firmy — i babka również, o ile mi wiadomo, posiadali okręt nazwany ich imieniem. Były to dobre, mocne, staroświeckie siły robocze, stworzone na to, by pływać i trwać. Nie było na nich żadnych nowych urządzeń oszczędzających pracę; natomiast na pokładzie pełno było dzielnych ludzi, dużo dobrej, solonej wołowiny, mocnych żagli, a na morze wyruszałeś, by wywalczyć sobie stanowisko i potem wrócić do domu. Biedny Jermyn mruknął twierdząco, brzmiało to jednak jak żałosne westchnienie. To były okręty dla niego. Dodał tylko bolesnym tonem, iż do oszczędzających pracę narzędzi nie można powiedzieć: „Skocz no tam który raźniej, moje serce!” Żadne z tych narzędzi nie wdrapało się nigdzie w burzliwą noc, mając piaski po podwietrznej stronie. — Nie — powiedział nieznajomy, skinąwszy ku mnie — Apse’owie również nie mieli do nich zaufania. Obchodzili się ze swoimi pracownikami dobrze, jak nikt się dziś nie obchodzi ze swym ludźmi, i byli niezmiernie dumni ze swoich okrętów. Nigdy nie przytrafiła im się katastrofa. Ostatni z tych okrętów, fregata „Rodzina Apse”, podobna była do innych, tylko o wiele większa, pewniejsza, obszerniejsza i bardziej wygodna. Zdaje mi się, iż właściciele wierzyli, że okręt ten będzie trwał wiecznie. Zbudowali go z rozmaitych materiałów: z żelaza, drzewa tykwowego, drzewa surowego, a jego wymiary były wprost bajeczne. Jeżeli kiedy zbudowano jaki okręt w imię dumy, to był to ten właśnie. Wszystko było w najlepszym gatunku. Miał go prowadzić naczelny kapitan całego przedsiębiorstwa, a jako pomieszczenie dla niego zbudowano dom, który opierając się o potężny dziób okrętu dochodził niemal do środkowego masztu. Mc dziwnego, iż pani Colchester nie chciała pozwolić, by mąż go porzucał. Naprawdę był to najlepszy dom, jaki posiadała kiedykolwiek w ciągu swego pożycia małżeńskiego. Miała ona charakter, ta baba! A co to był za gwałt, gdy go budowali! To będzie trochę mocniejsze, tamto trochę wyższe; a czy tego nie lepiej zamienić na coś grubszego! Robotnicy przejęli się duchem tej zabawy i oto fregata rosła w ich oczach w najniezgrabniejszy, najwyższy okręt tego rodzaju; lecz nikt nie podejrzewał jej o nic złego. Miała mieć dwa tysiące ton pojemności lub trochę ponadto; w każdym razie nie mniej. Ale niech pan posłucha, co się stało. Kiedy przystąpiono do zmierzenia jej wykazała 1999 ton z ułamkiem, Ogólna konsternacja! Mówią, iż stary pan Apse tak się zmartwił, gdy mu to powiedziano, iż położył się do łóżka i umarł. Stary dżentelmen wycofał się z firmy przed dwudziestu pięciu laty, brakowało mu zaledwie paru dni do ukończenia dziewięćdziesięciu sześciu lat, a więc śmierć jego, jeśli weźmiemy to pod uwagę, nie była czymś niezwykłym. Jednak pan Lucjan Apse był przekonany, iż ojciec jego dożyłby setki. A więc możemy umieścić go na czele listy. Potem następuje ów nieszczęsny cieśla okrętowy, którego ta bestia złapała i zmiażdżyła, gdy wyruszyła w drogę. Nazywają to spuszczeniem okrętu, ale słyszałem, jak ludzie mówili, iż sądząc po lamentach, krzykach i bieganinie było to raczej podobne do wypuszczenia diabła na rzekę. Zerwała wszystkie liny, jakby to był szpagat, i wpadła na oczekujące ją holownika jak furia. Zanim się obejrzano, co zamierza, zatopiła jeden z nich, a drugi uszkodziła tak, iż trzy miesiące musiano go naprawiać. Jedna z lin kablowych pękła i wówczas nagle — nie potrafiłbyś pan powiedzieć, jak się to stało — dała się ściągnąć na drugiej jak jagnię. Taka była. Nigdy nie mogłeś być pewny, co zrobi. Są okręty trudne do prowadzenia, ale zawsze można przypuszczać, że zachowają się rozsądnie. Lecz gdy chodzi o tę fregatę, cokolwiek byś z nią robił, nigdy nie mogłeś przewidzieć, jak się to skończy. Była to zepsuta bestia. Lecz być może, że była tylko obłąkana. Wyraził to przypuszczenie tonem tak poważnym, iż nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Przygryzając dolną wargę odciął mi się: — O, dlaczegóżby nie?! Dlaczegóż nie mogło być czegoś w jej budowie, w jej kształtach, co odpowiada szaleństwu. Bo cóż to jest szaleństwo! Jakaś drobna niedokładność, podobnie jak w budowie naszego mózgu. Dlaczego nie miałoby być szalonej fregaty — mówię „szalonej w pojęciu okrętowym — to znaczy, że nigdy nie masz pewności, czy zrobi ona to właśnie, co każdy inny rozsądny okręt na pewno zrobiłby dla ciebie. Są okręty, które sterują niesfornie, okręty, którym nie można dowierzać, iż Spokojnie staną na kotwicy; inne wymagają strasznego dozoru, gdy wiatr wieje, a znów może być okręt, który przy bardzo łagodnym powiewie zachowa się jak podczas burzy. Ale możesz się spodziewać, iż zawsze zachowa się jednakowo. Uważasz pan to za cechę jego charakteru jako okrętu, tak właśnie, jak bierzesz pod uwagę właściwości charakteru człowieka, z którym masz do czynienia. Ale z nią to inna sprawa. Była nieobliczalna. Jeżeli nie była szalona, to była to najgorsza, najmniej posłuszna, najdziksza bestia, jaką kiedykolwiek spuszczono na wodę. Widziałem ją, jak przez dwa dni żeglowała doskonale wśród okropnej burzy, a trzeciego dnia w ciągu popołudnia dwukrotnie wykręciła spod wiatru. Pierwszy raz gładko przerzuciła sternika przez koło, ale ponieważ nie udało się jej go zabić, powtórzyła to samo w trzy godziny później. Rzucała się w tył i w przód, porwała wszystkie żagle, któreśmy umocowali, napędziła wszystkim strachu, przeraziła nawet panią Colchester, siedzącą właśnie w swej wspaniałej kabinie, z której była tak dumna. Podczas przeglądu załogi spostrzegliśmy brak jednego człowieka. Przeleciał przez burtę, biedaczysko, oczywiście nie dostrzeżony i nie słyszany! Dziwię się, iż tylko jego jednego to spotkało. I zawsze działo się coś podobnego. Zawsze. Słyszałem, jak pewien starszy marynarz mówił do kapitana Colchestera, iż doszedł do tego, że boi się po prostu otworzyć usta, by wydać jakiś rozkaz. Była postrachem zarówno na morzu, jak i w porcie. Nigdy nie wiedziałeś, jak ją przytrzymać. Przy najlżejszym podrażnieniu zaczynała rwać powrozy i druciane liny jak nać marchwi, Była wysoka, niezgrabna, nieporęczna, ale to nie tłumaczy tego, iż posiadała moc sprowadzania nieszczęść. Wie pan, że gdy wspominam ją, zawsze przychodzą mi na myśl owi nieuleczalni wariaci, których od czasu do czasu szał ogarnia. Spojrzał na mnie pytająco. Ale, oczywiście, nie mogłem się zgodzić, by okręt mógł oszaleć. — W portach, gdzie ją znano, bano się jej. Zdemolowanie dwudziestu stóp solidnego, kamiennego nabrzeża portowego nie kosztowało ją nic a nic, zarówno jak zdarcie końca drewnianego zabudowania portu. Musiała w swoim życiu pogubić całe mile łańcuchów i setki ton kotwic. Gdy ruszyła ku jakiemuś małemu, spokojnemu okrętowi, zatrzymanie jej było po prostu diabelską robotą. I nigdy nie zrobiła sobie krzywdy, z wyjątkiem kilku lekkich draśnięć. Chcieli, by była mocna. I była. Tak mocna, iż mogła mierzyć się z podbiegunowymi lodowcami. Zachowywała się tak, jak na początku. Od dnia, w którym spuszczono ją na wodę, nie było roku, by kogoś nie zamordowała. Zdaje mi się, iż właściciele byli tym bardzo przygnębieni. Ale wszyscy Apse’owie mieli sztywne karki i za nic w świecie nie chcieli przyznać, że w „Rodzinie Apse” jest coś nie w porządku. Nie chcieli nawet zmienić jej nazwy. „Nonsens i głupota”, jak zwykła była mawiać pani Colchester. Powinni byli przynajmniej zamknąć ją na całe życie w jakim suchym doku, gdzieś w górze rzeki, i zrobić wszystko, aby nigdy już więcej nie powąchała słonej wody. Niech mi pan wierzy, mój kochany, regularnie w każdej podróży zabijała kogoś. Było to powszechnie znane. Sławna była z tego daleko i szeroko. Wyraziłem zdziwienie, iż okręt z tak ponurą reputacją mógł znaleźć załogą. — To pan nie wie, co to są za ludzie ci marynarze, drogi panie. Pozwoli pan, że mu to wytłumaczę na przykładzie. Pewnego dnia, staliśmy wtedy w doku, podszedłem do dzioba i zauważyłem zbliżających się ku mnie dwu niczego sobie marynarzy: jeden był w średnim wieku, stateczny, poważny, jak się zdawało, drugi — żywy młody chłopak. Przeczytali nazwę na dziobie i przystanęli, by się jej przyjrzeć. Starszy mówi: „«Rodzina Apse» to krwawa suka — powtarzalni, jak mówili — między okrętami, Jack, która w każdej podróży zabija człowieka. Nie zapisałbym się na nią, za nic na świecie nie zapisałbym się.” A drugi mówi: „Gdyby to był mój okręt, to wpakowałbym ją w błoto, w jakie bagno i podpalił; niech mię piorun trzaśnie, jeślibym tego nie zrobił!” Na to pierwszy dodaje: „Dużo ich to obchodzi; życie ludzkie jest tanie, chwała Bogu.” Młodszy splunął w wodę: „Nie będą mnie mieli, nawet za podwójną zapłatę.” Kręcili się jakiś czas, a potem wrócili do doku. W pół godziny później widziałem ich obu na naszym pokładzie; szukali mata i widocznie byli wielce zaniepokojeni, czy ich aby wezmą. Ale wzięli ich. — Czym pan to tłumaczy? — spytałem. — Jak to panu powiedzieć? — rzekł. — Lekkomyślnością! Próżnością, z jaką będą się chełpili wieczorem przed swymi kolegami. „Właśnie załadowaliśmy się na tę «Rodzinę Apse». Gwiżdżę na nią. Nie damy się nastraszyć.” Zwykła przewrotność marynarzy! Rodzaj ciekawości. Oczywiście, i to gra pewną rolę. Spytałem ich o to w czasie podróży. Odpowiedź starszego brzmiała: „Raz kozie śmierć.” Młodszy odpowiedział mi żartobliwym tonem, iż był ciekaw, co ona tym razem zrobi; bo powiem panom, w tej bestii było coś fascynującego. Jermyn, który, zdawało się, zna wszystkie okręty na świecie, wtrącił kwaśno: — Widziałem ją raz przez to właśnie okno, jak sunęła po rzece; wielkie, wstrętne, czarne pudło, posuwało się to jak olbrzymi karawan. — Było coś ponurego w jej wyglądzie, prawda? — spytał jegomość w narzutce, spojrzawszy przyjaznym okiem na starego Jermyna. — Zawsze czułem przed nią coś — jakby lęk. Dała mi porządnego szturchańca, gdym był czternastoletnim chłopcem, zaraz pierwszego dnia, nie, pierwszej godziny, gdym wsiadł na nią. Ojciec przyjechał, by zobaczyć, jak odpłynę, i miał jechać z nami do Gravesend. Byłem drugim z kolei synem wyruszającym na morze. Mój starszy brat był już wtedy oficerem; weszliśmy na pokład o jedenastej z rana i znaleźliśmy okręt gotowy do wyruszenia z zatoki, rufą naprzód. Nie przepłynął nawet przestrzeni równej swej trzykrotnej długości, gdy po lekkim szarpnięciu holującego ją statku fregata wykonała jeden ze swoich nieoczekiwanych skoków, szarpnęła tak mocno linę, nową sześciocalową linę, iż na przodzie statku nie zdążyli jej zwolnić, i pękła. Widziałem, jak oderwany koniec liny kołysał się wysoko w powietrzu, ale nie upłynęła chwila, a bestia uderzyła kadłubem o filar mostowy z taką siłą, iż wszyscy obecni na pokładzie zachwiali się na nogach. Nie zrobiła sobie krzywdy. Sobie — nigdy! Ale jeden z chłopców, którego mat posłał na górę, by poprawił coś przy żaglu, spadł na tył okrętu, bęc, akurat przede mną. Nie był o wiele starszy ode mnie. Przed paru minutami jeszcze szczerzyliśmy do siebie zęby. Prawdopodobnie trzymał się niedbale, nie spodziewając się takiego szarpnięcia. Usłyszałem jego przerażony, ostry krzyk: „Och!”, w chwili, gdy czuł, że zlatuje, spojrzałem w górę Właśnie wtedy, gdy spadał bezwładnie. Uf! Biedny mój ojciec zbladł jak ściana, gdyśmy zamienili uścisk dłoni w Gravesend. „Trzymasz się dobrze?” — spytał spojrzawszy na mnie surowo. „Tak, ojcze!” „Zupełnie dobrze?” „Tak, ojcze!” „No, to do widzenia, mój chłopcze!” Później powiedział mi, że oddałby był połowę świata, gdyby mógł był zabrać mnie stamtąd do domu. Jestem beniaminkiem rodziny, wie pan — dodał jegomość w narzutce, gładząc wąsy z dobrotliwym uśmiechem. Przyjąłem to interesujące wyznanie przychylnym mruknięciem. Niedbale machnął ręką. — To wystarczyłoby najzupełniej do rozstrojenia nerwów tego, kto musi wspinać się na maszt. Upadł w odległości dwu stóp ode mnie i roztrzaskał sobie głowę o pachołek*. Nie drgnął nawet, martwy jak kamień. A wyglądał bardzo sympatycznie i byłem przekonany, iż z czasem staniemy się dobrymi kolegami. Nie to jednak było najgorsze, do czego ta diabelska fregata była zdolna. Przesłużyłem na niej trzy lata jako chłopiec okrętowy, a potem przeniesiono mnie na rak na „Lucy Apse”. Majtek dozorujący żagli z „Rodziny Apse” również tam poszedł, i pamiętam, jak powiedział do mnie pewnego wieczoru, coś w tydzień, jakeśmy wyruszyli na morze: „Czyż nie jest to pokorny okręcik?” Nic dziwnego, że uważaliśmy „Lucy Apse” za kochany, pokorny okręcik po pożegnaniu się z tą wielką, nieposłuszną, dziką bestią. „Lucy” była rajem. Oficerowie jej wydali mi się najspokojniejszymi ludźmi na świecie. Dla mnie, który nie znałem innego okrętu poza „Rodziną Apse”, „Lucy” była czymś w rodzaju magicznego statku, który czynił wszystko, czego od niego wymagano. Pewnego wieczoru okręt nasz otrzymał silne uderzenie z prawej strony i znacznie pochylił się ku tyłowi. W niespełna dziesięć minut „Lucy” płynęła już spokojnie: żagle naprawiono, zwinięto liny, oczyszczono pokład, a dyżurny oficer stał oparty spokojnie o poręcz. Uważałem to po prostu za cud. Tamta przynajmniej przez pół godziny wyplątywałaby się z łańcuchów zalewając pokłady wodą, przewracając ludzi — potem trzask belek, chrzęst żelaziwa, łamanie masztów, strach, zamieszanie i niepokój o ten jej diabelski ster, gdyż miała zwyczaj kręcić nim tak, iż na ten widok włosy stawały ci dęba. Przez wiele dni nie mogłem oprzeć się zdumieniu. No, więc ostatni rok nauki spędziłem na tym wesołym okręciku; nie był on znów tak mały, ale po tamtym olbrzymim diable wydał mi się łatwy do prowadzenia jak zabawka. Z chłopca okrętowego zostałem marynarzem i właśnie wtedy, kiedy przypuszczałem, iż będę miał trzy tygodnie prawdziwych wakacji na lądzie, odebrałem podczas śniadania list z żądaniem, bym jak najprędzej przybył na „Rodzinę Apse” jako trzeci mat. Odsunąłem talerz tak mocno, że znalazł się na środku stołu. Ojciec zdumiony spojrzał na papier; matka aż podniosła ramiona ze zdziwienia, ja zaś z gołą głową wypadłem do naszego ogródka, po którym z godzinę spacerowałem w kółko. Gdy wróciłem, matka wyszła już z jadalni, a ojciec przeniósł się na wygodny fotel. List spoczywał na kominku. „Propozycja ta jest bardzo pochlebna dla ciebie; a z ich strony jest to wielka uprzejmość, że ci ją zrobili — powiedział. — Widzę też, iż Charley został mianowany starszym matem na tym okręcie na czas jednej podróży.” U dołu karty było PS. w tej sprawie, skreślone własnoręcznie przez pana Apse’a, które przeoczyłem. Charley był to mój starszy brat. „Nie podoba mi się, iż obaj moi chłopcy będą na tym samym okręcie — zaczął ojciec zwykłym, rozważnym, uroczystym głosem. — I powiem ci, iż nie jestem od tego, by w tym sensie napisać list do pana Apse’a.” Kochany staruszek! Był to niezwykły ojciec! Co by pan zrobił na moim miejscu? Na samą myśl, że mogę tam wrócić (i do tego jeszcze jako oficer), męczyć się i dręczyć, być szarpanym dniem i nocą przez tę bestię, słabo mi się robiło. Nie był to okręt, do którego mogłeś strach przezwyciężyć. Zresztą nie podobna było podać choćby najbardziej przekonywającej wymówki, aby nie obrazić tym śmiertelnie firmy Apse i Synowie. Firma, a zdaje się, że i cała rodzina, nie wyłączając starych, niezamężnych ciotek w Lancashire, stała się z czasem niezmiernie drażliwa na wszystko, co dotyczyło charakteru tego okrętu. Oto powód, dla którego odpowiedziałbyś: „Jestem gotów”, nawet na łożu śmierci, o ile pragnąłeś umrzeć w łasce Apse’ów. Tak właśnie i ja odpowiedziałem — telegraficznie, by mieć to już za sobą i raz z tym skończyć. Perspektywa, iż będę służył na tym samym okręcie, co mój brat, ucieszyła mnie ogromnie, chociaż z drugiej strony zaniepokoiło mnie to. Odkąd pamięć moja sięga, był on dla mnie zawsze bardzo dobry, a ja patrzyłem na niego jak na najpiękniejszego chłopca na świecie. Był nim też w istocie. Nigdy lepszy oficer nie przechadzał się po pokładzie statku handlowego. To fakt. Był to piękny, silny, wysmukły, ogorzały od słońca młodzieniec, z lekko kręconymi, brązowymi włosami i orlim wzrokiem. Był naprawdę śliczny. Nie widzieliśmy się przez długie lata, i nawet teraz, chociaż bawił w Anglii już trzy tygodnie, nie pokazał się w domu, lecz spędził wakacje gdzieś w Surrey umizgując się do Maggie Colchester, bratanki starego Coldhestera. Ojciec jej, wielki przyjaciel naszego ojczulka, pracował w handlu cukrem, a z ich domu Charley zrobił sobie drugi dom. Byłem ciekaw, co mój starszy brat o mnie pomyśli. W twarzy Charleya była pewna powaga, która nie opuszczała go nigdy, nawet gdy żartował na swój nieco dziki sposób. Powitał mnie głośnym wybuchem śmiechu. To, iż zostałem oficerem, wydało mu się czymś najzabawniejszym w świecie. Było między nami dziesięć lat różnicy i przypuszczam, iż najlepiej pamiętał mnie w śliniaku. Byłem czteroletnim smarkaczem, gdy on po raz pierwszy wypłynął na morze. Zdziwiłem się, gdy się przekonałem, że jest tak hałaśliwy. „No, teraz zobaczymy, z czego jesteś zrobiony — zawołał schwyciwszy mnie za ramiona, dał szturchańca pod żebra i rzucił na swoje miejsce. — Siadaj no, Ned. Jestem bardzo rad, iż będę cię miał przy sobie. Dam ci ostatnie pociągnięcie, mój młody oficerku; przypuszczam, iż wart jesteś fatygi. Przede wszystkim wbij to sobie dobrze w głowę, iż nie pozwolimy tej bestii zabić nikogo podczas tej podróży. Umitygujemy ją.” Zauważyłem, iż powiedział to zupełnie poważnie. O okręcie mówił ponuro, że powinniśmy uważać i nie pozwolić tej wstrętnej bestii, by zaskoczyła nas jednym z jej przeklętych wybryków. Tu wygłosił prawdziwy odczyt o tajemnicach żeglugi na „Rodzinie Apse,” po czym zmieniwszy ton zaczął mówić swobodnie, plotąc najdziksze, najzabawniejsze głupstwa, tak że mało nie pękłem ze śmiechu. Zauważyłem natychmiast, iż wbrew swemu zwyczajowi nastrojony jest uroczyście. Powodem tego nie mogło być moje przybycie. Nie do tego stopnia w każdym razie. Ale oczywiście ani mi się nawet nie śniło zapytać, co się stało. Miałem należyty szacunek dla mego starszego brata, możecie być pewni. Ale wszystko to wyjaśniło się na drugi czy trzeci dzień, gdy usłyszałem, że panna Maggie Colchester odbędzie z nami tę podróż. Stryj wziął ją na tę morską przejażdżkę ze względu na jej zdrowie. Nie wiem, co właściwie mogło jej brakować. Miała śliczne rumieńce, a poza tym wielkie pukle jasnych włosów. Nie bała się wiatru ani deszczu, ni bryzgów, słońca, wody morskiej, ani w ogóle niczego. Była to błękitnooka, ładna dziewczyna, doskonale wychowana, ale sposób, w jaki traktowała mego starszego brata, przerażał mię. Bałem się zawsze, że się to skończy jakąś okropną kłótnią. Nic jednak szczególnego nie zaszło aż do końca tygodnia po naszym przybyciu do Sydney. Pewnego dnia, w czasie obiadu załogi, Charley wsunął głowę do mojej kabiny. Właśnie leżałem na ławce na wznak, paląc spokojnie. „Chodź ze mną na ląd, Ned!” — powiedział krótko jak zwykle. Zeskoczyłem, oczywiście, i dalej za nim, przez korytarz i na George Street. Sunął naprzód jak olbrzym, a ja dreptałem u jego łokcia. Upał był nieznośny. „Dokąd, u diabła, prowadzisz mię, Charley?” — ośmieliłem się zapytać. „Tutaj!” — mówi. Tu, był to sklep jubilerska. Nie mogłem odgadnąć, czego Charley mógł tam szukać. Zakrawało to na jakiś szalony żart. A on podsuwa mi pod nos trzy pierścionki, które na jego ogromnej, brunatnej dłoni wydały mi się bardzo małe, i mruczy: „Dla Maggie, który?” Przy tych słowach uczułem coś jakby strach. Nie mogłem wydobyć głosu, ale wskazałem na jeden, który migotał biało i niebiesko. Charley włożył go do kieszeni kamizelki, zapłacił całą masę suwerenów i wypadł ze sklepu. Gdyśmy weszli na pokład, oddychałem z trudnością. „Daj mi rękę, stary” — wybełkotałem wreszcie. Dał mi szturchańca w plecy. „Wydaj, jakie chcesz, rozkazy bosmanom, kiedy załoga wróci do pracy — powiedział — zwolniłem się na dzisiejsze popołudnie.” Potem znikł na chwilę z pokładu, a po jakimś czasie nagle wyszedł z kabiny w towarzystwie Maggie; oboje przeszli przez korytarz, na oczach wszystkich majtków, udając się na przechadzkę w ów okropny, upalny dzień, gdy tumany kurzu unosiły się dokoła. Wrócili po paru godzinach, wyglądali bardzo poważnie, ale robili wrażenie, iż nie mają najmniejszego pojęcia, gdzie właściwie byli. W każdym razie taką odpowiedź dali pani Colchester przy herbacie. Nie omieszkała więc zwrócić się do Charleya głosem podobnym do głosu fiakra nocnego: „Śmieszne! Nie wiesz, gdzieście byli! Głupstwo i nonsens! Dziewczyna nie czuje już nóg. Nie rób tego więcej.” Dziwne, jak łagodnie umiał Charley mówić z tą starą babą. Tylko raz szepnął do mnie: „Jestem bardzo rad, iż stara jest ciotką Maggie jedynie przez męża.” Właściwie nie było to pokrewieństwo. Wydaje mi się jednak, iż Charley pozostawiał Maggie zbyt wiele swobody. Biegała po całym okręcie w swojej marynarskiej sukience i czerwonej czapeczce jak wesołe ptaszę na czarnym, uschniętym drzewie. Starzy majtkowie uśmiechali się do siebie słysząc jej kroki i obiecywali nauczyć ją robić węzły i wiązać końce lin. Zdaje mi się, iż lubiła ich ze względu na Charleya, oczywiście. Domyślacie się zapewne, iż nigdy nie wspominaliśmy o diabelskich wybrykach tego przeklętego okrętu. W każdym razie nie w kabinie. Tylko raz, w powrotnej drodze, Charley powiedział nieostrożnie coś takiego, iż tym razem wszyscy powrócą do domu. Kapitan Colchester natychmiast spochmurniał, a ta wściekła, stara baba rzuciła się na Charleya, jakby powiedział coś nieprzyzwoitego. Ja sam byłem zmieszany, co się zaś tyczy Maggie, to z szeroko otwartymi, błękitnymi oczyma siedziała nic nie rozumiejąc. Oczywiście, nim upłynął dzień, wyciągnęła ze mnie wszystko. Należała bowiem do ludzi, których trudno okłamać. „Jakie to straszne! — powiedziała z przejęciem. — Tylu biedaków! Cieszę się, iż podróż dobiega końca. Nie będę teraz miała ani chwili spokoju o Charleya.” Zapewniłem ją, iż Charleyowi nic nie grozi. Zgnębić takiego marynarza jak Charley nie potrafi nawet ten okręt. Zgodziła się z tym. Następnego dnia doczepiliśmy się do holownika niedaleko Dungeness; gdyśmy umocowali linę do holownika, Charley zatarł ręce i szepnął mi półgłosem: „Ugłaskaliśmy ją, Ned!” „Wygląda na to” — odrzekłem z grymasem. Pogoda była wspaniała, a morze tak gładkie jak sadzawka. Spłynęliśmy po rzece bez cienia trudności, wyjąwszy raz, gdy niedaleko Hole Haven ta bestia szarpnęła nagle i o mało nie przewróciła barki, która stanęła na kotwicy przed samym przypływem. Stałem właśnie na rufie dozorując sternika, i tym razem nie udało się jej zaskoczyć mię znienacka. Charley wszedł na tył okrętu; wydawał mi się bardzo niespokojny. „Przestańcie skrzypieć” — powiedział. „Mniejsza o to, Charley! — zawołałem wesoło. — Ugłaskaliśmy ją!” Teraz pozostało jedynie holować na prawo, w kierunku doku. Pilot rzeczny przyczepił nas poniżej Gravesend, a pierwsze słowa, które usłyszałem od niego, brzmiały: „Wciągnij pan natychmiast kotwicę portową na pokład, panie mat.” Uczyniono to, gdy ja poszedłem do przodu. Zobaczywszy, iż Maggie stoi na dziobie i z przyjemnością przypatruje się bieganinie, poprosiłem ją, by poszła na rufę; ale ona, oczywiście, nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi. Wtedy Charley, bardzo zajęty, z rozwianą czupryną, zobaczył ją i zawołał donośnym głosem: „Zejdź z dzioba, Maggie! Przeszkadzasz nam!” Odpowiedziała mu grymasem; widziałem, jak biedny Charley odwrócił się kryjąc uśmiech. Cieszyła się na myśl powrotu do domu, a jej błękitne oczy zdawały się sypać iskry elektryczne, gdy spoglądała na rzekę. Bryg naładowany węglem wymijał nas właśnie, więc holownik nasz musiał wstrzymać maszynę z obawy, by nie wpaść na niego. Przez jedną chwalę, jak się to zazwyczaj dzieje, mieliśmy wrażenie, iż między wszystkimi okrętami powstało beznadziejne zamieszanie. Jakiś szkuner zderzył się lekko z dwumasztowcem na samym środku rzeki. Było to ostrzeżenie, byśmy czuwali; właśnie w tej chwili holownik nasz zatrzymał się. Każdy inny okręt, z wyjątkiem tej bestii, można by z łatwością zmusić do stania nieruchomo, choć przez parę minut, ale z nią była inna sprawa. Nagle dziób fregaty wykręcił się ku podwietrznej i poczęła dryfować ciągnąc za sobą holownik. Spostrzegłem gromadę statków stojących na kotwicy w odległości pół mili od nas i postanowiłem zwrócić na to uwagę pilota. „Jeżeli pozwolisz pan jej wpaść pomiędzy nie — powiedziałem spokojnie — to roztrzaska któryś okręt w drzazgi, zanim będziemy mogli ją zatrzymać.” „Jak gdybym jej nie znał!” — zawołał tamten tupiąc z wściekłością nogami. I zaczął dawać sygnały gwizdkiem, aby ten nieznośny holownik jak najprędzej zaczepił o dziób naszego okrętu. Gwizdał jak szalony, machając ręką w kierunku portu, gdy nagle zauważyliśmy, iż maszynę holownika puszczono tak, by nas wyprzedzić. Koła jego uderzyły o wodę, ale równie dobrze można by chcieć skałę poruszyć z miejsca — nie mógł ani o cal wyprzedzić naszej fregaty. Pilot znów począł gwizdać i machać rękoma w kierunku portu. Zauważyliśmy, iż koła holownika uderzają coraz silniej, zakreślając wokoło nas łuk. Na chwilę holownik i fregata przystanęły nieruchomo pośród płynących statków, a potem, z okropnym wysiłkiem, który ta wstrętna bestia o kamiennym sercu wkładała we wszystko, udało się jej przedrzeć przez zbitą gromadę okrętów. Lina holownicza skręciła się zrywając żelazne belki jedną po drugiej jak kruche laski laku. Wtedy dopiero spostrzegłem, iż chcąc lepiej widzieć naszą pracę, Maggie wdrapała się na lewą kotwicę, leżącą na przednim pokładzie. Właściwie należało zniżyć ją do poziomu drewnianego łożyska, ale nie mieliśmy na to czasu. Zresztą mogła leżeć tam zupełnie bezpiecznie aż do dopłynięcia do doku; widziałem jednak wyraźnie, iż za chwilę lina holownicza zaczepi o łapę kotwicy. Poczułem, iż serce podchodzi mi pod gardło, ale przedtem zdążyłem jeszcze krzyknąć: „Proszę zeskoczyć z kotwicy…” Nie zdążyłem jednak wymówić imienia Maggie. Zdaje mi się, iż w ogóle nie mogła mię dosłyszeć. Pierwsze uderzenie łańcucha o łapę kotwicy zwaliło ją z nóg. Zerwała się szybko jak błyskawica, ale stanęła nie po właściwej stronie. Usłyszałem przeraźliwy, zduszony krzyk i nagle kotwica stanąwszy dęba zaczęła rzucać się jak żywa; jej wielkie żelazne ramię schwyciło Maggie i zdawało się obejmować ją straszliwym uściskiem, z groźnym chrzęstem żelaza miotając nią w górę i w dół, czemu towarzyszyło silne uderzenie, które wstrząsnęło okrętem od dzioba do rufy, gdyż czop jeszcze trzymał. — Okropne! — zawołałem. — Potem przez wiele lat śniły mi się po nocach kotwice porywające dziewczęta — powiedział na wpół przytomnie człowiek w letniej narzutce, wzdrygając się przy tym. — W tej samej chwili Charley z przeraźliwym rykiem rzucił się ku Maggie. Ale, Boże! ujrzał już tylko na wodzie błysk jej czerwonej czapeczki. Nic, nic więcej! W jednej chwili okręt nasz otoczyło z tuzin łodzi; Chanleya wciągnięto do jednej z nich. Ja szybko rzuciłem się z marynarzem i cieślą do drugiej kotwicy i jakoś powstrzymaliśmy fregatę. Pilot stracił głowę. Chodził tam i z powrotem po dziobie statku, łamiąc ręce i mrucząc do siebie: „Teraz morduje kobiety! Teraz morduje kobiety!” Mc poza tym nie podobna było z niego wyciągnąć. Zmierzch zapadł, a po nim noc czarna jak smoła; gdy rozglądałem się po rzece, usłyszałem cichy, żałosny okrzyk: „Okręt! Stój!” Właśnie podpłynęło dwu przewoźników z Gravesend. Mieli latarnię w czółnie i oglądali boki okrętu w milczeniu uchwyciwszy się drabiny sznurowej; w smudze światła zobaczyłem pęk rozrzuconych jasnych włosów, przyczepionych do drabiny. Wzdrygnął się znowu. — Gdy zaczął się odpływ, ciało biednej Maggie wyrzucone zostało na jeden z wielkich, czarnych pływaków — wyjaśnił. Na wpół żywy wdrapałem się na tył okrętu i wypuściłem rakietę, by dać znać towarzyszom na rzece, gdzie mają jej szukać. A potem wymknąłem się jak złodziej i spędziłem noc siedząc na przecznicy bocznego masztu, byle być jak najdalej od Charleya. — Biedny chłopiec! — mruknąłem. — Tak. Biedny Chłopiec! — powtórzył w zamyśleniu. — Ta bestia nie pozwoliła, by Charley — nawet on — wyrwał jej zdobycz. Nazajutrz unieruchomił ją w doku. Tak. Nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa, ani spojrzenia, po tym, co zaszło. Nie chciałem nawet patrzeć na niego. Gdy umocowano ostatnią linę, Charley schwycił się rękami za głowę i stał tak, patrząc pod nogi, jakby chciał sobie coś przypomnieć. Na środkowym pomoście załoga czekała na hasło, że podróż skończona. Być może, iż właśnie to chciał przypomnieć sobie. Odezwałem się za niego. „Jesteście wolni, towarzysze.” Nigdy nie widziałem, by załoga tak szybko opuszczała okręt. Przemykali się przez poręcz jeden po drugim, starając się jak najprędzej zabrać swoje skrzynki okrętowe. Spoglądali na nas, ale zbrakło im odwagi, by przyjść i zamienić uścisk dłoni, jak się to zwykle czyni z matami. Towarzyszyłem mu w wędrówce po opustoszałym okręcie, naprzód i wstecz, tu i tam; nie było nigdzie żywej duszy, z wyjątkiem nas obu, gdyż i stary dozorca zamknął się w kuchni — z obu stron. Nagle biedny Charley szepnął drżącym głosem: „Już po mnie!”, i popędził przez korytarz z nieodstępnym mną, a potem na pokład, przez mostek w kierunku Tower Hill. Zwykł był wynajmować pokoje od pewnej poczciwej, starej gospodyni na America Square, by być jak najbliżej swego warsztatu pracy. Nagle stanął i odwrócił się idąc prosto na mnie. — „Ned — mówi — wracam do domu!” Na szczęście dojrzał jakiś wózek i zdążył do niego wsiąść. Nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Gdyśmy przybyli do domu, Charley upadł w hallu na krzesło — nigdy nie zapomnę zdumionych, znieruchomiałych twarzy rodziców, gdy oboje pochylili się nad nim. Nie rozumieli, co się stało, aż ja bąknąłem: „Maggie utonęła wczoraj w rzece!” Matka wydała lekki okrzyk. Ojciec spoglądał to na mnie, to na niego, jak gdyby chciał porównać nasze twarze, gdyż, przysięgam, Charley był zmieniony nie do poznania. Nikt się nie ruszał; wtenczas biedny chłopak podniósł swoje wielkie ogorzałe dłonie do gardła i jednym szarpnięciem podarł wszystko w strzępy: kołnierz, koszulę, kamizelkę… prawdziwy rozbitek i ruina człowieka. Z pomocą ojca zawlekliśmy go jakoś na górę, a matka omal nie umarła ze zmęczenia, gdy pielęgnowała go w czasie zapalenia mózgu. Człowiek w letniej narzutce skinął na mnie znacząco. — Ach, nie podobna było nic zrobić z tą bestią! Miała diabła w sobie! — A gdzie jest pański brat? — spytałem, spodziewając się odpowiedzi, iż nie żyje. Ale okazało się, iż dowodzi małym okrętem u wybrzeży Chin i nigdy nie odwiedza rodziców. Jermyn wydał głębokie westchnienie, a ponieważ chustka wyschła już zupełnie, podniósł ją do swego czerwonego okropnego nosa. — Była to szalona bestia! — zaczął na nowo jegomość w letniej narzutce. — Stary Colchester dał nogę i wymówił się od prowadzenia jej. I czy wierzycie?! Apse i Synowie napisali do niego z zapytaniem, czy nie zechciałby jeszcze raz zastanowić się nad powziętą decyzją. Wszystko, byle tylko wrócić dobrą sławę „Rodzinie Apse”. Stary Colchester poszedł do biura i oznajmił, iż raz jeszcze podjąłby się tego zadania, ale po to jedynie, by wyprowadzić ją na Morze Północne i tam zatopić. Był to człowiek złamany. Miał ciemnopopielate włosy, ale przez jedną noc zbielały mu jak śnieg. Lecz pan Lucjan Apse (znali się będąc jeszcze młodymi chłopcami) udawał, że nie zauważył tego. Hę? Chyba złudzenie! To dopiero pycha! Rzucili się na pierwszego człowieka, jaki im się nawinął z obawy przed skandalem, aby nie mówiono, iż „Rodzina Apse” nie może znaleźć szypra. Był to człowiek z natury pogodny, ale do fregaty przystąpił z zawziętością i uporem. Wilmot był drugim matem. Był to lekkomyślny chłopak, który udawał, iż lekceważy wszystkie dziewczęta. Faktem jest, iż rzeczywiście był bardzo nieśmiały. Ale wystarczyło, by któraś z dziewcząt kiwnęła na niego choćby małym paluszkiem, a już nic nie mogło powstrzymać tego biedaka. Jako chłopiec okrętowy uciekł kiedyś na ląd za jakąś spódniczką i byłby na pewno zeszedł na psy, gdyby szyper nie zadał był sobie trudu odnalezienia go i wyciągnięcia za uszy z jakiegoś domu zatracenia. Powiadano, iż ktoś słyszał kiedyś jak jeden z współwłaścicieli firmy wyraził nadzieję, iż tę przeklętą fregatę kiedyś wreszcie diabli wezmą. Nie bardzo temu wierzę, chyba że powiedział to pan Alfred Apse, o którym cała rodzina nieszczególne miała wyobrażenie. Trzymali go w biurze, ale uważany był tam za zakałę, gdyż stale uczęszczał na wyścigi i wracał do domu pijany. Można było przypuszczać, iż owa fregata, popełniwszy tyle zbrodnii, pewnego dnia rozbije się o brzeg z czystej złośliwości. Ale ona, gdzieżby tam! Zdawało się, że będzie trwać wiecznie. Miała nosa i trzymała się z dala od lądu. Jermyn chrząknął potwierdzająco. — Taki okręt przypada do serca pilotowi, co? — zażartował jegomość w narzutce. — No, więc Wilmot miał nim kierować. Był to człowiek jakby stworzony do tego ale nawet on nie potrafiłby wypłatać takiego figla bez współudziału tej zielonookiej guwernantki czy niańki, bo nie wiem, czym tam była przy dzieciach państwa Pamphilius. Ludzie ci jechali na „Rodzinie Apse” z portu Adelaide do Cap. Otóż okręt wyruszył i na jeden dzień zarzucił kotwicę w zatoce. Szyper — gościnna dusza — podejmował sporo gości pożegnalnym śniadaniem — jak zwykł był to czynić zawsze. Było coś około piątej po południu, gdy ostatnia łódź odpłynęła; zatoka wyglądała ponuro i ciemno. Nie było najmniejszego powodu, by wyruszyć w taki czas. Ponieważ jednak szyper zapowiedział wszystkim, iż wypłynie tego dnia, uważał więc, że należało to jakoś zrobić. Ale że po tych wszystkich przyjęciach nie miał głowy, by przemykać się w ciemności przez cieśniny przy bardzo słabym wietrze, wydał więc rozkaz trzymania fregaty pod na wpół opuszczonym, najwyższym i przednim żaglem, byle tylko utrzymać ją w ruchu, i kazał płynąć wzdłuż lądu aż do rana. Po czym udał się na zasłużony spoczynek. Na pokładzie pozostał mat z twarzą zmywaną do czysta strugami ulewnego deszczu. Wilmot zluzował go o północy. „Rodzina Apse” posiadała na rufie, jak to pan przypomina sobie, dom… — Wielkie, wstrętne, białe, sterczące pudło — smutnym głosem dorzucił Jermyn od ognia. — Właśnie o to chodzi: było to wspólne pomieszczenie dla schodów prowadzących do kabiny i czegoś w rodzaju schowka na mapy. Deszcz lał strumieniami na biednego Wilmota. Fregata wykręciła się powoli ku południowi, brzeg zaś był o jakie trzy mile w kierunku, skąd wiał wiatr. Nie było na co patrzeć z tej strony zatoki. Wilmot okrążył więc pokład, by określić kierunek szkwału według mapy zawieszonej w schowku, którego drzwi były z tej strony otwarte. Noc była ciemna jak beczka dziegciu. Nagle usłyszał, iż jakaś kobieta szepce coś do niego. Ta przeklęta, zielonooka dziewczyna od Pamphiliusów od dawna, oczywiście, ułożyła już bębny do snu, ale jak się okazało, nie mogła zasnąć. Usłyszała osiem uderzeń zegara, gdy starszy mat zawrócił właśnie, by wejść do schowka. Przeczekała chwilę, po czym szybko narzuciła szlafroczek, przekradła się przez pusty salon i po schodach wbiegła tam. Pozwalam sobie przypuszczać, iż usiadła na ławce przy otwartych drzwiach, chcąc się nieco ochłodzić. Zdaje mi się, iż gdy szepnęła słówko do Wilmota, miało to taki skutek, jak gdyby ktoś zapalił mu w mózgu zapałką. Nie wiem, jak się to stało, że się tak bardzo do siebie zbliżyli. Zdaje mi się, iż Wilmot musiał ją już przedtem spotkać gdzieś na lądzie. Nigdy nie mogłem tego dowiedzieć się, gdyż Wilmot opowiadając tę historię za każdym razem klął paskudnie co drugie słowo. Spotkaliśmy się na bulwarze w Sydney; miał na sobie fartuch zawiązany pod brodę, a w ręku olbrzymi bat. Był woźnicą i rad był, iż znalazł coś, co mu pozwoliło nie umrzeć z głodu. Oto, na co zeszedł. Jednym słowem, sterczał w drzwiach z głową opartą o ramię dziewczyny, choć to mało prawdopodobne. On, oficer na służbie! Sternik zeznał przy badaniu, iż kilkakrotnie krzyknął, że lampa nad busolą zgasła. Ostatecznie niewiele go to obchodziło, ponieważ otrzymał rozkaz: „Nie wychodzić spod wiatru.” „Wydało mi się to zabawne — mówił — by można było zmusić fregatę do niewykręcania ze szkwałem, ale odwracałem ją przeciw wiatrowi, ilekroć mi się to udało. Było tak ciemno, iż nie mogłem dojrzeć własnej ręki, a deszcz lał mi na głowę jak z cebra.” Prawdą było, że przy każdym wybuchu szkwału wiatr cofał statek w tył, aż stopniowo skierował go wprost na ląd, czego nikt z obecnych nie zauważył. Wilmot sam przyznał, iż od godziny nie zbliżył się do głównego kompasu. Śmiało mógł się do tego przyznać! Oprzytomniał dopiero wtedy, gdy majtek stojący na warcie zawołał: „Ląd na kursie!” Wilmot uwolnił szyję z uścisku dziewczyny, jak to potem opowiadał, i krzyknął w odpowiedzi: „Co mówisz?” „Zdaje mi się, iż słyszę przed nami uderzenia fal” — ryknął tamten i rzucił się do rufy wraz z resztą załogi, wśród zalewającego oczy potoku, „najokropniejszego, jaki kiedykolwiek spadł z nieba” — opowiadał Wilmot. Przez parę chwil Wilmot był tak przerażony i zdumiony, iż nie mógł sobie przypomnieć, po której stronie zatoki znajduje się okręt. Wilmot nie był dobrym oficerem, niemniej jednak był to marynarz. Opanował się natychmiast i potrzebne rozkazy padały z jego ust bez chwili namysłu. Należało opuścić średni i tylny żagiel na najwyższym maszcie. Zdaje się, iż żagle trzepotały się rzeczywiście. Nie mógł ich dojrzeć, ale słyszał, jak łopoczą i huczą mu nad głową. „Wszystko na nic! Fregata mknęła zbyt szybko! — ciągnął, trąc brudną twarz i potrząsając w ręku biczyskiem. — Zdawało mi się, iż szybko uwięźnie!” Potem trzepotanie płótna nad jego głową ustało nagle. W krytycznej obwili wiatr silnym uderzeniem znów wykręcił okręt rufą naprzód, wydął żagle, z ogromną szybkością pędząc go podwietrzną stroną na skały. W tej ostatniej grze fregata przeliczyła się z własnymi siłami. Godzina jej wybiła — wszystko się na to złożyło: pora, Wilmot, ciemna noc, zdradziecki podmuch wiatru — i ta kobieta, która przyczyniła się do jej zguby. Nie zasłużyła, bestia, na nic lepszego. Dziwne są narzędzia opatrzności. Istnieje przecież coś w rodzaju poetyckiej sprawiedliwości… Jegomość w letniej narzutce spojrzał na mnie twardo. Pierwsza rafa, na którą wleciała, zdarła z niej zdradziecki tram. Buch! Gdy szyper wyskoczył z kabiny, natknął się na oszalałą kobietę w czerwonym, flanelowym szlafroku; biegła dookoła kajuty wrzeszcząc jak papuga. Następne uderzenie zbiło ją z nóg pod stół kabiny. Wstrząsnęło ono także rufą i oderwało ster, po czym bestia uniosła się w górę, a wpadając na spadzisty i skalisty brzeg przedziurawiła sobie dno i utknęła nieruchomo, podczas gdy przedni maszt przewrócił się na pokład, niby kładka. — Czy zginął kto? — spytałem. — Nikt, z wyjątkiem Wilmota — odpowiedział dżentelmen nie znany pannie Blank oglądając się za swoim kapeluszem. — Wypadek ten był dla niego gorszy niż utonięcie dla każdego innego. Wszyscy dostali się szczęśliwie na ląd. Groźny wiatr począł wiać dopiero następnego ranka i roztrzaskał bestię w dziwnie krótkim czasie. Wyglądało to tak, jak gdyby zadano jej cios w serce… Nieznajomy zmienił ton: — Deszcz ustał. Muszę zabrać swój rower i pojechać do domu na obiad. Mieszkam w Herne Bay, dziś rano przyjechałem tu tylko po przędzę. Przyjacielsko skinął mi głową i wyszedł buńczucznie. — Czy nie wiecie, kto to jest, Jermyn? — spytałem. Pilot z Morza Północnego chmurnie zaprzeczył głową. — Wyobrazić sobie, że ktoś zmarnował okręt w tak głupi sposób! Och, Boże! — westchnął ponurym głosem znowu rozwieszając przed kominkiem chustkę niby kurtynę. Wychodząc wymieniłem uśmiech i spojrzenie (bardzo dystyngowane) z szanowną panną Blank, bufetową baru „Pod Trzema Koronami”. Przełożył Wilam Horzyca OPOWIEŚĆ DESPERACKA An Anarchist ANARCHISTA W owym roku spędziłem dwa najlepsze miesiące kanikuły w jednej z posiadłości, a właściwie w głównej posiadłości hodowlanej, należącej do znanej spółki dla wyrobu ekstraktu mięsnego. B. O. S. Bos. Znasz, czytelniku, te trzy magiczne litery na reklamowych stronicach wydawnictw ilustrowanych i gazet, w oknach kupców kolonialnych oraz na kalendarzach na rok następny, nadsyłanych ci zwykle pocztą w listopadzie. Spółka rozpowszechnia także broszurki pisane w kilku językach, niezdrowym stylem entuzjastycznym, gdzie podaje statystykę rzezi i opisy tak krwawe, że nawet Turka mogłyby przyprawić o zemdlenie. „Sztuka” ilustrująca tę „literaturę” wyobraża w żywych, błyszczących kolorach ogromnego rozjuszonego byka, który tratuje żółtego węża, wijącego się po szmaragdowo–zielonej murawie, na tle kobaltowoszafirowego nieba. Jest to okropne i jest to alegoria. Wąż to symbol niedomagania, słabości, może jedynie głodu, który w tych czasach stał się chronicznym niedomaganiem przeważanej części rodu ludzkiego. Każdy, oczywiście, zna B. O. S. Sp. Akc. i jej wyroby bez konkurencji: Vinobos, Jellybos i ostatni, niezrównany w doskonałości, Tribos, który podają wam nie tylko w stanie wysokiego zgęszczenia, lecz nawet już półprzetrawiony. Znaczy to, że tak wielka jest miłość Spółki Akcyjnej względem bliźnich, jak właśnie miłość matki i ojca pingwina do ich głodnego drobiazgu. Rzecz zrozumiała, że kapitał kraju powinien być używany produkcyjnie. Nie mam też nic przeciwko spółce. Lecz będąc również ożywiony uczuciami sympatii dla bliźnich ubolewam nad nowoczesnym systemem reklamy. Bo jeśli nawet system ten świadczy o przedsiębiorczości, pomysłowości, bezczelności i niewybredności w środkach u pewnych indywiduów, dowodzi on, podług mnie, wielkiej potęgi tej formy zwyrodnienia umysłów, którą nazywamy łatwowiernością. W różnych krajach cywilizowanego i niecywilizowanego świata miałem sposobność przełykać B. O. S. z mniejszym lub większym pożytkiem dla siebie, choć bez wielkiej przyjemności. Zaprawiony gorącą wodą i obficie popieprzony aż do utraty smaku ekstrakt ten istotnie nie jest przykry dla podniebienia. Lecz nigdy nie mogłem przełknąć jego reklamy. Może dlatego, że reklama ta nie posuwała się nigdy dość daleko. Nie przypominam sobie, aby Spółka przyrzekła kiedy spożywcom B. O. S. wieczną młodość albo żeby rościła pretensje do tego, by posiadać moc wskrzeszania zmarłych za pomocą swych cennych produktów. Nie wiem, skąd ta surowa powściągliwość! Choć nie sądzę też, by zdołano mnie przekonać w podobny sposób. Jeśli nawet cierpię (będąc przecie człowiekiem) na zwyrodnienie umysłowe w jakiejkolwiek formie, to forma ta nie jest pospolita. Nie jestem łatwowierny. Wyraźne wypowiedzenie takiego zdania o sobie sprawia mi pewną trudność wobec historii, która następuje. Zbadałem fakty, jak tylko można najdokładniej, przerzuciłem stosy francuskich gazet, rozmawiałem też z oficerem stojącym na czele warty wojskowej na Ile Royale, gdy w czasie swoich podróży dotarłem do Cayenne. Mam przeświadczenie, że historia ta jest zupełnie prawdziwa. Jest ona tego rodzaju, że nie sądzę, by człowiek sam ją o sobie wymyślił, nie ma w niej cech nadzwyczajnych ani pochlebiających, nie jest też dość ucieszna, by zadowolić przewrotną próżność. Dotyczy ona mechanika łodzi parowej w Mara?on, posiadłości hodowlanej, należącej do B. O. S., Sp. Akc. Posiadłość ta jest wyspą, wyspą tak dużą jak mała prowincja, leżącą u ujścia olbrzymiej rzeki w Ameryce Południowej. Wyspa ta jest dzika i nieładna, lecz trawa porastająca jej ruskie równiny zdaje się posiadać wyjątkowo pożywne i wonne własności. Wyspa rozbrzmiewa rykiem niezliczonych stad — głęboką bolesną nutą, powstającą w przestworzu niby potworny protest więźniów skazanych na śmierć. Pośrodku wyspy, o dwadzieścia mil od mętnej, bezbarwnej wody, stoi miasto, które nazywa się, powiedzmy, Horta. Ale najbardziej interesującą właściwością wyspy (będącej jakby miejscem karnego osiedlenia rogatych skazańców) jest to, że jest ona jedyną znaną ojczyzną niezmiernie rzadkiego i okazałego motyla. Gatunek ten jest jeszcze bardziej rzadki niż piękny, a to chyba niemało mówi. Wspominałem już o swoich podróżach. Podróżowałem wówczas wyłącznie dla siebie i z umiarkowaniem, nieznanym w czasach biletów na podróże dookoła świata. Ja nawet podróżowałem z celem. Dowodem tego, że jestem — „ha–ha–ha! — szalony motylobójca. Ha– ha–ha!” Takim tonem pan Harry Gee, dyrektor stacji hodowlanej, przymawiał mojemu zajęciu. Zdawało się, że ma mnie za największą niedorzeczność tego świata. Z drugiej strony, B. O. S., Sp. Akc, była dla niego szczytem wielkiego dzieła w dziewiętnastym stuleciu. Mam wrażenie, że dyrektor sypiał w swych długich butach z ostrogami. Dni spędzał w siodle uganiając po równinach na czele orszaku półdzikich jeźdźców, którzy nazywali go don Enrique i którzy nie mieli nawet dokładnego pojęcia o B. O. S., Sp. Akc. płacącej im pensje. Był on doskonałym dyrektorem, ale nie wiem dlaczego, gdyśmy się spotykali przy jedzeniu, klepał mnie zawsze po ramieniu z głośnym szyderczym pytaniem: „Jak się dziś udał śmiertelny sport? Motyle dobrze ciągnęły? Ha–ha–ha!” Doprawdy, nie wiem dlaczego, tym bardziej, że liczył mi dwa dolary dziennie za gościnność B. O. S., Sp., Akc. (o kapitale 1 500 000 funtów sterlingów na czysto), w której bilansie za ów rok pieniądze te niewątpliwie figurują. „Nie sądzę, bym mógł choć cokolwiek ustąpić ze względu na interes mojej Spółki” — zauważył z jak największą powagą, gdym się z nim układał o warunki mojego pobytu na wyspie. Jego gadanina byłaby zupełnie nieszkodliwa, gdyby poufałość obcowania przy braku wszelkich uczuć przyjacielskich nie była sama przez się rzeczą nienawistną. Na domiar złego jego sposób żartowania nie był zbyt zabawny. Polegał on na uprzykrzonym powtarzaniu opisowych zdań, skierowanych do kogoś z wybuchem śmiechu. „Szalony motylobójca, ha–ha– ha!” było małą próbą jego żartów, które tak bardzo rozweselały jego samego. Z tą samą żyłką wyśmienitego humoru zwrócił moją uwagę na mechanika łodzi parowej, gdyśmy pewnego dnia spacerowali po ścieżce koło zatoki. Głowa i ramiona mechanika wychyliły się ponad pokład, na którym leżały porozrzucane różne narzędzia jego rzemiosła i nieliczne części maszyn. Mechanik był zajęty jakąś reperacją. Na odgłos naszych kroków wzniósł niespokojnie do góry powalaną twarz o wydatnym podbródku i małym pięknym wąsie. Te miejsca jego delikatnej twarzy, których nie zakrywały czarne plamy, ukazały mi się wycieńczone i sine w zielonawym cieniu wielkiego drzewa, rozpościerającego swe listowie ponad łodzią umocowaną przy brzegu. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Harry Gee, zwracając się do mechanika nazwał go Krokodylem w tym półszyderczym, półwyzywającym tonie, który cechuje rozkoszne zadowolenie z siebie: — Cóż tam, Krokodylu, jak idzie robota? Powinienem był powiedzieć wcześniej, że miły Harry nachwytał się trochę francuszczyzny specjalnego rodzaju, gdzieś tam, w którejś kolonii, i że wymawiał ją z przykrą wymuszoną dokładnością, jak gdyby prowadził siebie za język. Człowiek z łodzi odpowiedział mu raźnie uprzejmym głosem. Jego oczy posiadały omdlałą miękkość, a oślepiające białe zęby błyszczały z pomiędzy wąskich wycieńczonych warg. Dyrektor zwrócił się do mnie ucieszony i głośno wyjaśnił: — Nazywam go Krokodylem, ponieważ przebywa do połowy w wodzie, a do połowy ponad wodą. Ziemnowodny, uważa pan? Nie ma tu na wyspie innych stworzeń ziemnowodnych, tylko krokodyle, dlatego i on musi należeć do ich gatunku, hę? Chociaż w rzeczywistości jest on ni mniej ni więcej, tylko un citoyen anarchiste de Barcelone. — Obywatel anarchista z Barcelony? — powtórzyłem bezmyślnie, patrząc w dół na człowieka. Odwrócił się do pompy, ukazując nam zgięte plecy. Usłyszałem, jak głośno zaprotestował nie zmieniając pozycji: — Nie umiem nawet po hiszpańsku. — Jak? Co? Masz pan odwagę zaprzeczać, że stamtąd pochodzisz? — napadł na niego gwałtownie wzorowy dyrektor. Człowiek wyprostował się, upuszczając śrubokręt, który trzymał w ręku, i spojrzał nam prosto w oczy, choć drżał na całym ciele. — Nie zaprzeczam niczemu, niczemu, niczemu — powiedział nerwowo. Potem podniósł śrubokręt i znów powrócił do pracy, nie zwracając już na nas uwagi. Popatrzywszy na niego przez chwilę poszliśmy dalej. — Czy to naprawdę anarchista? — zapytałem, gdyśmy się oddalili o tyle, że nie mógł nas słyszeć. — Mało mnie obchodzi, czym on jest — odpowiedział dowcipny pełnomocnik B. O. S., Ski. Akc. — Dałem mu tę nazwę, ponieważ było mi na rękę nazwać go w ten sposób. Jest to pożyteczne dla Spółki. — Dla Spółki! — zawołałem zatrzymując się nagle. — Właśnie! — triumfował, wysuwając wygoloną małpią twarz i rozstawiając cienkie, długie nogi. — To pana dziwi? Poczuwam się do obowiązku robienia wszystkiego, jak tylko mogę najlepiej dla mojej Spółki. Spółka ma nadzwyczajne wydatki. Przecież nasz agent w Horta mówi, że wydają pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia po całym świecie! Nie można być zbyt oszczędnym w reklamie. Tak jest, pięćdziesiąt tysięcy. Gdym objął tu posadę, Spółka nie miała łodzi parowej. Ja zażądałem jej i żądałem przy każdej poczucie dopóty, dopóki nie dostałem; lecz człowiek, którego przysłano z łodzią, opuścił pracę przy końcu drugiego miesiąca, porzucając łódź uwiązaną do pontonu w Horta. Znalazł lepszą pracę wyżej na rzece przy tartaku — bodajby przepadł! — I odtąd za każdym razem zawsze było tak samo. Byle Szkot lub Jankes, włóczęga, który podaje się za mechanika, dostaje wszędzie osiemnaście funtów miesięcznie, a ten, którego pan widział, ten jest zbiegiem, mającym na sumieniu coś niedobrego. Daję panu słowo, że niektóre indywidua służące u mnie w charakterze maszynistów nie umiały odróżnić kotła od komina. A ten ptaszek zna swój zawód. I nie przypuszczam, aby zbiegł stąd. Uważa pan. Dla zaakceptowania swych słów dyrektor uderzył mnie z lekka w piersi. Nie zwracając uwagi na jego osobliwy sposób zachowania, chciałem wiedzieć, co to wszystko ma za związek z tym, że człowiek ów jest anarchistą. — Chodź pan! — zawołał dyrektor z ironią w głosie. — Gdyby pan zobaczył nagle bosego, rozczochranego draba skradającego się między krzakami od strony morza i gdyby pan równocześnie spostrzegł mniej niż o milę od wybrzeża mały statek pełen Murzynów i umykający pospiesznie, zapewne nie pomyślałby pan, że człowiek ten spadł tam z nieba, prawda? I co więcej — że mógł wziąć się tam skądinąd indziej jak z Cayenne. Dzięki Bogu, nie brak mi dowcipu. Zrozumiałem od razu jego osobliwą grę i powiedziałem sobie: „zbiegły przestępca”. Byłem tak pewny swego, jak pewny jestem, że widzę pana tu w tej chwili. Ruszyłem więc naprzód wprost ku niemu. Wytrzymał sytuację przez czas jakiś stojąc na piaszczystym pagórku i wołając: „Monsieur! Monsieur! Arr?tez!*”, lecz w końcu stchórzył i rzucił się do ucieczki. Powiadam sobie tedy: ,,Już ja cię dostanę, zanim wyprowadzisz mnie w pole.” I bez jednego słowa posuwałem się naprzód zawracając go to w jedną, to w drugą stronę. Skierowałem go wreszcie ku brzegowi i w końcu miałem go na samym cyplu, z piętami w wodzie, a tylko z niebem i morzem za plecami, podczas gdy koń mój grzebał piasek i potrząsał łbem o łokieć od niego. Wówczas złożył ręce na piersiach i rozpaczliwym ruchem podniósł brodę do góry, lecz błagalna ta poza nie zrobiła na mnie wrażenia. Powiadam mu: „Jesteś zbiegłym przestępcą.” Gdy usłyszał język francuski, broda opadła mu na dół, a twarz przybrała inny wyraz. „Nie zaprzeczam niczemu” — mówił drżąc jeszcze, ponieważ ciągle napierałem nań mocno koniem. Pytam go, co tu robi. Wówczas położył ręce na piersi i tłumaczył mi, iż myślał, że tamtędy idzie droga do farmy, która, jak zrozumiał (zapewne z opowiadania ludzi na statku), znajdowała się w pobliżu. Na to roześmiałem się głośno, co go zaniepokoiło. Czy doznał zawodu? Czy, nie było tam farmy w odległości możliwej do przebycia pieszo? Śmiałem się coraz więcej. Szedł pieszo i oczywiście pierwsze stado bydła, spotkane po drodze, stratowałoby go na miazgę racicami. Człowiek pieszy, zaskoczony na pastwiskach, nie powinien wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę. „Moje pojawienie się ocaliło ci życie” — powiedziałem mu. Odrzekł, że to możliwe, lecz że przypuszczał, iż chciałem stratować go kopytami swego konia. Zapewniłem go, że nie byłoby dla mnie nic łatwiejszego, jeślibym miał ten zamiar. I tu rozmowa utknęła. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co uczynić z tym przestępcą, jeśli nie zepchnę go do morza. Przyszło mi na myśl, by go zapytać, za co został zesłany. Zwiesił na to głowę. „Co to było? — zapytałem — kradzież, mord, rabunek czy co?” Chciałem usłyszeć, co powie o sobie, choć oczywiście z góry wiedziałem, że będzie to jakieś kłamstwo. Ale on powiedział tylko: „Niech pan myśli, co pan chce. Ja niczemu nie zaprzeczam. Niedobrze zaprzeczać czemukolwiek.” Przyjrzałem mu się uważnie i nagle uderzyła mnie myśl: „Tam mają także anarchistów — powiedziałem — może jesteś jednym z nich?” „Nie zaprzeczam zupełnie niczemu, monsieur” — powtórzył. Ta odpowiedź nasunęła mi przypuszczenie, że może nie jest anarchistą. Mam wrażenie, że ci potępieni szaleńcy są raczej dumni z siebie. Gdyby był jednym z nich, przyznałby się pewno od razu. „Czym byłeś, zanim zostałeś przestępcą?” „Robotnikiem — powiada. — I to dobrym robotnikiem.” Od tej chwili zacząłem myśleć, że jednak musi być anarchistą. To jest warstwa, z której najwięcej ich wychodzi, nieprawdaż? Nienawidzą tych potworów, tchórzliwie miotających bomby. Toteż przyszło mi na myśl, by zawrócić konia na miejscu i zostawić go tam, gdzie był, na śmierć głodową lub śmierć w nurtach morskich, co by sobie już sam wybrał. Bo co do tego, by mi się znów naprzykrzał wędrując przez wyspę, nie było obawy: bydło by się nim zajęło. Nie wiem skąd, przyszło mi do głowy zapytać go: „Jakiego rodzaju robotnikiem?” Nie dbałem o to wcale, czy mi odpowie, czy nie. Lecz, gdy tylko rzekł: „Mécanicien, monsieur*”, o mało nie wyskoczyłem z siodła z wielkiego wrażenia. Łódź leżała na wybrzeżu, bezsilna i nieużyteczna przynajmniej na trzy tygodnie. Obowiązek mój względem Spółki był jasny. Mój ruch nie uszedł uwagi zbiega i może przez minutę staliśmy patrząc na siebie bacznie jak zaczarowani. „Siadaj na konia za mną — rzekłem mu — musisz doprowadzić do porządku moją łódź parową.” Takimi słowy godny rządca posiadłości Mara?on opowiedział mi o przybyciu domniemanego anarchisty. Myślał, że zawładnął nim — nie tylko w rozumieniu swojej powinności względem Spółki — i że imię, które mu nadał, przeszkodzi mu w otrzymaniu zajęcia gdziekolwiek bądź w Horta. Vaqueros* z posiadłości w wolnym czasie rozpowszechniali to przezwisko po całym mieście. Nie rozumieli oni, co znaczy anarchista albo Barcelona. Nazywali go Anarchisto de Barcelona, jakby to było jego imię i nazwisko. Lecz ludność miejska czytała w gazetach o anarchistach europejskich i była pod silnym wrażeniem. Na myśl o tym złośliwym przezwisku „de Barcelona” pan Harry Gee wybuchał śmiechem z wielkiego zadowolenia. — Ów pomiot barceloński jest szczególnie morderczy, prawda? To ludzi z tutejszych tartaków jeszcze bardziej odstrasza od jakichkolwiek stosunków z takim anarchistą, uważa pan — cieszył się. — Trzymam go tą nazwą lepiej, niż gdybym go przywiązał łańcuchem za nogę do pokładu łodzi. — I proszę zauważyć — dodał po przerwie — że on temu nie zaprzecza. Nie krzywdzę go wcale. Tak czy owak jest w każdym razie zbrodniarzem. — Ale sądzę, że pan płaci mu jakąś pensję, prawda? — zapytałem. — Pensję! Cóż by on tu robił z pieniędzmi? Dostaje jedzenie z mojej kuchni i ubranie ze składu. Oczywiście, dam mu coś przy końcu roku, lecz nie przypuszcza pan, żebym zatrudniał zbrodniarza i dawał mu takie samo uposażenie jak uczciwemu człowiekowi. Ja baczę na interesy mojej Spółki przede wszystkim i nade wszystko. Wyraziłem przypuszczenie, że dla Spółki, która wydaje pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia, jak najściślejsza oszczędność jest oczywiście niezbędna. Zarządzający z Mara?on Estancia chrząknął potwierdzająco. — I co panu powiem — ciągnął dalej — gdybym był pewien, że on jest anarchistą i gdyby miał śmiałość poprosić mnie o pieniądze, to dostałby ode mnie końcem buta. Ale zostawmy mu korzyść, jaką ma z racji naszej niepewności. Jestem najzupełniej skłonny myśleć, że nie uczynił nic gorszego od pchnięcia kogoś nożem — ze wszelkimi okolicznościami łagodzącymi — na francuska sposób, rozumie pan? Lecz ta wywrotowa krwawa zgnilizna, polegająca na obalaniu wszelkich praw i porządków świata, burzy mi krew. Jest to po prostu pozbawianie gruntu pod nogami każdego przyzwoitego człowieka godnego szacunku i ciężko pracującego. Powiadam panu, że sumienia ludzi, którzy je posiadają, jak my z panem, muszą mieć pewną ochronę, gdyż inaczej pierwszy podły łajdak, który przyszedł nie wiadomo skąd, byłby pod każdym względem taki sam dobry jak ja. Spojrzał bystro na mnie. Kiwnąłem głową niedbale i rzekłem z cicha, że w poglądach jego niewątpliwie było dużo subtelnej prawdy. Zasadniczą prawdą, jaką można było dostrzec w poglądach mechanika Pawła, było to, że drobna rzecz może przyczynić się do zguby człowieka. — Il ne faut pas beaucoup pour perdre un homme* — rzekł mi zamyślony pewnego wieczoru. Powtarzam to zdanie po francusku, ponieważ człowiek ten nie pochodził wcale z Barcelony, lecz z Paryża. W Mara?on mieszkał z dala od osady, w małej szopie o metalowym dachu i słomianych ścianach, którą nazywał mon atelier. Miał tam warsztat do pracy. Dano mu kilka derek końskich i siodło — nie dlatego, by miał kiedy sposobność do konnej jazdy, lecz dlatego, że inne posłanie nie było tam w użyciu u robotników, którzy wyłącznie byli pastuchami — vaqueros. I na tym posłaniu koniuchów, niby syn stepów, sypiał pomiędzy narzędziami swojego rzemiosła, na legowisku z pordzewiałych odpadków żelaznych, z przenośną kuźnią u wezgłowia, pod warsztatem podtrzymującym brudną siatkę ochronną przeciw komarom. Od czasu do czasu przynosiłem mu nieco niedopałków świec, uratowanych ze skąpego domu dyrektora. Był za nie bardzo wdzięczny. Wyznał mi, że nie lubi leżeć po ciemku, czuwając. Narzekał, że sen ucieka od niego. „Le sommeil me fuit” — mówił ze zwykłym, pełnym poddania się stoicyzmem, który czynił go sympatycznym i wzbudzającym wzruszenie. Wyjaśniłem mu, żem nie przywiązywał zbytniej wagi do tego, że był skazańcem. W ten sposób przyszedł czas, że pewnego wieczora zaczął opowiadać o sobie. Gdy jeden z ogarków świecy, postawiony na końcu ławki, wypalał się do końca, pospiesznie zapalał drugi. Po odbyciu powinności wojskowej w garnizonie prowincjonalnym powrócił do Paryża, by w dalszym ciągu pracować w swym zawodzie. Zajęcie było popłatne. Opowiedział mi z pewną dumą, że po krótkim czasie zarabiał nie mniej niż dziesięć franków dziennie. Myślał o tym, by się niebawem ustatkować i ożenić. Tu westchnął głęboko i przerwał, a potem mówił znów ze zwykłym stoicyzmem: — Zdaje się, że znałem siebie dość dobrze. W dwudziestą piątą rocznicę urodzin dwaj jego przyjaciele z warsztatu naprawczego, w którym pracował, zaprosili go na obiad. Był niezmiernie ujęty tym dowodem życzliwości. — Byłem człowiekiem statecznym — zauważył — ale byłem nie mniej towarzyski od innych. Przyjęcie zaczęło się w małej kawiarni na Boulevard de la Chapelle. Przy obiedzie wypito trochę lepszego wina. Było doskonałe. Wszystko było doskonałe i świat — według jego własnego wyrażenia — wydawał się nader miłym miejscem zamieszkania. Miał dobre widoki na przyszłość, trochę odłożonej gotówki i sympatię dwóch wybornych przyjaciół. Oświadczył, że stawia wszystkim trunki po obiedzie, co przecież wypadało mu uczynić. Wypito jeszcze wina, wypito likierów, koniaku i piwa, a potem znowu likierów i koniaku. Dwaj nieznajomi, siedzący przy sąsiednim stoliku, patrzyli na nich, jak mówił, z tak wielką życzliwością, że ich zaprosił, by się przyłączyli do kompanii. Tak dużo nie wypił nigdy w życiu. Jego duma była podniecona do najwyższej potęgi i w tak rozkoszny sposób, że choć już słabnął, kazał pospiesznie podać jeszcze więcej trunków. — Zdawało mi się — mówił swym cichym głosem spoglądając po ziemi w głąb ponurej szopy pełnej cieniów — że nadeszła chwila, w której osiągnę wielką cudowną szczęśliwość. Czułem, że sprawi to następny kieliszek. Inni trzymali się równo ze mną co do jednego kieliszka. Lecz stała się rzecz niezwykła. Na skutek jakiegoś powiedzenia nieznajomych pierzchł jego rozkoszny nastrój. Ponure myśli — des idées noires — napełniły mu głowę. Cały świat poza kawiarnią wydał mu się okropnym, nienawistnym padołem, gdzie tłum biednych nieszczęśników musi pracować niewolniczo dla jedynego celu: aby garstka próżniaków mogła jeździć powozami i żyć szumnie w pałacach. Zawstydził się swojego szczęścia. Litość nad okrutną dolą ludzkiego rodzaju ścisnęła mu serce. Głosem zdławionym od smutku spróbował wyrazić te uczucia. Zdaje się, że płakał i klął na przemian. Dwaj nowi znajomi skwapliwie przyklaskiwali jego szlachetnemu oburzeniu. Tak jest. Miara niesprawiedliwości na świecie istotnie przejmowała zgrozą. Był tylko jeden sposób, by podzielić nieszczęsny los społeczeństwa. Zburzenie całej sacrée boutique*. Niech przepadnie całe niecne widowisko. Ich głowy chyliły się doń nad stołem. Szeptali mu wymownie. Nie sądzę, aby się zbytnio spodziewali rezultatu. Był zbyt pijany, pijany do szaleństwa. Lecz nagle z dzikim okrzykiem wściekłości wskoczył na stół. Kopiąc butelki i szklanki, zawył: „Vive l’anarchie*! Śmierć kapitalistom!” I wył tak raz po raz. Wszędzie wokoło niego padało rozbite szkło, krzesła kołysały się nad głowami, ludzie rozmawiali pomiędzy sobą szeptem. Wmieszała się policja. On bił, kąsał, drapał i szamotał się, dopóki coś nie roztrzaskało mu się na głowie… Odzyskał przytomność w celi policyjnej, zaaresztowany pod zarzutem zakłócenia spokoju publicznego, buntowniczych okrzyków i propagandy anarchistycznej. Spojrzał na mnie uważnie swymi czystymi, błyszczącymi oczyma, które w mroku wydawały się ogromne. — Było niedobrze. Lecz nawet wówczas miałem może widoki wydostania się — powiedział wolno. Wątpię o tym. Lecz jeśli nawet miał jakie widoki, (to je utracił dzięki młodemu prawnikowi, socjaliście, który dobrowolnie podjął się jego obrony. Na próżno zapewniał go, że nie był anarchistą; że był spokojnym, szanowanym mechanikiem, myślącym tylko o pracy po dziesięć godzin dziennie w swoim zawodzie. Został przedstawiony na sprawie jako ofiara społeczeństwa, a jego okrzyki po pijanemu — jako wyraz nieskończonych cierpień. Młody prawnik miał przed sobą karierę do zrobienia, a ta sprawa była taka właśnie, jakiej potrzebował na początek. Mowa obrończa była powiedziana znakomicie. Biedny człowiek przerwał, przełknął ślinę i oznajmił: — Dostałem najwyższą karę, stosowaną za pierwsze przewinienie. Mruknąłem coś w sposób odpowiedni. Opuścił głowę i złożył ręce. — Gdy wypuszczono mnie z więzienia — zaczął uprzejmie — oczywiście robiłem starania, by dostać się do mojego dawnego warsztatu. Mój patron* miał dla mnie poprzednio specjalne względy; lecz gdy mnie ujrzał, zzieleniał z przerażenia i wskazał mi drzwi wymachując ręką. Gdy znalazł się na ulicy, zaniepokojony i zmieszany, podszedł do niego człowiek w średnim wieku, który przedstawił się jako również mechanik z zawodu. „Wiem, kto pan jest — powiedział. — Byłem na pańskiej sprawie. Jest pan dobrym towarzyszem i pańskie przekonania są zdrowe. Lecz całe nieszczęście w tym, że teraz pan nigdzie nie będzie mógł dostać zajęcia. Ci bourgeois sprzysięgną się, by pana zamorzyć głodem. To ich sposób. Nie spodziewaj się pan litości od bogatych.” Ta uprzejma rozmowa na ulicy dodała mu bardzo wiele otuchy. Uważał, że należy do ludzi, których natura potrzebuje pociechy i współczucia. Myśl, że nie mógłby dostać pracy, wytrąciła go całkowicie z równowagi. Skoro jego patron, który znał go tak dobrze jako spokojnego, porządnego, zdolnego pracownika, nie chciał nic z nim mieć obecnie do czynienia, to znaczy, że kto inny z pewnością też by nie zechciał. To było jasne. Policja mając na niego oko nie omieszkałaby ostrzec każdego przedsiębiorcy, który skłonny byłby dać mu zarobek. Poczuł się nagle strasznie opuszczony, strwożony i do niczego nieprzydatny, i poszedł za człowiekiem w średnim wieku do baru na rogu, gdzie spotkał kilku innych dobrych towarzyszy. Zapewnili go, że nie pozwolą mu umrzeć z głodu, czy znajdzie się robota, czy nie. Pili wciąż za zgubę wszystkich pracodawców i za zagładę społeczeństwa. Przerwał gryząc dolną wargę. — Oto, monsieur, jak stał się ze mnie compagnon* — powiedział. Ręka, którą przeciągnął po czole, drżała — Zawsze ta sama historia: źle jest na świecie, jeśli człowiek może zginąć z racji wychylenia jednej szklanki więcej lub mniej. Ani razu nie spojrzał w górę, lecz mimo to mogłem zauważyć, że stawał się podniecony pod wpływem swej udręki. Otwartą dłonią uderzył po warsztacie. — Nie! — zawołał. — To była niemożliwa egzystencja! Śledzony przez policję, śledzony przez towarzyszy, nie należałem już dłużej do siebie. Jakże, nie mogłem nawet wydostać kilku franków z banku, gdzie składałem oszczędności, bez tego, by towarzysz nie czepiał się drzwi dla zobaczenia, czy nie myślę od nich drapnąć. A większość z nich była ni mniej, ni więcej, jak włamywaczami. Lecz włamywaczami mądrymi. Okradali tylko bogatych. Mówili, że tylko odbierają to, co jest ich własnością. Gdym był po kilku kieliszkach, wierzyłem im. Byli tam także ludzie nierozważni i szaleńcy. Des exaltes–quoi!* Gdym podpił, tom ich kochał. Gdym wypił więcej jeszcze, byłem gniewny na świat. To było najprzyjemniejsze. We wściekłości znajdowałem ucieczkę od nędzy. Lecz nie można być ciągle pijanym — n’est ce pas*, monsieur? A kiedy byłem trzeźwy, bałem się z nimi zerwać. Zakłuliby mnie jak prosiaka. Znów skrzyżował ręce i z gorzkim uśmiechem uniósł do góry ostry podbródek. — Niebawem powiedzieli mi, że czas zabrać się do roboty. Robota polegała na obrabowaniu banku. Następnie miała być rzucona bomba dla zburzenia miejsca rabunku. Moja rola nowicjusza polegała na warowaniu od ulicy z tyłu i na niańczeniu czarnego worka z bombą wewnątrz do chwili, w której będzie potrzebna. Po zebraniu, na którym sprawa została ułożona, zaufany towarzysz nie odstępował mnie ani na cal. Nie śmiałem protestować; bałem się, że mnie najspokojniej zgładzą na miejscu; dopiero gdyśmy szli obaj, zastanowiłem się, czy nie byłoby lepiej rzucić się nagle do Sekwany. Lecz gdy rozważyłem to w umyśle, byliśmy już za mostem, a potem nie miałem sposobności. Przy świetle niedopałka świecy, ze swą owalną twarzą o ostrych rysach i puszystym, małym wąsie, miał czasem wygląd delikatnej, wesołej młodości, lecz w tej chwili gdy przyciskał do piersi skrzyżowane dłonie, wydawał się stary, zgrzybiały i pełen boleści. Gdy tak trwał w milczeniu, poczułem się zobowiązany do zapytania: — No, a jaki był koniec? — Zesłanie do Cayenne — odpowiedział. Zdawało się, że przypuszcza, iż ktoś zdradził spisek. Gdy stał na warcie na tylnej ulicy z workiem w ręku, został pochwycony przez policję. „Ci głupcy” pobili go nie zwracając uwagi na to, co trzymał w ręku. Dziwił się, jak się to stało, że bomba nie wybuchła wówczas, kiedy upadł. Ale nie wybuchła. — Starałem się opowiedzieć swoją historię w krótkości — ciągnął dalej. — Przewodniczący był ubawiony. Byli na sali jacyś głupcy, którzy się śmieli. Wyraziłem nadzieję, że niektórych jego towarzyszy również schwytano. Wzdrygnął się z pogardą, zanim mi odpowiedział, że było ich dwóch — Simon, zwany również Biscuit, mechanik w średnim wieku, który rozmawiał z nim na ulicy, i jegomość imieniem Nafile, jeden z sympatycznych nieznajomych, którzy przyklaskiwali jego poglądom i pocieszali w humanitarnych zmartwieniach, wówczas gdy się upił w kawiarni. — Tak — zaczął znów z wysiłkiem — korzystałem z ich towarzystwa tam na wyspie Św. Józefa, między osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu innymi przestępcami. Wszyscy byliśmy zaliczani do niebezpiecznych. Wyspa Św. Józefa jest najpiękniejszą spośród Iles de Salut. Jest skalista i zielona, poprzecinana płytkimi parowami, porośnięta krzewami i zagajnikami, gajami mangowymi i wielką ilością pierzastych parni. Sześciu dozorców, uzbrojonych w rewolwery i karabiny, strzeże uwięzionych tam przestępców. Ośmiowiosłowa galera utrzymuje w ciągu dnia komunikację poprzez kanał na ćwierć mili szeroki z Ile Royale, gdzie znajduje się posterunek wojskowy. Galera ta odbywa pierwszy kurs o godzinie szóstej rano. O czwartej po południu służba jej się kończy i wówczas odprowadza się ją do małego doku przy Ile Royale, a przy niej i przy kilku małych łódkach stawia się wartę. Od tej chwali do następnego rana wyspa Św. Józefa odcięta jest całkowicie od reszty świata. Dozorcy patrolują na ścieżce pomiędzy domem dla dozorców i szopami dla przestępców, a w wodzie patroluje wokoło mnóstwo rekinów. W tych warunkach skazańcy ułożyli plan buntu. Podobnej rzeczy nie znała jeszcze historia więzienia. Lecz plan ich nie był pozbawiony pewnych widoków powodzenia. Dozorcy mietli być zaskoczeni znienacka i wymordowani w ciągu nocy. Ich broń miała posłużyć zbrodniarzom do wystrzelania załogi na galerze, gdy ta rano przepływać będzie wzdłuż wybrzeża. Skoro tylko galera byłaby w ich posiadaniu miały być pochwycone inne łodzie i cała banda miała wypłynąć daleko od wybrzeży. O zmroku dwóch dyżurnych dozorców zrobiło jak zwykle przegląd więźniów. Następnie przystąpili do rewizji szop, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. W chwili gdy weszli, zostali napadnięci i kompletnie zgnieceni przez wielką liczbę napastników. Zmrok szybko zapadł. Było to na nowiu, a ciężka czarna chmura, nadciągająca nad wybrzeże, spotęgowała głęboką ciemność nocy. Przestępcy zgromadzili się na otwartej przestrzeni radząc nad tym, co należy dalej czynić, spierając się pomiędzy sobą przyciszonymi głosami. — Pan brał udział w tym wszystkim? — zapytałem. — Nie. Naturalnie wiedziałem, na co się zanosi. Lecz po cóż miałem zabijać dozorców? Nie miałem nic przeciwko nim. Ale bałem się tych drugich. Nie mogłem im się wymknąć! Usiadłem samotny na pniu drzewa trzymając głowę w dłoniach i myśląc ze zbolałym sercem o wolności, która nie była dla mnie niczym więcej jak ułudą. Wtem zadrżałem z przerażenia widząc cień człowieka na ścieżce w pobliżu. Stanął zupełnie bez ruchu, a wtedy kształt jego zginął w ciemności. Musiał to być szef dozorców, który przyszedł zobaczyć, co się stało z dwoma jego ludźmi. Nikt go nie zauważył. Zbrodniarze w dalszym ciągu sprzeczali się o swoje plany. Przywódcy nie mogli zdobyć sobie posłuchu. Dziki pomruk tej czarnej masy ludzkiej był straszny. Wreszcie rozdzielili się na dwie części i ruszyli z miejsca. Gdy przeszli koło mnie, wstałem znużony i bez nadziei. Ścieżka prowadzącej do domu dozorców była ciemna i cicha, lecz po obu jej stronach krzaki szeleściły z lekka. W tym momencie spostrzegłem słabą smugę światła przed sobą. Szef dozorców z trzema swymi ludźmi zbliżał się ostrożnie. Lecz przez nieuwagę nie zamknął należycie ślepej latarki. Zbrodniarze również spostrzegli ten słaby promień. Ozwało się dzikie wycie, powstał zgiełk na ciemnej ścieżce, padły strzały, słychać było uderzenia i jęki. I z trzaskiem łamanych gałęzi, z okrzykami goniących i z wrzaskiem uciekających, to polowanie na ludzi, łowy na dozorców, przemknęło koło mnie w kierunku środka wyspy. Pozostałem sam. I upewniam pana, że byłem na wszystko obojętny. Postawszy spokojnie przez chwilę, poszedłem, wzdłuż ścieżki, dopóki nie trąciłem nogą o coś twardego. Zatrzymałem się i podniosłem rewolwer dozorcy. Poczułem w palcach, że był nabity pięciu kulami. Z podmuchem wiatru dochodziły mnie głosy zbrodniarzy, nawołujących się w oddali, gdy wtem rozległy się grzmoty, tłumiąc poszumy i szelesty drzew. Nagle silne światło przesunęło się w poprzek mojej ścieżki nisko ponad ziemią i oświeciło spódnicę kobiecą z brzegiem fartucha. Wiedziałem, że kobieta, która nosiła ten strój, była żoną głównego dozorcy. Zdaje się, że wszyscy zapomnieli o niej. Na środku wyspy padł strzał, a ona krzyknęła mimo woli, jak gdyby uciekając. Poszła dalej. Udałem się za nią i raptem ujrzałem ją znowu. Jedną ręką ciągnęła za sznur wielkiego dzwonu, który wisi na krańcu przystani, a drugą poruszała ciężką latarnię tam i z powrotem. Jest to umówiony sygnał dla Ile Royale na wypadek, gdyby pomoc była potrzebna w nocy. Wiatr zaniósł dźwięk daleko od naszej wyspy, a światło, które poruszała, było zasłonięte od strony wybrzeża przez kilka drzew rosnących koło domu dla dozorców. Podeszłam zupełnie blisko do niej z tyłu. Robiła swoje nie zatrzymując się, nie rozglądając się na bok, jak gdyby była zupełnie sama na wyspie. Dzielna kobieta, monsieur. Włożyłem rewolwer w zanadrze niebieskiej mojej bluzy i czekałem. Błyskawica i trzask pioruna zniweczyły na chwilę dźwięk i światło sygnału, lecz ona nawet nie drgnęła ciągnąc za sznur i kołysząc latarnię tak regularnie jak maszyna. Była to przystojna kobieta lat trzydziestu — nie więcej. Pomyślałem sobie: „To wszystko nie jest dobre w taką noc jak dzisiaj.” Zdecydowałem się, że jeżeli gromada moich towarzyszy skazańców zbliży się do przystani — co na pewno musiało stać się niebawem — wówczas wymierzę jej strzał w głowę, zanim zastrzelę samego siebie. Znałem dobrze moich „towarzyszy”. Ta myśl wróciła mi ochotę do życia, monsieur; więc natychmiast, zamiast nierozsądnie pozostawać na otwartym miejscu na przystani, cofnąłem się nieco w tył i przykucnąłem za krzakiem. Nie miałem zamiaru dać się pochwycić w szpony znienacka i może być pozbawionym sposobności oddania największej usługi przynajmniej jednej ludzkiej istocie, zanim sam zginę. Lecz należy przypuszczać, że sygnał został spostrzeżony, gdyż galera przypłynęła z Ile Royale w zadziwiająco krótkim czasie. Kobieta trzymała się dobrze, dopóki w świetle jej latarni nie ukazał się oficer dowodzący i bagnety żołnierzy siedzących w łodzi. Wówczas usiadła na ziemi i poczęła krzyczeć. Nie byłem już jej potrzebny. Nie ruszałem się jednak z miejsca. Niektórzy żołnierze byli tylko w koszulach, inni bez butów, tak jak zastało każdego wezwanie pod broń. Dwa razy przeszli przez krzaki w których byłem ukryty. Galera została posłana z powrotem po nowy oddział. Kobieta siedziała sama jedna, krzycząc na skraju przystani, z latarnią stojącą na ziemi obok niej. Wtem spostrzegłem w świetle na skraju przystani czerwone spodnie jeszcze dwóch mężczyzn. Nie mogłem opanować zdziwienia. Widać było, że zerwali się nagle. Ich mundury powiewały niezapięte, a głowy mieli obnażone. Jeden z nich mówił szepcąc do drugiego: „Prosto naprzód, prosto naprzód!” Dziwiłem się, że wyrośli jak spod ziemi. Poszedłem zwolna wzdłuż krótkiego pomostu. Widziałem kształt kobiety wstrząsanej łkaniem i słyszałem jej skargi coraz wyraźniej: „O mój mąż, mój biedny mąż, mój biedny mąż!” Skradałem się cicho dalej. Kobieta nie była w stanie ani słyszeć, ani widzieć cokolwiek. Zarzuciła sobie fartuch na głowę i kiwała się w tył i naprzód, pogrążona w swej boleści. Spostrzegłem małą łódź przywiązaną do końca pomostu. Tamci dwaj mężczyźni — którzy wyglądali jak sous officiers* — musieli w niej przybyć spóźniwszy się zapewne na galerę. To nie do wiary, aby mogli tak dalece naruszyć przepisy służbowe. A nadto było to wielkie głupstwo. Nie wierzyłem swym oczom, w chwili gdym wstępował do owej łodzi. Popłynąłem zwolna wzdłuż wybrzeża. Czarna chmura zawisła nad Iles de Salut. Słyszałem salwy i pojedyncze strzały. Zaczęło się inne polowanie — polowanie na zbrodniarzy. Wiosła były zbyt długie, aby można było dobrze wiosłować. Poruszałem nimi z trudnością, mimo że sama łódź była lekka. Lecz gdy zawróciłem równolegle do drugiego brzegu wyspy, zerwał się wicher z ulewą. Nie byłem w stanie stawić mu czoła. Pozwoliłem, by łódź przybiła do brzegu, i zabezpieczyłem ją. Znałem to miejsce. Była tam blisko brzegu stara waląca się chata. Ukrywszy się w niej, słyszałem w poszumie wiatru i padającej ulewy, jak ktoś przedzierał się przez krzaki. Potem ktoś wydostał się na brzeg. Może to byli żołnierze. Wtem błyskawica wydobyła z ciemności wszystko wokoło. Byli to dwaj więźniowie! Niebawem zdziwiony głos zawołał: „To chyba cud!” Był to głos Simona, zwanego również Biscuit. Drugi głos odburknął: „Jaki cud?” „Łódź leży na brzegu!” „Czyś oszalał, Simon? Ale, prawda… leży!” Wydawali się przerażeni zachowując zupełne milczenie. Ten drugi to był Mafile. Odezwał się znów ostrożnie: „Łódź jest uwiązana. Tu ktoś musi być.” Rzekłem do nich z chaty: „Ja tu jestem.” Wtedy weszli do chaty i od razu dali mi do zrozumienia, że łódź należała do nich, nie do mnie. „Jest nas dwóch — powiedział Mafile — przeciwko tobie jednemu.” Wyszedłem z chaty na otwartą przestrzeń, by mieć swobodę ruchów, w obawie przed zdradzieckim ciosem w głowę. Mogłem zastrzelić ich obu na miejscu. Lecz nie rzekłem nic. Stłumiłem śmiech, który mnie opanowywał. Zrobiłem się pokorny i prosiłem, by mi pozwolili odejść. Naradzali się szeptem nad moim losem, podczas gdy z ręką na rewolwerze, ukrytym w zanadrzu mej bluzy, byłem panem ich życia. Zostawiłem im życie. Myślałem użyć ich do wioseł. Przełożyłem im z nikczemną pokorą, że umiem obchodzić się z łodzią, i że, wiosłując we trzech, będziemy mogli wypoczywać na zmianę. To ich wreszcie przekonało. Czas był wielki po temu. Jeszcze chwila, a w przystępie gniewu zacząłbym krzyczeć na tych niegodziwców. W tym miejscu objawiło się jego podniecenie. Zerwał się z ławki i począł gestykulować. Wielkie cienie jego rąk, skaczące po suficie i po ścianach, robiły wrażenie, że szopa jest zbyt mała, by pomieścić jego wzruszenie. — Nie wypieram się niczego — wybuchnął. — Byłem dumny, monsieur. Odczuwałem pewnego rodzaju szczęście. Lecz zachowałem zupełny spokój. Wiosłowaliśmy na zmianę przez całą noc. Wypłynęliśmy na pełne morze licząc na przepływający statek. Było to szalenie zuchwałe przedsięwzięcie. To ja namówiłem ich na to. Gdy słońce wstało, obszary wodne były spokojne, a Iles de Salult wyglądały już tylko z wierzchołków fal jak ciemne plamy. Siedziałem wówczas przy sterze. Mafile, który wiosłował na przodzie, wypuścił z ręki jedno wiosło i rzekł: „Musimy odpocząć.” Nadeszła wreszcie pora do śmiechu. Użyłem go do woli., mogę to śmiało powiedzieć. Trzymałem się za boki i tarzałem się na siedzeniu — takie mieli struchlałe z przerażenia twarze. „Co się stało z tym zwierzęciem?” — zawołał Mafile. A Simon, który był bliżej ode mnie, rzekł do niego przez ramię: „Niech mię diabli wezmą, jeśli on nie oszalał!” Wówczas wydobyłem rewolwer. Aha! Natychmiast ich oczy przybrały wyraz tek wielkiego zdziwienia, jakie tylko pan sobie może wyobrazić. Ha–ha! Byli w strachu. Ale wiosłowali. O tak, wiosłowali cały dzień spoglądając czasem dziko, a czasem omdlewająco. Nic nie uszła mojej uwagi, gdyż nie spuszczałem z nich oczu przez cały czas, inaczej — trzask — i w mgnieniu oka siedzieliby mi już na karku. Rękę z rewolwerem w pogotowiu oparłem dla wypoczynku na kolanie, a drugą ręką sterowałem. Twarze poczęły im nabrzmiewać. Niebo i morze wyglądało wkoło nas jak w ogniu i morze parowało w słońcu. Łódź, sunąc po wodzie, wydawała odgłos czegoś lepkiego. Na ustach Mafile’a czasem ukazywała się piana, czasem zaś jęczał. Lecz wiosłował dalej. Nie miał odwagi przestać. Oczy całe krwią mu nabiegły, a dolną wargę pokąsał na strzępy. — Simon zachrypł jak wrona. „Towarzyszu” — zaczął. „Tu nie ma towarzyszy. Ja jestem wasz szef.” „Dobrze, patron — powiedział — w imię ludzkości pozwól nam odpocząć.” Pozwoliłem. Na dnie łodzi było trochę wody deszczowej. Pozwoliłem im zaczerpnąć tej wody w dłonie. Lecz gdy wydałem rozkaz „en route”*, podchwyciłem ich porozumiewawcze spojrzenie. Myśleli, że zechcę przespać się nieco. Tak! Lecz ja nie chciałem spać. Byłem bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek. Za to oni usnęli w trakcie wiosłowania zwisając nagle na wiosłach, jeden po drugim, złożeni we dwoje. Pozwoliłem im spać. Na niebie świeciły wszystkie gwiazdy. Cisza panowała w powietrzu. Wstało słońce. Zaczął się drugi dzień. Allez! En route! Wiosłowali źle. Oczy biegały im wkoło, a języki zwisały z ust. Około południa Mafile zakrakał: „Rzućmy się na niego, Simon. Ostatecznie wszystko mi jedno, czy będę zastrzelony zaraz, czy skonam przy wiośle z pragnienia, głodu i wyczerpania.” A mimo to wiosłował. Simon też nie przestawał wiosłować. Zaśmiałem się. Tak! Ci dwaj kochali życie na tym złym dla nich padole, tak samo jak ja je kochałem niegdyś, zanim mi go oni nie zniszczyli swoimi frazesami. Dałem im wiosłować do zupełnego wyczerpania, a dopiero wówczas pokazałem żagiel statku na horyzoncie. A! Trzeba było widzieć, jak ożyli i zabrali się do pracy. Zachęciło ich to, że kazałem płynąć w poprzek drogi statku. Zmienili się zupełnie. Rodzaj litości, jaką miałem dla nich, opuścił mnie. Z każdą minutą stawali się coraz więcej sobą. Rzucali na mnie spojrzenia, które pamiętałem tak dobrze. Byli szczęśliwi, uśmiechali się. „Ano — powiedział Simon — energia tego młodzieńca uratowała nam życie. Gdyby nas do tego nie zmusił, nigdy nie bylibyśmy w stanie wypłynąć tak daleko na szlak okrętowy. Przebaczam ci, towarzyszu, i podziwiam cię.” A Mafile zawarczał z przodu: „Mamy względem ciebie nie byle jaki dług wdzięczności. Jesteś stworzony na szefa.” „Towarzysz!” Jakie piękne słowo! A tacy dwaj ludzie jak oni uczynili je przeklętym. Patrzyłem na nich. Przypominałem sobie ich kłamstwa, ich obietnice, ich pogróżki i wszystkie dni mojej nędzy. Dlaczego nie pozostaiwili mnie w spokoju, gdy wyszedłem z więzienia? Patrzyłem na nich i myślałem, że dopóki żyć będą, nie będę nigdy wolny. Nigdy. Ani ja, ani inni do mnie podobni, o gorących sercach i słabych głowach. Bo wiem, że nie mam mocnej głowy, monsieur. Napadła mnie czarna wściekłość — wściekłość o najwyższym nasileniu oburzenia — lecz nie przeciwko niesprawiedliwości społeczeństwa. O, nie! „Muszę być wolny!” — krzyknąłem z furią. „Vive la liberté!* — zawył ten łotr Mafile. — Mort aux bourgeois*, którzy ślą nas do Cayenne! Dowiedzą się prędko, że jesteśmy wolni.” Zdawało się, że niebo, morze i cały horyzont wokoło łodzi zamieniły się w czerwień, w krwawą czerwień. Tętna w skroniach biły mi tak głośno, że dziwiłem się, iż oni tego nie słyszą. Jak się to stało, że oni nie słyszeli? Jak się stało, że nie rozumieli? Słyszałem, jak Simon zapytał: „Czyśmy już nie dosyć wypłynęli naprzód?” „Tak, już dosyć” — powiedziałem. Żal mi go było; to raczej drugiego nienawidziłem. Nacisnął wiosło z głośnym westchnieniem, gdy uniósł rękę, by obetrzeć czoło, jak człowiek, który ukończył swą pracę. Pociągnąłem za cyngiel rewolweru i strzeliłem mu prosto w serce, ot tak, z kolana. Runął z głową zwieszoną poza burtę łodzi. Nie spojrzałem na niego więcej. Drugi krzyknął przeraźliwie. Tylko jeden okrzyk zgrozy. A potem wszystko spokojnie. Osunął się z ławki na kolana i błagalnym gestem uniósł złożone dłonie na wysokość twarzy. „Litości — wyszeptał mdlejącym głosem. — Litości dla mnie! towarzyszu…” „A, towarzyszu — rzekłem cichym głosem. — Dobrze, towarzyszu, naturalnie. Ale wznieś okrzyk: Vive l’anarchie!” Podniósł ręce i twarz ku niebu i z szeroko otwartymi ustami wydał okrzyk rozpaczy: „Vive l’anarchie! Vive…” I zwalił się bezwładnie z kulą w głowie. Wyrzuciłem ich obu do morza. Wyrzuciłem także rewolwer. Wówczas usiadłem spokojnie. Byłem wolny nareszcie! Nareszcie! Nawet nie spojrzałem w stronę okrętu; nic mnie nie obchodził; i rzeczywiście, myślę, że musiałem zasnąć, gdyż nagle usłyszałem wołania i spostrzegłem okręt prawie nad głową. Wyciągnięto mnie na pokład, a łódź zabezpieczono w tyle okrętu. Wszyscy tam byli czarni, z wyjątkiem kapitana, który był Mulatem. Tylko on jeden umiał kilka słów po francusku. Nie mogłem się zorientować, dokąd płynęli i kim byli. Dawali mi codziennie trochę jedzenia, lecz nie podobał mi się sposób, w jaki rozprawiali o mnie w swoimi narzeczu. Może naradzali się nad tym, by mnie wrzucić do morza w cieki zawładnięcia łodzią. Czy ja wiem? Gdyśmy płynęli koło tej wyspy, zapytałem, czy była zamieszkała. Z tego, co mi powiedział Mulat, zrozumiałem, że stał na niej dom. Sądzę, że myśleli, iż była to farma. Poprosiłem, by mię wysadzili na brzeg, a łódź zatrzymali dla siebie za fatygę. Wyobrażam sobie, że tego właśnie pragnęli. Resztę pan wie. To powiedziawszy, stracił zupełnie panowanie nad sobą. Zaczął chodzić tam i z powrotem tak szybko, że w końcu już biegał; ruchy jego rąk stały się podobne do ruchu skrzydeł wiatraka, a odgłosy, które wydawał, przypominały wielce człowieka oszalałego. Motywem, który się ciągle powtarzał, było to, że „nie zapierał się niczego, niczego!” Mogłem tylko pozostawić go jego podnieceniu i usiąść na uboczu powtarzając w przerwach: „Calmez–vous, calmez– vous,”* dopóki jego podniecenie samo nie minęło. Muszę też wyznać, że zostałem tam jeszcze długo potem, gdy wpełznął pod swą siatkę przeciwko komarom. Błagał mnie, bym go nie opuszczał. Tak jak się czuwa przy nerwowym dziecku, czuwałem przy nim — w imię ludzkości — zanim sen go nie ogarnął. W rezultacie jestem zdania, że był on bardziej anarchistą, niż się do tego przyznawał przede mną lub przed samym sobą; sądzę też, że pomijając cechy specjalne w jego historii był on wielce podobny do wielu innych anarchistów. Gorące serce i słaba głowa — oto klucz do zagadki; faktem jest, że najbardziej gorzkie przeciwności i najokropniejsze powikłania świata lęgną się samotnie w każdej piersi, zdolnej do uczucia i namiętności. Na zasadzie badań osobistych mogę zaświadczyć, że historia buntu więźniów była zgodna z prawdą w najdrobniejszych szczegółach. Gdym z Cayenne przybył powtórnie do Horty i ujrzał znów „anarchistę”, wyglądał niedobrze. Był bardziej wyniszczony, jeszcze bardziej słaby i naprawdę siny pod powłoką brudu, pokrywającego mu twarz wskutek jego zajęcia. Widocznie mięso głównego stada Spółki (w postaci nieskondensowanej) nie służyło mu wcale. Spotkaliśmy się na pontonie w Borta; starałem się nakłonić go do porzucenia łodzi tam, gdzie była uwiązana, i udania się ze mną zaraz do Europy. Byłoby bardzo miło wyobrażać sobie zdumienie wyśmienitego dyrektora i jego urazę z powodu ucieczki biedaka. Lecz ten odmówił ze stanowczością nie do przezwyciężenia. — Przecie nie zamierzasz pan pozostać tu na zawsze! — zawołałem. Potrząsnął głową. — Umrę tutaj — powiedział. I dodał gniewnie: — Z daleka od nich. Czasem wyobrażałem go sobie, jak leży z otwartymi oczami na końskiej derce, w niskiej szopie pełnej narzędzi i żelastwa — anarchista — niewolnik posiadłości Mara?on, oczekujący z rezygnacją na ów sen, który od niego „uciekał”, jak zwykł był mawiać swym dziwacznym stylem. Przełożył Tadeusz Pułjanowski OPOWIEŚĆ WOJSKOWA The Duel POJEDYNEK I Napoleon I, którego dzieje były pewnego rodzaju pojedynkiem z całą Europą, nie lubił pojedynków pomiędzy oficerami swej armii. Wielki cesarz żołnierzy nie był zabijaką i mało miał uszanowania dla tradycji. Mimo to jednak przez epopeję cesarskich wojen przewija się historia pewnego pojedynku, który stał się w armii legendą. Ku zdumieniu i podziwowi swych towarzyszy, dwu oficerów, niby dwu przeczulonych artystów, którzy chcą złocić czyste złoto albo bielić lilie — wiodło prywatny spór przez całe lata powszechnej rzezi. Byli to oficerowie kawalerii, a ich związek z tym bardzo inteligentnym, ale kapryśnym zwierzęciem, które niesie człowieka w wir bitwy, ma, zdaje się, w tym wypadku szczególne znaczenie. Trudno byłoby bowiem wyobrazić sobie, by bohaterami tej legendy mogli być na przykład dwaj liniowi oficerowie piechoty, których fantazję tłumi musztra odbywana pieszo i których zalety milszą być z konieczności bardziej solidnej natury. A już artylerzyści albo inżynierowie, których umysły są zimne wskutek ciągłego zajmowania się matematyką, są w tym wypadku po prostu nie do pomyślenia. Nazwiska obydwu oficerów były: Feraud i d’Hubert, a obaj służyli w huzarach, lecz nie w tym samym pułku. Feraud pełnił służbę w pułku, gdy porucznik d’Hubert dostąpił tego szczęścia, że przydzielony został do osoby generała, komendanta dywizji, jako officier d’ordonnance*. Było to w Strasburgu, i w tym to miłym a znacznym garnizonie używali do woli krótkiej przerwy pokojowej. Używali jej, choć obydwaj byli wojowniczo nastrojeni, gdyż był to pokój z ostrzeniem szabel i czyszczeniem karabinów, pokój drogi sercu żołnierskiemu a nieszkodliwy dla prestiżu armii, tym bardziej, że nikt nie wierzył w jego rzetelność i trwałość. W tych to historycznych okolicznościach, tak nadających się do tego, by nauczyć się właściwie cenić czas wojennych wakacji, pewnego pięknego popołudnia szedł porucznik d’Hubert cichą ulicą uroczego przedmieścia, zdążając do kwatery porucznika Feraud, która znajdowała się w prywatnym domu, mającym z tyłu ogród, a należącym do pewnej postarzałej w panieństwie damy. Na jego pukanie do drzwi zjawiła się natychmiast młoda dziewczyna w stroju alzackim. Jej świeża cera i długie rzęsy, które skromnie opadły na widok smukłego oficera, były przyczyną, że porucznik d’Hubert, który dostępny był wrażeniom estetycznym, złagodził zimną i surową powagę swej twarzy. W tej samej chwili zauważył, że dziewczyna ma na ręku parę huzarskich spodni do jazdy konnej, niebieskich z czerwoną wypustką. — Zastałem porucznika Feraud? — zapytał grzecznie. — O, nie, proszę pana! Wyszedł dziś o szóstej rano. Piękna dziewczyna usiłowała zamknąć mu drzwi przed nosem. Lecz porucznik d’Hubert oparł się temu ruchowi uprzejmie, ale stanowczo i wszedł do przedpokoju, dzwoniąc ostrogami. — Chodź no, moja mała! Nie będziesz przecież wmawiać we mnie, że nie było go dziś w domu od szóstej ramo? Mówiąc to, porucznik d’Hubert bez ceremonii otworzył drzwi pokoju urządzonego tak wytwornie i miło, że dopiero gdy rozejrzał się wewnątrz i ujrzał buty, mundury i inny rynsztunek wojskowy, nabrał przekonania, że jest to pokój porucznika Feraud. Przekonał się też, że porucznika Feraud nie było w domu. Prawdomówna dziewczyna weszła za nim i podniosła nań czyste swe oczy. — Hm! — rzekł porucznik d’Hubert tonem wielkiego rozczarowania, gdyż zwiedził już wszystkie miejsca, gdzie w piękne popołudnie znaleźć można by oficera huzarów. — A więc nie ma go? A może wiesz, moja droga, dlaczego wyszedł o szóstej rano? — Nie — odpowiedziała prosto. — Ostatniej nocy późno przyszedł do domu, położył się spać i chrapał. Słyszałam go, gdy wstawałam o piątej. Potem ubrał się w najgorszy mundur i wyszedł. Na służbę, zdaje się. — Na służbę? Ani mu się śniło! — zawołał porucznik d’Hubert. — Dowiedz się, mój aniołku, że wyszedł wcześnie, bo miał pojedynek z pewnym cywilem. Nowiny tej wysłuchała bez drgnienia swych czarnych brwi. Było jasne, że czynności porucznika Feraud były dla niej wyższe nad wszelką krytykę. Przez chwilę tylko patrzyła na niego z wyrazem, milczącego zdziwienia, a porucznik d’Hubert wywnioskował z braku 1 wszelkiego wzruszenia, że musiała już od rana widzieć się z porucznikiem Feraud. Potoczył wzrokiem po pokoju. — Chodź no! — napierał z swobodną poufałością. — A może teraz jest gdzie w domu? Zaprzeczyła głową. — Tym gorzej dla niego! — ciągnął porucznik d’Hubert tonem szczerego zaniepokojenia. — Ale przed południem był w domu? Wówczas piękna dziewczyna lekko skinęła. — Był! — zawołał porucznik d’Hubert. — I znów wyszedł? Po co? Nie mógł siedzieć w domu? Co za głupiec! Moja droga… Z natury uprzejme usposobienie i silne poczucie koleżeństwa porucznika d’Hubert wzmocniły jego zdolności spostrzegawcze. Przybrał teraz ton niezmiernie troskliwej miłości i wskazując oczyma na spodnie huzarskie wiszące na ręku dziewczyny odwołał się do zainteresowania, jakim darzyła spokój i szczęście porucznika Feraud. Napierał i tłumaczył, używając skutecznie swych, oczu, które były dobre i piękne. Jego niepokój, by jak najprędzej spotkać się z porucznikiem Feraud dla jego własnego dobra, wyglądał tak szczerze, że w końcu dziewczynie mimo woli rozwiązał się język. Na szczęście niewiele miała do powiedzenia. Porucznik Feraud wrócił do domu tuż przed dziesiątą, wszedł wprost do pokoju i rzucił się na łóżko, by się jeszcze przespać. Słyszała, jak chrapał jeszcze głośniej niż przedtem, aż do południa. Potem wstał, ubrał się w najlepszy mundur i wyszedł. To było wszystko, co wiedziała. Podniosła oczy, a porucznik d’Hubert spojrzał w nie niedowierzająco. — To niemożliwe! Poszedł paradować po mieście w swym najlepszym mundurze? Moje dziecko, czy wiesz, że dziś rano nadział na szablę tego cywila? Na wskroś, jak ty nadziewasz zająca na rożen. Piękna dziewczyna wysłuchała tej okropnej wiadomości bez ciernia żalu, lecz w zamyśleniu zacisnęła usta. — Nie poszedł paradować po mieście — zauważyła cicho. — Skądże znowu. — Rodzina cywila narobiła straszliwego rumoru — i ciągnął dalej porucznik d’Hubert idąc za biegiem swych myśli. — A generał jest wściekły. Jest to jedna z najlepszych rodzin w mieście. Feraud powinien był przynajmniej zamknąć się w domu. — A co mu zrobi generał? — trwożliwie zapytała dziewczyna. — Głowy mu nie utnie, to pewna — mruknął porucznik d’Hubert. — Nie ulega jednak wątpliwości, że prowadzi się niestosownie. To on sam, przez taką brawurę, wiecznie przyczynia sobie kłopotów. — Nie on nie paraduje po mieście — upewniała dziewczyna bojaźliwym szeptem. — Pewnie, i mnie tak się zdaje, bo nigdzie go spotkać nie mogłem. Ale gdzie się podział, u pioruna? — Poszedł z wizytą — rzekła dziewczyna po chwili milczenia. Porucznik d’Hubert zerwał się. — Z wizytą! Myślisz z wizytą do jakiejś damy? Cóż za czelność! A skąd wiesz o tym, moje kochanie? Nie ukrywając swej kobiecej pogardy dla tępoty męskiego umysłu piękna dziewczyna przypomniała mu, że porucznik Feraud wdział przed wyjściem swój najlepszy mundur. „Włożył również najnowszy dolman”, dodała takim tonem, jak gdyby rozmowa drażniła jej nerwy, po czym odwróciła się ze zniecierpliwieniem. Porucznik d’Hubert nie badał słuszności tego wniosku, gdyż nie wiedział, by w czymkolwiek posuwał on naprzód jego urzędowe poszukiwania. Bo poszukiwania porucznika d’Hubert miały charakter urzędowy. Nie znał żadnej kobiety, u której ktoś, kto rano porąbał człowieka, mógłby zjawić się po południu z wizytą. Obydwaj młodzieńcy znali się tylko przelotnie; z bezradności gryzł teraz ręce odziane w rękawiczki. — Z wizytą?! — wykrzykiwał. — Z wizytą! Do diabła! Dziewczyna, która odwróciła się do niego plecami i układała spodnie huzarskie na krześle, zaprotestowała krótkim uśmiechem rozdrażnienia: — Och, nie, mój panie! Do madame de Lionne. Porucznik d’Hubert cicho zagwizdał. Madame de Lionne była żoną pewnego wysokiego urzędnika i prowadziła znany salon oraz miała wiele pretensji do uczuciowości i elegancji. Mąż jej był cywilem i to w podeszłym wieku, gdy towarzystwo salonu składało się z młodych i wojskowych. Porucznik d’Hubert zagwizdał nie dlatego, by pomysł odnalezienia porucznika Feraud w tym właśnie salonie był mu niemiły, lecz dlatego, że przybywszy do Strasburga dopiero niedawno, nie miał czasu postarać się, by go wprowadzono do madame de Lionne. A co mógł tam robić taki zabijaka jak Feraud, tego nie rozumiał. Nie wyglądał na kogoś, kto… — Czy jesteś pewna tego, coś powiedziała? — zapytał porucznik d’Hubert. Dziewczyna była zupełnie pewna. Nie zmieniając pozycji wyjaśniła mu, że z woźnicą jej najbliższej sąsiadki zna się maître d’hôtel u madame de Lionne. W ten sposób znalazła się w posiadaniu tej wiadomości. Była tego zupełnie pewna. Dając te zapewnienia westchnęła. „Porucznik Feraud bywał u niej z wizytą prawie co południa”, dodała. — Ach, tak! — zawołał ironicznie d’Hubert. Madame de Lionne spadła w jego oczach o kilka stopni. Porucznik Feraud nie wydawał mu się być godnym uwagi kobiety, która ma opinię osoby hołdującej uczuciowości i elegancji. Nie było jednak o czym mówić. W głębi są one wszystkie podobne do siebie — raczej praktyczne niż idealne. Ale porucznik d’Hubert nie pozwolił sobie na dalsze rozważania. — Do pioruna! — pomyślał głośno. — Generał chodził tam czasami. Jeśliby przypadkowo zastał go tam robiącego oczy do dam, to piekielna wyszłaby z tego historia. — Niechże pan idzie prędko! Nie stój pan tutaj, kiedy powiedziałam już, gdzie jest! — zawołała dziewczyna rumieniąc się po białka oczu. Po wyrażeniu swej wdzięczności w sposób natarczywy, co z początku przyjęte zostało ze stanowczym sprzeciwem, później jednak z uległością oraz nagłą i milczącą, ale raczej pogardliwą obojętnością, porucznik d’Hubert odszedł. Idąc przez ulice, dźwięczał i dzwonił ostrogami z marsową fanfaronadą. Tym, że miał kolegę przydybać w bawialni domu, w którym sam nie był znany, tym się bynajmniej nie przejmował. Mundur jego był legitymacją. Jego stanowisko adiutanta przy generale dodawało mu jeszcze pewności siebie. Co więcej, teraz, gdy wiedział, gdzie znajdzie porucznika Feraud, nie miał wyboru. Była to sprawa służbowa. Dom madame de Lionne wyglądał wspaniale. Lokaj w liberii otworzył drzwi wielkiej bawialni o woskowanej posadzce, wymienił jego nazwisko i usunął się na bok, by go przepuścić. Był to dzień, w którym gospodyni przyjmowała. Panie miały wielkie kapelusze, przesadnie ubrane piórami; ciała ich obleczone w przylegające białe suknie sięgające od pach aż do końca bucików z cienkiego atłasu, przy wydatnym obnażeniu bark i ramion, wyglądały jak chłodne ciała nimf. Natomiast mężczyźni, którzy rozmawiali z nimi, odziani byli w ubrania ciężkie i wielobarwne, z kołnierzami sięgającymi do uszu i szerokimi szarfami wokół pasa. Niezmieszany, przeszedł porucznik d’Hubert przez pokój, skłonił się głęboko rusałczej postaci wspartej na sofie i począł przepraszać za to wtargnięcie, dla którego nie byłoby wytłumaczenia, gdyby nie ostateczna konieczność zmuszająca go do porozumienia się z kolegą Feraud w pewnej sprawie służbowej. Obiecuje sobie, iż w sposób bardziej przepisowy będzie mógł powrócić niebawem i prosić o przebaczenie za przerwanie tak interesującej rozmowy… Zanim skończył przemowę, nagie ramię wyciągnęło się do niego z uprzejmą niedbałością. Z uszanowaniem przycisnął rękę do ust, przy czym zauważył, że ręka była koścista. Madame de Lionne była blondynką o nieskazitelnej cerze i podłużnej twarzy. — C’est ça!* — rzekła z eterycznym uśmiechem odsłaniając szereg wielkich zębów. — Proszę przyjść dziś wieczorem, aby prosić o przebaczenie. — Nie omieszkam, madame. Tymczasem porucznik Feraud, wspaniale wyglądający w swym nowym dolmanie i jak lustro błyszczących butach paradnych, siedział na krześle u stóp sofy, wsparłszy jedną rękę na biodrze, a drugą podkręcając wąsa. Na znaczące spojrzenie d’Huberta podniósł się bez pośpiechu, po czym obaj cofnęli się do wnęki okiennej. — Czym mogę służyć? — zapytał ze zdumiewającą obojętnością. Porucznik d’Hubert nie mógł wyobrazić sobie, by porucznik Feraud w niewinności serca i prostocie umysłu utworzył sobie na swój pojedynek taki pogląd, w którym nie było miejsca nie tylko na wyrzuty sumienia, ale nawet na rozumną ocenę następstw tego kroku. Jakkolwiek nie przypominał sobie dokładnie, jak powstała zwada (zaczęło się to w lokalu, gdzie do późnej nocy piło się wiele piwa i wina), nie miał jednak najlżejszej wątpliwości, że on był stroną obrażoną. Dwu doświadczonych kolegów miał za sekundantów. Wszystko odbyło się według przepisów obowiązujących przy tego rodzaju spotkaniach. A pojedynek odbywa się oczywiście w tym celu, by jeden z walczących był przynajmniej ranny, jeśli już nie zabity. Cywil został raniony — wszystko więc w porządku. Porucznik Feraud był zupełnie spokojny, ale porucznik d’Hubert uważał to za spokój udany i dlatego mówił z pewnym ożywieniem. — Generał polecił mi zakomunikować ci jego rozkaz, byś natychmiast udał się na swą kwaterę i nie opuszczał jej jako aresztowany. Teraz na porucznika Feraud przyszła kolej dziwić się. — Co mówisz, u diabła — wyszeptał cicho i popadł w tak bezdenne zdumienie, że tylko mechanicznie powtarzał ruchy porucznika d’Huberta. Dwu oficerów, jeden smukły, z interesującą twarzą i wąsami koloru dojrzałego zboża, drugi niski i krępy, z orlim nosem i bujnym, kręconym włosem, przystąpiło do pani domu, by się pożegnać. Madame de Lionne, kobieta o eklektycznych upodobaniach, uśmiechnęła się do obydwu marsowych młodzieńców z bezstronną uczuciowością i równą dozą zainteresowania. Bowiem madame de Lionne lubowała się w niezmiernej różnorodności ludzkich typów. Oczy wszystkich obecnych w bawialni odprowadziły odchodzących oficerów, a gdy odeszli, jeden czy dwu panów, którzy słyszeli już o pojedynku, udzieliło tej wiadomości eterycznym damom, które przyjęły ją słabymi okrzykami żywego współczucia. Tymczasem obydwaj huzarzy szli razem. Porucznik Feraud usiłował wyrozumieć ukrytą przyczynę tego wszystkiego, co tym razem przechodziło możliwości jego umysłu, natomiast porucznik d’Hubert był niezadowolony z roli, jaką musiał tu odgrywać, gdyż generał kazał mu osobiście dopilnować, by porucznik Feraud rozkaz jego wykonał co do joty i bezzwłocznie. „Szef, zdaje się, zna tego draba” — myślał rzucając okiem na towarzysza, którego okrągła twarz, okrągłe oczy, a nawet podkręcone czarne wąsiki, zdawało się, ożywione są oburzeniem na to niepojęte postępowanie. Głośno zaś zauważył tonem wyrzutu: — Generał jest na ciebie wściekły, jak diabli. Porucznik Feraud stanął na rogu chodnika i zawołał z wyrazem niewątpliwej szczerości: — Za co, u pioruna! — Niewinność jego gorącej duszy gaskońskiej wyraziła się tym, że chwycił się obydwiema rękami za głowę, aby mu nie pękła z pomieszania. — Za pojedynek — rzekł porucznik d’Hubert. Do żywego urażała go ta nienaturalna głupoto. — Pojedynek! poje… Porucznik Feraud wpadł z jednego paroksyzmu zdumienia w drugi. Opuścił ręce i szedł dalej powoli, próbując połączyć tę wiadomość ze swoim stanem uczuciowym. Było to niemożliwe. Wybuchnął więc oburzeniem: — A więc miałem takiemu zjadaczowi kiszonej kapusty, takiemu cywilowi pozwolić, by sobie buty wycierał mundurem siódmego pułku huzarów?! Porucznik d’Hubert nie był zupełnie niedostępny tym prostym uczuciom: „To głupi chłopak — pomyślał sobie — ale w tym, co mówi, jest coś do rzeczy.” — Oczywiście, nie wiem, w jakim stopniu jesteś usprawiedliwiony — zaczął uspokajająco. — A może generał sam nie jest dokładnie poinformowany. Ma pełne uszy żalów z tamtej strony. — Ach! Generał nie jest dokładnie poinformowany — mruknął porucznik Feraud idąc coraz szybciej, w miarę jak wzrastało w nim oburzenie na niesprawiedliwość losu. — Nie jest dokładnie… A kazał mnie aresztować, i Bóg wie, co jeszcze będzie! — Nie przejmuj się tym — odparł tamten. — Rodzina twego przeciwnika jest bardzo wpływowa, wiesz chyba, i dlatego tak to wszystko źle wygląda. Generał musiał na ich skargę dać natychmiast jakąś odpowiedź. Ale nie zdaje mi się, by chciał być dla ciebie zbyt surowy. Teraz najlepiej będzie, jeśli na jakiś czas zejdziesz im z oczu. — Bardzo jestem generałowi zobowiązany — zasyczał porucznik przez zęby. — A może powiesz jeszcze, że i tobie powinienem być wdzięczny za to, żeś mnie złapał aż w salonie kobiety, która… — Mówiąc otwarcie — przerwał mu porucznik d’Hubert z niewinnym uśmiechem — to powinieneś. Niemało miałem zachodu, zanim dowiedziałem się, gdzie jesteś. Nie było to, co prawda, miejsce, które by się w tych warunkach szczególnie nadawało do rozrywki. Jeśliby cię generał tam złapał, gdy robisz oko do bogini tej świątyni… Och, słowo daję!… Ty wiesz, że on nie znosi, gdy go nagabują skargami na jego oficerów. A to wyglądało już niedwuznacznie na oczywistą brawurę. Obydwaj oficerowie znaleźli się teraz u drzwi domu, w którym mieszkał porucznik Feraud. Wówczas ten zwrócił się do swego towarzysza: — Poruczniku d’Hubert — rzekł — mam panu coś do powiedzenia, czego nie da się tak dobrze wyrazić na ulicy. Nie odmówisz mi i zechcesz wejść ze mną. Piękna dziewczyna otworzyła drzwi. Porucznik Feraud minął ją szorstko, wskutek czego podniosła przestraszony i pytający wzrok na porucznika d’Hubert, który idąc z tyłu, lekko wzruszył tylko ramionami z widoczną niechęcią. W pokoju porucznik Feraud odpiął klamry, rzucił swój nowy dolman ma łóżko i skrzyżowawszy ręce na piersi zwrócił się do drugiego huzara: — Czy wyobrażasz sobie, że jestem kimś, kto bez słowa schowa taką krzywdę do kieszeni? — zapytał gwałtownie. — Ach, bądź rozumny! — odparł porucznik d’Hubert. — Ja jestem rozumny! Jestem bardzo rozumny! — odrzekł tamten ze złowieszczym spokojem. — Nie mogę pociągnąć generała do odpowiedzialności za to postępowanie, ale ty odpowiesz mi za niego. — Nie mogę słuchać takich głupstw — odrzekł cicho d’Hubert z nieco pogardliwym grymasem twarzy. — Ty to nazywasz głupstwem? A dla ranie jest to zupełnie jasna sprawa. Chyba że nie rozumiesz po francusku. — Czego, u diabła, chcesz, człowieku? — Chcę — wyrzęził magle porucznik Feraud — obciąć ci uszy, abyś się nauczył, że nie wolno ci nagabywać mnie rozkazami generała, gdy rozmawiam z kobietą! Głębokie milczenie zapadło po tym oświadczeniu, a przez otwarte okno porucznik d’Hubert słyszał, jak w ogrodzie wesoło śpiewają ptaszki. Zachował jednak spokój i odparł: — Ha, no! Jeśli w taki ton uderzasz, to oczywiście jestem do twej dyspozycji, ale nie wydaje mii się, byś mi miał obciąć uszy. — Ja zaraz skończę — odparł porucznik Feraud z niesłychaną namiętnością. — Jeśli myślisz, że dziś wieczór będziesz mógł u madame de Lionne rozwijać swe wdzięki i uśmiechy, to jesteś w grubym błędzie. — Rzeczywiście — rzekł porucznik d’Hubert, który poczuł już, że nim gniew owłada — dobry z ciebie numer! Z rozkazu generała mam cię aresztować, a nie posiekać na drobne kawałki. Do widzenia. I obróciwszy się plecami do małego Gaskończyka (który zawsze umiarkowany w piciu, rodzi się jednak jakby upojony słońcem swego winodajnego kraju, w przeciwieństwie do Normandczyka, który przy sposobności może wiele wypić, ale pod mokrymi chmurami Pikardii rodzi się z umiarkowaniem we krwi) podszedł do drzwi. Gdy jednak usłyszał za sobą nie pozostawiający żadnych wątpliwości dźwięk szabli wyciąganej z pochwy, nie miał nic innego do wyboru i musiał stanąć. „Niech diabli wezmą tego zwariowanego południowca!” — pomyślał obracając się i spokojnie obejmując wzrokiem bojową postawę porucznika Feraud z nagą szablą w dłoni. — Zaraz! Zaraz — jąkał Feraud, nieprzytomny z wściekłości. — Masz moją odpowiedź — rzekł tamten, mocno trzymając siebie na wodzy. Z początku było to tylko nieprzyjemne, a nawet trochę zabawne, ale teraz twarz jego zasępiła się. Poważnie pytał siebie, co ma zrobić, aby stąd wyjść. Nie podobna było uciekać przed człowiekiem z szablą w ręku, a bić się z nim, to, zdawało się, leży poza wszelką możliwością. Poczekał chwilę, potem wyraźnie powiedział, co myśli. — Schowaj to! Nie będę się bić z tobą! Nie chcę się ośmieszać. — Ach, nie chcesz? — syknął Gaskończyk. — Mam wrażenie, że wolisz być niehonorowym. Słyszałeś, co powiedziałem?… Niehonorowym! Niehonorowym! Niehonorowym! — piszczał podnosząc się i opadając na palcach, z twarzą czerwoną jak burak. Przeciwnie porucznik d’Hubert: na dźwięk tego okropnego słowa stał się na chwilę bardzo blady, potem poczerwieniał aż po uszy. — Ależ nie możesz wyjść, aby się bić; jesteś aresztowany, głupcze! — odparł mu z gniewną pogardą. — Jest tu ogród dość wielki, aby pomieścić twego trupa! — krzyknął tamten z takim ogniem, że gniew spokojniejszego z nich złagodniał mimo woli. — Przecież to jest zupełny absurd — rzekł, zadowolony, że na chwilę znalazł z tego wyjście. — Nie znajdziemy nikogo wśród naszych kolegów, kto chciałby służyć nam za sekundantów. To niedorzeczność. — Sekundantów! Niech licho porwie sekundantów! Nie potrzebujemy sekundantów! Nie troszcz się o sekundantów! Zawiadomię twych przyjaciół, alby przyszli i pochowali cię, gdy będę gotów. A jeśli chcesz kogo na świadka, to każę powiedzieć tej starej pannie, aby wychyliła głowę z tylnego okna! Czekaj! Tu jest ogrodnik. On wystarczy. Jest głuchy jak pień, ale ma parę oczu we łbie. Chodź! Ja cię nauczę, mój ty sztabowcze, że przynoszenie rozkazów generała nie zawsze jest dziecinną zabawką. Mówiąc to odpasał pustą pochwę, rzucił ją pod łóżko, opuścił koniec szabli i przeszedł obok zmieszanego d’Huberta wołając: „Proszę za mną!”. Gdy bezpośrednio potem otworzył drzwi, usłyszano słaby okrzyk i piękna dziewczyna, która podsłuchiwała przez dziurkę od klucza, cofnęła się chwiejnym krokiem, zasłaniając oczy wierzchem dłoni. Feraud, zdawało się, nie widział jej zupełnie, lecz ona pobiegła za nim i chwyciła go za ramię. On odtrącił ją tak, że zatoczyła się na porucznika d’Hubert i uczepiła się szlif jego munduru. — Niegodziwy człowieku! — łkała. — Czy dlatego szukałeś go? — Puść mnie — odparł porucznik d’Hubert usiłując łagodnie uwolnić się od niej. — To zupełnie jak w domu wariatów! — krzyknął zniecierpliwiony. — Puść mnie! Nic mu nie zrobię złego! Zły śmiech porucznika Feraud towarzyszył temu zapewnieniu. — Chodź! — ryknął tupiąc nogą. I porucznik d’Hubert poszedł za nim. Nie mógł zrobić nic innego. Lecz na obronę jego zdrowego rozsądku zanotować należy, że gdy przechodził przez przedpokój, nasunęło się temu dzielnemu młodzieńcowi, czyby tak nie otworzyć drzwi i nie wypaść na ulicę, czego jednak musiał bezzwłocznie zaniechać, gdyż był pewny, że tamten ścigałby go nie zważając ani na wstyd, ani na cokolwiek bądź. A widok oficera huzarów ściganego po ulicach przez drugiego oficera z szablą w dłoni nie był w tej chwili czymś, o czym by myśleć można. Dlatego poszedł za nim do ogrodu. Za nimi chwiejnym krokiem poszła także dziewczyna. Z wargami koloru popiołu i nieprzytomnymi ze strachu oczyma uległa swej straszliwej ciekawości. Jej także przyszło na myśl, by jeśli zajdzie potrzeba, rzucić się między porucznika Feraud a śmierć! Głuchy ogrodnik nie słyszał zbliżających się kroków i zabierał się właśnie do podlewania swych kwiatów, gdy porucznik Feraud uderzył go po plecach. Zobaczywszy nagle przed sobą człowieka nieprzytomnego z wściekłości i wywijającego wielką szablą starzec począł drżeć na całym ciele i upuścił polewaczkę, którą porucznik Feraud natychmiast kopnął siarczyście, po czym schwyciwszy ogrodnika za gardło przycisnął go do drzewa. Tam go przytrzymał i wrzasnął mu w ucho: — Stój tu i patrz! Rozumiesz? Masz patrzeć! A nie próbuj ruszać się z miejsca! Porucznik d’Hubert powoli schodził ścieżką, z nieukrywanym niesmakiem rozpinając swój dolman. Nawet wówczas, gdy ręka jego spoczywała na szabli, wahał się, czy ją wyciągnąć, aż dopiero okrzyk: „En garde, fichtre!* Czy nie wiesz, po cośmy tu przyszli?” — i wypad przeciwnika zmusił go do jak najszybszego przybrania obronnej postawy. Szczęk broni napełnił piękny ogród, który dotychczas nie znał innych dźwięków wojennych jak trzask tnących nożyc. Po chwili górna część ciała starej damy wysunęła się z okna na piętrze; dama wymachiwała rękami nad swym białym czepkiem, ochrypłym głosem miotając przekleństwa. Ogrodnik stał jak przylepiony do drzewa, bezzębne jego usta otwarte były w idiotycznym zdumieniu; nieco dalej w górze ścieżki, jakby zaklęta na małej kępie trawy, biegała piękna dziewczyna parę kroków w tę, parę kroków w ‘tamtą stronę i załamywała ręce szepcząc coś jak szalona. Nie rzuciła się pomiędzy zapaśników. Wypady porucznika Feraud były tak gwałtowne, że zamierało w niej serce. Porucznik d’Hubert, który swe uzdolnienia wykorzystywał tylko do defensywy, potrzebował całej swej zręczności i znajomości oręża, by wytrzymać natarcia przeciwnika. Dwa razy musiał się cofnąć. Dręczyła go świadomość, iż stoi niepewnie na okrągłym, suchym żwirze ścieżki, który usuwa mu się spod twarde] podeszwy. „To bardzo niedogodny teren” —pomyślał wlepiając baczne i przysłonięte długimi rzęsami spojrzenie przymkniętych oczu w ognisty wzrok swego przysadkowatego przeciwnika. Ta głupia awantura może go jeszcze pozbawić opinii rozumnego, dobrze widzianego i obiecującego młodego oficera. W każdym razie ucierpią z tego powodu jego plany na najbliższą przyszłość, a przychylność generała ominie go niechybnie. Te dalekosiężne rozważania były niewątpliwie nie na miejscu wobec powagi chwili. Pojedynek — czy go się pojmie jako obrzęd kultu honoru, czy też sprowadzi się jego wartość moralną do pewnego rodzaju sportu męskiego — wymaga zupełnego skupienia na jednej myśli, na surowej gotowości do zabójstwa. Z drugiej strony, żywe zajęcie się przyszłością nie miało złego wpływu o tyle, że wskutek tego wzmógł się gniew porucznika d’Huberta. Upłynęło już około siedemdziesięciu sekund, odkąd skrzyżowali szable, a porucznik d’Hubert znów musiał się cofnąć, by nie nadziać swego bezwzględnego przeciwnika na szablę niby chrząszcza przeznaczonego do gabinetu przyrodniczego. Wynik tego był łąki, że porucznik Feraud mylnie rozumiejąc motywy tego kroku triumfalnie zacisnął usta i podwoił swe ataki. „To dzikie zwierzę chce mnie przyprzeć wprost do muru” — pomyślał porucznik d’Hubert. Wyobrażał sobie, że jest bliżej domu, niż był w rzeczywistości, a nie ważył się obejrzeć; zdawało mu się, że trzyma swego przeciwnika raczej wzrokiem niż końcem szabli. Porucznik Feraud skakał i kurczył się z dziką zręcznością tygrysa, zdolną zaniepokoić nawet najmężniejsze serce. Ale co było okropniejsze od tej wściekłości rozjuszonego zwierzęcia, spełniającego przy całej niewinności serca swą naturalną funkcję, to niewzruszone dążenie do okrutnego celu, na jakie tylko człowiek zdobyć się może. W toku swych dalekosiężnych rozważań porucznik d’Hubert zauważył to w końcu. Była to idiotyczna i kosztowna awantura, w którą został wciągnięty, lecz jakikolwiek był początkowo ów głupi zamiar przeciwnika, teraz stało się jasne, że chce on zabić — ni mniej, ni więcej. Pragnął tego z takim napięciem woli, że znacznie przewyższał w tym bardziej poziome zdolności tygrysa. I jak to zawsze zdarza się u ludzi mężnych z natury, dopiero pełne uświadomienie sobie niebezpieczeństwa poruszyło porucznika d’Hubert. A gdy go to już raz naprawdę poruszyło, długość ramienia i spokojna głowa przemawiały na jego korzyść. Teraz na porucznika Feraud przyszła kolej cofać się, co czynił z krwiożerczym rzężeniem zawiedzionej wściekłości. Szybko zrobił więc maskowany atak, po czym na oślep rzucił się naprzód. „Ach, to by ci się podobało?” — zawołał w duchu porucznik d’Hubert. Walka trwała prawie dwie minuty, dość, by każdego człowieka wyprowadzić z równowagi, pomijając już zasadniczą stronę sprawy. I nagle wszystko się skończyło. Gdy porucznik Feraud próbował pod paradą przeciwnika zewrzeć się z nim pierś w pierś, otrzymał cięcie w odchylone ramię. Nawet nie odczuł tego, lecz wstrzymało to jego natarcie, potknął się na żwirze i z impetem padł na wznak. Upadek pogrążył jego mózg w zupełny spokój omdlenia. Jednocześnie, gdy porucznik Feraud runął na ziemię, piękna dziewczyna krzyknęła rozdzierająco, natomiast stara panna przestała przeklinać i pobożnie przeżegnała się. Zobaczywszy swego przeciwnika, jak cichy i rozciągnięty leżał twarzą ku niebu, porucznik d’Hubert pomyślał, że zabił go na miejscu. Wrażenie, że ciął dość silnie, by człowieka przeciąć na pół, walczyło w mim przez chwilę z przesądnym wspomnieniem dobrej woli, jaką miał zadając cios. Szybko ukląkł przy rozciągniętym ciele. Gdy przekonał się, że nawet ramię nie jest uszkodzone poważnie, do uczucia ulgi wkradł się słaby oddźwięk rozczarowania. Tamten zasługiwał na najgorsze. Lecz on nie chciał właściwie śmierci tego grzesznika. Cała ta sprawa była już i tak diabła warta, zabrał się więc bezzwłocznie do zatamowania krwotoku. I taki był mu już znaczony los, że przy tej czynności w śmieszny sposób przeszkadzała mu owa piękna dziewczyna. Napełniając powietrze okrzykami przerażenia atakowała go od tyłu, wpijała mu palce we włosy i odciągała głowę wstecz. Co ją skłoniło, by przeszkadzać mu w tej właśnie chwili, tego absolutnie nie mógł zrozumieć i nie próbował nawet. Wszystko to wyglądało jak poplątany i męczący sen. Dwa razy podnosił się i odtrącał ją, aby go nie powaliła na ziemię. Czynił to po stoicku bez słowa, po czym natychmiast klękał i zabierał się do roboty. Lecz za trzecim razem, gdy już był ze wszystkim gotów, schwycił ją i przycisnął jej ręce do ciała. Czepek zsunął się jej z włosów, twarz stała się czerwona, a w oczach błyszczała szaleńcza odwaga. Porucznik d’Hubert patrzył na nią łagodnie, gdy oma nieustannie nazywała go nędznikiem, zdrajcą i mordercą. Nie martwiło go to tak bardzo, jak to, że zdołała mu gruntownie podrapać twarz. Do skandalu dołączyło się jeszcze to, że okrył się śmiesznością. Wyobrażał już sobie, jak odpowiednio przystrojone opowiadanie pójdzie po garnizonach miejskich, po całej armii, wzdłuż granicy, przy czym motywy uczucia i okoliczności zostaną w niemożliwy sposób poprzekręcane, jak powątpiewać będą w nienaganność jego postępowania i dobry smak, i to nawet członkowie jego własnej rodziny. Lecz wszystko to było bardzo na rękę takiemu Feraud, który nie miał stosunków ani znanej rodziny, ni żadnych zalet, prócz odwagi, będącej jednak czymś pospolitym, gdyż posiadał ją każdy szeregowiec całej kawalerii francuskiej. Trzymając opuszczone ręce dziewczyny wciąż jeszcze w mocnym uścisku d’Hubert spojrzał przez ramię. Porucznik Feraud otworzył oczy, lecz nie ruszał się. Jak każdy człowiek, który budzi się z głębokiego omdlenia, patrzał bez wyrazu na ciemne chmury wieczoru. Porucznik d’Hubert próbował przywołać starego ogrodnika, ale nie osiągnął tym niczego — nawet tego, by zamknął swe bezzębne usta. Potem przypomniał sobie, że starzec jest zupełnie głuchy. Przez cały czas dziewczyna szarpała się z nim, wcale nie z dziewczęcą lękliwością, ale jak oniemiała furia, kopiąc go od czasu do czasu w golenie. Trzymał ją mocno niby w klubach, a instynkt mówił mu, że gdyby ją puścił, rzuciłaby mu się do oczu. Lecz sytuacja stała się ‘dla niego wysoce upokarzająca. W końcu dziewczyna dała pokój. Obawiał się jednak, że była bardziej wyczerpana niż uspokojona. Mimo to próbował przy pomocy układów wydobyć się z tego zagmatwanego snu. — Słuchaj — rzekł, jak mógł najspokojniej. — Czy i obiecujesz mi, że pobiegniesz po chirurga, gdy cię puszczę? Z prawdziwym strapieniem usłyszał jej oświadczenie, że nic podobnego nie uczyni. Przeciwnie, szlochając wyraziła zamiar pozostania w ogrodzie i walczenia zębami i paznokciami w obronie zwyciężonego. To było okropne. — Moje drogie dziecko! — krzyknął w rozpaczy. — Czy to możliwe, byś uważała mnie za zdolnego do zamordowania rannego przeciwnika? To jest… Spokój, ty dzika kotko! Znów poczęli się szarpać. Wtem odezwał się za nim głęboki zaspany głos: — Czego chcesz od tej dziewczyny? Porucznik Feraud podniósł się na zdrowym ramieniu. Mętnym wzrokiem spojrzał na drugie swe ramię, na płat krwi ma swym mundurze, małą, czerwoną kałużę na ziemi i szablę Jeżącą opodal, na ścieżce. Potem powoli położył się znów, aby wszystko ogarnąć myślą, o ile dojmujący ból głowy pozwoli mu na to. Porucznik d’Hubert puścił dziewczynę, która natychmiast usiadła przy leżącym poruczniku. Cienie nocy opadały na mały piękny ogród i wzruszającą grupę, od której dochodziły go szepty niepokoju i współczucia, zmieszane ze słabymi dźwiękami o innym charakterze, jakby niezupełnie rozbudzony inwalida próbował kląć. Porucznik d’Hubert odszedł. Przeszedł przez milczący dom i pogratulował sobie, że zmrok przysłoni przechodniom widok jego zakrwawionej ręki i podrapanej twarzy. Ale tej awantury nic nie potrafi przysłonić. Ponad wszystko obawiał się osławienia i śmieszności i z przykrością stwierdził, że skradał się przez boczne uliczki jak morderca. Smutne jego rozważania przerwały niebawem dźwięki fletu, płynące przez otwarte okno oświetlonego pokoju na piętrze schludnego domu. Ktoś grał z wytrawnym wirtuozostwem, a poprzez fioritures* melodii słychać było regularne stukanie nogi wybijającej takt o podłogę. Porucznik d’Hubert zawołał po .nazwisku; było to nazwisko chirurga wojskowego, którego znał bardzo dobrze. Dźwięki fletu ustały, a muzyk, trzymając jeszcze w ręku instrument, ukazał się w oknie i spojrzał w ulicę. — Kto tam? To ty, d’Hubert? Co cię tu sprowadza? Nie lubił, gdy mu przeszkadzano w porze, w której grywał na flecie. Był to człowiek, którego włosy posiwiały w niewdzięcznej służbie, jaką jest opatrywanie ran na polach bitew, gdzie inni zdobywają zaszczyty i sławę. — Prosiłbym cię, abyś natychmiast poszedł do Feraud. Wiesz, porucznika Feraud? Mieszka, idąc stąd, przy drugiej z rzędu ulicy. Zaledwie parę kroków. — Co mu się stało? — Ranny. — Jesteś tego pewny? — Pewny? — krzyknął d’Hubert. — Przychodzę stamtąd. — To śmieszne — powiedział postarzały chirurg. „Śmieszne” było jego ulubionym wyrażeniem, ale gdy je wymawiał, wyraz jego twarzy nigdy z tym nie harmonizował. Był to człowiek tępawy. — Chodź do mnie — dodał. — Będę za chwilę gotów. — Dziękuję ci. Zaraz! Umyję sobie ręce u ciebie. Porucznik d’Hubert zastał chirurga, jak rozbierał swój flet i poszczególne części systematycznie układał w futerale. Chirurg odwrócił głowę. — Woda tam, w kącie. Chcesz sobie ręce umyć? — Tamowałem krwotok — rzekł porucznik d’Hubert. — Ale lepiej byś zrobił, gdybyś się pospieszył; upłynęło już więcej niż dziesięć minut. Chirurg nie przyspieszył swych ruchów. — Co takiego? Zabrakło bandaża? To śmieszne. Cały dzień pracowałem w szpitalu, ale ktoś mówił mi dziś rano, że ani go nie draśnięto. — Zapewne nie ten sam pojedynek — mruknął niechętnie porucznik d’Hubert wycierając ręce w gruby ręcznik. — Nie ten sam… Co? Inny? To musiałby być diabłem, żeby jednego dnia stawał dwa razy. — Chirurg spojrzał uważnie na porucznika d’Hubert. — Skąd ty masz taką podrapaną twarz? Obydwie strony i… symetrycznie. To śmieszne. — Bardzo! — żachnął się porucznik d’Hubert. — Może ci się wyda również, że jego zranione ramię jest także śmieszne. Długi czas będziecie mieli obydwaj czym się bawić. Doktor był zdumiony i zaskoczony szorstką goryczą słów porucznika d’Hubert. Razem wyszli z domu, ale na ulicy postępowanie porucznika zdumiało go jeszcze bardziej. — Nie pójdziesz ze mną? — zapytał. — Nie — rzekł porucznik d’Hubert. — Sam znajdziesz jego dom. Drzwi frontowe będą prawdopodobnie otwarte. — Dobrze. Gdzie jest jego pokój? — Na parterze. Ale lepiej zrobisz, jeśli przejdziesz dom i zajrzysz wprost do ogrodu. Ta zdumiewająca informacja skłoniła chirurga do wyruszenia z pominięciem dalszych rozhoworów. Porucznik d’Hubert wrócił na swą kwaterę żywiąc w sercu gorący i dokuczliwy gniew. Obawiał się plotek swych kolegów prawie tyleż, co gniewu swych przełożonych. Prawda była niezmiernie groteskowa i kłopotliwa, nawet gdy się pominie nieprawidłowość samej walki, co stawiało ją w nieprzyjemnym sąsiedztwie przestępstwa kryminalnego. Podobnie jak wszyscy ludzie pozbawieni żywszej wyobraźni — właściwość pomocna refleksyjnym procesom myślowym — porucznik d’Hubert dręczył się okropnie niedwuznaczną wyrazistością swego smętnego położenia. Niewątpliwie, był zadowolony, że nie zabił porucznika Feraud bez przepisanych świadków i z pominięciem wszystkich zasad obowiązujących przy takich spotkaniach. Był z tego niesłychanie zadowolony. Równocześnie jednak czuł, że chętnie ukręciłby mu głowę z pominięciem wszelkich ceremonii. Był jeszcze pod działaniem tych przeciwnych sobie uczuć, gdy chirurg, amator gry na flecie, przybył do niego w odwiedziny. Minęło już przeszło trzy dni. Porucznik d’Hubert przestał być officier d’ordonnance dywizjon era. Został odesłany do swego pułku. A swój powrót na łono żołnierskiej rodziny rozpoczął tym, że został osadzony w ścisłym areszcie, i to nie w swojej kwaterze miejskiej, ale w jednej z izb koszarowych. Wobec powagi zdarzenia zakazano mai widywać się z kimkolwiek. Nie wiedział, co się stało, co mówiono ani co myślano. Przybycie chirurga było dla rozstrojonego więźnia czymś najzupełniej nieoczekiwanym. Amator gry na flecie zaczął od wyjaśnienia, że zjawia się tu tylko dzięki szczególnej łasce pułkownika. — Wytłumaczyłem mu, że wymaga tego choćby poprawność, byś otrzymał jakieś autentyczne wiadomości o swym przeciwniku — ciągnął dalej. — Ucieszy cię to zapewne, że przychodzi szybko do zdrowia. Twarz porucznika d’Huberta nie zdradzała konwencjonalnych objawów zadowolenia. Chodził tylko dalej po pustym i zakurzonym pokoju. — Proszę usiąść, doktorze — mruknął. Doktor usiadł. — O waszej sprawie sądzą rozmaicie —— w mieście i w armii. Ta (różnorodność zapatrywań to rzeczywiście śmieszne. — O tak — bąknął porucznik d’Hubert chodząc wytrwale od ściany do ściany. Ale w duchu dziwił się, jak tu mogą być dwa zapatrywania. Chirurg ciągnął dalej: — Oczywiście, ponieważ faktyczny stan rzeczy nie jest znany. — Myślałem — przerwał d’Hubert — że tamten pan podał faktyczny stan rzeczy do waszej wiadomości. — Powiedział mi coś niecoś — przyznał chirurg — gdy byłem pierwszy raz u niego. A mówiąc nawiasem zastałem go w ogrodzie. Wskutek upadku ma tył głowy był wówczas trochę nieprzytomny. Potem był raczej milczący niż rozmowny. — Nie przypuszczałem, by raczył wstydzić się — mruknął d’Hubert, zaczynając znów chodzić, podczas gdy doktor mówił półgłosem: — To naprawdę śmieszne. Wstydzić się. U niego to bynajmniej na wstyd nie wyglądało. Ale tobie wolno na tę sprawę patrzeć inaczej. — O czym ty mówisz? Na jaką sprawę — zapytał d’Hubert patrząc z ukosa na siwą postać o szerokiej twarzy, siedzącą na drewnianym krześle. — Jakkolwiek jest — rzekł chirurg trochę niecierpliwie — nie chcę wyrażać zdania o twym postępowaniu. — Na miły Bóg, dobrze zrobisz! — wybuchnął d’Hubert. — Talk! Tak! Nie trzeba być takim skorym do wywijania szablą. To nie popłaca na dłuższy dystans. Zapamiętaj to sobie raz ma zawsze, że nigdy mi na myśl nie przyszło pokrajać kogo z was młodych, chyba tylko moimi narzędziami. A moja rada jest dobra. Jeśli będziesz dalej postępował w len sposób, kiepską zyskasz sobie reputację. — Postępował w tan sposób? Co? — zapytał porucznik d’Hubert, osłupiały ze zdumienia, i przystanął nagle. — Ja! ja! zyskam sobie reputację… Co ty sobie wyobrażasz? — Powiadam ci, że nie chcę sądzić, po której stronie w tym zajściu jest słuszność, a po której jej nie ma. Nie moja to sprawa. Mimo to… — Cóż, u ciężkiego pioruna, powiedział ci tamten? — przerwał porucznik d’Hubert z pewnego rodzaju poważnym przerażeniem. — Powiedziałem ci już, że najpierw, gdy go znalazłem w ogrodzie, był nieprzytomny. Potem oczywiście milczał. Mam jednak to wrażenie, że nie może przejść nad tym do porządku. — Nie może? — krzyknął porucznik d’Hubert, a potem dodał dobitniejszym głosem — A ja co? Ja mogę? Chirurg podniósł się. Myślami był przy flecie, tym niezawodnym towarzyszu z głosem pocieszyciela. Opowiadano, że tuż obok ambulansów polowych po dwudziestu czterech godzinach ciężkiej pracy słodkimi dźwiękami fletu przerywał nieraz straszliwą ciszę pobojowiska pogrążonego w milczeniu śmierci. Zbliżała się codzienna godzina wytchnienia, a w czasie pokoju pilnował jej co do minuty niby skąpiec swego skarbu. — Oczywiście! Oczywiście! — rzekł wymijająco. — Tobie wolno być tego zdania. To śmieszne. Mimo to jako zupełnie neutralny i dla obu równie przyjacielsko usposobiony, podjąłem się oświadczenie jego podać do twej wiadomości. Mażesz zresztą powiedzieć, że jestem stetryczałym inwalidą, jeśli ci się podoba. Otóż on pragnie cię zawiadomić, że sprawy bynajmniej nie uważa i za zakończoną. Ma zamiar posłać ci sekundantów, skoro tylko powróci do zdrowia — o ile, oczywiście, w tym czasie armia nie będzie w polu. — Ma zamiar, czy tak? No, dobrze — rzucił namiętnie porucznik d’Hubert. Tajemniczy powód tego wzburzenia nie był dla odwiedzającego jasny, ale uniesienie to potwierdziło zapatrywanie chirurga, które i poza tym zyskiwało uzna—nie, iż pomiędzy obydwoma młodymi oficerami powstały bardzo poważne różnice, dość poważne, by otoczyć wszystko atmosferą tajemniczości; jakieś fakty o niezmiernej doniosłości. By wyrównać te zasadnicze różnice powstałe w związku z tymi faktami, obydwaj młodzieńcy zaryzykowali, że złamią swe kariery i już u ich początku będą źle widziani. Chirurg obawiał się, że mające się odbyć śledztwo nie zdoła zaspokoić powszechnego zaciekawienia. Nie zechcą dopuścić publiczności do ich tajemnicy, do tego, co zdarzyło się tylko pomiędzy nimi i było tak wrogiej natury, że nie wahali się ściągnąć na siebie — ni mniej ni więcej — tylko dochodzenia o morderstwo. Ale co to być mogło? Chirurg nie był ciekawy z natury. Ale myśl o tej sprawie chodziła mu wciąż po głowie i ona to była przyczyną, że tego wieczora dwukrotnie zamilkł na całą minutę, trzymając instrument przy wargach — w samym środku melodii — i usiłując wynaleźć jakieś prawdopodobne rozwiązanie. II Nie był w tym szczęśliwszy od reszty garnizonu i całego towarzystwa. Dwaj oficerowie, nie posiadający dotychczas żadnego szczególnego znaczenia, stali się teraz znani dzięki powszechnemu zaciekawieniu, jaka też była przyczyna ich zwady. Salon madame de Lionne był ogniskiem najbardziej pomysłowych przypuszczeń. Dama ta była przez jakiś czas zasypywana pytaniami, gdyż jak wiadomo, była ostatnią osobą, z którą rozmawiali obydwaj ci nieszczęśni a niebaczni oficerowie, zanim razem wyszli z jej domu na okrutne spotkanie z bronią w ręku o zmroku w prywatnym ogrodzie. Zapewniała ona, że w zachowaniu się ich nie zauważyła była nic szczególnego. Widać było, że Feraud czuł się dotknięty tym, iż go odwołano. To było dość naturalne: nie ma mężczyzny, fetory by lubił, by mu przeszkadzano w rozmowie z kobietą, znaną ze swej elegancji i uczuciowości. W rzeczywistości jednak cała ta sprawa dręczyła madame de Lionne, gdyż wysiłki nawet najśmielszych plotkarzy nie mogły połączyć jej osoby z tym zajściem. Złościło ją, gdy przypuszczano, iż, być może, wchodzi tu w grę jakaś kobieta. Złość ta nie miała źródeł w elegancji i uczuciowości, lecz w bardziej instynktownej stronie jej natury. Doszło wreszcie do tego, że zakazała stanowczo poruszać ten temat pod jej dachem. Bliżej jej sofy zakazu tego przestrzegano, lecz dalej, w głębi salonu, częściej lub rzadziej, ale stale łamano przymus nakazanego milczenia. Osobnik o długiej, bladej twarzy, mającej w sobie coś baraniego, twierdził potrząsając głową, że jest to dawny spór, zaostrzający się z biegiem czasu. Zarzucano mu, że obydwaj są za młodzi, by ta teoria mogła być prawdziwa. Przy tym pochodzili z różnych i odległych części Francji. Poza tym mówiono jeszcze o innych niepodobieństwach fizycznych. Pewien podkomisarz z intendentury, miły i wykształcony kawaler w spodniach z kaszmiru, wysokich butach i niebieskiej kurcie oblamowanej srebrną obwódką, który twierdził, iż wierzy w wędrówkę dusz, wypowiedział przypuszczenie, że obydwaj spotkali się może w jednym z przeszłych żywotów. Przyczyny zwady leżały więc w zamierzchłej przeszłości. Mogło to być coś takiego, co w ich obecnym życiu jest zupełnie niezrozumiałe. Ale dusze ich pamiętają dawną nienawiść i teraz przejawiają instynktowną niechęć. Temat ten rozwijał żartobliwym tonem, ale zajście było tak niedorzeczne, zarówno ze stanowiska wojskowego, honorowego, jak i zdrowego rozsądku, że to nadprzyrodzone wyjaśnienie wydawało się bardziej zrozumiałe od każdego innego. Obydwaj oficerowie nie powiedzieli nikomu nic stanowczego. Upokorzenie, że z bronią w ręku uległo się w walce, i niemiłe uczucie, że dzięki niesprawiedliwości losu wpadło się w tarapaty, było przyczyną głuchego milczenia porucznika Feraud. Nie dowierzał on ludzkim sympatiom. Zwróciłyby się one, rzecz oczywista, ku wyelegantowanemu oficerowi sztabu. Leżąc w łóżku wykrzykiwał głośno do pięknej dziewczyny, która z poświęceniem spełniała wszystkie jego żądania i ze zgrozą słuchała jego straszliwych złorzeczeń, że d’Hubert będzie musiał „zapłacić za to”; wydawało się jej to słuszne i naturalne. Jej główną troską było to, by porucznik Feraud nie wzruszał się. W prostocie swego serca wydawał się jej tak godny podziwu i pociągający, że jedynym jej pragnieniem było zobaczyć go przy zdrowiu, choćby nawet po to, by mógł znów składać wizyty w salonie madame de Lionne. Porucznik d’Hubert milczał z tego przede wszystkim powodu, że nie miał nikogo, z wyjątkiem młodego ordynansa, z kim mógłby mówić. Potem zauważył, że epizod ten, choć pod kątem służby tak poważny, ma swą komiczną stronę. Gdy myślał o tym, zawsze czuł jeszcze, że chętnie ukręciłby porucznikowi Feraud głowę. Ale zwrot ten miał raczej przenośne niż dosłowne znaczenie . i wyrażał bardziej stan jego duszy niż rzeczywistą potrzebę fizyczną. Przy tym poczucie koleżeństwa i dobroć powstrzymywały go od tego, by jeszcze pogarszać położenie porucznika Feraud. Nie chciał dużo opowiadać o tym przeklętym zajściu. Podczas dochodzenia byłby oczywiście musiał powiedzieć na swoją obronę całą prawdę. Ta perspektywa niepokoiła go. Ale dochodzenie nigdy nie doszło do skutku. Armia ruszyła niebawem w pole. Porucznik d’Hubert, uwolniony bez zastrzeżeń, stawił się do służby w pułku, a porucznik Feraud, z ręką jeszcze na temblaku, bez żadnego sprzeciwu wyruszył ze swym szwadronem, aby zupełnie przyjść do zdrowia w dymach bitew i świeżym powietrzu biwaków. Ta wzmacniająca kuracja tak mu wyszła na zdrowie, że na pierwszą wieść o podpisaniu zawieszenia broni mógł bez obawy wrócić do myśli o swym prywatnym sporze. Teraz odbyło się już wszystko według przepisu. Wysłał dwu przyjaciół do porucznika d’Hubert, którego pułk stał w odległości kilku mil zaledwie. Przyjaciele ci nie stawiali żadnych pytań swemu mocodawcy: „Jestem mu coś dłużny, temu elegantowi sztabowemu”, rzekł gniewnie, na co tamci odjechali, zadowoleni ze swej misji. Porucznik d’Hubert nie miał trudności z wyszukaniem dwu przyjaciół, równie dyskretnych i oddanych swemu mocodawcy. „Jest to taki zwariowany drab, któremu muszę dać nauczkę”, oświadczył krótko, ci zaś nie pytali o przyczyny bardziej rzeczowe. Dla tych to powodów pewnego dnia, bardzo rano, odbyło się w odpowiednim do tego miejscu spotkanie na szable. Po trzecim starciu porucznik d’Hubert mógł stwierdzić, że leży na wznak na rosistej trawie z dziurą w boku. Jasne słońce wznosiło się nad łąkami i lasami po lewej jego ręce. Chirurg — nie flecista, lecz inny — pochylił się nad nim i badał ranę. — Niedużo brakowało. Ale nic mu nie będzie — powiedział. Porucznik d’Hubert wysłuchał słów tych z zadowoleniem. Jeden z jego sekundantów, który siedział na mokrej trawie i podtrzymywał mu głowę, rzekł: — Szczęście wojenne, mon pauvre vieux*. Czegóż chcesz? Powinniście to skończyć jak dwaj dobrzy koledzy. Zrób to! — Nie wiem, o co ci chodzi — szepnął porucznik d’Hubert. — Ale jeśli on… W innej części łąki sekundanci porucznika Feraud nastawali na niego, aby podszedł i podał rękę swemu przeciwnikowi. — Odpłaciłeś mu teraz — que diable*. Dobrze zrobiłeś. Ale ten d’Hubert to przyzwoity kolega. — Znam ja już przyzwoitość tych generalskich lizusów — rzucił porucznik Feraud przez zęby, a posępny wyraz jego twarzy odstręczał od dalszych prób godzenia. Sekundanci skłonili się więc z daleka i zeszli z pola razem ze swym mocodawcą. W ciągu południa wiele osób odwiedziło porucznika d’Hubert, który był bardzo lubianym i dobrym kolegą, a umiał połączyć osobistą dzielność z usposobieniem szczerym i zrównoważonym. Zauważono, że porucznik Feraud nie pokazywał się wiele, jak to zwyczajnie bywa, by przyjmować gratulacje przyjaciół. Nie byłoby mu tego zbrakło, bo i on był lubiany za żywiołowość swej południowej natury i prostotę charakteru. Wszędzie, gdzie oficerowie zazwyczaj zbierali się wieczorami, roztrząsano poranny pojedynek pod różnymi kątami widzenia. Chociaż porucznik d’Hubert uległ tym razem, chwalono jego zręczność. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że władał szablą bardzo sprawnie i z wielką znajomością rzeczy. Szeptano nawet, że ranny został tylko dlatego, ponieważ chciał oszczędzić swego przeciwnika. Wielu znów twierdziło, że sile i rozpędowi ataków porucznika Feraud nie podobna się było oprzeć. Wartość obydwu oficerów jako zapaśników omawiano szeroko, lecz ich wzajemny stosunek po pojedynku krytykowano z lekka i ostrożnie. Byli nieprzejednani i należało nad tym ubolewać. Lecz w ostateczności sami musieli wiedzieć najlepiej, co dyktuje im dbałość o honor. Nie była to sprawa, do której koledzy ich mogliby się zbytnio mieszać. Co do początku zwady, to ogólnie mniemano, że datuje się ona od czasu, gdy byli razem w sztrasburskim garnizonie. Muzykalny chirurg kiwał na to głową. Był on zdania, że jest ona znacznie dawniejszego pochodzenia. — Co? Oczywiście! Pan musisz znać całą tę historie, — odezwało się kilka mocno zaciekawionych głosów. — Co to było? Ten w zamyśleniu oderwał wzrok od swej szklanki: — Choćbym nie wiedzieć jak dokładnie wiedział wszystko, nie możecie się spodziewać, bym cokolwiek powiedział, dopóki obydwaj bohaterzy tej sprawy uważają za stosowne milczeć. Potem pożegnał się i wyszedł pozostawiając za sobą wiew tajemnicy. Nie mógł zostać dłużej, gdyż zbliżała się już czarodziejska godzina gry na flecie. Gdy odszedł, jeden z bardzo młodych oficerów zauważył uroczyście: — To jasne! Ma usta zamknięte. Nikt nie wątpił w najzupełniejszą trafność tej uwagi. Dodało to tylko blasku całej sprawie. Kilku starszych oficerów obydwu pułków, kierując się tylko życzliwością i zamiłowaniem do zgody, zaproponowało złożenie sądu honorowego, któremu obaj młodzieńcy oddaliby sprawę ich pojednania. Nieszczęście chciało, że zwrócili się z tym najpierw do porucznika Feraud w tym przekonaniu, iż wobec uzyskanego ostatnio wyniku okaże Się ustępliwy i skłonny do umiarkowania. To rozumowanie było dość słuszne. Mimo to jednak krok ten nie odniósł skutku. W okresie osłabienia napięcia psychicznego, co następuje zazwyczaj po zaspokojeniu próżności, porucznik Feraud w cichości swego serca raczył łaskawe zbadać wypadek raz jeszcze i nawet doszedł do tego, że nasunęły mu się wątpliwości, nie co do słuszności swej sprawy, lecz czy postępowanie jego było bezwarunkowo roztropne. Wobec takiego staniu rzeczy nie był skłonny do rozmowy o tym. Propozycja starszych pułku postawiła go w trudnym położeniu. Przejmowało go to odrazą, a odraza ta, na mocy logiki paradoksu, wywołała w nim znów nienawiść do porucznika d’Hubert. Czyż wiecznie miał go trapić ten hultaj — hultaj, który z taką diabelską zręcznością umiał sobie jakoś niewolić ludzi? A jednak trudno było z miejsca odrzucić pośrednictwo uświęcone przez kodeks honorowy. Z trudności tych wywikłał się przyjmując postawę niechętnej powściągliwości. Podkręcał wąsa i rzucał mgliste słowa. Nie wstydził się bynajmniej przedstawić sprawy właściwemu sądowi honorowemu, jak nie bał się bronić jej w rozprawie orężnej. Ale nie widzi powodu, by godzić się na propozycję, zanim nie upewni się, jakie stanowisko zajmie wobec tego jego przeciwnik. Pod koniec tego dnia, gdy rozgoryczenie w nim przemogło, drwiąco odezwał się w miejscu publicznym, „że d’Hubert w czepku się rodził, bo niech się nie spodziewa, że następnym razem uda mu się wykręcić taką drobnostką jak trzy tygodnie leżenia”. Ten chełpliwy frazes podszepnął mu jakiś najgłębszy makiawelizm. Południowe natury nieraz kryją w sercach wiele chytrości pod maską zewnętrznej żywiołowości w czynie i słowie. Porucznik Feraud nie dowierzał sprawiedliwości i dlatego nie chciał sądu honorowego. Słowa powyższe, tak odpowiadające jego temperamentowi, były na tyle dobre, że szły na rękę jego zamiarom. Czy były wypowiedziane z tą myślą czy z inną, faktem jest, że w niespełna dwadzieścia godzin znalazły drogę do sypialni porucznika d’Hubert. Skutek tego był talki, że gdy porucznikowi d’Hubert, który siedział wsparty na poduszkach, następnego dnia poczyniono w tym względzie przedstawienia, ten oświadczył, iż sprawa jest takiej natury, że wszelka dyskusja jest wykluczona. Blada twarz rannego oficera, słaby głos, którym posługiwać się mógł tylko bardzo ostrożnie, i uprzejma godność tonu wywarły na słuchaczach silne wrażenie. Gdy wieść o tym rozeszła się, przyczyniło się to więcej do zaciemnienia tajemnicy niż wszystkie grzmiące banialuki porucznika Feraud. Wynik zaś był bardzo pomyślny: począł cieszyć się ogólnym zdumieniem i bawić się nim, dolewając niejako oliwy do ognia przez przybranie postawy jak najbezwzględniejszej dyskrecji. Pułkownik, komendant pułku porucznika d’Hubert, był to siwy, spalony wichrami wojownik, który miał prosty pogląd na wszystkie odmiany swej odpowiedzialności. „Nie mogę pozwolić — powiedział sobie — aby najlepsi moi podwładni rozbijali sobie głowy i to dla niczego. Muszę prywatnie dowiedzieć się, co się w tym kryje na dnie. On musi mi wszystko powiedzieć, choćby diabli weszli mi w paradę. Pułkownik to więcej niż ojciec dla swych chłopców.” I rzeczywiście, ludzi swoich kochał taką miłością, jaką czuć może ojciec wielkiej rodźmy dla każdego poszczególnego jej członka. Bo jeśli wskutek jakiegoś niedopatrzenia opatrzności ludzie przychodzą na świat jedynie jako cywile, to powtórnie rodzą się w pułku, jak dzieci rodzą się w rodzinie, i tylko te wojskowe narodziny są ważne. Na widok porucznika d’Hubert, który stanął przed nim blady i z zapadniętymi oczyma, serce starego żołnierza odczuło jakby skurcz szczerego współczucia. Cała jego miłość dla pułku — tego zespołu ludzi, który trzymał w swym ręku, by go rzucać naprzód lub cofać, zbiorowiska, które było jego dumą i do którego należały jego myśli — jakby skupiła się przez chwilę na osobie tego najlepiej zapowiadającego się podwładnego. Chrząknął więc groźnie i straszliwie zmarszczył brwi. — Rozumiesz — zaczął — że diabła obchodzi mnie życie poszczególnej jednostki w pułku. Wszystkich razem, osiemset czterdziestu trzech ludzi i tyleż koni, wysłałbym galopem do piekła i więcej by mnie to nie obeszło, niż gdybym zabił muchę! — Tak, pułkowniku, a pan jechałbyś na ich czele — rzekł porucznik d’Hubert z bladym uśmiechem. Pułkownik, który czuł, że musi być w tym wypadku bardzo dyplomatyczny, począł na to okropnie ryczeć: — Musisz to sobie zapamiętać, poruczniku d’Hubert, że mogę stanąć na boku i patrzeć, jak wszyscy galopujecie do Hadesu, gdy tego zajdzie potrzeba. Gotów jestem zawsze to uczynić, gdy dobro służby i powinność wobec kraju żądają tego ode mnie. Ale to jest nie do pomyślenia i dlatego proszę mi o czymś podobnym nie wspominać. Rzucał jednocześnie okropne spojrzenia, ale głos jego złagodniał. — Masz jeszcze mleko pod nosem, mój kochanku. Ty nie wiesz, do czego zdolny jest taki człowiek jak ja. Schowałbym się za płot, gdyby… Bez uśmiechów, mój panie! Na co ty sobie pozwalasz? Gdyby nie była to prywatna rozmowa, to… Otóż! — Jestem odpowiedzialny za to, by życie moich podkomendnych było narażone tylko dla sławy ojczyzny i honoru pułku. Zrozumiano? A więc cóż, u diabła, ma to znaczyć, że pozwalasz nadziać się na rożen takiemu hultajowi z siódmego pułku huzarów? To po prostu hańba! Porucznik d’Hubert był niesłychanie strapiony. Tylko ramiona drżały mu lekko. To była cała jego odpowiedź. Nie mógł zaprzeczyć, że był za to odpowiedzialny. Pułkownik przymrużył oczy i zniżył głos jeszcze bardziej. — To okropne! — mruknął. Potem znów zmienił ton. — No! — ciągnął dalej przekonywająco i z tą przymieszką autorytatywności, którą posiada głos każdego dobrego dowódcy — trzeba tę historię raz skończyć. Chcę, abyś mi powiedział bez ogródek, co się w tym kryje. Jako najbliższy twój przyjaciel pragnę wiedzieć o wszystkim. Niewoląca moc autorytetu i przekonywający wpływ przychylności sprawiły silne wrażenie na człowieku, który dopiero co wstał po chorobie z łóżka. Ręka porucznika d’Hubert, w której trzymał rączkę laski, drżała lekko. Lecz jego północna natura, sentymentalna, ale ostrożna, a także przy całym idealizmie umiejąca jasno patrzeć, pozwoliła mu zdusić w sobie skłonność do wywnętrzania się w tej śmiertelnej, głupiej sprawie. Stosownie do wskazań wiedzy ogólnoludzkiej siedmiokrotnie obrócił językiem w ustach, nim zaczął mówić. A wówczas wyraził tylko słowa podzięki. Pułkownik słuchał najpierw z zaciekawieniem, potem z wyrazem rozczarowania na twarzy. W końcu zmarszczył czoło. — Opierasz się? Mille tonnerres!* Czy nie powiedziałem ci, że skłonny jestem omówić tę sprawę jako przyjaciel? — Tak, pułkowniku! — uprzejmie odparł porucznik d’Hubert. — Ale obawiam się, że wysłuchawszy mnie jako przyjaciel, działać będziesz jako mój przełożony. Pułkownik słuchał uważnie i poruszał szczękami. — No więc, co się w tym kryje? — zapytał wprost. — Czy to taka diablo brzydka sprawa? — Nie — zaprzeczył porucznik d’Hubert głosem słabym, ale stanowczym. — Oczywiście, że postąpię, jak mi dobro służby nakazuje. Nic mię od tego wstrzymać nie może. Jak myślisz, dlaczego wiedzieć chcę o wszystkim? — Wiem, że nie jest to próżna ciekawość — zapewnił porucznik d’Hubert. — Wiem, że pan pułkownik postąpi rozsądnie. Ale co będzie z dobrą sławą pułku? — Nie może ucierpieć wskutek młodzieńczego wybryku byle porucznika — rzekł pułkownik surowo. — Tak jest. Nie może. Ale może ucierpieć od złych języków. Będą gadali, że porucznik czwartego pułku huzarów bojąc się spotkania z przeciwnikiem chowa się za plecy swego pułkownika. To byłaby gorsze niż chowanie się za płotem — w interesie służby. A na to nie mogę pozwolić, pułkowniku. — Nikt nie waży się powiedzieć czegoś podobnego — zaczął pułkownik zapalczywie, ale skończył zdanie niepewnym głosem. Męstwo porucznika d’Hubert było powszechnie znane. Lecz pułkownik wiedział dobrze, że odwaga w pojedynku, odwaga w spotkaniu wręcz z jednym tylko przeciwnikiem uchodzi, słusznie czy niesłusznie, za odwagę szczególnego rodzaju. Jest to niesłychanie ważne, by oficer jego pułku rozporządzał odwagą każdego rodzaju i umiał jej dowieść. Pułkownik wysunął dolną wargę i patrzał w przestrzeń dziwnie nieruchomym wzrokiem. Był to wyraz zakłopotania, wyraz nieznany dotychczas jego pułkowi, gdyż zakłopotanie jest uczuciem, którego nie podobna połączyć ze stopniem pułkownika kawalerii. Pułkownikowi samemu dokuczała nieprzyjemna nowość tego uczucia. A że nie był przyzwyczajony do myślenia, chyba o sprawach służbowych, związanych z dobrym stanem ludzi i koni oraz właściwym ich użyciem na polu chwały, przeto jego wysiłek umysłowy wyraził się jedynie powtarzaniem ludowych zwrotów: „Mille tonnerres!… Sacre nom de nom…”*! D’Hubert zakasłał boleśnie i dodał cichym głosem: — Znajdzie się całe mnóstwo złych języków, które będą twierdzić, że się chowam. A pewny jestem, panie pułkowniku, że nie myśli pan, bym puszczał to płazem. I nagle mogę mieć na karku cały tuzin pojedynków zamiast tej jednej sprawy. Niezaprzeczona prostota tego argumentu trafiła pułkownikowi do przekonania. Ostro spojrzał na swego podwładnego. — Siadaj pan, poruczniku — rzekł mrukliwie. — Chyba diabli nadali tę… Siadaj pan! — Mon colonel!* — zaczął znów porucznik d’Hubert — nie baję się złych języków. Znalazłby się sposób, by je zmusić do milczenia. Ale chodzi także o mój spokój wewnętrzny. Nie mógłbym się pozbyć tego uczucia, że złamałem życie jednego z kolegów oficerów. Cokolwiek byś, pułkowniku, postanowił, sprawa zataczałaby szersze kręgi. A to byłoby bezwarunkowo fatalne dla Feraud. — He! Co? Tak się źle zachował? — Tak. Zupełnie źle — szepnął porucznik d’Hubert. A ponieważ był jeszcze bardzo osłabiony, odczuł skłonność do płaczu. Ponieważ tamten nie należał do jego pułku, przeto pułkownik uwierzył w to bez trudu. Począł teraz chodzić po pokoju. Był on dobrym szefem i człowiekiem zdalnym do dyskretnej sympatii. Ale był ludziki i w innym znaczeniu, co się zaraz okazało, gdyż nie był zdolny do żadnych forteli. — Diabli nadali, poruczniku — wyrwał się z niewinności swego serca — że zachciało mi się dochodzić I dna całej sprawy. A gdy pułkownik coś powie… rozumiesz… Porucznik d’Hubert przerwał mu poważnie: — Pozwalam sobie prosić pana pułkownika, by zechciał zadowolić się moim słowem honoru, że znalazłem się w takiej przeklętej sytuacji, z której nie było wyjścia. Nie miałem do wyboru nic innego, co byłoby zgodne z moim honorem jako człowieka i oficera… Ściśle biorąc, pułkowniku, ten fakt jest sednem całej sprawy. Teraz pan wie. Reszta, to tylko szczegóły… Pułkownik przystanął. Opinia o poruczniku d’Hubert, jako o człowieku rozumnym i spokojnym, zaważyła na szali. Spokojna głowa, gorące serce, szczera dusza. Zawsze poprawny w stosunkach z ludźmi. Trzeba mu wierzyć. Pułkownik po męsku zdusił w sobie niezmierne zaciekawienie. — Hm! Zapewniasz, że jako człowiek i jako oficer… bez wyjścia? Co? — Jako oficer — do tego oficer czwartego pułku huzarów — potwierdził porucznik d’Hubert. — Nie miałem wyjścia. I to stanowi sedno sprawy, pułkowniku. — Dobrze. Ale wciąż jeszcze nie rozumiem, dlaczego pułkownikowi… Pułkownik to ojciec — que diable! Porucznikowi d’Hubert nie sądzone było jeszcze zakończyć tej rozmowy. Z upokorzeniem i rozpaczą zaczął dostrzegać w sobie oznaki fizycznej słabości. Lecz zawładnął nim niezdrowy upór chorego, gdy równocześnie czuł ku swemu przerażeniu, że oczy jego napełniają się łzami. Zbyt trudno było opowiedzieć tę historię. I łza spłynęła po wychudłym, bladym policzku porucznika d’Hubert. Pułkownik odwrócił się raptownie. Słychać by była, gdyby szpilka upadła. — To jakaś głupia awantura o kobietę, co? Mówiąc te słowa pułkownik zrobił manewr, by schwycić prawdę, która nie jest cudną rusałką mieszkającą w źródle, ale płochliwym ptakiem, którego złapać można jedynie podstępem. To było ostatnie pociągnięcie pułkownikowskiej dyplomacji. Widział, jak niewątpliwa prawda wyjrzała z gestu porucznika d’Hubert, który wzniósł swe słabe ręce i oczy ku niebu na znak ostatecznego sprzeciwu. — Nie kobieca awantura, co? — mruknął pułkownik patrząc nań ostro. — Nie pytam, kto i co? Chciałbym tylko wiedzieć, czy była w tym kobieta? Ramiona porucznika d’Hubert opadły, a jego słaby głos załamał się ze wzruszenia. — Nic podobnego, mon colonel. — Ręczysz honorem? — napierał stary wojak. — Ręczę honorem. — Dobrze — rzekł pułkownik i w zamyśleniu przygryzł wargi. Dowody porucznika d’Hubert, w połączeniu z życzliwością dla tego człowieka, przekonały go. Z drugiej zaś strony było mu bardzo niemiło, że interwencja jego, z której nie robił tajemnicy, nie przyniosła żadnego istotnego wyniku. Przytrzymał porucznika d’Hubert jeszcze parę minut, po czym łaskawie pozwolił mu odejść. — Połóż się jeszcze na kilka dni do łóżka, poruczniku. Co, u diabła, myśli sobie ten chirurg, że cię melduje do służby? Wyszedłszy od pułkownika porucznik d’Hubert nic nie powiedział swoim przyjaciołom, którzy czekali na niego na dworze, by go odwieźć do domu. Nic nie powiedział nikomu. Porucznik d’Hubert nie zwierzał się z niczego, lecz wieczorem tego dnia pułkownik, przechadzając się w towarzystwie swego zastępcy pod wiązami niedaleko swej kwatery, począł mówić: — Doszedłem wreszcie do sedna sprawy. Podpułkownik, suchy, o ciemnej cerze, niski pan o krótkich bokobrodach, nadstawił ucha nie zdradzając się z zaciekawieniem. — To nie żarty — ciągnął pułkownik tajemniczo. Tamten milczał przez dłuższy czas, zanim szepnął: — Naprawdę? — O, nie żarty — powtórzył pułkownik patrząc przed siebie. — W każdym razie zakazałem d’Hubertowi w przeciągu najbliższych dwunastu miesięcy przyjmować wyzwanie lub wysyłać je Feraud. Zakaz ten wymyślił, by ratować posłuch, jaki powinien mieć pułkownik. Wynikiem tego było, że tajemnica otaczająca tę śmiertelną zwadę otrzymała niejako pieczęć urzędową. Porucznik d’Hubert odpowiadał obojętnym milczeniem na wszystkie próby wydobycia zeń tajemnicy. Porucznik Feraud czuł się w duchu nieswojo, ale z biegiem czasu odzyskał pewność siebie. Nieświadomość tego, co ma znaczyć nakazane zawieszenie broni, przysłaniał lekko drwiącym uśmiechem, jakby bawiło go coś, co pragnął zachować dla siebie. „Ale co ty zrobisz?” — pytali go koledzy. On zadowalał się odpowiedzią: „Qui vivra — verra,”* rzucaną nieco wyzywająco. I wszyscy podziwiali jego dyskrecję. Przed końcem tego zawieszenia broni porucznik d’Hubert otrzymał komendę szwadronu. To posunięcie w stopniu było rzetelnie zasłużone, ale jakoś nikt się tego nie spodziewał. Gdy porucznik Feraud dowiedział się o tym na pewnym zebraniu oficerskim, syknął przez zęby: !;czy tak?”, i niezwłocznie zdjął szablę z haka obok drzwi, przypasał ją uważnie, po czym opuścił zebranie nie odezwawszy się ani słowem. Poszedł równym krokiem do domu, skrzesał ognia i zapalił łojową świecę. Potem chwycił z kominka jakiś nieszczęsny puchar szklany i wyrżnął nim mocno o podłogę. Teraz, gdy d’Hubert został oficerem wyższego stopnia, nie mogło być mowy o pojedynku. Żaden z nich nie mógł wysłać ani przyjąć wyzwania, jeśli nie chciał odpowiadać za to przed sądem wojskowym. Nie było więc o czym myśleć. Porucznik Feraud, który od dłuższego czasu nie czuł już potrzeby spotkania z porucznikiem d’Hubert z bronią w ręku, teraz począł się zżymać na systematyczną niesprawiedliwość losu. „Czy on sądzi, że mi w ten sposób ujdzie? — myślał wzburzony. W awansie dopatrywał się intrygi, spisku i tchórzliwego manewru. — Pułkownik wiedział, co robi. Spieszno mu było przedstawić swego faworyta do awansu. To oburzające, że taki pan zdolny jest działać podobnie ciemnymi i pokątnymi środkami, by uniknąć następstw swego postępowania.” Będąc z natury beztroskiego usposobienia i posiadając temperament raczej zawadiacki niż żołnierski, porucznik Feraud zadowalał się dotychczas tym, że mógł rozdzielać i dostawać cięcia dla samej radości walki, bez dalszej myśli o awansie; lecz teraz w piersi jego obudziło się palące pragnienie, by posunąć się w stopniu. Ten szermierz z powołania postanowił wykorzystać każdą sposobność, by pokazać się i zjednać sobie przychylną opinię swych przełożonych, zupełnie jak zwykły karierowicz. Wiedział, że jest odważny, jak mało kto, i nie wątpił w swój urok osobisty. Mimo to ani urok, ani męstwo nie działały zbyt pośpiesznie. W gwałtownym i beztroskim usposobieniu porucznika Feraud, tego beau sabreur,* nastąpiła zmiana. Począł teraz czynić gorzkie aluzje do „spryciarzy, którzy awansują za nic”. „Armia pełna jest takich — mawiał — tylko obejrzeć i się dokoła.” Lecz zawsze miał na myśli tylko jednego, swego przeciwnika, d’Hubert. Raz zwierzył się zaufanemu przyjacielowi: — Widzisz, ja nie umiem się łasić, komu potrzeba. To nie leży w mym charakterze. Odpowiednie kroki porobił dopiero w tydzień po Austerlitz. Lekka jazda wielkiej armii miała przez jakiś czas ręce pełne zajmującej roboty. Lecz skoro tylko ciężar zajęć zawodowych zelżał nieco, porucznik Feraud poczynił przygotowania do bezzwłocznego spotkania. „Znam ja tego ptaszka — powiadał złośliwie. — Gdybym tylko nie pilnował sprawy, gotów byłby przeskoczyć w awansie z tuzin lepszych od siebie. O, on jest sprytny w takich sprawach.” Pojedynek odbył się na Śląsku. Jeśli nie doprowadzono go do końca, to w każdym razie do ostateczności. Jako broń wybrano szable kawaleryjskie, a okazane przez obydwu przeciwników zalety: zręczność, umiejętność, energia i stanowczość, zjednały im podziw widzów. Spotkanie stało się przedmiotem rozmów, zarówno po obydwu brzegach Dunaju, jak i w odległych garnizonach Gracu i Lubiany. Siedmiokrotnie skrzyżowali szable. Obydwaj otrzymali po kilka ran, które obficie broczyły krwią. Po każdym starciu obydwaj odrzucali propozycje zaprzestania walki, czym wywoływali wrażenie śmiertelnej nienawiści. Sprawcą tego wrażenia był po części kapitan d’Hubert, który słusznie pragnął skończyć tę awanturę już raz na zawsze; kapitan Feraud czynił to pod wpływem niesłychanego rozigrania siwych zawadiackich instynktów oraz podrażnionej ambicji. W końcu, gdy rozczochrani, w koszulach podartych na strzępy, pokryci krwią nie mogli już prawie ustać na nogach, zdumieni i grozą przejęci sekundanci odprowadzili ich nieomal siłą. Gdy świadków później nagabywali koledzy, ciekawi szczegółów, ci oświadczyli, że nie mogli pozwolić, by taka jatka ciągnęła się w nieskończoność. Zapytani, czy tym razem zakończono sprawę, wyrazili przekonanie, że chodzi tu o spór, który zakończony będzie wówczas dopiero, gdy jeden z obydwu zostanie na placu bez życia. Ta sensacyjna wiadomość szła z korpusu do korpusu i dotarła wreszcie do najmniejszych nawet oddziałów, stacjonowanych pomiędzy Renem a Sawą. W kawiarniach Wiednia twierdzono ogólnie, opierając się na szczegółach z pierwszej ręki, że przeciwnicy będą mogli spotkać się znowu najdalej za trzy tygodnie. Oczekiwano czegoś po prostu niebywałego w dziejach pojedynku. Oczekiwania te zawiodły, ponieważ ze względów służbowych rozdzielono obydwu oficerów. O sporze ich oficjalnie nic nie wiedziano. Teraz stał się on własnością całej armii i dlatego trudno było się w to mieszać. Ale sprawa ich pojedynku, a raczej ich zapałów pojedynkowych, musiała jednak w jakiś sposób stanąć im na przeszkodzie w awansie, gdyż byli jeszcze kapitanami, gdy spotkali się podczas wojny z Prusami. Odkomenderowani po Jenie na północ, wraz z armią dowodzoną przez marszałka Bernadotte’a, księcia na Ponto Corvo, razem weszli do Lubeki. Dopiero po zajęciu tego miasta kapitan Feraud znalazł dość wolnego czasu, by namyślić się, jakie ma w przyszłości zająć stanowisko wobec faktu, że kapitan d’Hubert został trzecim adiutantem marszałka. Rozmyślanie to zajęło mu większą część nocy, a rano poprosił do siebie dwu zaufanych przyjaciół. Rozważyłem to spokojnie — rzekł patrząc na nich nabiegłymi krwią, zmęczonymi oczyma — i widzę, że muszę uwolnić się od tego intryganta. Teraz wkręcił się do sztabu marszałka. To jest po prostu wyzwanie rzucone mi w twarz. Nie mogę znosić ‘położenia, w którym narażony jestem na to, że pewnego dnia mogę z jego rąk otrzymać rozkaz. I Bóg wie jeszcze, jaki rozkaz! Coś podobnego raz się już zdarzyło — ale już wtenczas było tego za dużo. Nie ma strachu, on zrozumie to doskonale. Więcej nie mogę wam powiedzieć. Teraz wiecie, co maicie robić. Spotkanie to doszło do skutku poza krańcami miasta Lubeki, w otwartym polu, na miejscu wybranym ze szczególną troskliwością, z uwagi na powszechne przekonanie dywizji kawalerii należącej do korpusu, że tym razem obydwaj oficerowie powinni zmierzyć się konno. Pojedynek odbywał się przecież pomiędzy kawalerzystami, a trwanie przy walce pieszej mogło wyglądać na lekceważenie swej własnej broni. Sekundanci, zdumieni niezwykłością propozycji, zwrócili się z tym natychmiast ‘do swych mocodawców. Kapitan Feraud zgodził się na to z całą gotowością. Dla jakiegoś tajemniczego powodu, będącego niewątpliwie w związku z jego psychiką, wyobrażał sobie, że na koniu jest niezwyciężony. Gdy znalazł się sam w czterech ścianach swego pokoju, zacierał ręce i pomrukiwał triumfalnie: „Aha, mój kochany sztabowcze, teraz cię mam!” Natomiast kapitan d’Hubert przez jakiś czas wpatrywał się nieruchomo w swych przyjaciół, po czym lekko wzruszył ramionami. Sprawa ta beznadziejnie i nierozumnie gmatwała mu życie. Jedna niedorzeczność mniej lub więcej to nie miało znaczenia — wszystkie niedorzeczności razem były mu nienawistne. Ale, uprzejmy jak zawsze, uśmiechnął się ironicznie i rzekł spokojnym głosem: — To usunie zapewne dotychczasową jednostajność. Gdy został sam, siadł przy stole i oparł głowę na rękach. Nie oszczędzał siebie ostatnimi czasy, a marszałek mocno orał wszystkimi swymi adiutantami. Ostatnie trzy tygodnie kampania, odbyte w czasie okropnej pogody, odbiły się na jego zdrowiu. Gdy był przemęczony, odczuwał kłucie w zranionym boku i to nieprzyjemne uczucie zawsze go przygnębiało. ,,To także robota tego bydlaka” — myślał z goryczą. Dzień przedtem otrzymał z domu list, w którym donoszono mu, że jedyna jego siostra wychodzi za mąż. Pomyślał sobie, że od czasu przybycia do garnizonu w Strasburgu, gdy ona miała lat dziewiętnaście, a on dwadzieścia sześć, tylko diwa razy widział się z nią przelotnie. Byli dobrymi i zaufanymi przyjaciółmi, a teraz wydawano ją za człowieka, którego nie znał — niewątpliwie porządnego, lecz niegodnego jej ani w połowie. Nigdy już nie ujrzy swej poczciwej Leonii. Miała rozumną główkę i dużo taktu; będzie wiedziała, jak postępować ze swym towarzyszem — to pewna. Był spokojny o jej szczęście, ale uważał, że został wyparty z pierwszego miejsca w jej myślach, które zajmował zawsze, odkąd zaczęła mówić. I tęskne wspomnienie dni dzieciństwa ogarnęło kapitana d’Hubert, trzeciego adiutanta księcia na Pointę Corvo. Odsunął na bok list z gratulacjami, który począł pisać z obowiązku, lecz bez zapału. Wziął czysty kawałek papieru i napisał na nim: „To jest moja ostatnia wola i mój testament.” Gdy spojrzał na te słowa, poczęły nasuwać mu się nieprzyjemne myśli; przeczucie, że nie będzie już oglądać miejsc, gdzie spędził dzieciństwo, podziałało przygnębiająco na jego duchową równowagę. Zerwał się, odtrącił krzesło, ziewnął przeciągle na znak, że nic sobie z przeczuć nie robi, po czym rzucił się na łóżko i zasnął. W nocy wzdrygał się kilkakrotnie, lecz nie obudził się. Rano wyjechał z miasta z obydwoma sekundantami, rozmawiając o rzeczach potocznych i patrząc z pozorną obojętnością w prawo i lewo na ciężkie mgły poranne, zalegające całunem zielone pola, podzielone żywopłotami. Przeskoczył rów i ujrzał wielu jeźdźców, poruszających się we mgle. — Zdaje się, że będziemy się bili przed galerią — mruknął gniewnie do siebie. Sekundanci jego byli zaniepokojeni stanem pogody, lecz nagle blade chore promienie słoneczne przedarły się przez niskie tumany, a kapitan d’Hubert zauważył w oddali trzech jeźdźców, którzy oddzielili się od reszty. Był to kapitan Feraud i jego sekundanci. D’Hubert wyciągnął szablę i upewnił się, czy jest dobrze przymocowana u przegubu. Teraz sekundanci, którzy dotychczas stali w zwartej grupie, głowami koni do środka, rozjechali się lekkim galopem, pozostawiając wielką i otwartą płaszczyznę pomiędzy nim a jego przeciwnikiem. Kapitan d’Hubert spojrzał na blade słońce, na posępne pola, i niedorzeczność zbliżającej się walki napełniła go beznadziejnością. Z dalszej części pola stentorowy głos wydawał komendy w krótkich odstępach „Au pas — Au trot — Charger!…”* „Przeczucia śmierci nie na próżno nachodzą ludzi” — pomyślał w chwili, gdy dał koniowi ostrogę. Dlatego też był więcej niż zdziwiony, gdy zaraz w pierwszym starciu kapitan Feraud odsłonił się i otrzymał cięcie w czoło, wskutek czego krew zalała mu oczy, a walka skończyła się, zanim jeszcze rozpoczęła się na dobre. Nie podobna było bić się dalej. Kapitan d’Hubert opuścił więc swego wroga, który klął okropnie i chwiał się na siodle pomiędzy swymi przerażonymi świadkami —po czym znów przeskoczył rów, wyjechał na drogę i pokłusował do domu razem ze swymi sekundantami, którzy byli raczej przestraszeni szybkim wynikiem spotkania. Wieczorem kapitan d’Hubert skończył list do swej siostry z okazji jej zamążpójścia. Skończył go późno. Był to długi list. Kapitan d’Hubert puścił cugle fantazji. Pisał więc do swej siostry, że dopiero po tej wielkiej zmianie w jej życiu będzie się czuł samotny. Ale i dla niego przyjdzie dzień, w którym pojmie żonę. I rzeczywiście myślał już o czasach, kiedy się nie będzie walczyć w Europie, a okres wojen będzie skończony. „Spodziewam się — pisał — że będę wówczas blisko sztabu jednego z marszałków, a ty będziesz doświadczoną mężatką. Wówczas poszukasz dla mnie żony. Będę wtedy zapewne już łysawy i trochę blase*. Potrzeba mi będzie młodej dziewczyny, oczywiście pięknej i z dużym majątkiem, abym moją sławną karierę mógł zakończyć otoczony przepychem, należnym mej wysokiej randze.” Kończył wiadomością, że dał właśnie nauczkę pewnemu (nieznośnemu i kłótliwemu koledze, który wyobraża sobie, że został przez niego pokrzywdzony. „Lecz jeśli ty, w swej głębokiej prowincji — ciągnął dalej — usłyszysz, że brat twój ma zawadiackie zapędy, nie wierz temu żadną miarą. Nie można wiedzieć, jaka plotka chodząca po armii dojdzie twych niewinnych uszu. Cokolwiek jednak usłyszysz, możesz być pewna, że twój zawsze cię kochający brat nie jest pojedynkowiczem.” Potem kapitan d’Hubert zmiął biały arkusz papieru, u góry którego widniały słowa: „To jest moja ostatnia wola i mój testament”, i rzucił go w ogień, głośno śmiejąc się z samego siebie. Nie troszczył się ani trochę o to, co ten głupiec mógł jeszcze zrobić. Nagle przyszedł do przekonania, że jego przeciwnik stał się najzupełniej bezsilnym i nie jest w stanie w żaden sposób zagrażać jego życiu, chyba że nabawi go znów jakiegoś niezwykłego wzruszenia w czasie tych miłych i wesołych przerw między wojnami. Ale odtąd kapitan d’Hubert nie miał nigdy już zaznać tych miłych przerw pokojowych. Widział pola Iławy Friedlandu, robił marsze i kontrmarsze w śniegach, błotach, w kurzu równin polskich i w całej północno–wschodniej Europie zbierał odznaczenia i awanse. Tymczasem kapitan Feraud, wysłany ze swym pułkiem na południe, brał udział w nie dającej zadowolenia wojnie hiszpańskiej. Dopiero gdy zaczęły się przygotowania do wojny rosyjskiej, został zmów odkomenderowany na północ. Bez żalu opuścił kraj „mantyl i pomarańczy”. Pierwsze oznaki bynajmniej nie niekorzystnej łysiny dodały wyniosłości czołu pułkownika d’Hubert. Ale nie było ono już gładkie i białe, jak w czasach młodości; dziecinne, jasne spojrzenie jego błękitnych oczu stało się nieco twarde, jakby wskutek nazbyt częstego patrzenia poprzez dymy bitew. Hebanowa czupryna pułkownika Feraud, bujna i kręcona niby czapka z włosia, miała przy skroniach wiele już siwych nitek. Obrzydliwa wojna zasadzek i nie przynoszących sławy podjazdów nie podniosła go na duchu. Orlą wypukłość jego nosa uwydatniły w nieprzyjemny sposób dwie fałdy po obydwu stronach ust. Dokoła oczu ukazały się dośrodkowe zmarszczki. Bardziej niż kiedykolwiek przypominał teraz nastroszonego i nieruchomo patrzącego ptaka — coś pośredniego między sową i papugą. Wciąż jeszcze żywił bezwzględną niechęć do tego „intryganta”. Korzystał z każdej sposobności, by akcentować, że rangi swej nie dorobił się w przedpokojach marszałków. Ci nieszczęśliwcy, cywilni czy wojskowi, którzy chcąc okazać swą uprzejmość prosili pułkownika Feraud o wyjaśnienie, jak doszedł do tej rzucającej się w oczy blizny na czole, otrzymywali ku swemu zdumieniu rozmaicie zabarwioną, ale opryskliwą odpowiedź, jedni po prostu grubiańską, drudzy tajemniczo drwiącą. Bardziej doświadczeni oficerowie z przychylności ostrzegali swych młodszych kolegów, by nie patrzyli zbyt ostentacyjnie na bliznę pułkownika. Ale naprawdę musiałby to być zupełnie świeżo upieczony oficerek, który by nie był słyszał legendarnych dziejów tego pojedynku, mającego za przyczynę jakąś tajemniczą i niewybaczalną obrazę. III Odwrót spod Moskwy zatopił wszystkie osobiste niechęci w morzu nieszczęścia i nędzy. Pułkownicy bez pułków, d’Hubert i Feraud, nieśli muszkiety w szeregach tak zwanych świętych batalionów — batalionów składających się z oficerów wszystkich broni, (którzy nie mieli już podwładnych sobie oddziałów. W batalionie tym rzeczywiści pułkownicy pełnili służbę sierżantów, generałowie byli komendantami kompanii, a marszałek Francji, książę cesarstwa, dowodził całością. Wszyscy zaopatrzeni byli w muszkiety, znalezione na drodze, i w patrony, zabrane trupom. W czasie zupełnego rozluźnienia więzów karności i obowiązku, które trzymały w karbach kompanie, bataliony, pułki, brygady i dywizje zbrojnych zastępów, oddziały te uważały za punkt honoru zachować przynajmniej pozory formacji i porządku. Jedynymi maruderami byli tu ci, którzy padali, by swe wyczerpane dusze oddać mrozom. Reszta wlokła się dalej, a przemarsz ich nie zakłócał śmiertelnego milczenia równin, świecących sinym światłem śniegu pod popiołowymi chmurami. Wiry powietrzne tańczyły po polach, załamywały się na czarnych kolumnach, okrywały je grozą lotnych igiełek lodowych i ginęły odsłaniając oddziały, pełzające swą tragiczną drogą bez rozmachu i rytmu żołnierskiego kroku. Zdobywało się przejście naprzód; nikt nie zamieniał z nikim spojrzeń ni słów; długie szeregi maszerowały dotykając się łokciami, dzień po dniu, nie podnosząc oczu, jakby zatopione w rozpaczliwych rozmyślaniach. W milczących, głuchych, czarnych lasach sosnowych trzask przeciążonych gałęzi był jedynym dźwiękiem, jaki ich dochodził. Nieraz zdarzało się, że od świtu do nocy nikt nie odezwał się w całej kolumnie. Wyglądali jak upiorny pochód wycieńczonych ciał zmierzający do dalekiego grobu. Jedynie alarm i pojawienie się Kozaków mogło przywrócić ich oczom pozory wojowniczej stanowczości. Batalion stawał i rozwijał się albo formował czworobok wśród padających bez końca płatków śnieżnych. Chmara jeźdźców w futrzanych czapkach na głowach, wywijając długimi lancami i krzycząc: „Hura! Hura!”, krążyła dokoła ich groźnego znieruchomiałego szyku, z którego sto ciemnoczerwonych płomieni wypadało z przytłumionym trzaskiem w powietrze, gęste od padającego śniegu. W chwilę potem jeźdźcy znikali, jakby uniósł ich wyjący wicher, a święty batalion stał cicho wśród śnieżycy i słuchał zawodzenia wiatru, którego podmuchy dochodziły do samego serca każdego z nich. Potem krzyknąwszy raz lub dwa: Vive l’Empereur!*, maszerowano dalej zostawiając za sobą parę nieżywych skręconych ciał, małe czarne plamy na niezmierzonej bieli śniegu. Chociaż maszerowali razem lub walczyli w lasach ramię przy ramieniu, mimo to obydwaj oficerowie nie dostrzegali się wzajemnie, i to nie tyle z powodu nieprzyjaźni, ile z powodu rzeczywistej obojętności dla siebie. Cała ich energia duchowa zużywała się na walkę z straszliwie wrogą naturą i z miażdżącą świadomością beznadziejnej klęski. Przy końcu należeli do najczynniejszych, najmniej zdemoralizowanych w batalionie; ich silna żywotność sprawiała, że w oczach kolegów obydwaj uchodzili wprost za bohaterską parę. Ale nigdy nie zamienili więcej nad jedno lub dwa obojętne słowa, z wyjątkiem tego dnia, gdy odpierając na przodzie batalionu ciężki atak kawalerii zostali obydwaj odcięci w lesie przez mały oddział Kozaków. Garść owłosionych jeźdźców w futrzanych czapkach jeździła przed nimi potrząsając lancami w złowróżbnym milczeniu; ale obydwaj oficerowie nie myśleli o złożeniu broni, a pułkownik Feraud odezwał się nagle grubym, chrapliwym głosem przykładając równocześnie broń do ramienia: — Weź na cel to najbliższe bydlę, pułkowniku d’Hubert; ja załatwię się z drugim. Jestem lepszym strzelcem niż pan. Pułkownik d’Hubert skinął głową nad swym pochylonym muszkietem. Plecami byli wsparci o pień wielkiego drzewa; olbrzymie zaspy śnieżne, ciągnące się przed nimi, zabezpieczały ich przed napadem od przodu. Dwa pieczołowicie wymierzone strzały buchnęły w mroźne powietrze, dwaj Kozacy zsunęli się ze swych siodeł. Reszta nie uważała, by gra warta była świeczki, otoczyła swych rannych towarzyszy i pogalopowała poza odległość strzału. Obydwom oficerom udało się szczęśliwie połączyć ze swym batalionem jeszcze przed nastaniem nocy. W ciągu popołudnia niejednokrotnie wspierali się na sobie, a pod koniec pułkownik d’Hubert, któremu długość nóg dawała przewagę w marszu po miękkim śniegu, nie bacząc na nic, wziął muszkiet pułkownika Feraud i niósł go na ramieniu podpierając się swoim jak laską. Na krańcu jakiejś wsi, do połowy ukrytej w śniegu, stara drewniana stodoła paliła się jasnym i ogromnym płomieniem. Święty batalion szkieletów obwiązanych łachmanami cisnął się łakomie po stronie zasłoniętej od wiatru i wyciągał do żaru setki rąk, zgrabiałych i zmarzniętych na kość. Nikt nie zauważył ich przybycia. Zanim weszli w krąg światła, pełgającego po twarzach zapadłych, wygłodzonych i o szklanych oczach, pułkownik d’Hubert odezwał się z kolei: — Masz pan swój muszkiet, pułkowniku Feraud, jestem lepszym piechurem niż pan. Pułkownik Feraud skinął głową i począł przeciskać się do żaru buchających płomieni. Pułkownik d’Hubert był względniejszy, niemniej jednak udało mu się dostać miejsce w pierwszym rzędzie. Ci, którzy zrobili im miejsce, próbowali słabymi okrzykami powitać powrót dwu towarzyszy nieporównanych w swej wytrwałości i dzielności. Męskim tym cnotom nigdy chyba nie złożono hołdu głębszego nad ten ledwie dosłyszalny okrzyk powitania. To jest wierny opis rozmów, jakie w czasie odwrotu spod Moskwy prowadził pułkownik Feraud z pułkownikiem d’Hubert. Milczenie pułkownika Feraud było wynikiem jego skupionej wściekłości. Niski, rozczochrany, z twarzą czarną od pokładów sadzy i zarośniętą, rozwichrzoną brodą, z odmrożoną ręką, owiniętą w brudne gałgany i niesioną na temblaku, szedł i oskarżał los o bezprzykładną przewrotność wobec wzniosłego Męża Przeznaczenia. Pułkownik d’Hubert, z długimi wąsami, wiszącymi na kształt sopli lodowych po obu stronach popękanych, sinych ust, z powiekami zapalonymi od blasku śnieżnego, gdy główną część jego ubrania stanowił kożuch barani, z trudem ściągnięty z zamarzłego ciała jakiegoś ciury, znalezionego w opuszczonym wozie, miał dla wydarzeń tych bardziej myślące spojrzenie. Jego regularna, piękna twarz składała się teraz z wy— stających kości, z zagłębień bez ciała; wyzierała spod czepca kobiecego z czarnego aksamitu, na którym z trudem udało mu się umocować wielki kapelusz, znaleziony pod kołami pustego furgonu wojskowego, gdzie musiał kiedyś leżeć bagaż jednego z generałów. Kożuch barani był za krótki na mężczyznę jego wzrostu i kończył się dość wysoko, a sina od zimna skóra na nogach przeglądała przez łachmany dolnej części garderoby. W tych warunkach nie wywoływało to niczyich drwin ani współczucia. Nikt nie troszczył się o to, co jego sąsiad czuł lub jak wyglądał. Pułkownik d’Hubert, zahartowany na zimno, cierpiał głównie wskutek smętnej nieprzystojności swego kostiumu, drażniącej jego miłość własną. Ktoś, kto nie umie myśleć, byłby przekonany, że wobec całych armii trupów, rozsypanych po drodze odwrotu, nie mogło być poważnych trudności w uzupełnieniu braków. Ale nie jest to tak łatwo ściągnąć z zamarzłego trupa parę spodni, jakby się to wydawało czystemu teoretykowi. Wymaga to czasu i pracy. Trzeba zostać w tyle, gdy towarzysze maszerują dalej. Pułkownik d’Hubert miał skrupuły, gdy chodziło o odłączenie się od kolumny. Gdyby wyszedł z szeregu, nie mógłby być pewny, że kiedykolwiek odnajdzie swój batalion; także grozą przejmująca poufałość zmagania się ze zmarzniętym trupem, przeciwstawiającym jego przemocy nieugiętą sztywność żelaza, była przeciwna delikatności jego uczuć Na szczęście jednak, gdy pewnego razu grzebał w śniegu między chatami jakiejś wsi w nadziei, iż znajdzie zmarzłego ziemniaka albo może jadalne odpadki, które by mógł zgryźć swymi długimi i popękanymi zębami, znalazł kilka koców, jakich chłopi rosyjscy używają do wyściełania wozów. Oczyszczone z przymarzłego śniegu, owinięte dokoła jego eleganckiej postaci i przymocowane silnie u pasa, dały wspaniale leżącą dolną część garderoby, coś stara drewniana stodoła paliła się jasnym i ogromnym płomieniem. Święty batalion szkieletów Obwiązanych łachmanami cisnął się łakomie po stronie zasłoniętej od wiatru i wyciągał do żaru setki rąk, zgrabiałych i zmarzniętych na kość. Nikt nie zauważył ich przybycia. Zanim weszli w krąg światła, pełgającego po twarzach zapadłych, wygłodzonych i o szklanych oczach, pułkownik d’Hubert odezwał się z kolei: — Masz pan swój muszkiet, pułkowniku Feraud, jestem lepszym piechurem niż pan. Pułkownik Feraud skinął głową i począł przeciskać się do żaru buchających płomieni. Pułkownik d’Hubert był względniejszy, niemniej jednak udało mu się dostać miejsce w pierwszym rzędzie. Ci, którzy zrobili im miejsce, próbowali słabymi okrzykami powitać powrót dwu towarzyszy nieporównanych w swej wytrwałości i dzielności. Męskim tym cnotom nigdy chyba nie złożono hołdu głębszego nad ten ledwie dosłyszalny okrzyk powitania. To jest wierny opis rozmów, jakie w czasie odwrotu spod Moskwy prowadził pułkownik Feraud z pułkownikiem d’Hubert. Milczenie pułkownika Feraud było wynikiem jego skupionej wściekłości. Niski, rozczochrany, z twarzą czarną od pokładów sadzy i zarośniętą, rozwichrzoną brodą, z odmrożoną ręką, owiniętą w brudne gałgany i niesioną na temblaku, szedł i oskarżał los o bezprzykładną przewrotność wobec wzniosłego Męża Przeznaczenia. Pułkownik d’Hubert, z długimi wąsami, wiszącymi na kształt sopli lodowych po obu stronach popękanych, sinych ust, z powiekami zapalonymi od blasku śnieżnego, gdy główną część jego ubrania stanowił kożuch barani, z trudem ściągnięty z zamarzłego ciała jakiegoś ciury, znalezionego w opuszczonym wozie, miał dla wydarzeń tych bardziej myślące spojrzenie. Jego regularna, piękna twarz składała się teraz z wy— stających kości, z zagłębień bez ciała; wyzierała spod czepca kobiecego z czarnego aksamitu, na którym z trudem udało mu się umocować wielki kapelusz, znaleziony pod kołami pustego furgonu wojskowego, gdzie musiał kiedyś leżeć bagaż jednego z generałów. Kożuch barani był za krótki na mężczyznę jego wzrostu i kończył się dość wysoko, a sina od zimna skóra na nogach przeglądała przez łachmany dolnej części garderoby. W tych warunkach nie wywoływało to niczyich drwin ani współczucia. Nikt nie troszczył się o to, co jego sąsiad czuł lub jak wyglądał. Pułkownik d’Hubert, zahartowany na zimno, cierpiał głównie wskutek smętnej nieprzystojności swego kostiumu, drażniącej jego miłość własną. Ktoś, kto nie umie myśleć, byłby przekonany, że wobec całych armii trupów, rozsypanych po drodze odwrotu, nie mogło być poważnych trudności w uzupełnieniu braków. Ale nie jest to tak łatwo ściągnąć z zamarzłego trupa parę spodni, jakby się to wydawało czystemu teoretykowi. Wymaga to czasu i pracy. Trzeba zostać w tyle, gdy towarzysze maszerują dalej. Pułkownik d’Hubert miał skrupuły, gdy chodziło o odłączenie się od kolumny. Gdyby wyszedł z szeregu, nie mógłby być pewny, że kiedykolwiek odnajdzie swój batalion; także grozą przejmująca poufałość zmagania się ze zmarzniętym trupem, przeciwstawiającym jego przemocy nieugiętą sztywność żelaza, była przeciwna delikatności jego uczuć Na szczęście jednak, gdy pewnego razu grzebał w śniegu między chatami jakiejś wsi w nadziei, iż znajdzie zmarzłego ziemniaka albo może jadalne odpadki, które by mógł zgryźć swymi długimi i popękanymi zębami, znalazł kilka koców, jakich chłopi rosyjscy używają do wyściełania wozów. Oczyszczone z przymarzłego śniegu, owinięte dokoła jego eleganckiej postaci i przymocowane silnie u pasa, dały wspaniale leżącą dolną część garderoby, coś w rodzaju sztywnej spódnicy, która pułkownikowi d’Hubert w zupełności zwróciła przyzwoitość wyglądu, ale postać jego uczyniła jeszcze bardziej wyróżniającą się niż przedtem. Tak odbywał dalej odwrót nie wątpiąc ani na chwilę w swoje ocalenie, ale pełen innych obaw. Dawna, żarliwa wiara załamała się. Jeśli droga do sławy wiedzie przez takie nieprzewidziane cieśniny, to, pytał siebie — gdyż był naturą refleksyjną — czy i sam przewodnik godny jest tak bezwzględnego zaufania? Był to smutek patriotyczny, choć nie wolny od pewnych osobistych niepokojów, ale najzupełniej odmienny od nierozumnego oburzenia na wszystko, jakie żyło w piersi pułkownika Feraud. Przychodząc do sił w ciągu trzech tygodni spędzonych w małym miasteczku niemieckim pułkownik d’Hubert zdumiał się, gdy odkrył w sobie tęsknotę za pokojem. Powracające siły miały skłonności najzupełniej pokojowe. W milczeniu myślał o tej dziwnej przemianie swego umysłu. I niewątpliwie wielu jego kolegów, oficerów pełniących służbę polową, doświadczyło tej samej przemiany wewnętrznej. W jednym z listów do domu pisał pułkownik d’Hubert: „Wszystkie twoje plany ożenienia mnie, moja droga Leonio, z uroczą dziewczyną, którą wyszukałaś dla mnie w sąsiedztwie, wydają się dziś dalsze od urzeczywistnienia niż kiedykolwiek. Nie ma jeszcze pokoju. Europa potrzebuje nowej lekcji. Będzie to dla nas ciężkie zadanie, ale spełnić je trzeba, gdyż cesarz jest niezwyciężony.” Tak pisał pułkownik z Pomorza do swej zamężnej siostry Leonii, mieszkającej w południowej Francji. Wypowiedzianych tu uczuć nie byłby się w pewnym znaczeniu zaparł pułkownik Feraud, który do nikogo nie pisał listów, gdyż ojciec jego był niepiśmiennym kowalem, a nie miał siostry ani brata, ani nikogo, kto by gorąco pragnął go skojarzyć z uroczą, młodą dziewczyną na dalszy, spokojny żywot. Ale list pułkownika d’Hubert zawierał również filozoficzne rozważania na temat niepewności wszystkich nadziei osobistych, jak długo są one ściśle związane ze zwodną fortuną człowieka niewątpliwie wielkiego, to prawda, ale przy całej swej wielkości tylko człowieka. Te zapatrywania musiałyby się wydać pułkownikowi Feraud czystą herezją. Pewne ponure wróżby wojskowej natury, wyrażone ostrożnie, uznałby pułkownik Feraud za oczywistą zdradę stanu. Lecz Leonia, siostra pułkownika d’Hubert, przeczytała list z prawdziwym zadowoleniem, potem zaś, składając go w zamyśleniu, zauważyła po cichu, że „Armand gotów jeszcze stać się rozumnym człowiekiem”. Od czasu swego małżeństwa, odkąd weszła do rodziny z południowej Francji, wierzyła niezachwianie w powrót legalnego króla. Pełna nadziei, a zarazem niepokoju, modliła się rano i wieczór i paliła w kościołach świece na intencję zdrowia i pomyślności swego brata. Miała wszelkie dane, by przypuszczać, że modlitwy jej zostały wysłuchane. Pułkownik d’Hubert przeszedł Lützen, Budziszyn i Lipsk, nie draśnięty nawet, a sława jego ciągle rosła. Przystosowując postępowanie swe do potrzeb tych rozpaczliwych czasów nigdy nie wypowiadał swych obaw. Ukrywał je pod maską wesołej uprzejmości, mającej tak miły charakter, że ludzie pytali się ze zdziwieniem, czy pułkownik d’Hubert wie aby coś o tych wszystkich nieszczęściach. I nie tylko postępowanie, ale nawet spojrzenia jego niczym nie były zmącone. Niezmienna pogoda jego niebieskich oczu rozbrajała wszystkich zniechęconych i uciszała nawet rozpacz. To zachowanie jego spotkało się z przychylną oceną samego cesarza, gdyż pułkownik d’Hubert, przydzielony teraz do sztabu generalnego, miał sposobność kilkakrotnie zwrócić na siebie uwagę cesarską. Lecz oburzyło to zawsze więcej wymagającego pułkownika Feraud. Gdy przejeżdżał przez Magdeburg w sprawach służbowych i zasępiony siedział przy obiedzie z komendantem placu, wyraził się o swym wiecznym przeciwniku: — Ten człowiek nie kocha cesarza. Goście przyjęli te słowa głębokim milczeniem. Pułkownik Feraud zmieszany nieco okrucieństwem swego zarzutu próbował poprzeć go przekonywającymi dowodami. — Już ja go znam! — krzyknął dodając kilka przekleństw. — Każdy studiuje swego przeciwnika. Ja miałem z nim z pół tuzina pojedynków, jak to wie cała armia. Czegóż chcecie więcej? Jeśli to nie da każdemu durniowi dość sposobności do poznania człowieka, to niech mnie diabli wezmą, jeśli wiem, co mu ją da! Potem uporczywie i ponuro powlókł wzrokiem po siedzących przy stole. Później w Paryżu, gdy od świtu do nocy zajęty był reorganizacją swego pułku, pułkownik Feraud dowiedział się, że pułkownik d’Hubert został generałem. Z niedowierzaniem spojrzał na informatora, potem założył ręce i odwrócił się mrucząc: — U tego człowieka nic mnie już nie dziwi. Ale głośno dodał mówiąc przez ramię: — Byłbym panu bardzo zobowiązany, gdybyś zechciał przy pierwszej sposobności zakomunikować generałowi d’Hubert, że awans jego chroni go na jakiś czas przed ciężką przeprawą orężną. Czekałem tylko, kiedy się tu zjawi. Tamten oficer począł mu przekładać: — Czyż możesz pan myśleć o tym, pułkowniku Feraud, w tych czasach, gdy każde życie należy oddać sławie i bezpieczeństwu Francji? Ale nieszczęścia, spowodowane niepowodzeniem wojennym, ujemnie wpłynęły na charakter pułkownika Feraud. Podobnie jak tylu innych, stał się złym wskutek tej odmiany losu. — Nie jestem zdania, by istnienie generała d’Hubert miało jakiekolwiek znaczenie dla sławy i bezpieczeństwa Francji — warknął złośliwie. — Przypuszczam, że nie sądzi pan, ii zna go pan lepiej niż ja, ja, który miałem z nim pół tuzina pojedynków. Czy tak? Rozmówca, człowiek młody, zamilkł. Pułkownik Feraud począł krążyć po pokoju. — Nie są to czasy, by mówić ogródkami — rzekł. — Nie mogę w to uwierzyć, by ten człowiek kochał kiedykolwiek cesarza. Wygrzebał sobie gwiazdki generalskie spod butów generała Berthiera. Doskonale. Ja zdobędę je sobie inaczej, a wtenczas skończymy raz z tą historią, która wlecze się już za długo. Gdy generał d’Hubert dowiedział się okrężną drogą o stanowisku pułkownika Feraud, zrobił ruch, jakby chciał usunąć na bok natręta. Myśli jego zajęte były ważniejszymi sprawami. Nie miał nawet czasu wyjechać, by odwiedzić rodzinę. Siostra jego, której rojalistyczne nadzieje wzrastały z dnia na dzień, choć dumna ze swego brata, do pewnego jednak stopnia nie była zadowolona z ostatniego awansu, gdyż to był szczególny dowód łaski uzurpatora, co mogło później mieć zły wpływ na jego karierę. Brat odpisał jej, że nawet śmiertelny wróg nie mógłby twierdzić, że awans ten zawdzięcza czyjejkolwiek łasce. A co do kariery, zapewnia, że nie patrzy w przyszłość dalej jak po najbliższą bitwę. W tym ponurym nastroju rozpoczął generał d’Hubert kampanię francuską, lecz w drugi dzień bitwy pod Laon został ranny. Gdy znoszono go z pola, słyszał, że pułkownik Feraud, mianowany na miejscu generałem, wysłany został, aby w jego zastępstwie stanąć na czele brygady. Mimo woli klął swój los, gdyż w pierwszej chwili nie był w stanie pojąć, ile dodatnich stron posiada jego ciężka rana. A jednak w ten to heroiczny sposób opatrzność zapewniła mu przyszłość. Niebawem pod opieką wiernego, starego służącego generał d’Hubert jechał powoli na południe, do posiadłości swej siostry, co oszczędziło mu upokorzeń i rozterek, jakie w chwili upadku Napoleona przechodzili wszyscy mężowie cesarstwa. Gdy leżał w łóżku, naprzeciw okna rozwartego szeroko na słoneczny krajobraz Prowansji, zrozumiał dopiero wszystkie dodatnie strony rany, zadanej mu odłamkiem pruskiego pocisku, który zabijając mu konia i rozdzierając bok uratował go od czynnego zmagania się z własnym sumieniem. Po czternastu latach spędzonych w siodle i z bronią w ręku, mając przeświadczenie, że obowiązek swój spełnił aż do końca, przekonał się, że rezygnacja nie jest cnotą trudną. Siostra była zachwycona jego rozsądkiem. — Oddaję się w zupełności w twoje ręce, droga Leonio — rzekł do niej. Leżał jeszcze w łóżku, gdy z uwagi na rodzinę jego szwagra, która zajęła się tą sprawą, otrzymał od rządu królewskiego nie tylko potwierdzenie swego stopnia, ale i zapewnienie, że przyjęty zostanie do czynnej służby. Do tego dodano bezterminowy urlop dla poratowania zdrowia. Nieprzychylna opinia, jaka rozeszła się o nim w kołach bonapartystów — aczkolwiek nie oparta na czymś bardziej rzeczowym jak nieuzasadnione oświadczenie generała Feraud — miała za bezpośrednią przyczynę zatrzymanie generała d’Hubert na liście czynnych oficerów. Co zaś tyczy się generała Feraud, to otrzymał on również potwierdzenie stopnia. Było to więcej, niż mógł się spodziewać, ale marszałek Soult, ówczesny minister wojny przywróconego króla, miał szczególne względy dla oficerów, którzy służyli w Hiszpanii. Lecz nawet protekcja marszałka nie mogła mu zapewnić przyjęcia do czynnej służby. Został więc na uboczu, niezadowolony, bezczynny, niechętny, i w podejrzanych restauracjach szukał towarzystwa innych oficerów na półżołdzie, którzy w kieszeniach na piersi przechowywali z miłością brudne, ale sławą okryte kokardy trójkolorowe, a przy wytartych mundurach nosili zakazane guziki z orłami, uzasadniając to tym, że są za biedni, by mogli sobie pozwolić na przepisaną zmianę. Gdy nastąpił triumfalny powrót z Elby, fakt historyczny tak cudowny i nieprawdopodobny jak czyny mitologicznych półbogów, generał d’Hubert nie był jeszcze zdolny dosiąść konia. Nie mógł też dobrze chodzić. Te trudności, które madame Leonia uważała za bardzo szczęśliwe, pomogły jej ustrzec brata od wszelkiego rodzaju fałszywych kroków. Lecz zauważyła z przykrością, że stan jego umysłu był w tym czasie daleki od rozsądku. Generała, wciąż jeszcze zagrożonego utratą nogi, pewnej nocy zastał w stajniach chateau* chłopiec od koni, który zobaczył światło i narobił hałasu myśląc, że to złodzieje. Kule generała leżały na wpół przykryte słomą podściółki, a w którejś z klatek generał skakał na jednej nodze dokoła parskającego konia, którego pragnął osiodłać. Tak działał czar cesarza na spokojny temperament i zrównoważony umysł. Pod naciskiem przedstawień, łez, wyrzutów, perswazji i próśb swej rodziny, która kołem go otoczyła w świetle latarni stajennych, wykręcił się z trudnej sytuacji po prostu tym, że padł zemdlony w ramiona swych najbliższych, po czym przeniesiono go do łóżka. Zanim je opuścił, drugie panowanie Napoleona, sto dni gorączkowej agitacji i najwyższego wysiłku, przeszło niby straszliwy sen. Tragiczny rok 1815, który zaczął się fermentem i wzburzeniem umysłów, skończył się mściwymi proskrypcjami. Jak generał Feraud uniknął łapy Specjalnej Komisji i ostatniej posługi, wyświadczonej przez oddział egzekucyjny, tego on sam nigdy nie wiedział. Po części przypisać to należy podrzędnemu stanowisku, jakie zajmował w czasie stu dni. Cesarz nie oddał mu komendy nad żadnym z oddziałów, lecz powierzył mu kawaleryjskie dépôt* w Paryżu, skąd miał pośpiesznie ćwiczonych i zaprawionych rekrutów wysyłać w pole. Ponieważ zadanie to uważał za niegodne swych zdolności, nie wykonywał go ze szczególną gorliwością; ale ratunek przed represjami rojalistycznymi w większej jeszcze mierze zawdzięczał interwencji generała d’Hubert. Ten zaś wciąż jeszcze był na urlopie ozdrowieńczym, ale mógł już podróżować i dlatego dał się nakłonić siostrze, aby udać się do Paryża i przedstawić się swemu prawowitemu władcy. A że nikt w stolicy nic prawdopodobnie nie wiedział o epizodzie w stajni, przyjęto go więc z wyróżnieniem. Ponieważ był żołnierzem do szpiku kości, przeto możność wykonywania swego zawodu była mu pocieszeniem za to, że stał się przedmiotem nienawiści bonapartystów, prześladujących go z uporem, którego nie mógł zrozumieć. Cała złość tej rozgoryczonej i prześladowanej partii skupiła się na nim jako na tym, który nigdy nie kochał cesarza — na potworze gorszym właściwie od zwyczajnego zdrajcy. Generał d’Hubert nie gniewał się, lecz wzruszał ramionami na to okrutne uprzedzenie. Odtrącony przez swych dawnych przyjaciół, a mocno nie dowierzający zaszczytom rozdawanym przez sfery rojalistyczne, młody ten i przystojny generał (miał zaledwie około czterdziestki) przybrał maskę zimnej i uprzedzającej uprzejmości, która przy najlżejszej oznace usiłowanego lekceważenia przechodziła w cierpką wyniosłość. Tak uzbrojony generał d’Hubert chodził za swoimi sprawami po Paryżu czując w duszy szczęście, to szczególne szczęście uniesienia, jakie przeżywają ludzie bardzo zakochani. Wyszukana przez siostrę śliczna dziewczyna pojawiła się i podbiła go w sposób, w jaki młoda dziewczyna podbija mężczyznę blisko czterdziestoletniego: po prostu żyjąc na jego oczach. Ślub miał się odbyć, skoro tylko generał d’Hubert otrzyma oficjalną nominację na przyobiecane stanowisko. Pewnego popołudnia generał d’Hubert siedział na tarasie Cafe Tortom i z rozmowy dwu nieznajomych, zajmujących stolik obok niego, dowiedział się, że generałowi Feraud, który wraz z całym mnóstwem wyższych oficerów został aresztowany po drugim powrocie króla, grozi, iż zostanie wezwany przed Specjalną Komisję. Ponieważ w Obecnej chwili żył, jak prawie wszyscy tęskniący kochankowie, myślą o dniu urzeczywistnienia marzeń i nieustannie widział go przed oczyma, potrzeba było wymienić nazwisko jego wiecznego przeciwnika głosem dość silnym, by wyrwać najmłodszego z generałów napoleońskich z jego marzeń. Spojrzał dokoła. Nieznajomi byli w cywilnych ubraniach. Chudzi i smagli od wiatrów, chwiali się na swych krzesłach i spod kapeluszów mocno wciśniętych na oczy patrzyli na ludzi z posępnym i nie dowierzającym roztargnieniem. Nietrudno było poznać, że byli to dwaj przymusowo zwolnieni oficerowie starej gwardii. Z brawury i przez nieostrożność usiłowali mówić głośno, a generał d’Hubert, który nie widział powodu, dla którego miałby zmienić miejsce, słyszał każde słowo. Nie wyglądali na osobistych przyjaciół generała Feraud. Nazwisko jego wymienili między innymi. Gdy generał d’Hubert usłyszał je kilkakrotnie, miłe jego sny o szczęściu domowym u boku pięknej kobiety przerwała ostra tęsknota za przeszłością wojenną, za nieustannym, oszałamiającym zgiełkiem bojowym, jedynym w wielkości swej sławy i upadku — za tym cudownym dziełem i najistotniejszą własnością jego generacji. I nagle uczuł niezrozumiałą czułość dla swego starego przeciwnika i ze wzruszeniem myślał o morderczej niedorzeczności, jaką spotkanie się z nim wprowadziło do jego życia. Było to jak przyprawa korzenna w gorącej potrawie. Z nagłą tęsknotą pomyślał o dziwnym smaku tej historii. Nigdy nie miał go już zakosztować. Wszystko minęło. „Zdaje mi się, że to go tak rozgoryczyło na mnie, iż go wtenczas, za pierwszym razem, zostawiłem w ogrodzie” — myślał pobłażliwie. Dwu nieznajomych przy najbliższym stoliku umilkło, gdy wymieniono po raz trzeci nazwisko generała Feraud. Po chwili starszy z nich odezwał się znów zgorzkniałym głosem i oświadczył, że z generałem Feraud już skończone. A dlaczego? Po prostu dlatego, że nie był, jak niektórzy wielcy panowie, kochający tylko siebie. Rojaliści wiedzieli, że nigdy nie uda się im go przerobić. Zanadto kochał Tamtego. Tamten to mąż z wyspy Św. Heleny. Obydwaj oficerowie kiwnęli do siebie głowami i trącili się szklankami, zanim wypili „za niemożliwy powrót”. Potem ten sam, który mówił przedtem, odezwał się z drwiącym uśmiechem: — Jego przeciwnik miał więcej sprytu. — Co za przeciwnik? — zapytał młodszy, jakby zdziwiony. — Nie słyszałeś? Było ich dwu huzarów. Po każdym awansie bili się. Nie słyszałeś o tym pojedynku, który ciągnął się od 1801 roku? Tamten, oczywiście, słyszał o pojedynku. Teraz dopiero zrozumiał aluzję. Generał baron d’Hubert będzie mógł w spokoju używać teraz łask swego otyłego króla. — Niech mu to wyjdzie na zdrowie — mruknął starszy. — Obydwaj byli zuchami. Nigdy nie widziałem tego d’Huberta, ponoć to przebiegły elegancik, jak słyszałem. Ale wierzę w to, co mówił o nim Feraud — on nigdy nie kochał cesarza. Potem wstali i odeszli. Generał d’Hubert odczuwał przerażenie lunatyka, który budzi się z rozkosznego snu, aby ujrzeć, że idzie środkiem bagna. Wstręt do błota, po którym stąpa, przejął go do głębi. Nawet obraz uroczej dziewczyny uniosły mu sprzed oczu fale wzburzenia wewnętrznego. Wszystko, czymkolwiek był lub spodziewał się zostać, miałoby dlań posmak hańby, gdyby nie udało mu się wybawić generała Feraud od losu grożącego tylu mężnym. Pod naciskiem prawie chorobliwego pragnienia, alby zapewnić życie swemu przeciwnikowi, generał d’Hubert pracował (jak mówią Francuzi) rękami i nogami, aż znalazł sposób, by w niespełna dwadzieścia cztery godziny otrzymać nadzwyczajną audiencję u ministra policji. Generał baron d’Hubert wprowadzony został bez zwykłych formalności. W mroku gabinetu ministerialnego poza konturami biurka, krzeseł i stołów, pomiędzy dwoma snopami woskowych świec, płonących w kandelabrach, ujrzał postać we wspaniałym ubiorze, pozującą się przed wielkim lustrem. Stary członek Konwentu Fouché, książę Otranto, senator cesarstwa, zdrajca każdego człowieka, każdej zasady i przyczyny postępowania ludzkiego oraz podstępny zwolennik drugiej restauracji, przymierzał swój strój paradny, w którym jego młoda i świetna fiancée* pragnęła go mieć na portrecie wykonanym na porcelanie. Był to kaprys, urocza zachcianka, którą pierwszy minister policji (w czasach drugiej restauracji) spieszył zaspokoić. Człowiek ten bowiem, którego ze względu na jego chytrość często porównywano z lisem, a którego wartość etyczną symbolizował tchórz, był przejęty swą miłością na równi z generałem d’Hubert. Zaskoczony przy tej czynności wskutek niedopatrzenia służących, ukrył odrobinę zmieszania pod maską charakterystycznego bezwstydu, który tak doskonale oddawał mu usługi w niezliczonych intrygach jego egoistycznego żywota. Nie zmieniając więc postawy ani na jotę, z jedną nogą w jedwabnej pończosze wysuniętą naprzód, z głową zwróconą przez lewe ramię, odezwał się spokojnie: — Tu, generale. Proszę zbliżyć się. A więc? Cały w słuch się zamieniam. Gdy generał d’Hubert, zmieszany, jak gdyby spowiadał się z jednej ze swych słabości, przedstawiał mu możliwie najkrócej swą prośbę, książę Otranto sprawdzał dalej, jak leży kołnierz, poprawiał przed lustrem wyłogi i z trudem pochylał plecy, aby przekonać się, czy dobrze opadają złotem haftowane poły. Jego spokojna twarz, jego uważny wzrok nie mógł wyrażać większego zainteresowania tym zajęciem, niż gdyby był sam w pokoju. — Wyłączyć ze śledztwa Specjalnej Komisji sprawę niejakiego Feraud, Gabriela Floriana, generała brygady, mianowanego w roku 1814? — powtórzył lekko zdziwionym głosem i wówczas odwrócił się od lustra. — Dlaczego jego sprawę specjalnie? — Jestem zdumiony, że jego ekscelencja, tak kompetentny w ocenie ludzi tej epoki, mógł uznać za stosowne umieszczenie tego nazwiska na liście. — Wściekły bonapartysta! — Jak każdy grenadier i każdy żołnierz z armii, czym jego ekscelencja wie dobrze. A do osobistości generała Ferauda nie można przywiązywać większej wagi niż do pierwszego lepszego grenadiera. Jest to człowiek bez inicjatywy, w ogóle bez zdolności. Nie podobna wyobrazić sobie, by kiedykolwiek mógł on zdobyć sobie jakiś wpływ. — Choć ma język bardzo obrotny — dorzucił Fouché. — Donośny, to przyznaję, ale nie niebezpieczny. — Nie chcę spierać się z panem. Nie wiem o nim nic bliższego. Prawdę mówiąc znam tylko to nazwisko. — A jednak jego ekscelencja jest przewodniczącym komisji, ustanowionej przez króla w tym celu, aby wybrać tych, przeciwko którym wystąpić należy — rzekł generał d’Hubert z patosem, który nie uszedł uszu ministra. — Tak, generale — rzekł cofając się w ciemną część wielkiego pokoju, gdzie rzucił się w głęboki fotel, który pochłonął go całego, z wyjątkiem złotego haftu i bladej plamy jego twarzy — tak, generale. Proszę, niech pan siada. Generał d’Hubert usiadł. — Tak, generale — ciągnął dalej arcymistrz w sztuce intrygi i zdrady, którego dwulicowość doznawała może ulgi w wybuchach cynicznej szczerości, gdy stawała się już nieznośną dla niego samego. — Starałem się jak najprędzej zebrać komisję proskrypcyjną i sam objąłem jej przewodnictwo. A wiesz dlaczego? Po prostu ze strachu, iż jeśli nie wezmę prędko tej sprawy w ręce, moje własne nazwisko może znaleźć się na czele listy proskrypcyjnej. Takie są czasy, w których żyjemy. Ale teraz jestem ministrem króla i pytani pana otwarcie, dlaczego mam skreślić z listy nazwisko tego jakiegoś Feraud? Dziwi się pan, że nazwisko jego tam się znalazło! Czy to możliwe, byś pan znał ludzi tak mało? Mój drogi generale, na pierwszym posiedzeniu komisji lał się nam po prostu potok nazwisk, jak woda z dachu Tuilleriów po deszczu. Nazwisk! Mieliśmy wybór wśród tysięcy. Skąd pan wie, że nazwisko tego Feraud, którego życie czy śmierć jest dla Francji równie mało ważne, nie zdoła powstrzymać ludzi o innych nazwiskach? Głos z fotelu zamilkł. Naprzeciw siedział cicho generał d’Hubert, cichy i podobny do cienia. Tylko szabla jego dźwięczała lekko. Głos w fotelu zaczął znów: — A my musimy przecież starać się także zaspokoić oczekiwania sprzymierzonych władców. Książę de Talleyrand mówił właśnie wczoraj, że Nesselrode zakomunikował mu oficjalnie, iż jego cesarska mość cesarz Aleksander jest niemile dotknięty małą liczbą egzekucji dla przykładu, jakie rząd królewski wykonać zamierza — szczególnie, gdy chodzi o wojskowych. Mówię to panu w zaufaniu. — Słowo daję! — wybuchnął generał d’Hubert mówiąc przez zęby — jeśli jego ekscelencja raczy zaszczycić mnie większą ilością poufnych wiadomości, nie wiem, co zrobię. Wystarcza to już, aby szablę złamać na kolanie i kawałki rzucić… — Jakiemu rządowi służy pan, jak się panu wydaje? — przerwał ostro minister. Po krótkiej pauzie generał d’Hubert odparł przygnębionym głosem: — Rządowi Francji. — To znaczy tyle, co oszukiwać swe sumienie pustymi słowami, generale. Otóż prawdą jest, że służysz pan rządowi wygnańców, którzy wrócili, rządowi ludzi, którzy przez lat dwadzieścia nie mieli ojczyzny. A także ludzi, którzy dopiero co przeżyli okropną i upokarzającą grozę… Niech pan nie ma co do tego złudzeń. Książę Otranto zamilkł. Ulżył sobie, a zarazem osiągnął swój cel dotykając poczucia godności tego tu, który niepotrzebnie zastał go przed lustrem przy pozowaniu, ubranego w złotem haftowany strój paradny. Ale ci z armii mieli gorące głowy, przyszło mu na myśl, że byłoby to niepożądane, gdyby dobrze widziany generał, przyjęty na audiencję na skutek polecenia jednego z książąt krwi, natychmiast po prywatnej rozmowie z ministrem popełnił nierozważnie jakiś skandal. Zmienionym więc tonem zapytał: — Pański krewny, ten Feraud? — Nie, bynajmniej nie krewny. — Bliski przyjaciel? — Bliski… tak. Łączy nas pewien stosunek takiej natury, że uważam za obowiązek mego honoru próbować… Minister zadzwonił nie czekając na koniec zdania. Gdy wyszedł służący, który wniósł parę ciężkich srebrnych kandelabrów i postawił je na biurku, książę Otranto podniósł się (cała pierś jego błyszczała od złota!) i wyjąwszy z szuflady kawałek papieru trzymał go ostentacyjnie w ręku, mówiąc przy tym z przekonywającą grzecznością: — Nie powinien pan mówić o łamaniu swej szabli na kolanie, generale. Może nigdy nie dostałbyś pan już innej. Tym razem cesarz już nie wróci… Diable d’homme!* Teraz właśnie była chwila, tu, w Paryżu, tuż po Waterloo, kiedy napędził mi strachu. Wyglądał tak, jakby był gotów wszystko zaczynać na nowo. Na szczęście, nikt nie może naprawdę zacząć na nowo. Nie powinien pan myśleć o łamaniu szabli, generale. Generał d’Hubert patrzał w ziemię i lekko zrobił ręką beznadziejny ruch wyrzeczenia. Minister policji odwrócił od niego oczy i w zamyśleniu począł czytać papier, który przez cały czas trzymał w ręku. — Wybrano tylko dwudziestu generałów, którzy mają zginąć dla przykładu. Okrągła liczba. Popatrzmy, Feraud… Aha, tu jest Gabriel Florian. Parfaitement.* O niego panu chodzi. Dobrze, tylko dziewiętnastu zginie dla przykładu. Generał d’Hubert wstał czując się jakby po ciężkiej chorobie. — Muszę prosić jego ekscelencję, by interwencję moją zechciał zachować w najzupełniejszej tajemnicy. Przywiązuję do tego jak największą wagę, by on nie dowiedział się… — Któż może go o tym powiadomić, chciałbym wiedzieć? — rzekł Fouché, z zaciekawieniem podnosząc oczy na surową i nieruchomą twarz generała d’Hubert. — Weź pan pióro i przekreśl sam jego nazwisko. Jest to jedyna lista, jaka istnieje. Jeśli nabierzesz pan dość atramentu, nikt nie będzie wiedział nawet, czyje nazwisko wykreślono. Ale, par exemple,* nie odpowiadam za to, co z nim potem zrobi Clarke. Jeśli będzie się dalej awanturował, minister wojny osadzi go w jednym z miast prowincjonalnych i odda pod dozór policyjny. W parę dni potem, po wstępnych powitaniach, generał d’Hubert powiedział do swej siostry: — Ach, moja droga Leonio! Nie wiesz, jak mi się śpieszyło opuścić Paryż. — To z miłości — powiedziała z chytrym uśmiechem. — I ze wstrętu — dodał generał d’Hubert z głęboką — powagą. — Omal żem nie umarł z… obrzydzenia. Twarz jego skurczyła się z odrazy Gdy siostra spojrzała na niego uważnie, ciągnął dalej: — Musiałem być u Fouchégo. Byłem na audiencji. W jego gabinecie. Kto miał to nieszczęście, że w jednym pokoju musiał oddychać z tym człowiekiem tym samym powietrzem, ten ma wrażenie, że stracił na godności; ma się to przykre uczucie, że mimo wszystko nile jest się tak czystym jakby się być spodziewało… Ale wy tego nie możecie zrozumieć. Ona skinęła głową kilkakrotnie. Przeciwnie, rozumiała to doskonale. Znała swego brata na wylot i kochała go takiego, jakim był. Poza tym zresztą obrzydzenie i pogarda wszystkich towarzyszyły „jakobinowi” Fouché, który wykorzystywał dla swego dobra każdą słabość, każdą cnotę, każde wspaniałe złudzenie ludzkości, by całą swą generację wodzić za nos i jako książę Otranto umrzeć w zapomnieniu. — Mój drogi Ammandzie — rzekła ze współczuciem — czegóż mogłeś żądać od takiego człowieka? — Ni mniej, ni więcej, tylko życia ludzkiego — odparł generał d’Hubert — i otrzymałem je. Musiałem je otrzymać. Ale czuję teraz, że nigdy nie zapomnę tego człowiekowi, którego musiałem ratować. Generał Feraud zupełnie niezdolny do zrozumienia (jak większość z nas), co się z nim dzieje, otrzymał rozkaz ministra wojny, nakazujący mu udać się natychmiast do jednego z miasteczek centralnej Francji, co przyjął z uczuciem, którego naturalnym wyrazem było dzikie przewracanie oczyma i straszliwe zgrzytanie zębami. Przeminięcie stanu wojny, jedynego stanu społecznego, jaki znał, i okropna perspektywa świata podczas pokoju, przyprawiały go o dreszcze. Przybył do miasteczka mocno przekonany, że to nie może trwać długo. Tam zawiadomiono go, że został zwolniony z armii i że pensja jego (obliczona według stopnia pułkownika) uzależniona została od nienaganności jego zachowania się oraz od przychylnych raportów policji. Już nie w armii! Nagle uczuł, że ziemia stała mu się obca jak duch pozbawiony ciała. Nie podobna było żyć. Z początku nie był w stanie uwierzyć w to. To niemożliwe. Czekał tylko, kiedy przyjdą pioruny, trzęsienie ziemi czy inne kataklizmy żywiołowe; ale nic podobnego nie zaszło. Ołowiany ciężar nieodwołalnej bezczynności zwalił się na generała Feraud, który, nie rozporządzając poza tym siłami duchowej natury, popadł w stan grozą przejmującego ogłupienia. Przebiegał więc ulice małego miasteczka, patrząc przed siebie oczyma czarnymi i błyszczącymi jakby z laki i nie zwracając uwagi na kapelusze, które uchylały się, gdy przechodził; ludzie, gdy ich mijał, szeptali: — To jest ten biedny generał ze złamanym sercem. Patrzcie no tylko, jak on kochał cesarza! Inne żywe widma z napoleońskiej burzy zbierały się dookoła generała Feraud z niesłychanym respektem. On sam był przekonany, że boleść podarła mu duszę na strzępy. Cierpiał na napady, w czasie których chciało mu się płakać, wyć, kąsać ręce aż do krwi, spędzać dnie w łóżku z głową wciśniętą w poduszkę; lecz wszystko to było wynikiem czystej apatii, wyrazem ogromnej, nieopisanej, niepojętej nudy. Jego niezdolność do objęcia całej beznadziejności swego położenia powstrzymywała go od samobójstwa. Nigdy nawet nie pomyślał o tym. Ale apetyt opuścił go, a trudność, jaką sprawiało mu wyrażenie swego przygnębienia (najstraszliwsze przekleństwa nie mogły uczynić temu zadość), doprowadziła go powoli do zamilknięcia, pewnego rodzaju śmierci dla natur południowych. Dlatego sprawiło to wielkie wrażenie na anciens militaires*, uczęszczających do pewnej małej kawiarni, pełnej much, gdy jednego parnego popołudnia „ten biedny generał Feraud” wybuchnął nagle potokiem niesłychanych przekleństw. Siedział spokojnie w swym uprzywilejowanym kącie przeglądając gazety z Paryża z takim zainteresowaniem z jakim skazaniec oczekiwałby nowin w przeddzień egzekucji. Grono marsowych brązowych postaci, których jednej brakowało oka, drugiej w Rosji odmarzł koniec nosa, otoczyło go z niepokojem. — Co się stało, generale? Generał Feraud siedział prosto i trzymał gazetę w wyciągniętych rękach, aby móc łatwiej czytać mały druk. Czytał po cichu kilkakrotnie ułamki wiadomości, które były przyczyną, można by powiedzieć, jego zmartwychwstania. „Jak donoszą, generał d’Hubert, który dotychczas przebywał dla poratowania zdrowia na południu, powołany został na dowódcę piątej brygady jazdy w…” Opuścił gazetę, jakby skamieniał… — Powołany został na dowódcę… — i nagle mocno uderzył się w czoło. — Prawie zapomniałem o nim — mruknął takim tonem, jakby cierpiał od wyrzutów sumienia. Jakiś weteran o szerokiej piersi ryczał przez całą kawiarnię: — Nowe łajdactwo rządu, generale?! — Łajdactw tych szubrawców — piorunował generał Feraud — nie podobna zliczyć. Jedno mniej, jedno więcej!… — tu zniżył głos. — Ale przynajmniej jednemu z nich dam w końcu radę. Spojrzał po twarzach. — Jest taki wypomadowany, wyfiokowany sztabowiec, pieszczoch kilku marszałków, którzy ojca swego sprzedali za garść angielskiego złota. Ten musi przekonać się jak najprędzej, że jeszcze żyję — oświadczył stanowczo. — Ale to jest sprawa prywatna. Dawna sprawa honorowa. Ba! Nasz honor nie gra roli. Przepędzono nas z przeciętym uchem jak stado wybrakowanych koni — już tylko dla oprawcy. Ale może coś się zrobi, że będzie można zadać cięcie dla cesarza… Messieurs, potrzebuję dwu panów do pomocy. Wszyscy poczęli się cisnąć. Generał Feraud, głęboko wzruszony tą demonstracją, wybrał z widocznym przejęciem kirasjera, weterana z jednym okiem, i oficera z Chasseurs a Cheval, który stracił koniec nosa w Rosji. Wybór swój wytłumaczył reszcie. — Sprawa między kawalerzystami, rozumiecie. Chór przeróżnych głosów odpowiedział mu: — Parfaitement, mon generał… Cest juste… Parbleu, c’est connu…* Każdy był zadowolony. Trójka opuściła razem kawiarnię przy towarzyszeniu okrzyków: „Bonne chance.*” Na dworze wzięli się pod ręce, z generałem w pośrodku. Trzy wypłowiałe, wielkie kapelusze, włożone z fantazją na bakier, en bataille*, zajmowały niemal całą szerokość ulicy. Rozpalone miasteczko, zbudowane z szarych kamieni i czerwonych cegieł, przesypiało swe prowincjonalne popołudnie pod niebieskim niebem. Pomiędzy domami rozlegały się miarowe donośne uderzenia bednarza, nabijającego obręcze na beczkę. Generał powłóczył lewą nogą, idąc w cieniu domów. — Ta przeklęta zima z roku 1813 porządnie poszła mi w kości. Ale to nic. Musimy wybrać pistolety, w tym rzecz. To reumatyzm. Żebyście byli widzieli mnie w Rosji, jak sobie dawałem radę z tymi wiecznie kręcącymi się Kozakami, i to z okropnego, starego muszkietu piechockiego. Mam specjalne zdolności do broni palnej. Tym tonem ciągnął generał Feraud dalej, trzymając wysoko głową z oczyma i z drapieżnym dziobem jak u sowy. Ponieważ przez całe życie był szermierzem, kawalerzystą, sabreur, pojmował wojnę w sposób niezmiernie prosty, jako w gruncie rzeczy zwielokrotnienie poszczególnych starć, coś w rodzaju gromadnego pojedynku. Tu mógł prowadzić wojnę na swój wyłączny rachunek. Odżył więc. Cień pokoju odstąpił go jak cień śmierci. Było to dziwne zmartwychwstanie niejakiego Ferauda Gabriela Floriana, engage volontaire* z roku 1793, generała z 1814, pochowanego swego czasu bez ceremonii za pomocą rozkazu podpisanego przez ministra wojny za drugiej restauracji. IV Nikt nie ma powodzenia we wszystkim, do czego się weźmie. W tym znaczeniu wszyscy jesteśmy ułomni. Rzecz główna w tym, by nie zbłądzić w obiorze celu naszego życia i wytrwania przy nim. W tym próżność często zwodzi nas na manowce. Ona pcha nas w sytuacje, z których musimy wychodzić pokonani, podczas gdy duma jest naszym strażnikiem, zarówno w wstrzemięźliwości, z jaką kieruje wyborem naszych celów, jak i w cnocie wytrwania. Generał d’Hubert był dumny i powściągliwy. Z miłostek swoich, szczęśliwych lub nie, wyszedł obronną ręką. W jego pokrytym bliznami ciele zachowało się aż do czterdziestki nienaruszone serce. Choć z zastrzeżeniami godził się na małżeńskie plany swej siostry, aż po uszy wpadł w nieuleczalną miłość, tak jak się spada z dachu. Był nadto dumny, by się czegoś obawiać. A uczucie to było naprawdę zbyt rozkoszne, by się niepokoić. Niedoświadczenie człowieka około czterdziestki jest czymś poważniejszym od niedoświadczenia młodzieńca, mającego lat dwadzieścia, gdyż nie wyrównuje tego porywczość gorącej krwi. Dziewczyna była tajemnicza jak zwykle młode dziewczęta, po prostu dzięki wrażeniu, jakie sprawia ich przysłoniona niewinność, jemu zaś tajemniczość tej młodej dziewczyny wydała się wyjątkowa i zajmująca. Nie było jednak nic tajemniczego w sposobie, w jaki madame Leonia partię tę przygotowała. Nic w tym też nie było szczególnego. Była to odpowiednia partia, bardzo pożądana przez matkę młodej damy (ojciec nie żył), a traktowana z przychylnością przez jej wuja — starego émigré*, który niedawno powrócił z Niemiec i teraz z trzciną w ręku, niby chudy duch ancien regime’u*, snuł się po ścieżkach ogrodu, należącego do gniazda rodzinnego młodej damy. Generał d’Hubert nie był człowiekiem, który potrafiłby zadowolić się kobietą i majątkiem — (gdyby przyszło już do czego. Duma jego (a duma pragnie zawsze rzeczywistych wyników) nie zadowoliłaby się niczym innym, jeno miłością. Ale że prawdziwa duma nie wyklucza próżności, przeto nie mógł sobie wyobrazić, z jakiego powodu to tajemnicze stworzenie, z głębokimi i błyszczącymi oczyma koloru fiołków, miałoby mieć dla niego jakieś uczucie żywsze nad obojętność. Młoda dama (miała na imię Adela) udaremniała wszelkie próby jasnego porozumienia się w tej sprawie. Prawda, że próby te podejmowano niezręcznie i lękliwie, gdyż generał d’Hubert przypomniał sobie nagle swój wiek, swe rany, swoją niedoskonałość, swą wewnętrzną niegodność — i przypadkowo poznał doświadczalnie znaczenie słowa strach. O ile mógł zrozumieć, dawała mu do poznania, że przy bezgranicznym zaufaniu do miłości i rozsądku swej matki nie żywiła nieprzezwyciężonego wstrętu do osoby generała d’Hubert, co jest zupełnie wystarczające dla dobrze ułożonej młodej kobiety, by na tym oprzeć pożycie małżeńskie. Ten pogląd męczył i obrażał dumę generała d’Hubert. A jednak pytał sam siebie z rozkoszną rozpaczą, czegóż więcej mógł się spodziewać. Miała spokojne, jasne czoło. Jej fiołkowe oazy śmiały się, gdy linie ust i brody posiadały podziwienia godną powagę. A wszystko to uzupełniało tak wspaniałe bogactwo jasnych włosów, tak przedziwna figura, taki urok w wyrazie, że generał d’Hubert nigdy właściwie nie miał sposobności, by z zupełną bezstronnością roztrząsnąć górne żądania swej dumy. W rzeczywistości bowiem począł czuć strach przed tego rodzaju badaniem, odkąd raz czy dwa znalazł się w ciężkiej rozterce ze swą utajoną namiętnością, co uświadomiło go, że kocha dość silnie, by swą umiłowaną raczej zabić niż stracić. Z walk tych, znanych mężczyznom w wieku lat czterdziestu, wychodził złamany, wyczerpany, skruszony i trochę smutny. Ale prawdziwą pociechą były za to spokojne chwile, gdy pół nocy przesiadywał czasami przy otwartym Oknie i rozmyślał o cudzie istnienia swej wybranki, jak wyznawca zatopiony w mistyczne rozważania prawd swej wiary. Nie należy sądzić, że o wszystkich tych przemianach jego życia wewnętrznego świat się dowiedział cośkolwiek. Generałowi d’Hubert nie było trudno otoczyć się uśmiechami, gdyż w rzeczywistości czuł się bardzo szczęśliwy. Zastosował się do zasad obowiązujących w Jego położeniu i każdego dnia rano posyłał kwiaty (z ogrodu i z cieplarni swej siostry), a niedługo potem szedł, by zjeść śniadanie ze swoją wybraną, jej matką i starymi émigré, jej wujem. Południe spędzali na przechadzce albo siedząc w cieniu. Baczne uszanowanie, zbliżające się do czułości, było z jego strony zasadniczym tonem ich rozmów — przy czym swoboda wymiany zdań przysłaniała głębokie wzruszenie, jakim przejmowała go jej niedostępna mu bliskość. Później, po południu, wracał generał d’Hubert pośród pól winnych, czasem strasznie ‘biedny, czasem niewymownie szczęśliwy, czasem w smutnym zamyśleniu; ale zawsze czul tę szczególną intensywność istnienia, to uniesienie wspólne artystom, poetom i kochankom — mężczyznom opanowanym silną namiętnością, wielką myślą albo nowym widzeniem piękna plastycznego. Świat zewnętrzny nie istniał wówczas dla generała d’Hubert w wyraźnych kształtach. Ale pewnego wieczora, gdy przechodził wzgórze, z którego mógł widzieć obydwa domy, zauważył dwie postacie, idące drogą, daleko w dole. Dzień był cudowny. Radosna wspaniałość rozpłomienionego nieba rzucała łagodny żar na przytłumione kolory południowego krajobrazu. Szare skały, brunatne pola i purpurowe falujące dale składały się na świetlisty akord i wionęły już zapachami wieczoru. Dwie postacie na drodze, w dole, wyglądały jak dwie sztywne sylwetki drewniane, czerniejące na wstążce białego pyłu. Generał d’Hubert rozpoznał długie, równe, wojskowe capotes* zapięte szczelnie aż po czarny halsztuk, wielkie kapelusze, chude, ciemne, wyraziste twarze — stare wiarusy, vieilles moustaches! Wyższy z nich miał czarną przepaskę na oku, twarz drugiego, ściągła i sucha, odznaczała się jakąś inną, dziwną i niepokojącą osobliwością, którą gdy podeszli bliżej, okazał się brak końca nosa. Podniósłszy ręce, aby pozdrowić utykającego cywila, idącego powoli o grubej lasce, zapytali go o dom, w którym mieszka generał baron d’Hubert, oraz w jaki sposób można by pomówić z nim na osobności. — Jeśli życzycie sobie, panowie, to możecie zaraz — rzekł generał d’Hubert tocząc wzrokiem po winnicach ujętych w purpurowe raimy, nad którymi wznosiło się gniazdo szarych i brunatnych domów wiejskich, cisnących się dookoła szczytu stożkowatego wzgórza, tak że niezgrabna wieża kościelna wyglądała tylko jak wystająca sikała. — Jeśli życzycie sobie, panowie, to możecie mówić z nim natychmiast. I proszę was, koledzy, mówicie otwarcie i z zupełnym zaufaniem. Na to obydwaj zrobili krok w tył i z podkreśloną ceremonialnością znów podnieśli ręce do kapeluszy. Następnie jeden z nich, ten ze zniekształconym nosem, przemówił za obydwu i oświadczył, że sprawa jest bardzo poufnej natury i że należy ją traktować dyskretnie. Ich główna kwatera znajduje się w tej wsi, tam dalej, gdzie ci przeklęci szubrawcy — niech diabli wezmą ich fałszywe, rojalistyczne serca! — patrzą dość koso na trzech Bogu ducha winnych wojskowych. Tymczasem pragnęliby tylko zapytać o nazwiska przyjaciół generała d’Huberta. — Jakich przyjaciół? — zapytał zdumiony generał, najzupełniej tym stropiony. — Tam mieszkam wraz z moim szwagrem. — Dobrze, to byłby jeden — rzekł weteran z oberwanym końcem nosa. — Jesteśmy przyjaciółmi generała Feraud — rzekł drugi, który dotychczas milczał i tylko jednym okiem rzucał spojrzenia na człowieka, który nigdy nie kochał cesarza. Było na co patrzeć. Bo nawet ci wyzłoceni Judasze, którzy sprzedali go Anglikom, marszałkowie i książęta, nawet ci przez jakiś czas go kochali. Ale ten człowiek nigdy nie kochał cesarza! Generał Feraud powiedział to wyraźnie. Generał d’Hubert poczuł w piersiach ukłucie. Przez nieskończenie drobną część sekundy zdawało mu się, że obrót ziemi wydaje słaby, ale straszliwy szmer wśród wiecznej ciszy przestrzeni. Lecz był to tylko szum krwi w uszach, który ustał natychmiast. Mimowolnie szepnął: — Feraud! Zapomniałem o jego istnieniu. — A on żyje, bardzo niewygodnie, co prawda, w tej przeklętej oberży, w tym gnieździe dzikusów — rzekł sucho jednooki kirasjer. — Przybyliśmy w tę okolicę przed godziną pocztowymi końmi. On oczekuje niecierpliwie naszego powrotu. Widzi pan, że chodzi o pośpiech. Generał postąpił wbrew rozkazowi ministra, aby uzyskać od pana satysfakcję, do czego według zasad postępowania honorowego jest uprawniony, a oczywiście pragnąłby skończyć ze wszystkim, zanim żandarmeria wpadnie na jego ślad. Drugi wyłożył myśl tę nieco szerzej: — Chcemy wrócić zupełnie po cichu, rozumie pan? Szust! Tak najlepiej. My także wymknęliśmy się. Pański przyjaciel, król, ucieszyłby się, gdyby przy pierwszej lepszej sposobności udało mu się cofnąć nam nasze mizerne racje. To jest ryzyko. Ale honor przede wszystkim. Generał d’Hubert znów odzyskał mowę. — A więc dlatego włóczycie się po drodze, aby mnie wyzwać do walki na śmierć i życie z tym… tym… — Opanował go śmiech wściekłości: — ha–ha–ha–ha! I wsparłszy pięści na biodrach, ryczał nie oglądając się na nic, podczas gdy tamci stali przed mim, chudzi i prości, jakby jakaś sprężyna wyrzuciła ich przez zapadnię w ziemi. Jeszcze przed dwudziestu czterema miesiącami panowie Europy, teraz robili już wrażenie upiorów, a w wyszarzałych ubraniach wydawali się mniej cielesnymi od ich własnych, wąskich cieni, padający czarną plamą wszerz drogi: żołnierskie, groteskowe cienie dwudziestu lat wojny i zwycięstw. Mieli jakiś cudzoziemski wygląd, dwóch niewzruszonych bonzów religii miecza. A generał d’Hubert, także ekspan Europy, śmiał się z tych dwóch posępnych upiorów, które stanęły mu na drodze. Wtenczas jeden z nich odezwał się wskazując ruchem głowy na śmiejącego się generała: — To wesoły gość! —i Są pośród nas tacy, którzy nie uśmiechnęli się od dnia, w którym Tamten nas opuścił — rzekł jego towarzysz. Generał d’Hubert uczuł gwałtowne pragnienie, by rzucić się na te bezcielesne cienie i powalić je na ziemię. Nagle przestał się śmiać. Jedynym jego pragnieniem było teraz uwolnić się od nich, stracić ich z oczu jak najprędzej, zanim przestanie panować nad sobą. Dziwił się rozwścieczeniu, które poczęło mu rozpierać piersi. Ale nie miał czasu zajmować się teraz właśnie tym szczególnym zjawiskiem. — Rozumiem życzenie panów, chcielibyście się załatwić ze mną możliwie jak najprędzej. Nie traćcie więc czasu na błahe formalności. Widzicie, panowie, ten las, tam u stóp tego zbocza? Tak, ten las sosnowy. Spotkamy się tam jutro o świcie. Przyniosę moją szablę albo pistolety, albo jedno i drugie, jeśli sobie życzycie. Sekundanci generała Feraud spojrzeli po sobie. — Pistolety, generale — rzekł kirasjer. — Niech będzie. Au revoir — jutro rano. Aż do tego czasu pozwoliłbym sobie poradzić panom, byście się nie pokazywali, o ile nie chcecie, aby żandarmeria zaczęła się wami interesować, jeszcze nim się ściemni. Nieznajomi są rzadkością w tej okolicy. Zasalutowali w milczeniu. Generał d’Hubert odwrócił się tyłem do odchodzących i przez dłuższy czas stał cicho na środku drogi, przygryzając dolną wargę i patrząc w ziemię. Potem począł iść prosto przed siebie, lecz powrotną drogą, aż znalazł się przed bramą parku, należącego do domu swej wybranki. Mrok już zapadał. Nieruchomo patrzał przez kraty na fronton domu, przeświecający jasno poprzez krzewy i drzewa. Kroki zaskwierczały na żwirze i nagle wysoki, pochylony cień wynurzył się z bocznej alei, biegnącej wzdłuż wewnętrznej strony muru parkowego. Le Chevallier de Vaknassigue, wuj zachwycającej Adeli, eksbrygadier armii książąt, introligator w Altonie, potem szewc (mający wielkie wzięcie, gdyż jego damskie buciki leżały znakomicie) w innym miasteczku niemieckim, nosił jedwabne pończochy na swych chudych nogach, płytkie trzewiki z srebrnymi klamrami i ‘brokatową kamizelkę. Długie okrycie ? la française zwisało swobodnie z jego chudych, pochylanych pleców. Mały, trójgraniasty kapelusz spoczywał na bujnej, upudrowanej peruce z warkoczykiem. — Monsieur le Chevalier — zawołał cicho generał d’Hubert. — Co? Pan znów tutaj, mon ami*? Czy zapomniał pan czegoś? — Nieba! Tak jest. Zapomniałem czegoś. Przyszedłem powiedzieć o tym panu. Nie tu. Za tym murem. Sprawa jest zbyt okropna, by można było o niej mówić, tam gdzie ona żyje. Chevalier wyszedł natychmiast z tą przychylną rezygnacją, jaką starzy ludzie okazują czasem nadmiarowi młodości. Starszy o ćwierćwiecze od generała d’Hubert, uważał go w duchu za niespokojnego młodzieńca, opętanego miłością. Doskonale słyszał jego tajemnicze słowa, ale nie przywiązywał szczególnej wagi do tego, co głęboko przejęty mężczyzna mający dopiero czterdzieści lat robi albo mówi. Zmiana pojęć u tej generacji Francuzów, która wyrosła w latach jego wygnania, była otu po prostu niezrozumiała. Ich uczucia, wydawało mu się, są niepotrzebnie gwałtowne, bez delikatności i umiaru, ich mowa jest zbytnio przesadna. Spokojnie wyszedł do generała, stojącego na drodze, po czym przeszli razem parę kroków w milczeniu, gdy tymczasem generał próbował opanować swe wzruszenie i stać się panem swego głosu. — Rzeczywiście, to prawda, zapomniałem o czymś. Jeszcze pół godziny temu nie pamiętałem, że mam pewną niecierpiącą zwłoki sprawę honorową. Jest to nie do wiary, ale tak jest! Przez chwilę było cicho. Potem w głębokim milczeniu wieczoru wiejskiego rozległ się czysty, stary głos Chevaliera, drżący lekko: — Monsieur! To jest niegodne! To była jego pierwsza myśl. Dziewczyna urodzona w czasie wygnania, pogrobowczyni jego biednego brata, którego zamordowała banda jakobinów, stała się od jego powrotu bardzo droga jego staremu sercu, które przez tyle lat usychało na samo wspomnienie miłości. — To jest niepojęte, powiadam panu! Mężczyzna załatwia takie sprawy, zanim zamierza prosić o rękę młodej damy. Co! Jeślibyś pan był jeszcze dziesięć dni o tym nie pamiętał, byłbyś się ożenił, zanim zdołałbyś sobie przypomnieć. Za moich czasów ludzie nie zapominali o czymś podobnym, również o tym, co się jest winnym uczuciom niewinnej, młodej dziewczyny. Gdybym tych nie miał na względzie, określiłbym pańskie postępowanie w sposób, który by nie był panu miły. Generał d’Hubert ulżył sobie po prostu ciężkim westchnieniem: — Niech panu względy te nie przeszkadzają. Nie należy się obawiać, byś ją dotknął śmiertelnie. Ale starzec nie zwracał uwagi na głupstwa, które wygadywał zakochany. Wątpliwe, czy je w ogóle słyszał. — Co to takiego? — zapytał. — Jakiej natury?… — Nazwij pan to młodzieńczym wybrykiem. Monsieur le Chevalier. To jest niepojęte, niewiarygodne. — Nagle zamilkł. „On nigdy nie uwierzy w tę historię — pomyślał. — Będzie sądził tylko, że robię z niego głupca, i obrazi się.” Generał d’Hubert począł mówić dalej: — Tak, zaczęło się to młodzieńczym wybrykiem, a stało się… Chevalier przerwał: — Dobrze, trzeba to załatwić. — Załatwić? — Tak, obojętne, co będzie to kosztowało pańską amour propre*. Powinieneś pan pamiętać, że jesteś zaręczony. O tym także zapomniałeś pan, jak mi się zdaje. A potem idziesz pan i zapominasz o swym zatargu. To jest świadectwo najbrzydszej lekkomyślności, o jakiej kiedykolwiek słyszałem. — Boże święty, monsieur! Przecież pan nie wyobraża sobie chyba, że ja wynalazłem tę historię w czasie mego ostatniego pobytu w Paryżu, czy też coś podobnego? — Ech! Co za znaczenie ma dokładna data pańskiego nierozumnego kroku! — zawołał podrażniony Chevalier. — Chodzi przede wszystkim o to, by ją załatwić. Zauważywszy, że generał d’Hubert upiera się i próbuje coś powiedzieć, stary émigré podniósł ręce i dodał z godnością: — Ja także byłem żołnierzem. Nigdy nie ważyłbym się człowieka, którego nazwisko ma nosić moja bratanica, posądzić o jakiś czyn dwuznaczny. Ale powiadam panu, że entre galants hommes* każda sprawa może być załatwiona. — Ależ, saperlotte*, monsieur le Chevalier, to jest już piętnaście albo szesnaście lat temu. Byłem wtenczas porucznikiem huzarów. Stary Chevalier widocznie stropił się namiętnym i rozpaczliwym tonem tej informacji. — Pan byłeś porucznikiem huzarów szesnaście lat temu? — szepnął jakby oszołomiony. — A tak! Przecież nie przypuszcza pan, że w kołysce byłem już generałem, jak książę krwi. W purpurowym mroku, opadającym na pola pokryte wirnną latoroślą, nad którym na zachodzie nisko zawisła wstęga szkarłatnych chmur, głos starego eksoficera Armii Książąt brzmiał głośno i przesadnie uprzejmie. — Czy ja śnię? Czy to żart? Albo ja mam to tak zrozumieć, że sprawę honorową wlokłeś pan przez piętnaście czy szesnaście lat? — Tak długo już pęta się ona przy mnie. To właśnie chciałem powiedzieć. Samej sprawy tnie podobna wytłumaczyć łatwo. Przez ten czas kilkakrotnie pojedynkowaliśmy się, rzecz oczywista. — Cóż za maniery! Co za okropne znieprawienie męskości! Nic nie jest w stanie wytłumaczyć tego barbarzyństwa tylko krwawa głupota rewolucji, która zaraziła całą generację — rzekł cicho przybyły z zagranicy émigré. — Kto to jest ten pański przeciwnik? — zapytał trochę głośniej. Niby cień w swoim tricorne* i staromodnym stroju, podobny do pochylonego, chudego ducha ancien regime’u, Chevalier począł snuć upiorne wspomnienia. — Przypominam sobie spór o małą Zofię Derval między panem de Brissac, kapitanem gwardii przybocznej, a d’Anjourantem (nie tym ospowatym, tym drugim — zwanym Beau d’Anjourant). Trzy razy pojedynkowali się w przeciągu osiemnastu miesięcy, zupełnie po kawalersku. Była w tym także wina i małej Zofii, która chciała się bawić… — To nic podobnego — przerwał generał d’Hubert. Uśmiechnął się drwiąco. — Nic równie prostego — dodał. — Ani też w połowie tak rozsądnego — zakończył przez zęby ledwie dosłyszalnym głosem, po czym zazgrzytał z wściekłości. Po tym dźwięku przez długi czas nic nie przerywało milczenia, aż Chevalier zapytał spokojnie: — Kto to jest ten Feraud? — Także porucznik huzarów — to jest, teraz generał. Gaskończyk. Syn kowala, zdaje mi się. — Ach, tak! Zaraz to sobie pomyślałem. Ten Bonaparte miał szczególne upodobanie do takich canailles*. To nie dotyczy pana, d’Hubert, pan jest jednym z naszych, chociaż służyłeś uzurpatorowi, który… — Dajmy temu pokój — przerwał generał d’Hubert. Chevalier wzruszył wystającymi ramionami. — Taki Feraud. Potomek jakiegoś kowala i jakiejś dziewki wiejskiej. Widzisz pan, co z tego wynika, gdy się kto wdaje z takimi ludźmi. — Pan sam robiłeś buciki, Chevalier. — Tak. Ale nie jestem synem szewca. Ani pan nim nie jesteś, monsieur d’Hubert. Pan i ja posiadamy coś, czego książęta i marszałkowie waszego Bonapartego nfe D0Siaidalli, gdyż nie ima na świecie siły, która by im to dać mogła — odparł émigré ze wzrastającym podnieceniem człowieka, który posiada nieodparty argument. — Ci ludzie po prostu nie istnieją, wszyscy ci Feraudowie. Feraud? Kto to jest Feraud? Jakiś va–nu–pieds*, wykierowany na generała przez korsykańskiego awanturnika, przebranego za cesarza. Nie ma rozumnej przyczyny, aby miał d’Hubert s’encanailler* w pojedynku z osobą takiego pochodzenia. Możesz mu się pan zupełnie gładko wymówić. A jeśli manant* wbił sobie w głowę, że to nie podobna, to powiedz mu po prostu, że się nie będziesz z nim bił. — Sądzi pan, że mógłbym tak uczynić? — Oczywiście. Z najczystszym sumieniem. — Monsieur le Chevalier! Jak pan myślisz, gdzieś pan wrócił ze swej emigracji? Było to powiedziane tak ostrym tonem, że starzec nagle podniósł swą pochyloną głowę, świecącą srebrną siwizną pod koronkami małego tricorne. — Bóg jeden wie! — rzekł w końcu, wskazując powolnym i ciężkim ruchem na stojący u skraju drogi wysoki krzyż, który wprawiony w blok kamienny wyciągał ramiona z kutego żelaza ku ciemniejącej czerwonej wstędze. — Bóg jeden wie! Gdyby nie ten znak, który widziałem na tym miejscu będąc jeszcze dzieckiem, nie wiedziałbym, po co wróciliśmy, my, którzy służyliśmy wiernie Bogu i królowi. Ludzie się zupełnie zmienili. — Tak, to jest zmieniona Francja — rzekł generał d’Hulbert. Zdawało się, że znów odzyskał spokój. Ton jego był lekko ironiczny. — Dlatego nie mogę pójść za pańską radą. Poza tym, jak można psu odmawiać prawa do kąsania, gdy chce kąsać? Nie podobna. Ręczę słowem. Feraud nie jest kimś, kto dalby się powstrzymać wymówką lub odmową. Ale są jeszcze inne sposoby. Mógłbym, na przykład, wysłać posłańca z jednym słówkiem do brygadiera żandarmerii w Senlac. Tamten i jego obydwaj przyjaciele zostaliby po prostu na mój rozkaz natychmiast aresztowani. Byłoby z tego powodu trochę hałasu w armii, zarówno w czynnej, jak i zwolnionej — szczególnie w zwolnionej. Wszystko to canailles! Wszyscy byli kiedyś towarzyszami broni Armanda d’Hubert. Ale cóż obchodzi d’Huberta, co myślą ludzie, którzy nie istnieją? O, lepiej jeszcze, mogę powiedzieć memu szwagrowi, by posłał do wójta do wsi i dał mu małą wskazówkę. Nie trzeba więcej, by trzech „brygantów” opadnięto z cepami i widłami i wpędzono w piękny, głęboki, mokry rów — nic mądrzejszego! Coś podobnego zdarzyło się zaledwie dziesięć mil stąd trzem biedakom, zwolnionym z czerwonych ułanów gwardii, wracającym do domu. Cóż mówi na to pańskie sumienie, Chevalier? Czy d’Hubert może zrobić coś podobnego trzem ludziom, którzy nie istnieją? Kilka gwiazd pokazało się na błękitnej ciemni nieba, czystej jak kryształ. Suchy, cienki głos Chevaliera zabrzmiał cierpko: — Po co mówi mi pan to wszystko? Generał chwycił mocno zwiędłą, starczą rękę. — Ponieważ winien jestem panu me pełne zaufanie. Któż mógłby to powiedzieć Adeli, jeśli nie pan? Rozumie pan, dlaczego nie ważę się zwierzyć z tego memu szwagrowi, a nawet mej siostrze? Chevalier! Byłem tak bliski tego, że drżę jeszcze. Nie wiesz pan, jak straszliwy wydaje mi się ten pojedynek. A nie ma sposobu, by go uniknąć. Po chwili szepnął: — To jest przeznaczenie. — Opuścił obojętną rękę Chevaliera i powiedział zupełnie zwykłym głosem: — pójdę bez sekundantów. Jeśli znaczone jest mi zostać na placu, pan będziesz przynajmniej wiedział wszystko, co w tej sprawie może być wiadome. Upiorny cień ancien regime’u zdawało się, pochylał się w czasie rozmowy coraz bardziej. — Czyż będę mógł mieć dziś wieczór spokojną twarz wobec tych dwu kobiet? — jęknął. — Generale! Trudno będzie mi wybaczyć to panu. Generał d’Hubert nic nie odpowiedział. — Czy przynajmniej słuszność jest po pańskiej stronie? — Jestem niewinny. Potem chwycił upiorne ramię Chevaliera powyżej łokcia i ścisnął je mocno. — Muszę go zabić! — syknął, puścił go i wielkimi krokami poszedł drogą. Dzięki czułej zapobiegliwości swej kochającej siostry, generał miał zapewnioną zupełną swobodę ruchu w domu, w którym był gościem. Miał nawet swe osobne wejście przez małe drzwi w rogu cieplarni. Dlatego też nie był zmuszony tego wieczora ukrywać swego wzburzenia przed resztą domowników, którzy się niczego nie domyślali. Był z tego zadowolony. Zdawało mu się, że gdyby otworzył usta, wybuchnąłby straszliwymi bezcelowymi przekleństwami, że łamałby meble, rozbijał porcelanę i szkło. Od chwili, gdy otworzył swe prywatne drzwi, i w czasie, gdy przeszedł dwadzieścia osiem stopni krętej klatki schodowej, którą wychodziło się na korytarz, gdzie znajdował się ]ego pokój, przebył mękę straszliwej i upokarzającej sceny, w której rozwścieczony szaleniec, z nabiegłymi krwią oczyma i pianą na ustach, .wyrządzał straszliwe spustoszenie wśród martwych przedmiotów, znajdujących się w tej godnie urządzonej jadalni. Gdy otworzył drzwi swego pokoju, napad przeszedł, ale jego zmęczenie fizyczne było tak wielkie, że chwytał się krzeseł, gdy szedł przez pokój, zmierzając do niskiej i szerokiej sofy, na którą ciężko upadł. Jego moralne przygnębienie było jeszcze większe. Ta brutalność uczuć, którą odczuwał tylko wówczas, gdy z szablą w ręku szarżował na nieprzyjaciela, zdumiewała człowieka lat czterdziestu, który nie rozpoznawał w niej instynktownej gwałtowności swej zagrożonej namiętności. Lecz w tym duchowym i cielesnym wyczerpaniu (namiętność jego przejaśniła się, oczyściła i wysubtelniła w uczucie smutniej rozpaczy, że będzie może musiał umrzeć, zanim tę śliczną dziewczynę nauczy miłości. Tej nocy generał d’Hubert leżał wyciągnięty na wznak, z rękami na oczach albo też na piersi, z twarzą wciśniętą w poduszki, i przechodził kolejno wszystkie możliwie uczucia. Niesłychany wstręt do niedorzeczności sytuacji, wątpliwości, czy jest zdolny pokierować swym życiem, nieufności do swych najlepszych uczuć (po kiego diabła zachciało mu się chodzić do tego Fouchégo?) — wszystko to poznał kolejno. „Jestem idiotą, nie ma dwóch zdań — myślał — uczuciowym idiotą. Ponieważ podsłuchałem dwóch ludzi rozmawiających w kawiarni… Jestem idiotą, który boi się kłamstwa — a przecież w życiu tylko prawda ma znaczenie.” Wstawał kilkakrotnie, w skarpetkach chodził po pokoju, aby go nikt nie słyszał na dole, i wypił wszystką wodę, jaką odnalazł był w ciemności. Przeszedł także tortury zazdrości. Ona wyjdzie za kogo innego. Na myśl tę dusza jego wiła się. Upiór Ferauda, okropna wytrwałość tego głupiego bydlaka, działała nań ze straszliwą mocą bezlitosnego przeznaczenia. Generał d’Hubert; zadrżał, gdy odstawiał próżny już dzbanek na wodę. „Zabije mnie” — pomyślał. Generał d’Hubert zakosztował wszelkiego uczucia, jakiego życie dostarczyć może. W wyschniętych ustach poczuł mdły, niezdrowy posmak strachu, nie tego dopuszczalnego strachu przed czystym i wesołym spojrzeniem młodej dziewczyny, ale strachu przed śmiercią, strachu honorowego człowieka przed tchórzostwem. Jeśli prawdziwa odwaga polega na tym, że idziemy na spotkanie nienawistnego niebezpieczeństwa, przed którym wzdryga się nasze ciało, dusza i serce, to generał d’Hubert miał sposobność okazać ją po raz pierwszy w życiu. Z uniesieniem szarżował na baterie i czworoboki piechoty i jeździł z rozkazami pod gradem kul nie myśląc o tym. Teraz miał po cichu wyśliznąć się o świcie na niesławną i gwałtowną śmierć. Generał d’Hubert nie ociągał się. Włożył dwa pistolety do skórzanych olster, które zarzucił na plecy. Zanim wyszedł z ogrodu, w ustach poczuł znów suchość. Zerwał więc dwie pomarańcze. Dopiero gdy zatrzasnął za sobą bramę, poczuł lekkie osłabienie. Nie bacząc na to poszedł niepewnym krokiem, lecz po kilku chwilach odzyskał pełną władzę w nogach. W bezbarwnym i przejrzystym brzasku porannym sosnowy las, składający się z kolumn pni i ciemnozielonego baldachimu, odznaczał się wyraźnie na tle skał szarego stoku górskiego. Generał wlepił weń nieruchomy wzrok i idąc ssał pomarańczę. Ten właściwy jego naturze pogodny spokój w obliczu niebezpieczeństwa, dzięki czemu był oficerem lubianym przez podwładnych i cenionym przez przełożonych, powoli dochodził do swych praw. D’Hubert miał wrażenie, że idzie do bitwy. Gdy przybył na skraj lasu, usiadł na kamieniu trzymając drugą pomarańczę w ręce, po czym zaczął sobie wyrzucać, że przybył tak śmiesznie wcześnie na plac boju. Niedługo to trwało, gdy usłyszał w krzakach szelest, kroki po twardej ziemi i odgłosy urywanej, głośnej rozmowy. Gdzieś poza nim odezwał się chełpliwy głos: — Już go mam w kieszeni. „A więc już. Co to znaczy w kieszeni? Czy oni o mnie mówią?” — pomyślał generał. A przypomniawszy sobie drugą pomarańczę, którą trzymał w ręku, myślał dalej: „To są dobre pomarańcze. Własne drzewo Leonii. Mogę ją teraz równie dobrze zjeść, jak wyrzucić.” Gdy generał Feraud i jego towarzysze wynurzyli się z gęstwy skał i krzaków, ujrzeli generała d’Hubert zajętego obieraniem pomarańczy. Przystanęli, czekając, aż podniesie oczy. Wówczas sekundanci ukłonili się, gdy tymczasem generał Feraud założył ręce w tył i odszedł parę kroków na bok. — Zmuszony jestem prosić jednego z panów, messieurs, by zechciał mi sekundować. Nie przyprowadziłem mych przyjaciół. Czy zechcą panowie? Jednooki kirasjer odrzekł stanowczo: — Tego nie można odmówić. Drugi weteran zauważył: — A jednak, to dziwne. — Ze względu na nastrój mieszkańców tej części kraju, nie miałem nikogo, komu mógłbym z czystym sumieniem zwierzyć się z obecności panów — wytłumaczył uprzejmie generał d’Hubert. Obydwaj zasalutowali, spojrzeli dokoła i oświadczyli równocześnie: — Zły teren. — Niestosowny. — Po co się niepokoić terenem, pomiarami i tak dalej? Uprościmy sobie to wszystko. Nabijcie, panowie, dwie pary pistoletów. Ja wezmę pistolety generała Feraud, a on weźmie moje. Albo jeszcze lepiej, każdy weźmie po mieszanej parze. Po jednym z każdej pary. Potem wejdziemy do lasku i będziemy strzelać do siebie, gdy się zobaczymy, a panowie zostaniecie tu. Nie przyszliśmy ceremoniować się, ale walczyć — walczyć na śmierć i życie. Każdy teren nadaje się do tego. Jeśli padnę, musicie zastawić mnie tam, gdzie będę leżał, i ulotnić się. Nie wyszłoby to panom na dobre, gdyby po czymś takim złapano was jeszcze tutaj. Po krótkiej rozmowie z generałem Feraud okazało się, że godzi się na te warunki. Gdy sekundanci ładowali pistolety, słychać było, jak świstał, zacierając przy tym ręce z ogromnego zadowolenia. Mocnym ruchem ściągnął z siebie wierzchnie okrycie; generał d’Hubert zdjął je również i troskliwie złożył na kamieniu. — Proponuję, abyście, panowie, wprowadzili swego mocodawcę z drugiej strony lasku i pozwolili mu wyjść dokładnie za dziesięć minut — rzekł generał d’Hubert spokojnie, mając jednak takie uczucie, jak gdyby wydawał zarządzenia do własnej egzekucji. Ale to byłe ostatnia chwila jego słabości. — Proszę poczekać! Musimy najpierw porównać nasze zegarki. Generał wyciągnął swój. Oficer ze zniekształconym nosem poszedł, aby przynieść zegarek generała Feraud. Przez jakiś czas stali z pochylonymi nad nim głowami. Tak, cztery minuty przed szóstą u panów, siedem na moim. Przy boku generała d’Hubert został kirasjer, który nieruchomo wpatrywał się jednym okiem w białą taczkę zegarka leżącego na dłoni, a czekając na uderzenie ostatniej sekundy otworzył usta na długo przedtem, im rzucił słowo: — Avancez!* Generał d’Hubert ruszył naprzód i z jaskrawego blasku słonecznego poranka prowansalskiego wszedł w chłodny i aromatyczny cień sosen. Teren był równy, a mnogość czerwonych pni, pochylonych do siebie pod rozmaitymi kątami, mąciła mu początkowo wzrok. Miał wrażenie, że idzie do bitwy. Naczelna cnota, jaką jest wiara w siebie, znów poczęła dochodzić do głosu. Cały był zajęty swą sprawą. Zadanie brzmiało: jak zabić przeciwnika? Nic innego nie mogło go uwolnić od tej głupiej zmory. „Nie ma celu ranić takiego bydlęcia” — myślał generał d’Hubert. Był on znany jako pomysłowy oficer. Koledzy jego sprzed lat zwykli byli nazywać go „strategiem”. I rzeczywiście umiał myśleć w obliczu nieprzyjaciela. Natomiast Feraud był tylko szermierzem — ale także, niestety, niezawodnym strzelcem. „Muszę sprowokować go do strzału na możliwie jak największą odległość” — powiedział sobie generał d’Hubert. W tej samej chwili ujrzał coś białego, poruszającego się pomiędzy drzewami, koszulę swego przeciwnika. Wysunął się nagle pomiędzy dwoma drzewami zupełnie się odsłaniając, potem szybko jak błyskawica skoczył w tył. Był to niebezpieczny ruch, ale osiągnął swój cel. Prawie równocześnie z hukiem wystrzału mały kawałek kory, oderwany przez kulę, boleśnie uderzył go w ucho. Straciwszy jeden strzał generał Feraud począł być ostrożny. Gdy generał d’Hubert wyjrzał zza drzewa, nie mógł go dojrzeć. Ta nieznajomość stanowiska swego nieprzyjaciela wzbudziła w nim poczucie niepewności— Generał d’Hubert czuł się obrzydliwie odsłonięty od flanku i od tyłu. Znów coś białego zamajaczyło mu przed oczyma. Ha! A więc nieprzyjaciel był jeszcze przed nim. D’Hubert począł się obawiać obejścia. Ale generał Feraud nie myślał o tym. Generał d’Hubert widział, jak tamten nie spiesząc się zbytnio szedł wprost na niego przebiegając od drzewa do drzewa. Z mocnym postanowieniem podniósł generał d’Hubert rękę. Jeszcze za daleko. Wiedział, że nie był pewnym strzelcem. Musi czekać sposobności, by zabić. Aby wykorzystać większy obwód pnia, generał d’Hubert usiadł na ziemi. Gdy wyciągnął się jak długi, głową do przeciwnika, uzyskał zupełne zabezpieczenie swej osoby. Nie chciał się teraz pokazywać, gdyż tamten był obecnie zbyt blisko. Przekonanie, że generał Feraud zrobi niebawem coś nierozważnego, było balsamem dla duszy generała d’Hubert. Ale było mu nieprzyjemnie trzymać brodę przy samej ziemi i to bez wielkiego pożytku. Rozglądał się dokoła, ze strachem odsłaniając część głowy, w rzeczywistości jednak z małym ryzykiem. Nieprzyjaciel jego nie spodziewał się oczywiście, by mógł go ujrzeć tak nisko. Generał d’Hubert znów dojrzał przelotnie generała Feraud, który rozważnie i ostrożnie kręcił się wciąż między drzewami. „Lekceważy moje zdolności strzeleckie — pomyślał próbując wczuć się w stan swego przeciwnika, co jest tak bardzo pomocne przy wygrywaniu bitew. Utwierdziło go to w jego taktyce nieruchomości. — Gdybym tylko swoje tyły mógł tak zabezpieczyć jak front!” — myślał z troską, żywiąc to nieziszczalne pragnienie. Odłożenie pistoletów wymagało pewnego wysiłku duchowego; ale generał d’Hubert uczynił to zupełnie spokojnie i ulegając nagłemu popędowi położył po jednym z nich z każdej strony. W armii uchodził za skończonego dandysa, ponieważ w dzień bitwy golił się i wkładał świeżą koszulę. Rzeczywiście, zawsze bardzo dbał o swój wygląd zewnętrzny. U człowieka bliskiego czterdziestki, zakochanego w młodej i zachwycającej dziewczynie, cenna ta dbałość mogła przerodzić się w słabostkę, jak na przykład noszenie przy sobie eleganckiego, małego portfelu, zawierającego grzebyk z kości słoniowej i zaopatrzonego w małe lusterko po zewnętrznej stronie. Ponieważ generał d’Hubert miał ręce wolne, sięgnął więc do kieszeni w spodniach po to narzędzie niewinnej próżności, wybaczalne u właściciela długich, jedwabistych wąsów. Wyciągnął więc portfel i z największą szybkością i spokojem przewrócił się na wznak. W tym nowym położeniu, z głową nieco podniesioną, trzymał lusterko tuż przy pniu, a patrząc w nie z ukosa lewym okiem, prawym bacznie strzegł tyłu swego stanowiska. Tak sprawdziły się słowa Napoleona, że „dla francuskiego żołnierza nie istnieje słowo niemożliwość”. Drzewo po prawej ręce całkowicie prawie przysłaniało pole widzenia jego lusterka. „Jeśli przyjdzie od tyłu — pomyślał z zadowoleniem — będę musiał zobaczyć jego nogi. Ale żadną miarą nie będzie mógł zajść mnie niespodzianie.” I rzeczywiście ujrzał, jak buty generała Feraud błyskały raz po raz przysłaniając na chwilę wszystko, co się w lusterku odbijało. Odpowiednio do tego zmienił pozycję. Ale ponieważ sądził tylko po zmiennym i pośrednim odbiciu w lustrze, przeto nie mógł wiedzieć, że jego stopy i część nóg generał Feraud widział dokładnie. Na generała Feraud zaczęła robić wrażenie zdumiewająca zręczność, z jaką ukrył się jego przeciwnik. Trafił na właściwe drzewo z krwiożerczą pewnością. Tego był zupełnie pewny. A jednak dotychczas nie mógł zobaczyć ani nawet końca jego uszu. Nie było w tym nic dziwnego, gdyż szukał ich na wysokości pięciu stop i dziesięciu cali — ale generałowi Feraud wydało się to dziwne. Ody ujrzał stopy i nogi przeciwnika, krew uderzyła do głowy. Po prostu zachwiał się za drzewem i musiał się o nie oprzeć ręką. A więc tamten leży na ziemi. Na ziemi! I to zupełnie cicho! Odsłonięty! Co to może znaczyć?… Myśl, że może zabił przeciwnika za pierwszym strzałem, zaświtała w głowie generała Feraud. Myśl ta nabierała pewności z każdą sekundą uważnego patrzenia i przysłaniała wszelkie inne możliwości, nieodparta, triumfująca, okrutna. „Cóż za osioł ze mnie, że mogłem pomyśleć, iż spudłowałem — szepnął do siebie. — Sterczał przecież en pleine*, głupiec, przez dobre dwie sekundy.” Generał Feraud patrzał ma nieruchome członki i ostatnie ślady zdziwienia ustępowały bezgranicznemu podziwowi dla swego śmiertelnego strzału. „Palcami do góry! Na bogów wojny! To był strzał! — triumfował w duchu. — Dostał w głowę, nie ma dwóch zdań, tak właśnie, jak mierzyłem, zatoczył się za to drzewo, przewrócił na wznak i umarł.” I patrzał! Patrzał, aż zapomniał się ruszać, trochę przejęty grozą, trochę zasmucony. Ale za nic w świecie nie chciałby, aby się to odstało. „Taki strzał! Taki strzał! Przewrócił się na wznak i umarł.” Gdyż ta właśnie bezsilna pozycja, to położenie na wznak upewniało generała Feraud w jego przekonaniu. Nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że z rozmysłu mógłby ją przyjąć żywy człowiek. To było nie do pojęcia. To Przechodziło wszelkie możliwości zdrowego rozsądku. Trzeba jednak dodać, że obrócone do góry palcami nogi generała d’Hulberta wyglądały rzeczywiście martwo. Generał Feraud zaczerpnął już oddechu, by zawołać głośno na swych sekundantów, ale chwilowo powstrzymał się, gdyż miał skrupuły, które sam uważał za przesadne. — Pójdę tylko i popatrzę, czy jeszcze żyje — mruknął do siebie porzucając spokojnie zasłonę drzewa. Ten ruch spostrzegł natychmiast pomysłowy generał d’Hubert. Wydawało mu się, że w tym kryje się jakiś podstęp, a gdy buty znikły z powierzchni lusterka, stało mu się nieswojo. Ale generał Feraud tylko zboczył nieco z obranego kierunku, a jego przeciwnik nie mógł przypuścić, że idzie on zupełnie swobodnie. Generał d’Hubert, który począł się dziwić, co się z tamtym dzieje, został zaskoczony talk nagle, że pierwszym znakiem ostrzegającym o niebezpieczeństwie był długi, poranny cień jego wroga, padający ukośnie na wyciągnięte jego nogi. Nie słyszał nawet kroków po miękkim gruncie między drzewami. To było nawet dla jego zimnej krwi za wiele. Zerwał się nie myśląc już o niczym i zostawił pistolety na ziemi. Nieprzezwyciężony instynkt zwykłego śmiertelnika (o ile wzburzenie nie byłoby go zupełnie obezwładniło) nakazałby mu schylić się po broń wystawiając go na niebezpieczeństwo zastrzelenia w tej pozycji. Instynkt jest nieprzemyślany, rzecz prosta. To jest prawdziwa jego definicja. Ale wanto by zbadać, czy w opartych na myśleniu czynnościach ludzkich zwyczajny sposób rozumowania nie wpływa na mechaniczne odruchy instynktu. W latach swej młodości Armand d’Hubert, myślący, obiecujący oficer, wyraził zapatrywanie, że „na wojnie nigdy nie należy poprawiać błędów”. Myśl ta, broniona i rozwijana w wielu dyskusjach, stała się jedną z podstawowych zasad jego umysłowości i zmieniła się niejako w część jego indywidualności. Czy przeniknęła go tak głęboko, że wpływała aż na odruchy jego instynktu, czy też po prostu, jak to sam później mówił, był „zbyt przerażony, by pamiętać o tych przeklętych pistoletach” — fakt jednak, że generał d’Hubert nie próbował schylić się po nie. I zamiast poprawić ten błąd, obydwoma rękami objął szeroki pień drzewa i z takim impetem rzucił się zań, że okręciwszy się dokoła pnia, przy blasku i huku wystrzału pistoletowego po drugiej stronie drzewa, spotkał się oko w oko z generałem Feraud. Ten zaś, wytrącony zupełnie z równowagi widokiem tej zwinności nieżywego człowieka, drżał jeszcze. Lekka mgiełka dymu zawisła przed jego twarzą, która wyglądała tak, jakby dolna szczęka opadła. — Nie chybiony! — zaharczał chrapliwie z głębi swego suchego gardła. Te posępne dźwięki złamały czar, jaki padł na zmysły generała d’Hubert. — Owszem, chybiony, ? bout portant* — usłyszał swój głos, zanim odzyskał pełną władzę nad sobą. Zmianie uczuć towarzyszył napływ morderczej pasji, która w gwałtowności swej zawarła wszystką mściwość, jaka w nim zebrała się w ciągu całego życia. Przez lata doprowadzała generała d’Hubert do rozpaczy i upokarzała ta okrutna głupota, narzucona mu przez dziki kaprys tego człowieka. Ponadto generał d’Hubert zbyt niechętnie w tym ostatnim wypadku patrzał śmierci w oczy, aby w reakcji na jego udrękę nie było pragnienia zadania śmierci. — A ja mam jeszcze obydwa strzały — dodał bezlitośnie. Generał Feraud zacisnął zęby, a twarz jego stała się gniewna i nieustraszona. — Dalej! — rzekł ze złością. To byłyby jego ostatnie słowa, gdyby generał d’Hubert trzymał pistolety w ręku. Ale pistolety leżały na ziemi, u stóp sosny. Generał d’Hubert miał chwilę czasu, potrzebną do przypomnienia sobie, że bał się śmierci nie jako mężczyzna, ale jako kochanek, nie jako niebezpieczeństwa, ale jako rywala, nie jako wroga życia, ale jako przeszkody do małżeństwa. I patrzcie! Oto rywal był pokonany! — Pokonany, zmiażdżony, unicestwiony zupełnie! Mechanicznie podniósł broń z ziemi i, zamiast strzelić w pierś generała Feraud, dał wyraz najważniejszej swojej myśli: — Teraz nie będzie się pan już więcej pojedynkować. Ten ton swobodnego a nie dającego się wyrazić zadowolenia był czymś więcej, niż mógł znieść stoicyzm generała Feraud. — Nie wierć się już, ty przeklęta lalo sztabowa z wodą w żyłach! — ryknął nagle z niewzruszoną twarzą na swym wyprostowanym i sztywnie nieruchomym ciele. Generał d’Hubert ostrożnie spuścił kurki swych pistoletów. Tamten patrzał na to żywiąc bardzo mieszane uczucia. — Dwa razy chybiłeś mnie pan — rzekł zwycięzca biorąc obydwa pistolety do jednej ręki. — Ostatni raz na pół kroku, czy coś podobnego. Według wszelkich praw pojedynkowych życie pańskie należy do mnie. To nie znaczy, że chcę je teraz wziąć panu. — Nie potrzebuję pańskiej wspaniałomyślności — mruknął ponuro generał Feraud. — Pozwól pan sobie powiedzieć, że nic mnie to nie obchodzi — rzekł generał d’Hubert, któremu każde słowo dyktowała głęboka delikatność uczuć. W gniewie mógł zabić tego człowieka, ale uspokojony wzdrygał się przed upokarzaniem tej nierozumnej istoty, choćby odruchem wspaniałomyślności wobec kolegi, żołnierza grande armée*, z którym przeszedł cuda i okropności wielkiej epopei wojennej. — Nie zechcesz pan chyba dyktować mi, co mam zrobić z tym, co jest moją własnością. Generał Feraud patrzał zmieszany, a tamten mówił dalej: — pan zmusiłeś mnie, wiążąc mnie prawami honoru, oddawać życie moje do pańskiej dyspozycji przez lat piętnaście. Doskonale. Teraz, gdy los rozstrzygnął na moją korzyść, chcę według tej zasady postąpić z pańskim życiem i zrobić, co mi się podoba. Teraz pan jesteś związany prawami honoru, aż ja powiem moje słowo. — Tak jest! Ale, sacrebleu! To byłaby głupia sytuacja dla generała cesarstwa! — zawołał niespokojnie generał Feraud z wyrazem głębokiego przeświadczenia. — Ależ to znaczy, że całe życie mam siedzieć z naładowanym pistoletem w szufladzie i oczekiwać pańskiego słowa! To jest idiotyczne; ja stanę się przedmiotem… przedmiotem drwin. — Głupie? Idiotyczne? Tak pan sądzi? — pytał generał d’Hubert z pozorną powagą. — Być może. Nie widzę jednak sposobu, by tego uniknąć. Ale nie będę się nad tym rozwodzić. Nikt nie dowie się o tym ani słowem. Tak jak nikt, zdaje mi się, nie wie, jaki jest początek naszej zwady… Ani słowa — dodał szybko. — Naprawdę nie mogę o tym rozmawiać z człowiekiem, który w stosunku do mnie nie istnieje. Gdy obydwaj zapaśnicy wyszli na otwarte pole — generał Feraud szedł nieco w tyle, jakby na wpół przytomny — obydwaj sekundanci rzucili się ku nim, każdy ze swego stanowiska na krańcu lasu. Generał d’Hubert zwrócił się do mich mówiąc głośno i wyraźnie: — Messieurs, korzystam ze sposobności, by oświadczyć panom uroczyście w obecności generała Feraud, że różnice pomiędzy nami zostały ostatecznie wyrównane. Możecie panowie o tym wszystkich zawiadomić. — Pojednanie — w końcu! — zawołali razem. — Pojednanie? Niezupełnie. Coś bardziej wiążącego. Prawda, generale? Generał Feraud tylko skinął twierdząco głową. Obydwaj sekundanci spojrzeli po sobie. Gdy dnia tego znaleźli się później sami, w takiej odległości od swego markotnego przyjaciela, że ich usłyszeć nie mógł, kirasjer powiedział: — Na ogół biorąc jednym okiem mogę widzieć tyle, co wszyscy ludzie; ale to zabiło mi ćwieka w głowę. On nie chce mi nic powiedzieć. — W tej sprawie honorowej, na mój rozum, było od początku coś, czego nikt w armii nie mógł dobrze zrozumieć — rzekł strzelec ze zniekształconym nosem. — Tajemniczo się zaczęła, tajemniczy był jej przebieg i jak się zdaje, tajemniczo się skończyła. Wielkim, spiesznym krokiem szedł generał d’Hubert do domu, zupełnie nie podniesiony na duchu uczuciem triumfu. Zwyciężył, ale nie wydawało mu się, by tym zwycięstwem wiele był osiągnął. Poprzedniej nocy pienił się na niebezpieczeństwo zagrażające jego życiu, które wydało mu się wspaniale, godne posiadania, gdyż umożliwiało pozyskanie miłości młodej dziewczyny. Miał chwile, w których dzięki cudownemu złudzeniu zdawało mu się, że tę miłość już posiada, a zagrożone życie daje mu jeszcze wspanialsze możliwości pełnego ocenienia jego wartości. Teraz, gdy życie jego już nie było zagrożone, nagle straciło swą szczególną wspaniałość. Miast tego nabrało drażniącego charakteru pułapki, w której okazała się cała niegodność jego osoby. Co się zaś tyczy cudownego złudzenia zdobytej miłości, jakie nawiedziło go na chwilę podczas gorączkowej bezsennej nocy, która mogła być jego ostatnią, to obecnie rozumiał jego prawdziwą naturę. Był to tylko napad majaczącej zarozumiałości. Tak to człowiekowi, którego Otrzeźwił zwycięski wynik pojedynku, życie wydało się pozbawione uroku po prostu dlatego, że nie było już zagrożonym. Ponieważ zbliżał się do domu od tyłu, przez sad i ogród warzywny, nie mógł dostrzec zamieszania, jakie panowało na froncie. Nie spotkał żywej duszy. Tylko wówczas gdy przechodził przez korytarz, zauważył, że wszyscy się już zbudzili, a w domu było bardziej gwarno niż zazwyczaj. Imiona służby wywoływano na dole z towarzyszeniem zgiełku i bieganiny. Z pewnym zdziwieniem ujrzał, że drzwi jego pokoju były odchylone, choć okiennice jeszcze zamknięte. Miał nadzieję, że jego ranna wycieczka nie została zauważona. Spodziewał się zastać tu kogoś ze służby, kto przed chwilą właśnie wszedł do pokoju, ale blask słoneczny, który wdzierał się przez szpary, pozwolił mu dojrzeć na niskiej sofie coś wielkiego, co miało wygląd dwu kobiet trzymających się w objęciach. Tajemniczy szept, pełen łez i rozpaczy, doszedł go od tej grupy. Generał otworzył gwałtownie najbliższą parę okiennic. — Jedna z kobiet zerwała się. Była to jego siostra. Stała przez chwilę z rozpuszczonymi włosami i ręce wzniosła ponad głowę, potem z tłumionym okrzykiem rzuciła się w jego objęcia. On odpowiedział na jej uścisk próbując jednocześnie uwolnić się z niego. Druga kobieta nie podniosła się. Przeciwnie, zdawało się, że jeszcze mocniej przycisnęła się do sofy kryjąc twarz w poduszkach. Jej włosy, również rozpuszczone, były przedziwnie jasne. Ze wzrastającym wzruszeniem poznawał je generał d’Hubert. Mademoiselle de Valmassigue! Adela! W rozpaczy! Generał zaniepokoił się bardzo i ostatecznie uwolnił się z objęć siostry. Teraz madame wyciągnęła swe kształtne nagie ramię z peniuaru i dramatycznie wskazała na sofę. — To biedne, przestraszone dziecko przybiegło tu z domu, pieszo, dwie mile, cały czas biegnąc. — Co się takiego stało, na miły Bóg?! — zapytał generał d’Hubert niskim, przejętym głosem. Ale madame Leonia mówiła głośno: — Uderzyła w duży dzwon przy bramie i zbudziła wszystkich domowników; my wszyscy spaliśmy jeszcze. Możesz wyobrazić sobie, co za okropny cios… Adelo, moje drogie dziecko, podnieś głowę. Wyraz twarzy generała d’Hubert nie był wyrazem człowieka, który łatwo „wyobraża” sobie. Z chaosu domysłów wyłowił przekonanie, że jego przyszła teściowa nagle umarła, lecz choć myśl tę musiał zaraz porzucić, nie mógł wyobrazić sobie, co za wypadek czy katastrofa mogła skłonić mademoiselle de Valmassigue — mieszkającą przecież w domu pełnym służby — by sama pospieszała z wiadomością przez pola, dwie mile, cały czas biegnąc. — Ale dlaczego przyszłyście, panie, do mego pokoju? — szepnął pełen trwogi. — Ja oczywiście pobiegłam na górę, alby popatrzeć, a to dziecko… nie zauważyłam tego… poszło za mną. To ten niemądry Chevalier winien — ciągnęła dalej madame Leonia patrząc na sofę. — Włosy się jej zupełnie rozsypały. Możesz wyobrazić sobie, że nie traciła czasu na wołanie służącej, aby ją ubrała, zanim pobiegła… Adelo, moja droga, podnieś głowę… Wygadał się jej ze wszystkim o wpół do piątej rano. Zbudziła się wcześnie, otworzyła okiennice, aby odetchnąć świeżym powietrzem, i zobaczyła go, jak złamany siedział na ławce przy końcu wielkiej alei. O tej godzinie — możesz wyobrazić sobie! Wieczorem poprzedniego dnia powiedział, że się źle czuje. Ona zarzuciła coś na siebie i zbiegła do niego. Nawet o coś błahszego można się zaniepokoić. Bo on kocha ją, ale nie bardzo rozumnie. Przez całą noc nie spał, zupełnie ubrany, biedny staruszek; teraz jest całkiem wyczerpany. Nie był w stanie wynaleźć jakiejś wiarogodnej wymówki. Cóż to za powiernika wyszukałeś sobie! Mój mąż był wściekły. Powiada: „Teraz nie możemy się w to wtrącać.” Siedliśmy więc i czekamy. To było straszne. A to biedne dziecko biegnie tu, z rozpuszczonymi włosami, na oczach wszystkich ludzi! Widzieli ją, jak biegła przez pola. I cały dom postawiła na nogi. To było dla niej bardzo przykre. Na szczęście, bierzecie ślub w przyszłym tygodniu… Adelo, podnieś głowę. Wrócił do domu na własnych nogach… Myśleliśmy, że może cię tu przyniosą na noszach, czy ja wiem? Muszę to dziecko odwieźć zaraz do domu. Nie wypada, by została tu, Choćby minutę dłużej. Generał d’Hubert znieruchomiał. Wyglądał tak, jakby nic nie słyszał. Madame Leonia zmieniła swe zamiary. — Pójdę sama zobaczyć — rzekła. — Muszę także wziąć płaszcz. Adelo… — zaczęła, ale nie skończyła „podnieś głowę”. Wyszła, mówiąc bardzo głośno i wesoło: — Drzwi zostawiam otwarte. Generał d’Hubert zrobił krok w kierunku sofy, ale wówczas Adela podniosła głowę, on zaś stanął jak przygwożdżony. Myślał: „Nie myłem się dziś rano. Muszę wyglądać jak stary włóczęga. Plecy powalałem sobie ziemią, a we włosach mam szpilki sosnowe.” Przyszedł do przekonania, że sytuacja ta wymaga specjalnej ostrożności z jego strony. — Bardzo mi przykro, mademoiselle — zaczął niepewnie i zaraz dał temu pokój. Ona siedziała na sofie, policzki jej pałały niezwykle, a włosy, przecudownie jasne, opadały na ramiona, co było dla generała nieznanym dotychczas widokiem. Przeszedł pokój, spojrzał dla pewności przez okno i powiedział z wyrazem szczerej rozpaczy: — Obawiam się, iż pani myśli, że zachowuję się jak szaleniec. Potem zaczął chodzić po pokoju, przy czym zauważył, że ona towarzyszy mu spojrzeniem. Nie spuściła też oczu, gdy spotkały się z jego wzrokiem. A wyraz jej twarzy był dla niego również czymś nowym. Wyraz ten, można by powiedzieć, przemienił się. Te oczy patrzyły na niego z poważnym zamyśleniem, gdy cudowne linie ust, jakby układały się w powstrzymywany uśmiech. Zmiana ta sprawiała, że jej nieziemska piękność stała się znacznie mniej tajemnicza, ale za to bardziej dostępna męskiemu rozumieniu. Dziwna swoboda przeniknęła duszę generała — a także i jego postępowanie. Chodził po pokoju z tym tak bardzo rozkosznym uczuciem, jakie miał, gdy szedł na baterie ziejące śmiercią, ogniem i dymem; potem stanął patrząc roześmianymi oczyma na dziewczynę, której ślub z nim (w przyszłym tygodniu) tak troskliwie przygotowała mądra, dobra, podziwu godna Leonia. — Ach, mademoiselle! — rzekł tonem ugrzecznionego pożałowania — gdybym tylko mógł być pewny, że dziś rano nie biegłaś pani dwie mile jedynie z miłości do swej matki! Czekał na odpowiedź, nieruchomy, ale podniesiony wewnętrznie. Brzmiała ona jak słaby szept, przy tym opadające powieki robiły szczególne wrażenie: — Proszę nie być równie méchant*, jak szalonym. Wówczas generał d’Hubert wykonał w kierunku sofy ruch atakujący, któremu nie podobna było się oprzeć. Mebel ten nie stał dokładnie naprzeciw otwartych drzwi. Ale gdy madame Leonia, ubrana w lekki płaszcz, wróciła niosąc na ręce koronkowy szal dla Adeli, by ukryć pod nim jej zdradzieckie włosy, miała wrażenie, że brat jej podniósł się z kolan. — Chodź, moje drogie dziecko! — zawołała z progu. Generał był już znów sobą w pełnym tego słowa znaczeniu i okazał zręczność pomysłowego oficera kawalerii oraz stanowczość dowódcy. — Nie będziesz wymagała, aby schodziła do powozu — rzekł z oburzeniem. — Przecież nie może; zniosę ją na dół. Uczynił to ostrożnie, podczas gdy zdziwiona siostra szła za nim z uszanowaniem; lecz potem jak wicher wrócił na górę, by zmyć wszystkie znaki, pozostałe po tej nocy lęku przed śmiercią i po poranku walki, oraz przybrać uroczysty strój zwycięzcy, zanim uda się do tamtego domu. Niewiele brakowało, a generał d’Hubert byłby dosiadł konia i popędził za swym dawnym przeciwnikiem tylko po to, aby go wziąć w objęcia z nadmiaru szczęścia. „I to wszystko zawdzięczam temu głupiemu bydlakowi — myślał sobie. — W przeciągu jednego poranka dokonał tego, czego ja przez całe lata nie potrafiłbym zrobić, bo jestem lękliwym głupcem. Ani śladu wiary w siebie. Zupełny tchórz ze mnie. A Chevalier! Przemiły staruszek!” Generał d’Hubert zatęsknił, by i jego objąć ramionami. Chevalier leżał w łóżku. Przez kilka dni czuł się bardzo źle. Mężczyźni cesarstwa i młode kobiety porewolucyjnych czasów były dla niego czymś więcej, niż znieść potrafił. Wstał w dzień przed ślubem, a będąc ciekawym z natury wziął na stronę swą bratanicę, aby pomówić z nią poufnie. Radził jej, by wyciągnęła od w małżonka prawdziwą historię jego sprawy ho— i : nor owej, która była tak ważna i tak nie cierpiąca zwłoki, że omal nie stała się dla niej tragedią. — Słuszna to rzecz, by powiedział to swej żonie. A najbliższy miesiąc, moje drogie dziecko, to czas, w którym (będziesz się mogła wszystkiego dowiedzieć od swego małżonka. Później, gdy para nowożeńców przybyła w odwiedziny do matki młodej małżonki, madame la generale d’Hubert opowiedziała swemu ukochanemu wujowi prawdziwe dzieje tej sprawy, których bez trudności dowiedziała się od swego małżonka. Chevalier słuchał z wielką uwagą do końca, zażył niuch tabaki, strzepnął jej ziarnka z fałdzistego przodu swej koszuli i zapytał spokojnie: — I to wszystko? — Tak, wuju — odpowiedziała madame la generale otwierając szeroko swe piękne oczy. — Czy to nie zabawne? C’est insensé*, gdy się pomyśli, do czego mężczyźni są zdolni! — Hm, hm! — zauważył stary émigré. — To zależy jacy mężczyźni. Ci żołnierze Bonapartego to byli dzikusy. To jest insense. Jako żona, moje dziecko, musisz bezwzględnie wierzyć w to, co ci mówi twój mąż. Ale mężowi Leonii wyraził Chevalier swoje prawdziwe o tym mniemanie. — Jeśliś wymyślił tę historię dla swej żony, i to jeszcze w czasie miodowych miesięcy, to możesz pan być pewny, że teraz już nikt nie dowie się, jaka jest tajemnica tej sprawy. Znacznie już później generał d’Hubert doszedł do przekonania, że nadszedł czas i że okoliczności dobrze się składają, by wystosować list do generała Feraud. List ten zaczynał się zaprzeczeniem wszelkiej nieprzyjaźni. „Nigdy nie życzyłem sobie — pisał generał baron d’Hubert — pańskiej śmierci, przez cały czas naszego pożałowania godnego sporu. Pozwól więc pan — ciągnął dalej — że w całej pełni zwrócę mu postradane przez niego życie. I słuszne będzie, jeśli my dwaj, którzy przeżyliśmy razem tyle dni wojennej chwały, otwarcie zostaniemy teraz przyjaciółmi.” List ten zawierał również wiadomości o ściśle familijnym charakterze. Na te ostatnie generał Feraud odpowiedział z małego miasteczka nad brzegami Garonny tymi słowy: „Gdyby syn pański miał na imię Napoleon albo Józef, albo choćby Joachim, mógłbym panu z większą radością pogratulować tego szczęśliwego zdarzenia. Ale że uważałeś pan za właściwe dać mu imiona Charles Henri Armand, utwierdziło mnie to w przekonaniu, żeś nigdy nie kochał cesarza. Myśl o tym wzniosłym bohaterze, przykutym do skały na środku straszliwego oceanu, czyni mi życie tak bezwartościowym, że z prawdziwą radością byłbym na pańskie polecenie roztrzaskał sobie głowę. Od samobójstwa wstrzymuje mnie poczucie honoru. Ale w szufladzie trzymam nabity pistolet.” Przy czytaniu tego listu madame la generale d’Hubert załamywała ręce z rozpaczy — Widzisz? On nie chce się pogodzić — rzekł jej mąż. — Nigdy, pod żadnym warunkiem nie może dowiedzieć się, skąd pochodzą pieniądze. To niemożliwe. Nie zniósłby tego. — Jesteś brave home*, Armandzie — rzekła z uznaniem madame la générale. — Moja droga, miałem prawo roztrzaskać mu głowę, ale ponieważ nie uczyniłem tego, nie możemy pozwolić, by umarł z głodu. Stracił pensję, ale jest zupełnie niezdolny zapracować na siebie. Musimy się zająć nim po cichu aż po koniec jego dni. Czyż nie zawdzięczam mu najpodnioślejszej chwili mego życia?… Ha–ha–ha! „Przez pola, dwie mile biegnąc cały czas.” Nie mogłem wierzyć własnym uszom!… Gdyby nie ta niemądra krwiożerczość, trzeba by było lat, aby cię przejrzeć. To szczególne, jak ten człowiek umiał, tak czy inaczej, znaleźć łączność z moimi głębszymi uczuciami. Przekład Wilam Horzyca OPOWIEŚĆ PATETYCZNA Il conte IL CONTE Vedi Napoli e poi mori (Zobacz Neapol, a potem umrzyj) Po raz pierwszy zaczęliśmy ze sobą rozmawiać w Muzeum Narodowym w Neapolu, w parterowych salach zawierających przesławną kolekcję brązów z Herkulanum i Pompei: ów cudowny legat sztuki starożytnej, którego subtelna doskonałość została dla nas zachowana dzięki katastrofalnej furii wulkanu. Zwrócił się do mnie pierwszy i powiedział kilka zdań o słynnym Hermesie spoczywającym, którego właśnie oglądaliśmy ze wszystkich stron. Mówił bardzo dorzecznie o tym naprawdę zachwycającym arcydziele. Nic zresztą głębokiego. Jego dobry smak był raczej wrodzony niż nabyty przez wykształcenie. Najwidoczniej oglądał w ciągu swego życia wiele rzeczy pięknych i umiał je cenić; obcy mu był jednak żargon amatora czy konesera — owej klasy ludzkiej, zaiste, godnej nienawiści. Mówił jak człowiek światowy, istotnie inteligentny i prawdziwie po wielkopańsku naturalny. Od kilku dni znaliśmy się z widzenia. Mieszkając w tym samym hotelu — pierwszorzędnym, lecz nie krzycząco modnym — zauważyłem go niejednokrotnie w przedsionku hotelowym, jak wchodził lub wychodził. Widziałem, że jest tu dawnym i cenionym gościem. W uszanowaniu, z jakim kłaniał mu się właściciel, wyczuwało się serdeczność, która znów, z jego strony, była przyjmowana z niewymuszoną uprzejmością. Służba nazywała go Il Conte. Byłem właśnie świadkiem sprzeczki o parasol męski — przedmiot z żółtego jedwabiu z białą podszewką — pozostawiony za drzwiami sali jadalnej i znaleziony przez lokai. Nasz wygalonowany złotem odźwierny poznał ów parasol i natychmiast kazał jednemu z chłopców od windy zanieść go do II Conte. Może to był jedyny hrabia mieszkający w tym hotelu, a może nadano mu tutaj tytuł hrabiego par excellence z racji wypróbowanej jego wierności dla zakładu. Ponieważ rozmawiałem z nim w Museo (gdzie mimochodem przyznał mi się, iż nie lubi popiersi i posągów rzymskich cesarzy w galerii rzeźb marmurowych: ich twarze są dla niego nazbyt krzepkie i nazbyt grubo wyraziste), ponieważ zatem rozmawiałem już z nim rano, sądziłem, że wieczorem zastawszy salę jadalną przepełnioną nie będę chyba natrętem, jeżeli zechcę przysiąść się do jego stolika. Wnosząc z łagodnej uprzejmości jego zezwolenia, musiał i on być tegoż zdania. Jego uśmiech był naprawdę zapraszający. Hrabia ubrany był do obiadu w wyciętą kamizelkę, „smoking” (jak sam to nazywał) i czarny krawat. Wszystko doskonale skrojone, nie nowe — takie właśnie, jak powinny te rzeczy być. W ogóle jego strój, ranny czy wieczorowy, zawsze był zupełnie bez zarzutu. Nie wątpię również, że i cała jego egzystencja była bez zarzutu, doskonale uporządkowana i konwencjonalna, niezmącona przez żadne zatrważające wypadki. Białe włosy, zaczesane do góry ponad wyniosłym czołem, nadawały mu wygląd idealisty i marzyciela. Białe wąsy, obwisłe, lecz starannie utrzymywane i podstrzyżone, wcale przyjemnie złociły się pośrodku. Nikła woń jakichś doskonałych perfum i bardzo dobrych cygar (z tym ostatnim zapachem nie łatwo spotkać się we Włoszech) doleciała mnie spoza stołu. Wiek hrabiego najwyraźniej uwydatniał się w oczach. Oczy te były trochę znużone, a powieki pełne zmarszczek. Musiał mieć lat sześćdziesiąt lub nieco więcej. I był bardzo rozmowny. Bynajmniej nie chciałbym powiedzieć, że był gadatliwy, nie — był, ściśle mówiąc, rozmowny. Opowiedział mi, że próbował wszelkich klimatów: bywał w Abbazji, na Riwierze i w wielu innych miejscach; lecz jedynym klimatem, który mu naprawdę służył, był klimat Zatoki Neapolitańskiej. Wykazywał mi, że starożytni Rzymianie, ludzie — jego zdaniem — doświadczeni w sztuce życia, doskonale wiedzieli, co robią, kiedy budowali swe wille na tych wybrzeżach, w Baiae, w Vico, na Capri. W poszukiwaniu zdrowia przychodzili na ten brzeg morski i dla uprzyjemnienia wywczasów ciągnęli za sobą całe obozy swoich mimów i fletni— stek. Wydawało mu się rzeczą wysoce prawdopodobną, iż Rzymianie z wysokich sfer społecznych byli specjalnie skłonni do zapadania na męczące choroby reumatyczne. To był jedyny pogląd osobisty, jaki od niego usłyszałem. Pogląd ten nie był ugruntowany na specjalnej erudycji. O Rzymianach hrabia wiedział nie więcej, niż może wiedzieć średnio wykształcony wielkoświatowiec. Argumenty swoje czerpał z doświadczenia osobistego. Sam cierpiał z powodu męczącego i niebezpiecznego reumatyzmu, dopóki nie znalazł ulgi w tym osobliwym zakątku Europy południowej. Stało się to przed trzema laty; od tego czasu stale mieszka na wybrzeżach zatoki, czy to w jednym z hotelów w Sorrento, czy też w wynajętej niewielkiej willi na Capri. Ma fortepian, trochę książek; trochę znajomości przelotnych; trwających dzień, tydzień, miesiąc, wybranych spośród fali podróżników z całej Europy. Można go sobie wyobrazić wychodzącego na przechadzkę po ulicach i zaułkach, znanego dobrze żebrakom, sklepikarzom, dzieciom i wieśniakom; rozmawiającego uprzejmie za miastem z contadini* i wracającego do hotelu lub willi, aby zasiąść do fortepianu, z białą wypielęgnowaną głową i gęstymi statecznymi wąsami — i „pograć trochę dla siebie”. A dla odmiany był tuż pod ręką cały Neapol — życie, ruch, podniecenie, opera. Trochę rozrywki, mówił, jest niezbędnie potrzebne dla zdrowia. Mimy i fletnistki — tak. Jedyną różnicą, która zachodziła pomiędzy nim a magnatami starożytnego Rzymu, było to, że nie miał w stolicy żadnych interesów, zdolnych odciągać go od tych umiarkowanych rozkoszy. W ogóle nie miał żadnych interesów. Prawdopodobnie nigdy w ciągu swego życia nie był zmuszony do zajmowania się poważnymi interesami. Był to żywot miły, z radościami i smutkami regulowanymi naturalnym biegiem rzeczy — przez małżeństwa, narodziny, zgony — rządzonymi przez uznane przepisy dobrego towarzystwa i ochranianymi przez państwo. Hrabia był wdowcem. W lipcu i sierpniu musiał jednak corocznie odważać się na przekroczenie Alp dla złożenia sześciotygodniowej wizyty zamężnej swej córce. Wymienił mi jej nazwisko. Należało do bardzo arystokratycznej rodziny. Córka posiadała zamek — zdaje się — w Czechach. Poza tym nigdy w bliższy sposób nie udało mi się ustalić narodowości hrabiego. Własnego nazwiska, rzecz dosyć dziwna, nie wymienił ani razu. Być może, sądził, że widziałem je w spisie gości. Prawdę powiedziawszy, nigdy tego spisu nie oglądałem. W każdym razie hrabia był doskonałym Europejczykiem — mówił, co wiem na pewno, czterema językami — i był człowiekiem bogatym. Nie było to, oczywiście, wielkie bogactwo. Wyobrażam sobie, że posiadanie olbrzymiej fortuny wydałoby mu się czymś niewłaściwym, outre* — czymś nazbyt krzykliwym. I najwidoczniej również majątek jego nie był jego dziełem. Majątku nie można zdobyć bez pewnej gruboskórności. Jest to kwestia temperamentu. Jego natura była nazbyt łagodna dla współzawodnictwa. Podczas rozmowy, zupełnie mimochodem, opowiadając o męczącym go i trwożącym reumatyzmie, wspomniał o swoich dobrach. Jednego roku, pozostawszy nieostrożnie poza Alpami aż do połowy września, musiał się na trzy miesiące położyć do łóżka w odludnym dworze wiejskim, gdzie oprócz lokaja i pary pielęgniarzy nikt się nim nie opiekował. Stało się tak dlatego, że — jak się wyraził — „nie prowadził tam domu”. Zajechał jedynie na parę dni, aby rozmówić się ze swoim rządcą. Obiecał sobie, że nigdy w przyszłości nie będzie tak nierozsądny. Pierwsze tygodnie września muszą go zastać już na wybrzeżach ulubionej zatoki. Gdy się podróżuje, niejednokrotnie można spotkać takich samotnych ludzi, których jedynym zajęciem jest wyczekiwanie rzeczy nieuchronnych. Zgony i małżeństwa wytworzyły wokół nich samotność i, ostatecznie, trudno ganić ich za to, że zabiegają, aby to swoje wyczekiwanie urządzić sobie możliwie najwygodniej. Hrabia powiedział właśnie do mnie: — W moim wieku uwolnienie się od fizycznych cierpień jest rzeczą pierwszorzędnego znaczenia. Nie należy sobie wyobrażać, że hrabia był uciążliwym hipochondrykiem. Naprawdę był zanadto dobrze wychowany, aby stać się dla kogoś ciężarem. Doskonale widział wszelkie ludzkie słabostki. Ale było to widzenie dobrotliwe. Był spokojnym, łatwym, miłym towarzyszem w godzinach pomiędzy obiadem a udaniem się na spoczynek. Spędziliśmy razem trzy wieczory, gdy nagle musiałem w pośpiechu opuścić Neapol, aby odwiedzić przyjaciela, który poważnie zachorował w Taorminie. Nie mając nic do roboty, Il Conte przyszedł na stację, żeby towarzyszyć mi aż do odjazdu. Byłem cokolwiek rozbity, a hrabia zawsze umiał nadać swojemu próżnowaniu formę nader miłą. W żadnym razie nie był to człowiek leniwy lub gnuśny. Szedł wzdłuż pociągu wypatrując w wagonach wygodnego miejsca dla mnie, a potem pozostał na peronie i rozmawiał ze mną pogodnie. Wyznał mi, że tego wieczora będzie mu bardzo brakowało mojego towarzystwa, i oświadczył, że ma zamiar po obiedzie pójść posłuchać orkiestry w ogrodzie publicznym, w Villa Nazionale. Zabawi się słuchając doskonałej muzyki i patrząc na najlepsze towarzystwo. Będzie tam, jak zwykle, tłum ludzi. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę — podniesioną twarz z przyjaznym uśmiechem pod gęstymi wąsami i miłe, zmęczone oczy. Kiedy pociąg ruszał, hrabia zwrócił się do mnie w dwóch językach: naprzód po francusku, mówiąc: — Bon voyage!* — a później po angielsku, doskonałą, cokolwiek zanadto dobitną angielszczyzną, starał się dodać mi odwagi widząc moje zmartwienie: — Wszystko — będzie — jeszcze — dobrze. Choroba mojego przyjaciela wzięła obrót zdecydowanie pomyślny i na dziesiąty dzień wróciłem do Neapolu. Nie mogę powiedzieć, abym w czasie mej nieobecności wiele rozmyślał o II Conte, jednakowoż wchodząc do sali jadalnej szukałem go wzrokiem na zwykłym miejscu. Przyszło mi na myśl, że hrabia mógł wrócić do Sorrento, do fortepianu, do książek i do rybołówstwa. Żył w wielkiej przyjaźni z wszystkimi rybakami i często z ich łodzi łowił ryby na wędką. Lecz w tłumie głów odróżniłem białą głowę hrabiego i nawet z odległości zauważyłem coś niezwykłego w jego wyglądzie. Zamiast siedzieć prosto i patrzeć dokoła z wyrazem ożywionej uprzejmości, hrabia chylił się bezwładnie nad talerzem. Przez pewien czas stałem naprzeciwko niego, zanim na małe spojrzał, cokolwiek dziko, jeżeli można użyć takiego silnego wyrażenia w związku z jego postacią, jak zwykle bez zarzutu. — Ach, to pan, drogi panie? No, przecież pan wrócił! — przywitał mnie hrabia. — Spodziewam się, że już wszystko dobrze? Był bardzo czuły w stosunku do mego przyjaciela. W rzeczy samej był on zawsze czuły ową czułością ludzi, których serca są z gruntu dobre. Lecz tym razem był w nim pewien wysiłek. Podejmowane z jego strony próby rozmowy o rzeczach potocznych kończyły się pogrążeniem w tępe zamyślenie. Przemknęło mi przez myśl że może to jest niedyspozycja. Lecz zanim zdążyłem zabrać się do badania, hrabia odezwał się cicho. — Znajduje mnie pan w niewesołym humorze. — Martwię się tym — odpowiedziałem. — Mam nadzieję, że pan nie otrzymał złych wiadomości? Wyraził mi wdzięczność za to, że się nim interesuję Nie. To nie to. Złych wiadomości nie było, Bogu dzięki Nagle umilkł zupełnie i jak gdyby wstrzymał oddech Potem, pochylając się cokolwiek naprzód, głosem nierównym, pełnym przerażonego zafrasowania zaczął mi się zwierzać: — Mówiąc otwarcie, miałem bardzo… bardzo… jakby tu powiedzieć?… zdarzyła mi się ohydna awantura. Energia tego epitetu była dostatecznie przejmująca w ustach człowieka o uczuciach umiarkowanych i bardzo stonowanym słowniku. Sądziłbym, że przymiotnik, „nieprzyjemna”, mógłby w zupełności wystarczyć dla określenia najgorszej przygody, jaka się mogła zdarzyć człowiekowi tego pokroju. A przy tym jelcze: „awantura”. Nie do uwierzenia! A jednak leży to już w naturze człowieka, że oczekujemy rzeczy najgorszych; i przyznaję, że ukradkiem wpatrywałem się w hrabiego pytając siebie, w jaki to sposób on się mógł skompromitować. Po chwili jednak moje podejrzenia rozchwiały się. W naturze tego człowieka wyczuwałem zasadniczą wytworność, która zmusiła mnie do porzucenia wszelkiej myśli o jakiejś więcej lub mniej hańbiącej awanturze. — Rzecz całkiem poważna. Całkiem poważna — ciągnął dalej nerwowo. — Jeżeli pan pozwoli, opowiem to panu po obiedzie. Wyraziłem zgodę lekkim skinieniem głowy, nic więcej. Chciałem mu dać do zrozumienia, że nie mam zamiaru trzymać go za słowo, jeżeli — po namyśle — osądzi, że to zwierzenie jest niepotrzebne. Rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych, lecz z uczuciem pewnej trudności, zupełnie niepodobnej do naszego poprzedniego łatwego i dobrodusznego obcowania. Zauważyłem, że jego ręka, kiedy podnosił do ust kawałek chleba, lekko drżała. Ten objaw, zważywszy na moją znajomość człowieka, był dla mnie istotnie przejmujący. W palarni hrabia nie ociągał się ani chwili. Natychmiast zajęliśmy zwykłe nasze miejsca. Hrabia oparł się bokiem na poręczy krzesła i z wielką powagą spojrzał mi prosto w oczy. — Przypomina pan sobie — zaczął — ów dzień, kiedy pan wyjeżdżał? Powiedziałem panu wówczas, że chcą pójść do Villa Nazionale, aby wieczorem posłuchać trochę muzyki. Owszem, przypominałem sobie. Piękna twarz starca, lak świeża dla jego wieku, nie napiętnowana żadnymi bolesnymi przejściami, wydała mi się na chwilę obłąkana. Jak gdyby cień przesunął się po niej. Odwracając się od uporczywego wzroku pociągnąłem łyk czarnej kawy. Hrabia opowiadał z systematyczną drobiazgowością; sądzę, że czynił to po prostu dlatego, żeby móc zapanować nad swoim zdenerwowaniem. Po opuszczeniu stacji kolejowej hrabia wstąpił do kawiarni na lody i czytał tam gazety. Następnie wrócił do hotelu, włożył strój wieczorowy i zjadł obiad z wybornym apetytem. Po obiedzie spędził jakiś czas w hallu (były tam krzesła i stoły) paląc cygaro; rozmawiał z małą córeczką di Primo Tenore z teatru San Carlo i zamienił kilka słów z „sympatyczną damą”, z żoną tegoż Primo Tenore. Owego wieczoru nie było przedstawienia i ci państwo również wybierali się do Villa. Po chwili wyszli z hotelu. Doskonale. W momencie kiedy hraibia miał pójść za ich przykładem — było już wpół do dziesiątej — przypomniał sobie, że w portfelu ma * dość znaczną sumę pieniędzy. Wszedł więc do biura hotelowego i większą część pieniędzy zdeponował tamże u kasjera. Po dokonaniu tego wziął carozella* i pojechał na wybrzeże. Wysiadł z pojazdu i wszedł do Villa pieszo od strony Largo di Vittoria. Wpatrywał się we mnie ciężko, uporczywie. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo był wrażliwy. Każdy najdrobniejszy fakt, każde zdarzenie z tamtego wieczoru tkwiło w jego pamięci, jak gdyby nacechowane mistycznym znaczeniem. Jeżeli nie wymienił mi maści konia, który ciągnął carozella, albo wyglądu człowieka, który powoził, to jedynie wskutek przeoczenia, wywołanego wzruszeniem, nad którym zresztą po męsku starał się zapanować. Wszedł więc do Vi!lla Nazionale od strony Largo di Vittoria. Villa Nazionale jest publicznym miejscem spacerów i zabaw; leży pomiędzy domami ulicy Riviera di Chiaja i wodami zatoki; są tam trawniki, krzewy i klomby kwiatów. Aleje drzew, więcej lub mniej równoległe, ciągną się przez całą długość placu, która jest znaczna. Od strony ulicy Riviera di Chiaja biegną tramwaje elektryczne tuż przy ogrodzeniu. Pomiędzy ogrodem a morzem znajduje się modna i elegancka jezdnia, szeroka, otoczona niskim wałem, za którym w czasie pięknej pogody Morze Śródziemne szemrze miło pluskiem swych fal. Ponieważ w Neapolu życie rozpoczyna się późno w nocy, przeto cała szeroka jezdnia roiła się lśniącą masą sunących parami latarni pojazdów, to pełznących wolno, to szybko mknących pod smukłą, nieruchomą linią lamp elektrycznych, znaczącą rysunek wybrzeża. Lśniąca mafia gwiazd wisiała nad ziemią rozkrzyczaną, zastawioną domami, połyskującą od świateł — i nad milczącym i gładkim mrokiem morza. Sam ogród nie był silnie oświetlony. Nasz przyjaciel zapuszczał się w ciepłą jego ciemność, z oczyma utkwionymi w odległą, jasną strefę, rozciągającą się prawie poprzez całą szerokość Villa, jak gdyby samo powietrze żarzyło się tam własnym, chłodnym, błękitnawym i oślepiającym światłem. Cały ten magiczny obszar, poza ciemnymi pniami drzew i masą atramentowoczarnych liści, dyszał słodkimi dźwiękami, które mieszały się z wybuchami bezczelnej wrzawy, z nagłymi szczękami metalu i z poważnymi, głucho wibrującymi detonacjami. Gdy hrabia tak szedł, wszystkie odgłosy zlewały się razem w oryginalny utwór muzyczny, którego harmonijne frazy przenikały wymownie skroś wielki nieskoordynowany szmer głosów i tupot nóg po żwirze otwartej przestrzeni. Niezmierna ciżba nurzała się w świetle elektrycznym, jak gdyby w kąpieli z lśniącego i subtelnego fluidu, zlewanego na jego głowy z świetlistych kul, i setkami krążyła wokół orkiestry. Całymi również setkami siedziała na krzesłach w więcej lub mniej koncentrycznych kołach, wchłaniając bezopornie olbrzymie fale dźwięków, rozpływające się w ciemnościach nocy. Hrabia dał się pochłonąć tłumowi i unosił się nad nim ze spokojną rozkoszą, słuchając i przyglądając się twarzom. Wszystko ludzie z dobrego towarzystwa: matki z córkami, rodzice z dziećmi, młodzi ludzie z młodymi kobietami, wszyscy rozmawiający, śmiejący się, gestykulujący wzajemnie. Bardzo dużo pięknych twarzy i bardzo dużo pięknych toalet. Było tam, oczywiście, zbiorowisko różnych typów: wytworni starsi panowie z białymi wąsami, grubi panowie, ciency panowie, oficerowie w uniformach; lecz zdaniem hrabiego, przeważał południowo–włoski typ młodego człowieka o bezbarwnej jasnej cerze, czerwonych ustach, małych czarnych jak smoła wąsikach i wilgotnych czarnych oczach, tak przedziwnie wyrazistych w kosych spojrzeniach spode łba. Wycofawszy się z tłumu hrabia przysiadł się przed kawiarnią do stolika, przy którym siedział już młody człowiek takiego właśnie typu. Hrabia pił jakąś lemoniadę. Młody człowiek siedział markotny przed pustą szklanką. Spojrzał raz na hrabiego, a potem patrzył w dół. Jednocześnie nasunął na twarz kapelusz. Właśnie tak: Hrabia zrobił gest człowieka nasuwającego kapelusz na czoło — i ciągnął dalej: — Pomyślałem: musi być smutny; coś go tam boli; młodzi ludzie mają swoje zgryzoty. Zresztą nie przyjrzałem mu się dokładnie. Zapłaciłem za lemoniadę i wyszedłem. Spacerując w pobliżu orkiestry hrabia miał wrażenie, że dwukrotnie zauważył młodego człowieka błądzącego samotnie wśród tłumu. Raz oczy ich się spotkały. Musiał to być ten sam młody człowiek, lecz było ich tam tylu tegoż typu, że hrabia nie mógł być pewny. Ponadto nie interesował się tym tak bardzo, chyba tylko tyle, że uderzyła go wybitnie ponura markotność tej twarzy. Niebawem, znużony uczuciem uwięzienia, jakiego doświadcza się zwykle w tłumie, hrabia oddalił się od orkiestry. Jedna z alei, bardzo mroczna wskutek kontrastu, wyglądała pociągająco i obiecywała samotność i chłód. Hrabia zboczył w nią i szedł wolno przed siebie, dopóki dźwięki orkiestry nie uległy znacznemu przytłumieniu. Wtedy wrócił i jeszcze raz poszedł tą samą aleją. W ten sposób przeszedł się kilka razy, zanim zauważył, że na jednej z ławek alei ktoś siedzi. Ta właśnie przestrzeń znajdowała się na środku, pomiędzy dwiema lampami łukowymi, i oświetlona była słabo. Nieznajomy rozwalił się w rogu siedzenia, wyciągnął nogi, skrzyżował ręce i zwiesił głowę na piersi. Nie poruszał się zupełnie, jak gdyby zapadł tam w sen; lecz kiedy hrabia następnym razem koło niego przechodził, zmienił pozę. Siedział pochylony naprzód. Łokcie miał oparte na kolanach, a w palcach skręcał papierosa. Zupełnie nie odrywał wzroku od tego zajęcia. Hrabia kontynuował swój spacer oddalając się od orkiestry. Następnie wracał — jak mówił — powoli. Mogę go sobie wyobrazić rozkoszującego się w całej pełni, lecz spokojnie, jak zwykle, balsamicznością nocy południowej i dźwiękami muzyki, złagodzonymi rozkosznie przez odległość. Niebawem hrabia po raz trzeci zbliżył się do człowieka siedzącego na ławce ogrodowej, wciąż pochylonego naprzód i z łokciami na kolanach. Była to poza pełna przygnębienia. W półmroku alei wysoki kołnierzyk nieznajomego i jego mankiety tworzyły małe plamy żywej białości. Hrabia mówił mi, że zauważył, jak nieznajomy nagle podniósł się, jak gdyby miał odejść, lecz prawie zanim hrabia mógł sobie zdać z tego sprawę, młody człowiek stanął przed nim i zapytał niskim łagodnym głosem, czy signore nie byłby łaskaw użyczyć mu ognia. Hrabia odpowiedział na tę prośbę grzecznym: „proszę”, i opuścił ręce w zamiarze poszukania zapałek w kieszeniach spodni. — Opuściłem ręce — mówił — lecz już nie zdążyłem sięgnąć do kieszeni. Uczułem ucisk tu — Końcem palca wskazał na miejsce tuż pod kością piersiową; ściśle jest to miejsce ciała ludzkiego, w którym szlachetny Japończyk rozpoczyna operację harakiri, owej formy samobójstwa, która jest skutkiem ujmy wyrządzonej honorowi lub nieznośnego gwałtu zadanego świętości ludzkich uczuć. — Spojrzałem na dół — ciągnął hrabia głosem przejętym zgrozą — i cóżem ujrzał? Nóż! Długi nóż… — Nie chce pan chyba powiedzieć — zawołałem zdumiony — że był pan w ten sposób zatrzymany w Villa Nazionale o godzinie wpół do jedenastej, o jeden rzut kamieniem od tysiącznego tłumu! Hrabia kiwnął głową kilka razy i wpatrzył się we mnie z całej mocy. Po czym odezwał się głosem uroczystym: — Klarnet kończył właśnie swe solo i, zapewniam pana, że mogłem słyszeć każdą nutkę. Wtem orkiestra zagrzmiała fortissimo, a zbój wywrócił oczyma i zazgrzytał zębami sycząc na mnie z najdzikszą pasją: „Cicho być! Ani słowa, bo…” Nie mogłem opanować zdziwienia. — Jakiż to był nóż? — zapytałem całkiem głupio. — Długie ostrze. Stiletto — może nóż kuchenny. Długie, wąskie ostrze. Błyszczało. I jego oczy błyszczały. I zęby też. Mogłem je widzieć. Był strasznie rozwścieczony. Pomyślałem: „Jeżeli go uderzę, to mnie zabije.” Jakże mogłem z nim walczyć? On miał nóż, a ja nie miałem nic. Zbliżam się, wie pan, do siedemdziesiątki, a to był człowiek młody. Zdawało mi się nawet, że go poznaję. Markotny młody człowiek z kawiarni. Młody człowiek, którego spotkałem w tłumie. Ale na pewno nie wiedziałem. W tym kraju jest tylu podobnych do niego. Rozpacz tamtej chwili była odzwierciedlona na twarzy hrabiego. Myślałem, że taka niespodzianka musiała go fizycznie sparaliżować. Myśli jego jednakowoż pozostały w wysokim stopniu czynne. Rozbierały każdą możliwość alarmu. Pomysł wydania silnego krzyku o ratunek też przychodził mu do głowy. Lecz hrabia nie uczynił niczego w tym rodzaju, a powód, dla którego się powstrzymał, jest dla mnie dobrym świadectwem, że zachował zupełną przytomność umysłu. W jednym momencie zrozumiał, że nic nie mogłoby przeszkodzić napastnikowi również podnieść krzyk. — Młody człowiek mógł w jednej chwili odrzucić nóż i udać, że ja jestem napastnikiem. Dlaczego nie? Mógłby powiedzieć, żem go zaatakował. Dlaczego nie? Byłoby to jedno nieprawdopodobieństwo przeciwstawione drugiemu. Mógł powiedzieć cokolwiek — wytoczyć przeciwko mnie jakieś hańbiące oskarżenie — czy ja wiem co? Sądząc z ubrania, nie był zwykłym rozbójnikiem. Zdawał się należeć do lepszej sfery. Cóż ja mogłem powiedzieć? On był Włochem — ja jestem cudzoziemcem. Oczywiście mam paszport, a tutaj jest nasz konsul — lecz trzeba by się było dać zaaresztować, powlec po nocy do urzędu policyjnego jak zbrodniarz… Wzdrygnął się. W jego charakterze lęk wobec skandalu znacznie był silniejszy niż obawa samej śmierci. I z pewnością — zważywszy pewne osobliwości neapolitańskich obyczajów — dla wielu ludzi cała rzecz musiałaby pozostać na zawsze diabelnie zagadkową historią. Hrabia nie był szaleńcem. Jego wiara w zacną spokojność życia otrzymała tak brutalny wstrząs, że teraz mógł już się spodziewać wszystkiego. Lecz ponadto przyszła mu do głowy myśl, że ten młody człowiek był może po prostu wariatem w ataku furii. Była to pierwsza wzmianka o stosunku hrabiego do całej awantury. W swej przesadnej delikatności uczuć rozumiał, że niczyje poczucie własnej godności nie może być dotknięte przez to, co chory umysłowo człowiek może komuś zrobić. Stało się jednak rzeczą widoczną, że hrabia musiał się wyrzec tej pociechy. Przedstawił mi dokładnie, w jak ohydny sposób młody człowiek wywracał błyszczące oczy i zgrzytał białymi zębami. Orkiestra grała teraz z kolei utwór w tempie powolnym, z uroczystym rykiem wszystkich puzonów i artystycznie powtarzanymi uderzeniami wielkiego kotła. — Lecz co pan zrobił? — zapytałem w najwyższym stopniu poruszony. — Nic — odpowiedział hrabia. — Opuściłem ręce zupełnie spokojnie. Powiedziałem mu cicho, że nie mam zamiaru krzyczeć. Warknął jak pies, po czym rozkazał zwykłym głosem: „Vostro portofólio.” — Wówczas ja, rzecz prosta… — ciągnął hrabia i od tego punktu jego opowiadanie stało się pantominą. Trzymając mnie swym wzrokiem wykonał wszystkie ruchy potrzebne, aby sięgnąć do wewnętrznej kieszeni na piersiach, wyjąć portfel i oddać go. Ale młody człowiek, wciąż oparty silnie na nożu, nie chciał tknąć portfelu. Polecił hrabiemu wyjąć pieniądze, wziął je w lewą rękę i kazał mu schować portfel z powrotem do kieszeni; wszystko to dokonało się przy słodkim szmerze fletów i klarnetów, na tle wzruszającego brzęczenia obojów. A „młody człowiek”, jak go hrabia nazywał, powiedział: „Wydaje mi się, że to bardzo mało.” — Istotnie, było tam tylko 340 czy 360 lirów — ciągnął hrabia. — Pieniądze zostawiłem w hotelu, jak panu wiadomo. Powiedziałem mu, że to jest wszystko, co mam przy sobie. Potrząsnął niecierpliwie głową i rzekł: „Vostro orologio.” Hrabia gestami pokazał wyjmowanie i odpinanie zegarka. Lecz złożyło się tak, że drogocenny, złoty chronometr, który hrabia posiadał, był właśnie zostawiony u zegarmistrza do oczyszczenia. Tego wieczora hrabia miał przy sobie na skórzanym pasku pięćdziesięciofrankowy zegarek marki Waterbury, który zwykł zabierać na ekspedycje rybołówcze. Zauważywszy gatunek łupu, przyzwoicie ubrany bandyta wydał krótki, ostry dźwięk potępienia w rodzaju: ,,Ts — Ah”, i porywczo odrzucił rzecz z powrotem. Po czym, kiedy hrabia chował pogardzony przedmiot do kieszeni, napastnik, z groźnie wzrastającym naciskiem noża na epigastrium*, rozkazał napominająco: „Vostri anelli.” — Jeden z pierścieni — ciągnął hrabia — dostałem przed laty od żony; drugi, sygnet, mam po ojcu. Powiedziałem bandycie: „Nie. Tego pan nie dostanie!” Tutaj hrabia odtworzył gesty towarzyszące tej deklaracji składając ręce jak do oklasku i przyciskając je tak złożone do piersi. Było coś wzruszającego w rezygnacji tych rąk. „Tego pan nie dostanie!” — powtórzył silnie i zamknął oczy, oczekując już tylko — nie wiem, czy mam prawo zanotować, że tak nieprzyjemne słowo wyszło z jego ust — otóż, oczekując już tylko na moment, w którym — doprawdy, waham się, czy powiedzieć — w którym poczuje się „wypatroszonym” za pomocą długiego ostrego sztyletu, wbitego morderczo w jego dołek sercowy — owo istotne siedlisko dręczących wrażeń u wszystkich istot ludzkich. Wielkie fale harmonii napływały od strony orkiestry. Nagle hrabia poczuł, że koszmarny ucisk opuścił czułe miejsce. Otworzył oczy. Był sam. Nie słyszał nic. Być może, iż młody człowiek już od pewnego czasu odszedł lekkimi krokami, lecz uczucie straszliwego ucisku pozostało jeszcze nawet po odjęciu noża. Hrabia uczuł się bardzo osłabiony. Zaledwie zdołał, zataczając się, upaść na ławkę ogrodową. Miał takie wrażenie, jak gdyby przez długi czas wstrzymywał oddech. Siedział nieprzytomny, roztrzęsiony od gwałtownej reakcji. Orkiestra z nieopisaną brawurą wykonywała skomplikowany finał. Straszliwy grzmot zakończył utwór. Hrabia słyszał to nierealnie, w oddaleniu, jak gdyby zaczynał tracić słuch. Potem rozległo się twarde klaskanie tysiąca mniej więcej par rąk, podobne do nawalnego gradu. Głęboka cisza, która nastąpiła zaraz, przywołała hrabiego do przytomności. Tramwaj podobny do długiej szklanej skrzyni, w której siedzieli ludzie z silnie oświetlonymi głowami, przeleciał szybko w odległości sześćdziesięciu metrów od miejsca, w którym hrabia został obrabowany. Potem drugi tramwaj przeszumiał i jeszcze jeden odszedł w innym kierunku. Audytorium, zgromadzone wokół orkiestry, rozpraszało się; małe, rozmawiające grupy zaczęły wchodzić w aleję. Hrabia siedział wyprostowany i starał się spokojnie myśleć o tym, co mu się przytrafiło. O ile mogłem wymiarkować, hrabia czuł niesmak w stosunku do samego siebie. Nie chcę przez to powiedzieć, że nie był zadowolony ze swego zachowania. Przeciwnie, jeżeli można zaufać pantomimicznemu odtworzeniu tego zachowania, to było ono po prostu bez zarzutu. Nie, to nie to. Hrabia nie był zawstydzony. Był wstrząśnięty tym, że stał się wybraną ofiarą nie tyle rabunku, ile zniewagi. Jego spokój został swawolnie sprofanowany. Całożyciowa, miła delikatność losu została pogwałcona. Mimo to jednak, w owej chwili zanim jeszcze jego groza zdołała zapaść głęboko, hrabia zdołał doprowadzić siebie do stosunkowej równowagi. Gdy zdążył jakoś opanować wzruszenie, spostrzegł, że jest straszliwie głodny. Tak — głodny. Gwałtowna emocja uczyniła go po prostu żarłocznym. Porzucił ławkę i przechadzając się przez pewien czas znalazł się poza ogrodem, wobec stojącego tramwaju, nie bardzo wiedząc, jak się to stało. Wsiadł do tramwaju jak we śnie, wiedziony pewnego rodzaju instynktem. Szczęśliwie znalazł w kieszeniach spodni trochę miedziaków na kupno biletu. Potem tramwaj zatrzymał się, a ponieważ wszyscy wysiadali, więc i on też wysiadł. Poznał, że jest na Piazza San Ferdinando, lecz najwidoczniej nie przyszło mu do głowy, żeby wziąć dorożkę i pojechać do hotelu. Pozostał strapiony na Piazza niby zbłąkany pies, rozmyślając mętnie o tym, w jaki by sposób można najprędzej dostać coś do zjedzenia. Nagle przypomniała mu się jego dwudziestofrankówka. Wyjaśnił mi, że od blisko trzech lat miał tę sztukę francuskiego złota. Zwykł był nosić ją przy sobie jako pewien rodzaj rezerwy na wypadek nieprzewidzianego nieszczęścia. Nikt nie jest pewny, czy mu się nie dobiorą do kieszeni — rzecz zupełnie różna od bezczelnego i haniebnego rabunku. Monumentalny łuk Galeria Umberto wyprowadził go ku szlachetnej kolumnadzie schodów. Nie tracąc czasu hrabia zaczął się wspinać na ich szczyt i skierował się do Cafe Umberto. Wszystkie stoliki zewnętrzne były zajęte przez tłum pijących ludzi. Ponieważ hrabia chciał coś zjeść, wszedł więc do środka kawiarni, podzielonej niby na nawy kwadratowymi filarami, które dokoła zdobiły podłużne zwierciadła. Hrabia usiadł na czerwonej pluszowej ławce przy jednym z tych filarów oczekując na zamówione risotto. Jego myśli wróciły znów do ohydnej awantury. Myślał o markotnym, przyzwoicie ubranym młodym człowieku, z którym spotkał się oczyma w tłumie otaczającym estradę orkiestrową, a który, z całą pewnością, był rabusiem. Czyby go poznał? Niewątpliwie. Lecz hrabia nie miał najmniejszej ochoty spotkać się z nim jeszcze kiedykolwiek. Najlepszą rzeczą byłoby zapomnieć o tym upokarzającym epizodzie. Hrabia rozglądał się wokół niespokojnie, czekając na risotto, gdy wtem, cóż widzi? Z lewej strony przy ścianie siedzi młody człowiek. Był sam przy stole, na którym stała butelka z jakimś winem czy sokiem i karafka wody z lodem. Gładkie oliwkowe policzki, czerwone usta, czarne jak smoła wąsiki, elegancko podkręcone do góry, subtelne czarne oczy, cokolwiek ociężałe i ocienione długimi rzęsami, specjalny wyraz okrutnego niezadowolenia, który można obserwować jedynie na popiersiach niektórych cesarzy rzymskich — o, to był on, bez żadnej wątpliwości. Lecz przecież to był również typ. Hrabia rozejrzał się pośpiesznie. Ten młody oficer, czytający tam gazetę, był taki sam. Ten sam typ. Dwaj młodzi ludzie tam dalej, grający w warcaby, też są podobni… Hrabia opuścił głowę. Serce zadrżało mu trwożnie na myśl, że wizja młodego człowieka będzie go już wieczyście prześladować. Zaczął jeść risotto. Po chwili usłyszał, jak młody człowiek z lewej strony wołał kelnera rozdrażnianym głosem. Na to wezwanie nie tylko jego kelner ruszył, lecz także dwóch wolnych kelnerów od zupełnie innego rzędu stołów porwało się ku niemu z usłużną żwawością, która bynajmniej nie stanowi ogólnej charakterystyki służby z Cafe Umberto. Młody człowiek coś zamruczał, a jeden z kelnerów pobiegł natychmiast do najbliższych drzwi i zawołał w kierunku Galerii: „Pasquale! O! Pasquale!” Wszyscy wiedzą, kto jest Pasquale: obszarpany stary drab, który włóczy się pomiędzy stolikami i proponuje gościom w kawiarni cygara, papierosy, karty pocztowe z obrazkami, zapałki. Jest to z wielu względów bardzo pociągający łajdaczyna. Hrabia ujrzał siwowłosego, niegolonego drapichrusta, wchodzącego do kawiarni ze Skrzynką zwisającą mu u szyi na rzemiennym pasie; widział, jak tenże na jedno słowo lokaja z nagłym gestem poczłapał ku stolikowi młodego człowieka. Młody człowiek życzył sobie właśnie cygara, którym Pasquale służył mu z obleśnie przymilną grzecznością. Stary przekupień już wychodził, gdy hrabia, wiedziony nagłym impulsem, skinął na niego. Pasquale zbliżył się z uśmiechem, w którym ugrzeczniony szacunek dziwacznie łączył się z cynicznie badawczym wyrazem oczu. Oparłszy skrzynkę na stole podniósł bez słowa szklane jej wieko. Hrabia wziął paczkę papierosów i zniewolony okrutną ciekawością zapytał, jak mógł najobojętniej: — Powiedz mi, Pasquale, kto to jest ten młody signore, siedzący tam po drugiej stronie? Stary pochylił się poufnie nad swą skrzynką. — Ten, signor Conte — zaczął układając skrzętnie swe towary, lecz nie patrząc na nie — ten, to jest młody cavaliere z bardzo dobrej rodziny z Bari. Studiuje tutaj na uniwersytecie i jest naczelnikiem capo, stowarzyszenia młodzieży, ślicznej młodzieży. Zatrzymał się, po czym z dyskrecją, w której czuło się dumę wtajemniczonego, szepnął słówko wyjaśniające: — Camorra — i opuścił wieko skrzynki — prawdziwie potężna camorra — wyszeptał jeszcze ciszej. — Sami profesorowie wielce ją poważają… una lira e cinquanti centesimi*, signor Conte. Nasz przyjaciel zapłacił złotą monetą. Podczas gdy Pasquale obliczał resztę, hrabia zauważył, że młody człowiek, o którym co dopiero tyle się dowiedział w niewielu słowach, skrycie obserwował całą scenę. Kiedy stary włóczykij odszedł kłaniając się, hrabia uregulował rachunek z kelnerem i pozostał jeszcze na swym miejscu. Mówił mi, że opanowało go zupełne zdrętwienie. Młody człowiek zapłacił również, wstał i podszedł w stronę hrabiego rzekomo w tym celu, aby się przejrzeć w lustrze, umieszczonym w najbliższym od niego filarze. Ubrany był kompletnie czarno, krawat miał ciemnozielony, wiązany. Hrabia obejrzał się i struchlał na widok niegodziwego błysku w kącikach oczu nieznajomego. Młody cavaliere z Bari (jak mówił Pasquale; lecz Pasquale jest, oczywiście, patentowanym łgarzem) poprawiał krawat, zakładał kapelusz przed lustrem i jednocześnie mówił na tyle głośno, aby hrabia mógł go słyszeć. Mówił przez zęby z jadowitą wzgardą i patrząc prosto w lustro: — Ach! Więc miałeś jeszcze przy sobie złoto, ty… ty stary łgarzu… stary, ty birba… ty furfante*. Ale my się jeszcze spotkamy! Diabelskość w wyrazie jego twarzy znikła niby błyskawica i z kawiarni wychodził już krokiem leniwym, z twarzą markotną i apatyczną. Biedny hrabia, opowiedziawszy mi ten ostatni epizod, opadł na krzesło, cały drżący. Na czoło wystąpił mu pot. W istocie tej napaści było tak wyuzdane zuchwalstwo, że i ja czułem przerażenie. Czym to było dla subtelnej natury hrabiego, nie chcę nawet myśleć. Jestem pewny, że gdyby hrabia nie był zbyt wykwintny na to, by móc popełnić rzecz tak krzycząco ordynarną jak śmierć w kawiarni wskutek ataku apoplektycznego, to ten fatalny cios mógłby go wówczas tam spotkać. Mówię bez ironii, że z całych sił starałem się ukryć przed nim, jak dalece się nad nim lituję. Hrabia wzdrygał się przed każdym zbyt wybujałym uczuciem, a moja litość była rzeczywiście bez granic. Nie było dla mnie niespodzianką, gdy dowiedziałem się, że hrabia przez tydzień leżał w łóżku. Potem zajął się przygotowaniami do opuszczenia raz na zawsze południowych Włoch. A przecież ten człowiek był przekonany, że nie będzie mógł przeżyć całego roku w żadnym innym klimacie! Ani jeden z moich argumentów nie odniósł skutku. Nie był to strach, jakkolwiek hrabia raz mi powiedział: — Pan nie wie, co to jest camorra, kochany panie. Jestem człowiekiem napiętnowanym. Nie lękał się tego, co może go spotkać. Jego subtelne poczucie własnej godności zostało splugawione przez poniżające doświadczenie. Nie mógł tego przenieść. Żaden arystokrata japoński, dotknięty w swym przesadnym pojęciu honoru, nie mógłby z większą rezygnacją zająć się przygotowaniami do harakiri. Wracać do siebie, znaczyło dla biednego hrabiego zupełnie tyle samo, co skończyć samobójstwem. Patriotyzm Neapolitańczyków stworzył przysłowie przeznaczone, jak się domyślam, dla oświecenia cudzoziemców: „Zobacz Neapol, a potem umrzyj.” Vedi Napoli e poi morin. W przysłowiu tym maluje się przesadna próżność, a każda przesada była wstrętna dla łagodnego umiarkowania biednego hrabiego. Wszelako, kiedym na niego patrzył na stacji kolejowej, myślałem, że jednak on z wyjątkową wiernością postępował w duchu dziwacznego przysłowia. Vedi Napoli!… On widział go! Napatrzył mu się z dokładnością przerażającą — a teraz odjeżdżał do grobu. Odjeżdżał do grobu pociągiem Międzynarodowego Towarzystwa Wagonów Sypialnych, via Triest i Wiedeń. Kiedy cztery długie, ponure wozy ruszyły ze stacji, uchyliłem kapelusza z uroczystym uczuciem ze składam ostatnią daninę hołdu konduktowi pogrzebowemu Profil hrabiego, mocno już postarzały, odpływał ode mnie cicho, w kamiennym znieruchomieniu poza oświetloną taflą szklaną. — Vedi Napoli e poi mori! Przełożył Lech Piwiński * gospodarstwo (hiszp.) * Niech żyje wolność (hiszp.) * poruczniku (hiszp.) * człowiek, który zarzuca lasso (hiszp.) * Na Boga! (hiszp) * Rany Boskie! (hiszp) * prostakowi (hiszp.) * chłopcze (hiszp.) * hultajowi (hiszp.) * Aleś zuch (hiszp.) * Idźcie z Bogiem. (hiszp.) * zniesławiony (hiszp.) * rodzaj miękkiej peleryny (hiszp.) * bandę (hiszp.) * zebranie (hiszp.) * tu: psu (hiszp.) * zwierzę spokrewnione z lamą * dobrze (hiszp.) * linę (hiszp.) * ludzie (hiszp.) * mój panie (hiszp.) * niespodziewany efekt (fr.) * Żelazny słupek, służący do umocowywania lin przy przybijaniu statku. * Panie, panie, niech się pan zatrzyma (fr.) * machanikiem, panie (fr.) * pastuchy (hiszp.) * Nie trzeba wiele, żeby zgubić człowieka (fr.) * przeklętej budy (fr.) * Niech żyje anarchia! (fr.) * szef (fr.) * towarzysz (fr.) * Egzaltowani — no cóż! (fr.) * nieprawdaż (fr.) * podoficerowie (fr.) * w drogę (fr.) * Niech żyje wolność (fr.) * Śmierć burżujom (fr.) * uspokójcie się, uspokójcie się (fr.) * adiutant (fr.) * Tak jest! (fr.) * Uwaga, do diabła! (fr.) * ozdobniki (fr.) * mój biedny stary (fr.) * u diabla (fr.) * do kroćset (fr.) * sakramencka! (fr) * pułkowniku (fr.) * Kto przeżyje — zobaczy, (fr.) * wspaniałego rębacza (fr.) * Stępa — kłusem — do ataku1 (fr.) * zblazowany (fr) * Niech żyje cesarz! (fr.) * pałacu (fr.) * tu: koszary rezerwy (fr.) * narzeczona (fr.) * diabeł wcielony (fr.) * doskonale (fr.) * na przykład (fr.) * starych wojakach (fr.) * Doskonale, generale… Tak powinno być… Do diabła, to się rozumie… (fr.) * powodzenia (fr.) * jak w bitwie (fr.) * ochotnika (fr.) * emigranta (fr.) * starego porządku (fr.) * płaszcze (fr.) * przyjacielu (fr.) * miłość własną (fr) * między wytwornymi ludźmi (fr.) * Przekleństwo francuskie * trójgraniastym kapeluszu (fr.) * mętów (fr.) * golec (fr) * Pospolitować się (fr ) * cham (fr.) * naprzód! (fr.) * na widoku (fr.) * z bliska (fr.) * wielkiej armia (fr.) * złośliwym (fr.) * to szaleństwo (fr.) * dzielnym człowiekiem (fr) * wieśniak włoski (wł.) * przesadnym (fr.) * dobrej drogi (fr.) * powozik (wł.) * przepona (zlatynizowany grecki) * jeden lir i pięćdziesiąt centimów (wl.) * hultaju, łobuzie (wł.)