Elizabeth GEORGE PERFIDNY PLAN Z angielskiego przełożyła Krystyna Chmielowa Tytuł oryginału DECEPTION ON HIS MIND Kossurowi, z wyrazami przyjaźni i sympatii Któryż mąż zdolen jest się przeciwstawić Niewieściej woli i chęci działania? Gdy czegoś pragnie, na swoim postawi, Gdy czegoś nie chce - to nie ma gadania! napis na obelisku w Canterbury dom Theo Sliawa Prolog łan Armstrong czuł, że stacza się coraz niżej, odkąd został zwolniony z pracy. Niby wiedział od początku, że firma angażuje go jedynie na czas określony; nie zaproponowano mu stałego zatrudnienia ani nawet nie obiecywano tego w ofercie pracy. Ponieważ jednak przepracował już dwa lata i nikt przez ten czas nie wspominał o możliwości zwolnienia, łan zaczął żywić płonne nadzieje, że tym razem a nuż mu się uda! Wyobrażał sobie, jak jego przedostatnia opiekunka zare- agowałaby na wiadomość, że został bezrobotnym. Pewnie nie przestając ssać serdelkowatego palca, oznajmiłaby: „No cóż, głową muru nie przebijesz. Kiedy wieje od strony gnojówki, możesz najwyżej zatkać nos!" Równocześnie nalałaby sobie do szklanki — nigdy nie używała filiżanek — letniej herbaty i mieszając, perorowałaby dalej w tym samym duchu: „Wyżej głowy nie podskoczysz, chłopcze!" Potem wróciłaby spokojnie do lektury najnowszego numeru „Hello", pochłaniając chciwie migawki z życia wyższych sfer oraz fotografie ich luksusowych apartamentów i posiadłości. Tym sposobem dałaby łanowi do zrozumienia, że powinien pogodzić się z losem i przyjąć do wiadomości, że tacy jak on nigdy nie osiągną wyższej pozycji społecznej. Ale przecież łan nie wymagał od życia Bóg wie czego! Pragnął tylko akceptacji, jak każde niechciane dziecko. Do szczęścia wystarczyłaby mu żona, rodzina i widoki na lepszą przyszłość, inną niż jego dotychczasowa żałosna egzystencja. W którymś momencie wydawało mu się już, że jest bliski wymarzonego celu. Udało mu się osiągnąć wysoką po- zycję zawodową. W pracy meldował się wczesnym rankiem i zostawał po godzinach, nie żądając dodatkowego wynagrodzenia. Pamiętał imiona nie tylko wszystkich kolegów i koleżanek, ale także ich współmałżonków i dzieci, co było nie lada wyczynem. I za to wszystko jedyną nagrodę miałoby stanowić drętwe przyjęcie pożegnalne i prezent od współpracowników — komplet chusteczek do nosa! łan próbował nie dopuścić do najgorszego. Przypominał swoje zasługi dla firmy, przepracowane godziny nadliczbowe, wreszcie to, że nie miał kiedy rozglądać się za inną pracą... Godził się nawet na obniżkę wynagrodzenia, a w końcu posunął się do tego, że błagał szefa, aby nie wyrzucał go z pracy. Zniósłby i większe upokorzenia, gdyby dzięki nim mógł zachować posadę. Stałe zatrudnienie oznaczało bowiem dla niego możliwość regularnego spłacania kredytu za dom. Anita nie musiałaby podejmować pracy, a więc mogliby pomyśleć o braciszku lub siostrzyczce dla Mikeya. Przede wszystkim jednak łan nie czułby na sobie pogardliwego spojrzenia żony, jakim go obrzuciła, kiedy powie- dział, że któryś raz z rzędu został zredukowany. — To przez tę przeklętą recesję, która wciąż się pogłę bia — usiłował jej tłumaczyć. — Musimy to przeżyć, tak jak nasi rodzice przeżyli drugą wojnę światową. „Proszę, jaki filozof! Przecież nawet nie znałeś swoich rodziców" — zdawało się mówić jej kpiące spojrzenie. Głośno zaś wycedziła z udawaną słodyczą: — No, to pewnie będę musiała wrócić do mojej kocha nej biblioteki! Szkoda, że właśnie wynajęłam opiekunkę dla Mikeya. Chyba że sam zechcesz się nim zająć, zamiast szukać nowej pracy? Okrasiła tę przemowę przelotnym uśmieszkiem, wyraźnie nieszczerym, jak można było sądzić z jej zaciśniętych warg. — Nie myślałem jeszcze o tym — bąknął łan. — Otóż to! — podchwyciła. — Na tym właśnie polega twój problem. Nie myślisz. Nie umiesz przewidywać i przez to ciągle nie możemy odbić się od dna. Gdybyś zawczasu próbował wzmocnić swoją pozycję w firmie, na przykład grożąc odejściem wtedy, kiedy byłeś najbardziej potrzebny... Pamiętasz, jak półtora roku temu, przy reorganizacji fabryki, nie mogli się bez ciebie obejść? — To co innego, Anito — próbował nieśmiało argu- mentować, ale ona złapała go za słowo. — Tu cię mam! — triumfowała. — Widzisz, jesteś zbyt skromny i za nisko się cenisz. Gdybyś wziął się do rzeczy jak należy, miałbyś już stałe zatrudnienie. Trzeba było żądać umowy na czas nieokreślony, kiedy jeszcze zależało im na twojej pracy! Anita wpadała w trans, toteż nie było sensu z nią dyskutować, łan zresztą nie dziwił się specjalnie jej złym humorom, gdyż w ciągu sześciu lat małżeństwa zdążył trzy razy stracić posadę. Przy pierwszych zwolnieniach mógł jeszcze liczyć na moralne wsparcie żony, ale wtedy mieszkali u jej rodziców i nie mieli takich kłopotów finansowych jak teraz. Gdyby dostał wreszcie stałą pracę... Ale co w jego sytuacji mogło pomóc gdybanie? Anita musiała więc wrócić do ponurej i kiepsko opłacanej pracy w bibliotece, gdzie przestawiała książki na półkach i pomagała staruszkom odnajdywać ich ulubione czasopisma, łan w tym czasie próbował znaleźć nowe zajęcie, co przysparzało mu wielu upokorzeń, tym bardziej że w tej części kraju panowało wysokie bezrobocie. Codziennie wstawał wcześnie, schludnie się ubierał i starał się wyjść z domu przed żoną. W swych poszukiwaniach zapuszczał się aż do Ipswich na północy, Colchester na zachodzie, Clacton na południu, a nawet do Southend--on-Sea. Robił co mógł, ale jego wysiłki okazywały się daremne, toteż wieczorami Anita witała go ze wzrastającą, choć milczącą pogardą. Nic więc dziwnego, że w weekendy wolał uciekać z domu gdzie pieprz rośnie. W trakcie sobotnio-niedzielnych spacerów zdążył już dokładnie spenetrować cały półwysep Tendring. Najchętniej wybierał drogę skręcającą w prawo za farmę Brick Barn na drugim brzegu Wadę. Zostawiał tam samochód i nakładał kalosze, aby podczas odpływu przedostać się po błotnistej grobli na wysepkę Horsey. Obserwował tam ptactwo wodne i zbierał muszle, co dawało mu ukojenie, jakiego próżno szukał w życiu. Szczególnie wczesnym rankiem czuł się najlepiej na łonie przyrody. W tę sobotę trwał akurat przypływ, więc łan obrał jako cel spaceru przylądek Nez. Był to skrawek gruntu poroś- nietęgo kolczastymi krzewami, wznoszący się na wysokość około pięćdziesięciu metrów pomiędzy morzem a słonymi moczarami zalewowymi. W tym miejscu jednak brzeg nie był zabezpieczony falochronami ani betonowymi umocnieniami, które spotykało się w innych nadmorskich miasteczkach toczących nieprzerwaną walkę z żywiołem. Wskutek tego ściany klifu, utworzone głównie z ziemi, gliny i kamyków, kruszyły się i osypywały na plażę. łan postanowił rozpocząć spacer od południowo--wschodniej strony przylądka. Obejdzie go naokoło, a wróci wzdłuż wschodniego krańca, gdzie gnieżdżą się brodźce żerujące w płytkich jeziorkach zalewowych. Na pożegnanie pomachał ręką Anicie, która przyjęła ten gest obojętnie. Nie minęło pięć minut, odkąd wyjechał ze swojej dzielnicy, a już był na Balford-le-Nez Road. Po dalszych pięciu minutach wydostał się na Balford's High Street, gdzie mieściła się mleczarnia i zielony rynek. Przejechał przez miasto i skręcił w lewo, wzdłuż nabrzeża. Dzień zapowiadał się upalny, więc otworzył okno, aby nawdychać się słonego, orzeźwiającego powietrza. Pogodny ranek wprawił go w dobry nastrój, więc próbował przestać myśleć o swoich kłopotach i choć przez chwilę udawać, że wszystko jest w porządku. W takim stanie ducha skręcił w Nez Park Road. O tej porze budka strażnika, który pobierał sześćdziesięciopen-sową opłatę za wjazd na teren rezerwatu przyrody, stała jeszcze pusta. Bez przeszkód wjechał więc na parking, podskakując na wyboistej drodze. Pierwszym obiektem, który tam dostrzegł, był nissan hatchback zaparkowany przy samym ogrodzeniu, łan starał się omijać leje w rozjeżdżonej nawierzchni. Myślał tylko o czekającym go spacerze, toteż nie przyglądał się specjalnie nissanowi, dopóki nie zauważył, że wóz ma otwarte drzwi, a na jego dachu i masce perlą się kropelki rosy, która jeszcze nie zdążyła wyparować w upale dnia. Widok ten zdenerwował lana, który niecierpliwie zabęb-nił palcami o kierownicę swojego morrisa. Próbował rozszyfrować niejasne powiązania między krawędzią klifu a samochodem pozostawionym z otwartymi drzwiami. Rozważania przybrały taki obrót, że prawie postanowił już wracać do do- mu, ale zwykła ludzka ciekawość wzięła górę. Podjechał więc do nissana i zatrzymał się tuż przy nim na jałowym biegu. Wychylił się przez otwarte okno i na wypadek gdyby w wozie znajdował się pasażer śpiący na tylnym siedzeniu, zagadnął wesoło: — Dzień dobry! Czy mógłbym w czymś pomóc? Zauważył przy tym, że klapa schowka przy kierownicy była wyrwana, a jego zawartość walała się po podłodze wozu. Najwyraźniej ktoś czegoś tam szukał. łan wysiadł ze swojego samochodu i zajrzał do wnętrza nissana. Stwierdził, że przeszukano go dokładnie. Tapicer-ka na fotelach była pocięta, a tylne siedzenie przesunięte do przodu, jakby podejrzewano, że coś za nim ukryto. Okładziny drzwiowe najpierw byle jak wyrwano, a potem równie niechlujnie wstawiono z powrotem. Konsola między siedzeniami ziała otworem, podsufitka smętnie zwisała. Wyniki oględzin pozwoliły łanowi skorygować pierwsze wrażenie. Wydedukował, że w grę mogły tu wchodzić narkotyki. Niedaleko stąd leżały przecież miasta portowe, Par-keston i Harwich. Codziennie na pokładach promów przybywały tam dziesiątki samochodów osobowych, ciężarówek i kontenerów ze Szwecji, Holandii i Niemiec. Jeśli w jednym z nich przemycano narkotyki, to przewożący je kurier, któremu udało się wyprowadzić w pole celników, mógł czekać na odbiorców swojej przesyłki w jakimś odludnym miejscu, takim jak Nez. Samochód został porzucony, kiedy już spełnił swoje zadanie, łan mógł więc spokojnie kontynuować spacer, a potem zadzwonić na policję. Cieszył się jak dziecko, że tak to zgrabnie wykoncypował. Śmiał się sam z siebie na wspomnienie swojej pierwszej reakcji. Szczególnie rozśmieszyła go wizja desperata, który próbowałby wykorzystać klify przylądka Nez w celach samobójczych. Przecież każde dziecko w tych stronach wiedziało, jak łatwo osypywały się te wysokie brzegi. Niedoszły samobójca, próbując skoczyć z ich krawędzi, osunąłby się na plażę wraz z lawiną gliniastej ziemi, żwiru i mułu. Mógłby najwyżej złamać nogę, ale zabić się na Nez...? Niemożliwe! łan wyciągnął kalosze z bagażnika morrisa, włożył je i zatrzasnął klapę. Zamknął drzwi wozu i poklepał go po dachu. — Dobrze się spisałeś, poczciwy gruchocie! — pochwalił. Rzeczywiście, fakt, że ten stary grat w ogóle dziś zapalił, graniczył z cudem, więc łan uznał, że trzeba go dodatkowo zachęcić. Podniósł z ziemi pięć papierków walających się obok nissana. Wsadził je do rozwalonego schowka w samochodzie, skąd przypuszczalnie wypadły. Zamknął nawet drzwi pojazdu, aby nie zostawiać bałaganu. Dopiero wtedy skierował się ku stromym betonowym schodkom prowadzącym w dół na plażę. U szczytu schodów zatrzymał się, aby podziwiać błękit bezchmurnego mimo wczesnej pory nieba i spokojną toń Morza Północnego, zwiastującą upalny dzień. Nad linią horyzontu utrzymywało się pasmo mgły, a na jej tle, mniej więcej w odległości pół mili od brzegu, widać było łódź rybacką perkoczącą powoli w stronę Clacton. Otaczała ją chmara mew, ciągnących do niej jak muchy do miodu. Na granicy wody i klifu również uwijało się spore stadko. Nadlatywały od północy, od strony portu w Harwich, którego dźwigi widać było po drugiej stronie zatoki Penny-hole. łan zauważył, że wszystkie mewy lecą ku niemu. Początkowo nawet zaimponowało mu, że stał się obiektem zainteresowania ptaków — jakby były komitetem powitalnym! Wkrótce jednak ich ślepa determinacja przywiodła mu na myśl raczej skojarzenie z filmem Hitchcocka według opowiadania du Maurier. Przypomniał sobie, jak skrzydlate bestie atakowały Tippi Hedren, i w pierwszym odruchu chciał od razu brać nogi za pas albo przynajmniej osłonić czymś głowę. Tymczasem jednak mewy zgodnie zmieniły kierunek i lotem nurkowym popikowały w stronę jakiegoś punktu na plaży. Znajdował się tam okrągły betonowy bunkier z czasów drugiej wojny światowej — pozostałość po umocnieniach linii brzegowej Anglii na wypadek niemieckiej inwazji. Pierwotnie bunkier stał na wysokim brzegu, ale w miarę podmywania klifu przez fale osunął się na samą plażę, łan zauważył, że po dachu bunkra spaceruje już kilka mew, a inne wlatują do środka i wylatują przez sześciokątny otwór, który był niegdyś strzelnicą karabinu maszynowego. Skrzeczały przy tym, jakby porozumiewały się między sobą. Musiały także nawiązać kontakt z ptakami krążącymi wokół łodzi rybackiej, bo i te podążyły w stronę lądu. Zdecydowane ukierunkowanie ich lotu przypomniało łanowi zdarzenie, którego był świadkiem w dzieciństwie na plaży w pobliżu Dover. Podobne stado mew zapędziło wtedy na morze dużego i agresywnego psa. Początkowo u-znał to za zabawę i próbował na niby doskakiwać do ptaków. One jednak potraktowały go całkiem poważnie, otaczając ścisłym kręgiem, dopóki fale nie zniosły biednego zwierzęcia jakieś czterysta metrów od brzegu. Z tej odległości pies nie reagował już na żadne wołanie, a i ptaków nikt nie był w stanie poskromić. łan nigdy by nie uwierzył, że mewy mogą mieć w sobie tyle zajadłości, gdyby sam nie widział, jak okrutnie igrały z tracącym siły psem. Krążyły wokół niego ze skrzekiem; zręcznie unikając spotkania z zębami zwierzęcia, to zbliżały się, to w ostatniej chwili odfruwały. Od tej pory łan starał się trzymać od tych ptaków z daleka, skoro poznał ich mordercze skłonności. Wspomnienie zadręczonego przez mewy psa uzmysłowiło mu, że i teraz sprawiały wrażenie, jakby czymś się bawiły. Cokolwiek to było, musiało się znajdować wewnątrz opuszczonego bunkra, łan zrozumiał więc, że musi to sprawdzić. — Hej, jest tam kto?! — zawołał, zbiegając ze schodków. Starał się odstraszyć mewy, machając rękami, ale one nie zważały na niego. Najspokojniej w świecie podskakiwały na betonowej pokrywie bunkra zbryzganej smugami ich odchodów, groźnie trzepiąc skrzydłami. Nie zamierzał jednak im ustąpić. Tamte mewy w Dover zyskały przewagę nad psem, ale tym nie uda się wygrać z łanem Armstrongiem! Biegiem ruszył w stronę bunkra, od którego dzieliło go około dwudziestu pięciu metrów. Na tym odcinku mógł rozwinąć znaczną szybkość. Rzucił się na stado mew, wywijając ramionami i przeraźliwie krzycząc. Tym razem wystraszył je skutecznie. Ptaki wzleciały w powietrze, pozostawiając lana sam na sam z tajemniczą zawartością bunkra. Właz do wnętrza znajdował się niespełna metr nad poziomem piasku, zatem mogłaby tam znaleźć schronienie jakaś nieduża foka. Toteż fokę lub coś w tym rodzaju spodziewał się znaleźć łan, kiedy wczołgiwał się do mrocznego wnętrza. Ostrożnie dźwignął się na nogi, szorując czubkiem głowy o niski strop. Z podłogi i ścian ulatniał się tam przenikliwy zapach wodorostów i martwych skorupiaków. Ściany zdobiły rysunki i napisy dotyczące wyłącznie spraw mę-sko-damskich. Przez otwory strzelnicze wpadało do środka nieco światła, dzięki czemu łan zauważył, że bunkier właściwie składa się z dwóch koncentrycznych części, jak rozcięty pączek. W wewnętrznej ścianie znajdował się otwór, przez który można było przedostać się głębiej. To właśnie miejsce budziło szczególne zainteresowanie mew, toteż łan, nie znalazłszy na podłodze niczego oprócz śmieci, zdecydował się tam wejść. Uprzednio zawołał: „Hej! Jest tam kto?!", choć nie mógł przecież liczyć, że ranne zwierzę mu odpowie. W pomieszczeniu panował zaduch. Na zewnątrz to nasilały się, to znowu słabły piski mew. łan słyszał trzepotanie ich skrzydeł i tupot płetwiastych nóg. Zorientował się, że łatwo ich nie wystraszy, ale nie mógł pogodzić się z faktem, że jakieś niesforne ptaszyska mogłyby wygrać z człowiekiem — panem wszelkiego stworzenia! Wskoczył więc gwałtownie do wewnętrznej komory z okrzykami: „A sio! Poszły precz!" Kiedy ptaki wzbiły się w niebo, podsumował: „No, tak już lepiej!" Podwinął rękawy do łokci na wypadek, gdyby musiał dotykać tego, co mewy tak gwałtownie atakowały. Nadal nie odstępowały od obiektu swoich prześladowań, ale nie była to foka. Kiedy łan wreszcie to zobaczył, żołądek podskoczył mu do gardła. Pod ścianą siedział młody człowiek o rzadkich włosach, oparty plecami o dawne stanowisko karabinu maszynowego. Nie żył, co można było stwierdzić bez cienia wątpliwości, gdyż dwie mewy dziobały jego oczy. łan Armstrong posunął się jeszcze o krok, choć chłód przeniknął go do szpiku kości. Kiedy już był w stanie złapać oddech i upewnił się, że widzi naprawdę to, co widzi — wykrztusił tylko: „Chwała Bogu!" 1 Ktokolwiek narzekał na kwietniową pogodę w Londynie, ten chyba nigdy nie byl tam w samym środku upalnego lata. Niebo przesłaniała brązowa mgiełka smogu, spaliny dieslowskich silników pozostawiały czarny osad na ścianach budynków i w nozdrzach przechodniów, a liście drzew pokrywał kurz i odpryski żwiru. Londyn pod koniec czerwca przeistaczał się w istny przedsionek piekła! Tak określała stolicę Barbara Havers, kiedy sobotnim popołudniem wracała do domu swoim rozklekotanym austinem mini. Czuła się leciutko, lecz przyjemnie wstawiona. Oczywiście nie na tyle, aby stwarzać zagrożenie dla ruchu ulicznego, ale wystarczająco, by postrzegać wydarzenia minionego dnia w rozkosznych oparach wykwintnego francuskiego szampana. Wracała bowiem z wesela. Nie była to huczna impreza, jakiej można było się spodziewać po ślubie hrabiego, i to poprzedzonym długotrwałym narzeczeństwem. Przeciwnie, młodzi zdecydowali się na cichą ceremonię w małym kościółku w Belgravii, w pobliżu domu oblubieńca. Nie zaprosili też na uroczystość żadnych wyfiokowanych „błękitniaków", tylko najbliższych przyjaciół i kolegów pana młodego ze Scotland Yardu. Barbara Havers należała do tej drugiej grupy, choć czasem sądziła, że może i do pierwszej. W gruncie rzeczy mogła przypuszczać, że zarówno inspektor Thomas Lynley, jak i jego narzeczona, lady Helena Clyde, zechcą raczej pobrać się bez zbytniej pompy. Inspektor nigdy nie przykładał specjalnej wagi do tytułu lorda Asherton, który mu przysługiwał. Barbara znała go wystarczająco długo, aby wiedzieć, że bynajmniej nie prag- nął ostentacyjnej gali w asyście nadzianych snobów. Wystarczyło, że Lynley i Helena powiedzieli sobie „tak" w obecności starannie dobranych szesnastu osób, z którymi potem spożyli weselny obiad w restauracji „La Tante Claire" w Chelsea. Nie zabrakło tam francuskich zakąsek ani szampana! Wzniesiono już ostatnie toasty i nowożeńcy wyruszyli w podróż poślubną, ze śmiechem wymawiając się od ujawnienia jej celu. Weselnicy zaczęli się więc powoli rozchodzić. Barbara wyszła na rozgrzany jak patelnia chodnik przy Royal Hospital Road. Zamieniła po parę słów z innymi gośćmi, a na dłużej zatrzymała się przy małżonkach St. James. Simon St. James był drużbą Lynleya i biegłym sądowym. Jak przystało na rodowitego Anglika, poruszył najpierw temat pogody. W zależności od tego, jak rozmówca znosił upał, wilgotność i zanieczyszczenie atmosfery, a przy tym wszechobecny kurz i rażące światło słoneczne — aktualną aurę określano jako „cudowną", „uroczą", „zachwycającą" bądź „koszmarną", „nie do zniesienia" lub wręcz „prawdziwe piekło"! Każdy kurtuazyjnie przyznawał, że panna młoda była piękna, pan młody przystojny, a jedzenie — znakomite. Po wymianie tych wstępnych uprzejmości rozmówcy albo się żegnali, albo przechodzili do poważniejszych tematów. Barbara pozostała w końcu na placu tylko w towarzystwie St. Jamesa i jego żony. Oboje smażyli się w bezlitosnym słońcu. Simon ocierał spocone czoło białą chusteczką, a Deborah wachlowała się programem teatralnym, który wyłowiła z czeluści swego przepastnego koszyka. — Może wpadłabyś teraz do nas? — zaproponowała. — Mamy zamiar przesiedzieć resztę dnia w ogródku i poproszę tatusia, żeby spryskał nas wodą z deszczowni! — Brzmi zachęcająco — zgodziła się Barbara, wsuwając palec pod przepocony kołnierzyk. — No to świetnie! — Tylko na razie chyba nie będę mogła skorzystać — dodała szybko. — Widzisz, wciąż jeszcze jestem cała poobijana. — To całkiem zrozumiałe — włączył się St. James. — Dawno to było? — Rzeczywiście, jak mogłam palnąć takie głupstwo! — zreflektowała się Deborah. — Przepraszam cię najmocniej, Barbaro. Zupełnie o tym zapomniałam! Barbara nie bardzo wierzyła w te zapewnienia. Trudno byłoby wszak nie zauważyć opatrunku na nosie, posiniaczonej twarzy, a co dopiero nadszczerbionego przedniego zęba! Nie dałoby się ukryć, że niedawno wyszła ze szpitala, więc Deborah chyba przez grzeczność udała, że tego nie widzi. — Dwa tygodnie temu — odpowiedziała tymczasem na pytanie St. Jamesa. — No i jak się sprawuje twoje płuco? — indagował dalej. — Jakoś działa. — A żebra bardzo dokuczają? — Tylko wtedy, gdy się śmieję. Simon skwitował tę odpowiedź uśmiechem. — Teraz pójdziesz na urlop, prawda? — Muszę. Bez zezwolenia lekarza nie mogę wrócić do pracy. — Tak mi przykro! Miałaś po prostu cholernego pecha — stwierdził St. James. — Ano tak! — Barbara wzruszyła ramionami. Odniosła przecież obrażenia podczas pierwszego samodzielnie prowadzonego śledztwa w sprawie o morderstwo. Wolała o tym nie mówić, gdyż jej ambicja została przy tym zraniona równie boleśnie jak jej ciało. — No więc, co teraz będziesz robić? — zapytał St. James. Zanim zdążyła odpowiedzieć, ubiegła ją Deborah: — Spróbuj jakoś uciec przed tym upałem — podsunę ła. — Może wyjedziesz w góry? Albo nad morze czy nad je ziora? Żebyśmy to my tak mogli... Barbara przetrawiała te dobre rady jeszcze w drodze po- wrotnej, jadąc Sloane Street. Inspektor Lynley po ostatecznym zakończeniu śledztwa nakazał jej wziąć urlop. To samo polecenie powtórzył prywatnie, kiedy mieli szansę porozmawiać w cztery oczy po jego ślubie. — Ja nie żartowałem, sierżancie! — powtórzył z naci skiem. — Należy się wam wolne i macie je wykorzystać. Zrozumiano? — Tak jest, panie inspektorze! — odpowiedziała, ale ani wtedy, ani teraz nie wiedziała, czym ma zapełnić ten okres wymuszonego odpoczynku. Perspektywa bezczynności wydawała się jej koszmarem. Mogła dojść do ładu ze swoim życiem prywatnym, zranioną godnością i wrażliwą psychiką tylko wtedy, kiedy nie miała czasu na rozpamiętywanie. Dawniej poświęcała wszystkie wolne od służby dni na opiekę nad chorym ojcem. Po jego śmierci musiała uporać się ze starczym znie-dołężnieniem matki, remontem i sprzedażą domu rodzinnego, wreszcie z przeprowadzką na własne śmieci. Nie znosiła, kiedy czas przeciekał jej przez palce — z minut robiły się godziny, z godzin dni, a z nich tydzień albo i dwa tygodnie... Na samą myśl o tym zwilgotniały jej dłonie, a szar- piący ból zakłuł w łokciach. Przeciw takiej sytuacji protestowało każde włókno jej ciała! Kiedy tak manewrowała swoim autkiem w ruchu ulicznym, walcząc z krnąbrną drobinką sadzy, która dostała się do wnętrza przez uchylone okno — czuła się, jakby stała na skraju przepaści. Mało tego — droga do tej przepaści oznakowana była tablicami z napisem: „Czas wolny"! Cóż bowiem miała począć z tymi pustymi godzinami? Czytać romanse, pucować jedyne trzy okna, jakie do niej należały, czy od nowa uczyć się prasować, szyć lub piec ciasta? Prędzej szlag ją trafi w tym piekielnym, obezwładniającym upale, bo od tego żaru cieknącego z nieba robiło się już niedobrze! No nie, posunęła się trochę za daleko. W końcu czekał ją tylko urlop, a nie odsiadka! Przy końcu Sloane Street ustawiła samochód do skrętu w Knightsbridge. Podczas pobytu w szpitalu codziennie oglądała telewizyjne wiadomości i wiedziała, że słoneczna pogoda przywabiła do Londynu więcej zagranicznych turystów niż zwykle. Teraz zaś zobaczyła to na własne oczy. Na chodniku tłumy kupujących taszczyły wielkie flachy wody mineralnej lub opuszczając stację metra, rozpełzały się we wszystkich kierunkach. Przy Park Lane, kiedy Barbara po pięciu minutach wjechała na odpowiedni pas ruchu, blade ciała smażyły się w słońcu na wysuszonych trawnikach Hyde Parku. Ulicą toczyły się odkryte piętro- we autobusy, w których wycieczkowicze, wystawieni na działanie palącego słońca, wysłuchiwali objaśnień przewodników. Inne autobusy rozwoziły po hotelach turystów z Niemiec, Korei, Japonii czy USA. Widok ten natchnął Barbarę do refleksji, że zarówno ona, jak i tamci oddychają teraz tym samym, dusznym i zatęchłym powietrzem. Najwidoczniej i jej, i innym należał się odpoczynek. Minęła zatłoczoną Oxford Street i skręciła na Edgware Road w kierunku północno-zachodnim. Tam jednak miejsce tłumów turystów zajęły inne tłumy — imigrantów, przeważnie ciemnoskórych. Kobiety nosiły sari, hidżaby lub czadory, a mężczyźni zarówno dżinsy, jak i galabije. Torując sobie drogę wśród barwnej i wielojęzycznej rzeszy, Barbara zastanawiała się nad zmianami, jakie zaszły w Londynie podczas jej trzydziestotrzyletniego życia. Na pewno dzięki egzotycznym przybyszom poprawiło się zaopatrzenie w żywność, ale jako policjantka wiedziała doskonale, że przysparzali oni tylu problemów, iloma językami władali. Wybrała drogę okrężną, aby nie pakować się w największy tłum, jaki zawsze kłębił się przy Camden Lock. Po dziesięciu minutach lawirowała już po Eton Villas, modląc się w myśli do świętego patrona komunikacji, aby dopomógł jej odnaleźć dogodne miejsce do zaparkowania. Święty spełnił prośbę połowicznie — jakieś pięćdziesiąt metrów za rogiem znalazł się skrawek miejsca, dostatecznie szeroki na zaparkowanie motocykla. Przypominało to wkładanie ciasnego buta, ale jakoś wcisnęła tam swój samochodzik. Zawróciła kawałek drogi piechotą, aż wreszcie otworzyła bramę żółtego domu w stylu edwardiańskim. Tu mieszkała w oficynie. Zanim przejechała przez miasto, gdzieś ulotniły się przyjemne opary szampana, a ich miejsce zajęły inne uboczne skutki spożycia alkoholu. Barbara poczuła przede wszystkim piekielne pragnienie. Tęsknym wzrokiem wypatrywała więc swego domku na tyłach ogrodu, w cieniu robinii akacjowej. Łudziła się, że przywita ją chłodne wnętrze. Pozory okazały się jak zwykle zwodnicze. Gdy tylko otworzyła drzwi i weszła do środka, ogarnęła ją fala gorąca. Mimo trzech otwartych na oścież okien, co miało wytworzyć przeciąg — w mieszkaniu panował ciężki zaduch, który działał porażająco na płuca. — Szlag by to trafił! — zaklęła przez zęby. Rzuciła torebkę na stół i czym prędzej skierowała się do lodówki. Litrowa butelka wody mineralnej „Volvie" górowała wyraźnie nad opakowaniami innych zapasów żywnościowych. Barbara wyjęła butelkę i podeszła z nią do zlewozmywaka. Pociągnęła może z pięć dużych łyków, potem pochyliła się nad komorą zlewu i połową pozostałej wody ochlapała sobie kark i krótko obcięte włosy. Gwałtowne ochłodzenie rozgrzanej skóry sprawiło, że poczuła przyjemne pulsowanie w gałkach ocznych. — Boże, jak mi dobrze! — jęknęła z zachwytu. — Kąpiesz się? — usłyszała za sobą dziecięcy głosik. — Może przyjdę później? Barbara jednym skokiem znalazła się przy drzwiach, gdyż zapomniała je zamknąć od wewnątrz. Nie spodziewała się wszakże żadnych odwiedzin. Odkąd wyszła ze szpitala w Wiltshire, gdzie spędziła ponad tydzień — starała się nie pokazywać sąsiadom z dużego domu. Unikała przypadkowych spotkań, wychodząc i wracając o takiej porze, kiedy nikogo tam nie było. Teraz jednak miała przed sobą swoją małą sąsiadeczkę. Kiedy dziewczynka zbliżyła się jeszcze o krok, jej wielkie piwne oczy zrobiły się okrągłe jak spodki. — Barbaro, co ci się stało w buzię? Miałaś wypadek sa- mochodowy? To wygląda okropnie! — Miła jesteś, Hadijo. — Bardzo cię boli? Jak to się stało? Tak się o ciebie martwiłam! Dzwoniłam aż dwa razy, nawet dziś. O, widzisz, w tej maszynce do nagrywania mruga światełko. Odsłucham ci ją, tak jak mnie nauczyłaś, dobrze? Hadija w podskokach przemierzyła pokój, lądując na kanapie obok Barbary. Pewnym ruchem nacisnęła klawisz automatycznej sekretarki zamontowanej na półeczce obok kominka. Buzia jej się rozpromieniła, gdy usłyszała dźwięk własnych słów. „Dzień dobry, tu mówi Chalida Hadija, sąsiadka z dużego domu, mieszkanie na parterze od frontu". — Tatuś powiedział mi, żebym zawsze się przedstawiała, kiedy do kogoś dzwonię, bo tak jest grzeczniej — wyjaśniła Hadija. — Miał rację — potwierdziła Barbara. — W ten sposób oszczędzasz kłopotu temu komuś po drugiej stronie. Równocześnie sięgnęła po miękką ściereczkę wiszącą na haczyku, aby wytrzeć nią kark i włosy. „Strasznie dziś gorąco, prawda?" — taśma odtwarzała nagrany szczebiot. „Może byśmy poszły na lody? Zaoszczędziłam już tyle pieniążków, że wystarczy na nas dwie. Tatuś powiedział, że mogę zaprosić, kogo zechcę, więc zapraszam ciebie. Zadzwoń, czy się zgadzasz. I nie bój się, tam nie będzie nikogo więcej oprócz nas. Na razie, pa!" Po przerwie, piskliwym sygnale i odczycie czasu nastąpiła kolejna wiadomość, wypowiedziana tym samym głosem: „Dzień dobry, tu mówi Chalida Hadija, sąsiadka z parteru od frontu. Chciałabym pójść z tobą na lody, a ty? Jeśli chcesz, to zadzwoń. Mogę zapłacić, bo zaoszczędziłam dosyć pieniążków". — Poznałaś, że to ja? — indagowała Hadija. — Chyba powiedziałam dosyć dużo, żebyś się domyśliła, kto mówi. Nie byłam pewna, ile trzeba powiedzieć, ale wydawało mi się, że tyle wystarczy. — W sam raz! — pochwaliła ją Barbara. — To bardzo ważna informacja, że mieszkasz na parterze od frontu. Będę teraz wiedziała, gdzie szukać pieniędzy, gdyby mi zabrakło na papierosy. — Ty, Barbaro, na pewno byś tego nie zrobiła! — zachi- chotała Hadija. — Za kogo mnie masz? — żartobliwie obruszyła się Barbara. Wróciła do stolika, na którym leżała jej torebka. Wyjęła paczkę playersow, zapaliła papierosa i zaciągnęła się, aż ją zakłuło w płucach. — Nie powinnaś palić — upomniała Hadija. — Już mi to nieraz mówiłaś — zbyła ją Barbara, odkładając papierosa na popielniczkę obok ośmiu innych niedopałków. — Przepraszam cię, kochanie, ale chciałabym zrzucić z siebie te rzeczy, bo już się w nich gotuję. Hadija najwyraźniej nie zrozumiała aluzji, bo tylko przyznała: — Rzeczywiście, chyba ci gorąco, bo jesteś cała czerwo na. Usadowiła się wygodniej na kanapie i wcale nie zamierzała opuścić mieszkania, więc Barbara machnęła ręką. — Dobra, w końcu jesteśmy same dziewczyny! Zrzuciła sukienkę przez głowę, odsłaniając klatkę pier siową ciasno omotaną bandażami. — Miałaś jakiś wypadek? — zapytała Hadija z troską w głosie. — Coś w tym rodzaju. — To dlatego jesteś taka zabandażowana? Masz coś zła- manego? — Nos i trzy żebra. — To musiało strasznie boleć, prawda? Ciągle jeszcze cię boli? Może pomogę ci się przebrać? — Dziękuję, dam sobie radę. Barbara ściągnęła z nóg czółenka i zrzuciła rajstopy. W stercie łaszków pod czarnym płaszczem przeciwdeszczowym wyszperała liliowe szarawary ściągane sznurkiem w talii. Stwierdziła, że to świetny strój na upał, włożyła je, dobierając do kompletu różową bawełnianą koszulkę z nadrukiem: „Kogucik miał za swoje". Tymczasem dziewczynka z zainteresowaniem przeglądała leżący na stoliku romans. Poprzedniego wieczoru Barbara doczytała do miejsca, w którym jurnego tubylca doprowadzał do obłędu widok jędrnego tyłeczka bohaterki kąpiącej się w rzece. Nie wydawało się to odpowiednią lekturą dla ośmiolatki, toteż szybko przeszła przez pokój i odebrała małej książkę. — Co to znaczy „rozgrzany członek"? — zastanawiała się głośno Hadija, marszcząc brwi. — Spytaj tatusia — podsunęła Barbara bez namysłu, po czym zaraz się poprawiła: — Albo lepiej nie. Przypuszczała, że takie pytanie może tylko wyprowadzić z równowagi dostojnego ojca dziewczynki. Wolała więc sama udzielić odpowiedzi: — Widzisz, rozgrzany to tyle co najbardziej aktywny członek jakiegoś stowarzyszenia... — zaczęła, ale Hadija nie dała się łatwo zbyć. — Jak to? — dociekała. — Przecież tu piszą, że ona dotknęła jego... — No więc co z tymi lodami? — Barbara szybko zmieniła temat. — Czy twoje zaproszenie jest nadal aktualne? Ja najbardziej lubię truskawkowe, a ty? — Dlatego właśnie przyszłam — oświadczyła poważnie Hadija, splatając dłonie za plecami i wstając z kanapy. — Chciałam ci powiedzieć, że muszę odwołać to zaproszenie. To znaczy: nie na zawsze, tylko na razie — dodała szybko. Barbara sama się sobie dziwiła, że ta wiadomość popsuła jej nastrój. Czyżby wyprawa z ośmiolatką na lody stanowiła dla niej tak atrakcyjną imprezę towarzyską? — Widzisz, my z tatusiem wyjeżdżamy — trzepała dalej dziewczynka. — Tylko na kilka dni, ale musimy zaraz jechać. Dlatego przyszłam ci powiedzieć, że przez jakiś czas nie będziemy mogły pójść na lody, bo przecież przedtem cię zapraszałam! — Aha, rozumiem! Barbara wzięła papierosa z popielniczki i usiadła na jednym z krzeseł przystawionych do stolika. Nie zdążyła dotąd przejrzeć wczorajszej poczty, której stosik leżał na starej gazecie. Na wierzchu zauważyła kopertę z nadrukiem: „Jeśli poszukujesz miłości..." „A któż jej nie poszukuje?" — pomyślała z ironią, obracając papierosa w ustach. — To chyba w porządku, prawda? — upewniała się Ha dija. — Tatuś powiedział, że ładnie będzie, jeśli ci o tym powiem. Jak by to wyglądało, gdybym cię najpierw zapro siła, a potem gdzieś sobie pojechała? To byłoby bardzo brzydko z mojej strony! Między grubymi czarnymi brwiami Hadii utworzyła się niewielka zmarszczka. Widać było, że jej wątłe ramionka uginają się pod brzemieniem zmartwień. Barbara pomyślała, że życie czyni ludzi takimi, jacy są. Ta ośmioletnia dziewczynka z warkoczykami nie powinna tak przeżywać kłopotów dorosłych! — Ależ wszystko jest w najzupelniejszym porządku! — uspokoiła małą. — Tylko pamiętaj, że trzymam cię za sło wo. Ja nie odpuszczam tak łatwo, jeśli chodzi o lody tru skawkowe! Hadija rozpromieniła się na buzi, a nawet lekko podskoczyła. — Pójdziemy na lody, kiedy wrócę z tatusiem. Wyjeżdżamy tylko na kilka dni. Mój tatuś i ja. Mówiłam ci już? — Tak — potwierdziła Barbara. — Widzisz, kiedy dzwoniłam do ciebie, to jeszcze nie wiedziałam, że musimy wyjechać. Dopiero potem tatuś odebrał jakiś telefon. Słyszałam tylko, jak pytał: „Co takiego? Co? Kiedy to się stało?", a zaraz potem powiedział, że pojedziemy nad morze — zawile tłumaczyła Hadija. Przyciskając rączki do chudziutkiej piersi, powtórzyła: — Nad morze, masz pojęcie! Nigdy jeszcze nie byłam nad morzem, a ty? Morze kojarzyło się Barbarze z zapachem stęchlizny w budkach plażowych i olejku do opalania, wkładaniem wilgotnych, drapiących w kroku kostiumów kąpielowych... Przecież jako dziecko spędzała nad morzem każde wakacje. Pamiętała, jak rozpaczliwie próbowała się opalić, ale zyskiwała tylko piegi i łuszczącą się skórę. — Kiedyś byłam, ale już dawno temu — odpowiedzia ła wymijająco. Hadija przyskoczyła do niej, wołając: — To pojedź z nami! Ze mną i z tatusiem! Zobaczysz, jak będzie fajnie! — Nie wydaje mi się... — Och, na pewno! Mogłybyśmy budować zamki z piasku, kąpać się, bawić w berka albo po prostu biegać po plaży. A gdybyśmy zrobiły latawca... — Hadija. Powiedziałaś już, co miałaś powiedzieć? Na dźwięk tego głosu dziewczynka od razu przycichła i obejrzała się na drzwi. Stał tam ojciec i mierzył ją posępnym spojrzeniem. — Miałaś wpaść do Barbary tylko na chwilkę — przy- pomniał. — Nadużywasz jej gościnności. — Ależ ona mi wcale nie przeszkadza! — Barbara wstawiła się za małą. Tajmullah Azhar od początku zdawał się ją obserwować. Nie dał jednak po sobie poznać, że zaszokował go jej widok — zdradził się tylko ledwo dostrzegalnym poruszeniem ramion. — Co ci się stało, miałaś jakiś wypadek? — spytał ściszonym głosem. — Barbara ma złamany nos i trzy żebra! — poinformowała Hadija, przysuwając się do ojca, który otoczył ją ramieniem. — Jest cała zabandażowana. Tatusiu, powiedziałam jej, że powinna pojechać z nami nad morze. Na pewno dobrze by jej to zrobiło, prawda? Wystarczyło tych kilka słów, aby wyraz twarzy Azhara stał się nieprzenikniony. Dla ratowania sytuacji Barbara szybko zagadała do małej: — To ładniej z twojej strony, ale na razie nie mam po co jechać nad morze. — Jej ojcu zaś rzuciła kurtuazyjne pytanie: — Jakiś nagły wyjazd? — Tatuś dostał telefon... — zaczęła Hadija, ale ojciec jej przerwał: — Hadijo, czy pożegnałaś się już z Barbarą? — Właśnie jej opowiadałam, że nie szykowaliśmy się na żaden wyjazd, dopóki ty nie powiedziałeś... — Zostawiłaś swoją walizkę otwartą na łóżku! — Azhar wszedł jej w słowo, a Barbara zauważyła, że zacisnął przy tym palce na ramieniu córki. — Idź mi zaraz i zanieś ją do samochodu! Hadija posłusznie spuściła głowę. — Cześć, Barbaro! — rzuciła w biegu i opuściła pokój. Jej ojciec pożegnał sąsiadkę ukłonem i także zaczął zmierzać ku drzwiom. — Poczekaj, Azhar! — zawołała za nim Barbara. — Nie zapalisz przed podróżą? Obserwowała, jak się zastanawia, czy ma zostać jeszcze te trzy minuty dłużej. Nie zatrzymywałaby go, gdyby jej nie zaintrygowało wyraźne zdenerwowanie, wywołane słowami córki dotyczącymi ich wyjazdu. Ponieważ nie odpowiedział na propozycję, postanowiła go zachęcić. — Dostałeś jakąś wiadomość z Kanady? — spytała pro wokująco, ale zaraz tego pożałowała. Matka Hadii przeby wała bowiem w Kanadzie już od ośmiu tygodni, ale przez ten czas nie przysłała córce ani listu, ani kartki, ani nawet prezentu urodzinowego. Daremnie dziewczynka co dzień przeglądała nadchodzącą pocztę! — Przepraszam, nie po winnam była o to pytać — wycofała się szybko. Na kamiennej twarzy Azhara nie uzewnętrzniła się żadna emocja. Ciężkie milczenie, jakie zaległo teraz między nimi, zdawało się wcale mu nie przeszkadzać. Natomiast Barbara nie mogła tego znieść na dłuższą metę i próbowała jakoś rozładować nieprzyjemną sytuację. — Przecież cię przeprosiłam! Wiem, że się wygłupiłam. Zawsze muszę palnąć coś takiego ni w pięć, ni w dziewięć. Masz, zapal. Morze ci nie ucieknie, jeśli wyjedziesz pięć minut później. Stężałe rysy Azhara nieco złagodniały, ale z rezerwą sięgnął po papierosa. Zapalił go, nie skorzystawszy jednak z podsuniętego przez Barbarę krzesełka. — Masz jakieś kłopoty? — zagadnęła. — Dlaczego tak sądzisz? — No, bo jak to: jakiś dziwny telefon, nagła zmiana planów...? Z mojej praktyki wiem, że to nie oznacza niczego dobrego. — Może z twojej praktyki — podkreślił z naciskiem Azhar. — A co to znaczy w twoim przypadku? — Drobne sprawy rodzinne — wycedził, nie wyjmując papierosa z ust. — Rodzinne? — zdziwiła się, bo Azhar nigdy dotąd nie wspominał przy niej o żadnej swojej rodzinie. Mało tego, mówił teraz z taką powściągliwością, jaką widywała tylko u kryminalistów. — Pierwsze słyszę, abyś miał w Anglii jeszcze jakichś krewnych! — Mam, nawet bardzo wielu — odparł lakonicznie. — Przecież na urodzinach Hadii nikt się nie pojawił! — Nie utrzymujemy z nimi stosunków. — Aha, rozumiem! — Prawdę mówiąc, nic z tego nie rozumiała. Cóż miał oznaczać ten nagły wyjazd nad morze w rzekomo błahej sprawie rodzinnej, mającej jednak związek z liczną rodziną, z którą normalnie się nie widywał? — Na długo wyjeżdżasz? Może w czymś wam pomóc? Na przykład podlewać kwiatki albo odbierać pocztę? Azhar zastanawiał się nad tą propozycją dłużej, niż była tego warta. W końcu odpowiedział odmownie. — Myślę, że nie trzeba. Chodzi tu o małe nieporozu mienie pomiędzy moimi krewnymi. Kuzyn zadzwonił do mnie z prośbą o rozsądzenie sporu. To kwestia kilku dni, więc kwiatki i poczta mogą poczekać. Okrasił swą wypowiedź uśmiechem. W tych rzadkich momentach, kiedy mu się to zdarzało, potrafił się pięknie uśmiechać — nieskazitelnie białe zęby efektownie odcinały się od orzechowej cery. — Więc powiedz przynajmniej, w którą stronę się wybieracie. — Na wschód. — Gdzieś do Essex? — A kiedy przytaknął, rozwinęła wątek: — To wam dobrze, przynajmniej uciekniecie od tego upału. Sama zaczynam już myśleć, czyby nie skoczyć na jakiś tydzień nad Morze Północne. — Obawiam się, że ani Hadija, ani ja nie zobaczymy zbyt wiele morza — odparł. — No, to się rozczaruje, gdyż nie tego się spodziewała. — Trudno, musi się nauczyć znosić rozczarowania. — Naprawdę musi? Czy nie uważasz, że jest jeszcze za młoda, aby od razu poznawać życie od najgorszej strony? Azhar podszedł do stołu i odłożył papierosa na popielniczkę. Miał na sobie pachnącą świeżością koszulkę bawełnianą z krótkim rękawem, odsłaniającym przedramiona pokryte rzadkimi czarnymi włosami. Był równie drobnej budowy jak córka, tylko skórę miał ciemniejszą. — Cóż, nie mamy wpływu na to, w jakim wieku zaczniemy pobierać gorzkie lekcje życia — stwierdził. — Tak było z tobą, prawda? — podsunęła Barbara. — Dziękuję za papierosa! — odpowiedział wymijająco i wyszedł tak szybko, że nie zdążyła już niczego dodać. Właściwie sama się dziwiła, czemu ma ochotę tak wyciągać z niego słowo po słowie. Wmawiała sobie, że czyni to dla dobra Hadii, ale naprawdę drażniło ją, że nie potrafi rozgryźć tego zamkniętego w sobie człowieka. Sprawiał wrażenie, jakby coś ukrywał, a to pobudzało jej zawodową dociekliwość. Po chwili doszła jednak do wniosku, że w taki upał niczego sensownego nie wymyśli, siedząc w niedbałej pozie przy stole, z niedopałkiem przylepionym do wargi. Zdecydowała, że lepiej dać sobie spokój z próbami racjonalnego uzasadniania ludzkich zachowań. Do diabła z ludźmi i tym piekielnym gorącem! Lepiej zająć się stosikiem zaległej korespondencji. Z wierzchu zerkała na nią koperta z nadrukiem: „Jeśli poszukujesz miłości..." na tle serduszka. Barbara rozerwała kopertę i wyjęła z niej cienki druczek ankiety opatrzonej nagłówkiem: „Zamiast wybierać partnera życiowego na chybił trafił, lepiej skorzystaj z pomocy komputera". Ankieta zawierała rubryki dotyczące wieku, zainteresowań, zawodu, stanu majątkowego i poziomu wykształcenia. Początkowo Barbara chciała dla żartu wypełnić druczek, ale doszła do wniosku, że właściwie nie ma żadnych godnych uwagi zainteresowań. Kto — nawet za pośrednictwem komputera — chciałby ożenić się z kobietą, która czytuje do poduszki Dzikie żądze} Zgniotła więc formularz w kulkę i wrzuciła do kosza na śmieci. Wśród pozostałych przesyłek znalazła rachunek za telefon, ulotkę reklamową prywatnej firmy ubezpieczeniowej i ofertę tygodniowego rejsu statkiem wycieczkowym, zapowiadającą same luksusy i mnóstwo rozkoszy zmysłowych. W pierwszej chwili Barbara nabrała ochoty na taką morską wycieczkę. Nie miałaby nic przeciwko temu, aby przez tydzień pławić się w luksusach na pokładzie statku, mniejsza już nawet o te rozkosze zmysłowe! Kiedy jednak przejrzała zdjęcia w folderze, ukazujące opalone dziewczęta o figurach modelek, wymalowanych ustach i paznokciach, przesiadujące na stołkach barowych lub nad basenem w towarzystwie osiłków o owłosionych torsach — pusty śmiech ją ogarnął. Od lat już nie pokazywała się w kostiumie kąpielowym, gdyż uważała, że zakryte ciało stwarza większe pole do popisu dla wyobraźni. Wkrótce więc folder wylądował w koszu na śmieci w ślad za ankietą. Barbara zdusiła papierosa i rozejrzała się po mieszkaniu, aby znaleźć sobie jakieś zajęcie. Nie wymyśliła niczego konkretnego, więc przeszła na kanapę i korzystając z pilota, próbowała wybrać jakiś ciekawy program w telewizji. Na pierwszym kanale transmitowano właśnie wizytę księżniczki Anny w zakładzie dla dzieci upośledzonych gdzieś na Karaibach. Z tej okazji zachowywała się może mniej po jeździecku niż zwykle, ale i tak program był do- syć nudny. Na innym kanale emitowano dokument o Nelsonie Mandeli, równie usypiający. Barbara przełączyła więc pilota na szybki podgląd, przelatując przez film Orso-na Wellesa, kreskówkę o przygodach dzielnego księcia, dwa talk-shows i mistrzostwa w golfie. W pewnym momencie jednak uwagę jej przykuła migawka z jakiejś manifestacji ulicznej. Tłum ciemnoskórych demonstrantów szarżował na zwarte szeregi policji, a na dole ekranu widać było rąbek czerwonego transparentu, z którego dało się wyróżnić słowo: „Żyć..." Barbara zrozumiała, że to wiadomość z ostatniej chwili, straciła więc ochotę, aby wyciągnąć się z książką na kanapie, i z zawodową dociekliwością zaczęła śledzić akcję na ekranie. Była przecież policjantką; pewnie tak samo arcybiskup zainteresowałby się reportażem z katedry w Canterbury! Z mieszanymi uczuciami — bo w końcu zalecano jej wypoczynek — wpatrywała się w ekran. Wtedy zobaczyła u dołu napis: „Essex". Równocześnie zorientowała się, że twarze demonstrantów mają azjatyckie rysy, wzmocniła więc głos i wsłuchała się uważniej w komentarz. — Wczoraj rano w starym bunkrze na plaży znaleziono zwłoki — relacjonowała młoda dziennikarka. Widać jednak było, że czuje się w tej roli niepewnie, bo raz po raz przygładzała starannie ufryzowane blond włosy i rzucała niespokojne spojrzenia na kłębiący się za nią tłum, jakby się obawiała, że ktoś zburzy jej uczesanie. Dłonią osłaniała ucho, gdyż wrzawa musiała ją rozpraszać. — Na-tych-miast! Na-tych-miast! — skandowali mani- festanci. Na ich transparentach widniały wypisane koślawymi literami hasła: „Żądamy sprawiedliwości!", „Wszcząć natychmiastowe działania!" i „Domagamy się prawdy!" — Nadzwyczajna sesja rady miejskiej, zwołana w celu przedyskutowania rozwoju wypadków, została zakłócona przez nieodpowiedzialne elementy — recytowała blondy-neczka. — Udało mi się nawiązać kontakt z inspiratorem zamieszek... W tym momencie krzepki policjant odepchnął panienkę, wskutek czego obraz na ekranie zawirował, jakby kamerzysta nagle stracił grunt pod nogami. Gwar gniewnych głosów przybierał na sile, a w powietrzu zaświstały butelki i bryłki betonu. Policjanci zasłaniali się przed tymi pociskami tarczami z pleksiglasu. — Kurczę, co się tam, do jasnej cholery, dzieje? — za klęła przez zęby Barbara. Tymczasem zarówno reporterka, jak i operator kamery odzyskali widocznie równowagę, bo blondynka wciągnęła w pole widzenia kamery młodego, najwyżej dwudziestokilkuletniego Azjatę. Młody człowiek miał muskularny tors, długie włosy spięte w kucyk i koszulę z oderwanym rękawem. Obejrzał się i rzucił przez ramię: „Zostawcie go, durnie!" Dopiero potem zbliżył się do kamery. — Stoi tu przy mnie Muhammad Malik, który... — zaczęła reporterka, ale mężczyzna przerwał jej i sam wykrzyczał do mikrofonu: — Nie chcemy dłużej znosić wykrętów, uników i jawnych kłamstw! Czas już, abyśmy upomnieli się o praworządność! Jeśli policja nadal będzie się ociągać z kwalifikacją tej zbrodni jako ohydnego morderstwa na tle nienawiści rasowej, sami spróbujemy wymierzyć sprawiedliwość. Mamy ku temu siły i środki! Odwrócił się od mikrofonu i wyskandował przez tubę do zgromadzonych rodaków: — Mamy siły! Mamy środki! Tłum zawył i zafalował w kierunku kamery, która znów wykonała szalony obrót. — Peter, przenosimy się w bezpieczniejsze miejsce! — zaanonsowała reporterka i dalsze nagranie emitowano już ze studia. Przy biurku spikera siedział ten Peter Jakiśtam. Barbarze niedobrze się robiło na widok jego ponurej gęby i wy- pomadowanych włosów. — Przypomnijmy sytuację w Essex — zapowiedział, podczas gdy Barbara zapaliła następnego papierosa. A sytuacja przedstawiała się następująco: wczesnym rankiem w Balford-le-Nez przypadkowy przechodzień odkrył w starym bunkrze na plaży zwłoki mężczyzny. Denat został zidentyfikowany jako Hatim Kurejśi, obywatel Pakistanu, który niedawno przybył z Karaći, aby poślubić córkę miejscowego przedsiębiorcy. Pakistańska mniejszość w miasteczku domaga się kwalifikacji zabójstwa tego człowieka jako mordu na tle rasowym. Na razie jednak miejscowy komendant policji nie podjął decyzji, w jakim kierunku pójdzie śledztwo. Słysząc o pakistańskiej mniejszości, Barbara przypomniała sobie słowa Azhara: „...małe nieporozumienie pomiędzy moimi krewnymi". A więc chodziło, kurczę, o jego pakistańskich krewnych! Niech to gęś kopnie! W telewizji Peter jeszcze coś tam gadał, ale już go nie słuchała. Wystarczająco zaprzątnęły jej głowę własne myśli. Wiedziała, że poza stolicą prawie nie ma większych skupisk imigrantów pakistańskich. Niemożliwe więc, aby w samym hrabstwie Essex istniała więcej niż jedna taka wspólnota. Zważywszy na to, że Azhar sam przyznał, iż wybiera się do Essex, i to w momencie narastania konfliktu — cel jego podróży nie mógł być inny. Z pewnością znajdował się już w drodze do Balford-le-Nez. Twierdził, że zaproszono go tam, aby pomógł „rozsądzić spór". Ciekawe, w jaki sposób miałby to robić? Rzucając cegłami czy organizując zamieszki? Może liczy na to, że policja wtajemniczy go w kulisy śledztwa albo nawet udostępni mu wyniki sekcji zwłok? Albo, co gorsza, ma zamiar zaangażować się w ruch obrony praw mniejszości pakistańskiej, rozumiany tak jak to, co zobaczyła w telewizji? Przecież takie przedsięwzięcia nieuchronnie prowadzą do aktów przemocy, fali aresztowań i wysokich wyroków! I po jaką cholerę ten człowiek taszczy tam ze sobą inteligentną dziewczynkę? Barbara powiodła wzrokiem w kierunku drzwi, za którymi zniknęła Hadija z ojcem. Przed oczami stanął jej radosny uśmiech małej i warkoczyki podskakujące przy każdym ruchu... Zdusiła papierosa. Podeszła do szafy z ubraniami i wyciągnęła plecak. 2 Tego dnia Rachel Winfield postanowiła zamknąć sklep o dziesięć minut wcześniej niż zwykle. Nie miała z tego powodu wyrzutów sumienia, bo jej matka już o wpół do czwartej pojechała do fryzjera na umówioną wizytę. Zostawiła wprawdzie córce szczegółowe instrukcje dotyczące jej obowiązków, ale przez ostatnie pół godziny pies z kulawą nogą nie pojawił się w sklepie. Rachel zaś miała coś lepszego do roboty niż śledzić wzrokiem powolny ruch dużej wskazówki zegara. Sprawdziła więc najpierw, czy gabloty są dobrze zamknięte, a potem zaryglowała drzwi wejściowe. Tabliczkę z napisem „Otwarte" przekręciła na drugą stronę, gdzie widniała informacja „Zamknięte". Kiedy już to zrobiła, przeszła do magazynu. Tam wydobyła zza pojemników na śmieci starannie ukryte przed wzrokiem matki pudełko, opakowane w barwny papier. Trzymając je pod pachą, wymknęła się w boczną uliczkę, gdzie parkowała rower. Włożyła pakuneczek pieczołowicie do bagażnika i wyprowadziła rower przed frontowe drzwi. Miałaby za swoje, gdyby matka przyłapała ją na wcześ- niejszym wyjściu z pracy! Nie lepiej by było, gdyby zauważyła, że drzwi do sklepu nie zostały dokładnie zamknięte. Tylko że zamek w nich był stary i często się zacinał, toteż Rachel dla pewności dwa razy zamarkowała próbę dostania się do środka. Odetchnęła z ulgą, kiedy drzwi nie ustąpiły. Teraz nie miała sobie nic do zarzucenia. Mimo że zbliżał się wieczór, upał ani trochę nie zelżał. Ten sam wiatr od Morza Północnego, który w zimie tak uprzykrzał życie mieszkańcom Balford-le-Nez — od dwóch tygodni ani dmuchnął. Nawet najlżejszy powiew nie poruszał proporczyków, które smętnie zwisały nad High Street. Rachel przejechała pod nimi, kierując się ku południowej części miasteczka. Nie wracała bowiem do domu, tylko podążała w przeciwną stronę. Razem z matką, z którą często się kłóciła, mieszkała w jednym z sze- regowych domów przy stromej uliczce za terenami fabrycznymi. Teraz zaś wybierała się w odwiedziny do swojej najlepszej przyjaciółki, którą ostatnio dotknęło nieszczęście. Kręcąc pedałami, powtarzała sobie, że musi być dla niej szczególnie miła. Nie wolno jej wspominać o „Przytulnych Gniazdkach", dopóki nie wyrazi przyjaciółce swego współczucia. Nawiasem mówiąc, nie współczuła jej aż tak bar- dzo. Sądziła raczej, że stanęła wobec szansy, którą powinna wykorzystać, dopóki mogła. Podwinęła spódnicę powyżej kolan, aby nie przeszkadzała w pedałowaniu, a wiotki materiał nie zaplątał się w naoliwiony łańcuch. Wiedziała już rano, że wybiera się do Salii Malik, mogła więc ubrać się bardziej odpowiednio na uciążliwą jazdę rowerem, ale spódnica tej długości ukazywała najładniejszą część jej nóg — kostki. Rachel zdawała sobie sprawę, że Wszechmocny niezbyt szczodrze obdarzył ją urodą, toteż starała się eksponować swoje najkorzystniejsze cechy. Nosiła takie spódnice i obuwie, w których najlepiej prezentowały się jej kostki, licząc, że ten, kto na nie spojrzy, nie zwróci już uwagi na twarz. W ciągu swego dwudziestoletniego życia słyszała już chyba wszystkie możliwe epitety odnoszące się do jej twarzy. Najczęściej określano ją przy użyciu przymiotników „brzydka", „paskudna", „wredna" i „odrażająca" lub rzeczowników „krowa", „kobyła" czy „świnia". W szkole była obiektem wiecznych drwin i złośliwości, toteż szybko się zorientowała, że ma trzy możliwości postępowania w takich sytuacjach: rozpłakać się, uciec bądź przybrać postawę obronną. Wybrała trzeci wariant i właśnie ta wojowniczość zaskarbiła jej przyjaźń Salii Malik. Rachel uważała ją za swoją najlepszą przyjaciółkę na dobre i złe. Miłe chwile dziewczęta przeżywały, kiedy miały po dziewięć lat, natomiast przed mniej więcej dwoma miesiącami coś zaczęło się psuć. Rachel jednak nie wątpiła, że wszystko odmieni się na lepsze. Z wysiłkiem pokonała stromy podjazd pod Church Road i minęła cmentarz Świętego Jana, gdzie od upału więdły kwiaty na grobach. Przemknęła wzdłuż brudnego muru odgradzającego stację kolejową i jadąc pod górę, dostała się do bardziej eleganckiej dzielnicy, pełnej rozległych zieleńców i zadrzewionych uliczek. Ta część miasteczka nosiła nazwę „Aleje", a Salija Malik mieszkała na Drugiej Alei, pięć minut drogi od Greensward — terenów zielonych, które od morza oddzielały tylko dwa rzędy budek plażowych. Willa Malików wyróżniała się na tle osiedla. Otaczały ją trawniki, ogrody i gruszowy sad, gdzie w dzieciństwie Ra- chel i Salija powierzały sobie wzajem swoje dziewczęce sekrety. Sam dom był zbudowany w aż nadto angielskim stylu — z pruskiego muru, kryty dachówką i z romboidalnymi szybkami w oknach. Okute żelazem drzwi, tyle kominów co w Hampton Court i garaż stylizowany na średniowieczną basztę przywodziły na myśl zeszłe stulecie i nikt by się nie domyślił, że budynek wzniesiono niespełna dziesięć lat temu. Wygląd rezydencji sugerował, że jej mieszkańcy należą do najzamożniejszych obywateli Bal-ford. Trudno natomiast byłoby odgadnąć, że przybyli oni z azjatyckiego państwa, kraju meczetów i mudżahedinów! Twarz Rachel lśniła od potu, zanim dziewczyna przepchnęła swój rower przez krawężnik i uchyloną bramę. Odetchnęła z ulgą, kiedy znalazła się w chłodnym i ożywczym cieniu wierzby. Postała tam chwilę, rzekomo dla złapania tchu, ale w rzeczywistości chciała się zastanowić, co powie Salii. Nie zdarzyło się jej jeszcze odwiedzać kogoś, kto na stratę bliskiej osoby reagowałby tak jak jej przyjaciółka. Tym staranniej musiała zaplanować taktykę postępowania, aby nie popełnić gafy. Za nic nie chciałaby przecież urazić Salii! Pozostawiła rower na dworze, oparty o donicę kwitnących pelargonii. Wyjęła z bagażnika paczuszkę i skierowała się w stronę głównego wejścia, obmyślając po drodze najlepszą formułkę powitalną. Czy powiedzieć: „Tak mi przykro..." czy „Przyjechałam najszybciej, jak tylko mogłam...", czy też „Nie dzwoniłam, bo telefon jest taki bezosobowy..."? A może: „Teraz wszystko się zmieni..." lub „Wiem, jak go kochałaś..."? To akurat byłoby nieprawdą. Salija Malik wcale nie kochała swojego niedoszłego męża. Zresztą w tej chwili nie było się już nad czym rozwodzić. Nieboszczyk nie zmartwychwstanie, więc jakie to ma znaczenie, że Salija nie kochała zupełnie obcego człowieka, którego wyznaczono jej na męża? Teraz i tak nie zostanie jego żoną. Można by sądzić... ale nie, lepiej dajmy spokój wszelkim spekulacjom! Rachel, trzymając prezent pod pachą, zastukała do drzwi, które ustąpiły pod naciskiem jej palców. Z wnętrza dochodziły dźwięki muzyki z filmu wideo, tłumione przez gwar głosów rozmawiających w obcym ję- zyku. Rachel domyśliła się, że językiem tym jest urdu, a kasetę wybrała z katalogu bratowa Salii. Na pewno jak zwykle siedziała na pufie przed telewizorem, trzymając na kolanach napełnioną mydlinami miseczkę, w której płukała swoje złote bransolety. Kiedy Rachel zawołała od progu: „Halo! Salija?" — stwierdziła, że niewiele się pomyliła. Istotnie, w salonie przebywała Jamna, młoda żona starszego brata Salii, z tym że akurat nie myła biżuterii, tylko obrębiała jeden ze swoich licznych muślinowych szali, zwanych w jej języku du-patta. Mozoliła się nad tą robotą, ale szło jej kiepsko. Słysząc głos Rachel, wydała okrzyk przerażenia i uniosła ręce znad szycia, przy czym igła, nitka i szal rozsypały się po dywanie. Spadły jej również naparstki, które nie wiadomo po co nasadzała na wszystkie palce lewej ręki. — Och, Rachel, aleś mnie przestraszyła! — wygłosiła z emfazą. — I to jeszcze w jednym z tych dni, kiedy nie po winnam się denerwować. Czy nikt ci nigdy nie powiedział, że z kobietą podczas jej cyklu trzeba postępować delikat nie? Salija zawsze z przekąsem mówiła o swojej bratowej, że to urodzona aktorka, tylko do niczego się nie nadaje. Chyba miała rację, bo przecież Rachel wcale się nie skradała. Jamna wykorzystywała jednak każdą okazję, aby obnosić się ze swoim „kobiecym cyklem". W razie gdyby te słowa nie zostały należycie zrozumiane — wspierała je gestem, splatając ręce na brzuchu. Rachel nie pamiętała, aby bratowa Salii poruszała ostatnio jakikolwiek inny temat poza swoją spodziewaną trzecią ciążą, choć po trzydziestu siedmiu miesiącach małżeństwa jej drugi syn nie miał jeszcze półtora roku! — Nie chciałam cię przestraszyć — usprawiedliwiła się. — Ja myślę! — Jamna rozejrzała się za rozrzuconymi częściami swojej robótki. Szyjąc, używała prawego, zdrowego oka, a lewe — zezowate — przymykała. Celowo okrywała głowę muślinowym szalem w ten sposób, aby w jego cieniu zasłonić rozbiegane oko. Kiedy tylko wróciła do przerwanego zajęcia, przestała zwracać uwagę na Rachel, więc ta przypomniała jej o swojej obecności. — Jamno, czy Salija jest w domu? Przyszłam ją odwiedzić. — A jest, czemu nie? — Jamna wzruszyła ramionami. — Ta dziewczyna zawsze jest gdzieś w pobliżu. Tylko gdy jej potrzebują, udaje głuchą. Ktoś powinien jej sprawić porządne lanie, tylko nie ma komu tego zrobić! — Gdzie ona jest? — naciskała Rachel. — Biedactwo rozpacza, myślałby kto! — ciągnęła dalej Jamna w tym samym tonie. — Koń by się uśmiał! Rachel zaniepokoiła się nieco tymi aluzjami, ale z lojalności wobec Salii udawała, że ich nie rozumie. — Czy ona jest w domu? — powtórzyła pytanie. — Gdzie mogłabym ją zastać? — Gdzieś na górze — rzuciła Jamna, a kiedy Rachel skierowała się ku schodom, dodała ze złośliwym uśmieszkiem: — Pewnie zamartwia się tam na śmierć! Rachel zastała Saliję w sypialni od frontu, adaptowanej na potrzeby dwóch synków Jamny. Prasowała właśnie ich pieluszki, składając je w równą kostkę. Jej mali bratankowie — niewiele ponaddwuletni pędrak i jego młodszy braciszek — spali razem w łóżeczku przy otwartym oknie. Zasnęli szybko i bez problemów. Rachel ostatni raz widziała się z przyjaciółką przed dwoma tygodniami. Wtedy nie rozstały się w zgodzie, więc czuła się niezręcznie, mimo iż przećwiczyła zawczasu różne warianty powitania. Jednak nie to było źródłem jej skrępowania. Ani też fakt, że wchodząc do domu Malików, wkraczała w świat zupełnie innej kultury. Zdenerwowanie Rachel pogłębiała raczej świadomość fizycznych różnic między nią a jej przyjaciółką. Salija była po prostu śliczna. Zarówno z powodów religijnych, jak i na wyraźne życzenie rodziców ubierała się w workowate szarawary i wyrzucaną na nie luźną tunikę. Jednak nawet ten strój, maskujący kształty ciała, nie umniejszał jej urody. Cerę miała koloru gałki muszkatołowej, a oczy brązowe, z długimi i gęstymi rzęsami. Czarne włosy splatała w gruby warkocz zwisający aż do pasa, a kiedy podniosła głowę na dźwięk swojego imienia — wokół twarzy rozsypały się cienkie, puszyste kosmyki. Jedyny jej feler stanowiło znamię na policzku, koloru i kształtu tru- skawki, które wyraźnie pociemniało, kiedy Salija podniosła wzrok. Rachel przeraziła się, gdyż przyjaciółka wyglądała bardzo mizernie. Zapomniała więc o wszystkich przećwiczonych frazesach i w spontanicznym odruchu wręczyła jej przyniesioną paczkę. — To dla ciebie, Salijo. Prezent ode mnie — wybąkała, ale zaraz poczuła się niewypowiedzianie głupio, Salija bo wiem z przesadnym skupieniem wygładzała kanty pielusz ki, którą składała w kostkę. — Nie miałam nic złego na myśli — pospieszyła z usprawiedliwieniem. — Co taka po kraka jak ja może wiedzieć o miłości? A o małżeństwie chyba jeszcze mniej. Na przykład moja mama była zamęż na wszystkiego dziesięć minut, ale utrzymywała, że wyszła za mąż z miłości. Tak to wyglądało. Salija złożyła pieluszkę jeszcze dwukrotnie i umieściła schludną kostkę na górze stosu, który piętrzył się na desce do prasowania. Potem podeszła do okna i zajrzała do łóżeczka chłopców — niepotrzebnie, bo obaj spali jak zabici... Nie, Rachel wzdrygnęła się, kiedy tylko to słowo przemknęło jej przez myśl. Miała świadomość, że absolutnie nie może go użyć podczas pobytu w tym domu. Powiedziała więc tylko: — Przepraszam cię, Salijo. — Ależ nie musiałaś przynosić mi żadnego podarunku! — cicho odrzekła Salija, unikając bezpośredniej odpowiedzi. — Ale wybaczasz mi? Powiedz, że tak! Nie zniosłabym, gdybyś mi nie wybaczyła. — Nie musisz się usprawiedliwiać, Rachel. — To znaczy, że mi nie wybaczyłaś, prawda? Salija potrząsnęła głową, aż stuknęły o siebie kościane paciorki w jej kolczykach, jednak nic nie odpowiedziała. — Czy przyjmiesz ode mnie ten mały upominek? — dopytywała się Rachel. — Kiedy to zobaczyłam, od razu pomyślałam o tobie. Otwórz, proszę! Jakże pragnęła zatrzeć zjadliwy ton ich poprzedniej rozmowy! Dałaby wiele, aby móc cofnąć wypowiedziane wtedy słowa i oskarżenia. Tak chciała przywrócić dawne przyjazne stosunki! Po krótkim namyśle Salija z lekkim westchnieniem wzięła do rąk pudełko. Zanim odwinęła papier, przyjrzała się wydrukowanym na nim kociętom baraszkującym z kłębkiem włóczki. Dotknęła palcem jednego z nich i ku zadowoleniu Rachel — uśmiechnęła się. Potem odwiązała wstążkę, odlepiła taśmę klejącą i podniosła wieczko. Dopiero wtedy mogła wyjąć z pudełka jedwabny żakiet przetykany złotymi nitkami. Rachel dobrze wybrała podarunek, którym chciała przebłagać przyjaciółkę! Żakiet, w języku urdu nazywany zerwani, był długi, z wysokim kołnierzykiem, i noszony do spodni okrywał szczelnie całe ciało, jak nakazywała religia muzułmańska. Na pewno rodzice Salii zaakceptowaliby taki prezent, a na ich względach zależało Rachel najbardziej. Widać też było, że wykosztowała się na ten strój, przez co chciała podkreślić, jak wysoko ceni sobie przyjaźń Salii. Zapłaciłaby każdą cenę, aby ją odzyskać! — Od razu wpadł mi w oko ten kolor, bo siena palona idealnie pasuje do twojej cery! — zachwalała swój prezent. — Przymierz go koniecznie! Zdobyła się nawet na wymuszony śmiech, kiedy Salija z wahaniem pochyliła się nad żakietem i nieśmiało obwiodła palcem krawędź jednego guzika. „To prawdziwe rogowe guziki!" — chciała dodać Rachel, ale nie śmiała już więcej zachwalać swego podarunku. Zachęciła tylko przyjaciółkę: — No, śmiało, Salijo, nie krępuj się, przymierz. Chyba że ci się nie podoba? Salija bez słowa odłożyła żakiet na deskę do prasowania i zaczęła składać go w kant tak skrupulatnie jak przedtem pieluszki. Sięgnęła ręką do swojego naszyjnika i zaczęła obracać w palcach jeden z wisiorków, jakby to był amulet. — To za drogi prezent, Rachel — powiedziała wreszcie. — Przykro mi, ale nie mogę go przyjąć. — Przecież zawsze byłyśmy... jesteśmy przyjaciółkami! — wyjąkała Rachel ze łzami w oczach. — Oczywiście, że jesteśmy. — No więc dlaczego...? — Nie miałabym jak ci się odwdzięczyć. Nie mam swoich pieniędzy, a nawet gdybym miała... — Raczej oddałabyś je rodzicom, niż wydała na mnie? — dokończyła za nią Rachel. Znała swoją przyjaciółkę na tyle długo, aby przewidzieć tok jej myślenia. — Jeśli chodzi o pieniądze, to tak — przyznała Salija, a w myśli dokończyła: „Tak się u nas robi". W ciągu jedenastu lat znajomości z Rachel powtórzyła tę sentencję tyle razy, że nie musiała dodawać jej głośno. Szczególnie odkąd oznajmiła Rachel, że ma wyjść za Pakistańczyka, którego wybrali dla niej rodzice. Udając się w odwiedziny do Salii, Rachel nie brała pod uwagę możliwości, że ta wizyta może pogorszyć jej samopoczucie. Wszystko wydawało się jej teraz logicznie uzasadnione. Narzeczony Salii nie żył, a więc dziewczyna była wolna i mogła sama planować przyszłość, z Rachel jako swą najlepszą przyjaciółką. Okazało się jednak, że nie jest to takie proste. Czuła ucisk w żołądku, a w głowie miała kompletny zamęt. Więc mimo tego wszystkiego, co dla niej zrobiła, co o niej wiedziała i o czym nie puściła pary z ust, jak przystało na prawdziwą przyjaciółkę... Ale czy były jeszcze prawdziwymi przyjaciółkami? — Chciałabym ci to ofiarować. — Rachel siliła się na ton, jakiego używa się zwykle w domach, gdzie panuje żałoba. — Przyszłam, żeby ci powiedzieć, jak mi przykro z powodu tego, co cię spotkało... — Daj spokój, Rachel — poprosiła cicho Salija. — Wyobrażam sobie, co teraz czujesz. Znałaś go krótko, ale na pewno musiałaś go pokochać. Wiem przecież, że... — Głos z trudem dobywał jej się z gardła, tylko patrzeć, kiedy stanie się cienki i piskliwy. — Przecież zawsze mówiłaś, że nigdy nie wyjdziesz za mąż bez miłości. Pewno więc zakochałaś się w Hatimie od pierwszego wejrzenia. Wystarczyło, że cię dotknął taką lepką, spoconą ręką, a już wiedziałaś, że to tylko ten i nikt inny. Tak było, prawda? Pewnie dlatego jesteś taka zmartwiona. — Wiem, że trudno ci to zrozumieć... — Tyle że wcale nie wyglądasz na zmartwioną, a przynaj- mniej nie z powodu Hatima. Czy twojego ojca to nie dziwi? Rachel mówiła w tej chwili rzeczy, których właściwie nie miała zamiaru powiedzieć. Wyglądało to tak, jakby jej głos wymknął się spod kontroli i nie potrafiła nad nim zapanować. — Nie masz pojęcia, co w tej chwili przeżywam — wyznała Salija cicho, lecz z wyczuwalną zawziętością. — Próbujesz ocenić mnie według swoich standardów, ale są one inne niż moje. — Tak jak ja jestem inna niż ty — dodała Rachel z goryczą. — To chciałaś powiedzieć, prawda? — Ależ my jesteśmy przyjaciółkami, Rachel! — zapewniła Salija łagodniejszym już tonem. — Byłyśmy i zawsze będziemy. Ciekawe, ale to stwierdzenie ubodło Rachel boleśniej niż jawne odrzucenie. Była to bowiem tylko deklaracja, choćby i prawdziwa, ale nie obietnica. Z kieszonki na piersiach wyciągnęła pomiętą ulotkę, z którą obnosiła się już ponad dwa miesiące, toteż znała na pamięć tekst reklamowy towarzyszący zdjęciom trzech podłużnych ceglanych budynków stojących przy nadmorskiej promenadzie. Oferowano tam mieszkania do wynajęcia, a każde z dwiema sypialniami oraz balkonem lub tarasem. Widać z nich było molo spacerowe w Balford od strony północnej lub szarozieloną taflę morską od wschodu. — Popatrz, tu mogłybyśmy razem zamieszkać! — Rachel rozłożyła folder, ale nie podsunęła go Salii, bo wyczuła, że ta nie wzięłaby czegoś podobnego do ręki. — Odłożyłam dosyć pieniędzy, żeby opłacić czynsz z góry, i mogę to zrobić! — Rachel, dlaczego nigdy nie spróbujesz spojrzeć na sprawy z mojego punktu widzenia? — Ależ ja chcę to zrobić! Mogę załatwić, żeby na umowie figurowało zarówno moje nazwisko, jak i twoje. Musiałabyś tylko co miesiąc opłacać czynsz... — Nie mogę. — Ależ możesz! — upierała się Rachel. — Wydaje ci się tylko, że nie możesz, bo zostałaś tak wychowana, ale to nie znaczy, że masz w ten sposób przeżyć całe życie. Dziś nikt już tego nie robi. Tymczasem starszy chłopiec poruszył się w łóżeczku i jęknął przez sen. Salija natychmiast się przy nim znalazła. Dzieci nie były niczym przykryte z powodu gorąca. Przyłożyła dłoń do czoła chłopca, który we śnie zmienił pozycję — położył się tyłeczkiem do góry. Nie spuszczając oka z bratanka, odpowiedziała: — Słuchaj, Rachel. To, że Hatim nie żyje, nie zwalnia mnie z obowiązków wobec mojej rodziny. Jeśli jutro ojciec wybierze dla mnie innego kandydata na męża, też będę musiała za niego wyjść. — Zwariowałaś? Nie znałaś tamtego, a tego następnego też nie będziesz znała. A co z...? — Nic. Ja także tego chcę. Mówiła cicho, ale z naciskiem, jakby chciała podkreślić, że to, co było, już nie wróci. Tylko że Hatim Kurejśi także nie miał już wrócić. Rachel zajęła miejsce Salii przy desce i dokończyła składania żakietu. Złożyła go na pół, aby obrębek zetknął się z linią ramion, a boki utworzyły trójkąty, które zagięła na wysokości talii. Salija, stojąc przy łóżeczku dziecinnym, obserwowała jej ruchy. Kiedy Rachel złożyła żakiet w kostkę, schowała go z po- wrotem do pudła i nałożyła wieczko, spróbowała ponownie nawiązać rozmowę. — Pamiętasz, zawsze lubiłyśmy sobie opowiadać, jak to będzie, gdy dorośniemy... — Wtedy byłyśmy jeszcze dziećmi. Małe dziewczynki mają różne marzenia. — Sądziłaś, że o nich zapomniałam? — Myślałam, że z nich wyrosłaś. Salija zraniła Rachel tą uwagą jeszcze boleśniej, niż za- mierzała. Zawarła w niej bowiem aluzję, że zarówno ona, jak i warunki jej życia znacznie zmieniły się od czasu dzieciństwa, podczas gdy sama Rachel nie zmieniła się wiele. — A ty wyrosłaś, tak? — zrewanżowała się Rachel. Pod jej wzrokiem Salija nieco straciła pewność siebie. Machinalnie sięgnęła ręką do prętów dziecinnego łóżeczka i zacisnęła palce wokół jednego z nich. — Uwierz mi, Rachel, że muszę tak postępować! — za pewniła. Sprawiała przy tym wrażenie, jakby nie dopowiedziała myśli do końca, ale Rachel nie potrafiła wyciągnąć z tego żadnych wniosków. Próbowała jedynie rozszyfrować wyraz twarzy Salii, aby domyślić się ewentualnych podtekstów jej słów, ale nadaremnie. Zarzuciła ją tylko gradem podchwytliwych pytań. — Dlaczego? Bo ci się tak podoba czy dlatego, że twój ojciec tego chce? Może boisz się, że rodzice wyrzucą cię z domu, jeśli nie będziesz ich słuchać? — Wszystko to prawda — spokojnie potwierdziła Salija. — Ale jest jeszcze coś więcej, tak? Jest czy nie? — naciskała Rachel. — Przecież wiesz, że zajęłabym się tobą, nawet gdyby cię wyrzucili z domu. Zamieszkałybyśmy razem. Nie dałabym zrobić ci krzywdy! Salija pozwoliła sobie na ironiczny uśmieszek. Odwracając się do okna, za którym bezlitosny popołudniowy upał wysuszał trawniki i wysysał soki żywotne z kwiatów, odezwała się z przekąsem: — Krzywda już mi się stała. Czemu mnie wtedy nie obroniłaś? Mimo upału Rachel zmroziły te słowa. Czyżby oznaczały, że Salija wie, jak daleko ona jest w stanie się posunąć dla zachowania ich przyjaźni? Straciła cały kontenans, ale nie mogła już opuścić tego domu, nie poznawszy wcześniej prawdy. Niezbyt uśmiechała się jej konfrontacja z taką wersją, jakiej najbardziej się obawiała, bo mogłoby się okazać, że sama naraziła ich przyjaźń na szwank. Nie miała jednak innego wyjścia, bo wpakowała się w sytuację, która przybrała nieprzewidziany obrót. Teraz ona musiała więc za to zapłacić. — Salijo — zaczęła — czy Hatim... — urwała, aby nie ujawnić granic swojej lojalności. — Co Hatim? — podchwyciła Salija. — Czy kiedykolwiek wspomniał ci o mnie? Zmieszanie Salii wywołane tym pytaniem starczyło za odpowiedź. Rachel poczuła taką ulgę, jakby słodycz rozlała się w jej sercu. A więc Hatim Kurejśi aż do śmierci nie puścił pary z ust! Przynajmniej na razie mogła czuć się bezpieczna. * Salija obserwowała z okna, jak jej przyjaciółka odjeżdża na rowerze w stronę Greensward. Na pewno będzie wracać do domu wzdłuż wysokiego brzegu morskiego, mijając po drodze „Przytulne Gniazdka", gdzie pragnęła razem z nią zamieszkać. Nic, cokolwiek by Salija powiedziała, nie było w stanie zburzyć jej marzeń i uzmysłowić, że drogi obu dziewcząt się rozeszły. Właściwie Rachel w środku nadal pozostała tą samą małą dziewczynką, jaką była w podstawówce, kiedy po raz pierwszy się spotkały. Operacja plastyczna nadała w miarę znośny wygląd jej zniekształconej od urodzenia twarzy, ale nie zamieniła duszy wiecznego dziecka, pełnej nadziei i śmiałych planów, choćby całkiem nierealnych. Teraz też wypieściła w swojej wyobraźni pomysł, aby wynająć wspólnie z Salija mieszkanie i dożyć tam kresu swoich dni w izolacji od społeczeństwa. Salija usilnie próbowała przekonać Rachel, że nic z tego nie wyjdzie. Ojciec nigdy nie pozwoliłby jedynej córce ułożyć sobie życia z inną kobietą i z dala od rodziny. A nawet gdyby pod wpływem impulsu wyraził zgodę na taką ekstrawagancję — sama już nie miałaby na to ochoty. Może kiedyś tak, ale teraz było za późno. A z każdą upływającą chwilą robiło się jeszcze później. Śmierć Hatima ugodziła dotkliwie ją samą. Gdyby żył, wszystko inne nie miałoby znaczenia, ale gdy go zabrakło, każdy drobiazg zaczął się liczyć. Splotła dłonie pod brodą i przymknęła oczy, marząc, żeby owionęło ją rześkie morskie powietrze. Może ochłodziłoby jej rozgorączkowane ciało i umysł. W pewnej powieści, czytanej kiedyś w tajemnicy przed ojcem, znalazła fragment, w którym zdesperowana bohaterka przeżywała >,gonitwę myśli". Nie rozumiała wtedy, na czym polega taki stan umysłu, ale teraz wiedziała to już dobrze. Odkąd bowiem usłyszała wiadomość o śmierci Hatima, myśli w jej głowie tłukły się jak rozszalałe stado gazeli. Rozważała wszystkie możliwe warianty postępowania. Co ma zrobić, dokąd pójść, z kim się zobaczyć i jak ma się teraz zachowywać? Nie mogła się jednak zdecydować na żadne rozwiązanie. Przyjęła zatem zupełnie bierną postawę, ale nie potrafiła określić, na co właściwie czeka. Pewnie na czyjąś pomoc lub na to, że odzyska utraconą zdol- ność modlitwy. Kiedyś z oddaniem modliła się pięć razy dziennie, a teraz nie potrafiła się przy tym skupić... — Poszła już ta pokraka? — usłyszała głos Jamny. Odwróciła się od okna i ujrzała bratową opartą o framu gę drzwi. — Czy mówiłaś o Rachel? — spytała. Jamna zaplatała właśnie włosy, tak rzadkie, że warkocz miał zaledwie grubość małego palca, a na głowie tu i ówdzie przeświecała skóra. — „Czy mówiłaś o Rachel?" — przedrzeźniała ją Jam na. — Coś taka sztywna, jakbyś kij połknęła? Roześmiała się. Nie okrywała w tej chwili głowy szalem, a włosy ściągnęła do tyłu, więc jej rozbiegane oko było bardziej widoczne. Kiedy się śmiała, ślizgało się z kącika w kącik jak żółtko w surowym jajku. — Pomasuj mi plecy — poleciła. — Muszę być odprę żona, aby godnie przyjąć twojego brata. Zrzuciła z nóg klapki i położyła się na szafirowej kapie przykrywającej łóżko. — Salijo, słyszysz, co mówię? Wymasuj mi plecy! — Nie nazywaj Rachel pokraką — zwróciła jej uwagę Salija. — Ona nic nie może poradzić na to, że tak wygląda, podobnie... Urwała, bo gdyby dodała brakujące „...jak ty", rozhiste- ryzowana Jamna natychmiast poleciałaby na skargę do Muhammada. No, a ten już dałby siostrze nauczkę za to, że ośmieliła się obrazić matkę jego synów! Jamna ze złośliwym uśmieszkiem przyglądała się jej spod oka. Niczego nie pragnęła bardziej niż tego, żeby Salija dokończyła niedopowiedziane zdanie. Z jakąż lubością napawałaby się widokiem męża wymierzającego młodszej siostrze policzek! Salija nie sprawiła jej jednak tej przyjemności, tylko przysiadła na łóżku i czekała, aż Jamna zdejmie górne części garderoby. — Natrzyj mnie olejkiem eukaliptusowym — zażądała bratowa. — Tylko najpierw ogrzej go w dłoniach. Nie zno szę dotyku niczego zimnego. Salija posłusznie przyniosła olejek, podczas gdy Jamna wygodnie ułożyła się na boku. Jej ciało nosiło ślady dwóch ciąż, które nastąpiły tak szybko jedna po drugiej. Miała do- piero dwadzieścia cztery lata, ale już obwisłe piersi, rozstępy skórne, a druga ciąża dodała nowe kilogramy do jej krępej figury. Gdyby przez najbliższe pięć lat w tym tempie dostarczała potomstwa bratu Salii, zrobiłaby się szersza niż wyższa. Zwinęła warkocz na czubku głowy, przypinając go szpilką, i wydała polecenie: — Zaczynaj! Salija nalała najpierw trochę olejku na dłonie i roztarła go, by się ogrzał. Słabo się jej robiło na myśl o dotykaniu ciała innej kobiety, ale Jamna była żoną starszego brata i w związku z tym miała prawo żądać spełniania swoich kaprysów. Małżeństwo Salii położyłoby kres tej dominacji, nie tyle przez sam fakt zamążpójścia, lecz dlatego, że Salija wyprowadziłaby się z domu rodziców. Znalazłaby się przy tym w lepszej sytuacji niż Jamna, która musiała podporządkować się teściowej. Mieszkałaby sama z Hatimem, przynajmniej dopóki nie sprowadziłby reszty rodziny z Pakistanu. Teraz jednak wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Zostanie więźniem domu przy Drugiej Alei, gdzie wszyscy — może z wyjątkiem synków brata — będą jej strażnikami. — O, jak dobrze! — westchnęła Jamna. — Muszę mieć błyszczącą skórę, bo twój brat to lubi. To go podnieca. Ach, ci mężczyźni! Zupełnie jak dzieci. Te ich zachcianki, wy magania... I jak oni potrafią unieszczęśliwić każdą z nas! Ani się obejrzysz, a już robią ci dziecko. Jeden syn ma do piero sześć tygodni, a tu masz! Chłop włazi na ciebie i już jest następne. Dobrze, że udało ci się tego uniknąć, bahin (siostro)! Wydęła usta w taki grymas, jakby w głębi duszy się weseliła z sobie tylko wiadomego powodu. Salija mogłaby najwyżej powiedzieć, że nie widzi w jej sytuacji niczego godnego współczucia. Przeciwnie, dostrzegała raczej, że bratowa umie świetnie wykorzystać swoje zdolności rozrodcze — szermując tym argumentem, potrafiła osiągnąć, co chciała, i manipulować otoczeniem. Ze też rodzice mogli wybrać taką żonę dla swego jedynego syna! Prawda, jej posag stanowił znaczący zastrzyk finansowy dla rodzinnego przedsiębiorstwa, ale przecież na pewno znalazłaby się odpowiedniejsza partnerka dla Mu- hammada. Jak on w ogóle nie brzydził się dotknąć takiej kobiety? Jej ciało przypominało ciasto i wydzielało przenikliwy zapach. — Powiedz mi, Salijo... — wymruczała namiętnie Jamna, przeciągając się pod naciskiem palców szwagierki. -— Czy jesteś zadowolona? Mnie możesz powiedzieć prawdę. Na pewno nie pisnę Muhammadowi ani słówka. — Niby z czego mam być zadowolona? — spytała obojętnie Salija, nalewając na dłoń więcej olejku. — No, że udało ci się uchylić od spełnienia obowiązku kobiety. Aby przysporzyć mężowi synów, a rodzicom wnuków. — Jeszcze nie myślałam o dostarczeniu rodzicom wnuków — wyjaśniła Salija. — Ty robisz to wystarczająco dobrze. — Rzeczywiście — zachichotała Jamna. — Trudno mi uwierzyć, że w tyle miesięcy po urodzeniu Biśra jeszcze nie noszę w sobie następnego. Normalnie wystarczało, żeby Muhammad mnie dotknął, a nazajutrz byłam już w ciąży. A jakich wspaniałych synów dałam twemu bratu! Mój Muhammad jest prawdziwym mężczyzną! Jamna przewróciła się na plecy, podtrzymując dłońmi ciężkie piersi. Sutki miała wielkie jak spodki i brązowe jak stare miedziane monety. — Tylko popatrz, co dzieje się z ciałem kobiety, która rodzi dzieci. — Beznamiętnym gestem wskazała swoją zniekształconą figurę. — Tobie to dobrze. Taka szczupła i nietknięta jak dziewica. Ani żylaków, ani rozstępów, ani spuchniętych nóg! Wyglądasz tak ślicznie, że zaczynam wątpić, czy w ogóle chciałaś wychodzić za mąż. Podejrze wam, że wolałaś nie mieć nic wspólnego z Hatimem Kurej- śim, mam rację? Salija siłą woli zmusiła się, żeby wytrzymać wyzywające spojrzenie bratowej. Mimo że serce biło jej tak mocno, jakby napędzało krew do twarzy, zdobyła się na pozornie obojętny ton: — Nacierać cię jeszcze tym olejkiem czy może masz już dosyć? — spytała. Na twarz Jamny powoli wypełzł uśmiech. — Dosyć? — powtórzyła przeciągle. — O nie, dziewczyno, ja nigdy nie mam dosyć! Agata Shaw obserwowała z okna biblioteki, jak jej wnuk wysiada z BMW. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że spóźnił się o pół godziny. Nie była tym zachwycona; od biznesmenów oczekuje się zazwyczaj punktualności, więc jeśli Theo chciałby w przyszłości być traktowany poważnie jako spadkobierca Agaty i Lewisa Shawów — musi nauczyć się wreszcie nosić na ręku zegarek zamiast tego idiotycznego kółka. I do czego mu jest potrzeby tak niegustow-ny drobiazg? Za czasów jej młodości dwudziestosześcioletni mężczyzna, który nosiłby bransoletkę, zostałby z miejsca okrzyknięty pedałem! Agata odsunęła się na bok, aby nie było jej widać zza zasłony. Z ukrycia obserwowała zbliżającego się wnuka, gdyż czasem mocno działał jej na nerwy. Był po prostu nazbyt podobny do matki — tak samo mocno zbudowany, blondyn o jasnej cerze, na której latem pojawiały się piegi. Na szczęście tę skandynawską flądrę spotkała już zasłużona kara boska za to, że straciła panowanie nad kierownicą, wyprawiając na tamten świat zarówno swojego męża, jak i siebie. Obecność Theo w życiu Agaty boleśnie jej uzmysławiała, że właściwie dwa razy utraciła najmłodszego, najukochańszego syna. Pierwszy raz przez to nieszczęśliwe małżeństwo, które doprowadziło do jego wydziedziczenia, a po raz drugi i ostatni w tym fatalnym wypadku. Musiała wtedy zaopiekować się dwoma niesfornymi chłopcami, z których żaden nie miał nawet dziesięciu lat! Im bardziej zbliżał się Theo, tym wyraźniej Agata zdawała sobie sprawę, co jej się właściwie w nim nie podoba. Po prostu nie ubierał się odpowiednio do swej pozycji społecznej. Chętnie nosił luźne lniane marynarki z watowanymi ramionami, koszule bez kołnierzyków i pofałdowane w talii spodnie, wszystko w kremowych lub beżowych odcieniach. Do tego częściej nakładał sandały niż pantofle, i to zazwyczaj bez skarpetek. Czy taki człowiek mógł być traktowany poważnie? Mało tego, od śmierci tej swojej okropnej mamuśki nosił zawsze na szyi złoty krzyżyk w katolickim stylu. Już samo to mogło zniechęcić potencjalnego inwestora do lokowania pieniędzy w modernizację Balford-le- Nez! Ale Theo nie słuchał żadnych rad na temat tego, jak ma się ubierać, zachowywać i przedstawiać swoje plany rozwoju miasta. Na każdą uwagę babci odpowiadał niezmiennie: — Ludzie albo mi zaufają, albo nie! Wyprowadzało to Agatę z równowagi, bo kto jak kto, ale właśnie ona miała prawo udzielać mu wskazówek! W końcu był to jej projekt, jej wizja przyszłości, którą usiłowała wcielić w życie podczas swoich czterech kadencji w radzie miejskiej. Teraz zaś nie potrafiła pogodzić się z faktem, że wskutek pęknięcia jednej głupiej żyłki w mózgu musiała się wycofać z działalności publicznej, a idee, które ona wysunęła, prezentuje w jej imieniu ofermowaty wnuk! Sama myśl o tym mogła ją przyprawić o drugi wylew, wolała więc unikać tego tematu. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi od frontu i klapanie sandałów Theo na parkiecie, które ucichło, kiedy wszedł na perski dywan. Przy wejściu zamienił z kimś kilka słów — na pewno była to dochodząca pomoc domowa, Mary Ellis. Agata w życiu nie widziała tak głupiej dziewczyny i nieraz wzdychała do czasów, kiedy nieudolnej służącej można było wymierzyć chłostę! Teraz usłyszała, jak Theo pyta: „W bibliotece?", i jego kroki przybliżyły się jeszcze bardziej. Agata dobrze się przygotowała na przyjęcie wnuka. Stolik był nakryty do podwieczorku, ale kanapki nieco pode-schły, tak że ich brzegi podwinęły się ku górze, a na powierzchni herbaty utworzyła się tęczowa błonka. Starsza pani celowo zostawiła wszystko w takim stanie, aby dać wnukowi odczuć, jak bardzo się spóźnił. Sama zacisnęła obie dłonie na rączce laski, opierając się na niej całym ciężarem ciała. Utrzymanie wyprostowanej postawy kosztowało ją tyle wysiłku, że drżały jej ręce. Dobrze, że mimo upału nałożyła rozpinany sweter — przynajmniej nie było tego widać. Theo stanął w drzwiach. Twarz miał mokrą od potu, a lniana koszula przylgnęła do jego zgrzanych pleców, opinając się na żylastym torsie. Nie odezwał się ani słowem, tylko od razu podszedł do tacy z podwieczorkiem i pochłonął, jedną po drugiej, trzy kanapki z sałatą i jajkiem, nie zważając, że herbata, do której wrzucił kostkę cukru, przez ostatnie dwadzieścia minut zdążyła ostygnąć. Jeśli ten upał się utrzyma, molo i pasaż handlowy będą mieć duże wzięcie — stwierdził. Mówił jednak tak oględnie, jakby miał na myśli coś więcej. Wzbudziło to czujność Agaty, nie przerywała mu jednak, więc ciągnął dalej: — Szkoda, że restauracja nie będzie gotowa wcześniej niż w sierpniu. Zamortyzowałaby się, zanimbyśmy się obejrzeli. Pytałem już Gerry'ego DeVitta, czy nie dałoby się przyspieszyć oddania jej do użytku, ale nie robił mi zbyt wielkich nadziei. Wiesz, jaki on jest. Musi wszystko doprowadzić do końca, krok po kroku, nie idąc na skróty. Sięgnął po następną kanapkę, tym razem z ogórkiem, i dorzucił jeszcze: — To samo dotyczy kosztów. — I dlatego spóźniłeś się na podwieczorek? Agata właściwie powinna była usiąść, bo zaczęły jej drżeć także nogi, ale nie chciała dopuścić do wykazania przewagi ciała nad duchem. Theo potrząsnął głową. Podszedł bliżej ze swoją herbatą i pocałował babcię w policzek. — Przepraszam, że nie przestrzegam zasad — usprawiedliwił się. — Nie miałem czasu nawet na lunch. Nie za gorąco ci w tym swetrze? Może napijesz się herbaty? — Nie musisz tak się trząść nade mną. Jeszcze nie stoję nad grobem, choćbyś nie wiem jak tego chciał. — Och, babciu, nie gadaj głupstw. Lepiej usiądź. Jesteś zgrzana i cała się trzęsiesz, nie czujesz tego? Z oburzeniem odtrąciła jego rękę. — Przestań mnie traktować jak zdziecinniałą starusz kę! Usiądę wtedy, kiedy zechcę. A ty zachowujesz się jakoś dziwnie. Czy na sesji rady coś zaszło? Przecież to właściwie ona powinna wziąć udział w tej sesji! I na pewno zasiadałaby w radzie, gdyby nie wylew, który przeszła dziesięć miesięcy temu. Nie zważając na upał, samą siłą woli podporządkowałaby sobie tych krótkowzrocznych męskich szowinistów! Potrzeba było czasu, nie licząc obietnicy hojnej dotacji na kampanię wyborczą, aby przekonać radnych o konieczności zwołania nadzwyczajnej sesji rady poświęconej jej planom przebudowy pasa nadmorskiego. Theo, we współpracy z architektem i specjalistą od zagospodarowania przestrzennego, sprowadzonym aż z Newport w stanie Rhode Island, miał przedstawić radzie tę wizję. Tymczasem Theo usiadł, trzymając między kolanami filiżankę herbaty. Kolistym ruchem zamieszał płyn i wypił go jednym haustem, po czym odstawił filiżankę na stolik. — To ty jeszcze nie słyszałaś? — zaczął. — O czym miałam słyszeć? — No więc byłem na tej sesji, jak chciałaś... — Ja myślę! — Tylko że plan rozbudowy miasta w ogóle nie był omawiany. Agata siłą woli zmusiła się do zrobienia kilku kroków. Stanęła twarzą w twarz z wnukiem. — Jakim prawem nie był omawiany? Przecież po to zwołali tę przeklętą sesję! — Bo widzisz... — zająknął się. — Zaszły poważne... można to tak nazwać... zakłócenia! Mówiąc to, machinalnie bawił się sygnetem odziedziczonym po ojcu. Widać było, że jest spięty, co tylko umocniło podejrzenia Agaty. Theo zazwyczaj nie lubił wdawać się w konflikty, a jeśli teraz czuł się niepewnie, to dlatego, że ją zawiódł. A niechże go licho! Chciała od niego tylko, aby zaprezentował jej projekt, a i z tym nie dał sobie rady! — Ktoś nas zawetował, tak? — domyśliła się. — Wiem, że mamy w radzie przeciwnika. To był Malik, prawda? Akram Malik, ten dorobkiewicz z gębą muła? Zafundował miastu skrawek zieleni, który szumnie nazwał parkiem imienia swojego pogańskiego krewniaka, i raptem okazało się, że to on ma lepszą wizję rozwoju! I te cymbały z rady popierają go, zamiast dziękować Bogu za moje pieniądze, koneksje i za to, że w ogóle chciało mi się coś zrobić, żeby Balford z powrotem zaistniało na mapie Anglii! — Tu nie chodziło ani o Akrama, ani o plany rozwoju miasta — sprostował Theo. Z jakiegoś powodu jednak nie patrzył babci prosto w oczy, tylko gdzieś w bok. Może zbierał siły, by mówić dalej? — Jak mogłaś nie słyszeć o tym, co się stało? Przecież całe miasto aż huczy. Chodzi o Nez. — Co mi tu będziesz zawracał głowę Nez! — przerwała. Ostatnio ciągle mówiono o tym osypującym się skrawku wybrzeża. Te kwestie można jednak było poruszać w normalnym trybie. Jakim więc prawem jakiś długowłosy ekolog miał w ramach nadzwyczajnej sesji, zwołanej specjalnie dla rozpatrzenia jej projektu, ględzić o problemach mewy żółtonogiej czy innego ptaszyska? Przecież program tej sesji przygotowywano miesiącami, architekta i planistę sprowadziła tu na własny koszt. Prezentację projektu opracowywano w najdrobniejszych szczegółach, a teraz miałaby spaść z porządku dziennego przez jakieś głupstwo... Agata poczuła, jak nasila się jej drżenie nóg, aż musiała usiąść na kanapie. — Jak mogłeś do tego dopuścić? — wypytywała wnuka. — Nie zgłaszałeś sprzeciwu? — Nie mogłem, bo zaszły takie okoliczności... — Jakie znowu okoliczności? Przylądek Nez będzie na swoim miejscu jeszcze za tydzień, miesiąc albo i rok. Nie wydaje mi się, aby to był najpilniejszy problem do dyskusji na dziś. — Tu nie poszło o przylądek — wyjaśnił Theo. — Tylko o tego trupa, którego tam znaleźli. Delegacja mniejszości azja- tyckiej przybyła na posiedzenie rady i zażądała wysłuchania. Przewodniczący próbował ich spławić, ale nie dał rady. — A o cóż im znowu chodziło? — Właśnie o te zwłoki, bo to był Pakistańczyk. „Standard" podał tę wiadomość na pierwszej stronie. Musiałaś o tym czytać i Mary Ellis też na pewno plotkowała... — Nie mam zwyczaju słuchać plotek. — Owszem — zgodził się, choć ton jego głosu wskazywał, że nie wierzy słowom babci. Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i mówił dalej: — W każdym razie, kiedy radni próbowali wyprosić delegatów, ci zajęli hall... — „Ci" to znaczy kto? — Azjaci, bo na zewnątrz było ich więcej, tylko czekali na sygnał. Zaczęli szturmować ratusz, krzyczeć, rzucać kamieniami... Wszystko działo się tak szybko, że musiała interweniować policja. — Ależ to było posiedzenie zwołane specjalnie dla nas! — Miało być, ale w końcu zdominował je kto inny. Nie dało się nic z tym zrobić. Kiedy sytuacja się uspokoi, pomyślimy o zmianie porządku obrad... — Och, przestałbyś wreszcie być taki niemiłosiernie rozsądny! — Agata stuknęła laską o podłogę. Niestety, dywan stłumił dźwięk, co ją tylko bardziej rozjątrzyło. Prędzej by jej ulżyło, gdyby mogła porządnie walnąć o ziemię patelnią lub potłuc trochę talerzy... — „Pomyślimy o zmianie..." Sądzisz, że dojdziesz do czegoś w życiu z takim rozumowaniem? Nie po to żądaliśmy zwołania tej sesji, żeby rozpędziła ją banda jakichś ciemnych dzikusów, którzy nie raczyli nawet przedtem się umyć! — Ależ, babciu, Pakistańczycy myją się równie często jak my! — zaprotestował Theo, czując, że jego blade policzki płoną żywym ogniem. — Zresztą rzecz nie w ich poziomie higieny... — Mam nadzieję, że mi powiesz w czym. Theo ponownie usiadł naprzeciw babci. Jej zaś chciało się wyć, gdy słyszała, jak filiżanka w jego rękach podskakuje na spodeczku. Czy ten gówniarz nigdy nie nauczy się zachowywać jak godny dziedzic Shawów? — A więc nieboszczyk nazywał się Hatim Kurejśi... — To akurat wiem! — warknęła. — Ach, tak! — Uniósł brwi. Odstawił filiżankę na stolik, aby móc skupić na niej wzrok, nie patrząc w oczy babci. — Więc z pewnością wiesz także i to, że miał w przyszłym tygodniu wziąć ślub z córką Akrama Malika. Pakistańczycy uważają, że policja zbyt opieszale bada okoliczności jego śmierci. Dlatego wtargnęli na posiedzenie rady, mimo że Akram próbował ich powstrzymać. Wtedy obrócili się przeciw niemu, wręcz go zignorowali. W ta- kich warunkach nie mogłem wystąpić z wnioskiem o odroczenie debaty nad naszym projektem. Mimo niepowodzenia swoich planów Agata odczuła rodzaj satysfakcji. Miała na pieńku z Akramem Malikiem nie tylko dlatego, że torpedował jej wizję przebudowy Balford. Nie mogła mu darować, że zajął jej miejsce w radzie miejskiej. Niby nie występował otwarcie przeciw niej, ale skorzystał z okazji, kiedy trzeba było obsadzić wakujący man- dat w drodze wyborów uzupełniających. Nie mogła w nich startować z powodu choroby, podczas gdy Malik prowadził tak zawziętą kampanię, jakby co najmniej ubiegał się o fotel w Izbie Gmin. — No, to stary Akram dostał po nosie! — stwierdziła z zadowoleniem. — Szkoda, że nie mogłam zobaczyć, jak jego właśni ludzie wyrywali mu mikrofon z ręki! Kątem oka zauważyła, że Theo skrzywił się z niesmakiem. Czy on zawsze musi zgrywać takiego delikacika? — Tylko nie udawaj, że nie czujesz tego samego! — skarciła go. — W końcu nazywasz się Shaw, a to do czegoś zobowiązuje. My mamy swoje miejsce w społeczeństwie, a oni swoje, i najlepiej, żeby każdy tego pilnował. Zabębniła palcami po blacie stolika, chcąc zwrócić jego uwagę. — Nawet nie próbuj mi wmawiać, że się z tym nie zgadzasz! — przestrzegła. — Jeszcze w szkole nieraz biłeś się z kolorowymi. — Babciu... — zaczął, ale w jego głosie zabrzmiał jakiś dziwny ton. Co to było? Zniecierpliwienie, próba przypo- chlebienia się, załagodzenia sytuacji czy może pobłażliwa wyższość? — Co jeszcze? — warknęła. Nie odpowiedział od razu, tylko najpierw długo się namyślał, wodząc palcem po brzeżku filiżanki. — To nie wszystko — wykrztusił w końcu. — W drodze powrotnej wstąpiłem na molo, żeby po tym wszystkim sprawdzić, jak tam leci. Między innymi dlatego spóźniłem się na podwieczorek. — No i co tam się dzieje? — Miałem nosa, że zajrzałem. Zaraz pod samym pasażem jakichś pięciu szczeniaków zrobiło zadymę. — Mam nadzieję, że popędziłeś im kota? Jeśli na molu zaczną grasować chuligani, to odstraszą turystów i będziemy mogli odłożyć nasze plany na półkę. — Nie było tam ani chuliganów, ani turystów. — Więc kto to był, do jasnej anielki? — zdenerwowała się Agata. Poczuła ostrzegawczy szum w uszach, co mogło zwiastować podniesienie ciśnienia. Dostałoby jej się za to przy najbliższej wizycie lekarskiej! A jak wy- trzymałaby przedłużenie rekonwalescencji o następne pół roku? — Zwykli chłopcy z miasta, nastolatki. Zarówno nasi, jak i kolorowi. Z tym że dwóch miało noże. — Otóż to! Sam widzisz, co się dzieje, kiedy niektórzy nie znają swojego miejsca? Jeśli wpuszczamy do naszego kraju imigrantów, których kultura nie zna szacunku dla życia, to trudno się dziwić, że wymachują nam przed nosem nożami. Dobrze, że te małe dzikusy nie miały przy sobie jataganów! Theo zdążył już wstać i wziąć sobie kanapkę, ale gwałtownie odłożył ją z powrotem. — Babciu, to nasi chłopcy mieli noże — wyjaśnił. — Mam nadzieję, że je skonfiskowałeś? — przycięła. — Tak, ale nie w tym rzecz. — Więc bądź tak miły i powiedz mi, w czym. — Szykują się kłopoty. W Balford-le-Nez może być gorąco. 3 Niełatwo było wydostać się z Londynu w kierunku Es-sex. Należało albo przejechać przez całe miasto, raz po raz grzęznąc w obłędnym ruchu ulicznym, albo zdecydować się na obwodnicę M25, która okrążała centrum. Ta droga była znacznie dłuższa. Barbara więc nie miałaby szansy dotrzeć do celu na czas, ale tak czy inaczej, musiałaby się dobrze napocić. Upał bowiem, mimo że zbliżał się już wieczór, nie zelżał ani trochę. Zdecydowała się w końcu na jazdę obwodnicą. Na tylne siedzenie wrzuciła plecak, butelkę wody „Volvie", paczkę chipsów, brzoskwinie i zapas playersów. Nie przejmowała się zbytnio faktem, że nie jedzie na ten urlop z myślą o wypoczynku. Za to po powrocie do pracy będzie mogła nonszalanckim tonem opowiadać: „No, przecież byłam nad morzem!" Zajechała do Balford-le-Nez akurat w momencie, gdy zegar na wieży kościoła Świętego Jana wydzwaniał ósmą wieczorem. Stwierdziła, że nadmorskie miasteczko niewie- le się zmieniło od czasów, kiedy spędzała tu wakacje z rodziną. Towarzyszyli im zwykle znajomi rodziców, państwo Bernie i Bette Jenkinsonowie — oboje korpulentni i woniejący całą gamą pachnideł. Co roku wybierali się nad morze swoją wypucowaną do połysku renówką w ślad za nadgryzionym rdzą vauxhallem Haversów. Wjazd do Balford-le-Nez wcale się nie zmienił od ostatniego pobytu Barbary. Najwyżej pola pszenicy na półwyspie Tendring ustąpiły miejsca bagnistej delcie Kanału Balfordzkiego i rzeki Twizzle. Podczas przypływu nad powierzchnią wody widoczne były setki kęp roślinności bagiennej. Gdy nadchodził odpływ — odsłaniał ławice piasku i mułu, między którymi kłębiły się zielone glony. Po południowej stronie Balford Road zachowały się jeszcze skupiska niskich, wykładanych stiukiem domków, w któ- rych mieszkańcy Londynu spędzali wakacje, uciekając, tak jak Barbara, przed letnim upałem. W tym roku jednak nie było przed nim ucieczki. Taki sam gorący wiatr jak w Londynie także i tu wciskał się przez otwarte okna austina mini i wichrzył przycięte niedbale włosy Barbary. Na skrzyżowaniu Balford Road i High Street przyhamowała, aby się zastanowić, co ma dalej robić. Nie wiedziała, gdzie się zatrzymać, trzeba więc było poszukać miejsca na nocleg. Kiszki grały jej marsza, zatem koniecznie musiała coś zjeść. Nie miała również pojęcia, na jakim etapie znajduje się aktualnie śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci Pakistańczyka, toteż należało przewąchać, co w trawie piszczy. W przeciwieństwie do jej przełożonego, któremu nigdy nie zależało na porządnym posiłku, Barbara lubiła dogadzać swemu podniebieniu. Skręciła więc w lewo, aby po łagodnej pochyłości High Street zjechać w dół nad samo morze. Pamiętała, że kiedyś mieściła się tam restauracja »U Breakwatera". Za jej dziewczęcych lat Balford nie oferowało zbyt bogatego wyboru placówek gastronomicznych. Od tamtych czasów większość tych lokali nie zmieniła właścicieli ani nawet koloru ścian. Zdecydowała się na „Breakwatera", choć restauracja ta — może nieprzypadkowo — sąsiadowała z wielobranżowym przedsiębiorstwem, zajmującym się za- równo usługami remontowo-budowlanymi, jak i urządzaniem pogrzebów! „Wszystko pod jednym dachem!" — pomyślała wesoło i zaparkowała austina tak, aby jednym kołem stał na krawężniku. Od razu stwierdziła, że lokal chyba nie cieszy się w miasteczku dobrą opinią, gdyż mimo pory kolacyjnej była tu jedynym gościem. Usiadła przy stoliku blisko drzwi, gdzie z większym prawdopodobieństwem mógł dotrzeć jakiś zabłąkany morski powiew. Wzięła ze stołu laminowane menu, które stało oparte o flakonik z plastikowymi goździkami, i przez chwilę nim się wachlowała, zanim zajrzała do środka. Stwierdziła, że nie ma ochoty na posiłek serwowany pod nazwą „megadanie". Wprawdzie za jedyne pięć i pół funta można było zjeść kiełbaskę, bekon, stek, hamburgera, kotlet barani i cynaderki z jajkami, pomidorem i grzybami, ale nie miała aż tak wielkiego apetytu. Zdecydowała się w końcu na specjalność zakładu. Złożyła zamówienie u młodziutkiej kelnerki z widocznym znamieniem na samym środku podbródka. Okazało się, że i „U Breakwatera" można załatwić kilka spraw pod jednym dachem. Na bufecie tuż obok kasy leżał egzemplarz miejscowego dziennika. Barbara ruszyła po niego przez całą salę, starając się nie słyszeć nieapetycz-nych dźwięków, jakie wydawały podeszwy jej adidasów, przysysające się do lepkiej podłogi. Gazeta nosiła tytuł „Tendring Standard", ozdobiony wi- zerunkiem lwa stojącego na tylnych łapach i nadrukiem: „Dziennik Roku Hrabstwa Essex". Barbara zaniosła ją do swego stolika i położyła na plastikowym obrusie zdobnym tłoczonymi kwiatkami i upstrzonym resztkami dzisiejszego lunchu. Była to wczorajsza, mocno zaczytana popołudniówka. Barbarze wystarczyło jednak spojrzeć na pierwszą stronę, bo ostatnia taka sensacja, jak zgon Hatima Kurejśiego, zdarzyła się na półwyspie Tendring ponad pięć lat temu. Nic więc dziwnego, że dziennikarze z miejsca rzucili się na taką gratkę. Na pierwszej stronie zamieszczono fotografię zarówno denata, jak i miejsca, w którym go znaleziono. Barbara przestudiowała wnikliwie oba zdjęcia. Za życia Hatim Kurejśi robił wrażenie nieszkodliwego osobnika. Miał sympatyczną gębę, ale nie wyróżniał się niczym specjalnym. W komentarzu do zdjęcia podano, że liczył sobie dwadzieścia pięć lat. Wyglądał jednak na więcej. Przyczyniała się do tego zarówno poważna mina, jak i rzedniejące włosy. Jego gładko ogolona twarz, okrągła jak księżyc w pełni, nasuwała przypuszczenia, że gdyby dożył wieku średniego, borykałby się ze sporą nadwagą. Druga ilustracja przedstawiała opuszczony bunkier na plaży u podnóża klifu. Była to sześciokątna konstrukcja z betonu usianego tkwiącymi w nim kamykami, z włazem zagłębionym w ziemię. Barbara widziała już tę budowlę podczas którychś wakacji. W pewien pochmurny dzień wybrała się tam na spacer z młodszym braciszkiem i zauważyła parę nastolatków rozglądających się czujnie na boki, zanim wczołgali się do środka. Braciszek Barbary był wówczas święcie przekonany, że młodzi ludzie zamierzają bawić się w wojnę. Barbara pospiesznie potwierdziła, że tylko marzą o tym, aby powtórnie przeżyć inwazję, ale równocześnie odciągnęła Tony'ego od bunkra. Chłopczyk gotów był nawet specjalnie dla nich imitować odgłosy serii z karabinów maszynowych, ale siostra go zapewniła, że tamci nie potrzebują efektów dźwiękowych. Tymczasem kelnerka przyniosła zamówione danie. Rozłożyła nie całkiem domyte sztućce i postawiła talerz przed Barbarą. Przyjmując zamówienie, starała się nie przyglądać zbyt nachalnie opatrunkom na jej twarzy, ale teraz już nie wytrzymała. — Przepraszam, że zapytam... — Poproszę jeszcze lemoniadę z lodem. — Barbara udała, że nie słyszy. — Czy nie można by włączyć wentylatora? Słabo mi się robi od tego upału! — Przykro mi, ale wczoraj się popsuł! — wyznała szczerze dziewczyna, nieapetycznie pocierając palcem znamię na podbródku. — Przepraszam, że tak się przyglądam, ale sama chciałabym to zrobić, kiedy tylko zdobędę trochę pieniędzy. Czy to bardzo bolało? — Co takiego? — No, przecież pani chyba dała sobie zoperować nos! To pewnie stąd ten opatrunek? — Podniosła do góry chromowany serwetnik ze stolika i przyjrzała się swojemu odbiciu. — Chciałabym mieć krótszy nos — rozprawiała w najlepsze. — Moja mamusia uważa, że każdy powinien dziękować Bogu za to, co ma, ale chyba na to Pan Bóg stworzył chirurgię plastyczną, żeby z niej korzystać, no nie? Chciałabym także przerobić sobie kości policzkowe, ale najpierw muszę zoperować nos. — Ja nie operowałam swojego, tylko go złamałam w wypadku — sprostowała Barbara. — To jeszcze lepiej, przynajmniej poskładali go pani za darmo. A może by tak... — Pewnie rozważała już, co by było, gdyby celowo wpakowała się nosem na drzwi? — Owszem, ale nie pytali mnie, jak go mają poskładać! — ostudziła jej nadzieje Barbara. — Gdybym miała wybór, wo- lałabym mieć taki jak Michael Jackson. Mam fioła na punkcie zadartych nosów! Mówiąc to, zaszeleściła znacząco gazetą. Kelnerka, na której identyfikatorze widniało imię Suzi, oparła się jedną ręką o stół i zajrzała Barbarze przez ramię. Dostrzegła, o czym czyta, i szepnęła konfidencjonalnie: — I widzi pani, do czego to dochodzi, kiedy oni się pchają, gdzie ich nikt nie prosi? — Słucham? — Barbara odłożyła gazetę i nadziała na widelec jajko w koszulce. — No, ci kolorowi! — Suzi wskazała na pierwszą stronę gazety. — Co oni tu w ogóle robią? Potrafią tylko wszczynać zadymy! — Myślę, że domagają się poprawy warunków życia — zaoponowała Barbara. — To nie mogą poprawiać sobie tych warunków gdzie indziej? Mamusia zawsze powtarzała, że jeśli pozwolimy im się tu osiedlić, wynikną z tego same kłopoty. No i proszę! Wystarczy, że któryś przedawkował na plaży, a już reszta podnosi raban, że to morderstwo. — Sądzi pani, że to miało związek z narkotykami? — zaciekawiła się Barbara, przeglądając artykuł. — A niby z czym? Przecież każde dziecko wie, że oni tam u siebie połykają woreczki z prochami i przemycają je do nas. Po przyjeździe zamykają się w sraczu i siedzą tam tak długo, aż pozbędą się tego wszystkiego. Pokazywali to kiedyś w telewizji. A pani o tym nie wiedziała? Na wzmiankę o telewizji Barbara przypomniała sobie, ze w wiadomościach określono Hatima Kurejśiego jako niedawno przybyłego" z Pakistanu. Może więc mylnie skojarzyła rozruchy w Essex z dziwnym zachowaniem Taj- mullaha Azhara? — Pewnie temu facetowi woreczek pękł w brzuchu — kontynuowała swój wywód Suzi. — Ledwo doczołgał się do tego bunkra i tam wykitował, żeby nie wsypać swoich. Oczywiście oni i z tego są dumni! Barbara zaczęła od początku studiować artykuł, tym razem bardziej wnikliwie. — Czy znane są już wyniki sekcji? — zapytała. Suzi jednak była przekonana o słuszności swojej wersji. — Już my wiemy, o co tu chodzi. Po co nam jakieś wy niki? Niech pani spróbuje przetłumaczyć to tym bruda som. Nawet jeśli wyjdzie na jaw, że facet po prostu przedawkował, i tak zrzucą winę na nas. Sama pani zoba czy! Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę kuchni. Barbara ledwo zdążyła za nią krzyknąć: — A co z moją lemoniadą? Kiedy została sama, w spokoju doczytała artykuł. Dowiedziała się z niego, że denat był dyrektorem działu produkcji w miejscowej wytwórni musztardy i innych przypraw, należącej do niejakiego Akrama Malika, członka rady miejskiej. W chwili śmierci, która — zgodnie z raportem tutejszego Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego — nastąpiła w piątek wieczorem, tylko osiem dni dzieliło go od ślubu z córką Malika. Jego szwagrem miał zostać Muhammad Malik, lokalny działacz polityczny, który po odnalezieniu ciała domagał się wszczęcia śledztwa. Mimo jednak natychmiastowego przejęcia sprawy przez Wydział Dochodzeniowo-Śledczy dotychczas nie ujawniono przyczyny zgonu. Muhammad zapowiadał więc, że nad przebiegiem śledztwa będą oprócz niego czuwać także wysoko postawione osobistości z kręgów diaspory pakistańskiej. Cytowano jego wypowiedź: „Nie jesteśmy głupi i wiemy, jak wygląda »dochodzenie prawdy«, kiedy chodzi o ludzi pochodzenia azjatyckiego". Barbara odsunęła gazetę na bok, gdyż Suzi przyniosła właśnie lemoniadę z grzechoczącą kostką lodu. Barbara skinęła jej głową na znak podziękowania i zagłębiła się w lekturę, nie chcąc prowokować dalszych komentarzy. Potrzebowała bowiem czasu, aby sprawę przemyśleć. Nie miała wątpliwości, że tą „wysoko postawioną osobistością z diaspory pakistańskiej" miał być Tajmullah Azhar. Jego wyjazd z Londynu zanadto pokrywał się w czasie z wydarzeniami na wybrzeżu. Na pewno już tu dotarł i było tylko kwestią czasu, kiedy się na niego natknie. Domyślała się, jak Azhar przyjmie jej prośbę pośredniczenia między nim a miejscową policją. Jak mogła być tak zarozumiała, aby sobie wmówić, że będzie potrzebował jej wstawiennictwa? W końcu jako profesor uniwersytetu jest inteligentnym człowiekiem, więc chyba wie, w co się pakuje! Barbara rozważała tę kwestię, wodząc palcem po oszronionej ściance szklanki. W gruncie rzeczy wiedziała o Taj-mullahu Azharze tylko to, co od czasu do czasu słyszała od jego córki. Na przykład kiedyś Hadija wspomniała: „Tatuś ma dziś do późna zajęcia", z czego Barbara wywnioskowała, że Azhar jest studentem. Przypuszczenie to zdawał się potwierdzać jego młody wiek — po prostu wyglądał na studenta. Kiedy w końcu Barbara odkryła, że jest profesorem mikrobiologii, jej zdziwienie bardziej wynikało z faktu, że właśnie tak młodo wygląda, niż z jakichkolwiek uprzedzeń rasowych. Okazało się też, że ma trzydzieści pięć lat, czyli jest o dwa lata od niej starszy, ale sprawiał wrażenie o jakieś dziesięć lat młodszego. Specjalność naukowa Azhara wiązała się z pewną naiwnością i oderwaniem od życia codziennego. Robił wrażenie zamkniętego w wieży z kości słoniowej — jego zainteresowania obracały się wyłącznie w kręgu doświadczeń laboratoryjnych, wykładów i artykułów naukowych niezrozumiałych dla laików. Delikatna materia pracy śledczej wydawała mu się czymś równie abstrakcyjnym, jak Barbarze jakaś anonimowa bakteria wykryta pod mikroskopem. Charakter pracy naukowej, ze zdobywaniem kolejnych stopni, pomnażaniem dorobku publikacyjnego i udziałem w konferencjach, też nie miał wiele wspólnego ze specyfiką pracy policji. Barbara przekonała się o tym przed rogiem, prowadząc dochodzenie w Cambridge; natomiast Azhar niechybnie dojdzie do tego samego wniosku, gdy tylko stanie oko w oko z oficerem śledczym. Właśnie, oficer śledczy! Barbara sięgnęła jeszcze raz po gazetę, mając nadzieję, że znajdzie tam nazwisko prowadzącego śledztwo. Jeśli zdecydowałaby się wkroczyć do akcji, aby uchronić Tajmullaha Azhara — dobrze byłoby wiedzieć, z kim będzie miała do czynienia. Na trzeciej stronie dziennika znalazła kolejny tekst na ten sam temat. Już w pierwszym akapicie natrafiła na nazwisko, którego szukała, jako że bohaterem artykułu był właśnie oficer prowadzący. Reporter nie bez powodu poświęcił mu tyle uwagi; mało tego, że po raz pierwszy od pięciu z górą lat na półwyspie Tendring odnotowano zgon w tak tajemniczych okolicznościach, to jeszcze śledztwo w tej sprawie prowadziła kobieta! Barbara uśmiechnęła się od ucha do ucha i wydała z siebie radosny pomruk, gdyż tą kobietą okazała się Emily Barlow, dopiero co awansowana do stopnia inspektora. Trzeba trafu, że właśnie pod jej okiem Barbara odbywała trzy ostatnie szkolenia w specjalności detektywa. Uznała to za palec boży, wręcz znak opatrzności. Nie dość, że znajomość z oficerem śledczym ułatwiała jej dostęp do kulis dochodzenia, to jeszcze nadarzała się sposobność podniesienia własnych kwalifikacji, co znacznie zwiększało szansę na awans! Emily Barlow była chyba najbardziej kompetentną, utalentowaną i obdarzoną intuicją kobietą na tym stanowisku. Barbara zdawała sobie sprawę, że pracując przez tydzień u boku Emily, nauczy się więcej, niż gdyby przestudiowała podręcznik kryminologii. Na kursach detektywistycznych koledzy przezywali Emily „Bestia Barlow". W świecie, w którym mężczyźni dochodzą do władzy i stanowisk przez sam fakt, że są mężczyznami, Emily wywalczyła sobie wysoką pozycję zawodową, udowadniając na wszelkie sposoby, że nie jest gorsza od swoich męskich współpracowników. Któregoś wieczoru, kiedy Emily intensywnie ćwiczyła na symulatorze wio- słowania, Barbara zagadnęła ją o kwestię dyskryminacji kobiet. Nie zwalniając tempa ćwiczeń ani o sekundę, przyszła pani inspektor odpowiedziała: „Seksizm? Nie ma takiego problemu. Po prostu faceci wiedzą, że gdy tylko zrobią jakiś błąd — my wskoczymy na ich miejsce. Więc starają się nie popełniać błędów, i tyle!" Tak to Emily pięła się w górę, dążąc do stanowiska głównego komendanta policji. Nie sposób było wątpić, że uda jej się je osiągnąć, skoro już w wieku trzydziestu siedmiu lat dochrapała się stopnia inspektora. Tymczasem Barbara dokończyła swój posiłek i zapłaciła rachunek, zostawiając Suzi szczodry napiwek. Wyszła z lokalu w dużo lepszym nastroju i z rykiem silnika odjechała z parkingu. Wiedziała, że teraz będzie mogła czuwać nad Hadiją i pilnować, aby Tajmullah Azhar nie wpakował się w kłopoty. Dodatkowo zyska też szansę bliższego przyjrzenia się „Bestii Barlow" w akcji. Miała nadzieję, że i sama na tym skorzysta. — Czy mam wam podesłać Presleya do pomocy? Inspektor Emily Barlow przetłumaczyła w myśli pytanie przełożonego na bardziej zrozumiały język. Wiedziała, że naprawdę miało ono oznaczać: „Dacie sobie radę z Pakistańczykami? Bo jeśli nie, to znajdę innego inspektora, który potrafi ich spacyfikować!" Donald Ferguson był już o krok od awansu na zastępcę głównego komendanta policji i nie chciał, aby na jego drodze do kariery stanęły zamieszki na tle politycznym. Zapewniła więc szybko: — Naprawdę, Don, nie potrzebuję żadnej pomocy. W pełni panuję nad sytuacją. — Rzeczywiście! — Nadinspektor parsknął szyderczym śmiechem. — Dwóch moich ludzi w szpitalu i ta cała pakistańska banda, gotowa lada chwila wybuchnąć, to ma być opanowana sytuacja? Co tam teraz się dzieje? — Powiedziałam im prawdę. — Cóż za mistrzowskie posunięcie! — ironizował z udaną słodyczą. Emily zastanawiała się, dlaczego szef o tej porze jeszcze siedzi w pracy, choć demonstracja Paki- stańczyków dawno się rozeszła, a zazwyczaj nie był aż takim pracusiem. Wiedziała, że telefonuje z biura, bo znała numer, na który kazał jej oddzwonić. — Jak sądzicie, Bar-]ow, długo jeszcze potrwa, zanim ten Malik znów wyprowadzi swoich na ulice? — Gdybyście dosłali mi więcej ludzi, nie musielibyśmy się obawiać o spokój na ulicach. — Dostaliście tylu ludzi, ilu mogliśmy wam dać. Chyba że chcecie jeszcze Presleya... „A po diabła mi tu jeszcze jeden inspektor?" — pomyślała. Głośno zaś odpowiedziała: — Nie trzeba mi Presleya, tylko zwykłych posterunkowych, żeby było widać więcej policji na ulicach. — Wystarczy wyłuskać z tłumu prowodyrów. Jeśli nie potraficie tego zrobić... — Moim zadaniem nie jest panowanie nad tłumem — zaoponowała. — Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa, a rodzina denata... — Przede wszystkim ci Malikowie nie są żadną rodziną Kurejśiego, chociaż tam u nich każdy jest pociotkiem każdego! Emily otarła pot z czoła. Nigdy nie miała wątpliwości, że ten stary dureń tylko czeka na pretekst, aby odebrać jej śledztwo. Wystarczy najdrobniejsze potknięcie, a kariera legnie w gruzach. Siląc się na cierpliwość, odrzekła: — Ale on miał się wżenić w tę rodzinę! — I ta rodzina sprowokowała dziś krwawe zamieszki, a wyście jeszcze powiedzieli im całą prawdę! Diabli wezmą wasz autorytet, pani inspektor! — Nie widzę powodu, dla którego miałabym taić przed nimi prawdę, skoro ich pierwszych mam zamiar przesłuchać. Ciekawe, jak mam prowadzić śledztwo w sprawie morderstwa, nie mówiąc zainteresowanym, że chodzi o morderstwo? — Może nie takim tonem, inspektorze Barlow, dobrze? A co ten Malik dotąd zrobił oprócz tego, że podżegał do niepokojów? I w ogóle dlaczego on jeszcze nie siedzi? Emily celowo nie ujawniła Fergusonowi tak oczywistych faktów jak ten, że demonstranci się rozeszli, gdy tylko ekipa telewizyjna przestała ich filmować, ale nie udało się złapać człowieka, który ciskał cegłami. Powiedziała więc tylko: — Zrobił to, co zapowiadał. Muhammad Malik nigdy nie rzucał słów na wiatr, więc nie przypuszczam, aby zmienił się specjalnie dla nas. — Dziękuję za tę wyczerpującą charakterystykę, ale proszę o odpowiedź na moje pytania. — Tak jak zapowiedział, sprowadził z Londynu specjalistę od spraw polityki imigracyjnej. — Niech to diabli! — wymamrotał Ferguson. — I coście mu powiedzieli? — Czy mam powtórzyć słowo w słowo, czy wystarczy streścić? — Tylko bez aluzji, Bar Iow! Jeśli macie coś konkretnego do powiedzenia, to walcie prosto z mostu. Miałaby wiele do powiedzenia, ale moment nie był od- powiedni. — Może nie dziś, Don? Już późno, a przez ten upał je stem cholernie skonana. Nawet tu u mnie jest chyba ze trzy dzieści stopni, a chciałabym przed świtem wrócić do domu... — To dałoby się załatwić! — warknął Ferguson. Chryste, jak ten człowiek lubił demonstrować swoją władzę! Gdyby w tej chwili znajdował się razem z nią w biurze, może rozpiąłby spodnie, żeby pokazać, kto tu jest mężczyzną? — Powiedziałam Malikowi, że wezwaliśmy biegłego z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych — zrelacjonowała. — Jutro rano ma przeprowadzić sekcję zwłok Kurejśiego, ale wszystko wskazuje, że przypuszczalnie było to morderstwo. Powiedziałam mu też, że przekazaliśmy oficjalny komunikat do redakcji „Standardu". Jutro ma się ukazać. — „Przypuszczalnie" to ładnie brzmi — pochwalił Ferguson. — Zostawia nam pewien margines bezpieczeństwa, żebyśmy mogli kontrolować sytuację. Liczę więc, że się za to weźmiecie! Zakończył rozmowę jak zwykle, z trzaskiem rzucając słuchawkę na widełki. Emily na drugim końcu odłożyła swoją delikatnie, dwoma palcami. Jej gabinet miał tak kiepską wentylację, że ręcznik, którym otarła twarz, szybko pokrył się plamami potu. Gdyby zainstalowano tu chociaż wentylator, a jeszcze lepiej klima- tyzację— Na razie jednak miała do dyspozycji tylko jedną nędzną puszkę ciepłego soku pomidorowego, ale lepsze to niż nic. Podważyła ołówkiem wieczko puszki i pociągnęła duży łyk, a potem zaczęła masować sobie kark. Jakże przydałoby się teraz trochę ruchu! Musiała przyznać, że jedną z uciążliwości jej pracy — oprócz konieczności przestawania z bęcwałami pokroju Fergusona — był brak czasu na aktywność fizyczną. O ileż wolałaby wiosłować nawet kilka godzin, niż siedzieć tu i odbierać telefony! Wraz z puszką po soku wyrzuciła do śmieci wydruki ostatnich rozmów. Wkładała właśnie teczki z aktami do torby, gdy w drzwiach pojawiła się Belinda Warner, jedna z policjantek przydzielonych do śledztwa w sprawie Kurej-śiego. Wlokła za sobą kilkumetrową taśmę faksu. — Pani inspektor prosiła o dossier Muhammada Mali ka — oświadczyła. — Przesłali je właśnie z biura wywiadu w Clacton. Zajmie się pani tym teraz czy jutro rano? Emily wyciągnęła rękę po materiały. — Jest tam coś więcej niż to, co już wiemy? — Wydaje mi się, że aniołek to on nie jest, ale nie mamy na to żadnych dowodów. Tego Emily oczekiwała, więc skinieniem głowy podziękowała podwładnej. Po chwili dał się słyszeć tupot jej kroków na schodach dusznego budynku posterunku policji w Balford-le-Nez. Emily najpierw przejrzała pobieżnie cały materiał, a dopiero potem wgłębiła się w niego dokładnie. Bez względu na zawoalowane groźby i niewyżyte ambicje Fergusona wiedziała na pewno jedno: za wszelką cenę należało zapobiec zamieszkom na tle rasowym, w jakie mógł się przerodzić incydent ze zwłokami znalezionymi na Nez. Sezon turystyczny dopiero się zaczynał, a dopóki morze nęciło zmęczonych upałem mieszczuchów, można było się spodziewać, że wzmożony ruch w interesach położy kres długotrwałej recesji. Jednak miasteczko nękane niepokojami społecznymi nie mogłoby liczyć na zainteresowanie turystów. Wiedział o tym każdy biznesmen w Balford, toteż przed Emily stanęło trudne zadanie. Prowadzenie śledztwa w sprawie morderstwa z równoczesnym unikaniem prowo- kowania konfliktów rasowych wymagało dużej zręczności. Dzisiaj zaś przestała mieć wątpliwości co do tego, że Bal-ford niebezpiecznie balansuje na krawędzi wybuchu. W przekonaniu tym utwierdzał ją sam Muhammad Malik. Już jako nastolatek zwrócił uwagę Emily, rozpoczynającej dopiero pracę w policji. Pełniąc służbę na ulicach południowej części Londynu, nieraz bywała zamieszana w konflikty na tle rasowym i prędko uodporniła się na przytyki do koloru jej skóry. Szybko też nabrała awersji do każdego, kto szermował argumentem rasowym jako kartą przetargową. Muhammad Malik zaś nauczył się używać tego argumentu już w wieku lat szesnastu. Jeszcze jako młoda posterunkowa Emily się zorientowała, że nie warto dawać wiary jego słowom. Wszelkie swe życiowe porażki próbował bowiem uzasadniać dyskryminacją rasową. Tym razem jednak chodziło o morderstwo, którego ofiarą padł Azjata przeznaczony na męża jego siostry. Dziwne, że dotąd Malik nie próbował znaleźć dla tej zbrodni rasistowskich motywów, których doszukiwał się zawsze i wszędzie. Gdyby zaś istotnie wykrył takie motywy, stałoby się to, czego najbardziej obawiał się Donald Ferguson: całe wybrzeże stanęłoby w ogniu rozruchów, a być może nie obe-szłoby się także bez przelewu krwi. Zapowiadały to już dzisiejsze zamieszki. Zarówno incydenty uliczne, jak i zakłócenie sesji rady miejskiej spowodowały, że na posterunku policji urywały się telefony. Najwidoczniej przestraszeni obywatele Balford-le-Nez od razu zaczęli kojarzyć demonstracje pod transparentami i rzucanie cegłami z poważniejszymi aktami terroru, jakie miały miejsce w ostatnich latach. Po telefonie burmistrza miasteczka zażądano od służb wywiadowczych dostarczenia materiałów na temat tych uczestników zajść, którzy mieli największą szansę wejść w konflikt z prawem. Emily miała teraz przed sobą takie dossier, zestawione na podstawie ostatnich dziesięciu lat życia Muhammada Malika. Dane te nie zawierały żadnej rewelacji. Wynikało z nich, że popędliwy nastolatek spoważniał w wieku dwudziestu sześciu lat, stając się przykładnym obywatelem. Odkąd policja wzięła go pod lupę, rejestrowano nawet jego oceny szkolne, wyniki egzaminów, przebieg studiów i pracy zawodowej. Syn szanowanego powszechnie członka rady miejskiej, od trzech lat wierny mąż i ojciec dwojga małych dzieci, dobrze sprawdzał się na kierowniczym stanowisku w rodzinnym przedsiębiorstwie... Niby wszystko było w porządku, może poza jednym drobnym grzeszkiem. Emily wiedziała jednak, że za takimi grzeszkami często kryją się grubsze przewinienia. Z dostarczonych danych wynikało, że Malik był założycielem organizacji młodych Pakistańczyków, znanej pod nazwą „Dżuma". Jako oficjalny cel istnienia tego związku, skupiającego wyłącznie mężczyzn, podawano wzmocnienie więzi integrujących wspólnotę muzułmańską i podkreślenie odrębności narodowej Pakistańczyków na tle zachodniego społeczeństwa. Trzeba trafu, że w ciągu ubiegłego roku dwukrotnie podejrzewano członków Dżumy o podżeganie do bójek między młodymi Azjatami a ich angielskimi rówieśnikami. Raz różnica zdań na temat kolizji drogowej przerodziła się w brutalną walkę na pięści, kiedy indziej zaś zamieszki sprowokowało obrzucenie pakistańskiej uczennicy butelkami z krowią krwią. Oba te incydenty zaowocowały bijatyką, ale po fak- cie nikt nie obciążał winą Dżumy. Doniesienia te nie dawały wystarczających podstaw do postawienia Muhammada poza wszelkim podejrzeniem, ale też nie upoważniły do wskazywania nań jako na winnego. Mimo to Emily nie była zachwycona formami jego działalności, a przesłane dossier bynajmniej nie pozwalało jej spocząć na laurach. Już kilka godzin po demonstracji miała sposobność rozmawiać zarówno z nim, jak i ze sprowadzonym przez niego „specjalistą od spraw polityki imigracyjnej". Mówił głównie ten ostatni, ale Muhammad, pewnie celowo, zachowywał się w sposób wyjątkowo wyzywający. Ba, wręcz tryskał wrogością! Nie chciał nawet usiąść, tylko stał pod ścianą z ramionami skrzyżowanymi na piersi, nie spuszczając wzroku z twarzy Emily. Mierzył ją spojrzeniem na poły pogardliwym, a na poły nieufnym, co odebrało jej chęć do zatajenia przed nim prawdy o śmierci Ku-rejśiego. Zresztą nie zamierzała ukrywać żadnych faktów... przynajmniej nie tych najważniejszych. Aby zapobiec gwałtownym reakcjom z jego strony, jak też zaakcentować, że nie pod wpływem demonstracji zgodziła się na tę rozmowę — Emily zwracała się raczej do towarzysza Muhammada. Był nim jego kuzyn, Tajmullah Azhar, który na pozór stanowił zupełne przeciwieństwo prowodyra. Zachowywał się ze spokojną godnością, ale Emily nie miała wątpliwości, że jako współplemieniec Muhammada kieruje się takimi samymi zasadami. Dlatego starannie dobierała słowa. — Zgon pana Kurejśiego od razu wydał się nam podejrzany — oświadczyła. — Dlatego zażądaliśmy od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przysłania biegłego patologa. Będzie tu jutro i dokona sekcji zwłok. — Ten patolog to Anglik, prawda? — zapytał Muham-mad, sugerując bez osłonek, że taki specjalista na pewno nie potraktuje poważnie śmierci Azjaty. — Nie wiem, jakiej narodowości jest biegły, bo nie mamy prawa stawiać żadnych wymagań pod tym względem. — A na jakim etapie znajduje się obecnie śledztwo? — zapytał Tajmullah Azhar tonem grzecznym, lecz bez krzty -ny uniżoności. Emily podziwiała, jak potrafił to wypośrod-kować. — Odkąd stwierdziliśmy, że ten zgon nasuwa podejrzenie przestępstwa, zabezpieczyliśmy miejsce znalezienia zwłok — odpowiedziała. — Gdzie to się stało? — W starym bunkrze u podnóża Nez. — Czy stwierdzono, że właśnie tam nastąpiła śmierć? „Bystry facet" — pomyślała z uznaniem Emily, ale głoś no musiała zaprzeczyć. — Niczego jeszcze nie stwierdzono z całą pewnością oprócz faktu, że ten człowiek nie żyje, i... — ...i to zabrało wam aż sześć godzin? — podchwycił Muhammad. — Gdyby on był biały, gliny latałyby jak koty z pęcherzem! — ...i zgodnie z waszymi podejrzeniami wszystko wskazuje na morderstwo — dokończyła Emily. Czekała na reakcję Malika, bo to przecież on od początku gardłował o morderstwie. Nie chciała więc odmówić mu tej satysfak- cji. — A nie mówiłem?! — wykrzyknął skwapliwie. — Gdybym nie deptał wam po piętach, pewnie ogłosilibyście, że to nieszczęśliwy wypadek! Emily siłą woli nakazała sobie spokój, bo przecież oni czekali tylko na to, aby dała się sprowokować. Awantura z oficerem śledczym podziałałaby na azjatycką mniejszość jak czynnik zapalny, podczas gdy czysto merytoryczna wymiana zdań byłaby czymś zupełnie innym. Udała więc, że nie wyczuwa ironii w głosie Muhammada, ale dalsze słowa skierowała już do jego kuzyna. — Oględziny miejsca zbrodni zajęły wczoraj około ośmiu godzin. Eksperci sądowi zabezpieczyli ślady i pobrali próbki do badań laboratoryjnych. — Kiedy można oczekiwać wyników? — Daliśmy im do zrozumienia, że sprawa jest pilna. — No więc, jak zginął Hatim? — wtrącił się Muham-mad. — Ależ, panie Malik, już dwukrotnie próbowałam to panu wyjaśnić przez telefon... — Mam uwierzyć, że dotychczas jeszcze nie wiecie, jak on został zamordowany? Przecież ten wasz biegły już widział ciało, a i pani mówiła przez telefon, że sama je widziała! — Widzieć ciało to jeszcze nie wszystko — podkreśliła Emily. — Tyle mógłby panu powiedzieć pański ojciec, który też je widział. Zidentyfikował zwłoki, ale poza tym wie tyle samo co my, czyli nic. — Więc możemy przyjąć, że nie użyto broni palnej? — podsumował cichym głosem Azhar. — Ani noża, pętli czy czegoś podobnego? Takie narzędzie z pewnością pozostawiłoby wyraźne ślady. — Mój ojciec widział twarz Hatima tylko z jednej strony. To znaczy — dodał z naciskiem Muhammad — tyle pozwolono mu zobaczyć. Ciało było owinięte w płachtę, którą na niecałe piętnaście sekund zsunięto do podbródka. Co wy tam ukrywacie, pani inspektor? Emily nalała sobie szklankę wody z dzbanka stojącego na biurku. Poczęstowała także obydwóch mężczyzn, ale odmówili. Tym więcej zostało dla niej, ale czuła potem przykry, metaliczny posmak na języku. Usiłowała wytłumaczyć swoim gościom, że niczego przed nimi nie ukrywa, gdyż na tym etapie śledztwa nie było jeszcze nic do ukrycia. Ustalono, że śmierć musiała nastąpić między dziesiątą trzydzieści a dwunastą trzydzieści w nocy z piątku na sobotę. Patolog orzekł z całą pewnością, że Kurejśi nie popełnił samobójstwa ani nie zmarł śmiercią naturalną. Tyle na razie można było powiedzieć na ten temat. — Gówno prawda! — Muhammad użył inwektywy, za miast wyciągnąć logiczne wnioski z jej wypowiedzi. — Jest pani w stanie stwierdzić, że to nie było samobójstwo ani śmierć naturalna i że wszystko wskazuje na morderstwo, a równocześnie wmawia nam, że nie potrafi powiedzieć, jak on zginął? Emily puściła te wynurzenia mimo uszu i zwracając się do Tajmullaha Azhara, wyjaśniła, że ekipa dochodzeniowa przesłuchała każdego, kto mieszkał w pobliżu Nez. Na miejscu przestępstwa dokonano odpowiednich pomiarów, zabezpieczono odzież denata i pobrano próbki jego tkanek, krwi oraz moczu do analizy toksykologicznej. — Nie widzisz, że ona gra na zwłokę? — Muhammad skierował te słowa także pod adresem Azhara. Emily mu siała w duchu przyznać, że obserwacja była trafna. Okazał się prawie tak bystry jak jego kuzyn. — Nie chce, abyśmy wiedzieli, co się naprawdę stało, bo inaczej wyszlibysmy znowu na ulice. Tylko że wtedy nie zgasiliby nas tak ła two, a to nie byłoby im w smak na samym początku sezo nu! Azhar uciszył go ruchem ręki. — Ale porobiliście zdjęcia, prawda? — Zawsze robimy to na samym początku. Fotografujemy nie tylko zwłoki, ale i miejsce przestępstwa. — Czy moglibyśmy zobaczyć te zdjęcia? — Obawiam się, że nie. — Dlaczego? — Ponieważ od momentu zakwalifikowania zgonu jako morderstwa żaden etap śledztwa nie może zostać ujawniony. Tego się po prostu nie praktykuje. — Mimo to przecieki informacji następują zwykle bardzo szybko! — zaznaczył Azhar. — Być może, ale nie za pośrednictwem oficera śledcze go- Azhar obserwował ją uważnie inteligentnymi piwnymi oczami. Emily niechybnie rumieniła się pod tym spojrzeniem, ale niemiłosierny upał powodował, że nie różniła się niczym od innych swoich rodaków, tak samo czerwonych na twarzach. — A więc jaki przyjęliście kierunek działania? — indagował dalej Azhar. — Czekamy, aż nadejdą wszystkie informacje, a tymczasem tych, którzy znali Kurejśiego, uważamy za podejrzanych. Zaczęliśmy już przesłuchiwać... — ...każdego kolorowego, który go znał — dokończył Muhammad. — Tego nie powiedziałam, panie Malik. — I wcale pani nie musiała tego mówić, pani inspektor! — Tytułował ją tak ostentacyjnie, że pobrzmiewała w tym raczej pogarda. — Na pewno nie ma pani zamiaru szukać mordercy wśród białych. Gdybyśmy nie przyciskali was do muru, naj- prawdopodobniej w ogóle nie uznalibyście tego za morderstwo. Niech pani nie zaprzecza, bo mam już trochę doświadczenia co do sposobu traktowania przez policję zbrodni popełnionych na naszych ludziach. Emily nie dała się sprowokować, a Tajmullah Azhar udał, że nie słyszy oskarżeń miotanych przez kuzyna. Zaproponował tylko: — Może przynajmniej ja mógłbym obejrzeć te zdjęcia? Nie znałem osobiście pana Kurejśiego, a w ten sposób mógłbym uspokoić moich krewnych, że policja niczego przed nimi nie ukrywa. — Przykro mi, ale to niestety niemożliwe — odparła Emily. Muhammad tylko potrząsnął głową, jakby spodziewał się takiej reakcji. — Chodźmy stąd — powiedział do kuzyna. — Gówno z tego wyjdzie. Ona nie ma zamiaru nam pomóc. — Czy zgadza się pani wyjść naprzeciw naszym żądaniom? — zapytał oględnie Azhar. — W jaki sposób? — Emily wolała się upewnić. — Gdybyśmy tak poszli na kompromis... — Żadnych kompromisów! — zaprotestował Muham-mad. — Jeśli zgodzimy się na jakieś ustępstwa, ani się obejrzymy, jak zatuszują sprawę zabójstwa Hatima... — Kuzynie! — Azhar zmierzył go surowym spojrzeniem. Po raz pierwszy podczas tej wizyty w ogóle zwrócił ku niemu wzrok. — Więc jak, pani inspektor? — Niestety, panie Azhar, w śledztwie nie może być kompromisów. Nie rozumiem więc, o co panu chodzi. — Chodzi mi o to, aby załagodzić niepokoje wśród naszej społeczności. Emily musiała przyznać, że jego propozycja może być pożyteczna. Jeśli miałby tym sposobem opanować swoich współplemieńców, wyświadczyłby jej przysługę. Toteż zde- cydowała się na wyważoną odpowiedź. — Także i mnie leży na sercu dobro waszej społeczno ści. Teraz czekała na jego reakcję, aby wiedzieć, dokąd zmierza. — Proponuję więc pani inspektor regularne spotkania z krewnymi narzeczonej zmarłego — wyłożył swoją suge stię. — Ostudziłoby to nastroje nie tylko w obrębie rodzi ny, ale i całej naszej wspólnoty, która dowiadywałaby się o postępach śledztwa. Przystałaby pani na to? Teraz on cierpliwie czekał na odpowiedź, z równie łagodnym wyrazem twarzy jak na początku. Zachowywał się, jakby wszystko — a już zwłaszcza spokój w Balford — zależało od jej chęci do współpracy. Tymczasem Emily w którymś momencie zorientowała się, że Azhar przez cały czas uprzedzał jej wypowiedzi i celowo sterował rozmową, aby doprowadzić do takiej właśnie konkluzji. Poczuła, że ci dwaj faceci nią manipulują, posługując się ogranym chwytem z „dobrym gliną" i „złym gliną". A ona dała się podpuścić jak uczennica przyłapana na kradzieży cukierków! — Oczywiście, że w miarę możliwości pragnę z wami współpracować. — Starannie dobierała słowa, aby do niczego się nie zobowiązywać. — Tylko że, widzicie, w toku śledztwa nie zawsze będę mogła być w pełni dyspozycyjna. — Wygodna odpowiedź! — zauważył Muhammad. — Skończmy już tę komedię, Azhar! — Sądzę, że insynuuje mi pan coś, czego nie zamierzałam powiedzieć — zwróciła uwagę Emily. — Już ja wiem dobrze, co pani zamierza. Spowodować, żeby każdy, kto podniesie na nas rękę, uszedł bezkarnie. — Muhammad! — zmitygował go Azhar. — Dajmy pani inspektor szansę na znalezienie kompromisowego wyjścia. Naprawdę jednak Emily nie chciała iść na żaden kompromis. Oznaczałoby to bowiem konieczność uczestniczenia w spotkaniach, podczas których musiałaby uważać na każde słowo i trzymać na wodzy swój temperament. Prawdę mówiąc, nie miała ani czasu, ani ochoty na taką grę. I bez tego śledztwo posuwało się wolniej, niż planowała — już miała jakieś dwadzieścia cztery godziny opóźnienia wskutek machinacji tych Malików! Natomiast Tajmullah Azhar, może nieświadomie, zostawił jej pewną furtkę. — Czy rodzina zaakceptowałaby także kogoś w moim zastępstwie? — zapytała. — Na czym polegałoby to zastępstwo? — Ta osoba pośredniczyłaby w kontaktach między rodziną lub całą wspólnotą a oficerem śledczym. Zgodzilibyście się na kogoś takiego? — „...i poszli sobie", dodała w myśli. „I żeby wasi ludzie wrócili do swoich zajęć i nie rozrabiali na ulicach". Azhar i Muhammad wymienili spojrzenia. Muhammad tylko wzruszył ramionami, podczas gdy Azhar, wstając już, odpowiedział: — Zgadzamy się, ale pod warunkiem, że jeśli ten czło wiek okaże się stronniczy, niekompetentny lub dwulicowy, pani zajmie jego miejsce. Emily zgodziła się na ten warunek, więc obaj mężczyźni opuścili jej biuro. Wtedy wytarła spoconą twarz papierowym ręcznikiem, który pod wpływem wilgoci rozpadł się w strzępki. Odlepiając je z wilgotnej skóry, załatwiła zaległe rozmowy telefoniczne, w tym także ze swoim przełożonym. Przeczytała już raport służb wywiadowczych o Muham-madzie Maliku, więc teraz zanotowała nazwisko Tajmulla-ha Azhara i zamówiła jego dossier. Potem przewiesiła torbę przez ramię i pogasiła światła w budynku komisariatu. Obcując z muzułmanami, nie zyskała zbyt wiele na czasie, a w sprawach o morderstwo czas liczył się najbardziej. Barbara Havers odnalazła komendę policji w Balford--le-Nez na Martello Road, zabudowanej zaniedbanymi domkami z czerwonej cegły, których ciąg wyznaczał linię biegnącą ku morzu. Komisariat mieścił się w budynku utrzymanym w stylu wiktoriańskim, z masą gzymsów i kominów. Kiedyś musiał tu mieszkać któryś z miejscowych notabli, a obecne przeznaczenie budynku sygnalizowała tylko lampa z niebieskim kloszem i białym napisem „Policja". Gdy Barbara zahamowała przed frontowym wejściem, krzyżujące się światła jej reflektorów oświetliły fasadę siedziby komendy. W drzwiach pojawiła się kobieta w białej koszulce i ciemnych spodniach. Przystanęła na chwilę, by poprawić na ramieniu pasek opasłej torby. Barbara z miejsca rozpoznała Emily Barlow, choć nie widziała jej od półtora roku. Pani inspektor była wysoka, a dobrze rozwinięta muskulatura wskazywała na to, że intensywnie trenuje triatlon. Zbliżała się już do czterdziestki, lecz zachowała figurę dwudziestolatki. Widząc ją, nawet z daleka i w wieczornym świetle, Barbara od razu pomyślała to samo co wtedy, gdy razem odbywały szkolenie — że jej samej do uzyskania takiego wyglądu potrzebna byłaby liposukcja, gruntowna wymiana garderoby i pół roku forsownego indywidualnego treningu! — Cześć, Em! — zawołała. — Ktoś mi powiedział, że jeszcze siedzisz kamieniem w robocie. Na dźwięk jej głosu Emily gwałtownie podniosła głowę, przestępując próg komisariatu. — Boże, toż to Barb Havers! — zdziwiła się. — Co ty tu, u diabła, robisz? Ciekawe, jak by to zabrzmiało, gdyby odpowiedziała: „Siedzę pewnego Pakistańczyka z dzieckiem, żeby się nie wpakował w kłopoty"? Na pewno inspektor Emily Barlow ostro by zareagowała na tę dziwną odzywkę. Wolała więc udzielić bardziej wymijających wyjaśnień. — Przyjechałam na urlop i przypadkowo przeczytałam w tutejszym brukowcu informację o tej sprawie. A że zoba- czyłam tam twoje nazwisko, pomyślałam sobie, że dobrze byłoby przewąchać, jak wygląda sytuacja. — No, to ci się szykuje pracowity urlop. — Sama wiesz najlepiej, że natura ciągnie wilka do lasu. — Barbara sięgnęła do torebki po papierosy, ale w porę sobie przypomniała, że Emily nie tylko sama nie pali, ale potrafi też zmusić palacza do przebiegnięcia z nią jednego czy dwóch okrążeń. Zamiast playersów wyciągnęła więc gumę owocową i poczęstowała starszą koleżankę. — I gratuluję awansu — dodała. — Szybko pniesz się w górę! — Nie gratuluj zawczasu, bo mój szef chętnie by mnie zdegradował do zwykłego krawężnika. — Emily skrzywiła się i zaraz spytała: — Ale co się stało z twoją gębą? Wygląda to okropnie! — Po prostu nie zdążyłam się w porę uchylić — zażartowała Barbara, notując sobie w pamięci, że gdy tylko dorwie się do lustra, spróbuje zdjąć opatrunki. — No, mam nadzieję, że on wygląda gorzej. To znaczy, jeśli to był on... — On już siedzi w pudle za morderstwo. — To wspaniała wiadomość! — Emily się rozpromieniła. — A dokąd się teraz wybierasz? Emily przeciągnęła się i charakterystycznym gestem, dobrze znanym Barbarze, przeczesała palcami włosy. Były ufarbowane na kolor lśniąco czarny i przycięte na jeża w stylu punk. Każda inna kobieta w jej wieku wyglądałaby z nimi groteskowo, ale nie Emily Barlow — ona nigdy nie robiła niczego głupiego. — Prawdę mówiąc — wyznała szczerze — umówiłam się na randkę z pewnym panem. Miała to być taka roman tyczna randka — wiesz, sam na sam, w świetle księżyca i tak dalej. Tymczasem jednak prysły zmysły, więc się wy cofałam. Po prostu wyczułam, że w którymś momencie za cznie mi płakać w mankiet o swojej żonie i dzieciach, a ja nie czuję się na siłach osłaniać go przed atakiem wyrzutów sumienia. To była cała Emily — seks stanowił dla niej tylko jedną z form aerobiku! Barbara skorzystała szybko z okazji. — No więc może znalazłabyś dla mnie wolną chwilkę? Chciałabym pogadać z tobą o tym, co się tutaj dzieje. Inspektor Barlow nie udzieliła od razu odpowiedzi, rozważając celowość tej propozycji. Barbara wiedziała, że na pewno nie zaakceptuje żadnego działania, które mogłoby źle wpłynąć na prowadzoną przez nią sprawę lub zachwiać jej pozycję zawodową. Emily obejrzała się jeszcze raz na budynek komendy i chyba podjęła jakąś decyzję, bo zapytała: — Jadłaś już kolację, Barb? — Tak. „U Breakwatera". — No, toś odważna. Przecież tam karmią samym chole- sterolem. Już widzę, jak wapnieją ci tętnice! Ja od rana nie miałam nic w ustach, więc idę do domu coś zjeść. Chodź do mnie, pogadamy. Widząc, że Barbara szuka w swej pękatej torbie kluczyków, dodała szybko, że niepotrzebny im samochód, mieszka bowiem przy końcu tej samej ulicy. Dojście do miejsca, gdzie Martello Road przechodzi w Crescent, nie zajęło więcej niż pięć minut, tym bardziej że Emily nadała szybkie tempo. Jej dom był ostatni w szeregu dziewięciu podobnych, bardziej lub mniej odnowionych bądź zapuszczonych. Należał do tej pierwszej grupy. Od frontu jego fasadę pokrywało rusztowanie. — Z góry przepraszam za bałagan — uprzedziła Emily, wskazując Barbarze osiem wyszczerbionych schodków, które wiodły na płytką werandę wyłożoną spękaną glazurą w stylu edwardiańskim. — Kiedyś zrobię z tego cacko, ale tak trudno mi znaleźć czas na wykończenie... Pchnęła ramieniem pochlapane farbą drzwi wejściowe. — Wejdź tam — skierowała swego gościa w stronę ko rytarzyka przesyconego parą, zapachem trocin i terpenty ny. — To jedyne miejsce, które zdołałam doprowadzić do w miarę przyzwoitego stanu. Jeśli nawet Barbara przez chwilę myślała, czyby nie przenocować u Emily — szybko porzuciła ten zamiar, gdy tylko zobaczyła, dokąd kazano jej wejść. Mieszkanie robiło wrażenie dusznej kuchni. W pokoiku o powierzchni średniego kredensu mieściła się lodówka, kuchenka spirytusowa, przykrywany zlew i blat roboczy. Oprócz tych ty- powo kuchennych sprzętów znajdowało się tam również łóżko polowe, karciany stolik, dwa składane metalowe krzesła i wanna pochodząca chyba z czasów, kiedy domy nie miały kanalizacji. O toaletę Barbara wolała już nie pytać. Pomieszczenie to oświetlała zwisająca pod sufitem goła żarówka. Lampka przy łóżku i leżący na nim egzemplarz Krótkiej historii czasu wskazywały, że Emily dla rozrywki lubi poczytać przed snem. O ile oczywiście można nazwać rozrywką książkę z zakresu astrofizyki! Rolę pościeli pełnił śpiwór i opasła poduszka w poszewce drukowanej w wizerunki komiksowych postaci. Barbara nigdy by nie przypuszczała, że ta Emily, którą znała z kursów w Maidenstone, może mieszkać w takich warunkach. Gdyby miała odmalować, jak wyobraża sobie mieszkanie inspektora policji — opisałaby pewnie apartament umeblowany prosto, lecz nowocześnie, z przewagą szkła, metalu i kamienia. Emily zdawała się czytać w jej myślach, bo rzuciła swoją wypchaną torbę na blat i opierając się o niego, z rękami w kieszeniach, zaczęła tłumaczyć: — Widzisz, gdybym wykończyła to mieszkanie, zaraz zmieniłabym je na inne, bo ładne wnętrze odrywałoby mnie od pracy. Dla zdrowia psychicznego wystarczy mi pójść do łóżka z jakimś fajnym facetem... — Zadziornie zadarła głowę i dodała już z innej beczki: — Ach, przecież nie spytałam cię jeszcze, jak się ma twoja matka. — Pod względem zdrowia psychicznego? — Przepraszam, to nie miała być aluzja. — Nie musisz przepraszać, bo ja się wcale nie obraziłam. — Ciągle jeszcze z nią mieszkasz? — Nie dawałam już sobie rady! — wyznała Barbara. Niechętnie wyjawiła tej obcej w końcu kobiecie, że oddała matkę do domu opieki. Mówiła o tym zawsze z poczuciem winy, oskarżając się o egoizm. Nieważne, że zakład stwarzał matce warunki lepsze od tych, które miała w ich wspólnym mieszkaniu — matka zawsze pozostawała matką i już za samo to, że wydała ją na świat, Barbara była jej winna wdzięczność. — Musiało ci być ciężko podjąć taką decyzję — podsu- mowała Emily. — Na pewno nie przyszło ci to łatwo. — Ano nie, ale i tak się czuję, jakbym jej w ten sposób odpłaciła. — Za co? — Bo ja wiem? Pewnie za takie życie, jakie miałam. Emily ze współczuciem pokiwała głową, ale przy tym przyglądała się Barbarze tak badawczo, że aż zaswędziała ją skóra pod opatrunkami. W pomieszczeniu panowało do tego niemiłosierne gorąco, na które nie pomagało nawet otwarte okno, nie wiedzieć czemu pomalowane na czarno. — No, trzeba wreszcie coś zjeść! — przypomniała sobie Emily. Przykucnęła przed otwartą lodówką i wyjęła z niej po- jemniczek jogurtu. Wyłożyła go łyżką na dużą miskę i odszukała gdzieś paczkę suszonych owoców i orzechów. Otworzyła ją zębami, mrucząc: — Co za cholerny upał! — Najgorsza pogoda na śledztwo, jaką można sobie wy- obrazić — zgodziła się z nią Barbara. — Nikt nie ma do niczego cierpliwości i łatwo puszczają nerwy. — Mnie to mówisz? — westchnęła Emily. — Przez ostatnie dwa dni usiłuję za wszelką cenę powstrzymać Azjatów od spalenia tego miasta, a mojego szefa od odebrania mi śledztwa i przekazania go swojemu partnerowi od golfa. Barbara skorzystała z okazji, aby podjąć ten wątek. — Dzisiejszą demonstrację transmitowała ITV. Wiedziałaś o tym? — Oczywiście. — Emily wysypała połowę paczki orzechów i suszonych owoców do miski z jogurtem i zamieszała łyżką. Z patery wzięła świeżego banana. — Mało tego, Azjaci wtargnęli na posiedzenie rady miejskiej i podnieśli dziki raban na temat praw człowieka. Któryś z nich zawiadomił telewizję, ale kiedy pojawili się kamerzyści, zaczęli rzucać w nich bryłami betonu. Wezwali nawet na pomoc swoich rodaków z innych miast. A Ferguson, to znaczy mój szef, wydzwania co godzinę, żeby mnie pouczać, jak mam wykonywać swoje obowiązki. — A o co właściwie tym Azjatom chodzi? — To zależy, z którym z nich rozmawiasz. Wyciągają, co się da — raz tuszowanie faktów, to znów sprzysiężenie w obrębie Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego czy wreszcie początek czystek etnicznych. Niepotrzebne skreślić. — A który wariant najbardziej pasuje? — podchwyciła Barbara, siadając na jednym z metalowych krzesełek. Emily zmierzyła ją przelotnym spojrzeniem. — Brawo, Barb! Zaczynasz mówić zupełnie tak jak oni! — Ależ nie chciałam nic sugerować... — Dobrze już, mniejsza z tym. Mam tyle na głowie, to mogę mieć jeszcze i ciebie. — Mówiąc to, małym nożykiem kroiła obranego banana na plasterki, które wsypała do mieszaniny jogurtu z orzechami i suszonymi owocami. — Widzisz, sytuacja wygląda tak, że muszę za wszelką cenę ograniczać przecieki informacji. Mamy tu w mieście bombę z opóźnionym zapłonem, która lada chwila może wybuchnąć, jeśli ktoś niepowołany będzie za dużo wiedzieć. — Kto to taki? — Muzułmanin nazwiskiem Muhammad Malik. Emily wytłumaczyła Barbarze, jakie więzi łączyły go z zamordowanym i jaki jest status rodziny Malików w Balford-le- Nez. Ojciec Muhammada, Akram, sprowadził tu swoją rodzinę przed jedenastu laty. Nie poprzestał jednak, jak większość imigrantów z Azji, na pracy w restauracji, pralni chemicznej, supermarkecie czy na stacji benzynowej. Akram Malik mierzył wyżej. W lot pojął, że w części kraju dotkniętej wysokim bezrobociem dobije się lepszej pozycji społecznej, jeśli stworzy nowe miejsca pracy. Zaczął skromnie, od rzemieślniczego wyrobu musztardy w małej izdebce na zapleczu piekarni przy Old Pier Street, a doszedł do własnej fabryki w północnej dzielnicy miasta. Wprowadził na rynek szeroki asortyment wyrobów, od galaretek w różnych smakach do sosów winegret. — Firma nazywa się „Malik i Syn — Musztardy i Przy prawy" — dokończyła Emily. — Malik sprowadzał z Paki stanu pracowników do tej fabryki, częściowo swoich krew nych, ale i obcych. W ten sposób utworzyło się u nas duże skupisko imigrantów z Azji, a razem z nimi pojawiły się problemy rasowe. — Czy to Muhammad stwarzał takie problemy? — On? Największe! Przez niego muszę się babrać w całym tym politycznym paskudztwie. Wzięła jeszcze brzoskwinię, obrała ją i pokroiła na trójkątne wycinki, które powtykała przy brzegu miski z mieszaniną owocowo-jogurtową. Barbara na ten widok stłumiła w sobie poczucie winy z powodu niezdrowego posiłku, jaki sama zjadła. Emily poinformowała ją, że Muhammad był miejscowym działaczem politycznym, zaangażowanym w walkę na rzecz równych praw dla swoich rodaków. Założył nawet organizację, która w teorii miała służyć krzewieniu braterstwa, solidarności i wzajemnej pomocy wśród młodych Azjatów. W praktyce jednak z nadzwyczajną zajadłością doszukiwała się w najbardziej niewinnym incydencie znamion prześladowań na tle rasowym. A niech tylko ktoś spróbował skrzywdzić Pakistańczyka — wkrótce padał ofiarą mścicieli, których tożsamości przezornie wolał nie ujawniać. — Nikt nie potrafi zmobilizować społeczności azjatyckiej tak jak Malik — przyznała Emily. — Wierci mi dziurę w brzuchu, odkąd znaleziono ciało Kurejśiego, i nie przestanie, dopóki kogoś nie złapię. Tyle że czas na prowadzenie śledztwa muszę sobie wygospodarować między spotkaniami z nim a rozmowami z Fergusonem. — To rzeczywiście ciężka sprawa — zgodziła się Barbara. — Raczej niesmaczna — sprostowała Emily, wrzucając nóż do zlewu. Ze swoim posiłkiem przeniosła się na stół. — Rozmawiałam dziś z tutejszą dziewczyną, kelnerką „U Breakwatera" — przypomniała sobie Barbara, podczas gdy Emily wyjęła z lodówki dwie puszki piwa „Heineken". Jedną podała Barbarze, a w swojej oderwała denko. Usiadła, przenosząc nogę nad siedzeniem krzesła ze zręcznością sportowca, lecz bez kobiecego wdzięku, choć chyba nie zdawała sobie z tego sprawy. — Podobno krążą tu plotki, że Kurejśiemu po prostu zdarzył się wypadek przy szmuglu narkotyków. Jakoby otworzyła mu się w brzuchu torebka heroiny, którą wiózł aż z Pakistanu. Emily nabrała na łyżkę trochę swojej sałatki owocowej, a dla ochłody przetoczyła sobie po czole oszronioną puszkę piwa. — Toksykolodzy nie powiedzieli jeszcze w tej sprawie ostatniego słowa. Oczywiście sprawa może mieć związek z narkotykami, zwłaszcza że blisko stąd do portów. Na pewno jednak narkotyki nie spowodowały jego śmierci. — A wiesz już, co to było? — Owszem, wiem. — Więc dlaczego tak ściemniasz? Myślałam, że nie znacie jeszcze przyczyny zgonu i nie macie pewności, czy to morderstwo. Czy na tym utknęło śledztwo? Emily upiła łyk piwa i zmierzyła Barbarę badawczym spojrzeniem. — Do jakiego stopnia jesteś na urlopie? — Jeśli o to ci chodzi, potrafię trzymać język za zębami. — A jeśli chodzi mi o coś więcej? — Czy chciałabyś, żebym ci pomogła? Emily nabrała już nową porcję jogurtu, ale odłożyła łyżkę i po dłuższym namyśle odrzekła: — Może i tak... — Oczywiście, że ci pomogę! — Barbara mało nie pod- skoczyła z radości, że zyskała taką szansę. Lepsze to niż mozolne torowanie sobie drogi. — Ale dlaczego trzymasz wszystko w takiej tajemnicy? Skoro nie chodzi o narkotyki, to może sprawa ma tło seksualne albo to samobójstwo lub wypadek? — To morderstwo. — Więc jeśli wiadomość o tym przedostanie się na zewnątrz, Azjaci znowu wyjdą na ulice? — Już wiedzą. Powiedziałam im o tym dziś po południu. — No i co? — Nic, od tej chwili będą spać, oddychać i siusiać na naszą korzyść. — Uważasz, że to zabójstwo miało podłoże rasowe? — Tego jeszcze nie wiemy. — Ale wiecie, jak zginął? — Wiedzieliśmy od początku, bo wystarczyło dobrze przyjrzeć się zwłokom. Wolałabym jednak, aby jego rodacy jak najpóźniej się o tym dowiedzieli. — Dlaczego, skoro i tak wiedzą, że to morderstwo? — Tak, ale sposób, w jaki go dokonano, potwierdza ich podejrzenia. — A więc jednak podłoże rasowe? — Kiedy Emily po- twierdziła, Barbara indagowała dalej: — Po czym to poznałaś? Czy na zwłokach znaleziono jakieś charakterystyczne ślady, na przykład swastyki lub coś w tym rodzaju? — Niczego takiego nie było. — To może morderca pozostawił przy nich wizytówkę Frontu Narodowego? — Też nie. — No więc na jakiej podstawie... — Na ciele wykryto liczne krwawe podbiegnięcia i stwierdzono złamanie kręgosłupa szyjnego. — O, kurczę! — skomentowała Barbara z uznaniem. Przypomniała sobie, co przeczytała w gazecie o zabójstwie Kurejśiego — że jego ciało znaleziono w starym bunkrze na plaży. To sugerowało, że ktoś urządził tam na niego zasadzkę. Jeśliby dodać do tego jeszcze pobicie, rzeczywiście wiele wskazywało na mord z przyczyn rasowych. Przetrącony kark świadczył zaś o tym, że mordercą był mężczyzna. Przeciętna kobieta nie miałaby bowiem tyle siły, aby złamać mężczyźnie kręgosłup szyjny. Podczas gdy Barbara próbowała zestawić te fakty w jedną całość, Emily przyniosła torbę, którą zostawiła na blacie kuchennym. Odsunęła na bok swoje nakrycie i wyciągnęła z torby trzy kartonowe teczki. Otworzyła pierwszą, odłożyła ją na bok i sięgnęła po następną. Zawierała ona plik zdjęć na błyszczącym papierze. Emily wybrała spośród nich te, które chciała pokazać Barbarze. Zdjęcia przedstawiały zwłoki, a wykonane zostały rankiem tego dnia, kiedy odkryto je w bunkrze. Pierwsza odbitka ukazywała w zbliżeniu twarz denata, posiniaczoną prawie tak jak twarz Barbary. Szczególnie silne stłuczenie widniało na prawym policzku, a jeden łuk brwiowy był rozcięty. Na kolejnej fotografii utrwalono zbliżenia dłoni zabitego. Znajdujące się na nich zadrapania i otarcia świadczyły o tym, że próbował zasłonić się przed atakiem. Barbara starała się zinterpretować oglądane obrazy. Stłuczenie prawego policzka mogło oznaczać, że napastnik był leworęczny. Z kolei druga rana, po lewej stronie ciała, wskazywałaby na to, że morderca z równą sprawnością po- sługiwał się obydwiema rękami lub też miał wspólnika. Emily podała jej następną fotografię i spytała: — Czy dobrze znasz okolice Nez? — Nie byłam tu od lat, ale poznaję klify, tu jest jakaś kawiarnia, a tu — stara wieża strażnicza... Zdjęcie wykonano z lotu ptaka. Widać było na nim bunkier, w tle urwisty brzeg, kolumnę wieży strażniczej i kawiarnię w kształcie litery „L". Na południowy zachód od kawiarni znajdował się parking, na którym wozy policyjne otaczały opuszczony samochód denata. Barbara zauważyła jednak, że na fotografii brakuje tego, co normalnie byłoby widoczne na parkingu o tej porze. Świateł! Zapytała więc: — Em, czy na przylądku lub na klifie są jakieś lampy czy inne źródło światła? Kiedy podniosła wzrok, zauważyła, że Emily badawczo się jej przygląda, chcąc wyczuć, do czego zmierza. — Nie ma, prawda? — Powróciła do studiowania foto grafii. — A jeżeli nie ma, to... to co on, do wszystkich dia błów, robił na klifach po ciemku? Znów podniosła głowę i zobaczyła, jak Emily podnosi puszkę piwa w geście żartobliwego toastu. — To właśnie chcemy wiedzieć, sierżancie Havers! — oświadczyła i wypiła piwo do dna. 4 — Czy mam pani pomóc się położyć, proszę pani? Już po dziesiątej, a doktor kazał, żeby pani wypoczywała jak należy. Nieśmiały głosik Mary Ellis wyprowadzał Agatę Shaw z równowagi. Opanowała się jednak i odwróciła z wolna od trzech rajzbretów, które Theo kazał ustawić dla niej w bibliotece. Były na nich rozpięte rysunki, przedstawiające panoramę Balford-le- Nez w przeszłości, aktualny wygląd miasteczka i wizję jego przyszłego rozwoju. Przez ostatnie pół godziny starsza pani studiowała te szkice, aby odreagować złość, którą wzbudziła informacja o fiasku nadzwyczajnej sesji rady miejskiej. Przez cały wieczór narastała w niej wściekłość, gdy Theo przy kolacji ujawniał kolejne szczegóły wydarzeń. — Mary, czy ja wyglądam na taką zniedołężnialą staruszkę? — zagadnęła zgryźliwie. — Słucham? — Mary nie zrozumiała. Na jej piegowatej twarzy odbiło się skupienie. Kiedy wytarła spocone dłonie o bawełnianą spódniczkę w wyblakłym bladonie-bieskim odcieniu, pozostały na niej wilgotne plamy. — Wiem, która jest godzina — wyjaśniła cierpliwie Agata. — Zawołam cię, kiedy już będę chciała iść spać. — Ale to już prawie pół do jedenastej, proszę pani... — Mary urwała, przygryzając znacząco dolną wargę. Agata domyślała się, o co jej chodzi, ale nie znosiła, gdy próbowano nią manipulować. Dziewczyna po prostu chciała już wyjść — pewnie umówiła się na randkę z równie piegowatym amatorem jej wątpliwych wdzięków. Nie byłoby w tym niczego złego, ale czemu ta głupia Mary nie powie tego wprost? Prowokowało to Agatę, aby trochę ją podrażnić. W końcu dziewiętnastoletnia pannica powinna umieć wyartykułować swoje pragnienia! W jej wieku Agata odbywała służbę pomocniczą w Marynarce Wojennej i straciła swego ukochanego podczas nalotu na Berlin. W tamtych czasach, jeśli kobieta nie miała odwagi powiedzieć, co myśli, następnym razem mogła już nie mieć po temu okazji. Ba, następnego razu też mogło w ogóle nie być. — No więc jest już wpół do jedenastej, i co z tego? — zachęciła służącą do dalszych wynurzeń. — No bo przecież... ugodziłyśmy się, że mam pracować do dziewiątej, prawda? Agata w milczeniu czekała, co dziewczyna jeszcze powie. Pod jej spojrzeniem Mary wiła się jak piskorz. — No więc dlatego... robi się już późno... Agata tylko uniosła brew i to wystarczyło, aby Mary dała za wygraną. — Proszę mnie zawołać, kiedy pani będzie chciała się położyć, dobrze? — Dobrze. Dziękuję ci, Mary. — Uśmiechnęła się wy- rozumiale. Kiedy tylko dziewczyna zniknęła we wnętrzu domu, Agata wróciła do kontemplacji widoków miasta. Do pierwsze- go z nich przypiętych było siedem zdjęć z okresu, kiedy Balford- le-Nez obchodziło pięćdziesięciolecie swego istnienia (1880- 1930). W centralnym punkcie ekspozycji znajdowało się dzieło życia Agaty — molo spacerowe. Otaczały je, jak płatki kwiatu, zdjęcia innych atrakcyjnych turystycznie obiektów. Jedno z nich ukazywało kabiny kąpielowe wzdłuż wybrzeża Princes Beach, inne — damy pod parasolkami spacerujące po zatłoczonej High Street, sieci rybackie przy wyciągniętej na brzeg łodzi do połowu homarów, hotel „Molo" i szereg edwardiańskich domków gó- rujących nad Balford Promenadę. „Niech diabli porwą tych kolorowych" — myślała Agata. „Mają czelność żądać, żeby wszyscy mieszkańcy Balford włazili im bez wazeliny tylko dlatego, że jeden z nich poniósł zasłużoną karę! Gdyby nie oni, Balford-le-Nez miałoby szansę znów stać się renomowanym nadmorskim kurortem, jakim było przed wojną. I o co im właściwie chodzi? Jak śmieli zakłócić specjalnie dla niej zwołane posiedzenie rady miejskiej?" — Dla nich to kwestia równych praw i swobód obywatelskich — dowodził Theo przy kolacji. I niech go drzwi ścisną, jeśli nie wyglądał, jakby stał po stronie tej bandy dzikusów! — Może będziesz tak miły i wyjaśnisz mi to — zażądała wtedy chłodno. Kątem oka zauważyła, że te słowa sprawiły wnukowi wyraźną przykrość. Stanowczo za bardzo brał sobie wszystko do serca! Z pewnością nie po niej odziedziczył tę naiwną wiarę w ludzką uczciwość, sprawiedliwość i równość. Doskonale wiedziała, co Theo ma na myśli, mówiąc o równych prawach, ale chciała go zmusić, aby sam to powiedział. Czuła bowiem w sobie ducha walki, a że własne ciało odmawiało jej posłuszeństwa — musiała się ograniczyć do utarczki słownej. W końcu dobra kłótnia była lepsza niż nic. Theo jednak nie dawał się sprowokować. Po namyśle Agata musiała przyznać, że miało to swoje dobre strony. Lepiej, żeby nabrał sił, zanim po jej śmierci przejmie zarząd rodzinnej firmy. Przyda mu się wtedy grubsza skóra i mocniejszy kręgosłup. — Rzecz w tym, że Azjaci nie ufają policji — wyjaśnił. — Obawiają się, że nie są traktowani tak samo jak biali. Chcieliby, żebyśmy wszyscy wywierali presję na Wydział Dochodzeniowo- Śledczy. — Jeśli oni pragną być traktowani jak Anglicy — zauważyła wtedy — to sądzę, że powinni także zachowywać się jak Anglicy. — Chyba to robią, bo przecież w ostatnich latach głównie biali organizowali demonstracje. Raz przeciw podatkowi pogłównemu, innym razem przeciw przemocy w sporcie... — Nie mówię o demonstracjach! — przerwała mu. — Chodzi mi o to, że tylko ten może domagać się równych praw z Anglikami, kto przejmie angielski styl bycia, religię i kulturę, a swoje dzieci wychowa w duchu angielskim. Jeżeli ktoś decyduje się na emigrację, niech nie oczekuje, że państwo, które go przyjmie, będzie zaspokajać wszystkie jego zachcianki. Na twoim miejscu, Theo, wystąpiłabym z tym na sesji rady. Słuchając tego kazania, jej wnuk składał serwetkę w równy trójkąt, który położył dokładnie pod kątem prostym do krawędzi stołu. Kiedy skończyła, odezwał się z przekąsem: — Nie wątpię w to, babciu. A potem pewno sama rzu ciłabyś się na demonstrantów i porozbijała im głowy laską! Wstał od stołu i podszedł do babci, położył rękę na jej ramieniu i ucałował ją w czoło. — Nie wygłupiaj się! — odsunęła go szorstko. — Każ Mary Ellis przynieść ser. — Ja już dziękuję. — Theo skierował się w stronę drzwi. — Pójdę do samochodu po szkic. To był ten szkic, przed którym teraz stała, rozpięty na drugim rajzbrecie. Ukazywał panoramę dzisiejszego Balford -le-Nez, z zaniedbanymi domkami wzdłuż plaży, o oknach zabitych deskami i obłażących z farby gzymsach. Niegdyś gwarna High Street, utrwalona na jednym ze zdjęć, powoli zamierała — z każdym rokiem bankrutował tam kolejny sklep. Na szczęście obiektyw aparatu nie mógł uchwycić zaduchu stęchlizny i zbutwiałego drewna, jaki unosił się nad krytym basenem. Wśród fotografii dokumentujących ogól- ną degrengoladę znalazł się jednak także widok mola space- rowego — dumy i miłości Agaty Shaw. Odrestaurowała je własnym sumptem i tchnęła w nie ducha jak Bóg w Adama, gdyż widziała w nim przyszłość miasta, w którym spędziła całe życie. To życie dobiegało już końca, ale liczyła, że wizja przyszłego rozwoju Balford wkrótce wypełni je nową treścią. Wyobrażała sobie wyremontowane hotele, inwestorów zwabionych na wybrzeże niskimi podatkami, odnowione budynki mieszkalne i kipiące świeżą zielenią parki. I byłyby to prawdziwe, przestronne parki, nie spłachetki darni wielkości chusteczki do nosa, które komuś podobało się nazwać trudnym do wymówienia imieniem swojej azjatyckiej matki! Planowała także dodatkowe atrakcje na wybrzeżu — centrum rozrywkowe, odrestaurowany kryty basen, korty do tenisa i sąuasha, boisko do krykieta... Tak mogłoby wyglądać Balford-le-Nez i Agata Shaw walczyła o to jak lwica, mając nadzieję, że w ten sposób zyska nieśmiertelność. Rodziców straciła podczas wojny, a męża w trzydziestym ósmym roku życia. Jej troje dzieci los rzucił we wszystkie strony świata, a czwartym był syn, który zginął w wypadku samochodowym spowodowanym przez głupią skandynawską żonę. Wcześnie się nauczyła, że rozsądniej jest trzymać na wodzy swe oczekiwania i zbytnio się z nimi nie afiszować, ale u schyłku życia doszła do wniosku, że podporządkowanie się woli bożej kosztowało ją tyleż energii, co przeciwstawianie się jej. Tym razem więc postanowiła doprowadzić swoją ostatnią walkę do końca. W czym więc mogła jej przeszkodzić śmierć jakiegoś cu- dzoziemca, którego nie znała osobiście? Potrzebowała oparcia we wnuku. Gdyby Theo okazał się wystarczająco silny i inteligentny, mógłby się stać jej prawą ręką. Pragnęła, aby był nieprzenikniony i niepodatny na wszelkie naciski, natomiast jego bierność i ustępliwość z pewnością nie mogły się przysłużyć powodzeniu jej planów. Ścisnęła w garści swoją trójnożną laskę tak mocno, aż ręka zaczęła jej drżeć. Zgodnie ze wskazaniami fizjoterapeuty musiała teraz skupić się na każdym kroku, jakby wydawała komendy nogom, co kolejno mają robić. Ona, któ- ra kiedyś jeździła konno, grała w tenisa i golfa, wędkowała, żeglowała — teraz, aby dojść do drzwi biblioteki, musiała sobie powtarzać: „Najpierw lewa, potem prawa. Teraz lewa i znów prawa..." Doprowadzało ją to do wściekłości. Gdyby miała psa — na przykład wiernego i uczuciowego owczarka walijskiego corgi — kopnęłaby go, aby odreagować frustrację, o ile byłaby zdolna do takiego wysiłku! Theo siedział w dawnym pokoju śniadaniowym, w którym urządził sobie gabinet. Wyposażył go w telewizor, głośniki stereo, wygodne stare meble, książki i komputer osobisty, za pomocą którego kontaktował się z takimi jak on dziwakami. Łączyły go z nimi wspólne zainteresowania paleontologią, którą Agata nazywała „męskim usprawiedliwieniem dla grzebania w błocie". Theo jednak oddawał się temu zajęciu z taką pasją, z jaką inni mężczyźni ganiają za spódniczkami. Zarówno w dzień, jak i w nocy, gdy tylko znalazł wolną chwilę, udawał się pieszo w kierunku Nez, na klify, z których ocean wymywał coraz to nowe skarby. Tego wieczoru nie siedział przy komputerze ani nie oglądał przez szkło powiększające nieforemnych bryłek przyniesionych z klifów. Przypominały one odłamki kamienia, ale Theo cierpliwie tłumaczył babci, że to, co aktualnie bada, jest na przykład zębem nosorożca... Tym razem rozmawiał z kimś przez telefon. Mówił tak cicho, że Agata nie rozróżniała słów, ale z tonu głosu domyślała się, że jego rozmówca nie bardzo chce go słuchać. Zdołała wychwycić pojedyncze wyrazy: „Wysłuchaj mnie, proszę...", ale w tym momencie Theo zerknął w stronę drzwi i kiedy ją dostrzegł, odłożył słuchawkę. Przyjrzała mu się uważnie. Wieczór był równie gorący jak dzień, a pokój Theo, mimo że usytuowany w zachodniej części domu, najdłużej utrzymywał wysoką temperaturę. Choćby z tego powodu jasna cera Theo była zaczerwieniona i mokra od potu. Mogły jednak zaistnieć i inne przyczyny — może coś o nich wiedział ów tajemniczy rozmówca, który teraz trzymał w ręku słuchawkę głuchego telefonu i dziwił się, że apel: „Wysłuchaj mnie, proszę", zamiast rozwinąć — zakończył rozmowę. Mimo otwartego okna w pokoju panowało nieznośne gorąco — nawet ściany wyglądały, jakby się pociły pod ta- petami od Williama Morrisa. Porozkładane wszędzie stosy gazet, czasopism, książek, a nade wszystko kamieni — Theo powiedziałby: „One tylko wyglądają jak kamienie, babciu. To kości i zęby, o, na przykład tu masz fragment kła mamuta!" — zdawały się jeszcze podnosić temperaturę w pomieszczeniu. Wprawdzie Theo starał się utrzymywać swoje zbiory w czystości, niemniej jednak wydzielały one uporczywy zapach żyznej ziemi. Tymczasem odszedł od telefonu i usiadł przy szerokim dębowym stole. Jego blat pokrywała warstwa kurzu, gdyż Theo nie pozwalał Mary Ellis wycierać eksponatów, obawiając się, że mogłaby zmienić ich ułożenie na drewnianych tacach z przegródkami. Teraz odsunął od stołu stare krzesło z wyściełanym oparciem i obrócił je siedzeniem w stronę babci. Agata jednak nie przyjęła zaproszenia i nie usiadła. Miała chęć wytargać wnuka za uszy. Nie wybierała się jeszcze na tamten świat i nie chciała, by traktowano ją jak osobę zniedołężniałą. Na złość postanowiła rozmawiać z nim na stojąco. — No, i na czym się skończyło? — wróciła do przerwa nej uprzednio rozmowy. Theo ściągnął brwi i otarł pot z czoła grzbietem zgiętego palca. Jego wzrok błądził pomiędzy aparatem telefonicznym a babcią. — Nie interesuje mnie twoje życie intymne — zapewniła Agata. — Modlę się tylko, żebyś miał na tyle rozumu, aby nie dać się wodzić za nos... ani za co innego! Poza tym możesz spędzać swój wolny czas, jak ci się podoba, i robić sobie dobrze, z kim chcesz, chociaż nie wiem, komu by się chciało w taki upał... — Ależ, babciu! — Theo spłonął rumieńcem. Masz ci los, żeby dwudziestosześcioletni mężczyzna jeszcze się czerwienił jak panienka! Właściwie współczuła tej nieznanej osobie, z którą rozmawiał przez telefon. Przynajmniej jego dziadek, Lewis — który popełnił ten kardynalny błąd, że zmarł w czterdziestym drugim roku życia — wiedział, jak zabierać się do kobiety. Wystarczyło mu piętnaście minut — a w dobrych układach dziesięć — aby o-siągnąć spełnienie. Agata traktowała seks w małżeństwie jako zabieg higieniczny, pobudzający krążenie soków żywotnych w każdej partii ciała. — Czy uzyskałeś przynajmniej jakieś zapewnienia? — drążyła dalej temat sesji rady. — Mam nadzieję, że naciskałeś, aby zwołano jeszcze jedno nadzwyczajne posiedzenie? — Właściwie to ja... — zaczął. Rozmawiał z babcią na stojąco, a dla kurażu obracał w palcach któreś ze swoich cennych znalezisk. — No, chyba miałeś tyle oleju w głowie, aby żądać zwołania następnego posiedzenia? Nie pozwoliłeś kolorowym dyktować radnym, co mają robić, prawda? Jego wyraźne zmieszanie starczyło za odpowiedź. Agata jęknęła tylko głośno: „O Boże!", a w duchu pomyślała, że całkiem wdał się w tę swoją głupią matkę. Wbrew sobie poczuła, że jednak musi usiąść. Opadła na siedzenie krzesła z wyściełanym oparciem, ale trzymała się prosto, jak nauczono ją w dzieciństwie. — Co, u Boga Ojca, dzieje się z tobą, Theodorze? — za pytała. — Siadajże, na miłość boską! Kark mi zdrętwieje, jeśli będę rozmawiała z tobą w tej pozycji. Przysunął sobie fotel obity wypłowiałym sztruksem. Na jego siedzeniu widniała plama w kształcie żaby, ale Agata nie zaprzątała sobie głowy jej pochodzeniem. — To nie był odpowiedni moment — spróbował wyjaśnień. — Co nie było odpowiednie? Słyszała go bardzo dobrze, ale wiedziała z doświadczenia, że najłatwiej narzucić komuś swoją wolę, jeśli każe się mu powtarzać to samo tyle razy, że sam zapomni, od czego zaczął. — Moment nie był odpowiedni, babciu — wyjaśnił Theo, splatając ręce na kolanach obleczonych w żółte lniane spodnie. Umiał je tak nosić, że nawet zmięte zachowywały szyk, choć Agata uważała, że nie przystoi to mężczyźnie. — Radni mieli przede wszystkim problem z Muham-madem Malikiem, a i z tym się nie uporali. — Przecież ta sesja nie była zwołana dla niego! — Tak, ale zabity został człowiek, więc na pierwszy plan wysunęły się niepokoje Azjatów co do sprawności działania policji. — Ich niepokoje! — przedrzeźniała Agata. — Babciu, to naprawdę nie był dobry moment, żeby w takim chaosie mówić o rozwoju miasta. — A niby dlaczego? — stuknęła laską w dywan. — Wydawało mi się, że wyświetlenie sprawy zabójstwa na Nez jest pilniejsze niż fundusze na renowację hotelu „Molo"! — Podniósł rękę, uprzedzając Agatę, która już chciała mu przerwać. — Chwileczkę, babciu. Wiem, że dla ciebie ten problem jest ważniejszy. Tak samo ważny jest dla mnie i wszystkich mieszkańców naszego miasta, ale sama chyba przyznasz, że nie ma sensu inwestować w rozwój czegoś, co lada chwila może przestać istnieć. — Chyba nie chcesz mi wmówić, że Azjaci są w stanie zniszczyć całe miasto? Nie są aż tacy głupi, żeby podcinać własną gałąź. — Chcę tylko powiedzieć, że dopóki nasze miasto nie będzie wolne od niepokojów na tle rasowym, wszelkie pieniądze zainwestowane w jego rozwój zostaną wyrzucone w błoto! Tym ją zaskoczył, gdyż w którymś momencie jakby przemawiał przez niego duch nieboszczyka dziadka. Lewis rozumowałby w podobny sposób. — Hm! — chrząknęła. — Na pewno się ze mną zgadzasz. — Sformułował tę myśl jako stwierdzenie, nie pytanie, w czym również przypominał Lewisa. — Poczekam kilka dni, aż napięcie opadnie, a potem wystąpię o zwołanie następnego posiedzenia. Tak będzie najlepiej, sama zobaczysz. Spojrzał na zegar stojący na gzymsie kominka i podniósł się z fotela. — No, teraz to naprawdę powinnaś już być w łóżku. Zawołam Mary Ellis. — Sama ją zawołam, kiedy uznam, że już czas ku temu. Przestań traktować mnie jak... — Tylko bez dyskusji! Skierował się w stronę drzwi. Zanim zdążył je otworzyć, zapytała: — Wychodzisz gdzieś? — Przecież mówiłem, że idę po... — Nie mam na myśli tego, czy wychodzisz z pokoju, tylko czy w ogóle chcesz gdzieś wyjść? — Po wyrazie jego twarzy poznała, że posunęła się za daleko. Theo był z natury łagodny i ustępliwy, ale do pewnych granic. Nie mógł ścierpieć zbyt natrętnej ingerencji w życie osobiste. Spróbowała więc bardziej dyplomatycznie: — Pytam, bo te twoje nocne włóczęgi nie wydają mi się rozsądne. Wobec tak napiętej sytuacji w mieście nikt, kto ma głowę na karku, nie powinien po zmroku wychodzić z domu. Mam nadzieję, że nie zamierzasz płynąć nigdzie łodzią? Wiesz, co sądzę o żeglowaniu o tej porze... Spojrzenie, jakie rzucił Theo, znów przypomniało jej Lewisa. Rysy jego twarzy ułożyły się w maskę bez wyrazu, z której nie dało się nic wyczytać. Była ciekawa, kiedy mógł się nauczyć tak maskować swoje uczucia i dlaczego w ten sposób się zachowywał. — Pójdę po Mary Ellis — obiecał i ulotnił się, pozostawiając jej pytanie bez odpowiedzi. Salija została dopuszczona do udziału w dyskusji, gdyż zamordowany był jej narzeczonym. Zdawała sobie sprawę, że w innych warunkach nie miałaby takiej możliwości. Muzułmańscy mężczyźni z jej otoczenia nie zwykli przykładać wagi do zdania kobiety. Wprawdzie ojciec bardzo ją kochał, co czasem nawet demonstrował, gdy przechodząc obok, lekko dotykał palcami jej policzka, ale w dziedzinie obyczajów zachowywał się, jak przystało na prawowiernego wyznawcę Mahometa. Z oddaniem modlił się pięć razy dziennie, po raz trzeci z rzędu czytał od początku Koran, regularnie przeznaczał część zysków firmy na pomoc ubogim i już dwukrotnie odbył pielgrzymkę do Mekki, obchodząc w koło święty kamień w meczecie Kaba. W czasie gdy Salija mogła przysłuchiwać się rozmowie mężczyzn, jej matka tylko podawała im napoje i przekąski, a bratowa, Jamna, w ogóle się nie pokazywała. Jej mąż, Mu- hammad, zgodnie z tradycją nie życzył sobie, aby jakikolwiek mężczyzna z wyjątkiem jej ojca mógł choćby na nią spojrzeć. Poza tym Jamna wiedziała, że gdyby została na dole, teściowa zagoniłaby ją do pomocy w kuchni, a na to była zbyt leniwa. Skłoniła się więc przed Muhammadem z ostentacyjną przymilnością i pokorą, po czym szybko ulotniła się na górę. Oficjalnie wymówiła się, że musi czuwać nad snem Anasa, który miewał lęki nocne. Naprawdę jednak zamierzała przeglądać barwne zachodnie żurnale, podziwiając kreacje, których Muhammad i tak nigdy nie pozwoliłby jej włożyć. Salija usiadła w przyzwoitej odległości od mężczyzn. Dla podkreślenia jej niższego statusu matka nie podała jej nic do jedzenia ani do picia. Salija nie była wprawdzie głodna, ale w taki upał chętnie napiłaby się lassi — orzeźwiającego napoju jogurtowego, którym matka częstowała męża, syna i ich gościa. Akram Malik swoim zwyczajem uprzejmie podziękował żonie, kiedy postawiła przed nimi talerze i szklanki. War-da dotknęła przelotnie jego ramienia, szepnęła z czułością: „Trzymaj się, Akram", i opuściła pokój. Salija nieraz się dziwiła, jak matka może tak we wszystkim podporządkowywać się mężowi, jakby nie miała własnego zdania. Za każdym razem jednak Warda odpowiadała jej to samo. — Ależ wcale nie muszę się podporządkowywać! Twój ojciec jest dla mnie całym światem i ja dla niego też. W rzeczy samej rodziców Salii łączyła więź, którą córka podziwiała, choć nie do końca rozumiała jej charakter. We wzajemnych stosunkach małżonków dominował jakiś nie- wypowiedziany smutek, maskowany czułością, którą oboje się darzyli. Akram Malik nigdy nie podnosił głosu, ale też nie musiał tego czynić — każde jego słowo było wyrocznią dla żony, a liczył na to, że i dla dzieci. Tymczasem Muhammad już jako nastolatek za plecami ojca nazywał go kpiąco „starym pierdołą". Ilekroć Akram sprzeciwiał się jego zachciankom — wyładowywał złość w gruszowym sadzie za domem, rzucając kamieniami o mur lub kopiąc pnie drzew, aby dać ujście frustracji. Nigdy jednak nie okazywał gniewu w obecności ojca, udając przy nim lojalnego i posłusznego syna. Rozumiał bowiem, że jeśli podporządkuje się woli ojca i wypełni obowiązki względem rodziny, z czasem odziedziczy rodzinną firmę i majątek, a wtedy jego wola będzie prawem dla innych. Salija wiedziała, że Muhammad nie może się doczekać, kiedy to nastąpi. Teraz jednak sam sprowokował gniew ojca. Mało tego, że wzniecił niepokoje w mieście, to jeszcze sprowadził Taj- mullaha Azhara nie tylko do Balford, ale i do swego domu! Wykazał tym samym nielojalność wobec rodziny, ponieważ Tajmullah Azhar, najstarszy syn brata Akrama, został kiedyś z tej rodziny wyklęty, w związku z czym był traktowany jak powietrze nawet przez własnego stryja. Muhammad wprowadził Tajmullaha do domu pod nieobecność ojca. — Synu, nie wolno ci tego robić! — ostrzegała matka. On jednak odpowiedział tylko: — Potrzebny jest nam ktoś z jego doświadczeniem. Je śli nie damy otwarcie do zrozumienia, że nie dopuścimy do zatuszowania sprawy morderstwa Hatima, potraktują nas tak jak zawsze. Warda wyglądała na zmartwioną, ale nie komentowała więcej wizyty Tajmullaha Azhara ani nawet na niego nie spojrzała. Skinęła tylko głową przytakująco, bo uległość wobec męża oznaczała dla niej automatycznie także uległość wobec jedynego syna. Wraz z Saliją wycofała się do kuchni, czekając na powrót Akrama, który musiał tymczasem znaleźć zastępcę na stanowisko Hatima w wytwórni musztardy. — Mamo, kto to jest ten pan? — spytała szeptem Saliją, kiedy matka przygotowywała posiłek. — Jaki pan? — ucięła ostro Warda. — Tam nikogo nie ma! Oczywiste jednak, że Tajmullah Azhar był. Salija usłyszała jego nazwisko po raz pierwszy — i od razu domyśliła się, kto to jest, bo nieraz docierały do niej plotki na jego temat — kiedy ojciec wrócił z pracy. Warda zatrzymała go w kuchni i opowiedziała, jakiego to gościa przyprowadził ich syn. Wtedy Salija dostrzegła, jak zwęziły się oczy Akrama za okularami. To była jego jedyna reakcja na tę wiadomość. — Ale dlaczego...? — spytał krótko po ściszonej wymianie zdań. — Z powodu Hatima — odpowiedziała żona, patrząc na Saliję ze współczuciem. Może sądziła, że córka zdążyła już pokochać człowieka, którego wybrano dla niej na męża? Zresztą właściwie dlaczego nie? Ona też pokochała Akrama Malika w podobnych okolicznościach. — Mu- hammad twierdzi, że twój bratanek ma doświadczenie w takich sprawach. — To zależy, jakie to są sprawy! — parsknął Akram. — Nie powinnaś była wpuszczać go do domu! — A co mogłam zrobić, kiedy on przyszedł z Muham- madem? Był z nim nadal — siedział na jednym końcu kanapy, a brat Salii na drugim. Akram zajął miejsce w fotelu, z haftowaną przez Wardę poduszką pod plecami. Na dużym ekranie telewizora leciał film wypożyczony przez Jamnę, tylko z wyłączonym dźwiękiem, bo wycofując się do swojego pokoju, bratowa nie wyjęła kasety. Salija mogła więc podglądać ponad ramieniem ojca potajemne schadzki dwojga kochanków w stylu Romea i Julii. Tyle że nie ro- mansowali ze sobą przez balkon, ale spotykali się i kochali wśród łanu kukurydzy. Salija na ten widok odwróciła oczy, a serce tłukło się jej w piersi jak ptak złapany w potrzask. — Wiem, ojcze, że nie jesteś zachwycony tym, co się dzia ło dziś po południu — mówił tymczasem Muhammad. — Udało się nam jednak wymusić na policji codzienne spotka nia. Dzięki temu będziemy otrzymywali informacje z pierw szej ręki. Mówił lakonicznie, krótkimi zdaniami, z czego Salija wy- wnioskowała, że dręczy go świadomość dezaprobaty ojca. — Nikt nie rozmawiałby z nami, gdyby nie Azhar. Potrafił tak zapędzić tę inspektorkę w kozi róg, że nie miała wyjścia i musiała się zgodzić. I masz pojęcie, ojcze, że wodził ją za nos, jak chciał, a ona się nawet nie zorientowała! — Spojrzał na Azhara z wyraźnym podziwem. Ten zaś siedział ze skrzyżowanymi nogami i wygładzał palcami kanty spodni, nie spuszczając równocześnie oczu ze stryja. Salija nigdy nie widziała kogoś tak opanowanego w sytuacji, w której był wyraźnie osobą niepożądaną. — A tobie chodziło o wzniecenie rozruchów? — Nieważne, komu o co chodziło. Grunt, że udało się nam doprowadzić do porozumienia. — Myślisz, że sami nie potrafilibyśmy doprowadzić do tego, jak mówisz, porozumienia? — Akram sięgnął po swoją szklankę i pociągnął lassi. Na Tajmullaha Azhara nawet nie spojrzał. — Gliny znają nas od tylu lat, że niezbyt się nami przej mują. Wiesz, ojcze, że kto najgłośniej krzyczy, tego najprę dzej usłyszą. Nie powinien był wypowiadać tego zdania, ale poniosły go nerwy i niechęć do Anglików. Salija podzielała jego poglądy, bo też bywała nieraz celem drwin szkolnych kolegów — ale wiedziała, że ojciec jest innego zdania. Sam bowiem urodził się w Pakistanie i przybył do Anglii jako dwudziestokilkuletni mężczyzna, a tylko raz zdarzyło mu się doznać prześladowań rasowych. Ten odosobniony incydent na londyńskiej stacji metra nie zachwiał w nim wiary w ludzi, których chciał nazywać swymi rodakami. W jego oczach więc zachowanie Muhammada przynosiło niesławę jego narodowi i nieprędko miał mu to zapomnieć. — Kto najgłośniej krzyczy, ten zwykle ma najmniej do powiedzenia! — odparował. — Ale Azhar zna się na organizacji! — wyrzucił z siebie Muhammad przez zaciśnięte zęby. — A my teraz musimy się zorganizować. — Dlaczego właśnie teraz, Muni? Czy Hatim jest mniej martwy niż wczoraj o tej porze? Czy przyszłość twojej siostry jest przez to mniej zagrożona? Co może zmienić obecność jednego człowieka? — Może dużo — oświadczył Muhammad tonem kogoś, kto najlepsze zostawił na deser. — Teraz już wiadomo, że to było morderstwo. Akram wyraźnie sposępniał. Dotychczas, choć bezpodstawnie, pocieszał sam siebie i swoją rodzinę, a szczególnie Saliję, że Hatim poniósł śmierć wskutek nieszczęśliwego wypadku. Teraz natomiast — gdy Muhammad dogrzebał się do prawdy — będzie musiał zacząć myśleć innymi kategoriami. Będzie musiał zadać wiele pytań, które mogą zaprowadzić go w niepożądanym kierunku. — Sami się w końcu przyznali! — gorączkował się Mu hammad. — Po tym, co zaszło na posiedzeniu rady, a po tem na ulicach miasta. Czekaj, ojcze, nie odpowiadaj jesz cze. Wiem, że cię rozgniewałem. Przyznaję, że pewne rze czy wymknęły mi się spod kontroli. Ale zobacz, jakie to dało wyniki! To Azhar poradził nam, żeby wejść na sesję rady. Czy ciebie ta inspektorka poinformowała, że to było morderstwo? Bo mnie nie. A Salii chybaby w ogóle tego nie powiedzieli. Salija spuściła oczy, kiedy mężczyźni spojrzeli w jej stronę. Nie musiała potwierdzać słów brata, bo Akram był obecny przy jej rozmowie z policjantem, który przyszedł poinformować rodzinę o śmierci Hatima. Powiedział wtedy: „Przykro mi, ale na przylądku Nez znaleziono zwłoki. Denat został zidentyfikowany jako pan Hatim Kurejśi, ale ktoś z państwa musi go oficjalnie zidentyfikować. Pani, zdaje się, miała go poślubić?" „Tak" — od- powiedziała wtedy ze smutkiem, choć dusza jej krzyczała: „Nie, nie, nie!" — Zapewne — przyznał Akram. — W każdym razie posunąłeś się za daleko. Jeśli nasz człowiek nie żyje, to ty go nie wskrzesisz! Te słowa nie odnosiły się do Hatima, lecz do Tajmullaha Azhara, gdyż człowieka wyklętego z rodziny jej członkowie uważali za umarłego. Ktokolwiek spotkał go na ulicy — traktował jak powietrze lub odwracał głowę w drugą stronę. Nie wypadało wymawiać jego imienia ani o nim wspominać, choćby aluzyjnie. Mało tego, nie wolno było poświęcić mu ani jednej myśli, gdyż od myślenia do mówienia droga niedaleka, a stamtąd już tylko krok do rozważania możliwości ponownego przyjęcia wyrzutka na łono rodziny... Salija była za młoda, aby mogła dostąpić wtajemniczenia, za jaki to straszny czyn Azhar został wyklęty. Postawiono ją przed faktem dokonanym, zabraniając nawet wspominać komukolwiek o istnieniu takiego człowieka. Teraz, patrząc na kuzyna, z trudem sobie wyobrażała, jak mógł przeżyć dziesięć lat w samotności. Co czuł, tułając się po świecie, nie mając przy sobie nikogo z bliskich? — No więc, co jest ważniejsze? — Muhammad starał się przemawiać rozsądnie, bo nie zależało mu na konflikcie z ojcem. Nie pragnął przecież, mając żonę, dwoje dzieci i dobrze płatne stanowisko, zostać wyrzuconym poza na wias rodziny! — Sam powiedz, ojcze, czy lepiej ścigać mor dercę jednego z naszych ludzi, czy pilnować, żeby Azhar nie zbliżył się do nas ponownie? Przecież Salija też padła ofiarą tej zbrodni, nie tylko Hatim. Mamy chyba w stosun ku do niej jakieś zobowiązania! Także i teraz, kiedy Muhammad ponownie spojrzał w jej stronę, Salija skromnie spuściła oczy. Równocześnie poczuła ściskanie w dołku, gdyż wiedziała, jaki naprawdę jest jej brat. Że też nikt dotąd na to nie wpadł! — Nie musisz mnie pouczać, co mam robić w tej sprawie ani w innych — osadził go Akram cicho, lecz stanowczo. — Ależ, ojcze, ja nawet nie próbuję cię pouczać! Próbuję tylko cię przekonać, że bez Azhara... — Muhammad! — przerwał mu Akram, biorąc do ręki jedną z parath, które przyrządziła jego żona. Salija z lubością wdychała zapach mielonego mięsa, którym nadziany był placek. — Dla nas ten człowiek umarł. Nie masz prawa wprowadzać go z powrotem w nasze życie, a tym bardziej do naszego domu. Natomiast nie będę się z tobą spierać co do zbrodni, którą popełniono na osobie Hatima, twojej siostry i nas wszystkich... jeśli to rzeczywiście była zbrodnia. — Przecież ta inspektor sama przyznała, że to morderstwo! A musiała to przyznać, bo wywarliśmy nacisk na Wydział Dochodzeniowo-Śledczy. — Wasz nacisk nie był wcale skierowany przeciw temu wydziałowi. — Ale odniósł skutek, czy nie widzisz tego? W pokoju panowała taka duchota, że biała bawełniana koszulka przylepiła się do spoconego torsu Muhammada. W przeciwieństwie do niego Tajmullah Azhar wykazywał tak niezmącony spokój, jakby już przebywał w innym świecie. Muhammad, czując, że się zagalopował, zmienił ton. — Przepraszam, że sprawiłem ci przykrość, ojcze. Może powinienem był cię uprzedzić, że dojdzie do zakłócenia przebiegu obrad. — Może? — powtórzył Akram. — To, do czego doszło na posiedzeniu rady, było czymś więcej niż tylko zakłóceniem. — W porządku, może niewłaściwie do tego podszedłem... — Może? Salija zauważyła u swego brata wzrastające napięcie mięśni. Teraz był już dorosły, więc nie wypadało mu rzucać kamieniami o mur czy kopać pni drzew, tylko kropli- sty pot wystąpił mu na czoło. Patrząc na niego, Salija mogła docenić przydatność Tajmullaha Azhara jako mediatora między rodziną a policją. Muhammad nie zawsze umiał zapanować nad sobą w konfliktowej sytuacji. Zastraszanie wychodziło mu lepiej, ale w chwili obecnej to nie wystarczyło. — Zobacz tylko, ojcze, co zyskaliśmy dzięki tej demonstracji! — dowodził. — Dopuszczono nas do rozmów z oficerem prowadzącym śledztwo i potwierdzono, że to było morderstwo! — No i dobrze! — przyznał Akram. — Podziękuj za to kuzynowi i niech idzie w swoją stronę. — Szlag by to trafił! — Muhammad ze złości zrzucił z gzymsu kominka trzy oprawione zdjęcia. — Co się z tobą dzieje, ojcze? Boisz się zadrzeć z białasami? — Dosyć! — Akram odstąpił od swego normalnego stylu bycia, podnosząc głos. — Wcale nie dosyć! Boisz się przyznać, że może któryś z tych białasów zamordował Hatima, bo wtedy musiałbyś zacząć myśleć o nich inaczej! A tobie ciężko to strawić, bo przez dwadzieścia siedem lat wolałeś udawać pieprzonego Angola! W tym momencie Akram wstał, kilkoma dużymi krokami przeciął pokój i zanim Salija się zorientowała, w czym rzecz — wymierzył synowi siarczysty policzek. Dziewczyna krzyknęła przerażona: — Przestańcie! — Usłyszała we własnym głosie strach. Bała się ich obu, a raczej tego, co są w stanie zrobić i jak może się to odbić na jedności rodziny. — Muni! Ojcze! Dajcie spokój! Mężczyźni odwrócili się, zastygając w pozycjach, w których zastał ich krzyk Salii. Akram wciąż trzymał palec przed oczami Muhammada w grożącym geście znanym mu od dzieciństwa. Różnica była tylko taka, że teraz Muhammad przewyższał go o co najmniej pięć centymetrów, toteż ojciec musiał podnieść palec w górę. — Przecież wszystkim nam chodzi o to samo! — prze konywała Salija. — Chcemy poznać prawdę o śmierci Ha tima, kto go zabił i dlaczego. Przede wszystkim — dlacze go? Oczywiście nie była stuprocentowo pewna co do prawdziwości tych stwierdzeń, ale przede wszystkim pragnęła przywrócić zgodę między ojcem i bratem. — No więc o co się kłócicie? Czy nie lepiej obrać taką metodę, która najszybciej doprowadzi nas do poznania prawdy? Chyba tego właśnie chcemy! Mężczyźni nie odpowiedzieli od razu. Tymczasem na górze dał się słyszeć płacz Anasa, a zaraz potem tupot klapek Jamny na korytarzu. — Przynajmniej ja tego chcę — dokończyła Salija. Nie musiała dodawać, że została najbardziej poszkodowana, bo zabity miał być jej mężem. Powtórzyła więc tylko z naci skiem: — Muni! Ojcze! Tego właśnie chcę! Tajmullah Azhar podniósł się z kanapy. Był wyraźnie niższy, drobniejszej i szczuplejszej budowy od obydwu kuzynów. Zwrócił się jednak do nich jak do równych sobie, choć Akram nawet nie patrzył w jego stronę. — Caća (stryju)! — przemówił do niego. Akram wzdrygnął się na dźwięk tego słowa, gdyż nawią- zywało ono do istniejących między nimi więzów krwi, do których wolał się nie przyznawać. — Nie chciałbym wnosić niezgody w wasz dom — zaczął Azhar i gestem powstrzymał Muhammada, który już chciał gwałtownie zaprzeczyć. — Pozwólcie sobie pomóc. Nie będę się narzucał, żebyście nie musieli złamać klątwy rzuconej na mojego ojca. Myślę jednak, że mogę być użyteczny, ponieważ już od lat pomagam naszym ludziom, kiedy mają problemy z policją lub urzędami w Londynie. Mam doświadczenie w postępowaniu z Anglikami... — Wiemy, do czego to doprowadziło twego ojca — rzucił Akram z goryczą. Nie zraziło to Azhara. — Moje doświadczenie może teraz przydać się nam wszystkim — ciągnął dalej. — Proszę więc raz jeszcze, pozwólcie sobie pomóc. Ze zmarłym nic mnie nie łączyło, nie mam więc do sprawy emocjonalnego stosunku. Mogę myśleć i działać zupełnie obiektywnie. Oferuję wam moje usługi. — Twój ojciec zhańbił nasze nazwisko. — Akram z uporem wracał do przeszłości. — Toteż go nie używam. Inaczej nie mogę okazać swojego ubolewania — zareplikował Azhar. — On nie spełnił swojego obowiązku. — Za to ja zrobiłem, co mogłem. Akram zrezygnował z dalszej wymiany zdań. Zamiast tego uważnie przyglądał się Muhammadowi, jakby brał mu miarę. Potem z wysiłkiem obrócił się w stronę Salii, która siedziała skulona na brzeżku krzesła. — Wolałbym, aby do tego nie doszło, Salijo. Widzę, jak to przeżywasz. Chciałbym tylko doprowadzić tę sprawę do końca. — Więc pozwól Azharowi... — zaczął Muhammad, ale ojciec gestem ręki nakazał mu ciszę. Teraz zwrócił się do niego: — Robię to tylko ze względu na twoją siostrę, ale nie zmuszaj mnie, abym go oglądał ani z nim rozmawiał. Nie ściągaj nowej hańby na nasze nazwisko! Obrócił się na pięcie i wyszedł. Jego kroki ciężko dudniły na schodach. — Stary pierdoła! — nie wytrzymał Muhammad. — Zawzięty, zacofany stary pierdoła! Tajmullah Azhar pokręcił przecząco głową. — On naprawdę chce dla rodziny jak najlepiej. Kto jak kto, ale ja rozumiem to dobrze. Kiedy Emily zjadła kolację, zaprosiła Barbarę do ogródka na tyłach domu. Już miały wyjść, gdy błogi spokój zakłócił im telefon od kochanka gospodyni. — Nie wierzę, żebyś naprawdę nie chciała się ze mną spotkać po tym wspaniałym tygodniu, jaki przeżyliśmy... Więcej nie zdążył powiedzieć, bo Emily wyłączyła auto- matyczną sekretarkę i dopadła do telefonu. Odwróciwszy się plecami do Barbary, kontynuowała rozmowę, a właściwie to głównie mówiła sama. — Cześć, Gary, to ja... Nie, to nie ma z tym nic wspól nego. Skoro mówiła, że boli ją głowa, to dlaczego mia łabym w to nie wierzyć? Coś sobie wmawiasz... Wiesz, że nie znoszę, kiedy mi przerywasz... W tej chwili mam go ścia, więc nie mogę... Och, nie bądź śmieszny... Nawet gdy- by tak było, to co z tego?... Przecież umówiliśmy się na po- czątku... Dziś wieczorem pracuję... A, to już nie twój interes, kochanie! Zręcznym ruchem odwiesiła słuchawkę i westchnęła: — Ach, ci mężczyźni! Gdyby nie to, że mają przyrządy, którymi mogą nas rozweselać, nie byliby warci zachodu. Barbarze nie chciało się obmyślać dowcipnej odpowiedzi. Nie miała zbyt wielkiego doświadczenia z męskimi „przyrządami", więc tylko ostentacyjnie przewróciła oczyma. Miało to oznaczać coś w rodzaju: „Nieprawdaż?" Pani inspektor wydawała się usatysfakcjonowana tą od- powiedzią. Z blatu wzięła misę owoców i butelkę koniaku. — Chodźmy trochę na świeże powietrze — ponownie zaprosiła Barbarę do ogrodu. Był on niewiele lepiej utrzymany niż wnętrze domu, ale przynajmniej usunięto najbardziej uporczywe chwasty, a wyłożona płytami ścieżka prowadziła łukowatą linią pod drzewo kasztanowca. Barbara i Emily usiadły pod nim na leżakach, sięgając raz po raz po owoce leżące na paterze i pełne kieliszki koniaku, a w gałęziach nad ich głowami śpiewał słowik. Emily dojadała już drugą śliwkę, a Barbara podskubywała kiść winogron. W ogrodzie było nieco chłodniej niż w kuchni i roztaczał się stamtąd piękniejszy widok. W dole samochody sunęły po Balford Road, a pomiędzy drzewami przebłyskiwały światła letnich domków. Barbara zastanawiała się już, dlaczego pani inspektor nie wyniosła na dwór także swego łóżka polowego, śpiwora, lampki nocnej i Krótkiej historii czasu. Emily przerwała jej te rozmyślania. — Spotykasz się z kimś ostatnio, Barb? — Ja? — To pytanie zakrawało na żart. Czyżby Emily nie miała oczu? Przecież mogła sama dośpiewać sobie odpowiedź. Barbara chciała jeszcze dodać: „Ciekawe, z kim miałabym się spotykać? Kto byłby w stanie znieść mój wygląd?", ale rzuciła tylko, siląc się na obojętny ton: — A któż by miał na to czas? Emily przyjrzała się jej uważnie w świetle latarni ulicznej na Crescent. Trochę tego światła padało i na ogródek, bo dom był ostatni w szeregu. Barbara czuła na sobie badawczy wzrok rozmówczyni. — To brzmi jak usprawiedliwienie — podsumowała Emily. — Usprawiedliwienie czego? — Utrzymania tego samego stanu rzeczy. — Emily wyrzuciła pestkę od śliwki na drugą stronę muru ogrodowego. — Nadal żyjesz samotnie, prawda? Ale przecież nie możesz zostać sama już na zawsze! — Niby dlaczego nie? Ty też żyjesz samotnie i jakoś ci to nie przeszkadza. — Mnie nie. Ale można być samą, nie będąc samotną, lub odwrotnie. Rozumiesz, co mam na myśli? Barbara rozumiała to aż za dobrze. Odkąd pamiętała, Emily nie wytrzymałaby bez mężczyzny dłużej niż miesiąc. Cóż, kiedy miała ku temu odpowiednie atuty — urodę, dobrą figurę i niepospolity umysł. Ciekawe, dlaczego kobiety, które bez najmniejszego wysiłku potrafią omotać mężczyzn, sądzą, że inne mają takie same możliwości? Nagle poczuła nieodpartą chęć na papierosa. Wydawało jej się, że nie paliła już od wielu dni. Co też robią niepalący, żeby zyskać na czasie, odwrócić niepożądaną uwagę, uniknąć zbędnej dyskusji lub po prostu uspokoić nerwy? Może mówią tylko: „Przepraszam, ale nie mam ochoty rozmawiać na ten temat"? Barbara wiedziała jednak, że nie byłaby to najszczęśliwsza odpowiedź, szczególnie gdy zamierzała ściśle współpracować z panią inspektor przy pro- wadzeniu śledztwa. — Nie wierzysz mi, prawda? — naciskała Emily, nie słysząc odpowiedzi. — No, powiedzmy, że mój sceptycyzm wsparty jest do- świadczeniem życiowym. — Towarzyszące tym słowom prychnięcie miało sprawić wrażenie beztroski. — Zresztą jest mi dobrze tak jak jest. Emily tym razem natrafiła na morelę i zatoczyła nią kółko na dłoni. — Tak mówisz. — Zabrzmiało to jak stwierdzenie, a nie jak pytanie. Barbara zdecydowała się potraktować tę uwagę jako za- kończenie dyskusji. Szukała w myśli jakiegoś inteligentnego pretekstu, aby zmienić temat. Prawdę mówiąc, odkąd opuściły kuchnię, żadna z nich nie nawiązała do spra- wy morderstwa, ale Barbara nie chciała zanadto ostentacyjnie wrócić do tego wątku. Zbyt delikatną materię stanowił jej status — była tu na wpół służbowo, a na wpół prywatnie. Wolałaby jednak pogadać o konkretach, gdyż w końcu przyjechała do Balford-le-Nez, aby wziąć udział w śledztwie, a nie po to, by rozważać rozmaite aspekty samotności. Przeszła do rzeczy bezpośrednio — pod pretekstem, że nie skończyły jeszcze rozmowy o zabójstwie na Nez. — Zastanawia mnie rasowy aspekt tej sprawy — oznaj miła. Aby Emily nie pomyślała, że wyraża w ten sposób swoje obawy przed przeniknięciem konfliktów rasowych w jej życie prywatne — szybko dodała: — Jeżeli, jak podała telewizja, Hatim Kurejśi dopiero co przybył do Anglii, mógł nie znać swego mordercy. To z kolei nasuwa przypuszczenie, że mogło to być przypadkowe zabójstwo na tle rasowym, jakie zdarzają się w Ameryce czy też w wielkich miastach na całym świecie. Takie nastały czasy! — Zaczynasz rozumować kategoriami Azjatów — zwróciła jej uwagę Emily, nadgryzając morelę. Przełknęła kęs owocu i popiła koniakiem. — Tyle że Nez nie jest odpowiednim miejscem do zabijania przypadkowych ofiar. W nocy nie ma tam żywej duszy, nie palą się żadne lampy ani na plaży, ani na klifach. No więc iść tam samemu o tej porze — zakładając, że Kurejśi poszedł tam dobrowolnie — można z dwóch powodów. Na przykład na spacer... — Czy gdy wychodził z hotelu, było już ciemno? — Tak, nie świecił nawet księżyc. Odrzucamy więc wariant spaceru, bo kto miałby ochotę poruszać się po omacku. Ewentualnie mógł chcieć zostać sam, aby to i owo przemyśleć. — Może obleciał go strach przed planowanym małżeństwem i kombinował, jak by się z tego wycofać? — Brzmi to prawdopodobnie, ale musimy wziąć pod uwagę jeszcze jeden aspekt. Jego wóz został kompletnie splądrowany. Jak sądzisz, co to może oznaczać? Mogło to wskazywać tylko na jedno. — Poszedł tam, bo był z kimś umówiony. Miał mu coś przekazać, ale nie wziął tego czegoś ze sobą i tamten go za to zabił. Potem przeszukał samochód, aby sprawdzić, czy tej rzeczy naprawdę tam nie ma. — Żadna z tych okoliczności nie wskazuje na tło rasowe — zauważyła Emily. — Takie zabójstwa bywają zwykle nieuzasadnione. — Tak, ale nie pozwala też wykluczyć przypuszczenia, że nie zabił go Anglik i że powody nie musiały być rasowe. — Podobnie jak nie oznacza, że nie zabił go Azjata. Barbara przyznała jej rację, ale kontynuowała swój wy wód. — Jeśli więc oskarżyłabyś Anglika o tę zbrodnię, społeczność pakistańska natychmiast uznałaby ją za mord na tle rasowym, gdyż mogło to tak wyglądać. Wtedy znów doszłoby do zamieszek, prawda? — Zgadza się, i dlatego nawet lepiej, że przybył nam jeszcze ten splądrowany samochód, choć to cholernie komplikuje sprawę. Dzięki temu jednak mogę przypisywać tej zbrodni inne tło niż rasowe, przynajmniej dopóki nie będę wiedziała tego na pewno. W ten sposób zyskam na czasie i zdążę obmyślić jakąś strategię, choćby na krótką metę. Żeby przynajmniej ten skurwiel Ferguson nie dzwonił przez najbliższą dobę! — Czy Kurejśiego mógł zabić jego rodak? — myślała głośno Barbara, sięgając po następną kiść winogron. Emily rozsiadła się wygodnie na leżaku, opierając swój kieliszek na brzuchu i spoglądając w niebo, na którego tle liście kasztanowca tworzyły czarną koronkę. Ukryty gdzieś wśród nich słowik wciąż śpiewał swoją piosenkę. — Nie odrzucamy takiej możliwości — przyznała Emily. — Jest nawet dość prawdopodobna. Przecież mordercą mógł być ktoś, kogo bardzo dobrze znał. — No i nie zapominajmy, że miał się żenić z córką Malika. — Właśnie, tatuś i mamusia zawczasu obgadali ten ślub. — Więc może tu coś nie grało? Na przykład okazało się, że nie pasują do siebie. Ona chciała się wycofać, z kolei dla niego to małżeństwo było jedyną szansą uzyskania wizy imigracyjnej... A tym sposobem sytuacja mogła zostać rozwiązana raz na zawsze. — Skręcenie komuś karku jest dość drastyczną metodą załatwiania spraw! — zaznaczyła Emily. — Poza tym Akram Malik jest od lat znanym i szanowanym członkiem swojej społeczności. Z tego, co o nim wiem, bardzo kocha swoją córkę i gdyby nie chciała wyjść za Kurejśiego, z pew nością by jej nie zmuszał. Barbara przetrawiła ten wariant i obrała inny wątek. — U nich ciągle w zwyczaju są posagi, prawda? Córka Malika na pewno miała duży. Może Kurejśi nie okazał wy- starczającej wdzięczności za taką hojność? — I dlatego rodzina postanowiła się go pozbyć? — pod- chwyciła Emily, wyciągając przed siebie nogi i splatając dłonie wokół kieliszka z koniakiem. — Niewykluczone. Nie posądzałabym o to Akrama, ale co do Muhammada... kto wie? To jednak nie wyjaśnia nam kwestii samochodu. — Czy coś stamtąd zginęło? — Cała tapicerka została doszczętnie wyrwana i pocięta. — A ciało też ktoś obszukał? — Dokładnie. Kluczyki od samochodu znaleźliśmy w kępie chwastów na klifie. Nie przypuszczam, aby Kurejśi sam je tam rzucił. — Czy cokolwiek znaleziono przy zwłokach? — Tylko dziesięć funtów i trzy prezerwatywy. — Żadnych dokumentów? — A kiedy Emily zaprzeczyła, Barbara szybko zadała następne pytanie: — To skąd wiedziałaś, kim on był? Emily westchnęła głęboko i przymknęła oczy. Barbara wyczuła, że doszła właśnie do kulminacyjnego momentu: tego szczegółu śledztwa, którego nie ujawniła nikomu z zewnątrz. — Wczoraj rano znalazł go niejaki łan Armstrong — obwieściła. — Od razu go poznał. — To Anglik — upewniła się Barbara. — Ano Anglik — potwierdziła Emily z grobową miną. Barbara od razu się zorientowała, dokąd rozmówczyni zmierza. — Czy ten Armstrong miał motyw, aby go zabić? — W rzeczy samej — oświadczyła Emily, otwierając oczy i odwracając głowę w kierunku Barbary. — łan Armstrong pracował w firmie „Malik i Syn — Musztardy i Przyprawy". Sześć tygodni temu został zwolniony. — Czy ten Hatim Kurejśi go stamtąd wygryzł? — Gorzej, choć z punktu widzenia Muhammada to nawet lepiej. Mogę sobie wyobrazić, co by zrobił, gdyby dotarła do niego ta wiadomość. — Dlaczego? Co się za tym kryje? — Co chcesz: zemsta, manipulacja, desperacja, przymus i... Faktem jest, że po lanie Armstrongu objął stanowisko Hatim Kurejśi, a po jego śmierci Armstrong odzyskał posadę. Czy może być lepszy motyw? 5 — To mógłby być strzał w dziesiątkę — przyznała Barbara. — Ale czy Armstrong nie miałby silniejszej motywacji, aby zabić tego, kto zwolnił go z pracy? — W pewnych okolicznościach tak, jeśli pragnąłby zemsty. — W pewnych tak, a w tych? — Podobno z posadą Armstronga łączyła się duża od- powiedzialność. Został zwolniony tylko dlatego, że potrzebne było miejsce dla Kurejśiego. — Kurczę blade! — zaklęła Barbara. — Czy ten Armstrong miał alibi? — Twierdzi, że w tym czasie był w domu, z żoną i pię- cioletnim synkiem. Miał akurat zapalenie ucha — oczywiście synek, nie Armstrong. — Żona potwierdza tę wersję? — No cóż, w końcu to on był głównym żywicielem rodziny. — Emily nerwowo przebierała palcami po kulistej powierzchni brzoskwini. — Armstrong zeznał, że pojechał na Nez przejść się po klifach. Spacerował tam w każdą sobotę i niedzielę, aby mieć choć kilka godzin spokoju z dala od swojej pani. Nie wie, czy ktoś widział go podczas tych spacerów, ale uważa, że taki rutynowy zwyczaj to też alibi. Barbara rozumiała, co Emily ma na myśli. Nie zdarzało się znów tak rzadko, że zabójca udawał, iż przypadkowo natknął się na zwłoki, aby skierować podejrzenie na kogoś innego. Niemniej jednak wcześniejsza wzmianka uczyniona przez Emily naprowadziła Barbarę na inny trop. — Zapomnijmy na chwilę o samochodzie. Powiedziałaś, że przy Kurejśim znaleziono prezerwatywy. Może jego nocny spacer miał związek z seksem? Na przykład szedł, żeby spotkać się z prostytutką? Przecież zamierzał się żenić, więc wolał nie ryzykować, że ktoś go zobaczy i doniesie o tym przyszłemu teściowi. — A jaka prostytutka poszłaby z nim za dziesięć funtów, Barb? — Albo początkująca, albo pilnie potrzebująca szmalu. Ponieważ jednak Emily przecząco potrząsnęła głową, Barbara spróbowała z innej beczki. — Może więc chciał się spotkać z kobietą, z którą w innych okolicznościach nie mógłby się zobaczyć? Na przykład z mężatką? Mąż go przyłapał na gorącym uczynku i skręcił mu kark. Czy coś wskazuje na to, że Kurejśi znał żonę Armstronga? — Szukamy wszystkich powiązań — wyjaśniła Emily. — Także ze wszystkimi żonami. — A ten Muhammad jest żonaty? — A jest, jest. Trzy lata temu też rodzina znalazła mu żonę. — Czy to szczęśliwy związek? — Osądź sama. Rodzice oznajmiają ci, że upatrzyli dla ciebie partnera. Widzisz faceta pierwszy raz w życiu i już wiesz, że wrobili cię w małżeństwo. Czy tak wygląda przepis na szczęście? — Nie bardzo, ale oni tak postępują od wieków, więc może to nie jest aż takie złe. Emily rzuciła jej spojrzenie bardziej wymowne od słów. Przez chwilę obie kobiety siedziały w milczeniu, słuchając śpiewu słowika. Barbara porządkowała w myśli fakty, z którymi zaznajomiła ją Emily — ciało, samochód, kluczyki w krzakach, bunkier na plaży, przetrącony kark... — Wiesz co? — odezwała się w końcu. — Jeśli komuś w Belford zależałoby na wywołaniu niepokojów rasowych, to właściwie wszystko jedno, kogo aresztujesz. — Dlaczego? — Bo jeśli aresztowanie ma posłużyć jako pretekst do wznowienia zamieszek, to takim pretekstem może być cokolwiek. Wsadzisz Anglika do kicia, to podniosą raban, że morderstwa dokonano na tle rasowym. A przymknij Pakistańczyka, to zaczną wrzeszczeć, że policja jest do nich uprzedzona! Żeby uderzyć psa, zawsze kij się znajdzie. Emily przestała bawić się brzoskwinią. Zmierzyła Barbarę badawczym spojrzeniem, a kiedy przemówiła — widać było, że podjęła błyskawiczną decyzję. — Słuchaj, Barb, czy znasz się trochę na mediacji? — Na czym? — Powiedziałaś, że chciałabyś mi pomóc. Akurat potrzebny mi funkcjonariusz, który umiałby nawiązywać kontakty z ludźmi, i myślę, że ty byś się nadała. Jakie są twoje stosunki z Azjatami? Chętnie podstawiłabym kogoś do tych kontaktów, choćby po to, żeby nie mieć ciągle szefa na karku. Barbara zaczęła przypominać sobie fakty ze swego życiorysu, które mogłyby ułatwić jej odpowiedź, ale Emily nie czekała, tylko mówiła dalej. Chodziło o to, żeby zgodziła się na odbywanie regularnych konferencji z przedstawicielami społeczności pakistańskiej. Przydałby się ktoś, kto pełniłby funkcję rzecznika policji, przekazującego informacje o przebiegu śledztwa. W tej roli widziała właśnie Barbarę. — Będziesz miała do czynienia z Muhammadem Mali kiem — zapowiedziała. — Uprzedzam, że spróbuje przyci skać cię do muru, więc musisz mieć oczy szeroko otwarte. Na szczęście z Londynu przyjechał jakiś Azhar, który chy ba ma pewien wpływ na Muhammada, więc nawet o tym nie wiedząc, może być dla ciebie pomocny. Barbara mogła sobie wyobrazić, jak Tajmullah Azhar zareaguje na widok posiniaczonej twarzy rzecznika miejscowej policji! — Bo ja wiem... — zaczęła kluczyć. — Właściwie nigdy nie zajmowałam się mediacją... — Głupstwa pleciesz! — Emily nie przejmowała się jej obiekcjami. — Na pewno świetnie sobie poradzisz. Do większości ludzi fakty docierają dopiero wtedy, kiedy są serwowane we właściwej kolejności. Razem zadecydujemy, jaka kolejność jest właściwa. — A jeśli coś się nie uda, to oczywiście ja za to beknę? — przycięła zgryźliwie Barbara. — Ależ na pewno się uda! — sprzeciwiła się Emily. — Wiem, że ze wszystkim dasz sobie radę. A nawet gdyby coś nie wyszło, to kto lepiej niż przedstawiciel Scotland Yardu przekona Azjatów, że traktujemy ich z całą atencją? No więc jak, podejmujesz się tego? Problem był rzeczywiście poważny, ale Barbara uznała, że istotnie może się przysłużyć sprawie. Nie tylko Emily, ale i Azharowi. No bo kto mógłby przełamać mur wrogości Azjatów, jeśli nie osoba zaprzyjaźniona z jednym z nich? Odrzekła więc: — Zgoda. — Świetnie! — ucieszyła się Emily, podnosząc równocześnie rękę w taki sposób, aby światło padało na jej przegub. — O, cholera, zrobiło się późno. Gdzie chcesz nocować? — Prawdę mówiąc, jeszcze niczego sobie nie zarezer- wowałam — przyznała Barbara, ale zaraz pospieszyła z dalszymi wyjaśnieniami, aby Emily nie pomyślała, że chce zatrzymać się u niej. — Może uda mi się znaleźć pokój nad samym morzem, żebym pierwsza poczuła jakiś chłodniejszy powiew! — Nadzwyczajny pomysł! — podchwyciła Emily. Zanim Barbara zdążyła zapytać, co jest nadzwyczajnego w tym, że po całym dniu upału zatęskniła za ożywczym po- wiewem — Emily już rozwinęła swą myśl. Stwierdziła, że najodpowiedniejszy wydaje się jej hotel „Pod Spalonym Domem". Nie miał on wprawdzie bezpośredniego dostępu do plaży, ale znajdował się na północnym krańcu miasteczka, powyżej poziomu morza, toteż nic nie osłoni go od wiatru, gdyby wiał z tamtej strony. Ponieważ nie leżał nad samą wodą, nawet na początku sezonu turystycznego można było tam znaleźć wolny pokój. Mało tego, istniał jeszcze jeden powód, dla którego hotel „Pod Spalonym Domem" stanowił idealne miejsce pobytu dla sierżant Barbary Ha-vers ze Scotland Yardu. — Co to takiego? — zaciekawiła się Barbara. — Tam właśnie mieszkał zamordowany — poinformowała ją Emily i dodała: — Będziesz więc mogła trochę po-węszyć. Rachel Winfield nieraz się zastanawiała, do kogo normalne dziewczęta zwracają się o poradę w ważnych kwestiach moralnych. Wyobrażała sobie, że pewnie udają się z tym do swoich normalnych matek, z którymi mogą zasiąść w kuchni przy filiżance herbaty. A że herbata podsyca nastrój do rozmowy — normalne dziewczęta dzielą się ze swymi normalnymi matkami wszystkim, co im leży na sercu. Właśnie, dzielą się — a więc wymiana myśli musi być dwustronna! Matki wysłuchują zwierzeń córek i wspierają je własnym doświadczeniem życiowym. Niestety, Rachel nie mogła sama skorzystać z tej recepty. Nawet gdyby matka chciała się z nią podzielić własnymi doświadczeniami — w aktualnej sytuacji nie przydałoby się to na nic. Jaki pożytek mogłoby jej przynieść wysłuchanie wrażeń z konkursu tańca towarzyskiego, jeśli sama nie miała głowy do tańca? Jej myśli zaprzątało teraz morderstwo, a nie eliminacje do turnieju boogie-woogie! Connie, matkę Rachel, nękało inne zmartwienie: stały partner wystawił ją do wiatru. Zupełnie jakby wycofał się sprzed ołtarza. Zdarzyło się jej to przedtem już dwa razy — nie chciała nawet wymawiać imion mężczyzn, którzy ją zawiedli — ten jednak zrezygnował dosłownie w ostatniej chwili, niespełna dwadzieścia minut przed rozpoczęciem konkursu. — Podobno dostał sraczki! — relacjonowała Connie z przekąsem. I tak nie poszło jej źle, bo zajęła trzecie miej sce i przyniosła do domu nagrodę: statuetki dwojga tance rzy, on w trykotach, ona w spódniczce. — Cały wieczór przesiedział w sraczu i jęczał, że brzuch go boli. Zajęłabym pierwsze miejsce, gdybym nie musiała tańczyć z Seamu- sem 0'Callahanem. Ten idiota myśli, że jest, kurde, Rudol fem Yalentino! — Nuriejewem! — poprawiła ją po cichu Rachel. — I co ja mogłam zrobić? Najwyżej uważać, żeby nie deptał mi po nogach, bo jemu było wszystko jedno. Skakał jak cap, a przecież mówiłam mu, że przy swingu się nie skacze! Ale on nic, tylko się pocił jak ruda mysz! Connie postawiła swoją nagrodę na metalowym regale imitującym drewno. Znajdowały się tam już ze dwa tuziny podobnych trofeów. Najmniejsze z nich stanowił cynowy puchar z wygrawerowanym rysunkiem wirującej pary tanecznej, największe zaś — posrebrzana misa z wyrytym napisem: „Pierwsze miejsce w turnieju swinga w Southend". Warstwa srebra była na niej w wielu miejscach wytarta wskutek zbyt dokładnego czyszczenia. Connie Winfield cofnęła się o krok i ogarnęła zachwyconym wzrokiem nowy eksponat swojej kolekcji. Po godzinach spędzonych na parkiecie zmęczenie dało się jej nieco we znaki. Forsowny ruch w połączeniu z upałem nadwątliły też jej kunsztowną fryzurę wyczarowaną w zakładzie „Unisex". Rachel przyglądała się matce, stojąc w drzwiach salonu. Na jej szyi zauważyła ślad po miłosnym ukąszeniu i zastanawiała się, czy to dzieło Seamusa 0'Callahana czy Jake'a Bottoma, stałego partnera Connie, którego zastała rano w kuchni. „Nie mógł zapalić samochodu, więc przenocowałam go na kanapie" — tłumaczyła matka, kiedy Rachel stanęła jak wryta, widząc nad stołem bezwłosy tors mężczyzny. Słysząc ten komentarz, Jake nie wytrzymał i mrugnął do niej obleśnie. Nawet i bez tego Rachel zrozumiałaby, co jest grane. Jake Bottom nie był pierwszym mężczyzną, któremu nawalił samochód przed samymi drzwiami domu jej matki. — To już coś, prawda? — Connie nie przestawała się upajać swoimi nagrodami. — Nigdy nie przypuszczałaś, że twoja mama umie tak tańcować, co? „Tańczyć!" — poprawiła w duchu Rachel. — Ej, coś ty taka skwaszona? — ciągnęła dalej Connie, przyglądając się córce. — Mam nadzieję, że nie zapomniałaś zamknąć sklepu? Rache, gdyby nas przez ciebie obrabowali, sprałabym cię na kwaśne jabłko! — Zamknęłam dobrze — zapewniła ją Rachel. — Na wszelki wypadek sprawdziłam dwa razy. — No więc, o co chodzi? Wyglądasz, jakbyś gryzła cy trynę! I czemu się nie malujesz, przecież kupiłam ci szmin ki i cienie? Mogłabyś wyglądać zupełnie przyzwoicie, gdy byś chciała trochę nad sobą popracować! Mówiąc to, Connie wyciągnęła rękę i zmieniła układ włosów Rachel — zaczesała je bardziej do przodu, aby zwisały jak czarne skrzydła i zasłaniały większą część twarzy. Zawsze powtarzała, że tak jest szykowniej. Dziewczyna wiedziała już z doświadczenia, że nie ma sensu spierać się z matką, która przez dwadzieścia lat udawała, że jej córka ma twarz jak każdy człowiek. Trudno było przypuszczać, że nagle zmieni zdanie. — Mamo... — zaczęła. — Connie! — poprawiła ją matka. Kiedy bowiem Rachel skończyła dwadzieścia lat — uznała, że nie wypada jej się przyznawać do posiadania tak dorosłej córki, i zażądała, aby odtąd mówiły sobie po imieniu. Uzasadniała to, twierdząc, że przecież wyglądają jak siostry. — Connie... — powtórzyła Rachel. — No, tak już lepiej. — Connie poklepała córkę po policzku. — Ale koniecznie powinnaś się uróżować. Czemu nie podkreślasz tego, co w tobie najlepsze? Rachel podreptała do kuchni w ślad za matką, która przy- kucnęła przed małą lodówką i wyjęła z niej puszkę coca-coli oraz plastikowy woreczek ze zwiniętą gumową taśmą długą na sześćdziesiąt, a szeroką na dwanaście centymetrów. Rzuciła ją na stół kuchenny, a colę wlała do szklanki, dodając do niej dwie kostki cukru, aż wytworzyła się piana. Postawiła wtedy szklankę na stole i zrzuciła czółenka. Rozsunęła zamek błyskawiczny, aby zdjąć sukienkę, a następnie halkę, po czym w samej bieliźnie usiadła na podłodze. Mając czterdzieści dwa lata, wyglądała o połowę młodziej. Wiedziała o tym, więc chętnie przyjmowała komplementy. Rachel wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom. — Niejedna kobieta oddałaby wszystko, żeby mieć taki płaski brzuch jak ty! — powiedziała. Connie zaczepiła sobie taśmę wokół nóg i na przemian to prostowała się do siadu, to unosiła nogi wysoko nad głowę, naciągając przy tym taśmę, która stawiała opór, jako że przechowywana była w lodówce. — Widzisz, cała rzecz w ćwiczeniach i właściwej diecie. No, i jeszcze trzeba czuć się młodo — perorowała. — Jędr ne mam uda, prawda? Żadnych dołków ani rozstępów? Podniosła nogę pionowo, mierząc wielkim palcem w sufit. Powiodła po niej dłońmi od kostki do miejsca, gdzie nosiła podwiązkę. — Idealne! — pochwaliła Rachel. Usiadła przy stole, podczas gdy matka nadal ćwiczyła, nie kryjąc zadowolenia. — Najgorszy ten upał! — sapała. — Może dlatego tak późno wstajesz, że nie możesz zasnąć, bo ci gorąco? Sama sobie jesteś winna, bo wkładasz koszulę jak za czasów królowej Wiktorii. Spij na golasa, dziewczyno, będzie ci lżej! — To wcale nie z gorąca! — broniła się Rachel. — No więc, co robiłaś w nocy? Facet ci się pchał do łóżka? — Connie równocześnie wykonywała szpagat, odliczając każde powtórzenie. — Mam nadzieję, że potrafisz się zabezpieczyć. Takiemu, co nie chce nałożyć gumki, najlepiej od razu pokaż drzwi. Kiedy byłam w twoim wieku... — Ależ, mamo! — przerwała jej Rachel, uważając, że dyskusja na ten temat jest śmieszna. Za kogo matka ją miała, czyżby za swoje drugie wcielenie? Sama Connie, gdyby wierzyć jej słowom, już w wieku czternastu lat musiała się oganiać od adoratorów i dla córki pragnęła tego samego. — Connie! — poprawiła ją teraz. — Oczywiście, chciałam powiedzieć: Connie. — Ja myślę, że chciałaś, gołąbeczko! — Mrugnęła po- rozumiewawczo. Tym razem położyła się na boku i zaczęła unosić górną połowę ciała, wyrzucając ramiona ponad głowę. Rachel zawsze podziwiała matkę za to konsekwentne dążenie do celu. Cel ten bywał różny, ale za każdym razem Connie wkładała całą duszę w to, co robiła, czy były to konkursy tańca, czy ćwiczenia fizyczne, czy działalność handlowa. Tej cechy Rachel zazdrościła matce najbardziej, lecz teraz pragnęła sama stać się obiektem jej uwagi. Ośmieliła się nawet o to poprosić. — Connie, czy mogłabym cię o coś zapytać? Ale to taka więcej osobista sprawa. — Osobista? — Connie uniosła brew. Z czoła ściekła jej błyszcząc kropelka potu. — Może chciałabyś dowiedzieć się czegoś o życiu? A nie za późno już na to? Mało to razy widziałam, jak z jakimś dupkiem szłaś między budki plażowe? Dysząc i zanosząc się śmiechem, wymachiwała rytmicznie to jedną, to drugą nogą, w górę i w dół. Jej twarz stała się śliska od potu. — Mamo! — zaprotestowała Rachel. — Chyba „Connie", prawda? — Dobra, Connie. — Co, myślałaś, że o tym nie wiem? A w ogóle kto to był? Mieliście coś ze sobą? — Tym razem przełożyła swoją taśmę na ramiona i zaczęła rozciągać ją rękami. Kiedy je zmieniała, na linoleum odciskał się wilgotny ślad w kształcie gruszki postawionej ogonkiem do góry. — Z mężczyznami, Rache, nigdy nic nie wiadomo i nawet nie próbuj ich rozgryźć. Jeżeli chłop ciebie chce i ty jego chcesz — róbcie sobie dobrze i nie zważajcie na nic. Ale jeśli któremuś z was coś nie pasuje — olewaj całą sprawę. Grunt, aby mieć radochę, tylko pamiętaj, żeby się zabezpieczyć. Chyba nie chciałabyś żadnych niespodzianek. No właśnie! Zawsze tak robiłam i było mi z tym dobrze. Mówiąc to, przyglądała się Rachel uważnie, jakby czekała na następne sondujące pytanie lub na dziewczęce wyznanie, sprowokowane przez jej szczerość. — Nie chodzi mi o te rzeczy — sprecyzowała Rachel. — Mam na myśli to, co dzieje się w twojej duszy. Sumienie i tak dalej. Tym razem wyraz twarzy Connie nie zachęcał do dalszych wynurzeń. Wyglądała raczej na zakłopotaną. — Czy to jakieś sprawy religijne? — spytała ze zdziwie niem. — Może ci, co śpiewają „Hare Kryszna", zawrócili ci w głowie? No, nie rób takiej niewinnej miny, bo wiesz, o kim mówię. Widziałam ich na Princes Breakwater, jak tańczyli i grali na bębenkach. Musiałaś przejeżdżać tamtę dy rowerem, nie mów mi, że nie przejeżdżałaś. Wróciła do ćwiczeń ramion. — To nie ma nic wspólnego z religią. Jeśli już, to z kwe stią dobra i zła. O to właśnie chciałam cię zapytać. Sprawa zapowiadała się poważniej, więc Connie odrzuciła swoją gumową taśmę i wstała z podłogi. Upiła duży łyk coli i sięgnęła po dunhille, których paczka leżała w plastikowym koszyczku na stole. Zapaliła i zaciągnęła się głęboko, nie spuszczając z córki oka. Wypuściła w jej kierunku kłąb dymu i niespodziewanie ciepłym tonem spytała: — Co ty tam znowu knujesz, Rachel Lynn? Dla Rachel ta zmiana tonu oznaczała powrót do lat dzie- cinnych, kiedy w Connie chwilami instynkt macierzyński przeważał nad jej wrodzoną obojętnością. — Nic takiego — zapewniła. — Nie miałam na myśli robienia czegoś dobrego lub złego. — No więc co? Rachel zastanowiła się nad odpowiedzią. Kiedy już udało się jej przyciągnąć uwagę matki, chciała wykorzystać szansę jak najlepiej. Oczywiście nie mogła powiedzieć Connie wszystkiego, tak jak nie mogła wyznać tego nikomu innemu — wystarczy, jeśli będzie na tyle szczera, aby uzyskać przynajmniej jakąś radę. — Załóżmy... — zaczęła ostrożnie — że komuś stało się coś złego. — No więc założyłam, i co dalej? — Connie paliła papierosa, starając się nadać twarzy najbardziej myślący wyraz, na jaki mogła się zdobyć kobieta odziana tylko w czarny stanik bez ramiączek, dobrane do niego majteczki i koronkowy pasek do podwiązek. — I że to było coś bardzo poważnego! Dajmy na to, że wiedziałabyś coś, co mogłoby pomóc innym zrozumieć, dlaczego tak się stało. — Kto i co miałby rozumieć? W każdej chwili ludziom przytrafiają się różne złe rzeczy. — Ale to było najgorsze ze wszystkiego! Connie spojrzała na córkę niepewnie, wypuszczając następny kłąb dymu. — Co może być najgorsze? Czyjś dom się spalił, ktoś zgubił wygrany los na loterii czy żona uciekła mu z Ringo Starrem? — Mówię poważnie! — podkreśliła Rachel. Connie musiała wyczuć napięcie w głosie córki, gdyż wyciągnęła spod stołu krzesło i przysiadła się do niej. — Dobrze więc, komuś coś się stało, a ty wiesz dlacze go. Mam rację? No więc powiedz, co to było. — Śmierć. Connie gwałtownie wypuściła powietrze, po czym podniosła do ust papierosa i zaciągnęła się głęboko. — Śmierć? O czym ty mówisz, Rachel Lynn? — Ktoś zginął. A ja... — Jesteś zamieszana w jakieś nieczyste sprawki? — Nie. — No więc w co? — Mamo, właśnie próbuję ci to wyjaśnić. To znaczy, chciałabym cię prosić... — O co? — O radę i pomoc. Chciałabym wiedzieć, czy jeśli ktoś wie coś o czyjejś śmierci, to czy powinien powiedzieć całą prawdę, obojętnie komu, a jeśli to, co ten ktoś wie, nie ma znaczenia dla sprawy, to czy powinien zachować to dla siebie, nawet gdyby go pytali? No bo kiedy nie pytają, to nie ma potrzeby nic mówić. Ale w razie gdyby pytali, to czy ta osoba powinna mówić wszystko, co wie, nawet jeśli nie jest pewna, czy to może coś wnieść do sprawy? Connie patrzyła na córkę takim wzrokiem, jakby zdziwienie nagle pozbawiło ją mowy. Potem jej źrenice się zwęziły, bo stopniowo zaczęła coś rozumieć z chaotycznych słów Rachel. — Masz na myśli czyjąś nagłą śmierć, prawda? — No tak. — W niewyjaśnionych okolicznościach? — Myślę, że tak. — To się stało niedawno? — Tak. — Gdzieś tutaj? Rachel przytaknęła, więc Connie, z papierosem wciśniętym w kącik ust, zaczęła myszkować w stosie gazet, czasopism i listów leżących na stole. Wyciągnęła jakiś numer „Tendring Standard", spojrzała na pierwszą stronę, odrzuciła, sięgnęła po drugi, trzeci... — O to chodzi, prawda? — Pchnęła gazetę w stronę Rachel. Na pierwszej stronie widniał reportaż o zwłokach znalezionych na Nez. — Wiesz coś o tym, kochanie? — Dlaczego sądzisz, że mogłabym coś wiedzieć? — Dobra, dobra. Nie jestem ślepa. Dawno widziałam, że się spoufalasz z tymi kolorowymi. — Nie mów tak. — Dlaczego? Przecież nigdy nie ukrywałaś, że przyjaźnisz się z Sally Malik... — Jeśli już, to Saliją. Wcale tego nie ukrywam, ale nie nazywaj ich kolorowymi. Teraz tylko prymitywy tak mówią. — Przepraszam, już nie będę. — Connie strząsnęła popiół na popielniczkę w kształcie pantofelka na wysokim obcasie. Obcas był przeznaczony do odkładania niedopałków, ale Connie na razie nie chciała się pozbawiać kilku dodatkowych haustów dymu. — Lepiej powiedz mi od razi, co cię gryzie, bo nie mam dziś ochoty na rozwiązywanie łamigłówek. Wiesz coś więcej o śmierci tego faceta? — Nic. To znaczy: nic konkretnego. — A więc wiesz coś niekonkretnego, tak? Znałaś go osobiście? — To pytanie spowodowało lawinę następnych. Connie zdusiła papierosa tak gwałtownie, że przewróciła popielniczkę. — To z nim chodziłaś między budki plażowe? Dawałaś dupy brudasowi? Gdzieś ty miała rozum, dziewczyno, gdzie twoja godność? Myślisz, że powąchałabyś od niego złamanego szeląga, gdyby ci zrobił bachora? A jakbyś załapała od niego jakieś tropikalne choróbsko? Na przykład tego wirusa Enola, Oncola czy jak mu tam? „Ebola" — poprawiła w myśli Rachel. Musiała jednak jakoś wytłumaczyć matce, że nie ma to nic wspólnego z człowiekiem, z którym się spotykała między budkami plażowymi, bez względu na kolor jego skóry. — Mamo... — zaczęła. — Dla ciebie jestem Connie! Connie — Connie — Connie! — No więc, Connie, nikomu nie dałam dupy. Naprawdę myślisz, że ktokolwiek by mnie zechciał, biały, czarny czy choćby liliowy? — A niby dlaczego nie? Masz piękne ciało, wyraziste kości policzkowe, zgrabne nogi... Niejeden chciałby cię mieć, nawet codziennie! We wzroku Connie przebijała taka desperacja, że Rachel darowała sobie wyciąganie z niej całej prawdy. W końcu to ona była odpowiedzialna za wydanie na świat dziecka ze zniekształconą twarzą. Zyć z tą świadomością musiało być równie ciężko, jak żyć z takim felerem urody! — Masz rację, Connie — przyznała, czując, że przez matkę przemawia rozpacz. — Ale na pewno nie miałam nic wspólnego z tym facetem, którego załatwili na Nez. — Mimo to wiesz coś na temat jego śmierci? — Może nie na temat samej śmierci, ale czegoś, co ma z nią związek. Dlatego chciałabym wiedzieć, czy mam o tym mówić, jeżeli ktoś mnie spyta. — A kto miałby spytać? — Na przykład policja. — Policja? — wydusiła Connie przez zaciśnięte wargi. Tak zbladła pod warstwą różu w kolorze fuksji, że umalowane policzki odcinały się od reszty twarzy jak płatki kwiatu. Nie patrząc na Rachel, zaczęła mówić dalej: — Pamiętaj, że pracujemy na własny rachunek. Czegokolwiek się dorobiłyśmy, zawdzięczamy to dobrej woli mieszkańców tego miasta, nie tylko turystów. Rozumiesz? — Oczywiście, wiem o tym. — No więc, jeśli zyskasz opinię papli, takiej, co to lata z gębą do każdego, to przede wszystkim my na tym stracimy. Ludzie zaczną nas omijać, przestaną przychodzić do sklepu, bo nie będą mieli do nas zaufania. Niejeden chętniej pojedzie nawet do Clacton, jeżeli tam będzie mógł bezpiecznie poprosić: „Chciałbym coś ładnego dla jednej pani", i mrugać przy tym okiem, mając pewność, że jego żona się o tym nie dowie. Wyrażam się jasno, prawda, Rachel? Pamiętaj, że musimy przede wszystkim dbać o nasz interes. Po wygłoszeniu tej kwestii napiła się jeszcze coli i wyciągnęła ze stosu makulatury ostatni numer „Women's Own". Zaczęła studiować spis treści, co oznaczało, że rozmowa jest skończona. Rachel śledziła ruchy jej długiego paznokcia pomalowanego na czerwono, którym Connie wodziła po wykazie artykułów. Zatrzymała się wreszcie przy jednym, zatytułowanym „Siedem sposobów, aby poznać, czy on nie kłamie". Rachel poczuła ciarki na plecach — trudno było znaleźć trafniej dobrany tytuł! Może bardziej przydałby się jej artykuł roztrząsający problem: „Co zrobić, kiedy coś wiesz?", ale znała już odpowiedź — najlepiej nic nie robić, tylko czekać. Właściwie tak samo powinien postąpić każdy, kto zetknąłby się z problemem zdrady — czy to w sprawie drobnej, czy ważnej. W takich wypadkach nie opłacało się robić użytku ze swoich wiadomości — mogło z tego wyniknąć tylko nieszczęście. Wydarzenia ostatnich dni w Bal-ford-le-Nez dowiodły tego niezbicie. — Na czas nieokreślony? Właściciel hotelu „Pod Spalonym Domem" aż się oblizał na dźwięk tych słów. Zatarł ręce, jakby już przeliczał pieniądze, które Barbara zostawi u niego po tak długim pobycie. Przedstawił się jako Basil Treves, a kiedy w jej karcie meldunkowej wyczytał, że pracuje w Scotland Yardzie — zaraz dodał, że ma stopień porucznika w stanie spoczynku. Jak sam się wyraził, „służył w Siłach Zbrojnych Jej Królewskiej Mości", przez co uważał się za bratnią duszę Barbary. Do takiego uogólnienia zapewne skłaniał go fakt, że zarówno w wojsku, jak i w policji nosi się mundury. Barbara już od lat tego nie robiła, nie wyprowadzała go jednak z błędu. Zależało jej na dobrych stosunkach z hotelarzem, aby w razie czego mogła liczyć na jego pomoc. Była mu też wdzięczna za to, że nie skomentował wyglądu jej twarzy. Jeszcze w samochodzie, zaraz po wyjściu od Emily, zdjęła opatrunki, ale jej skóra od oczu do ust mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Treves zaprowadził ją na pierwsze piętro, gdzie trzeba było jeszcze przejść przez długi i mroczny korytarz. Nie rzucały się tam w oczy żadne specjalne atrakcje — panowała raczej atmosfera totalnej degrengolady. Spłowiałe dywany pamiętały jeszcze czasy króla Edwarda, deski podłogowe skrzypiały, a sufity zdobiły malownicze zacieki. Właściciela wcale to nie peszyło. Kiedy towarzyszył Barbarze w drodze do jej pokoju, tokował jak najęty, przygładzając rzadkie, tłuste pasma włosów zaczesanych „na pożyczkę" znad lewego ucha. Zapewniał, że „Pod Spalonym Domem" znajdzie wszelkie możliwe udogodnienia. W każdym pokoju miał być kolorowy telewizor z pilotem, a w hallu specjalny odbiornik z większym ekranem, gdyby lubiła spędzać wieczory w towarzystwie... Każdy gość znajdował przy swoim łóżku przybory do zaparzenia porannej herbaty, prawie wszystkie pokoje były wyposażone w łazienki, a dodatkowo na każdym piętrze zainstalowano toalety i natryski... W pokojach założono też telefony mające bezpośrednią łączność z całym światem, a recepcja szczyciła się najnowszym cudem techniki — faksem! Choć sam szef nie był jeszcze zbyt dobrze obeznany z tym urządzeniem. — No, ale chyba pani nie będzie tego potrzebować? — pozwolił sobie wyrazić nadzieję. — Przyjechała tu pani przecież na wakacje, prawda, panno Havers? — Jeśli już, to jestem sierżant Havers, a właściwie sier-żant- detektyw — poprawiła go Barbara. Uznała bowiem, że nadszedł najlepszy moment, aby ustawić Basila Trevesa na właściwej pozycji. Bystre oczka i wyczekująca postawa tego człowieka sugerowały, że będzie służył policji wszelkimi dostępnymi informacjami, ba, nawet poczuje się tym zaszczycony! Już w recepcji zauważyła zdjęcie wycięte z gazety, na którym figurował jako nowo wybrany radny. Wywnioskowała stąd, że należy on do ludzi łasych na zaszczyty i nie przepuści okazji, aby się trochę dowartościować. A dopomagając w ściganiu mordercy, okryłby się niekwestionowaną chwałą! Barbara sądziła więc, że z łatwością wykorzysta go do swoich celów. — Właściwie to jestem tu służbowo — zagaiła, lekko naciągając prawdę do swoich potrzeb. — Z misją specjalną Wydziału Dochodzeniowo-- Sledczego... Treves zatrzymał się w pół kroku tuż przed drzwiami jej pokoju. W ręku trzymał klucz opatrzony masywnym brelokiem z kości słoniowej w kształcie wagonika kolejki górskiej. Barbara zdążyła się już zorientować, że breloki do kluczy były miniaturkami urządzeń z wesołego miasteczka — od gokarta do diabelskiego młyna. Odpowiednie nazwy nosiły też pokoje. — Dochodzenie... Śledztwo? — Treves zapiał z za chwytu. — Pewnie chodzi o... Aha, oczywiście, rozumiem, że pani nie może nic powiedzieć! Z mojej strony zapewniam pani sierżant pełną dyskrecję. We mnie jak w studnię — cicho sza i ani mru-mru! No, to jesteśmy na miejscu. Otworzył wąskie drzwi pokoju, pstryknął wyłącznikiem światła i wycofał się, przepuszczając Barbarę przodem. Zaraz jednak pospieszył za nią. Nucąc pod nosem, umieścił jej plecak na chwiejnym stojaku bagażowym. Z dumą wskazał łazienkę, anonsując, że specjalnie dla niej wybrał „toaletę z widokiem na morze". Poklepał dłońmi żółtawo-zielonkawe pluszowe kapy na dwóch zsuniętych łóżkach, reklamując je jako „ładne i trwałe, byleby nie za bardzo!" Strzepnął różowy pokrowiec na toaletkę w kształcie nerki, aby powtórnie nałożyć go prawidłowo. Wyrównał też wiszące na ścianie obrazki — kopie wiktoriańskich sztychów przedstawiających łyżwiarzy, którzy rozjeżdżają się w różne strony, wcale nie wyglądając na zadowolonych. Palcem wskazał torebki ekspresowej herbaty leżące w koszyczku z przyborami, włączył lampkę nocną, potem ją wyłączył i jeszcze raz włączył, zupełnie jakby dawał sygnały Mor-se'em. — Ma tu pani wszystko, co trzeba, pani sierżant — oznajmił. — Jeśli potrzebowałaby pani czegoś więcej, Basil Treves dniem i nocą jest do pani usług! Wpatrywał się w nią z promiennym uśmiechem i rękoma złożonymi jak do modlitwy. — A może życzy sobie pani czegoś specjalnego na dzi siejszy wieczór? Mam przynieść pani czepek nocny, kawę z pianką, owoce lub wodę mineralną? A może grecki zespół baletowy? — zachichotał uradowany. — Proszę pamiętać, że jestem tu po to, aby spełnić każde pani życzenie. Barbara myślała przez chwilę, czy nie poprosić go, aby strząsnął łupież z ramion — po namyśle doszła do wniosku, że nie o takie życzenia chodziło panu Trevesowi. Spróbowała natomiast otworzyć okna, bo w pokoju panował taki zaduch, że momentalnie zapragnęła, aby wśród hotelowych udogodnień znalazła się klimatyzacja lub wentylatory. Powietrze stało nieruchomo, jakby cały wszechświat nagle wstrzymał oddech. — Wspaniała pogoda, prawda? — zachwycał się tym czasem Treves. — Goście będą się pchali drzwiami i okna mi. Dobrze, że pani przyjechała już teraz, bo za tydzień na pewno miałbym komplet... No, dla pani sierżant zawsze znalazłby się pokój, bo policja przecież ma pierwszeństwo! — Jeśli już o tym mowa, panie Treves... — zaczęła, ale zauważyła, że przy otwieraniu okna pobrudziła sobie czubki palców. Wytarła je dyskretnie o spodnie. — Słucham? Coś jeszcze? — Zadarł głowę jak ptak. — Czy zatrzymywał się u pana niejaki Hatim Kurejśi? Nie spodziewała się, że Basil Treves potrafi jeszcze stanąć na baczność, ale chyba mu się to udało. Brakowało tylko, aby zasalutował. — Tak się nieszczęśliwie złożyło — oświadczył sucho. — A więc mieszkał tu? — Och, nie, chociaż gościłbym go chętnie, nawet bardzo chętnie! „Pod Spalonym Domem" nie ma, nie było i nie będzie dyskryminacji rasowej. — Obejrzał się przez ramię w stronę otwartych drzwi. — Może lepiej je zamknę? Tak też uczynił, a dalej mówił już ściszonym głosem: — Tak zupełnie szczerze, to staram się nie lokować razem ludzi różnych ras. Widzi pani, ja osobiście nie mam nic przeciwko tym kolorowym, uchowaj Boże, ale inni goście... Żyjemy teraz w trudnych czasach, pani sierżant. Nigdy nie zrobiłbym dobrego interesu, gdybym w jakikolwiek sposób podsycał złe nastroje, pani mnie rozumie, prawda? — Czy chce pan przez to powiedzieć, że Kurejśi mieszkał w innej części hotelu? — Może nie tyle w innej części, co trochę na dystans od reszty gości. Chyba nawet on sam tego nie zauważał! — Treves zaakcentował wagę swoich słów, przykładając do piersi złożone ręce. — Widzi pani, mam tu także stałych gości, przeważnie starsze damy, którym trudno zrozumieć, że czasy się zmieniły. Przykro powiedzieć, ale kiedyś przy śniadaniu któraś z nich wzięła pana Kurejśiego za kelnera, biedactwo! Barbara nie miała pewności, czy ten ostatni wykrzyknik odnosi się do Hatima Kurejśiego, czy do starszej pani. Nasunął się jej natomiast inny pomysł. — Czy mogłabym zobaczyć jego pokój? — zapytała. — Ach, więc pani przyjechała tu w tej sprawie? — Konkretnie w sprawie jego zabójstwa. — Zabójstwa? Boże drogi! — Treves sięgnął ręką za siebie, aż namacał jedno z zestawionych łóżek. Opadł na nie i usiadł ze zwieszoną głowa, ciężko oddychając. Kiedy w końcu podniósł głowę, zapytał cichutko: — Czy to zostanie podane do wiadomości publicznej? Gazety napiszą, że zatrzymywał się w moim hotelu? I to teraz, kiedy nareszcie zaczął się ruch w interesie? Jego zachowanie wynikało tyleż z szoku, co z poczucia winy, a po części było podyktowane zwykłą ludzką chciwością. Nie po raz pierwszy utwierdziło ją to w przekonaniu, że w człowieku tkwi wiele nikczemności. Przeświadczenie to musiała mieć chyba wypisane na twarzy, bo pan Treves zaraz zaczął się gęsto tłumaczyć: — Ależ nie chciałem bynajmniej powiedzieć, że nie ob chodzi mnie, co się stało z panem Kurejśim! Przeciwnie, bardzo mi przykro, że tak skończył. To był całkiem sympa tyczny człowiek, mimo tych ich dziwnych zwyczajów. Tyl ko że teraz, skoro przy takiej recesji w końcu coś drgnęło w interesach, nie mogę ryzykować. Barbara nie chciała słuchać dalszych wywodów o sytuacji gospodarczej kraju. — Wspomniał pan coś o jego dziwnych zwyczajach — podkreśliła. Basil Treves zamrugał powiekami. — No, przecież ich zwyczaje są inne od naszych, prawda? — „Ich" to znaczy kogo? — No, tych Azjatów. Na pewno pani to wie, przecież pracując w Londynie, musiała pani mieć z tym do czynienia. Chyba pani nie zaprzeczy, na miłość boską! — A na czym polegała ta jego inność? Treves najwyraźniej błędnie wyczuł jej intencje, bo skrzyżował na piersi ręce, a wyraz jego oczu stał się tępy. Barbarę od razu zaciekawiło, przeciw czemu tak się uzbroił. Nie chciała jednak zrazić hotelarza. — Przecież pan często go widywał — pospieszyła z wy- jaśnieniem — więc jeżeli dawało się zauważyć coś dziwnego w jego zachowaniu, może mi pan tym bardzo pomóc. Jasne, że reprezentował inną kulturę niż reszta pańskich gości... — Ależ on nie był jedynym Azjatą w moim hotelu! — przerwał jej Treves. — Wszyscy goście są u nas mile widziani. — Czy mam przez to rozumieć, że różnił się także od innych Azjatów? Niech pan się nie boi, bo wszystko, co mi pan powie, pozostanie między nami. Wszystkie pańskie spostrzeżenia czy nawet przypuszczenia mogą stanowić dla nas bardzo ważny ślad. Tymi słowami chciała ułagodzić hotelarza i przekonać go, jak znaczące dla przebiegu śledztwa są jego informacje. — Tak, rozumiem, oczywiście — potwierdził, lecz pozostał zamyślony, gładząc swą krzaczastą brodę. — Czy mogłabym zobaczyć jego pokój? — powtórzyła Barbara. — Ależ tak, oczywiście. Zawrócili tym samym korytarzem, którym przyszli. Wspięli się po schodach piętro wyżej i znaleźli w korytarzu prowadzącym do tylnej części budynku. Drzwi do trzech kolejnych pokojów stały otworem, czekając na lokatorów. Czwarte z rzędu były zamknięte i dobiegały zza nich dźwięki włączonego telewizora. Następne, piąte drzwi, na końcu korytarza, należały do pokoju Hatima Kurę j siego. Treves miał uniwersalny klucz do wszystkich zamków. — Nie dotykałem tu niczego od czasu tego... no... wypadku — zapowiedział. Rzeczywiście, trudno było znaleźć eufemizm dla słowa „morderstwo", więc nawet nie próbował i wyznał od razu: — Policja poinformowała mnie tylko, że on nie żyje. Kazali mi trzymać ten pokój zamknięty aż do odwołania. — Nie chcemy, aby ktokolwiek czegoś tam dotykał, dopóki się nie upewnimy, z czym mamy do czynienia — wyjaśniła Barbara. — Czy to był zgon z przyczyn naturalnych, zabójstwo, wypadek czy może samobójstwo. Mam nadzieję, że ani pan, ani nikt inny niczego w tym pokoju nie ruszał? — Nikt, chociaż Akram Malik i jego syn domagali się, abym wydał im osobiste rzeczy zmarłego, bo chcieli je odesłać do Pakistanu. Jasne, że nie byli zachwyceni, kiedy ich tam nie wpuściłem. Muhammad potraktował mnie tak, jakbym brał udział w sprzysiężeniu przeciwko ludzkości! — A co o tym sądzi Akram Malik? — Och, on jest bardzo skryty. Nie byłby taki głupi, żeby się przede mną odkrywać. — Dlaczego? — zapytała Barbara, kiedy Treves otworzył drzwi pokoju Kurejśiego. — Nie lubimy się nawzajem — wyjaśnił Treves z roz- brajającą szczerością. — Nie cierpię dorobkiewiczów, a on znowu nie chce, by go za takiego uważać. Nie wiem, po co on w ogóle przyjechał do Anglii. W Ameryce zrobiłby karierę, bo tam liczą się tylko pieniądze, a to, kim kto jest, znaczy mniej niż numer butów. Proszę bardzo, tak to wygląda — zakończył, włączając główne światło. Pokój Kurejśiego był jednoosobowy, z małym kwaterowym oknem wychodzącym na ogród na zapleczu hotelu. Sprzęty nie pasowały w nim do siebie tak samo jak w pokoju Barbary — kolor żółty i czerwony walczył o lepsze z różowym. — Chyba czuł się tu dobrze — skomentował Treves, choć Barbarę mdliło na widok żałośnie wąskiego łóżka, fotela bez poręczy i z wgniecionym siedzeniem oraz wyskubanych frędzli przy abażurze kinkietu. Nad łóżkiem wisiał oleodruk w stylu wiktoriańskim, przedstawiający młodą kobietę w omdlewającej pozie na szezlongu. Tapeta pod nim była już kompletnie pociemniała od brudu. — Zapewne — przyznała Barbara, krzywiąc się na zapach panujący w pokoju. Unoszące się w powietrzu wonie przypalonej cebuli i rozgotowanej brukselki świadczyły, że pokój znajdował się nad kuchnią, co miało dyskretnie przypominać lokatorowi, gdzie jego miejsce. — A co byłby pan w stanie powiedzieć mi o Hatimie Kurejśim? Czy długo tu przebywał? Odwiedzali go jacyś znajomi, czy może zatrzymywali się na dłużej? Dzwonił do kogoś lub odbierał telefony? Otarła pot z czoła grzbietem dłoni i ruszyła w kierunku komody, gdzie Kurejśi trzymał swoje rzeczy. Przystanęła jednak i najpierw sięgnęła do torby po plastikowe woreczki do zabezpieczenia dowodów rzeczowych, przekazane jej przez Emily. Na ręce nałożyła gumowe rękawiczki. Basil Treves poinformował ją, że Hatim Kurejśi mieszkał „Pod Spalonym Domem" sześć tygodni, czyli w okresie poprzedzającym ślub. Akram Malik zarezerwował mu ten pokój. Nowożeńcy mieli wkrótce otrzymać dom, który wnosiła w posagu córka Malika, ale przeciągały się prace wykończeniowe i dlatego pobyt Kurejśiego w hotelu był wiele razy przedłużany. Codziennie przed ósmą rano wychodził do pracy, a wracał do hotelu o wpół do ósmej lub ósmej wieczorem. W tygodniu jadał tu śniadania i kolacje, bo w weekendy wieczorny posiłek spożywał gdzie indziej. — Z Malikami? — zagadnęła Barbara. Treves wzruszył ramionami i powiódł palcem po tafli drzwi. Skrupulatnie obejrzał czubek palca, chociaż Barbara nawet z daleka, stojąc przy komodzie, widziała grubą warstwę kurzu. Stwierdził, że nie dałby głowy, czy Kurejśi spędzał każdy weekend u Malików. Byłoby to zrozumiałe w normalnych warunkach, kiedy zakochani starają się jak najczęściej przebywać razem. Tu jednak sytuacja była nienormalna, możliwe więc, że denat wynajdywał sobie także inne zajęcia. — Co pan ma na myśli, mówiąc o nienormalnej sytuacji? — Barbara chciała, by uściślił swą wypowiedź. — No, przecież w dzisiejszych czasach takie aranżowane małżeństwo nie jest czymś normalnym! Nie uważa pani, że to trąci średniowieczem? — Widocznie należy to do ich kultury. — Wszystko jedno, jeśli próbujemy zmuszać współczesnych mężczyzn i kobiety, aby stosowali się do średniowiecznych obyczajów, to trudno się dziwić, że tak się to skończyło. — Jak się skończyło? Barbara odnotowywała właśnie przedmioty, które znalazła na komodzie: paszport, monety ułożone w słupki, pięćdziesiąt funtów w banknotach spiętych spinaczem oraz folder reklamujący hotel i restaurację „Zamek" przy szosie do Harwich, z załączoną mapką. Kiedy Barbara ostrożnie otworzyła broszurkę, z jej wnętrza wypadł cennik. Na końcu listy usług oferowanych przez hotel znajdował się wynajem... apartamentów dla nowożeńców! Za jedyne osiemdziesiąt funtów można było zafundować sobie noc poślubną w łożu pod baldachimem. W cenę wliczone było również pół butelki asti spumante, jedna czerwona róża i śniadanie podane do łóżka! „A to romantyk!" — pomy- ślała Barbara i spróbowała zajrzeć do skórzanej teczki, ale po bliższym zbadaniu okazało się, że jest zamknięta na kluczyk. W tym momencie dotarło do niej, że Treves nie odpowiedział na pytanie. Spojrzała w jego stronę i zauważyła, że w zamyśleniu miętosi brodę, w której plątały się płatki złuszczonej skóry — rezultat egzemy atakującej policzki. Zachowywał się jak człowiek bezradny, szukający w czymś oparcia — na pozór wyniosły i przebiegły, a w istocie nie mogący się zdecydować, czy podzielić się z kimś swoją wiedzą. Barbara westchnęła do siebie, bo wyglądało na to, że będzie musiała za każdym razem pochlebiać jego miłości własnej. — Potrzebna mi teraz pańska intuicja, panie Treves. Oprócz Malików jest pan dla nas najlepszym źródłem informacji. — Rozumiem, oczywiście. — Treves, mile połechtany, pogładził się po brodzie. — Tylko niech pani pamięta, że hotelarz to trochę jak spowiednik. Jeśli chce być dobry w swoim fachu, musi zachowywać dla siebie, cokolwiek zobaczy lub usłyszy. Barbara już chciała mu powiedzieć, że stan obiektu nie wskazuje na to, aby jego właściciel był „dobry w swoim fachu". Nie mogła jednak zarzucić przyjętej metody postępowania. — Proszę mi wierzyć — zapewniła — że wszystko, co pan powie, pozostanie między nami. Musi mi pan jednak przekazywać pewne informacje, jeżeli mamy współpraco wać jak równy z równym. Chciało się jej warczeć, kiedy wymawiała te słowa. Aby zamaskować swoje odczucia, wysunęła górną szufladę komody i zaczęła grzebać między schludnie poukładanymi skarpetkami i bielizną denata. Liczyła, że znajdzie kluczyk do teczki. — No, skoro pani tak mówi... — Widać było, że mimo uprzednich zastrzeżeń Treves wprost nie może wytrzymać, żeby nie pochwalić się swoimi wiadomościami. Nie czekał nawet na jej dalsze zapewnienia. — No więc muszę pani powiedzieć, że w życiu Kurejśiego, oprócz córki Malika, była jeszcze inna osoba. I to wyjaśnia wszystko. — Co wyjaśnia? — podchwyciła Barbara, zabierając się do przeszukiwania drugiej szuflady. Leżały w niej pedantycznie ułożone koszule, uporządkowane według kolorów — od białych poprzez kremowe do szarych i czarnych. W trzeciej szufladzie znajdowały się piżamy, a czwarta była pusta. Ku-rejśi nie woził ze sobą zbyt wiele bagażu. — Te jego nocne wyprawy — Treves udzielił odpowiedzi. — To Hatim Kurejśi wychodził gdzieś nocami? Jak często? — Przynajmniej dwa razy w tygodniu, ale bywało, że i częściej, zawsze po dwudziestej drugiej. Na początku myślałem, że chodzi do swojej narzeczonej. Wprawdzie pora była trochę dziwna, ale wydawało się logiczne, że przed ślubem chce ją lepiej poznać. W końcu ci ludzie nie są zupełnymi poganami! Może wybierają swoim dzieciom partnerów, ale przecież nie wydają ich za zupełnie obcych ludzi. Czyż nie tak? — Nie mam pojęcia — przyznała Barbara. — Niech pan mówi dalej. — No więc tamtego wieczoru widziałem, jak wychodził z hotelu. Zamieniliśmy parę słów o zbliżającym się ślubie. Powiedział mi, że idzie na plażę pobiegać, żeby uspokoić nerwy, i tak dalej. Wie pani, jak to jest. — Oczywiście. — Jednak kiedy się dowiedziałem, że znaleźli jego zwłoki na Nez... Może pani tego nie wie, ale tam się idzie w kierunku przeciwnym niż na plażę! Od razu skojarzyłem, że z jakichś powodów chciał przede mną zataić, dokąd się wybiera. A to mogło oznaczać tylko jedno — że miał złe zamiary! I jeżeli regularnie wychodził z hotelu o tej samej porze aż do piątku, kiedy już nie wrócił, to znaczy nie tylko, że miał się spotkać z tą samą osobą co we wszystkie poprzednie wieczory, lecz także to, że w ogóle nie powinien był z tym kimś się spotykać! Treves założył ręce na piersi i tylko czekał, kiedy Barbara powie: „Zadziwiasz mnie, Holmesie!" Nie usłyszał tego jednak, bo Barbara, gdy poznała przy- puszczalne okoliczności śmierci Kurejśiego, od razu wy- wnioskowała, że umówił się z kimś na spotkanie. Treves dostarczył jej tylko dodatkowej informacji — że te spotka- nia odbywały się regularnie. Acz niechętnie, musiała przyznać, że była to bardzo istotna wiadomość. Postanowiła więc zrobić hotelarzowi przyjemność i oświadczyła: — Panie Treves, pan minął się z powołaniem! — Doprawdy? — Może mi pan wierzyć. — Mówiąc to, bynajmniej nie kłamała. Treves poczuł się tak dowartościowany, że razem z Barbarą wziął się do przeszukiwania szafki nocnej denata. Znaleźli tam: książkę w języku arabskim, żółto oprawną i założoną atłasową wstążeczką w miejscu, gdzie zakreślono kilka linijek tekstu; paczkę dwudziestu czterech prezerwatyw, w połowie opróżnioną; wreszcie kopertę z brązowego papieru o wymiarach trzynaście na osiemnaście centymetrów. Barbara włożyła książkę do jednej z plastikowych torebek, podczas gdy Treves nie przestawał wy- dziwiać nad prezerwatywami i ich ewentualnym przeznaczeniem. Następnie wytrząsnęła na dłoń zawartość brązowej koperty. Wypadły z niej dwa kluczyki — jeden nie dłuższy niż pierwszy człon jej kciuka, a drugi całkiem malutki, wielkości paznokcia. Okazało się, że ten drugi pasował do zamka skórzanej teczki leżącej na komodzie. Barbara zacisnęła więc w garści oba klucze i zastanowiła się nad następnym posunięciem. Bardzo chciała zajrzeć do teczki, ale wolała zrobić to bez świadka. Przed przystąpieniem do działania musiała więc pozbyć się brodatego Sherlocka Holmesa. Myślała tylko, jak to zrobić, aby nie zrazić go przy tym do współdziałania. Nie ucieszyłaby go przecież wiadomość, że sam też należy do grona podejrzanych, jako że znał ofiarę. Dopiero alibi lub inny niezbity dowód pozwoliłby na wykluczenie go z tego grona. Zaczęła więc dyplomatycznie: — Panie Treves, te kluczyki stanowią jeden z koronnych dowodów. Mógłby pan wyjść na korytarz i pilnować, żeby nikt nas nie podglądał ani nie podsłuchał? Powie mi pan, czy okolica jest czysta. — Ależ oczywiście, pani sierżant. Zawsze chętnie pomogę! — Ochoczo się poderwał i pobiegł wykonać polece- nie. Teraz Barbara mogła w spokoju przyjrzeć się kluczykom. Oba wykonano z mosiądzu, przy czym większy został przyczepiony do łańcuszka z metalową zawieszką, na której wybito numer „104". Czyżby to byl klucz do skrytki bagażowej? Ale jakiej — na dworcu kolejowym, autobusowym czy może szafki, w której plażowicze zostawiają ubrania, kiedy idą popływać? Istniało wiele możliwości. Mniejszy kluczyk pasował do zamka skórzanej teczki. Obracał się w nim gładko, więc bez trudu odchyliła u-chwyt i podniosła wieko. — Jest tam coś ciekawego? — Od drzwi wionął sceniczny szept Basila Trevesa. Chyba czuł się w tym momencie agentem 007! — U mnie wszystko w porządku. — Niech pan uważa! — odszepnęła takim samym tonem. — Zrobi się! — wymamrotał, tak przejęty swą rolą, jakby grał w filmie sensacyjnym. — Polegam na panu! — mruczała pod nosem, aby podsycać atmosferę tajemniczości, która tak frapowała pana Trevesa. — W razie gdyby ktoś się poruszył... ktokolwiek, rozumie pan? — Jasne! — odpowiedział uszczęśliwiony. — Proszę spokojnie robić swoje, pani sierżant! „Cóż za wariatuńcio!" — zaśmiała się w myśli. Wrzuciła kluczyki do kolejnej torebki na dowody rzeczowe i zajęła się zawartością teczki. Znajdowały się w niej, poukładane w największym porządku: złote spinki do mankietów, takiż spinacz do banknotów z wygrawerowaną arabską sentencją; mały złoty pierścionek z rubinem — przypuszczalnie przeznaczony dla kobiety; wreszcie książeczka czekowa i złożony na pół świstek żółtego papieru. Najwyraźniej zabity przejawiał szczególne upodobanie do złota. Barbara zastanawiała się, czy miało to coś wspólnego z okolicznościami jego śmierci. Mógł to być mord rabunkowy, ale w grę wchodził także szantaż, kleptomania lub zabójstwo na tle manii prześladowczej — każda wersja równie prawdopodobna. Książeczka czekowa wystawiona była przez miejscowy oddział banku Barclaya. Każdy czek miał na odwrocie na- drukowane rubryki na potwierdzenie odbioru. Tylko jeden z nich był wyrwany, ale w książeczce pozostało pokwitowa- nie na sumę czterystu funtów i nazwisko F. Kumhar. Barbara sprawdziła datę i obliczyła, że czek wystawiono na trzy tygodnie przed śmiercią Kurejśiego. Wrzuciła książeczkę, jak i inne dowody, do plastikowej torebki i obejrzała dokładniej żółty karteluszek. Okazało się, że to rachunek z miejscowego sklepu, opatrzony nagłówkiem „Racon — Biżuteria Artystyczna". Na pierwszy rzut oka Barbarze się wydawało, że rachunek dotyczy pierścionka z rubinem — mógł to być upominek od Kurejśiego dla narzeczonej. Kiedy się jednak bliżej przyjrzała, stwierdziła, że był wystawiony nie na jego nazwisko, tylko na nazwisko... Salii Malik! Z rachunku nie wynikało, co było przedmiotem zakupu. Zamiast nazwy umieszczono symbol literowo-cyf-rowy AK-162 i sentencję w cudzysłowie: „Zycie zaczyna się teraz". Kwit opiewał na sumę dwustu dwudziestu funtów. Sprawa stawała się coraz bardziej intrygująca. Ciekawe, jak też Kurejśi wszedł w posiadanie rachunku. Wynikało z niego, że zakupu dokonała narzeczona denata i pewnie ona kazała wygrawerować sentencję. Logika podpowiadała, że mogła to być na przykład obrączka ślubna. Nie wiadomo tylko, czy pakistańscy małżonkowie je nosili, bo na przykład u Tajmullaha Azhara Barbara nigdy nie widziała obrączki. Nie świadczyło to jednak o niczym, bo i biali nie zawsze i nie wszędzie je nosili. Gdyby nawet rachunek dotyczył obrączki — fakt, że znajdował się w posiadaniu Kurejśiego, oznaczał, że zamierzał on zwrócić Salii to, co mu kupiła. Jeżeli jeszcze chciał oddać jej podarunek z tak obiecującą dewizą — „Zycie zaczyna się teraz" — wskazywałoby to, że plany małżeńskie mogły się poważnie zachwiać. W otwartej szufladzie szafki nocnej z daleka rzucała się w oczy na pół opróżniona paczka prezerwatyw. Barbara przypomniała sobie, że trzy „gumki" znajdowały się także w kieszeni zabitego. W połączeniu z rachunkiem ze sklepu jubilerskiego nasuwało to tylko jeden wniosek. Mało tego, że małżeńskie plany Kurejśiego mogły ulec zmianie — pojawiła się jeszcze „ta trzecia"! Przypuszczalnie nakłaniała go do zerwania zaręczyn. A wszystko to mu- siało się stać niedawno, bo w rzeczach zmarłego znaleziono wszak dowód na to, że planował już miesiąc miodowy! Barbara dołączyła kwit do innych przedmiotów zabranych z szafki nocnej. Zamknęła na powrót teczkę i włożyła ją do torebki na dowody rzeczowe. Zastanawiała się, jak mogła zareagować narzeczona, którą przyszły pan młody postawił w takiej sytuacji. Czy doszłoby do awantury, czy też jej rodzina uknułaby zemstę? Barbara nie znała jeszcze odpowiedzi na te pytania, ale miała już pomysł, jak do nich dojść. — Pani sierżant! — Z korytarza dobiegł raczej syk niż szept. Najwyraźniej „agent 007" zaczął się już niepokoić. Barbara szybkim krokiem podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. Wychodząc na korytarz, położyła rękę na ramieniu Trevesa. — Chyba mamy już jakiś ślad — poinformowała go la- konicznie. — Naprawdę? — wykrztusił przejęty. — Nawet na pewno. Czy rejestrował pan jego rozmowy telefoniczne? Tak? Świetnie. Chciałabym dostać wydruki wszystkich jego rozmów. W obydwie strony. — Jeszcze dziś? — Treves z podniecenia aż się oblizał. Gdyby Barbara dała mu wolną rękę, pewnie grzebałby się do rana w hotelowej dokumentacji. — Wystarczy jutro — ostudziła jego zapał. — Teraz niech pan się wyśpi, żeby ze świeżymi siłami przystąpić do akcji. Hotelarz ledwo już opanowywał podniecenie. — Dzięki Bogu, że nie wpuszczałem nikogo do tego pokoju! — I proszę nadal nie wpuszczać — poleciła. — Niech pan trzyma te drzwi zamknięte. Jeśli zajdzie potrzeba, proszę postawić tam strażnika, pilnować samemu lub zainstalować kamerę wideo. Może pan nawet założyć podsłuch, bez względu na koszty, ale pod żadnym pozorem nawet mysz nie śmie prześliznąć się do środka. Czy mogę panu ufać? — Pani sierżant! — wyrecytował Treves z ręką na sercu. — Może pani na mnie polegać do grobowej deski! — Wspaniale! — pochwaliła, ale jednocześnie zachodziła w głowę, czy tymi samymi słowami Treves nie zapewniał także Hatima Kurejsiego? 6 Obudził ją blask porannego słońca w połączeniu z piskiem mew i lekkim zapachem morskiej wody. Powietrze wydawało się tak samo nieruchome jak wczoraj. Kątem oka mogła dostrzec z łóżka, że na widocznym przez otwarte okno drzewku laurowym nie drży ani jeden zakurzony listek. W południe pewnie rtęć będzie się gotować w termometrach! Barbara podłożyła palec pod swój bolący krzyż — dawała się we znaki noc spędzona na materacu wygniecionym przez kilka pokoleń gości. Przerzuciła nogi ponad brzegiem łóżka i powlokła się do osławionej „łazienki z widokiem na morze". Łazienka zdradzała te same oznaki powolnego niszczenia, co cały hotel. Kafelki na ścianach i fugi między nimi obrastały szarozielone brody pleśni, a drzwiczki szafek utrzymywały w pozycji zamkniętej gumki przeciągnięte między gałkami. Reklamowany widok na morze zapewniało okienko nad sedesem, składające się z czterech brudnych szybek i przesłonięte zasłonką aplikowaną w delfiny wyskakujące ze wzburzonej toni o wyblakłym odcieniu zimowego nieba. Chrząknięciem skwitowała Barbara to wnętrze. Potem oceniła wzrokiem swoje odbicie w upstrzonej patyną wieku tafli lustra, z którego czterech rogów wystrzeliwały swoje groty złocone amorki. To, co zobaczyła, podsumowała jeszcze energiczniejszym chrząknięciem. Połączenie żółta-wofioletowych sińców ze zmarszczkami odgniecionymi podczas snu, zwłaszcza na lewym policzku, niejednemu mogło odebrać apetyt na śniadanie. Wolała więc kontemplować krajobraz widziany z okienka łazienki, które otworzyła na całą szerokość, aby zaczerpnąć choć mały haust porannego powietrza. Wciągnęła je w płuca, przeczesując palcami szopę włosów na głowie i ogarniając wzrokiem zielony płat darni opadający w stronę morza. Hotel „Pod Spalonym Domem" wznosił się na stromej skale w odległości mniej więcej półtora kilometra na północ od centrum miasteczka. Było to usytuowanie idealne dla turystów, którzy przyjechali do Balford podziwiać piękne widoki. Na południe rozciągał się piaszczysty półksiężyc Princes Beach, ograniczony przez trzy kamienne falochrony. Na wschodzie połać zieleni przechodziła w klif, poniżej którego widać było, nieruchomą tego dnia, taflę morską. Linię horyzontu wyznaczało szare pasmo mgły, łudząc perspektywą nieco chłodniejszej pogody. Od północy dźwigi portu w Harwich wyciągały długie jak u dinozaurów szyje ponad promami zdążającymi na kontynent. Choć okienko łazienki było małe, zapewniało dość szeroką panoramę. Jeszcze rozleglejszy widok można było podziwiać z rozkładanych brezentowych fotelików, rozrzuconych tu i ówdzie na trawnikach wokół hotelu. Barbara skonstatowała, że hotel ten nadawałby się na dom pracy twórczej dla malarzy pejzażystów. Natomiast z punktu widzenia turystów, szukających czegoś więcej niż tylko pięknych widoków, taka lokalizacja stanowiła czyste szaleństwo. Sytuację pogarszała odległość od głównych atrakcji miasteczka, takich jak deptak nadmorski, molo spacerowe z wesołym miasteczkiem i główna arteria handlowa — High Street. Odwiedzający Balford- le-Nez zostawiali większość pieniędzy w tych obiektach, do których mieli blisko z innych hoteli, zajazdów i letnich domków. Rodzice z małymi dziećmi, młodzi ludzie spragnieni nocnego życia, jak też amatorzy plażowania i pamiątek nie mieli czego szukać na stromej skale z dala od Balford. Trudno było stamtąd zejść nad samo morze, a gdyby ktoś chciał przespacerować się do miasta, musiałby zatoczyć koło — najpierw w głąb lądu przez Nez Park Road, a dopiero stamtąd na deptak. Krótko mówiąc, Basil Treves powinien być zadowolony, że w ogóle ktokolwiek się u niego zatrzymał. Na pewno jeszcze bardziej cieszył go fakt, że Hatim Kurejśi wynajmował pokój przez tak długi okres. To z kolei rodziło pytanie, czy i jaką rolę odegrał Treves w kształtowaniu małżeńskich planów Kurejśiego. Na ten temat można było długo spekulować! Barbara spojrzała teraz w kierunku mola spacerowego i stwierdziła, że przy jego końcu, tam gdzie mieściła się kiedyś kawiarnia Jacka Awkinsa, trwają prace budowlane. Nawet z tej odległości rzucały się w oczy elementy konstrukcji pomalowane świeżą farbą, białą, zieloną, niebieską i pomarańczową. Na słupach po obu stronach mola powiewały jaskrawe flagi. Tego wszystkiego tu nie było, kiedy Barbara po raz ostatni spędzała wakacje w Balford. Jeszcze raz spojrzała w lustro i pożałowała, że może zbyt wcześnie zdjęła opatrunki. Nie miała ze sobą żadnych ko- smetyków oprócz tubki kremu i słoiczka różu, którego kiedyś używała jej matka. Dotąd bowiem za jedyny moralnie dopuszczalny zabieg upiększający uznawała szczypanie się w policzki, aby nabrały trochę koloru. Ilekroć miała do wyboru: poświęcić piętnaście minut na makijaż lub pospać o tyleż dłużej — wybierała sen, co w jej pracy bardziej się przydawało. Teraz zaś poranne przygotowania zajęły mniej niż dziesięć minut, z czego cztery wypełniło przetrząsanie zawartości plecaka w poszukiwaniu skarpetek. Popłukała gardło, przejechała szczotką po włosach, wrzuciła do torby przedmioty, które znalazła w pokoju Kurej siego, i skierowała się ku drzwiom. Na korytarzu od razu podrażniły jej nos zapachy przyrządzanego właśnie śniadania. Przez każdą szczelinę wciskały się natrętne wonie smażonych jaj, bekonu, kiełbasek, pomidorów i grzybów, opiekanych grzanek... Można było trafić do jadalni, kierując się tylko węchem. Zapachy się nasilały, w miarę jak Barbara schodziła po schodach, a na wąskim parterowym korytarzu przyłączył się do nich brzęk sztućców i ta- lerzy oraz szmer rozmów. Kiedy weszła do jadalni, ponad ogólną kakofonię dźwięków wybił się radosny głosik dziecka: — Wiesz, tatusiu, że można pływać łodzią do połowu homarów? Popływamy tak? A może pójdziemy pojeździć na diabelskim młynie? Pani Porter wczoraj mi opowiadała, że kiedy była w moim wieku... Spontaniczną dziecięcą paplaninę przerwała jakaś uwaga wypowiedziana szeptem przez ojca. Barbarę aż zatrzęsło ze złości — cóż ten człowiek sobie myśli, żeby tłumić w dziewczynce całą radość życia? Już na wstępie niepotrzebnie się zdenerwowała, choć wiedziała, że nie powinna okazywać żadnego zainteresowania tym, co się dzieje. Hadija i jej ojciec siedzieli w ciemnym kącie staroświeckiej, obitej boazerią jadalni. Ulokowano ich w znacznej odległości od innych stołowników — trzy starsze europejskie małżeństwa zajmowały stoliki ustawione w rzędzie przy otwartych drzwiach balkonowych. Ci goście jedli śniadanie, jakby w pomieszczeniu oprócz nich nie było nikogo. Tylko jedna starsza pani, przy której krześle stał ortopedyczny balkonik do chodzenia, dawała Hadii porozumiewawcze znaki. Musiała to być wspomniana pani Porter. Dla Barbary ten wyjątkowy zbieg okoliczności, że znalazła się w tym samym hotelu co Hadija i Tajmullah Azhar, nie był zupełnym zaskoczeniem. Spodziewała się wprawdzie, że zatrzymają się oni u Malików, ale gdyby to z jakichś powodów okazało się niemożliwe — mogli skorzystać jedynie z hotelu „Pod Spalonym Domem". W końcu mieszkał tu Hatim Kurejśi, a przecież z jego powodu Azhar przyjechał do Balford. — Dzień dobry, pani sierżant! — Barbara odwróciła się na dźwięk głosu Basila Trevesa, który cały promieniał, nio sąc dwa talerze. — Pozwoli pani, że wskażę stolik. Już gotów był jej świadczyć rutynowe grzeczności, gdy nagle Hadija wydała radosny okrzyk. — Barbara! Przyjechałaś! Dziewczynka bez namysłu upuściła swoją łyżkę w talerz płatków śniadaniowych, rozbryzgując mleko po różowym obrusie. Zerwała się z krzesła i w podskokach przebiegła salę, podśpiewując: — Przyjechałaś nad morze! Przyjechałaś nad morze! Nad jej ramionami podskakiwały warkoczyki powiązane żółtymi wstążeczkami. Wszystko, co miała na sobie, wyglądało jak ozłocone słońcem — żółte szorty, koszulka w żółte paseczki, skarpetki z żółtym szlaczkiem i takież sandałki! Uchwyciła kurczowo rękę Barbary i szczebiotała z zapałem: — Będziemy budować zamki z piasku i zbierać muszel ki! Zagramy w kręgle i pojeździmy na gokartach, prawda? Basil Treves wyglądał na zmieszanego tym nagłym wy- buchem. Powtórzył z większym naciskiem: — Czy mógłbym wskazać pani stolik, pani sierżant? Próbował przy tym wyraźnie zaprowadzić ją w stronę otwartych drzwi balkonowych, gdzie zajmowali miejsca inni Anglicy. — Przepraszam, ale wolałabym usiąść tam. — Barbara pokazała palcem ciemny kąt sali, w którym siedzieli Paki stańczycy. — Świeże powietrze zanadto mnie rozprasza. Panu to chyba nie robi różnicy? Nie czekając na jego odpowiedź, zrobiła kilka kroków w kierunku Azhara. Hadija biegła przodem, pokrzykując: — Ona jest tutaj! Popatrz, tatusiu, ona jest tutaj! Zdawała się nie zauważać, że ojciec na widok Barbary rozdziawił usta. Tymczasem Basil Treves obsłużył już panią Porter, a teraz w lansadach odprowadzał Barbarę do stolika sąsiadującego z miejscem Azhara. — Ależ oczywiście, proszę bardzo! — Przypochlebiał się jej, jak mógł. — Może pani sierżant napije się soku po marańczowego, czy raczej grejpfrutowego? Rozłożył zwiniętą w piramidkę serwetkę z takim rozmachem, jakby od początku planował usadowienie pani detektyw wśród kolorowych. — Z nami, z nami! Niech siada z nami! — piszczała ra dośnie Hadija. Pociągnęła Barbarę do swego stolika, nale gając: — Niech usiądzie z nami, dobrze, tatusiu? Ona musi usiąść z nami! Azhar spoglądał na Barbarę beznamiętnie swymi nie- przeniknionymi piwnymi oczami. Jego prawdziwe uczucia zdradzało tylko wahanie, z jakim wstał, żeby się przywitać. — Będzie nam bardzo miło, Barbaro — wyrecytował oficjalną formułkę. „Akurat!" — pomyślała Barbara, ale głośno powiedziała: — Chętnie, jeśli tylko jest miejsce... — Zaraz zrobimy miejsce! — obiecał Basil Treves. Przenosząc nakrycia i sztućce Barbary na stolik Azhara, mruczał coś pod nosem tonem człowieka robiącego dobrą minę do złej gry. — Tak się cieszę, tak się cieszę! — wyśpiewywała Hadi ja. — Przyjechałaś tu na wakacje, prawda? Będziemy mo gły chodzić do wesołego miasteczka i na plażę, szukać mu szelek, łowić ryby... Wdrapała się z powrotem na swoje krzesło i wzięła łyżkę, tkwiącą w środku talerza z zupą mleczną jak srebrny wykrzyknik. Podniosła ją do ust, nie zważając na ściekające mleko, które plamiło koszulkę. — Wczoraj pani Porter została ze mną, kiedy tatuś za łatwiał swoje sprawy — zwierzyła się Barbarze. — Czytały śmy razem książkę o wykopaliskach na skwerku... To zna czy: myśmy czytały ją na skwerku! — zachichotała. — Dzisiaj mamy pójść na spacer na klify, bo na molo tamtędy jest za daleko. To znaczy: za daleko dla pani Porter, bo ja bym mogła tam pójść. Może teraz, kiedy tu jesteś, tatuś po zwoli mi zajrzeć do wesołego miasteczka... Prawda, tatusiu, że mnie puścisz, jeśli Barbara też pójdzie? Kręciła się na krześle, aby przez cały czas patrzeć Barbarze w oczy. — Mogłybyśmy pojeździć kolejką górską albo na diabelskim młynie, prawda, Barbaro? Pójdziemy na strzelnicę albo spróbujemy zarzucić wędkę szczęścia... Masz szczęśliwą rękę? Bo tatuś chyba ma! Kiedyś wyciągnął dla mnie misia koalę, a dla mamusi różowego... — Hadijo! — Stanowczy ton głosu ojca uciszył dziewczynkę, jak zawsze skutecznie. Barbara tymczasem w skupieniu studiowała menu, aż zdecydowała, co ma zamiar zjeść, i złożyła zamówienie Trevesowi, który podreptał do kuchni. — Barbara przyjechała tu, żeby odpocząć — tłumaczył Azhar córce. — Nie możesz się jej narzucać. Miała wypa dek, więc może nie czuje się jeszcze na tyle dobrze, żeby biegać po mieście. Hadija, zamiast odpowiedzieć, rzuciła błagalne spojrzenie w kierunku Barbary. Tryskała takim entuzjazmem, jakby miała wypisane na buzi nazwy: „diabelski młyn", „wesołe miasteczko" czy „kolejka górska". Wymachiwała nóżkami pod krzesłem, prawie na nim podskakując. Barbara dziwiła się tylko, jak ojciec może wszystkiego jej odmawiać. — No, może powlokłabym swoje stare kości na molo — zażartowała. — Najpierw jednak musimy zobaczyć, jak sprawy stoją. Nawet tak mglista obietnica zadowoliła małą. Wykrzyknęła: „O tak! Tak! Tak!", ale zanim ojciec zdążył ponownie przywołać ją do porządku, zajęła się resztkami swoich płatków kukurydzianych. Azhar jadł jajka na miękko. Skończył już jedno i napo-czynał drugie, kiedy Barbara przysiadła się do stolika. „Nie przeszkadzaj sobie" — dała mu do zrozumienia, wskazując na jego talerz. Zastosował się do tej sugestii z wahaniem znamionującym niechęć — nie wiadomo tylko, czy do jedzenia, czy też do przebywania w jej towarzystwie. Barbara podejrzewała raczej ten ostatni wariant. Azhar ściął łyżeczką czubek jajka i zręcznym ruchem wybrał z niego białko. Smukłymi brązowymi palcami trzymał łyżkę w powietrzu, ale nie wkładał jej do ust. — Cóż za zbieg okoliczności! — powiedział bez ironii w głosie. — Wybrałaś sobie na wakacje akurat to samo miejsce co my i jakby tego było mało — wszyscy znaleźliśmy się w tym samym hotelu! — Przynajmniej możemy być razem! — oświadczyła z zadowoleniem Hadija. — Teraz, tatusiu, kiedy gdzieś wyjdziesz, Barbara będzie mogła zostać ze mną zamiast pani Porter. To znaczy, pani Porter jest fajna, bardzo ją lubię, ale ona nie może dobrze chodzić. Miała jakiś paraliż czy coś takiego... — Hadijo, ty jeszcze nie zjadłaś! — upomniał ją cichym głosem ojciec. Dziewczynka posłusznie pochyliła głowę nad talerzem, ale przedtem posłała Barbarze promienny uśmiech. Nadmiar energii wyładowywała, kopiąc nogi swego krzesła. Barbara zdawała sobie sprawę, że nie ma sensu kłamać. Wystarczy jedno spotkanie policji z przedstawicielami społeczności pakistańskiej, aby Azhar się zorientował, jaki jest właściwy cel jej pobytu w Balford. Właściwie dobrze się złożyło, że mogła powiedzieć mu prawdę, choć niepełną. — Właściwie jestem tutaj służbowo — rzuciła luźno. — No, może po części... Opowiedziała Azharowi historyjkę, jakoby przyjechała do Balford, aby pomóc starej znajomej w randze inspekto-ra- detektywa, która prowadzi tutaj śledztwo w sprawie morderstwa. Czekała na jego reakcję, ale daremnie — to był cały Azhar, nie mrugnął nawet okiem! — Trzy dni temu, niedaleko stąd, znaleziono zwłoki niejakiego Hatima Kurejśiego — ciągnęła dalej i jakby nigdy nic, dodała: — Mieszkał właśnie w tym hotelu. Słyszałeś coś o tym, Azhar? — I ty zajmujesz się tą sprawą? — spytał ze zdziwieniem. — Jak to możliwe? Przecież pracujesz w Londynie! Barbara, balansując na krawędzi prawdy, zmyśliła gładko, że jej stara przyjaciółka Emily Barlow zadzwoniła do niej, bo dowiedziała się pocztą pantoflową, że koleżanka akurat ma wolne. To właśnie ona ją prosiła o przyjazd do Essex! Celowo rozdmuchiwała wątek swojej przyjaźni z Emily, sugerując, jakoby były dla siebie czymś pośrednim między bratnimi duszami a siostrami syjamskimi. Chciała tym sposobem wmówić Azharowi, że dla Emily zrobiłaby wszystko, a kiedy była już pewna, że w to uwierzył — dodała jeszcze: — Emi prosiła mnie także, abym pełniła funkcję rzecznika komendy policji, który przekazywałby waszej wspólnocie informacje o postępach śledztwa. — Dobrze, ale dlaczego ty? — Azhar odłożył łyżeczkę obok kieliszka na jajko, którego połowy nie dojadł. — Czy tutejsza policja ma za mało ludzi? — Cały tutejszy Wydział Dochodzeniowo-Śledczy jest bezpośrednio zaangażowany w prowadzenie śledztwa — wyjaśniła Barbara. — Chyba tego właśnie domagali się wasi ludzie, nie uważasz? Azhar zdjął serwetkę z kolan, starannie ją złożył i umieścił obok talerza. — A więc przybyliśmy tu z podobną misją — oświadczył. Potem przeniósł wzrok na córkę. — Hadijo, zjadłaś już? Tak? To popatrz, pani Porter chyba chce porozmawiać z tobą o planach na dzisiaj. — Ale ja myślałam, że będę mogła z Barbarą... — wyjąkała zaskoczona Hadija. — Słyszałaś, że Barbara przyjechała tu służbowo. Idź do pani Porter i pomóż jej wstać od stołu. — Ale... — Hadijo, chyba mówiłem wyraźnie? Entuzjazm dziewczynki od razu zgasł. Wsunęła krzesło pod stół i z opuszczonymi ramionami powlokła się nie- chętnie na drugi koniec sali. Pani Porter rzeczywiście mocowała się z balkonikiem, próbując drżącymi rękami ustawić go przed swoim krzesłem. Azhar na razie nie zwracał się do Barbary, czekając, aż Hadija wraz ze starszą panią wyjdą na rozległy trawnik, ciągnący się do wysokiego brzegu, i znikną mu z oczu. Tymczasem Basil Treves przyniósł już śniadanie i pro- mieniejąc uśmiechem, postawił je przed Barbarą. — Gdyby pani sierżant mnie potrzebowała... — zazna czył i uczynił wymowny gest w stronę recepcji. Barbara wyobraziła już sobie, jak stoi przy telefonie, gotów natychmiast dzwonić na policję, gdyby Tajmullah Azhar nie zachował się jak należy. — Dziękuję — odpowiedziała, sięgając po jajka na be konie. Postanowiła poczekać, aż Azhar pierwszy się ode zwie. Tym sposobem chciała sprawdzić, jak dalece będzie wobec niej szczery co do rzeczywistego celu swego przyjaz du do Balford. Po cóż miałaby odkrywać karty, nie wie dząc, co on ma w ręku? Azhar mógłby uchodzić za uoso bienie powściągliwości, jednak Barbarze wydawało się, że dotąd niczego przed nią nie ukrywał. Istotnie, zamordowa ny mężczyzna miał poślubić jego kuzynkę; Azhar przybył do Balford na życzenie swojej rodziny i pełnił w stosunku do niej taką samą funkcję, jak Barbara wobec miejscowej policji. Nie przyznała mu się tylko, że przekroczyła już w znacznym stopniu uprawnienia oficera łącznikowego. Funkcjonariusze na takim stanowisku nie przeszukują bowiem na własną rękę miejsca pobytu ofiary, nie grzebią w jej rzeczach osobistych ani nie zabezpieczają dowodów rzeczowych. — To się świetnie składa — powiedziała tylko. — Cie szę się, że tu jestem. Policja powinna otrzymać kompletny wizerunek Kurejśiego i ty możesz jej w tym pomóc. Od razu przybrał postawę obronną. — Reprezentuję przede wszystkim interesy mojej rodziny! — Ależ nikt tego nie kwestionuje! Ponieważ jednak nie było cię tutaj, kiedy popełniono morderstwo, możesz wykazać więcej obiektywizmu niż reszta rodziny, prawda? — Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, pospiesznie konty- nuowała swój wywód: — A równocześnie należysz do naj- bliższego otoczenia Kurejśiego, więc masz dostęp do wielu informacji. — Dobro mojej rodziny jest u mnie na pierwszym miejscu, Barbaro. — Ośmielam się zauważyć — podkreśliła z łagodną ironią — że w interesie twojej rodziny jest przede wszystkim poznanie prawdy o tym, kto wyeliminował Kurejśiego. — Oczywiście, że ich to interesuje, nawet bardzo. — Miło mi to słyszeć. — Barbara posmarowała masłem trójkątną grzankę i odkroiła widelcem kawałek sadzonego jajka. — Rzecz w tym, że kiedy ktoś zostaje zamordowany, policja szuka odpowiedzi na trzy pytania. Kto miał motyw, aby zamordować? Kto miał środki ku temu i kto miał sposobność to zrobić? Możesz pomóc policji w uzyskaniu odpowiedzi na te pytania. — To znaczy: zdradzić moich bliskich — uzupełnił Azhar. — A więc Muhammad miał jednak rację: policja chciałaby znaleźć winnego wśród Azjatów. I ty też, skoro tam pracujesz... — Policja — przerwała Barbara z irytacją w głosie, ge- stykulując nożem na znak, że nie zamierza tolerować posądzeń o rasizm — pragnie przede wszystkim dotrzeć do prawdy bez względu na to, co z tego wyniknie. Wyrządziłbyś przysługę swoim bliskim, gdybyś im to wytłumaczył. Żując kęs grzanki, przyglądała się spod oka rozmówcy. Widziała, że ją obserwuje, lecz na jego nieprzeniknionej twarzy nie malowały się żadne emocje. „Nadawałby się na policjanta" — pomyślała i z pełnymi ustami próbowała go dalej przekonywać: — Słuchaj, Azhar, ażeby rozgryźć Kurejśiego, powin niśmy zrozumieć motywy działania waszej rodziny i całej waszej społeczności. Musimy przyjrzeć się każdemu, kto miał z nim kontakt, w tym także Azjatom. Jeśli jednak będziecie się jeżyć za każdym razem, kiedy dotkniemy pakistańskiej materii — tym sposobem daleko nie zaj dziemy. Azhar sięgnął po swoją filiżankę kawy, ale nie podniósł jej do ust, tylko zahaczył palcem za uszko. — Sama przyznajesz, że policja wolałaby nie znaleźć dowodów świadczących o rasowym podłożu tej zbrodni — zauważył. — Człowieku, miotasz się z jednej skrajności w drugą! Chyba nie powinien tak postępować rzecznik żadnej ze stron. Wbrew sobie Azhar skrzywił kącik ust w lekkim u-śmieszku. — Racja, pani sierżant! — przyznał z humorem. — No więc umówmy się z góry, że jeśli zadaję ci pytanie, to jest to tylko pytanie i nic więcej, dobra? Nie próbuj od razu wyciągać wniosków, że do czegoś zmierzam. Chcę po prostu zrozumieć waszą kulturę, żeby móc lepiej rozumieć waszych ludzi, jasne? — Jak sobie życzysz. Barbara uznała to za szczerą zgodę na ujawnienie wszelkich znanych mu faktów. Nie musiała go już nakłaniać do podpisania zobowiązania współpracy. Odniosła także wrażenie, że Azhar zaakceptował ją w roli rzecznika policji, choć pozwoliła sobie na rozszerzoną interpretację wynikających stąd uprawnień. Był akurat w takim nastroju, że zdecydowała się skorzystać z okazji i wydobyć z niego jak najwięcej informacji. Nabrała na widelec trochę jajka i bekonu. — Załóżmy chwilowo, że to morderstwo nie zostało po pełnione z powodów rasowych. W wielu przypadkach za bójcą jest osoba znana ofierze, więc przyjmijmy, że tak mia ła się sprawa z Kurejśim. Zgadzasz się ze mną? Azhar przytaknął i odstawił filiżankę na spodek, ale Barbara zauważyła, że wcale się nie napił, tylko nadal ją obserwuje. — On przebywał w Anglii dość krótko — zaczęła. — Sześć tygodni — potwierdził Azhar. — I przez ten czas pracował w wytwórni musztardy Malika? — Zgadza się. — Możemy więc przyjąć, że większość jego znajomych tu, w Anglii — nie wszyscy, ale większość — to byli Azjaci? — Na razie możemy założyć takie prawdopodobieństwo — zgodził się z ponurym wyrazem twarzy. — Dobrze. Również jego ślub miał się odbyć według azjatyckich zwyczajów, czy tak? — Owszem. Barbara odkroiła kolejny plasterek bekonu i umaczała go w żółtku. — Muszę teraz rozpracować jeden problem — zapowiedziała. — Co by się stało, gdyby zaaranżowane w stylu azjatyckim zaręczyny zostały zerwane? — Jak to zerwane? — To znaczy, gdyby któraś ze stron chciała się wycofać i odstąpić od przyrzeczonego małżeństwa. Pytanie wydawało się banalne, ale gdy Azhar długo nie odpowiadał, Barbara otaksowała go wzrokiem znad grzanki z dżemem porzeczkowym. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale wydawało się, że dobrze je trzyma na wodzy. Najwidoczniej wbrew ustaleniom próbował od razu wyciągnąć wnioski. Niech to licho! — Azhar! — ponagliła go z niecierpliwością. — Mogę zapalić? — Uchylił się od odpowiedzi, wyciągając paczkę papierosów. — Nie będzie ci to przeszkadzało przy jedzeniu? — Nie krępuj się. Gdybym tylko umiała jeść i palić równocześnie, na pewno bym to robiła. Przypalił papierosa małą srebrną zapalniczką i obrócił się na krześle tak, aby patrzeć w kierunku drzwi balkonowych. Widać stąd było, jak Hadija na dworze podrzuca wysoko czerwono- niebieską piłkę plażową. Najwyraźniej chciał zyskać na czasie, aby zastanowić się nad odpowiedzią. Zdenerwowało to Barbarę, bo w tym tempie śledztwo nie skończyłoby się przed Bożym Narodzeniem. — Azhar, czy mam powtórzyć moje pytanie? — naci skała. Z powrotem się ku niej odwrócił, postukując papierosem o krawędź popielniczki, choć nie nagromadziła się jeszcze na nim dostateczna ilość popiołu. — Hatim i Salija zgodzili się na ustalone z góry warun ki zawarcia małżeństwa — oświadczył. — Gdyby Hatim zerwał zaręczyny, zostałoby to odebrane tak, jakby odrzu cił Saliję. To zaś stanowiłoby śmiertelną obrazę dla jej ro dziny, która jest zarazem i moją. — Czy dlatego, że rodzina zaaranżowała to małżeństwo? — Barbara domagała się konkretów. Nalała do filiżanki herbaty, która była mętna, jakby bulgotała na kuchni co najmniej od kilku dni. Na wszelki wypadek dodała do niej mleka i cukru. — Dlatego, że przez taki postępek Hatima mój stryj straciłby twarz, a co za tym idzie — szacunek społeczności. Salija z kolei zostałaby napiętnowana jako wzgardzona przez niedoszłego małżonka, co nie zwiększyłoby jej atrakcyjności w oczach innych mężczyzn. — A jakie konsekwencje poniósłby Hatim? — Wycofując się z zaaranżowanego małżeństwa, okazałby nieposłuszeństwo swemu ojcu. Tym samym mógłby zostać wykluczony z rodziny, jeśli przykładałaby wagę do tego związku. — Kłęby dymu z papierosa częściowo przesłoniły twarz Azhara, ale Barbara dostrzegła, że obserwował ją nawet spoza tej zasłony, gdy wyjaśniał: — Wykluczenie z rodziny oznacza całkowitą utratę kontaktu. Z takim wyrzutkiem nikt nie utrzymuje stosunków w obawie, aby i jego nie spotkało to samo. Na ulicy wszyscy odwracają się od niego, wszystkie drzwi się przed nim zamykają, nikt nie odpowiada na jego telefony, a listy są odsyłane bez potwierdzenia odbioru. — Tak jakby umarł? — Gorzej, bo zmarłego często się wspomina, czci jego pamięć i nosi po nim żałobę. Natomiast wyrzutka traktuje się, jakby nigdy nie istniał. — To rzeczywiście przykre — zgodziła się z nim Barbara. — Ale czy dla Kurejśiego byłby to duży kłopot? Przecież jego rodzina została w Pakistanie i tak czy owak, już by jej nie zobaczył. — Hatim zamierzał sprowadzić swoją rodzinę do Anglii, gdy tylko zgromadziłby dosyć pieniędzy. Wystarczyłby na to posag Salii. — Azhar rzucił spojrzenie w kierunku przeszklonych drzwi, za którymi Hadija podskakiwała wesoło na trawie, balansując plażową piłką. Uśmiechnął się na ten widok i nie spuszczając wzroku z córki, dokończył myśl: — Dlatego właśnie, Barbaro, nie wydaje mi się, aby Hatim chciał się wycofać z tego małżeństwa. — A gdyby tymczasem zakochał się w innej kobiecie? Rozumiem, że można przystać na takie „małżeństwo z obo- wiązku" — w końcu tak postępowano przez wieki w rodzinach królewskich — ale przecież zdarza się, że człowiek zaangażuje się uczuciowo, zanim zda sobie sprawę, co właściwie robi. Na pewno słyszałeś o takich przypadkach. — To prawda — potwierdził Azhar. — W porządku. Załóżmy więc, że tego wieczoru, kiedy zginął, szedł do kochanki. Co by było, gdyby dowiedziała się o tym rodzina? — Ponieważ Azhar niedowierzająco zmarszczył brwi, dodała jeszcze: — Miał przy sobie trzy prezerwatywy. Co według ciebie mogło to oznaczać? — Zamiar odbycia stosunku płciowego. — Może raczej romans, który znaczył dla Kurejśiego tyle, że gotów był zmienić swoje plany małżeńskie? — Niewykluczone, że Hatim mógł się w kimś zakochać — zgodził się Azhar. — Tylko, widzisz, w moim narodzie miłość i obowiązek często się wzajemnie wykluczają. Dla ludzi Zachodu małżeństwo jest ukoronowaniem miłości, ale my, Azjaci, myślimy inaczej. Zgoda, że Hatim mógł obdarzyć uczuciem inną kobietę, a przynajmniej pożądać jej, o czym świadczyłyby te prezerwatywy, ale z tego nie wynika, że uchylałby się od małżeństwa z moją kuzynką. — Dotąd wszystko trzyma się kupy — przytaknęła Barbara, wycierając kawałkiem grzanki resztkę żółtka z talerza. Dołożyła do tego plasterek bekonu i wpakowała kęs do ust, obmyślając inne prawdopodobne wersje wydarzenia. Kiedy tylko przyszło jej coś do głowy — natychmiast dzieliła się tym z Azharem, nie zważając, że krzywił się z niesmakiem. Miał rację, gdyż jej maniery przy stole, zwłaszcza podczas śniadania, pozostawiały wiele do życzenia. Zazwyczaj jadała w pośpiechu, pochłaniając posiłek, jakby ścigała ją mafia sycylijska. — A gdyby zrobił tej kobiecie dziecko? Prezerwatywa nie zawsze jest skuteczna. Czasem pęka, przecieka albo mężczyzna nie nakłada jej w porę... — Jeśli już zaszła w ciążę, to po co mu jeszcze prezer- watywy? — Racja, to byłaby już musztarda po obiedzie — przyznała Barbara. — Chyba że on jeszcze o tym nie wiedział, a poznał prawdę dopiero podczas randki. Tu dziecko w drodze, a tam oficjalna narzeczona. Co wtedy? Azhar zdusił papierosa i zapalił następnego, zanim odparował: — To byłby pech! — No więc wyobraźmy sobie, że tak się stało. Czy wtedy Malikowie... — Hatim nadal uważałby się za narzeczonego Salii — wyjaśniał cierpliwie Azhar. — Rodzina przypuszczalnie uznałaby tę ciążę za prywatną sprawę tamtej kobiety. Zwłaszcza że prawdopodobnie byłaby to Angielka... — Chwileczkę! — przerwała Barbara, bo zdenerwowała ją ta niedorzeczna konkluzja. — Dlaczego prawdopodobnie? I w ogóle skąd on miał znać jakieś Angielki? — To twoje przypuszczenie, Barbaro, nie moje! — sprostował. Widać było, że wyczuł jej irytację, ale się tym nie przejął. — Zakładam, że to Angielka, gdyż nasze dziewczęta pilnują swojej cnoty, a wasze nie przykładają do tego wagi. Młode Angielki są łatwe i przystępne, więc Azjaci potrzebujący się wyżyć seksualnie będą szukać tego u nich, a nie u Azjatek. — Jak to ładnie z ich strony! — skomentowała ironicznie Barbara. Niezrażony tym Azhar tylko wzruszył ramionami i dalej wyłuszczał swoje poglądy: — U nas w sprawach seksu obowiązują wartości wyznawane przez społeczność. A my cenimy u kobiet dziewictwo przed ślubem, a powściągliwość po ślubie. Dlatego młody człowiek poszukujący przygód prześpi się raczej z Angielką, gdyż wie, że to łatwa zdobycz. — No, a gdyby Kurejśi trafił na dziewczynę, która nie podzielałaby tych wspaniałych poglądów? Która uważałaby, że jej zgoda na pójście do łóżka z mężczyzną, bez względu na jego rasę, kolor skóry czy religię, do czegoś go zobowiązuje? — Widzę, że jesteś poirytowana — zauważył. — Nie za- mierzałem cię obrazić, ale pamiętaj, że kiedy pytasz o naszą kulturę, nieraz możesz usłyszeć odpowiedź niezgodną z twoimi poglądami. Barbara odsunęła swój talerz na bok. — A tobie, kurde, dobrze by zrobiło, gdybyś pomyślał, że moje poglądy są pieprzonym odbiciem mojej kultury! — odparowała. — Wyobraź sobie, że Kurejśi zrobił angiel- skiej dziewczynie bachora, a potem udawał Greka, że ma zobowiązania względem Salii Malik, a brzuch to jej pieprzona sprawa, bo jest Angielką! Ciekawe, jak według ciebie zareagowałby na to jej ojciec czy brat? — Na pewno nie byliby tym zachwyceni — zgodził się Azhar. — Może nawet obudziłoby to w nich mordercze in stynkty. Dobrze mówię? Barbara nie zamierzała mu pozwolić, aby poprowadził rozmowę w wybranym przez siebie kierunku, gdyż sugerował bez osłonek, że winny mógł być Anglik. Potrafił szybko wyciągnąć wnioski, ale ona za to była uparta. — A jeśliby Malikowie dowiedzieli się o jego romansie i tej ciąży? Może ta kobieta, kimkolwiek by była, poinformowała ich o tym wcześniej niż Kurejśiego? Czy nie wyprowadziłoby to ich z równowagi? — Masz na myśli, czy nie obudziłoby to w nich morderczych instynktów? — sprecyzował Azhar. — Może i tak, ale zabójstwo narzeczonego raczej nie przysłużyłoby się sprawie aranżowanego małżeństwa. — Chromolę aranżowane małżeństwo! — Barbara walnęła pięścią w stół, aż podskoczyły talerze. Inni stołownicy patrzyli każdy w swoją stronę i nie zwracali na nich uwagi. Poczęstowała się papierosem z paczki pozostawionej przez Azhara na stole i zniżyła głos. — Słuchaj, Azhar, sam dobrze wiesz, że każdy medal ma dwie strony. Wprawdzie twoi krewni są Pakistańczykami, ale przecież są też ludźmi i nieobce im ludzkie uczucia. — Chciałabyś, żebym uwierzył, że to ktoś z rodziny Salii popełnił tę zbrodnię? Może nawet ona sama albo ktoś w jej imieniu? — Słyszałam, że Muhammad bywa dosyć porywczy. — Tak, ale Hatim został wybrany na męża Salii z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że był potrzebny jej krewnym, miał kwalifikacje niezbędne w ich przedsiębiorstwie. Ukończył studia ekonomiczne w Pakistanie i posiadał doświadczenie w organizacji produkcji dużego zakładu. Ten związek byłby korzystny dla obu stron. Malikowie potrzebowali go tak samo jak on Malików i nikt nie zamierzał o tym zapomnieć — bez względu na to, co on chciał zrobić z tymi prezerwatywami, które miał w kieszeni. — A czy nie mogli znaleźć Anglika z takimi samymi kwalifikac j ami ? — Oczywiście, że mogli, ale mój stryj zawsze traktował swoją fabrykę jako przedsiębiorstwo rodzinne. Muham-mad już pracował na odpowiedzialnym stanowisku, ale nie był przecież w stanie sprostać podwójnym obowiązkom, a innych synów Akram nie ma. Oczywiście mógł zatrudnić Anglika, ale wtedy zarządzanie zakładem wymknęłoby się z rąk jego rodziny. — Chyba że Salija wyszłaby za tego Anglika. — Na to nikt by jej nie pozwolił. — Azhar potrząsnął głową. Wyjął zapalniczkę, a Barbara dopiero teraz zdała sobie sprawę, że pochłonięta dyskusją, nie zapaliła dotąd papierosa. Nachyliła się więc w kierunku płomienia. — Sama więc widzisz, Barbaro — podsumował Azhar — że w interesie wspólnoty pakistańskiej leżało, aby Hatim Kurejśi pozostał przy życiu. Tylko Anglik mógł mieć motywy, aby go zabić. — Na pewno? — odparowała Barbara. — Nie uprzedzajmy faktów, dobrze, Azhar? Uśmiechnął się lekko, choć wyglądało, jakby czynił to wbrew sobie. — Czy zawsze tak angażujecie się w swoją pracę, sierżancie Havers? — zażartował. — Dzięki temu czas szybciej płynie! — zareplikowała. Przytaknął, machinalnie wodząc papierosem wokół po- pielniczki. Po drugiej stronie sali ostatnie już starsze małżeństwo zbierało się do wyjścia. Basil Treves tymczasem krzątał się przy bocznym kredensie, napełniając z plastikowego pojemnika sześć szklanych flaszeczek na przyprawy. — Barbaro, czy wiesz, jak zginął Hatim? — spytał ci cho Azhar ze wzrokiem wbitym w czubek papierosa. Zaskoczył tym rozmówczynię, ale jeszcze większym za- skoczeniem było dla niej to, że nagle zapragnęła powiedzieć mu prawdę. Przez chwilę się zastanawiała, skąd wpadła jej do głowy taka myśl, ale zaraz doszła do wniosku, że sprawił to ciepły, osobisty ton, jakim Azhar zagadnął ją o zaangażowanie w pracę zawodową. Zycie nauczyło ją jednak nie wierzyć w ciepłe uczucia demonstrowane przez innych, a zwłaszcza przez mężczyzn. Od takiego ciepła nie- daleka droga do słabości i niezdecydowania, a te cechy były mocno niepożądane, gdy w grę wchodziło morderstwo. Tymczasem próbowała zyskać na czasie. — Sekcję zwłok wyznaczono na dziś rano... — zaczęła. Czekała tylko, aż Azhar dopowie: „A kiedy będą już mieli wynik..." Nie usłyszała jednak tych słów, bo Azharowi wystarczyło to, co wyczytał z jej twarzy, choć starała się nie dać po sobie poznać kompromitującej prawdy. — Tatusiu! Barbaro! Popatrzcie! Barbara odetchnęła z ulgą, jakby w ostatniej chwili została wyratowana z opresji. Za oknem stała Hadija z rozpostartymi ramionami i balansowała czerwono-niebieską piłką na czubku głowy. — Nie mogę się ruszyć, bo spadnie! — oświadczyła. — Potrafisz tak zrobić, tatusiu? A ty, Barbaro? To dopiero było zasadnicze pytanie! Barbara wytarła usta serwetką i wstała od stolika. — Dziękuję ci za rozmowę — zwróciła się do Azhara, a jego córce rzuciła: — No, prawdziwi artyści potrafią utrzymać piłkę na nosie. Mam nadzieję, że nauczysz się te go do obiadu! Ostatni raz zaciągnęła się papierosem i zdusiła niedopałek w popielniczce. Na pożegnanie skinęła Azharowi głową i opuściła salę. Za nią podreptał Basil Treves. — Pani sierżant! — Jego ton głosu i założone na piersi ręce przywodziły na myśl bohatera powieści Dickensa. — Pozwoli pani do mnie na słówko? „Do mnie" oznaczało do recepcji, czyli klitki pod schodami. Treves wcisnął się za kontuar i pochylił, aby wyjąć coś z szuflady. Wyciągnął stamtąd plik różowych kartelusz-ków, podał je Barbarze, a zza lady wionął jego konspiracyjny szept: — Telefony. Barbara przez chwilę miała wrażenie, że za chmurą al- koholowego oddechu kryje się jakiś niepokojący podtekst. Spojrzała na papierki i stwierdziła, że są to wyrwane z kwi- tariusza kopie wypełnianych przez kalkę druczków rejestrujących rozmowy telefoniczne. Przez chwilę już zaczęła się zastanawiać, kto mógł w tak krótkim czasie tyle razy do niej zadzwonić, zwłaszcza że nikt w Londynie przecież nie wiedział, gdzie ona teraz przebywa. Kiedy jednak przyjrzała się kwitkom, zauważyła, że wszystkie są wystawione na nazwisko Hatima Kurejśiego. — Wstałem dziś o bladym świcie — szeptał Treves. — Przejrzałem całą książkę rozmów i wybrałem wszystkie, które on przeprowadził. Próbuję teraz namierzyć, do kogo dzwonił, ale czy to bardzo pilne? I co z przesyłkami, jakie otrzymywał? Zasadniczo nie rejestrujemy listów przycho dzących do naszych gości, ale może wygrzebię coś, co nam się przyda. Uwagi Barbary nie uszło, że Treves użył formy „nam". — Wszystko się przyda — zapewniła. — Listy, rachun ki, wydruki rozmów, informacje, kto go odwiedzał... Treves cały się rozpromienił. — Jeśli o to chodzi, pani sierżant... — przerwał i rozejrzał się wokoło, ale w pobliżu nie było żywej duszy. Z telewizora w salonie płynęły akurat wiadomości nadawane przez BBC, a odbiornik ryczał tak głośno, że zagłuszyłby nawet arię w wykonaniu Pavarottiego! Nie przeszkadzało to Trevesowi w wytwarzaniu aury tajemniczości. — Na dwa tygodnie przed jego śmiercią ktoś go odwiedził. Początkowo nie brałem tego pod uwagę, bo w końcu byli zaręczeni... Dziwne wydało mi się tylko to, że była ubrana inaczej niż zawsze. To znaczy, ona nieczęsto pokazywała się na zewnątrz, bo pewnie rodzice jej nie pozwalali, więc właściwie trudno mi powiedzieć, czy na co dzień tak się nie ubierała... — O kim, do jasnej cholery, pan mówi? — nie wytrzymała Barbara. — O tej kobiecie, która przyszła do pana Kurejśiego — całkiem logicznie wyjaśnił Treves, jakby urażony tym, że Barbara nie nadąża za tokiem jego myśli. — Na dwa tygodnie przedtem, zanim został zamordowany, odwiedziła go kobieta. Miała na sobie taki strój, jaki one noszą, choć nie wiem, jak się w tym wszystkim nie ugotowała w taki upał. — Chce pan powiedzieć, że nosiła czador? — Nie wiem, jak to nazywają, ale była spowita w czerń od stóp do głowy, tylko z otworami na oczy. Przyszła i spytała o Kurejśiego, kiedy akurat pił kawę w salonie. Poszep- tali trochę przy tych drzwiach, gdzie stoi parasol, a potem poszli na górę. Nie mam pojęcia, co robili u niego w pokoju — dodał z namaszczeniem. — A jak długo tam byli? — Nie patrzyłem na zegarek, pani sierżant! — zaśmiał się Treves, ale gdy Barbara zamierzała odejść, dorzucił jeszcze: — Śmiem twierdzić, że to trwało dosyć długo! Jamna przeciągnęła się leniwie i przewróciła na bok. W tej pozycji mogła się wpatrywać w tył głowy męża. W pozostałej części domu rozlegały się już odgłosy porannej krzątaniny. Oni oboje też powinni już wstać, ale miło było jeszcze poleniuchowac razem, z dala od problemów, które trapiły resztę rodziny. Ociężałym ruchem uniosła rękę, wplatając palce w długie włosy męża, jeszcze nie związane w kucyk. — Kochanie! — wyszeptała. Nie musiała spoglądać na kalendarzyk stojący na szafce nocnej, aby wiedzieć, który to dzień jej cyklu. Skrupulatnie notowała zmiany zachodzące w swoim organizmie, a na podstawie wczorajszego zapisu mogła wnioskować, że odbyty dzisiaj stosunek z mężem może doprowadzić do kolejnej ciąży. Tego właśnie pragnęła ponad wszystko — nawet bardziej niż uzmysłowienia tej głupiej małej Salii raz na zawsze, gdzie jej miejsce. Nie minęły dwa miesiące od narodzin Biśra, a już czuła nieodpartą potrzebę ponownego macierzyństwa. Zaczęła więc na nowo uwodzić męża, podniecając go, aby zasiał w jej łonie nowe życie. Nie wątpiła, że i tym razem byłby to syn! Jamna czuła silny pociąg fizyczny do Muhammada. Był przecież taki przystojny! A jakąż zmianę w jej życie wniosło to małżeństwo! Najstarsza spośród rodzeństwa, najmniej atrakcyjna i w opinii własnych rodziców skazana na nieuchronne staropanieństwo — zrobiła lepszą partię niż ładne i miłe siostry! Któż by przypuszczał, że właśnie jej dostanie się tak wyjątkowy mąż jak Muhammad? Mógł przecież przebierać w kobietach jak w ulęgałkach, i to bez względu na posagi, jakie proponowali ich rodzice. Jako je- dyny syn swego ojca, który tak pragnął doczekać się wnuków, mógł być pewien, że ten zaakceptuje każdy jego wybór. Mimo to bez oporu zgodził się poślubić pannę, którą wybrał dlań ojciec, a swoją zgodę przypieczętował w ten sposób, że brutalnie posiadł ją w ciemnym zakątku sadu. Tak został poczęty ich pierwszy syn! — Jesteśmy taką dobraną parą, kochanie! — mruczała, przysuwając się do męża. — Tak nam dobrze razem! Zbliżyła wargi do jego szyi, a lekko słony smak skóry wydatnie zwiększył jej pożądanie. We włosach utrzymywał się zapach dymu z papierosów, które palił, kiedy ojciec go nie widział. Przesunęła ręką po jego nagim ramieniu, muskając je tak lekko, że sterczące włoski przyjemnie łaskotały wnętrze jej dłoni. Złapała go za rękę, przesuwając jednocześnie palec na jego owłosiony brzuch. — Tak późno wczoraj przyszedłeś, Muni! — szeptała mu prosto w kark. — A ja cię tak pragnęłam! O czym roz mawialiście tak długo z kuzynem? Słyszała ich głosy, kiedy teściowie dawno już poszli spać. Leżała wtedy w łóżku sama, nie mogąc się doczekać na małżonka. Martwiła się tylko, że Muhammad może drogo zapłacić za nieposłuszeństwo wobec ojca i sprowadzanie do domu wydziedziczonego członka rodziny. Poinformował ją o swoich planach jeszcze zawczasu, poprzedniego wieczoru, kiedy usługiwała mu przy kąpieli. Nacierała go balsamem do ciała, a on opowiadał o Tajmullahu Azharze. Zwierzył się jej, że nie dba o to, co powie ten stary pierdoła, jego ojciec. Zamierzał zwrócić się o pomoc w sprawie morderstwa Hatima do swego kuzyna — znanego rzecznika praw imigrantów pakistańskich. Dowiedział się o nim od członka Dżumy, który słyszał go przemawiającego na konferencji w Londynie. Wystąpienie dotyczyło porządku prawnego i błędów popełnianych przez legalnych i nielegalnych uchodźców, którzy pozwalali, aby zwyczaje narodowe rzutowały na ich zachowanie wobec policji, prawników i w sądach. Muhammad dobrze to zapamiętał i kiedy policja ociągała się z zakwalifikowaniem śmierci Hatima jako morderstwa — zdecydował się wezwać na pomoc ku- zyna. Podczas gdy Jamna szczotkowała jego włosy, zapewniał, że Azhar chce i może im pomóc. — W czym ma pomóc, Muni? — zatroskała się, gdyż nie wiedziała, jaki wpływ może mieć przybycie tego intruza na jej własne plany. Wcale sobie nie życzyła, aby Mu-hammad więcej swojego czasu i myśli poświęcał sprawie zabójstwa Hatima Kurejśiego. — Razem lepiej dopilnujemy, żeby ci przeklęci gliniarze wyśledzili właściwego mordercę — tłumaczył jej Mu-hammad. — Na pewno będą chcieli wrobić w to naszego człowieka, ale ja do tego nie dopuszczę! Ta deklaracja zadowoliła Jamnę, bo podobała się jej buntownicza natura Muhammada. Sama też wiecznie się buntowała przeciw zwyczajowej podległości wobec teściowej. Owszem, nie szczędziła jej kurtuazyjnych zwrotów i gestów, ale nie zapomniała też, z jaką zazdrością Warda przyjęła informację o następnej ciąży synowej w dwanaście tygodni po urodzeniu pierwszego dziecka. Jamna wykorzystała ten fakt i z upodobaniem obnosiła się ze swoją wyjątkową płodnością. — Ale czy twój kuzyn jest równie inteligentny jak ty, najdroższy? — szeptała namiętnie. — Bo poza tym nie umywa się do ciebie. Jakiś taki drobny, cherlawy... Mówiąc to, pieszczotliwie wodziła dłonią po podbrzuszu męża, to nawijając sobie włoski na palce, to delikatnie za nie pociągając. Czuła przy tym wzrastające aż do bólu pożądanie, które można było zaspokoić tylko w jeden sposób... Chciała jednak doprowadzić do tego, żeby on pożądał jej jeszcze bardziej. Wiedziała, że jeśli nie pobudzi go wystarczająco — poszuka podniety gdzie indziej. Nie byłby to pierwszy raz — Jamna wiedziała o istnieniu kobiety lub kobiet, z którymi musiała się dzielić swoim mężem. Nie znała ich nazwisk, ale widziała, jak Mu-hammad nieraz w nocy wymykał się z małżeńskiego łoża. Udawała wtedy, że śpi, ale ledwo zamknęły się za nim drzwi sypialni — podkradała się do okna. Nasłuchiwała odgłosu zapalanego silnika samochodu. Czasem go słyszała, czasem zaś nie. W takie noce nie mogła już zasnąć, tylko otwartymi oczami spoglądała w ciemność i powoli odliczała upływa- jacy czas. Przed świtem zwykle Muhammad wślizgiwał się do łóżka, a wtedy Jamna wciągała w płuca powietrze, sprawdzając, czy nie wyczuje zapachu obcej kobiety. Najwidoczniej nie zdawała sobie sprawy, że zapach zdrady może ranić boleśniej niż jej widok. Jednak Muhammad był na tyle ostrożny, że nie wnosił na sobie żadnej podejrzanej woni ani innych dowodów niewierności. Mogła więc konkurować ze swą nieznajomą rywalką za pomocą jedynej broni, jaką posiadała. Czubkiem języka pieściła jego łopatkę, szepcąc czule: „Co za mężczyzna!" Palcami namacała członek w stanie erekcji. Zaczęła rytmicznie go pobudzać, przesuwając przy tym sutkami po jego plecach i unosząc rytmicznie biodra. Gorącymi szeptami powtarzała imię męża, dopóki się nie poruszył. Przytrzymał dłonią jej rękę i zacieśnił chwyt. Zmusił ją do szybszych ruchów. Tymczasem na zewnątrz słychać było odgłosy wskazujące, że rodzina budzi się do życia. Młodszy synek Jamny kwilił przez sen. Na korytarzu stukały czyjeś klapki, a z kuchni dochodził donośny głos Wardy. Salija ściszonym głosem zamieniła kilka słów z ojcem, w sadzie świergotały ptaki, a gdzieś w oddali szczekał pies. Na pewno Warda była zła, że jej synowa jeszcze nie zeszła na dół, aby przygotować śniadanie dla Muhammada. Cóż, taka stara kobieta nie zrozumie już, że są ważniejsze rzeczy! Biodra Muhammada drgnęły, więc Jamna delikatnie przewróciła go na grzbiet. Odrzuciła prześcieradło, którym się oboje w ten upał przykrywali. Podwinęła nocną koszulę i spróbowała rozkraczyć się nad mężem w pozycji „na jeźdźca". Wtedy otworzył oczy. Chwycił ją za ręce, więc spojrzała nań rozkochanym wzrokiem i wyszeptała namiętnie: — Muni, najdroższy, dobrze ci? Uniosła się, by mógł łatwiej ją posiąść, ale wyśliznął się spod niej. — Ależ, Muni, chyba nie chcesz... Zdziwiła się, ale nie dokończyła pytania, bo mąż zatkał jej usta ręką. Wbił przy tym palce w policzki z taką siłą, że piekły ją jak rozżarzone węgle. Nagle znalazł się za nią i odciągnął jej głowę do tyłu, szukając drugą ręką piersi. Kiedy ją wyczuł, ścisnął brodawkę sutkową między kciukiem a palcem wskazującym tak mocno, że kobieta skręcała się z bólu. Równocześnie szczypał ją zębami w kark, a kiedy uwolnił pierś, przesunął rękę na brzuch, aż nama-cał wzgórek łonowy. Brutalnie chwycił za to miejsce i przewrócił Jamnę na brzuch, tak że opierała się na łokciach i kolanach. Nie odejmując dłoni od jej ust, znalazł, co chciał, i wykonywał rytmiczne pchnięcia, aż osiągnął zaspokojenie w niespełna dwadzieścia sekund. Kiedy puścił żonę, ta przewróciła się na bok, a on jeszcze dłuższą chwilę klęczał nad nią z przymkniętymi oczami i odrzuconą głową, ciężko oddychając. Potem strząsnął włosy do tyłu i przeczesał je palcami, a jego nagie ciało lśniło od potu. W końcu wstał z łóżka i poszukał bawełnianej koszulki, którą wczoraj z siebie ściągnął. Znalazł ją na podłodze wśród innych części garderoby. Wytarł się nią, a potem odrzucił. Na gołe ciało naciągnął dżinsy i boso, na pół ubrany, opuścił sypialnię. Jamna odprowadziła go wzrokiem, aż zamknęły się za nim drzwi. Czuła, jak wycieka z niej dawka nasienia, które przed chwilką złożył w jej ciele. Szybko sięgnęła po ręcznik, uniosła biodra i podsunęła pod nie poduszkę. Potem ułożyła się wygodnie, wyobrażając już sobie, jak potok plemników otacza jej samotną, wyczekującą komórkę jajową... To właśnie najlepszy moment, aby do czegoś doszło! Takim mężczyzną był jej Muni! 7 Barbara weszła do gabinetu, kiedy pani inspektor próbowała włączyć wentylator. Wczołgała się w tym celu pod stolik, na którym stał komputer. Już od drzwi można było poznać po obrazie na monitorze, że Emily korzystała z programu HOLMES, służącego do ewidencji dochodzeń prowadzonych w skali kraju. Atmosfera w biurze przypominała raczej łaźnię parową, choć jedyne okno było otwarte na całą szerokość. Trzy pu- ste butelki po wodzie mineralnej „Evian" świadczyły o zmaganiach Emily z upałem. — W tym pieprzonym budynku nie robi się chłodniej nawet w nocy! — przywitała Barbarę, wypełzając spod stolika. Nastawiła wentylator na maksymalną szybkość i... nic, ani drgnął! — Chryste! — Wychyliła się przez drzwi i zawołała: — Billy, podobno ta piekielna maszyna miała działać! — Prosiłem tylko, żeby pani inspektor spróbowała! — odpowiedział głos niewidocznego mężczyzny. — Niczego nie obiecywałem. — No, to wspaniale! — ironizowała Emily, przymierzając się z różnych stron do wentylatora. Wyłączała i włączała kolejno różne szybkości, by w końcu walnąć pięścią w obudowę. To spowodowało, że śmigła zaczęły się wreszcie niemrawo obracać, ale mieszały tylko zatęchłe powietrze w pokoju. Emily z niesmakiem potrząsnęła głową i otrzepała z kurzu nogawki swoich szarych bawełnianych spodni. — Co my tu mamy? — spytała, wskazując na papiery, które Barbara trzymała w ręku. — Wydruki telefonów, odbieranych przez Kurejśiego w ciągu ostatnich sześciu tygodni. Dostałam je dziś rano od Basila Trevesa. — Czy znalazłaś w nich coś, co nam się przyda? — Tego jest cała kupa, a ja przejrzałam dopiero jedną trzecią. — O rany! Mogłam dobrać się do nich dwa dni temu, gdyby Ferguson był bardziej chętny do współpracy, a mniej chciał się mnie pozbyć. No, ale dawaj je tutaj! Emily wzięła druczki i wychylając się na korytarz, krzyknęła: — Belinda Warner! Zaraz przybiegła policjantka w przepoconej bluzie mun- durowej, ze zlepionymi kosmykami włosów nad czołem. Emily szybko przedstawiła ją Barbarze i poleciła zająć się przyniesionymi materiałami. — Uporządkuj je, sprawdź, wciągnij do ewidencji i za melduj o wykonaniu — przykazała i odwróciła się z powro tem do Barbary. Przyjrzała się jej dokładniej i zawyroko wała: — Boże, toż to zupełny koszmar! Chodź ze mną! Pierwsza zbiegła po wąskich schodach, zatrzymując się na podeście, aby jeszcze szerzej otworzyć okno. Barbara dreptała za nią. Pomieszczenie, do którego zdążały, usytuowane na tyłach chaotycznie rozplanowanego wiktoriańskiego gmachu, musiało kiedyś pełnić funkcję jadalni lub salonu. Obecnie mieściło się tam skrzyżowanie szatni z siłownią. W środku tego wszystkiego zainstalowano rowerek do ćwiczeń, atlas i symulator wiosłowania. Przy jednej ścianie zgrupowano szafki na ubrania, a po przeciwnej stronie — dwa natryski, trzy umywalki i lustro. Na symulatorze ćwiczył potężnie zbudowany rudy mężczyzna w dresie. Można się było obawiać, że za chwilę będzie potrzebować pomocy kardiologa. — Przesadzasz z tym, Frank — zwróciła mu uwagę Emily. — Muszę przed ślubem zrzucić jeszcze jedenaście kilo! — wydyszał. — Lepiej mniej jedz, na przykład zrezygnuj ze smażonej ryby z frytkami. — Nie mogę, pani inspektor! — Zwiększył tempo ćwiczeń. — Marsha obraziłaby się śmiertelnie, gdybym nie jadł tego, co ona gotuje! — Chyba byłoby gorzej, gdybyś padł trupem, zanim doprowadzisz ją do ołtarza! — odparowała Emily, kierując się w stronę jednej z szafek. Otworzyła jej kombinowany zamek i wyjęła stamtąd kosmetyczkę. Podeszła z nią do umywalki. Barbara niechętnie dreptała za nią, gdyż czuła przez skórę, co się szykuje, a nie miała na to zbytniej ochoty. — Em, wydaje mi się... — Tylko bez dyskusji! — przerwała jej Emily i zaczęła przetrząsać zawartość kosmetyczki. Wyciągnęła z niej słoiczek podkładu, dwa małe pudełeczka i komplet pędzelków. — Chyba nie chcesz... — Tylko spójrz na siebie! — Emily popchnęła Barbarę w stronę lustra. — Wyglądasz jak ciemna noc listopadowa! — A jak mam wyglądać, skoro oberwałam w czasie akcji? Bandzior rozkwasił mi nos i złamał trzy żebra. — Bardzo mi przykro z tego powodu — skwitowała jej wynurzenia Emily. — Pewnie, że to nic miłego, kiedy się niezasłużenie dostaje lanie, ale to cię nie tłumaczy. Jeśli chcesz pracować ze mną, musisz wyglądać jak człowiek. — Kurczę blade, Em, ja nigdy się nie maluję! — Nic nie szkodzi, przyda ci się na przyszłość. Dalej, dziób do mnie! — poleciła, a kiedy Barbara się ociągała, gotowa do dalszych protestów, zarządziła: — Z taką gębą nie pójdziesz na spotkanie z Azjatami. To rozkaz, sierżancie! Rada nierada, Barbara poddała się zabiegom, choć czuła się jak ugniatane ciasto. Pani inspektor po mistrzowsku władała pędzelkami i gąbeczkami, nakładając odpowiednie cienie. Po niecałych dziesięciu minutach makijaż był gotowy, a Emily odstąpiła krok wstecz i krytycznym okiem taksowała swoje dzieło. — Może być — zawyrokowała w końcu. — Tylko te włosy... To jest poniżej wszelkiej krytyki, Barb. Wyglądają, jakbyś je sama sobie ścinała pod prysznicem. — Nnno... chyba tak — zgodziła się Barbara. — Wiesz, w swoim czasie wydawało mi się to bardzo wygodne. Emily wymownie wzniosła oczy ku niebu, ale nie sko- mentowała tej wypowiedzi, tylko spakowała kosmetyki z powrotem do szafki. Barbara skorzystała z okazji, aby przyjrzeć się swemu nowemu wydaniu. — Nieźle — oceniła. Sińce nie znikły wprawdzie z jej twarzy, ale pod grubą warstwą podkładu znacznie zbladły, a małe oczka, które sama określała jako „świńskie", wydawały się teraz dużo większe. Fakt, że włosy nie prezentowały się najlepiej. — Barbara miała na głowie istną szopę, ale przynajmniej nie straszyła już ludzi swoją twarzą. — Gdzie ty kupujesz takie rzeczy? — spytała, zwracając się do Emily. — U Bootsa. Słyszałaś chyba o tej firmie? Chodź, bo mieli mi właśnie dostarczyć wyniki sekcji. Mam nadzieję, że przyszły też jakieś ekspertyzy od biegłych sądowych. Rzeczywiście, na biurku Emily leżał już protokół z sekcji zwłok. Kartki poruszały się w rytm obrotów wentylatora. Emily przejrzała je, przeczesując palcami włosy. Barbara tymczasem zajęła się zestawem zdjęć, które dostarczono wraz z protokołem. Fotografie przedstawiały zbliżenia nagich zwłok Kurej-śiego gotowych do sekcji. Wyraźnie świadczyły o tym, że denat został dotkliwie pobity. Na jego klatce piersiowej i ramionach widniały takie same krwawe podbiegnięcia, jakie Barbara wcześniej dostrzegła na zbliżeniach twarzy. Przebarwienia te miały jednak różny charakter i ani wielkością, ani kształtem nie przypominały śladów uderzeń pięścią. Podczas gdy Emily czytała protokół, Barbara przetrawiała ten problem. Obrażenia musiały zostać zadane przy użyciu jakiegoś narzędzia, ale jakiego? Przede wszystkim były zróżnicowane. Jeden ślad mógł pozostawić cios zadany lewarkiem, drugi — deską, trzeci — trzonkiem szpadla, a czwarty — butem... Wskazywałoby to na zasadzkę, obecność więcej niż jednego napastnika oraz na to, że śmierć nastąpiła w trakcie walki. — Em... — zagadnęła w zamyśleniu. — Po tak ciężkim pobiciu na miejscu zbrodni powinny być jakieś ślady. W samym bunkrze i na zewnątrz, coś, co wskazywałoby na walkę... Czy wasza ekipa dochodzeniowa zabezpieczyła coś takiego? Choćby plamy krwi lub narzędzie, którym zadano ciosy? — Nie znaleziono najmniejszego śladu — odrzekła Emily, podnosząc oczy znad protokołu. — A na przylądku Nez? Jakaś zdeptana ziemia lub połamane krzaki? — Nic z tych rzeczy. — Więc może na plaży? — Nawet jeśli coś odbiło się na piasku, przypływ rozmył wszystko. Czy to możliwe, aby walka na śmierć i życie nie pozostawiła żadnych śladów nigdzie poza ciałem denata? Nawet jeżeli mordercy czyhali na ofiarę na plaży, czy rzeczywiście przypływ mógł zatrzeć wszystkie dowody? Barbara rozważała te kwestie, przyglądając się dokładnie zbliżeniom poszczególnych partii ciała. Niejednolity charakter obrażeń nasunął jej jeszcze jedno przypuszczenie... Z pliku zdjęć wyciągnęła zbliżenia obnażonej nogi Ku-rejśiego i powiększony wycinek łydki. Patolog zakreślił na nim fragment, na który chciał zwrócić szczególną uwagę policji. Była to cięta rana łydki, nie grubsza niż włos. W porównaniu z innymi obrażeniami na ciele ofiary ta czterocentymetrowej długości kreska wydawała się banalnym skaleczeniem. Niemniej jednak na tle tego, co zarówno Barbara, jak i Emily wiedziały już o miejscu akcji — ten szczegół mógł się okazać godny uwagi. Tymczasem Emily rzuciła przeczytany protokół na biurko. — Nie ma tam prawie nic ponad to, co już wiemy — stwierdziła. — Zgon nastąpił wskutek złamania kręgosłu pa szyjnego. Badanie krwi nie dostarczyło żadnych wyraź nych wskazówek. Jednak patolog radzi przeprowadzenie szczegółowych oględzin odzieży denata, a zwłaszcza spodni. Usiadła za swoim biurkiem i wykręciła numer telefonu. Czekając na połączenie, trzepała się po karku wilgotną ściereczką. — Ten cholerny upał! — mruczała pod nosem, a po chwili mówiła już do słuchawki: — Tu inspektor Barlow. Czy mogę mówić z Rogerem?... Tak. To oczywiście przy kre. No, ale przynajmniej macie tam klimatyzację. Spróbo wałbyś wytrzymać u nas! Zgniotła ściereczkę w kulkę i odrzuciła ją od siebie. — Słuchaj, Roger, masz coś dla mnie?... W sprawie te go zabójstwa na Nez, pamiętasz...? Wiem, wiem, co powie działeś, ale ten zimny chirurg z MSW radzi, żeby dobrze przyjrzeć się jego ciuchom... Że co? Dałbyś radę to dla mnie wygrzebać? Rozumiem, ale wolałabym nie czekać, aż to przepiszą... Roger, kurczę, nie mógłbyś mi tego po pro stu przekazać? — Zakryła mikrofon dłonią i rzuciła pod adresem Barbary: — Jeden w drugiego kapryśni jak prima- donny! Umilkła, najwyraźniej słuchając drugiej strony. Wyciągnęła nawet notatnik i dokonywała pospiesznych zapisków. Dwa razy przerwała referującemu: raz pytając, jak długo działała siła, innym znów razem — czy możliwe jest ustalenie, na ile czasu przed śmiercią to nastąpiło. Zakończyła rozmowę szorstkim: „Dziękuję, Roger", odwiesiła słuchawkę i przekazała Barbarze wiadomość: — Na jednej nogawce spodni znaleziono ślad przecię- cia. — W którym miejscu i jak to wyglądało? — Dwanaście i pół centymetra powyżej brzegu. Materiał przecięty w linii prostej, widać, że niedawno, bo nitki są rozerwane, ale nie wytarte ani przylegające, jak byłoby w przypadku, gdyby spodnie przedtem uprano. — Na jednym z tych zdjęć od patologów jest zbliżenie jego łydki z takim samym rozcięciem skóry — zauważyła Barbara. — Na tej samej wysokości co rozcięcie spodni? — za- ciekawiła się Emily. — No właśnie! — Barbara podała jej zdjęcie, a sama zajęła się tymi, które zrobiono na miejscu zbrodni. Obejrzała sobie parking, na którym zamordowany zostawił samochód tuż przy samym ogrodzeniu. Zwróciła uwagę na odległości dzielące wóz od kawiarni i krawędzi klifu. Przy okazji dopiero teraz zauważyła coś, czego nie dostrzegła poprzedniego dnia, kiedy oglądała te zdjęcia po raz pierwszy. Powinna była przecież zapamiętać ten charakterystyczny szczegół z czasów ostatniego pobytu na Nez. Był to ciąg betonowych schodków, przecinający ścianę klifu. Barbarze rzuciło się również w oczy, że te schody, w przeciwieństwie do centrum rozrywkowego, dawno nie były odnawiane. Poręcze w wielu miejscach przeżerała rdza, a stopnie uległy erozji, gdyż podmywały je fale Morza Północnego. Ziały w nich głębokie szczerby i wyrwy, które naraz odsłoniły przed nią nagą prawdę. — Em, kurczę blade, popatrz na te schody! — zwróciła na nie uwagę szefowej. — On chyba musiał z nich spaść! Stąd wzięły się te wszystkie potłuczenia! Emily podniosła wzrok znad fotografii ciała denata, bo i jej nasunęło się pewne skojarzenie. — Dołóż jeszcze do tego te spodnie i jego nogę... Na miłość boską, Barb! Ktoś zastawił na niego pułapkę! Rozciągnął drut, aby Kurejśi się o niego potknął. — Jasny gwint! Czy na miejscu zbrodni znaleziono jakiś drut? — spytała Barbara. — Pojadę tam jeszcze raz z oficerem dochodzeniowym i sprawdzę — zapowiedziała Emily. — Z tym że jest to miejsce publiczne. Nawet gdyby, w co wątpię, ten drut się tam ostał, dobry adwokat łatwo obali taki dowód. — Chyba że do drutu przyczepiły się nitki ze spodni Kurejśiego. — Chyba że tak — zgodziła się Emily i nawet zanotowa ła tę możliwość. Tymczasem Barbara przeglądała inne zdjęcia z miejsca zbrodni, myśląc głośno: — Zabójca musiał przeciągnąć ciało do bunkra zaraz potem, jak Kurejśi spadł z tych schodków. Czy były tam jakieś ślady? Na przykład odciski stóp na piasku albo coś, co wskazywałoby, że zwłoki wleczono po schodach? Chociaż nie... — Sama udzieliła sobie odpowiedzi. — Przecież był przypływ! — Właśnie! — Emily pogrzebała w jednej z szuflad biurka i wydobyła szkło powiększające. Przyjrzała się przez nie dokładniej zbliżeniu fragmentu nogi denata. Potem powiodła palcem po linijkach protokołu z sekcji zwłok, aż znalazła odpowiedni akapit: — O, proszę: „Rana cięta długości czterech centymetrów, zadana krótko przed zejściem śmiertelnym". Odłożyła sprawozdanie na bok i wprawdzie patrzyła na Barbarę, ale oczami duszy widziała co innego — pogrążony w ciemnościach przylądek Nez. Gdyby paliło się tam jakieś światło, nie przeczuwający niczego przechodzień mógłby przekroczyć bądź ominąć drut przeciągnięty nad schodkami... — Pomyślmy, jaki to mógł być drut? — zadała retoryczne pytanie. — Przewód elektryczny? — Za gruby, nie przeciąłby ani nogawki, ani skóry — sprzeciwiła się Barbara. — Chyba że odarty z izolacji — uściśliła Emily. — Wtedy po ciemku nie byłoby go widać. — Mogłaby to też być żyłka, taka, jakiej się używa podczas zawodów w wędkowaniu. Mocna, cienka i elastyczna. — Ewentualnie struna fortepianowa lub nić chirurgiczna... — rozważała Emily. — Albo drut do wiązania skrzynek... — W każdym razie coś mocnego, cienkiego i elastycznego — podsumowała Barbara. Potem wyjęła torebkę z dowodami zebranymi w pokoju denata. — Teraz przyjrzyjmy się temu. To rzeczy osobiste Kurejśiego z jego pokoju „Pod Spalonym Domem". A wiesz, że Malikowie chcieli się do nich dobrać? — Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. — Emily włożyła gumowe rękawiczki i otworzyła torebkę. — Zarejestrowałaś te rzeczy u oficera dochodzeniowego? — Tak, wstąpiłam do niego po drodze. Kazał ci powiedzieć, że w magazynie dowodów rzeczowych także przydałby się wentylator. — Chciałby! — mruknęła Emily, przerzucając żółto oprawną książkę z szafki nocnej Kurejśiego. — A więc nie było to zabójstwo w afekcie ani podczas bójki. Mamy tu klasyczne morderstwo z premedytacją, zaplanowane przez kogoś, kto wiedział, dokąd uda się Kurejśi, kiedy w piątek wieczorem wyjdzie z hotelu. Może nawet był to ten, kto miał się z nim spotkać na Nez, albo ktoś, kto znał tę osobę. — Musiał to być mężczyzna, bo dał radę przenieść ciało — dodała Barbara. — Albo mężczyzna i kobieta działający razem — sprecy- zowała Emily. — A jeśli założymy, że ciało ciągnięto w dół po schodach, mogła tego dokonać także sama kobieta. — Ale po kiego licha go przenosili? — Myślę, że chcieli opóźnić moment odkrycia zwłok — zastanawiała się głośno Emily. — Chociaż, gdyby tak było, to po co rozbebeszyli samochód? Przecież ktokolwiek by go zauważył, od razu by się zorientował, że coś jest nie w porządku! — Może sprawca działał w pośpiechu i nie miał czasu się troszczyć, czy ktoś to zauważy? — Barbara obserwowała, jak Emily wodzi palcem po stronie książki założonej atłasową wstążeczką. Postukiwała paznokciem w papier tam, gdzie fragment tekstu zaznaczono klamrą. — Albo przeciwnie, ta demolka miała stanowić wskazówkę, żeby szukać ciała. Emily spojrzała w górę znad kart książki. Zdmuchnęła z czoła zabłąkany włosek. — No, to tym sposobem wróciłybyśmy do Armstronga! Rany boskie, Barb, jeśli on maczał w tym palce, Azjaci zdemolowaliby miasto! — To się trzyma kupy, prawda? — podchwyciła Barbara. — Wiesz, co mam na myśli. Facet wyszedł niby to na spacer i natknął się na wybebeszony wóz. Oczywiście zaraz pomyślał, że skoro to tak wygląda, to co dopiero zastanie na plaży... i tak dalej, prawda? — Zgadza się — potwierdziła Emily. — Ale tylko pozornie. Pomyśl, jak to było misternie ukartowane. Ten człowiek musiał śledzić Kurejśiego od dnia jego przybycia, obserwować marszrutę, wybrać właściwy moment, przeciągnąć drut, czekać w ukryciu, aż ofiara upadnie... Potem zdążył usunąć ciało, przetrząsnąć samochód, a następnego dnia, jakby nigdy nic, wrócił na to samo miejsce, żeby ostentacyjnie znaleźć trupa. Czy wydaje ci się to logiczne? — No, jeśli chciał za wszelką cenę odzyskać pracę... — Barbara wzruszyła ramionami. — Teoretycznie tak, ale przesłuchiwałam go i głowę daję, że nie jest na tyle bystry, aby wykoncypować taki plan. — Dlaczego, przecież ponownie objął stanowisko dyrektora działu produkcji w zakładach Malika! Wykonywał tę pracę już przedtem, zanim pojawił się Kurejśi, więc sądzę, że ma dosyć oleju w głowie. — Niech to diabli! — Emily przekartkowała oglądaną właśnie książkę. — Wszystko napisane w sanskrycie czy czymś podobnym. Belinda Warner! — krzyknęła w kierunku korytarza. — Znajdźcie mi kogoś, kto zna język pakistański! — Arabski! — poprawiła Barbara. — Ze co? — To jest napisane po arabsku. — Wszystko jedno. — Emily wyciągnęła na wierzch prezerwatywy, mosiężne kluczyki i skórzaną teczkę znalezioną w pokoju Kurejśiego. — To może być klucz do sejfu bankowego — wskazała na większy z dwóch kluczyków, opatrzony tabliczką z numerem „104". — Tu i w Clacton są filie banków Barclaya, Westminsterskiego, Lloyda i Midland. — Zanotowała ten fakt. — Czy w samochodzie były jego odciski palców? — wy- pytywała tymczasem Barbara. — Czyje? — Armstronga. Zabezpieczyliście ten wóz, więc powinnaś wiedzieć. Były czy nie? — On ma alibi, Barb. — To znaczy, że jego odciski tam były. Miał także motywy. — Przecież mówię, że on ma alibi! — warknęła Emily. Rzuciła na biurko torebkę z dowodami. Podeszła do małej chłodziarki przy samych drzwiach, wyjęła puszkę soku i pchnęła ją w kierunku współpracownicy. Barbara nie widziała dotąd Emily w takim stanie ducha, ale też nie miała sposobności zobaczyć, jak pani inspektor zachowuje się w sytuacji stresowej. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że tym razem nie pracuje z inspektorem Lyn-leyem, który dawał podwładnym więcej swobody i chętnie wysłuchiwał ich argumentów. Wiedziała już, że jej nowa szefowa ma zupełnie inną osobowość i że ona musi się z tym liczyć. — Przepraszam — usprawiedliwiała się. — Próbowałam tylko popchnąć sprawę. — Słuchaj, Barb. Ja naprawdę chciałabym cię mieć przy sobie — westchnęła Emily. — Ale uwierz, że Armstrong to fałszywy trop, i nie przysparzaj mi kłopotów, bo mam ich dość z Fergusonem. Otworzyła puszkę soku, napiła się i zaczęła tłumaczyć z ostentacyjną cierpliwością: — Armstrong zeznał, że odciski jego palców znalazły się w samochodzie, bo zaglądał do środka. Widział, że wóz stoi z wywalonymi drzwiami, więc myślał, że kierowcy coś się stało. — I ty mu wierzysz? — zagadnęła Barbara oględnie, gdyż zdawała sobie sprawę ze swej niepewnej pozycji, a nie chciała stracić i tego. — Mógł przecież sam wypatroszyć wóz. — Ano mógł — odrzekła Emily beznamiętnym tonem, przeglądając dalsze dowody rzeczowe. — Pani inspektor! — Skądś rozległ się donośny kobiecy głos. — Mam takiego faceta na Uniwersytecie Londyńskim. Słyszy pani? Nazywa się Ka'ir al-din Siddiki i mówi, że może przetłumaczyć arabski tekst, jeśli pani mu go prze-faksuje. — To Belinda Warner — wyjaśniła sucho Emily. — Ta dziewczyna biedzi się nad najbanalniejszym raportem, ale przez telefon potrafi dokonać cudów. Świetnie! — od- krzyknęła i kazała wykonać kserokopię urywka zakreślonego w żółtej książce. Spośród dowodów przestępstwa wyciągnęła tym razem książeczkę czekową Kurejśiego. Barbara zrozumiała, że jest to ślad, który prowadzi w innym kierunku niż Armstronga. — Kurejśi wypisał ten czek dwa tygodnie temu — do dała swój komentarz. — Odnotował to na odcinku. Cztery sta funtów na nazwisko F. Kumhar. Emily przyjrzała się dokładnie tej pozycji. —F Niby nie majątek, ale i nie mała suma. Trzeba będzie namierzyć tego faceta czy babę, ktokolwiek to jest. — Ta książeczka była w skórzanej teczce zamkniętej na kluczyk — dopowiedziała Barbara. — Znalazłam tam też rachunek z tutejszego sklepu jubilerskiego „Racon", wystawiony na nazwisko Salija Malik. — Ciekawe, żeby trzymać książeczkę czekową pod kluczem... — zastanawiała się Emily. — Wygląda na to, że nie używał jej nikt oprócz Kurejśiego. Sprawdź to.—Rzuciła książeczkę Barbarze. — I zajmij się tym rachunkiem od jubiera! Wskazywało to, że mimo niedawnej różnicy zdań na temat ewentualnej winy lana Armstronga, Emily darzyła Barbarę zaufaniem. Jeszcze wyraźniej świadczyły o tym jej następne słowa: — Ja tymczasem jeszcze raz przesłucham Armstronga. Tym sposobem będziemy mogły wypracować wspólną linię postępowania. — Oczywiście! — zgodziła się natychmiast Barbara. Chciała właściwie podziękować tej kobiecie za to, że zamaskowała sińce na jej twarzy, pozwoliła pracować pod swoim kierunkiem i włączyła ją do śledztwa. Ale dodała tylko: — To znaczy, jeśli jesteś pewna... — Absolutnie pewna — odpowiedziała Emily z taką swobodą i przekonaniem, że nie uszło to uwagi Barbary. — Dla mnie jesteś jedną z nas. Zsunęła okulary przeciwsłoneczne z czoła na nos i wzięła ze stołu kluczyki od samochodu. — Scotland Yard to poważna firma, z którą się liczą i Azjaci, i nawet mój szef. Chciałabym już mieć z głowy za równo ich, jak i jego, więc mam nadzieję, że mi to ułatwisz. Wychodząc, krzyknęła swoim podwładnym, że jedzie przeprowadzić jeszcze jedną wizję lokalną z udziałem Arm- stronga. — W razie czego, gdybyście mnie potrzebowali, mam komórkę! — rzuciła w stronę zaplecza komendy, skinęła głową Barbarze i zbiegła ze schodów. Barbara została sama w gabinecie pani inspektor. Jeszcze raz pogrzebała w torebce z zabezpieczonymi przedmiotami. Zastanawiała się, w jakim związku pozostają one z przeświadczeniem Emily, że Hatima Kurejśiego uśmiercono, rozciągając drut w poprzek jego ścieżki. Co mają ze sobą wspólnego klucz do bankowego sejfu, ustęp arabskiego tekstu, czek wystawiony na kogoś o azjatyckim nazwisku i tajemniczy rachunek ze sklepu jubilerskiego? Zdecydowała, że zacznie od tego ostatniego. Jeżeli bowiem w postępowaniu o morderstwo chcemy wykluczyć pewne okoliczności, najlepiej najpierw sprawdzić te, które najłatwiej jest ustalić. Da nam to od razu świadomość sukcesu, choćby nawet w kwestii nie należącej do sprawy. Barbara zostawiła włączony wentylator i wyszła przed budynek, gdzie jej zaparkowany samochodzik zdążył już się rozgrzać jak puszka wrzucona do ogniska. Kierownica parzyła ręce, a na wgniecionym siedzeniu Barbara czuła się jak w objęciach pijanego wujka. Dobrze, że choć silnik zapalił bez zwykłych sztuczek, mogła więc zjechać z górki i skręcić w prawo na High Street. Sklep „Racon — Biżuteria Artystyczna" mieścił się niedaleko komendy policji, na rogu High Street i Saville Lane. Z działających tam kiedyś siedmiu różnych firm obecnie pracowały tylko trzy, wśród nich ten właśnie sklep. O tej porze był jeszcze zamknięty, ale Barbara zastukała do drzwi, licząc, że ktoś może znajdować się na zapleczu widocznym za ladą. Szarpnęła raz czy dwa za klamkę i załomotała mocniej — tym razem skutecznie. Za szybą pojawiła się kobieta z dziwacznie uczesanymi, agresywnie rudymi włosami. Wskazała na tabliczkę z napisem „Zamknięte" i oznajmiła sztucznie przesłodzonym głosikiem: — Jeszcze nie otwieramy! Zaraz jednak musiała się zorientować, że w obecnej sytuacji ekonomicznej Balford szaleństwem byłoby odstraszać potencjalną klientkę, bo dodała skwapliwie: — Coś pilnego, kochaniutka? Pewnie potrzebuje pani ładnego prezentu dla kogoś na urodziny? Mimo wszystko otworzyła drzwi wejściowe, więc Barbara pokazała jej swoją legitymację służbową. Ruda kobieta zrobiła wielkie oczy. — Scotland Yard? — wykrztusiła i nie wiadomo dlaczego cofnęła się na zaplecze. — Nie chodzi mi o prezent, ale o pewne informacje, pani... — zaczęła Barbara. — Winfield. Connie Winfield z „Racon" — dokończyła jej rozmówczyni. Barbara nie od razu skojarzyła, że nie podała jej swego miejsca urodzenia, tylko nazwę firmy. — Pani jest właścicielką? — spytała dla pewności. — Zgadza się. Connie Winfield zamknęła za Barbarą drzwi i przekręciła zasuwkę zgrabnym ruchem. Wróciła za ladę i zaczęła rozkładać towar pod szklanym blatem. Odwinęła brązową flanelową płachtę, którą przykryte były kolczyki, naszyjniki, bransolety i inne świecidełka. Nie były to typowe wyroby jubilerskie, lecz prawdziwe małe arcydzieła — niepowtarzalne kompozycje ze starych monet, paciorków, piórek, wypolerowanych kamyków i skóry. Trafiały się również przedmioty z tradycyjnych metali szlachetnych — srebra i złota — ale o nietypowych kształtach. Barbara przypomniała sobie pierścionek znaleziony w teczce Kurejśiego. Była to ozdoba o prostym, klasycznym fasonie, z pojedynczym rubinem, a więc przypuszczalnie pochodziła z innego źródła. Tymczasem wyciągnęła z torebki rachunek, który również znajdował się w posiadaniu Kurejśiego. — Pani Winfield, czy to jest... — zaczęła, ale właścicielka przerwała jej w pół zdania. — Proszę, niech mi pani mówi Connie — zaproponowała, odsłaniając towar w drugiej gablocie. — Wszyscy w tym mieście tak mnie nazywają, bo mieszkam tu od dziecka. Trudno, żeby nagle ludzie zaczęli mówić „pani Winfield" do kogoś, kogo pamiętają jeszcze w pieluszkach. — Dobrze, niech będzie Connie — zgodziła się Barbara. — Nawet artyści, którzy wykonują dla mnie biżuterię, tak mnie nazywają. — Connie nagle zebrało się na wylewność. — Pracują dla mnie plastycy od Brighton po Inver-ness! Biorę od nich towar w komis, dlatego dotąti recesja mnie nie zmogła. W ciągu ostatnich pięciu lat większość tych luksusowych sklepów — to znaczy, nie mówię o tych niezbędnych, jak spożywcze czy apteki — dawno splajtowała, ale ja mam łeb do interesu! Już dziesięć lat temu, kiedy otwierałam firmę, powiedziałam sobie: „Pamiętaj, Connie, żeby nigdy nie pakować całego szmalu w towar". Na tym można się tylko przejechać, i to najkrótszą drogą do bankructwa, prawda? Spod lady powyjmowała wyrzeźbione z polerowanego drewna podstawki w kształcie drzewek. Rozwiesiła na nich kolczyki ozdobione brzęczącymi koralikami lub monetami, a następnie ustawiła je tak, aby wyeksponować biżuterię z najlepszej strony. Uwijała się przy tym z niebywałą energią, aż Barbara zaczęła się zastanawiać, czy zawsze tak wygląda poranny rozruch sklepu, czy też jest to nerwowa reakcja na odwiedziny policji. Obok jednego z obwieszonych kolczykami drzewek położyła rachunek znaleziony wśród rzeczy Kurejśiego i spytała: — Pani... przepraszam, Connie, ten rachunek pochodzi z twojego sklepu, prawda? Connie uniosła karteczkę i odczytała nadruk. — Przecież tu jest napisane „Racon" — potwierdziła. — Czy możesz mi powiedzieć, jakiego zakupu dotyczył ten kwit i co ma oznaczać zdanie: „Zycie zaczyna się teraz"? — Chwileczkę. Connie odeszła w kąt sklepu i włączyła wentylator, który w przeciwieństwie do podobnego urządzenia na komendzie policji — pracował jak należy! Nastawiła go na średnią szybkość, po czym zaniosła kwit do szuflady przy kasie, gdzie trzymała czarny notatnik z wytłoczonym złotymi li- terami napisem: „Racon — Biżuteria Artystyczna". Zajrzała do niego i wyjaśniła Barbarze: — „AK" to inicjały plastyka. Ten nazywa się Aloysius Kennedy, mieszka w Northumberland. Nie biorę od niego zbyt wielu wyrobów, bo są za drogie jak na tutejsze gusta. Tylko to... — Polizała środkowy palec i przewróciła kilka stron. Długim paznokciem polakierowanym na kolor włosów przejechała po kartce. — „162" to numer katalogowy — oznajmiła. — O, to było to. Taka śliczna bransoletka z dwóch części złączonych zawiasem. Nie ma tu dokładnie takiej samej, ale pokażę pani coś podobnego, żeby pani mniej więcej wiedziała, jak to wyglądało. — A to zdanie: „Zycie zaczyna się teraz"? Co ono oznacza? — Pewnie jakąś ogólną prawdę życiową! — Connie zaśmiała się wymuszenie z własnego kiepskiego dowcipu, ukazując drobne jak u dziecka, białe ząbki. — O to musimy zapytać Rache, bo to jej charakter pisma. Podeszła do drzwi prowadzących na zaplecze i zawołała: — Rache, kochanie, pani z policji pyta o ten kwit, który wypisywałaś! I przynieś od razu jakąś rzecz od Kennedyego! — Z uśmiechem odwróciła się od Barbary i wyjaśniła: — To moja córka, Rachel. — Aha, to stąd się wzięło „Ra" w nazwie „Racon"? — Ale pani bystra! — pochwaliła Connie. Na drewnianej podłodze zadudniły kroki. Po chwili w drzwiach pojawiła się młoda kobieta. Zatrzymała się w cieniu, wyciągając przed siebie tylko rękę, w której trzymała pudełko. — Przyjmowałam właśnie przesyłkę z Devon — poin- formowała matkę. — Wiedziałaś, że ona teraz robi w muszlach? — Oczywiście nie mogłaś jej nic powiedzieć, co się teraz sprzedaje, prawda? To jest pani ze Scotland Yardu, Rache. Rachel wysunęła się naprzód na tyle, aby Barbara mogła stwierdzić, że córka nie przypomina w niczym matki. Connie mimo swych krzykliwie ufarbowanych włosów była całkiem niebrzydką kobietą o ładnych rysach, gładkiej cerze i finezyjnie wykrojonych ustach. Natomiast córka wy- glądała, jakby ją Stwórca poskładał z najmniej udanych fragmentów pięciu lub sześciu osób. Oczy były nazbyt szeroko rozstawione, przy czym jedno miało opadniętą powiekę, jakby ta strona twarzy uległa porażeniu. W miejscu, gdzie powinien znajdować się podbródek, tylko niewielka wyniosłość wyznaczała granicę między dolną wargą a szyją. Natomiast nos został chirurgicznie odtworzony z fałdu skóry, ale nie miał rusztowania kostnego, toteż jego grzbiet był zapadnięty, jakby ktoś wcisnął palec w glinę. Barbara nie wiedziała, gdzie ma patrzeć, aby nie obrazić dziewczyny. Próbowała sobie przypomnieć, jak należy traktować ludzi z widocznymi deformacjami. Wiadomo, że niegrzecznie byłoby się na nich gapić, ale odwracanie wzroku podczas rozmowy z kimś tak pokrzywdzonym przez los wydawało się jeszcze większym okrucieństwem. — Co możesz o tym powiedzieć tej pani, kochaneczko? — zagadywała Connie. — To ty wypisywałaś rachunek na bran soletkę od Kennedy'ego, a sprzedałaś ją... Urwała, gdy przeczytała nazwisko wypisane na kwicie, jakby widziała je po raz pierwszy. Podniosła wzrok na córkę, a ona odwzajemniła jej spojrzenie, jakby porozumiały się bez słów. — Z rachunku wynika, że ta rzecz została sprzedana osobie o nazwisku Salija Malik — podpowiedziała Barba ra. Rachel podeszła jeszcze bliżej i stanęła w pełnym świetle, ale do lady, na której leżał rachunek, zbliżała się ostrożnie jak pies do jeża. Barbara dostrzegła, że żyły na jej skroniach pulsują, a wolną rękę dziewczyna nerwowo ociera o własne ramię. Zaraz przyskoczyła do niej Connie i pospiesznie sczesała jej kilka kosmyków na twarz, a część włosów nastroszyła. Rachel skrzywiła się na te zabiegi, ale nie odsunęła matki. — Twoja mama powiedziała mi, że to twój charakter pisma — powtórzyła Barbara. — To znaczy, że ty dokonałaś sprzedaży. Czy przypominasz ją sobie? — To nie była taka prawdziwa sprzedaż... — zaczęła Rachel. Odchrząknęła i mówiła dalej: — Raczej handel wymienny. Salija nie ma własnych pieniędzy, ale potrafi wyrabiać biżuterię, więc czasem ją nam dostarcza. Wskazała na kolekcję naszyjników w stylu etnicznym, ciężkich od zagranicznych monet i rzeźbionych paciorków. — A więc ją znasz? — podkreśliła Barbara. Rachel, jakby nie słyszała, zaczęła z zupełnie innej beczki. — Te słowa: „Zycie zaczyna się teraz", miały być wy grawerowane na bransoletce od środka. Normalnie nie ro bimy żadnych napisów, ale jeśli klient sobie tego życzy — wysyłamy wyrób do grawera. Położyła na ladzie przyniesione pudełko i uniosła wieczko. W środku znajdował się przedmiot owinięty w purpurową tkaninę. Rachel rozsunęła ją, odkrywając złotą bransoletę, utrzymaną w podobnym stylu jak większość biżuterii w sklepie. Kolisty kształt wskazywał na jej przeznaczenie, ale wzór był jakiś nieokreślony, jakby odlany w elastycznej formie mogącej przybierać różne postacie. — Takie rzeczy robi pan Kennedy — wyjaśniła Rachel. — Oczywiście każda jest inna, ale może pani sobie wyobrazić, jak wyglądało to „AK-162". Barbara obmacała bransoletkę i stwierdziła, że jest czymś jedynym w swoim rodzaju — gdyby coś podobnego znajdowało się w pokoju Kurejśiego, na pewno by to zapamiętała. Zastanawiała się, czy miał ją na ręku tego wieczoru, kiedy został zamordowany. Oczywiście ktoś mógł ogołocić zwłoki z kosztownych przedmiotów, ale mało prawdopodobne, aby zabójca tak dokładnie przetrząsnął samochód po to, aby ją znaleźć. I czy można zabić człowieka dla bransolety wartej dwieście dwadzieścia funtów? Teoretycznie można, ale Barbara nie dałaby za to trzech groszy. Podniosła do oczu kwit i przyjrzała mu się dokładniej. Ani Rachel, ani jej matka nie skomentowały tej czynności, ale znów wymieniły spojrzenia i Barbara wyczuła narastające napięcie. Zachowanie kobiet świadczyło o tym, że coś je łączyło z zamordowanym. Nie wiedziała tylko, jaki to mógł być związek. Oczywiście nie należało wyciągać pochopnych wniosków na podstawie tylko czyjegoś wyglądu, ale trudno było wyobrazić sobie Rachel Winfield jako ewentualną kochankę Kurejśiego.... ba, jako czyjąkolwiek kochankę! Bar- bara wprawdzie sama nie była żadną pięknością, ale zdawała sobie sprawę, jaką rolę dla mężczyzn odgrywa atrakcyjność fizyczna. Logiczny zatem wydawał się wniosek, że związek między Rachel a denatem miał podłoże inne niż seksualne. Nie mogła jednak całkiem tego wykluczyć, bo dziewczyna była nieźle zbudowana, więc może pod osłoną nocy... W tym miejscu stwierdziła, że trochę się zagalopowała. Najważniejszym zadaniem było obecnie rozszyfrować, skąd w rzeczach Kurejśiego wziął się rachunek na bransoletę, której nie miał? Nie przestając o tym myśleć, Barbara rzuciła okiem na szufladę przy kasie. Leżał tam bloczek niezuzytych jeszcze kwitów, z zawiniętym rożkiem okładki. Widać było, że druczki są białe, podczas gdy rachunek znaleziony przez Barbarę miał odcień żółty. Zauważyła też na nim jeszcze jeden szczegół, na który przedtem nie zwróciła uwagi, zajęta innymi problemami. Otóż u dołu kwitka znajdował się nadruk małymi literkami: „Kopia dla sprzedawcy". — Ten rachunek zostaje w sklepie? — skierowała pytanie pod adresem Rachel i jej matki. — Klient otrzymuje biały oryginał, a firma zatrzymuje żółtą kopię jako dowód sprzedaży? — No, aż takie sprytne to my nie jesteśmy! — wtrąciła pospiesznie Connie. — Po prostu jeden egzemplarz od-dzieramy, a drugi chowamy, nie patrząc, który jest biały, a który żółty, prawda, kochanie? Jednak Rachel musiała zauważyć, na czym polegał błąd matki. Zamrugała gwałtownie oczami, kiedy Barbara sięgnęła po kwitariusz. Kopie poprzednich rachunków były bowiem wsunięte pod okładkę bloczka, a kiedy Barbara je przejrzała — stwierdziła, że są żółte! Zauważyła jeszcze, że kwity są numerowane. Chciała znaleźć oryginał tej kopii, którą miała przy sobie, opatrzonej numerem „2395". Tymczasem w bloczku znajdowały się wprawdzie rachunki o numerach „2394" i „2396", ale „2395" tam nie było. — Czy ten bloczek zawsze leży tu, w sklepie? — zadała dodatkowe pytanie. — Co z nim robicie, kiedy zamykacie lokal na noc? — Zostawiamy go w szufladzie, pod kasą — odpowiedziała Connie. — A co, znalazła tam pani jakiś błąd? Ra-che i ja nie jesteśmy wprawdzie zbyt mocne w księgowości, ale Bóg świadkiem, że nie robimy żadnych przekrętów. Kogo miałybyśmy oszukiwać, same siebie? To znaczy, mogłybyśmy nabierać naszych dostawców, ale to i tak by się wydało, bo dwa razy do roku dajemy im rozliczenie finansowe, a ponadto oni mają prawo wglądu do naszej dokumentacji. Chyba nie jesteśmy idiotkami, prawda? — Ten rachunek znaleziono między rzeczami osobistymi zamordowanego mężczyzny — weszła jej w słowo Barbara. Connie głośno przełknęła ślinę i przyłożyła zaciśniętą rękę do piersi. Przez cały czas wbijała wzrok w Barbarę tak uporczywie, że nietrudno było zgadnąć, na kogo stara się nie patrzeć. Nawet gdy zwracała się bezpośrednio do córki, kierowała oczy w inną stronę. — A to ci historia! Jak to się mogło stać? Pani mówi o tym nieboszczyku, co go znaleźli na Nez, prawda? Jasne, przecież innego trupa tu nie znaleźli, więc to musi być ten, którym interesuje się policja, prawda? — Ten sam — potwierdziła Barbara. — Coś podobnego! Żebym pękła, nie zgadnę, skąd u niego wziął się nasz rachunek! Rache, może ty coś o tym wiesz? Rachel zacisnęła dłoń wokół fałdu spódnicy w stylu azjatyckim, z przezroczystego materiału, takiej jakie masowo sprzedawano na bazarach. Oczywiście nie mogła ona sugerować głębszej więzi dziewczyny ze społecznością pakistańskich imigrantów, ale jej uporczywe milczenie wskazywało, że taka więź istnieje. — Absolutnie nic nie wiem — zaprzeczyła Rachel słabym głosem. — Może ten facet znalazł go na ulicy lub coś w tym rodzaju? Zauważył, że jest na nim nazwisko Salii Malik, i chciał jej ten kwit oddać, ale już nie zdążył? — A skąd on znał Saliję Malik? — zapytała podchwytliwie Barbara. Zauważyła przy tym, że ręka Rachel trzymająca fałd spódnicy gwałtownie drgnęła. — A czy pani sama nie mówiła, że on i Salija... — Przecież pisali o tym w gazecie! — wtrąciła się Connie. — Rache i ja umiemy czytać, a w gazecie stało jak byk, że ten gość miał się żenić z córką Akrama Malika. — I żadna z was nie wie nic więcej ponad to, co napisano? — uściśliła Barbara. — Absolutnie nic! — odżegnała się Connie. — A ty, Rache? — Też nic. Barbara jednak wątpiła w prawdziwość ich słów, bo Connie wydawała się zbyt ostentacyjnie wylewna, a Rachel na odwrót — zbyt powściągliwa. Postanowiła, że jeszcze tu wróci, aby przyłapać je na kłamstwie, tylko najpierw postara się o odpowiednią przynętę! Na razie wręczyła im swoją wizytówkę z ręcznie dopisanym adresem i telefonem hotelu, prosząc, aby do niej zadzwoniły, gdyby sobie coś przypomniały. Jeszcze raz dokładnie zbadała wzrokiem bransoletkę od Kennedy'ego i schowała rachunek na wyrób sygnowany „AK-162". Wyszła ze sklepu i szybko się obejrzała. Obie kobiety odprowadzały ją wzrokiem. Pewnie gdy zniknie z pola widzenia, porozmawiają o tym, co naprawdę wiedzą. Niewykluczone, że dopiero widok owej bransolety rozwiąże im języki. Barbara postanowiła, że musi ją odnaleźć. Rachel zamknęła się w ubikacji. Wykorzystała moment, kiedy policjantka się oddaliła, i błyskawicznie wyskoczyła na zaplecze, przemykając między ścianą a rzędem półek. Ubikacja znajdowała się tuż obok tylnego wyjścia ze sklepu, więc wpadła tam i zabarykadowała się od środka. Splotła ręce, aby powstrzymać ich drżenie, ale nic to nie pomogło. Odkręciła więc oburącz kurek małej trójkątnej umywalki. Robiło się jej na zmianę gorąco i zimno, choć nie wiedziała, jak to możliwe. Słyszała, że istnieją sposoby, aby pozbyć się takich sensacji, ale ich nie znała. Poprzestała więc na spryskaniu twarzy wodą, podczas gdy Connie zaczęła się do niej dobijać. — Wyłaź, Rachel Lynn! — krzyczała, waląc w drzwi. — Musimy poważnie porozmawiać. — Nie mogę, niedobrze mi! — wy dyszała Rachel. — Biedactwo, niedobrze jej, rzeczywiście! — warknęła Connie. — Otwierasz czy chcesz, bym wyrąbała drzwi siekierą? — Mam sraczkę, cały czas mi się chciało, kiedy ona tu była! — Aby uwiarygodnić swoje słowa, Rachel siadła na sedesie i podniosła spódnicę. — Dopiero co mówiłaś, że ci niedobrze! — W głosie Connie pobrzmiewała nuta triumfu, częsta u matek, które przyłapały córkę na kłamstwie. — No więc, co z tobą, Rachel Lynn? Rzygać ci się chce czy masz sraczkę? Zdecyduj się! — Jedno i drugie! — nie wytrzymała Rachel. — Zostaw mnie na chwilę samą, dobrze? Odpowiedzi nie było, więc Rachel już sobie wyobrażała, jak matka tupie swą małą zgrabną nóżką. Zawsze się tak za- chowywała, kiedy zamierzała podjąć jakieś działanie. — Chociaż minutę, mamo! — błagała Rachel. — Żołądek podchodzi mi do gardła. O, słyszysz, chyba ktoś dzwoni do drzwi? — No, tylko nie próbuj żadnych sztuczek, smarkata! Będę patrzeć na zegarek, a wiem, ile czasu można siedzieć w sraczu, jasne? Rachel usłyszała stukot oddalających się kroków matki. Wiedziała jednak, że zyskała najwyżej kilka minut, toteż starała się jak najszybciej zebrać myśli i opracować plan działania. Ten sam głos wewnętrzny, który w czasach szkolnych mobilizował ją do obrony przed bezlitosnymi kpinami kolegów, teraz też dodawał jej sił. Wmawiała sobie, że to nieważne, choćby nawet wszyscy ją opuścili — grunt, że ma siebie, i tylko to się liczy! Jednak jeszcze dwa miesiące temu, kiedy Salija Malik jej wyznała, że zamierza się podporządkować woli rodziców i wyjść za nieznanego mężczyznę z Pakistanu — nie byłaby tego tak pewna! Zapomniała wtedy o zasadzie, że zawsze ma jeszcze siebie, bo strachem przejmowała ją sama myśl, że straci Saliję. Czuła się przez nią opuszczona i zdradzona, a grunt, na którym przez tyle lat budowała swoją przyszłość, nagle zapadł się jej pod nogami. Od razu wyrzuciła z pamięci swoją najważniejszą życiową maksymę! Przez pierwsze dziesięć lat życia wierzyła święcie, że szczęście i sukces bądź klęskę będzie zawdzięczać tylko so- bie. Dzięki temu docinki kolegów mogły ją najwyżej ukłuć, ale nie zranić, nauczyła się bowiem sama torować sobie drogę przez życie. Dopiero kiedy los zetknął ją z Sa-liją — uwierzyła, że w przyszłości ważną rolę odegra ich przyjaźń. Teraz zdawała sobie sprawę, że takie myślenie było głupotą z jej strony, ale w pierwszej chwili, kiedy Salija wyjawiła swoje zamiary, jak zwykle z wrodzoną łagodnością i delikatnością... Cechy te także i z niej czyniły obiekt prześladowania, ale żaden z klasowych łobuzów nie odważył się podnieść ręki na Saliję Malik ani drwić z koloru jej skóry, kiedy w pobliżu pojawiała się Rachel Winfield! Natomiast kiedy Rachel dowiedziała się o planach Salii — pierwszą jej myślą było: „Co teraz będzie ze mną? Co z nami i naszymi planami? Przecież odkładałyśmy pieniądze, aby wynająć mieszkanie". Miały w nim się znaleźć sosnowe meble wyściełane miękkimi poduszkami, a w kącie sypialni warsztat, gdzie Salija wyrabiałaby swoją biżuterię, nie niepokojona przez małych bratanków... „Miałyśmy zbierać muszle na plaży, hodować dwa koty... Salija mogłaby nauczyć mnie gotować, a ja ją... Właśnie, czy mogłabym nauczyć ją czegokolwiek i cokolwiek jej zaoferować?" Nie wypowiedziała jednak tego głośno, tylko spytała: — Wychodzisz za mąż? Ty? Za kogo? Przecież zawsze mówiłaś, że nie mogłabyś... — Za jednego pana z Karaći, którego wybrali dla mnie rodzice — poinformowała ją wtedy Salija. — Chyba nie masz na myśli kogoś, kogo nawet nie znasz? — Dlaczego? Moi rodzice też się nie znali przed ślubem. U nas często ludzie tak się pobierają. — „U nas, u nas!" — przedrzeźniała ją Rachel. Próbowała w ten sposób ośmieszyć postępowanie Salii. — Jakie „u nas", przecież urodziłaś się w Anglii i nie jesteś bardziej Azjatką niż ja! Co ty w ogóle o nim wiesz? Może jest brzydki, gruby i ma sztuczne zęby albo włosy wyłażą mu z nosa i z uszu? A może to już stary dziadek, po sześćdziesiątce i z żylakami? — Nazywa się Hatim Kurejśi, ma dwadzieścia pięć lat i ukończył uniwersytet. . — I to wystarczy, aby był dobrym mężem? — ironizowała Rachel. — Pewnie ma także pieniądze, bo twój ojciec bardzo na to leci, podobnie jak było z Jamna. Kogo obchodzi, jaka małpa wskoczy do twego łóżka, byleby Akram dostał to, czego chce! Przecież twój tatuś na pewno coś z tego ma, prawda, Salijo? — Jeśli ci o to chodzi, Hatim będzie pracował w naszym przedsiębiorstwie. — Tu cię mamy! Widzisz, co oni robią, Muhammad i twój ojciec? Oddają cię w ręce jakiegoś obleśnego faceta, byleby zyskać cennego pracownika! Nie mogę uwierzyć, że się na to godzisz! — Nie mam wyboru. — Jak to nie masz? Wiem, że twój ojciec za tobą szaleje, więc na pewno cię nie zmusi, abyś za niego wyszła, jeśli nie zechcesz. Wystarczy, abyś mu powiedziała, że masz inne plany, które nie uwzględniają małżeństwa z jakimś obcym bubkiem z Pakistanu. — Ależ ja chcę za niego wyjść! — zaprotestowała Salija. Rachel zrobiła wielkie oczy, bo poraził ją ogrom zdrady przyjaciółki. Nie przypuszczała, że sześć prostych słów, jakie usłyszała, sprawi jej ból, wobec którego poczuje się zupełnie bezbronna. — Chcesz wyjść za kogoś, kogo ani znasz, ani kochasz? Jak można zaczynać życie od kłamstwa? — Z czasem się pokochamy, tak jak moi rodzice. — Może raczej jak Muhammad i Jamna? Sama mówiłaś, że on jej nie kocha, tylko traktuje jak wycieraczkę. Chcesz, żeby ciebie spotkało to samo? — Mój brat i ja mamy zupełnie inne charaktery — od- powiedziała wymijająco Salija. Nie patrzyła przy tym w oczy Rachel i osłaniała twarz muślinowym szalem. Jednak im bardziej unikała wzroku Rachel, z tym większym trudem mogła się opędzić od jej natarczywych pytań. — Ciekawe raczej, jak bardzo różni się charakterem ten jakiś Hibram... — Hatim. — Jak zwał, tak zwał... No więc, czym on się różni od twojego brata? A może wcale się nie różni? Przekonasz się o tym dopiero wtedy, kiedy ci spuści takie lanie jak Mu-hammad Jamnie. Widziałam jej twarz zaraz po tym, jak oberwała od twojego wspaniałego brata. Niby dlaczego ten Hikem... — Hatim, Rachel! — Wszystko jedno. Dlaczego nie miałby zrobić tego samego z tobą? — Tego jeszcze nie wiem. Będę wiedziała, kiedy go poznam. — Dopiero wtedy? — parsknęła Rachel. Rozmawiały o tym w gruszowym sadzie, siedząc pod kwitnącym drzewem na tej samej rozchwianej ławce, na której siadywały jeszcze w dzieciństwie. Snuły wtedy plany na przyszłość, które już nie miały się spełnić. Rachel uważała, że to nie w porządku — odbierać jej jedyną osobę, na której mogła polegać. Mało tego, to było nawet nieuczciwe! Salija oszukała ją, wciągnęła w grę, z której sama się wycofała. Oprócz poczucia osamotnienia i utraty narastał w niej gniew, zupełnie jak warstwy gruntu przemieszczające się po trzęsieniu ziemi. Wraz z gniewem pojawiło się także pragnienie zemsty. — Ojciec mi obiecał, że będę mogła odrzucić oświadczyny Hatima, jeśli mi się nie spodoba — przekonywała Salija. — Nie będzie mnie zmuszał do małżeństwa, w którym nie byłabym szczęśliwa. — Ale ty oczywiście będziesz szczęśliwa, prawda? — podchwyciła Rachel, bo wyczuwała, co się kryje za uspoka- jającymi słowami przyjaciółki. — Chcesz wyjść za niego bez względu na wszystko. Widzę to po twoich oczach, przecież znam cię nie od dziś. Ławka, na której siedziały, była stara i chybotliwa. Salija powoli zaczęła oddzielać paznokciem drzazgę od jej krawędzi. Tymczasem Rachel czuła w sobie wzbierającą chęć, aby uderzać na oślep i zadawać rany. Nie mogła pojąć, dlaczego Salija tak nagle zmieniła front. Kiedy widziały się dwa dni temu, rozmawiały jak zawsze i nic nie wskazywało, aby cokolwiek mogło pokrzyżować ich plany na przyszłość. Cóż więc się stało? To nie była już ta sama Salija — towarzyszka jej dzieciństwa i wspólnych zabaw, której bro- niła przed zaczepkami łobuziaków ze szkoły podstawowej w Balford-le-Nez i średniej w Wickham-Standish! Takiej Salii dotąd nie znała! — Tyle razy rozmawiałyśmy o miłości — przypomniała jej Rachel. — I o uczciwości także. Pamiętasz, mówiłyśmy, że w miłości przede wszystkim liczy się uczciwość. — Tak, pamiętam, mówiłyśmy — potwierdziła Salija. Oglądała się przy tym na dom swoich rodziców, jakby w obawie, że ktoś je stamtąd obserwuje i zauważy dziwne podniecenie Rachel. — Ale dobrze wiesz, że zupełna uczciwość nie zawsze jest możliwa. Na przykład między przyjaciółkami, kochankami, rodzicami i dziećmi czy między mężem a żoną. Zresztą czasem jest to nie tylko niemożliwe, ale też nieżyciowe i niemądre. — Myśmy były zawsze wobec siebie uczciwe! — zapro- testowała Rachel. — Przynajmniej ja postępowałam uczciwie wobec ciebie. We wszystkim. I ty dotychczas też, prawda? Milczenie młodej Azjatki starczyło za całą odpowiedź. Rachel domyśliła się prawdy i choć nieśmiało bąkała: „Przecież zawsze o tobie wszystko wiedziałam... Zawsze mi mówiłaś..." — raptem wszystko stało się wątpliwe. Właściwie cóż takiego Salija jej wyznała? Zwierzała się jej z dziewczęcych marzeń, pierwszych nadziei i porywów miłosnych... Rachel uważała, że te młodzieńcze sekrety sce-mentują ich przyjaźń, gdyż przysięgała, że nie wyda ich nikomu! Nie spodziewała się jednak, że przyjaciółka tak boleśnie ją zrani; że jedno mocne postanowienie obróci w perzynę cały jej świat. Aż się prosiło, by podjąć jakąś akcję odwetową! Dlatego Rachel obrała jedyne wyjście, jakie uważała za możliwe. Teraz zaś ponosiła tego konsekwencje. Musiała się zastanowić nad dalszym postępowaniem. Nigdy nie przypuszczała, że jedna decyzja pociągnie za sobą taką lawinę — zupełnie jak poruszenie jednego kamienia w domino wywraca całą konstrukcję. Od razu się zorientowała, że policjantka nie uwierzyła ani jej, ani matce. Wystarczyło, że przejrzała kwitariusz, a zaraz domyśliła się prawdy. Było więc logiczne, że teraz zechce przesłuchać Saliję. A jeśli to zrobi, Rachel na zawsze straci szansę odnowienia swojej przyjaźni. Nie było więc nad czym się zastanawiać. Rachel miała przed sobą tylko jedną możliwość, bez szansy wyboru. Dyskretnie wstała z sedesu, na paluszkach podeszła do drzwi i uchyliła je, aby sprawdzić, co się dzieje na zapleczu i w sklepie. Stwierdziła, że matka włączyła radio i ustawiła stację, której program przypominał jej czasy młodości. Jak na ironię, nadawano właśnie piosenkę, której słowa odbijały duchowe rozterki Rachel. Beatlesi śpiewali, że „miłości nie można kupić", ale dziewczynie zbierało się raczej na płacz niż na śmiech. Wyśliznęła się z ubikacji, sprawdzając, czy nikt jej nie widzi, i przekradła do tylnych drzwi. Szczęśliwie stały otworem, gdyż Connie stwarzała w ten sposób sztuczny przeciąg, aby trochę przewietrzyć sklep. Nic to nie dało, bo nawet najmniejszy powiew nie poruszał powietrza, ale przynajmniej ułatwiło Rachel wyjście na zewnątrz. Wysunęła się na tyły budynku i błyskawicznie dopadła do swego roweru. Wskoczyła na siodełko i pomknęła w stronę morza, energicznie pedałując. Prawda, że usuwając jeden kamień domina, spowodowała zawalenie się konstrukcji. Może jednak uda się złapać przy- najmniej część kamieni, zanim wszystkie spadną ze stołu? c 8 Zakład „Malik i Syn — Musztardy i Przyprawy" mieścił się w północnej części Balford-le-Nez. Właściwie leżał przy trasie do przylądka Nez, na łuku utworzonym przez Hall Lane w miejscu, gdzie skręcała na północny zachód, przechodząc w Nez Park Road. Znajdowało się tam coś w rodzaju dzielnicy przemysłowej — w zaniedbanych budynkach gnieździli się rozmaici rzemieślnicy: producent żagli, sprzedawca materaców, stolarz, mechanik samochodowy, budowniczy ogrodzeń, handlarz starymi samochodami i wytwórca pornograficznych układanek, któremu mało brakowało, aby został napiętnowany z ambon wszystkich kościołów. Wszystkie te zakłady mieściły się w budynkach z metalu i prefabrykatów, o charakterze czysto utylitarnym, pasującym do otoczenia. Między nimi wiła się wyboista uliczka wysypana kamykami. Z pomarańczowych pojemników, opatrzonych przekorną nazwą „Wysypisko Śmieci Złote Wybrzeże", wylewały się wszelkie możliwe rupiecie — od szmat po zardzewiałe sprężyny i ramy od rowerów — a wśród nich, jak na trejażach z koszmarnego snu ogrodnika, krzewiły się bujnie pokrzywa i szczaw. Pełno tam było także zardzewiałych blach, zbutwiałych desek, pustych plastikowych kubeczków i żelaznych kozłów do piłowania, z czego można było wnioskować, że to przemysłowe osiedle nie ma poważniejszych ambicji. Na tym tle przedsiębiorstwo „Malik i Syn — Musztardy i Przyprawy" odbijało jak niemy wyrzut w stosunku do otoczenia. Jedną trzecią działki zajmował podłużny wiktoriański budynek zwieńczony mnóstwem kominów, w którym w latach świetności miasta mieścił się tartak. Po drugiej wojnie światowej podupadł tak samo jak i reszta miasta, ale nowy właściciel poddał go gruntownej renowacji. Z cegieł zeskrobano stuletnie pokłady brudu, a część drewnianą, w zależności od potrzeby, uzupełniono bądź odmalowano. Akram Malik dawał tym sposobem przykład innym przedsiębiorcom, co mogliby zrobić ze swoimi firmami, gdyby mieli choć połowę jego energii i ćwierć wytrwałości! Sa'id Akram Malik nabył zaniedbany tartak w pięć lat po tym, jak przeprowadził się wraz z rodziną do Balford-le--Nez. Z tej okazji ufundował tablicę pamiątkową, która od razu rzuciła się w oczy Emily Barlow, kiedy weszła do jego firmy. Swojego peugeota zaparkowała na względnie oczyszczonym z gruzu skrawku wolnego miejsca. Dręczył ją ból głowy, po części spowodowany poranną rozmową z Barbarą. Wolałaby bowiem nie mieć w swojej ekipie cenzora politycznej poprawności, a ku temu jej zdaniem zmierzała Barbara, szukając winnego tam, gdzie chcieli go znaleźć ci przeklęci Azjaci, czyli wśród Anglików! Dziwiła się tylko, że innemu detektywowi wszystko może wydawać się takie proste i jasne! Mało tego, spokoju nie dawała jej świadomość, że gdzieś tam z boku Donald Ferguson, jak przyczajony kot, śledzi każdy jej ruch. Już z samego rana popsuł jej nastrój telefon od szefa. Ferguson nie silił się nawet na uprzejme powitanie lub wzmiankę na temat pogody, tylko bez żadnych wstępów warknął: — Na czym stoimy, Barlow? Emily jęknęła, bo już o ósmej gabinet, w którym musiała pracować, przypominał łaźnię parową, a to, że przez piętnaście minut grzebała na zakurzonym strychu w poszukiwaniu wentylatora, też nie poprawiło jej samopoczucia. Kiedy jeszcze do kompletu dołączył Ferguson — to już był stanowczo nadmiar szczęścia! — Don, czy nie lepiej, żebyś dał mi w tej sprawie wolną rękę, zamiast dwa razy dziennie wywoływać mnie do odpowiedzi? — zaproponowała. — Liczcie się ze słowami, Barlow! — upomniał ją Ferguson. — Nie zapominajcie, z kim rozmawiacie, dobrze? — Nie dajesz mi szansy o tym zapomnieć. Ciekawe, czy tak samo krótko trzymasz innych swoich współpracowników? Na przykład Powella, Honeymana czy Presleya? — To inspektorzy z ponadpięćdziesięcioletnim stażem. Nie potrzebują nadzoru, szczególnie Presley. — Dlatego że są facetami, prawda? — Tylko nie mieszajcie do tego waszych feministycznych kompleksów! Dobrze wam radzę, wytrząśnijcie te muchy z nosa, zanim ktoś tego za was nie zrobi. No więc, jak stoimy ze śledztwem, inspektorze? Emily po cichu klęła w żywy kamień, ale poinformowała go o bieżącym stanie śledztwa. Przez uprzejmość nie uświadamiała mu, jak nikła była szansa, aby między jego wieczornym a porannym telefonem nastąpił przełom w dochodzeniu. — Mówicie, że ta kobieta jest ze Scotland Yardu? —po wtórzył Ferguson sztucznie ugrzecznionym tonem. — Lu bię taką szczerość, Barlow. Słowom tym towarzyszył odgłos przełykania i stuk szklanki o słuchawkę. Emily wiedziała, że ulubionym napojem Donalda Fergusona jest fanta z cienkim plasterkiem cytryny i kostką lodu. Pewnie wypijał już czwartą szklankę! — Dobrze, a co się dzieje z Malikiem i tym krzykaczem z Londynu? Macie im deptać po piętach, Barlow. Jeśli któryś z nich kichnie, macie wiedzieć, jaki był kolor jego chusteczki do nosa, jasne? — Służby wywiadowcze dostarczyły mi już dossier Mu- hammada Malika — oznajmiła Emily i z satysfakcją, że chociaż pod tym względem osiągnęła przewagę, przekazała szefowi ważniejsze wiadomości dotyczące młodego Azjaty. — Poleciłam także zebrać wszelkie materiały na temat Tajmul-laha Azhara. Mieszka w Londynie, więc podlega pod SOU, ale myślę, że sierżant Havers wiele nam pomoże. W słuchawce znów dał się słyszeć brzęk szklanki. Pewnie ze wszystkich sił Ferguson starał się opanować zaskoczenie. Należał do mężczyzn wyznających zasadę, że ręce kobiety stworzone są wyłącznie do manewrowania odkurzaczem, toteż ciężko mu było strawić fakt, że kobieta okazała się bardziej od niego bystra i przewidująca. — Masz dla mnie coś jeszcze? — spytała pojednawczym tonem. — Za pięć minut jest odprawa załogi i nie powinnam się spóźnić. Chyba że chciałbyś przekazać coś naszym ludziom? — Nie mam im nic do przekazania! — rzucił szorstko Ferguson. — Róbcie dalej, co trzeba! Odłożył słuchawkę... Emily uśmiechnęła się na to wspo- mnienie, wchodząc w progi fabryki. W swoim czasie Ferguson poparł jej awans na inspektora pod presją konieczności, bo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych miało zastrzeżenia co do przestrzegania przez policję w Essex ustawy o równości płci. Prywatnie jednak dał Emily do zrozumienia, że będzie brał pod lupę każde jej posunięcie. Tym większą miała satysfakcję, wygrywając choć jedną rundę. Kiedy tylko otworzyła drzwi przedsiębiorstwa Malika, oczom jej ukazało się biurko recepcyjne, przy którym siedziała młoda Azjatka, ubrana w kremową lnianą tunikę i takież szarawary. Mimo upału, przed którym nie chroniły nawet grube mury budynku, osłaniała głowę muślinowym szalem w odcieniu bursztynu, ułożonym we wdzięczne fałdy wokół ramion. Kiedy podniosła głowę znad klawiatury komputera, zadzwoniły kościane i mo- siężne wisiorki w jej kolczykach. Podobną techniką wykonany był też jej oryginalny naszyjnik. Na biurku stała wizytówka z napisem „S. Malik", z czego Emily wywnioskowała, że ma przed sobą córkę właściciela firmy, narzeczoną denata. Skonstatowała, że jest ładna. Przedstawiła się, pokazała legitymację służbową i spytała: — Pani jest Saliją Malik, prawda? Dziewczyna potwierdziła, przy czym pociemniało jej znamię w kształcie truskawki. Opuściła dłonie znad klawiatury komputera i ułożyła je płasko przed sobą, zaciskając palce. Takim gestem sygnalizowała bez słów: „Macie mnie, aresztujcie!", podczas gdy jej spojrzenie mówiło co innego: „Och, nie, tylko nie to!" — Proszę przyjąć wyrazy współczucia. — Emily musiała od czegoś zacząć. — Z pewnością przeżywa pani teraz ciężkie chwile. — Dziękuję — odrzekła ściszonym głosem Salija. Spojrzała na swoje dłonie, jakby zdała sobie sprawę z ich dziwnego ułożenia, i dyskretnie je rozluźniła. Nie uszło to jednak uwagi Emily. — Czym mogę pani służyć, pani inspektor? Ojciec jest dziś zajęty w laboratorium recepturowym, a brat jeszcze nie wrócił. — Właściwie to nie oni są mi teraz potrzebni, tylko łan Armstrong. Dziewczyna rzuciła okiem w stronę jednej z dwóch par drzwi wychodzących z recepcji. Ich górna połowa była przeszklona, więc Emily dostrzegła przez nie kilka biurek i plakat reklamowy rozpięty na rajzbrecie. — On tam siedzi, prawda? — indagowała. — Powie dziano mi, że objął stanowisko wakujące po śmierci Kurej- śiego. Salija potwierdziła, że istotnie Armstrong znajduje się obecnie na terenie zakładu. Emily naciskała, że chce się z nim widzieć, więc dziewczyna kliknęła na monitorze polecenie zachowania, po czym przeprosiła na chwilę i wymknęła się przez drugie drzwi. Zrobione z solidnej płyty, odgradzały recepcję od korytarza, który przecinał cały zakład. Wtedy Emily przyjrzała się tablicy pamiątkowej. Wykonana była z brązu i umieszczona na tle fototapety przedsta- wiającej żniwiarza pracującego w polu pokrytym żółtymi kwiatami, najpewniej gorczycy. Napis na tablicy głosił: „Ten, który stworzył świat i pomnożył wszelkie stworzenie, wynagrodzi tych, którzy wierzą i czynią dobro". Pod spodem powtórzony był przypuszczalnie ten sam tekst po arabsku, a niżej słowa: „Chwała Allahowi za proroczą wizję, która przywiodła nas tutaj 15 czerwca..." i dalej podano rok. — Zawsze nam sprzyjał. — Tuż za plecami Emily rozległ się czyjś głos. Odwróciła się i stwierdziła, że zamiast oczekiwanego lana Armstronga Salija przyprowadziła swego ojca. Sama stała teraz za nim, jakby się kryjąc w cieniu. — Kto? — spytała Emily. — Allah. Akram Malik wymówił to imię z taką godnością, że wzbudził podziw Emily. Kiedy się zbliżył, by ją powitać, zauważyła, że ma na sobie biały strój, na poły kucharski, na poły szpitalny — z wyplamionym fartuchem i papierową czapeczką nasadzoną na głowę. Szkła jego okularów też były opryskane jakąś substancją, więc wycierał je o fartuch. Córce nakazał gestem, aby wróciła do przerwanej pracy. — Salija powiedziała mi, że chce się pani widzieć z pa nem Armstrongiem — zaczął, pocierając przegubem ręki policzki i czoło. Emily sądziła, że to rodzaj muzułmańskiego pozdrowienia, ale okazało się, że Akram po prostu osuszał twarz z potu. — Tak, mówiła, że jest dziś w pracy, ale myślę, że nasza rozmowa nie potrwa dłużej niż kwadrans. Niepotrzebnie pan się fatyguje, panie Malik. — Salija dobrze zrobiła, że mnie przyprowadziła — stwierdził takim tonem, jakby miał to być jej naturalny odruch. — Zaprowadzę panią do pana Armstronga. Wskazał oszklone drzwi i wprowadził Emily do znajdującego się za nim biura. Stały tam cztery biurka, liczne szafy na akta i dwa stoły kreślarskie, nie licząc rajzbretów, które widziała z recepcji. Przy jednym stole Azjata szkicował rapidografami coś, co wyglądało na projekt, ale na widok szefa przerwał pracę i z uszanowaniem wstał. Przy drugim stole czarno ubrana kobieta w średnim wieku i dwaj młodzi mężczyźni — sami Pakistańczycy — przeglądali zestaw zdjęć przedstawiających produkty firmy w różnych dekoracjach, od zwykłego pikniku do uroczystej kolacji sylwestrowej. Także i oni odłożyli to zajęcie, ale nikt się nie odezwał. Emily zastanawiała się, czy ktoś puścił pogłoskę, że policja będzie przesłuchiwać pracowników. Właściwie powinni się spodziewać zainteresowania ze strony miejscowego Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego, ale wszyscy, podobnie jak Salija w recepcji, zachowywali się tak, jakby już prowadzono ich pod szubienicę. Akram wskazał Emily mały korytarzyk, z którego drzwi prowadziły do trzech gabinetów. Zanim jednak zostawił ją sam na sam z Armstrongiem — skorzystała z nadarzającej się okazji: — Jeśli ma pan wolną chwilę, panie Malik, chciałabym również z panem zamienić parę słów. — Ależ proszę bardzo! — Akram zaprosił ją gestem do pomieszczenia za otwartymi drzwiami przy końcu korytarza. Znajdował się tam stół konferencyjny i staroświecki kredens, w którym nie trzymano jednak zastawy stołowej, lecz kolekcję słoiczków i buteleczek, a w nich zimne sosy, galaretki, musztardy, ketchupy, masła smakowe i zalewy do sałatek. Malikowie przebyli już długą drogę od czasu, kiedy chałupniczym sposobem wyrabiali musztardę w piekarni na Old Pier Street! Akram przymknął drzwi od wewnątrz, pozostawiając jednak szparę na jakieś pięć centymetrów, aby nie pozostawać sam na sam z kobietą. Wskazał Emily miejsce za stołem konferencyjnym, potem usiadł i zdjął papierową czapkę, składając ją w zgrabny trójkąt. — W czym mogę pomóc, pani inspektor? — zapytał. — Moja rodzina i ja gorąco pragniemy dotrzeć do przyczyny tego nieszczęścia. Może pani być pewna, że udzielimy wszelkiej pomocy w miarę naszych możliwości. Jego swoboda w posługiwaniu się językiem angielskim była zadziwiająca, zważywszy na to, że pierwsze dwadzieścia dwa lata życia spędził w zapadłej wiosce pakistańskiej z jedną tylko studnią, bez elektryczności, kanalizacji i telefonu. Emily wiedziała jednak z materiałów propagando- wych, które rozpowszechniał podczas swej kampanii wyborczej do rady miejskiej, że po przybyciu do Anglii przez cztery lata pobierał lekcje u prywatnego nauczyciela. „Zacny pan Geofrey Talbert — jak wspominał — nauczył mnie kochać moją przybraną ojczyznę, jej bogate dziedzictwo i wspaniały język". Ten chwyt reklamowy okazał się skuteczny wobec miejscowej społeczności, zazwyczaj nieufnej w stosunku do cudzoziemców. Akram łatwo zdobył mandat radnego i wszystko wskazywało, że jego ambicje polityczne na tym się nie skończą. — Czy syn już powiedział panu, że możemy zakwalifikować zgon Kurejśiego jako morderstwo? — upewniła się Emily. Kiedy potwierdził, kontynuowała: — W takim razie na pewno pan rozumie, że wszystko, co pan jest w stanie o nim powiedzieć, będzie dla nas bardzo pomocne. — Niektórzy sądzą, że był to przypadkowy mord na tle rasistowskim — rzucił w przestrzeń Malik, nie oskarżając nikogo konkretnego, raczej głośno myśląc. — Między innymi pański syn — uzupełniła Emily. — Mamy jednak dowody świadczące o morderstwie z premedytacją, i to ukartowanym tak dokładnie, że ofiarą mógł paść tylko pan Kurejśi, nie jakikolwiek inny Azjata. Nie oznacza to bynajmniej, że zabójca nie był Anglikiem, ani też — że w grę nie wchodziły tu problemy rasowe. Wszystko jednak wskazuje, że zbrodnia została popełniona z przyczyn osobistych. — Ależ to nieprawdopodobne! — zaprotestował Malik, składając jeszcze raz papierową czapeczkę i wygładzając ciemnymi palcami jej brzegi. — Hatim przebywał tu tak krótko, że mało kogo zdążył poznać. Jak więc możecie zakładać, że znał swego mordercę? Emily wyjaśniła mu, że pewne szczegóły muszą jeszcze pozostać utajnione, gdyż zna je tylko zabójca oraz policja. W razie potrzeby można je będzie wykorzystać, aby zwabić sprawcę w pułapkę. — Wiemy, że ktoś śledził wszystkie ruchy denata i działał z pełnym przeświadczeniem, że to on, a nie kto in ny, znajdzie się na Nez o tej porze — oznajmiła. — Gdyby śmy więc lepiej poznali jego tryb życia, moglibyśmy na tej podstawie namierzyć właściwą osobę. — Nie bardzo wiem, od czego zacząć — ociągał się Malik. — Może od jego zaręczyn z pańską córką? — podsunęła Emily. Malik ledwo zauważalnie wysunął do przodu szczękę. — Chyba pani nie sugeruje, że Salija ma coś wspólnego ze śmiercią Hatima? — Wiem, że miało to być zaaranżowane małżeństwo. Czy ona się na to godziła? — Oczywiście. Dobrze wiedziała, że ani jej matka, ani ja nie będziemy jej zmuszać do tego ślubu. Poznaliśmy ją z Hatimem i pozwoliliśmy im spędzić trochę czasu tylko we dwoje, a potem ona całkiem dobrowolnie podjęła decyzję. Powiedziałbym nawet, że bardzo chętnie! Gdyby było inaczej, Hatim wróciłby do Karaći, bo tak się umówiliśmy z jego rodzicami. Obie strony wyraziły zgodę na taki układ, jeszcze zanim on przybył do Anglii. — Nie uważa pan, że dla córki odpowiedniejszym partnerem byłby Pakistańczyk wychowany w Anglii? Przecież ona już się tu urodziła, więc może lepiej by do siebie pasowali? — Widzi pani, azjatyccy chłopcy żyjący w Anglii często próbują się wyprzeć swego pochodzenia. Nie akceptują nakazów islamu, naszych więzi rodzinnych i tradycyjnych obyczajów. — Tak jak pański syn, prawda? Malik udzielił wymijającej odpowiedzi. — Hatim przestrzegał zasad islamu, pragnął odbyć pielgrzymkę do Mekki. Był porządnym człowiekiem, a to ceniłem u niego najbardziej. Salija też to doceniła. — A jak pana syn zareagował na wiadomość, że Kurej-śi zostanie nowym członkiem rodziny? Przecież sam piastował odpowiedzialne stanowisko w przedsiębiorstwie! — Muhammad pełni funkcję dyrektora działu handlowego, a Kurejśi był dyrektorem do spraw produkcji. — A więc zajmowali równorzędne stanowiska? — Dokładnie tak. I niezależne od siebie, bo pewnie pani zaraz zapyta, czy nie byli skłóceni. — A więc obaj starali się pracować jak najlepiej? — podsumowała Emily. — Chcę wierzyć, że tak, ale to nic nie zmieni, jeśli chodzi o przyszłość. Po mojej śmierci mój syn odziedziczy stanowisko prezesa spółki. Hatim wiedział o tym, zresztą mógł się tego spodziewać. Muhammad nie miał więc powodu czuć się zagrożonym, jeśli o to pani chodzi. Wręcz przeciwnie, Hatim mógł go znacznie odciążyć. — Odciążyć? Od czego? Malik rozpiął guzik pod szyją i ponownie powiódł ręką po twarzy, aby zebrać nagromadzony pot. W pokoju było tak duszno, że Emily się dziwiła, dlaczego Akram nie otworzy któregoś z dwóch okien. — Przed przyjazdem Hatima Muhammad miał dodat kowe obowiązki — wyjaśnił. — Musiał nadzorować pracę Armstronga, ponieważ był on tylko czasowo zatrudniony, no i nie należał do rodziny. Odpowiadał jednak za całą pro dukcję, a nie mając stałej posady, nie musiał być aż tak su mienny, jak ktoś zaangażowany osobiście w powodzenie firmy. Uniósł palec, aby powstrzymać Emily, która już chciała zadać następne pytanie. — Nie chcę przez to powiedzieć — dokończył — że pan Armstrong źle pracował. Gdyby tak było, nie przyjęliby śmy go z powrotem na miejsce Hatima. To był właśnie ten szczegół, który z takim naciskiem pod- kreślała Barbara. Armstrong został przyjęty do pracy! — A jak długo tym razem zamierza pan trzymać Armstronga na tej posadzie? — spytała jeszcze, — Dopóki nie znajdę dla córki odpowiedniego męża, który będzie w stanie wykonywać tę pracę. „To przynajmniej zajmie trochę czasu" — pomyślała Emily. „Armstrong będzie miał szansę umocnić swoją pozycję w zakładzie". Głośno zaś zapytała: — Czy pan Armstrong znał Kurejśiego osobiście? Widzieli się kiedykolwiek? — Oczywiście, przecież łan przyuczał Kurejśiego do przejęcia obowiązków. Na pięć dni naprzód, zanim od nas odszedł. — I jak się do siebie odnosili? — Och, nawet serdecznie! Hatima trudno było nie lubić. W naszej firmie nie miał wrogów. — Znał wszystkich pracowników? — Musiał znać. Był przecież dyrektorem! Dla Emily oznaczało to konieczność przesłuchania wszystkich pracowników zakładu. Każdy przecież ma wrogów, chociaż Akram mógł być innego zdania — problem w tym, aby ich zdemaskować! W myśli wyznaczyła już dwóch policjantów, w których dyskrecję nie wątpiła. Ta sala konferencyjna świetnie nada się do przesłuchań. — A kogo znał poza fabryką? — spytała jeszcze. — Mało kogo — przyznał Malik. — Chyba że w Resursie Obywatelskiej, bo poradziłem mu, żeby się tam zapisał. Emily słyszała o Resursie Obywatelskiej, bo Akram Malik szeroko eksponował ten wątek w swojej kampanii wyborczej. Był to rodzaj klubu towarzyskiego miejscowych biznesmenów, który Akram założył wkrótce po otwarciu firmy. Członkowie klubu spotykali się raz w tygodniu podczas lunchu, a co miesiąc na uroczystym obiedzie. Celem klubu było sponsorowanie akcji charytatywnych, współpraca handlowa oraz działalność wspierająca rozwój miasta i podnosząca dobrobyt jego mieszkańców. Założyciel towarzystwa wyznawał swoistą filozofię, polegającą na wynajdywaniu i pielęgnowaniu więzi łączących jego członków, bo przecież ludzie złączeni pracą dla wspólnego dobra muszą ze sobą harmonijnie współdziałać. Emily ciekawiły różnice w celach i formach działalności Resursy Obywatelskiej założonej przez Malika ojca i Dżumy założonej przez jego syna. Zastanawiała się też, jak dalece zaawansowany był konflikt między obydwoma mężczyznami i w jakim stopniu rzutował on na osobę przyszłego zięcia. — Czy pana syn również należy do Resursy? — zapytała. — Należy, chociaż nie jestem tym zachwycony — brzmiała odpowiedź. — Czy był on mniej oddany sprawie niż pan Kurejśi? — Wciąż próbuje pani łączyć osobę mojego syna ze śmiercią Kurejśiego — stwierdził ponuro Malik. — A co pański syn myślał o zaaranżowanym małżeństwie jego siostry? — nie ustępowała. Przez chwilę z miny Akrama Malika można było wnioskować, że nie odpowie już na żadne pytanie dotyczące sy- na, dopóki się nie dowie, do czego Emily zmierza. Zdecydował się jednak na szczerość. — Małżeństwo Muhammada też było zaaranżowane, więc niby dlaczego miał nie chcieć tego samego dla sio stry? — Niespokojnie poruszył się na krześle. — Widzi pa ni, pani inspektor, mój syn nie był łatwym dzieckiem. Chyba zanadto pozostawał pod wpływem kultury zachod niej. Może dlatego motywy jego postępowania czasem trudno zrozumieć. Żywi jednak szacunek dla swych korze ni i jest dumny ze swego pochodzenia. Jest po prostu „na szym człowiekiem". Zbyt często Emily słyszała ten slogan z ust bojówkarzy IRA i innych ekstremistów! Mało tego, że działalność syna była konkurencyjna wobec dążeń ojca, to jeszcze realizowane przez Dżumę ideały godności narodowej Pakistańczyków sprowadzały się w praktyce do manipulowania ludźmi, wykorzystywania ich niewiedzy i strachu. Nasunęło to Emily jeszcze jedno pytanie: — A czy pan Kurejśi należał również do korporacji kie- rowanej przez pańskiego syna? — Do jakiej korporacji? — No, przecież pan słyszał o Dżumie. Czy Hatim Kurejśi był jej członkiem? — Tego to ja już nie wiem. — Akram zajął się z kolei rozkładaniem swojej czapki z takim samym pietyzmem, jak ją uprzednio składał. — Może raczej sam Muhammad to pani powie. Nagle jakby coś go poruszyło, zmarszczył czoło i spojrzał Emily w oczy. — Przykro mi, pani inspektor, ale pani pytania są pod- chwytliwe. Zacząłem już się zastanawiać, czy przypadkiem mój syn nie ma racji. Przyznaję, że często wyciąga zbyt pochopne wnioski, jeśli chodzi o sprawy rasowe, ale może słusznie zauważył, że przymyka pani oko na możliwość zabójstwa powodowanego wyłącznie ślepą nienawiścią. — Nie przymykam na nic oka! — zaprzeczyła Emily. — Każdy głupi wie, że zbrodnie na tle rasowym są dziś ogól- noświatowym problemem. Jednak nawet jeśli zabójcami Kuręj siego kierowały głupota i nienawiść, to nie były one w ciemno wymierzone przeciw pierwszemu Azjacie, jaki się nawinie. Dlatego musimy zbadać wszystkie kontakty Kurejśiego bez względu na przynależność rasową. Sam pan dobrze wie, że Resursa Obywatelska to jeden aspekt życia publicznego w Balford-le-Nez, a Dżuma to drugi. Może więc zaprowadziłby mnie pan do tego Armstronga? — dokończyła, wstając. Akram Malik mierzył ją uważnym wzrokiem. Pod jego spojrzeniem Emily lepiej uświadamiała sobie istniejące między nimi różnice. Nie chodziło tu tylko o proste przeciwstawienie kobiety mężczyźnie, ale o przynależność do odmiennych wzorców kulturowych. Wyrażały się one już w stroju Emily — cienka, obcisła koszulka, szare spodnie, żadnego nakrycia głowy... Mało tego, zachowywała się jak kobieta niezależna, wyzwolona, dowodziła zespołem składającym się głównie z mężczyzn... Mimo że Akram Malik deklarował miłość do swej przybranej ojczyzny, jasne było, że należą do dwóch różnych światów. Teraz i on wstał z krzesła. — Pani pozwoli tędy — pokazał drogę. Samochodzik Barbary podskakiwał na wyboistej jezdni. Zaparkowała go po drugiej stronie prefabrykowanego budynku, opatrzonego dwuznacznym szyldem: „Hegarty — Rozrywki tylko dla Dorosłych". Przez okno było widać, że lokal ma urządzenie do klimatyzacji, więc Barbara przez chwilę się zastanawiała, czyby tam nie wstąpić. Ten rodzaj rozrywki dla dorosłych była skłonna całkowicie zaakceptować. W głowie jej się nie mieściło, jakim cudem skwar na wybrzeżu może bardziej dawać się we znaki niż w Londynie. Naukowcy co prawda od dawna już przepowiadali globalne ocieplenie klimatu, więc gdyby w Anglii miały zapanować tropikalne upały, warto byłoby wprowadzić tu także pewne pozytywne elementy tropików. Na przykład przydałby się kelner z tacą, roznoszący schłodzone drinki... Sprawdziła w lusterku wstecznym, jak trzyma się makijaż nałożony przez Emily. Obawiała się, że jej spływająca potem twarz może przypominać pośrednie stadium przeobrażania się Doktora Jekylla w Mister Hyde'a. Na szczęście nie było tak źle — podkład i róż znajdowały się na swo- im miejscu. Barbara musiała więc przyznać, że codzienne używanie specyfików upiększających ma swoje zalety! Aby dotrzeć do siedziby firmy „Malik i Syn — Musztardy i Przyprawy", musiała się cofnąć. Po drodze zajrzała do prywatnej rezydencji Malików, gdzie dowiedziała się, że Salija wraz z ojcem i bratem pracują dziś w zakładzie. Informacji tej udzieliła jej tęga, krzykliwie ubrana kobieta z dwójką dzieci, z których jedno usadowiła sobie na biodrze, a drugie trzymała za rękę. Zezowała na jedno oko, a nad jej górną wargą widać było czarny meszek. Zajrzała do legitymacji służbowej Barbary i od razu wylała na nią potok wymowy. — Z kim pani chce rozmawiać? Z naszą małą Saliją? A cóż ona takiego zrobiła, że aż policja się nią interesuje? Pytania te zadawała z dziwnym ożywieniem i taką satysfakcją, jakby jej brakowało innych rozrywek lub miała na pieńku ze szwagierką. Pośrednio poinformowała Barbarę o powinowactwie łączącym ją z Saliją, anonsując na wstępie, że jest żoną Muhammada, jedynego syna pana domu. To zaś — wskazała z dumą na dzieci — są synowie Muhammada. A wkrótce — tu znaczącym gestem wskazała na swój brzuch — urodzi się trzeci syn, trzecie dziecko w ciągu trzech lat. Trzeci syn Muhammada Malika! „Ple-ple-ple" — pomyślała Barbara. „Przydałoby się tej kobiecie jakieś hobby, skoro nie potrafi mówić o niczym innym". Głośno zaś powtórzyła: — Chciałabym porozmawiać z Saliją. Czy mogłaby ją pani poprosić? Okazało się jednak, że to niemożliwe, gdyż Salija przebywa w zakładzie. Przy okazji bratowa nie darowała sobie kąśliwych uwag: — Na złamane serce najlepiej znaleźć sobie jakieś zaję cie, prawda? Tak jak poprzednio, satysfakcja w jej głosie nie licowała z treścią słów. Barbarze niedobrze się robiło, gdy tego słuchała. Podjechała więc pod wytwórnię musztardy Malików. Zbliżając się do ceglanego budynku, zawczasu wyjęła z torebki rachunek od jubilera i przełożyła go do kieszeni spodni. Powietrze wewnątrz było zatęchłe, a paprotka w doniczce przy recepcyjnym biurku właściwie dogorywała. Jednakże młodej kobiecie przy komputerze zdawało się to nie przeszkadzać, choć od stóp do głowy okrywało ją ubranie, nie wyłączając długich rękawów i muślinowego szala. Ponieważ jednak włosy miała długie, gruby warkocz zwisał aż do talii. Na podstawie tabliczki identyfikacyjnej na biurku Barbara się zorientowała, że ma do czynienia z Saliją Malik. Pokazała jej więc swoją legitymację służbową i spytała: — Czy mogłabym z panią zamienić kilka słów? Dziewczyna rzuciła trwożne spojrzenie na przeszklone drzwi, które dzieliły recepcję od dalszych pomieszczeń biurowych. — Ze mną? — upewniła się. — Pani jest Saliją Malik, prawda? — Tak, ale panowie z policji już ze mną rozmawiali, zaraz pierwszego dnia po śmierci Hatima. Chyba to o niego chodzi? Na biurku miała wydruk z komputera, który okazał się listą nazwisk. Wyjęła z szuflady żółty flamaster, którym zaznaczała jedne nazwiska, inne zaś skreślała ołówkiem. — Czy pytali także o bransoletę? — uściśliła Barbara. Saliją nie podniosła wzroku znad swojej roboty, ale ściągnęła brwi. Mogło to oznaczać skupienie — o ile zaznaczanie pewnych nazwisk tego wymagało — lub zmieszanie. — Jaką bransoletę? — spytała. — Złotą, wyrobu niejakiego Aloysiusa Kennedy'ego, z wygrawerowanym napisem: „Zycie zaczyna się teraz". Czy to pani coś mówi? — Nie rozumiem, o co chodzi — odparła zdziwiona dziewczyna. — Co ma złota bransoleta do śmierci Hatima Kurę j siego? — Nie wiem, może nic? Myślałam, że pani coś mi o tym powie. To — położyła na biurku kwit ze sklepu z biżuterią — znaleźliśmy w jego rzeczach osobistych. Co ciekawsze, zamknięte w teczce na klucz — może pani wie dlaczego? A przede wszystkim, skąd to się tam wzięło? Saliją zabezpieczyła kapturkiem flamaster i odłożyła ołówek, zanim wzięła rachunek do ręki. Barbara zwróciła uwagę na jej piękne dłonie ze smukłymi palcami i gładkimi, błyszczącymi paznokciami. Nie nosiła żadnych pierścionków. Czekając na jej odpowiedź, zauważyła kątem oka, że w drugim końcu korytarza Emily Barlow rozmawia z Pakistańczykiem w średnim wieku, ubranym w strój kucharza. Czyżby to był Akram Malik? Wyglądał starzej, niż sobie wyobrażała, i zbyt poważnie. Skupiła więc uwagę ponownie na Salii. — Nie wiem, skąd on to miał — odpowiedziała Salija, bardziej w stronę rachunku niż Barbary. — Może chciał się jakoś zrewanżować? Hatim był bardzo dobrym człowiekiem, nic więc dziwnego, że chciał poznać wartość podarunku, aby móc się podobnie odwdzięczyć. — Przepraszam, ale nie rozumiem. — U nas jest taki zwyczaj, lena-dena, to znaczy „wymiana podarunków" — wyjaśniła Salija. — W ten sposób zawieramy przyjaźnie. — A więc ta złota bransoletka miała być prezentem od pani dla pana Kurejśiego? — Jako jego narzeczona powinnam ofiarować mu jakiś podarunek, a on — odwdzięczyć się tym samym. Nadal jednak otwarta pozostawała kwestia, gdzie obecnie znajduje się bransoleta. Barbara nie znalazła jej wśród rzeczy Kurejśiego, nie wykryto jej także w trakcie policyjnych oględzin ciała. Czy to możliwe, żeby ktoś śledził ofiarę i tak szczegółowo zaplanował morderstwo dla jednej złotej bransolety? Co prawda mordowano już ludzi dla rzeczy o mniejszej wartości, ale w tym przypadku jakoś nie wydawało się to prawdopodobne. — Tylko że on nie miał tej bransolety — poinformowa ła Saliję Barbara. — Nie znaleziono jej przy zwłokach ani w pokoju hotelowym denata. Czy mogłaby pani wyjaśnić dlaczego? Salija zaznaczyła żółtym flamastrem kolejne nazwisko. — Nie zdążyłam mu jej dać — odpowiedziała. — Czekałam na dzień nikahu. — Co to za dzień? — Dzień ostatecznego podpisania kontraktu małżeńskiego. — A więc bransoleta jest jeszcze u pani? — Po jego śmierci nie miałam powodu, aby ją przetrzy- mywać. Zabrałam ją i... — przerwała i dla rozładowania napięcia zaczęła z przesadną dokładnością wygładzać leżący przed nią wydruk. — Wiem, że to zabrzmi jak ze staroświeckiej powieści, ale gdy dowiedziałam się o śmierci Ha-tima, wrzuciłam tę bransoletę do morza. Z samego końca mola. To miało symbolizować pożegnanie. — Kiedy pani to zrobiła? — W sobotę, gdy panowie z policji powiedzieli mi, co się z nim stało. Nie wyjaśniało to jednak sprawy rachunku. Samo nasuwało się więc następne pytanie: — A więc on nie wiedział, że dostanie od pani tę bransoletę? — Nie wiedział. — No więc, co ma oznaczać ten rachunek? — Nie wiem dokładnie, ale na pewno przypuszczał, że coś dostanie, bo to nasza tradycja. — Ten zwyczaj... jak to pani nazwała? — Lena-dena. Tak, to właśnie to. Nie chciał, żeby jego prezent był gorszy od mojego, bo obraziłoby to naszą rodzinę, a Hatim bardzo przestrzegał tradycji. To musiało być tak... — Po raz pierwszy od początku rozmowy podniosła oczy na Barbarę. — Pewnie zrobił zwiad na własną rękę, żeby wybadać, co i gdzie mu kupiłam. W takim małym miasteczku jak Balford nietrudno znaleźć sklep, w którym można kupić coś odpowiedniego z okazji ni-kahu. To wyjaśnienie wydało się Barbarze nawet wiarygodne. Niby wszystko trzymało się kupy, tyle że ani Rachel Win-field, ani jej matka nie zeznały niczego, co by poparło tę wersję. — Mówi pani, że zrzuciła bransoletkę z końca mola? — upewniała się. — A o jakiej porze? — Nie patrzyłam na zegarek. — Mniejsza o godzinę, ale czy to było rano, po południu czy wieczorem? — Po południu, bo policja była u nas rano. — Na pewno nie wieczorem? Salija chyba za późno się zorientowała, do czego Barbara zmierza, bo uciekła spojrzeniem w bok. Przewidywała jednak, że wpakowałaby się w kłopoty, gdyby teraz zmieniła zeznanie, więc podtrzymała tę wersję. — To było po południu. O stosunkowo wczesnej porze ktoś na pewno zauważyłby kobietę ubraną tak jak Salija. Trwał akurat remont mola i jeszcze rano Barbara widziała robotników pracujących właśnie w tym miejscu, z którego Salija rzekomo wrzuciła do wody bransoletę. Wśród nich musiał znaleźć się ktoś, kto potwierdziłby jej zeznanie. Uwagę jej przykuło teraz poruszenie w drugim pomieszczeniu biurowym. Tym razem nie była to Emily, tylko dwóch Azjatów, którzy pojawili się nagle w polu widzenia Barbary. Wdali się w rozmowę ze swoim rodakiem pracującym przy stole kreślarskim, a ich widok przypomniał Barbarze o jeszcze jednym azjatyckim nazwisku. — Czy pracuje tu niejaki F. Kumhar? — spytała. — Nie w biurze — odpowiedziała Salija. — Jak to nie w biurze? — To znaczy ani w księgowości, ani w dziale handlowym, bo to są stanowiska biurowe — wyjaśniała dziewczyna, wskazując na przeszklone drzwi. — Co innego sama fabryka, bo to jest dział produkcji. Stałych pracowników tego działu znam, ale czasem zatrudniamy ludzi dorywczo, na przykład przy naklejaniu etykiet, kiedy mamy duże zamówienie... — To znaczy: pracowników sezonowych? — Tak, nie znam wszystkich. Nie umieszczamy ich nazwisk na liście płac, którą sporządzam. — Wskazała na leżący przed nią wydruk. — Dlatego nie widziałam na niej tego nazwiska, o które pani pyta. — A kto zna wszystkich sezonowych pracowników? — Dyrektor działu produkcji. — To znaczy Hatim Kurejśi? — Tak, a przed nim pan Armstrong. Salija zaprowadziła Barbarę do biura Armstronga, gdzie siedziała już Emily Barlow. Gdyby — tak jak w Scotland Yardzie — o randze pracownika świadczyła wielkość jego biura i liczba okien, lana Armstronga można by zaliczyć do prominentów firmy, choć był tu zatrudniony tylko czasowo. Kiedy Salija zapukała do drzwi i głos ze środka odpowiedział „proszę" — Barbara ujrzała pokój, w którym swobodnie mieściło się biurko, okrągły stół konferencyjny oraz sześć krzeseł. Ponieważ gabinet został wykrojony z wnętrza budynku, nie miał okien i nie wiadomo, czy to z gorąca, czy może z powodu pytań Emily, na twarzy Armstronga perliły się krople potu. — W piątek uznaliśmy, że nie ma potrzeby zabierać Mikeya do lekarza — opowiadał właśnie dyrektor. — Mi-key to nasz syn. — Czy miał gorączkę? — spytała uprzejmie Emily, witając równocześnie Barbarę skinieniem głowy, podczas gdy Salija przymknęła drzwi i dyskretnie się ulotniła. — Tak, ale dzieci łatwo dostają nawet wysokiej gorączki, prawda? Oczy Armstronga biegały od Barbary do Emily, przy czym zdawało się, że nie zauważa ściekającego mu po policzku strumyczka potu. Natomiast Emily zachowywała się z takim chłodem, jakby zamiast krwi w jej żyłach płynął freon. Siedziała niczym posąg przy stole konferencyjnym, nagrywając odpowiedzi rozmówcy na magnetofon. — W końcu nie wiezie się dziecka na pogotowie tylko dlatego, że ma gorące czoło! — wyjaśniał. — Nasz chłopak często chorował na uszy, więc już wiemy, co robić w takich przypadkach. Zapuszczamy mu krople i stosujemy ciepłe okłady. Zwykle szybko po tym wracał do zdrowia. — Czy ktoś jeszcze, oprócz pańskiej żony, może to po- twierdzić? Na przykład, czy dzwonił pan do teściów z prośbą o poradę? A może do swoich rodziców, do sąsiada albo kolegi? Od razu spochmurniał. — Czy mógłbym prosić o chwilę do namysłu? — poprosił. — Niech się pan nie spieszy, panie Armstrong — uspokoiła go Emily. — Chcemy wiedzieć wszystko dokładnie. — To dlatego, że mam straszną tremę — tłumaczył się. — Po prostu jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z czymś takim. — Rozumiem — przyznała Emily. Barbara tymczasem przyglądała się wnętrzu biura. Było raczej funkcjonalnie wyposażone. Na ścianach wisiały oprawione plakaty reklamujące produkty firmy. Stalowe biurko, takież szafy i półki na akta oraz stół i krzesła wydawały się nowe, lecz niezbyt kosztowne. Jedyne przedmioty godne uwagi znajdowały się na biurku Armstronga. Stały tam trzy zdjęcia w ramkach. Barbara dyskretnie podeszła, aby im się przyjrzeć. Jedno przedstawiało blondynkę z kwaśną miną i włosami uczesanymi w staromodnym stylu wczesnych lat sześćdziesiątych. Na drugim zdjęciu dziecko przemawiało do Świętego Mikołaja, a na trzecim zgromadziła się cała rodzina, upozowana według piętrowego schematu — matka siedziała, trzymając dziecko na kolanach, a ojciec stał za nią, opierając ręce na jej ramionach. Armstrong na tym portrecie wyglądał raczej na wystraszonego niż szczęśliwego ojca rodziny, jakby znalazł się tu przez przypadek i ku swemu najgłębszemu zaskoczeniu. Najwyraźniej zadomowił się w zakładzie Malika, mimo że był tu tylko okresowo zatrudniony. Barbara wyobrażała już sobie, jak spieszył się dziś do pracy, upychając swe zdjęcia w teczce. Po przybyciu do biura pewnie najpierw wycierał je z kurzu chusteczką, następnie, podśpiewując, rozstawiał na biurku, a dopiero potem wziął się do właściwej pracy. Ta wizja nie wydawała się jednak wiarygodna w zestawieniu z jego obecnym zachowaniem. Na Barbarę rzucał trwożne spojrzenia, jakby się bał, że zechce zrewidować jego biurko. Emily przedstawiła mu swoją współpracowniczkę, na co Armstrongowi wymknęła się uwaga: „Co? Jeszcze jedna?", ale w porę ugryzł się w język. Potem przypomniał sobie, o co pytała go Emily. — Moi teściowie! — oświadczył zdecydowanie, a potem, z coraz większą pewnością siebie, rozwinął ten temat: — Nie jestem w stanie podać dokładnej godziny, ale pamiętam, że w piątek wieczorem rozmawiałem z nimi przez telefon. Za dzwonili do nas, bo wiedzieli, że Mikey chorował, i chcie li spytać, jak się czuje. Nie przyszło mi to od razu na myśl, bo pytała pani, czy to ja do nich dzwoniłem, a było akurat odwrotnie. Ostatnie zdanie okrasił bladym uśmiechem. — Kiedy to mniej więcej było? — spytała Emily. — Kiedy oni dzwonili? Gdzieś zaraz po wiadomościach wITV. „Czyli około dziesiątej wieczór" — pomyślała Barbara, spoglądając na delikwenta spod oka i zastanawiając się, ile z tego zmyślił i jak szybko po ich wyjściu podniesie słuchawkę, aby poprosić teściów o potwierdzenie tej sfabrykowanej naprędce bajeczki. Emily tymczasem nawiązała do Hatima Kurejśiego i jego stosunków z Armstrongiem. Według aktualnego dyrektora działu produkcji układały się one nie tylko poprawnie, ale wręcz idealnie — gdyby brać słowa Armstronga dosłownie, obaj panowie wydawali się duchowymi braćmi! — Z tego, co wiem, nie miał także tu, w fabryce, żadnych wrogów — uzupełnił. — Przeciwnie, pracownicy go wręcz uwielbiali! — A więc nie żałowali, gdy pan odchodził? — podchwyciła Emily. — Rzeczywiście — przyznał Armstrong. — Widzi pani, większość naszej załogi to Azjaci, więc to raczej normalne, że woleli widzieć na kierowniczym stanowisku swojego rodaka. Chyba nie ma w tym niczego dziwnego? Przenosił wzrok z Emily na Barbarę i z powrotem, jakby czekał, że któraś z nich utwierdzi go w tym przekonaniu. Ponieważ jednak się nie doczekał, wrócił do poprzedniego wątku. — Nie sądzę więc, aby ktokolwiek z tutejszej załogi miał motyw. Odzyskałem swoje stanowisko dopiero przed kilkoma godzinami, lecz o ile się orientuję, panuje tu ogólna żałoba. — A co by nam pan powiedział o człowieku nazwiskiem Kumhar? — zapytała Barbara, przysiadając się do Emily i Armstronga. — Kumhar? — powtórzył ten ostatni, unosząc brwi. — F. Kumhar. Czy to nazwisko coś panu mówi? — Absolutnie nic. Czy to ktoś, kto u nas pracuje? Jako dyrektor znam wszystkich zatrudnionych w zakładzie, chyba że ktoś przyszedł podczas kadencji Kurejśiego, a ja go jeszcze nie spotkałem. — Panna Malik sugerowała, że mógł to być ktoś zatrudniony dorywczo, na przykład przy nalepianiu etykiet... — Dorywczo? — powtórzył Armstrong. — Czy mogę--? Spojrzał w stronę Emily, jakby uważał ją za swą przełożoną. Zdjął z półki grubą księgę i położył na stole przed policjantkami. — Zawsze starannie ewidencjonujemy naszych pracowników — wyjaśnił. — Zatrudnianie ludzi „na czarno" mogłoby zagrozić pozycji pana Malika. — Czy w tych stronach występuje problem nielegalnie pracujących cudzoziemców? — zainteresowała się Barbara. — O ile wiem, zwykle kierują się oni ku wielkim aglomeracjom, jak Londyn czy Birmingham, gdzie są liczne skupiska uchodźców azjatyckich. — Chyba tak — zgodził się Armstrong, przerzucając strony księgi. Sprawdzał głównie daty w nagłówkach. — Tylko że niedaleko od nas są duże porty, a tam nieraz udaje się przemycić takich przybyszów. Dlatego pan Malik nakazywał nam czujność, w razie gdyby któryś z nich chciał u nas podjąć pracę. — A gdyby pan Malik zatrudniał cudzoziemców „na czarno", czy Hatim Kurejśi mógł to wykryć? — spytała Barbara. łan Armstrong podniósł oczy znad kart księgi. Zrozumiał, dokąd zmierzają te pytania, i najwyraźniej odczuł ulgę, że nie dotyczą już jego osoby. Nie próbował jednak wcale uchylać się od odpowiedzi. — Mógł coś podejrzewać, ale gdyby ktoś przedstawił mu dobrze podrobione dokumenty — nie przypuszczam, aby się połapał. W końcu nie był Anglikiem, więc skąd miał wiedzieć, na co trzeba zwrócić uwagę? Barbara zastanawiała się, co ma tu do rzeczy narodowość, tymczasem Armstrong wybrał konkretną stronę księgi i przejrzał jeszcze dwie inne. — Tu mam spisanych wszystkich nowo przyjętych pra cowników sezonowych — oświadczył. — Przykro mi, ale nie ma wśród nich żadnego Kumhara. Wynikało stąd, że znajomość Kurejśiego z Kumharem nie miała związku z pracą. Ciekawe więc, jaki był jej charakter? Może miało to coś wspólnego z korporacją Pakistańczyków założoną przez Muhammada Malika? Istniała taka możliwość, ale na razie Emily rozpatrywała inne: — Czy rejestrowaliście tutaj także pracowników zwolnionych przez Kurejśiego? — Oczywiście, że przechowujemy ich akta personalne. — Armstrong wskazał na szafy przy ścianie. Nagle jednak zawiesił głos i usiadł z powrotem, wyraźnie nad czymś się zastanawiając. To, o czym myślał, musiało mu przynieść ulgę, gdyż wyjął chusteczkę i otarł nią twarz. — Przypomniał pan sobie coś jeszcze? — podchwyciła Emily. — Jakiegoś zwolnionego pracownika? — przyłączyła się Barbara. — Może to nic ważnego, ale akurat wiem o tym, bo po- wiedział mi jego kolega, który był świadkiem zdarzenia. Mieliśmy z tym wtedy istne urwanie głowy! — O kogo chodziło? — O Trevora Ruddocka, tutejszego chłopaka. Hatim zwolnił go z pracy jakieś trzy tygodnie temu. Armstrong podszedł do jednej z szaf i zajrzał do szuflady. Wyciągnął stamtąd teczkę i przyniósł ją do stołu, oglądając znajdujący się w środku dokument. — O, tu go mamy... Cóż, nie wygląda to zbyt dobrze! — W jego głosie brzmiała wyraźna satysfakcja, nawet się uśmiechał, jakby w aktach Trevora Ruddocka znalazł korzystne dla siebie informacje. — Tu jest napisane, że ten chłopak został zwolniony za kradzież. Hatim oświadcza, że przyłapał go na gorącym uczynku, wynoszącego całą skrzynkę naszych produktów. Oczywiście wyrzucił go z miejsca, bez wypowiedzenia. — Chłopak, mówi pan? — zainteresowała się Barbara. — Ile on ma lat? — Dwadzieścia jeden — odparł Armstrong, zaglądając do akt. — A miał żonę i dzieci? — włączyła się Emily. — Nie, to znaczy... — Armstrong wydawał się dobrze poinformowany. — W podaniu o pracę napisał, że mieszka u rodziców, ale wiem, że tam jest pięcioro dzieci, nie licząc Trevora, jego matki i ojca. Sądząc po adresie, który podał, nie jest to zbyt wytworna dzielnica. Podejrzewam, że jego rodzinie przydałby się każdy grosz, który mógł przynosić. Ledwo zdążył to powiedzieć — jakby zdał sobie sprawę, że wszelkie próby skierowania podejrzeń na kogo innego uczynią jego samego tym bardziej podejrzanym. Dodał więc szybko: — Pan Malik próbował mu jakoś pomóc. Napisał list... o, proszę, tu jest kopia... do jednego biznesmena, żeby dał mu szansę zrehabilitować się przez pracę. — Jaką pracę, gdzie? — złapała go za słowo Barbara. — W wesołym miasteczku na molu. Na pewno pani go tam znajdzie, jeśli chce z nim pani porozmawiać o jego stosunkach z Kurejśim. Emily pochyliła się naprzód, aby wyłączyć magnetofon. Armstrong odetchnął z ulgą, ale nie na długo, bo słowa Emily znowu go zmroziły. — Chyba nie zamierza pan w tych dniach wyjeżdżać z miasta, prawda? — zaznaczyła wymownie. — Nie planuję żadnego wyjazdu. — To świetnie, bo na pewno będziemy jeszcze chcieli z panem porozmawiać. Także z pańskimi teściami. — Ależ oczywiście! A jeśli chodzi o Trevora... to znaczy, o pana Ruddocka... pewnie panie też będą chciały... Nie skończył zdania, gdyż jego dalsza część sugerowałaby, że Ruddock miał motywy. Tymczasem wprawdzie obaj stracili pracę przez Hatima Kurejśiego, ale tylko jeden z nich skorzystał na jego śmierci. Wszyscy obecni w tym gabinecie wiedzieli, że wśród nich znajduje się teraz człowiek, który odzyskał posadę, utraconą wskutek przyjazdu Kurejśiego do Anglii. 9 Cliff Hegarty widział, jak wychodziły z wytwórni musztardy, choć nie widział, kiedy tam razem wchodziły. Poprzednio zauważył tylko niską, przysadzistą kobietę z niedbale przystrzyżoną czupryną i przewieszoną przez ramię torbą wielkości średniej skrzynki pocztowej. Nie przyglądał się jej specjalnie, tylko zdziwił się, że kobieta z taką figurą nałożyła spodnie ściągane sznurkiem w pasie — chyba tylko po to, by bardziej podkreślić brak talii! Jeszcze przemknęło mu przez myśl, że nie wygląda na osobę zainteresowaną oferowanymi przezeń „Rozrywkami tylko dla Dorosłych", ale w końcu dał sobie z tym spokój. Dopiero kiedy drugi raz zobaczył tę kobietę, zrozumiał, kim ona jest. Miał więc podstawy przypuszczać, że dzień, który i bez tego źle się zaczął, wkrótce stanie się jeszcze gorszy. Drugi raz zobaczył tę babę nie samą, ale z inną kobietą, wyższą i tak wysportowaną, że wyglądała, jakby w pojedynkę mogła powalić niedźwiedzia na łopatki. Dochodził do tego jeszcze władczy sposób bycia, co nasuwało tylko jedną odpowiedź na pytanie, w jakim charakterze odwiedziła zakłady Malika po zabójstwie na Nez. Jasne, że była gliną — po prostu musiała nią być! Podobnie jak ta druga, pogrążona teraz w rozmowie, wskazującej na poufałe stosunki między tymi kobietami. „O, kurde!" — pomyślał. Trzeba mu było jeszcze tylko gliniarzy na karku, jakby mało miał kłopotów z radą miejską! Radni, mimo iż głośno deklarowali chęć wyciągnięcia Balford z zapaści ekonomicznej, po cichu najchętniej puściliby go z torbami i nękali, jak mogli. A te dwie baby z policji jeszcze by mu dołożyły, niechby rzuciły okiem na jego świńskie układanki! Na pewno je widziały, a jeśli wpadłyby do niego na pogawędkę — musiały przecież przesłuchać każdego, kto przynajmniej widział tego faceta, zanim jeszcze stał się nieboszczykiem — na pewno rozejrzałyby się także po mieszkaniu. Perspektywa takiej wizyty, wraz z licznymi pytaniami, na które usilnie starałby się uniknąć odpowiedzi, nie napawała go radością. Jego proceder opierał się głównie na sprzedaży wysyłkowej. Przecież nie reklamował swoich układanek za pomocą ogłoszeń w „Tendring Standard" ani plakatów naklejanych w sklepach przy głównej ulicy! Zawsze starał się zachować dyskrecję, kurde, może aż zanadto... Cóż jednak warta dyskrecja, jeśli gliny zagną na kogoś parol? Raz już tak było, kiedy jeszcze mieszkał w EarFs Court. Wtedy gliniarze codziennie deptali mu po piętach. Wiedział, jak to wygląda — najpierw „Tylko jedno pytanie, panie Hegarty", potem „Czy mógłby pan nam pomóc, panie Hegarty?", a jeszcze później „Może wstąpi pan do nas na komendę, to pogadamy". Następne etapy wyglądały tak: „Mieliśmy tu włamanie (rabunek, kradzież kieszonkową, napad — niepotrzebne skreślić) i chcielibyśmy wiedzieć, gdzie pan był tamtej nocy?" „Czy moglibyśmy pobrać odciski pana palców? Tak żeby oczyścić pana z podejrzeń?" I tak dalej, i dalej, aż w końcu jedynym sposobem, aby dali człowiekowi spokój, było wyprowadzić się z tej miejscowości, przenieść gdzie indziej i zacząć wszystko od początku. Cliff nawet chętnie by tak postąpił, bo robił to i przedtem. Wtedy jednak był sam, a teraz miał stałego partnera z zapewnioną przyszłością, czyli pracą i mieszkaniem na Jaywick Sands. Ten zaś nie miał wcale ochoty rzucać tego wszystkiego. Cliff Hegarty mógł handlować swoimi układankami wszędzie — natomiast Gerry DeVitt nie dostałby tak łatwo pracy w branży budowlanej. W związku z zapowiadanym rozwojem Balford widział swą przyszłość w różowych kolorach, nie chciał więc ryzykować utraty szansy zrobienia dużych pieniędzy. Cliff przypuszczał, że Gerry troszczy się nie tylko o pieniądze. Gdyby wyłącznie o to chodziło — życie byłoby o niebo łatwiejsze! Gerry co rano gnałby do roboty i tam zasuwał jak dziki osioł przy remoncie restauracji na molu. Wieczorem wracałby, zgrzany i zmęczony, marząc tylko o kolacji i łóżku. Myślałby o premii, jaką inwestor obiecał mu za oddanie obiektu do użytku przed najbliższym świętem, i nic innego nie zaprzątałoby mu głowy. Tymczasem od rana widać było, że Gerry'ego coś gryzie. Cliff obserwował to z rosnącym niepokojem. Obudził się dziś około szóstej i spostrzegł, że jest sam w łóżku. Nałożył frotowy szlafrok i zszedł do kuchni, gdzie zastał Gerry'ego w ubraniu, stojącego przy otwartym oknie. Musiał tak stać już od pewnego czasu, wyglądając na wybetonowany deptak biegnący wzdłuż brzegu morza. W ręku trzymał kubek z kawą i wydawał się pogrążony w myślach — z gatunku tych, które zawsze martwiły Cliffa. Geny miał dość wylewną naturę i żyjąc z kimś w partnerskim związku, wymagał od tego drugiego częstych szczerych rozmów. Cliff słabo znosił taki ekshibicjonizm psychiczny, ale bądź co bądź było to mieszkanie Gerry'ego, którego lubiłby, nawet gdyby nic ich nie łączyło. Chcąc nie chcąc, opanował więc, acz niechętnie, sztukę konwersacji towarzyskiej. Ostatnio jednak stosunki między nimi nieco się zmieniły. Gerry jakby mniej interesował się stanem ich związku. Przestał mówić o tym tak często jak przedtem i co gorsza — nie lgnął już tak bardzo do Cliffa. Wobec tego Cliff zaczął się do niego przymilać, co było z jego strony nie tylko głupotą, ale wręcz idiotyzmem. Taka sytuacja irytowała go tym bardziej, że dotąd to on domagał się prywatności, a Gerry mu jej odmawiał. Stanął więc teraz za nim przy oknie. Nad ramieniem kochanka widział wczesne promienie porannego słońca, rozchodzące się po tafli morskiej. Podświetlały one od tyłu łódź rybacką, a na tle nieba odcinały się sylwetki mew. Cliff na ogół nie rozpływał się zbytnio nad pięknem natury, ale czasem krajobraz skłaniał go do zadumy. W takiej właśnie zadumie pogrążony był Gerry, kiedy Cliff doń podszedł i objął go ramieniem. W przeszłości bywało odwrotnie — to Gerry nie umiał utrzymać rąk przy sobie. Jego czułe dotknięcia oznaczały: „Proszę, odwzajemnij moją pieszczotę, daj mi odczuć, że kochasz mnie tak mocno, ślepo i z takim oddaniem jak ja ciebie!" Dawniej w takich chwilach Cliff miał ochotę strząsnąć z siebie rękę Gerry'ego czy nawet dać mu po łapach. Czasem najchętniej odepchnąłby go na drugi koniec pokoju, bo te czułe i troskliwe gesty oznaczały żądania, których nie chciał lub nie mógł spełnić. Dziś natomiast role się odwróciły — to on żebrał o najlżejszy bodaj znak, potwierdzający, że w ich związku nic się nie zmieniło. Pod jego dotknięciem Gerry się poruszył, jakby obudzony ze snu. Spróbował sięgnąć palcami do ręki Cliffa, ale ten gest wydał się tak zdawkowy, jak wymiana suchych, chłodnych pocałunków między małżonkami, co już się sobą znudzili. Cliff opuścił więc rękę, która luźno opadła z ramion Gerry'ego. Zastanawiał się, co w takiej parszywej sytuacji powinien powiedzieć, i zaczął od utartych frazesów: — Nie mogłeś spać? Długo już jesteś na nogach? — Od jakiegoś czasu. — Gerry podniósł swój kubek z kawą. Cliff obserwował jego odbicie w szybie okiennej, ale na dworze było już jasno, mógł więc widzieć tylko sylwetkę potężnego, dobrze umięśnionego mężczyzny, przyzwyczajonego do ciężkiej pracy. — Czy coś się stało? — spytał Gerry'ego. — Nie, tylko nie mogłem już spać. Coraz trudniej wytrzymać ten upał. Zupełnie jakbyśmy mieszkali w Acapul-co. — Pewnie wolałbyś być w Acapulco... — Cliff sondował jego nastrój tak, jak Gerry robił to przedtem w stosunku do niego, kiedy role były odwrócone. — Razem z tymi meksykańskimi chłoptasiami... Celowo go prowokował, aby uzyskać takie zapewnienie, jakich Gerry kiedyś sam oczekiwał: „Z byka spadłeś, chłopie? Na cholerę mi jakiś brudny gówniarz, kiedy mam ciebie!" Nie usłyszał jednak podobnych słów, poczuł więc obrzydzenie do samego siebie. Któż by pomyślał, że teraz sam będzie skamlał o odrobinę uczucia! To przecież on — Cliff Hegarty, nie Gerry DeVitt — zawsze powtarzał, że wierność to najkrótsza droga do grobu! Sam przestrzegał przed niebezpieczeństwem, jakie niesie za sobą oglądanie tej samej twarzy co rano przy śniadaniu i tego samego ciała co noc w łóżku. Nieraz mawiał, że po kilku latach tylko dyskretny romans na boku i towarzyszący temu dreszczyk może przemienić długoletniego przyjaciela w wytrawnego kochanka... Po wielekroc wmawiał partnerowi, że takie jest już życie... Tyle że Gerry nigdy nie wierzył w te jego tyrady. Przyjmował je z pobłażliwą ironią: „Gadaj zdrów, stary, bo ci to nawet nieźle idzie. Mowa-trawa". Toteż Cliff w najśmielszych snach nie przypuszczał, że Gerry weźmie jego słowa na serio. Teraz jednak musiał przyznać, że chyba tak się właśnie stało. Zamierzał oświadczyć wyzywającym tonem: „No więc jak, Ger, koniec z nami?" Nie przeszło mu to jednak przez gardło, gdyż bał się, że kochanek może odpowiedzieć twierdząco. Dopiero teraz zrozumiał, że mimo całego tego gadania o „drodze do grobu" — naprawdę nie chciałby się rozstać z Gerrym. Nie chodziło mu wcale o jego przytulne mieszkanie przy samej plaży ani o starą motorówkę, którą Gerry odremontował, a na której tak wspaniale pruli latem morską taflę... Nie dbał nawet o wakacje w Australii, które obiecywał mu Gerry zimą, kiedy wiatr hulał za oknami jak na Syberii... Nie, Cliff nie chciał rozłąki z Gerrym, bo czuł się bezpiecznie w towarzystwie kogoś, kto tak poważnie traktował kwestię wierności! To dlatego teraz tonem bardziej obojętnym, niż zamierzał, rzucił w jego stronę: — Coś ci ostatnio znowu pachną meksykańskie dziuba- ski. Nabrałeś smaku na ciemne mięsko? Sprowokowało to Gerry'ego na tyle, że się odwrócił i postawił kubek na stole. — A co, może ich liczysz? I pewnie chcesz mi powiedzieć dlaczego? — Ja? — Cliff uniósł ręce. — Tak długo ze sobą jesteśmy, że wiem, kiedy coś cię gryzie. To właśnie ciebie miałem zapytać, czy chcesz o tym porozmawiać. Gerry odstąpił na bok i przeszedł w ten koniec kuchni, gdzie stała lodówka. Otworzył ją, aby wybrać składniki potrzebne do przyrządzenia śniadania, jakie zwykle jadał. Włożył do miseczki cztery jajka, a cztery kiełbaski obrał z osłonek. — Jesteś o coś wkurzony? — spróbował Cliff, nerwowo rozwiązując i z powrotem wiążąc pasek od szlafroka. — Faktycznie, napyskowałem ci trochę, kiedy odwołałeś nasze wakacje w Kostaryce, ale myślałem, że skoro już się na to zdecydowaliśmy... Przecież wiem, ile dla ciebie znaczy ta robota na molu i przy restauracji. Kiedyś nie mieliśmy tyle pracy, ale teraz mamy i szkoda ci było tracić zarobek. Więc jeśli o to się na mnie wnerwiłeś... — Wcale się nie wnerwiłem — przerwał Gerry. Wybił jajka na miseczkę i roztrzepał je widelcem, podczas gdy kiełbaski już skwierczały na ruszcie. — Dobrze już, dobrze. W duchu jednak Cliff wiedział, że wcale nie jest dobrze. Ostatnio zauważył wiele zmian w zachowaniu Gerry'ego. Coraz częściej zdarzały mu się długie okresy milczenia, czasem zaszywał się w garażu, gdzie ćwiczył na perkusji, a całe noce spędzał w Balford przy pracach remontowych. A kiedy sądził, że Cliff nie widzi — mierzył go badawczym spojrzeniem. Toteż nawet jeśli Gerry nie był w tej chwili na nikogo wkurzony, to jednak coś go gnębiło. Cliff zdawał sobie sprawę, że powinien powiedzieć coś więcej. Doszedł jednak do wniosku, że rozsądniej będzie udawać, że nic się nie stało. Lepsze to niż dowiedzieć się czegoś, czego wolał nie wiedzieć. Pozostał więc w kuchni, śledząc ruchy Gerry'ego i próbując dociec, dlaczego zachowuje się z takim skupieniem i rezerwą, inaczej niż zawsze. Cechy te przydawały mu się w pracy, ale nigdy dotąd nie demonstrował ich, kiedy przebywali ze sobą sam na sam. Teraz był to już inny Gerry. Przedtem obchodziło go głównie to, czy między nimi wszystko układa się jak należy, czy na wszystkie pytania znajdą się odpowiedzi, a konflikty zostaną zażegnane. W swoim nowym wcieleniu zaś sprawiał wrażenie człowieka wyrachowanego, uparcie dążącego do wytyczonego celu. Cliff wolał nie dochodzić, co to miało oznaczać. Żałował tylko, że nie został w łóżku. Tykanie kuchennego zegara kojarzyło mu się teraz z monotonnym biciem w bębny, jakie towarzyszy skazańcowi w drodze na szafot. „Niech to szlag trafi!" — klął w myślach. „Niech to wszyscy diabli!" Tymczasem Gerry postawił na stole swoje śniadanie. Był to obfity posiłek, który miał mu starczyć aż do lunchu — jajka, kiełbaski, owoce, grzanki i dżem. Wszystko to leżało przed nim na talerzu, obok stała szklanka soku, nawet zatknął już sobie serwetkę za wycięcie koszulki, ale nie jadł. Patrzył tylko w talerz, zaciskał palce wokół szklanki i przełykał ślinę tak głośno, jakby się dławił. Dopiero po chwili podniósł wzrok i oznajmił: — Chyba będziemy musieli zrobić sobie badanie krwi. Ściany kuchni zawirowały, podłoga uciekła spod nóg, a całe ich dotychczasowe wspólne życie stanęło nagle Clif-fowi przed oczami. Przypomniał sobie, w jakich okolicznościach się poznali, choć skrzętnie ukrywali to przed rodziną. Zdarzyło się to w publicznym pisuarze, w czasach gdy do środków ostrożności przykładano mniejszą wagę niż do tego, żeby przelecieć pierwszego frajera, jaki się nawinął. Każdy z nich znał tę prawdę o swoim partnerze, o tym, kim był i kim znów mógł się stać, gdyby się nadarzył sprzyjający moment. O pokusę było łatwo — wystarczył wolny szalet przy placu targowym i jeden chętny chłoptaś! Cliff bardzo chciał obrócić sprawę w żart lub udawać, że się przesłyszał. Już miał na końcu języka: „Zgłupiałeś, stary? O czym ty pieprzysz?" Nie wydusił jednak z siebie ani słowa, bo dawno już się nauczył, że lepiej poczekać, aż się ochłonie z pierwszego strachu, niż palnąć jakieś głupstwo. — Kocham cię, Gerry! — wyznał w końcu. Gerry spuścił głowę i zapłakał. Teraz zaś pod firmą Cliffa dwie baby z policji trajkotały jak kumoszki. Wiedział, że zajrzą do wszystkich zakładów w dzielnicy przemysłowej — w końcu to był ich obowiązek! Ktoś załatwił jakiegoś Pakistańczyka, więc teraz gliny będą przesłuchiwać każdego, kto mógł ewentualnie widzieć nieboszczyka, rozmawiał z nim lub zauważył, jak ktoś inny rozmawiał. Od czegoś musieli zacząć, a dzielnica przemysłowa nadawała się do tego doskonale, podobnie zresztą jak i jego lokal. Było więc tylko kwestią czasu, kiedy gliny odwiedzą firmę „Rozrywki tylko dla Dorosłych". — O, kurde! — wystękał Cliff. Mimo klimatyzacji cały był zlany potem. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnął, była przeprawa z glinami. Przede wszystkim musiał ukryć przed nimi istnienie Gerry'ego i nie ujawniać nikomu prawdy. Na teren zakładów wjechał imponujący turkusowy krążownik szos. Emily akurat mówiła: — Jednego możemy być pewni. Z faktu, że Salija nie znała nazwiska Kumhara, wynika, że jest on mężczyzną. — Jak do tego doszłaś? Emily gestem ręki powstrzymała Barbarę od zadawania dalszych pytań, przynajmniej dopóki zagłuszałby je warkot samochodu. Był to amerykański sportowy kabriolet o opływowych liniach, skórzanych siedzeniach i chromo- wanym wykończeniu wnętrza. „Model thunderbird" — rozpoznała Barbara. Wóz mógł mieć około czterdziestu lat, ale był idealnie odnowiony. Widać, że nie żałowano na to grosza! Za kierownicą siedział mniej więcej dwudziestokilkuletni mężczyzna o śniadej cerze i długich włosach związanych w kucyk. Nosił ciemne okulary o fasonie popularnym raczej wśród alfonsów, żigolaków i szulerów. Barbara od razu przypomniała sobie, skąd zna tę twarz — widziała ją w reportażu telewizyjnym z demonstracji Pakistańczyków. To był Muhammad Malik! Towarzyszył mu Tajmullah Azhar. Trzeba przyznać, że nie czuł się zbyt dobrze w tej roli, jakby się urwał z serialu Policjanci z Miami. Obaj panowie wysiedli, ale Azhar został przy samochodzie, z rękami założonymi na piersi. Muhammad natomiast wolnym krokiem wyszedł na spotkanie policjantek. Zdjął przeciwsłoneczne okulary i schował je do kieszeni śnieżnobiałej, nieskazitelnie odprasowanej koszuli. Nosił do niej dżinsy i pantofle z wężowej skórki. Emily przedstawiła Pakistańczykom swoją współpra- cowniczkę. Barbara poczuła, że wilgotnieją jej dłonie. Powinna była w tej chwili powiedzieć przełożonej, że nie musi jej przedstawiać Tajmullahowi Azharowi. Przemilczała jednak ten fakt, licząc, że Azhar sam wyjaśni, jak sprawy stoją. Ten jednak tylko spojrzał w stronę Muhammada, ale trzymał język za zębami. Barbara nie spodziewała się takiego obrotu sytuacji, ale czekała, co z tego wyniknie. Muhammad, podchodząc, obrzucił ją tak krytycznym i wzgardliwym spojrzeniem, że miała ochotę wydrapać mu oczy. — To ma być ten wasz rzecznik? — odezwał się z ironią. — Sierżant Havers spotka się z panami dziś na komendzie — poinformowała go Emily. — O piątej. — O czwartej lepiej nam pasuje — sprzeciwił się Mu- hammad. Nie próbował nawet udawać, że chodzi mu o coś więcej niż tylko zaakcentowanie swojej dominacji. Emily nie dała się wciągnąć do gry. — Przykro mi, ale nie mogę obiecać, że nasza rzecz niczka będzie do dyspozycji panów o tej porze — oświad- czyła z niezmąconym spokojem. — Oczywiście zapraszamy do nas na komendę. Jeśli pani sierżant jeszcze do tego czasu nie wróci, któryś z naszych funkcjonariuszy zajmie się panami — dodała z miłym uśmiechem. Azjata zrewanżował się najpierw Emily, potem Barbarze taką miną, jakby powąchał jakąś niezidentyfikowaną śmierdzącą substancję. — Kuzynie... — Skinął na Azhara i skierował się w stronę drzwi zakładu. — Chwileczkę, panie Malik! — zawołała za nim Emily. — Czy mówi coś panu nazwisko Kumhar, z imieniem zaczynającym się na „F"? Muhammad, z ręką na klamce, jeszcze się odwrócił. — Czy pani inspektor chce mnie o coś zapytać? — Tak, czy zna pan kogoś o takim nazwisku. — A dlaczego pani pyta? — To nazwisko pojawiło się w trakcie śledztwa, ale nie skojarzyła go ani pańska siostra, ani pan Armstrong. Myślałam, że może panu jest znajome. — Niby dlaczego ja miałbym je znać? — Chociażby ze względu na Dżumę. Czy nie należał do niej jakiś Kumhar? — Do Dżumy? — powtórzył Muhammad z kamienną twarzą. — No, tego waszego klubu, korporacji czy bractwa. Niech pan nie myśli, że policja o tym nie wie. — To, czego nie wie policja, wypełniłoby całe tomy! — Zaśmiał się gardłowo i pchnął drzwi do wewnątrz. — No więc zna pan kogoś nazwiskiem Kumhar? — naciskała Emily. — To przecież azjatyckie nazwisko. — Ależ z pani rasistka! — Muhammad stał jeszcze na krawędzi światła i cienia. — To, że nazwisko ma azjatyckie brzmienie, jeszcze nie oznacza, że muszę znać faceta. — Ja wcale nie powiedziałam, że to facet! — Tylko niech się pani nie wypiera. Sama pani pytała, czy Kumhar należał do Dżumy, a jeśli policja wie o niej wszystko, więc pewnie też wie, że jest to czysto męskie stowarzyszenie. Ma pani do mnie coś jeszcze? Bo jeśli nie, to przepraszam, ale mamy z kuzynem coś do załatwienia. — Owszem, jest jeszcze coś — nie ustępowała Emily. — Gdzie pan był wieczorem tego dnia, kiedy zginął Hatim Kurejśi? Muhammad puścił drzwi i cofnął się do strefy oświetlonej słońcem. Założył przy tym z powrotem przeciwsłoneczne okulary. — Co takiego? — spytał cicho, raczej dla efektu niż dlatego, że naprawdę nie dosłyszał. — Gdzie pan był tej nocy, kiedy zginął Kurejśi? — po- wtórzyła Emily. — Proszę, co warte wasze śledztwo! — parsknął. — Tego się zresztą spodziewałem. Jeden brudas zginął, więc pewnie drugi brudas go załatwił, prawda? A kto bardziej pasowałby do waszych wyobrażeń niż ja? — Może pan uzasadnić nam to interesujące spostrzeżenie? — odparowała ze spokojem Emily. Malik ponownie zdjął okulary, a jego spojrzenie wyrażało najgłębszą pogardę. Natomiast stojący za nim Tajmullah Azhar zachowywał się powściągliwie. — Po prostu przeszkadzam wam. — Muhammad roz winął swoją teorię. — Dbam o interesy naszych ludzi. Pró buję sprawić, aby byli dumni ze swego pochodzenia i mie li świadomość, że człowiek nie musi być biały, aby coś zna czył. To jest niewygodne dla takich jak pani, inspektorze Barlow. Chcielibyście zepchnąć naszych ludzi na podrzęd ne pozycje, a co mogłoby bardziej w tym pomóc niż skom promitowanie kogoś takiego jak ja? „Niegłupi facet!" — pomyślała Barbara. Faktycznie, dobrą metodą rozładowania niepokojów byłoby wykazanie wszystkim niezadowolonym, że ich uwielbiany przywódca jest w istocie fałszywym prorokiem! Chyba żeby... on rzeczywiście nim był! Barbara spojrzała przelotnie na Azhara, aby zbadać jego reakcję na wymianę zdań między panią inspektor a jego kuzynem. Zauważyła wtedy, że patrzy on nie ma Emily, lecz na nią. „Widzisz?" — zdawało się mówić jego spojrzenie. „Wiedziałem, że tak będzie". — To rzeczywiście wyczerpująca analiza motywacji mojego postępowania — skwitowała chłodno Emily. — Na pewno jeszcze o tym porozmawiamy. — Ale tylko w obecności pani przełożonych! — Jak pan sobie życzy. Na razie jednak proszę odpowiedzieć na moje pytanie albo pofatygować się z nami na komendę. Tam będzie pan miał czas do namysłu. — Chciałaby mnie pani zamknąć, wiem! — szydził Malik. — Przykro mi, że pozbawię panią tej satysfakcji. W Colchester mieszka niejaki Rakim Chan. Myślę, że odnalezienie go nie przekracza waszych możliwości? — Mam przez to rozumieć, że w piątek wieczorem przebywał pan w towarzystwie tego Rakima Chana? — Niestety, muszę zawieść pani nadzieje! — Nie czekał na odpowiedź, tylko znikł we wnętrzu budynku. Azhar pożegnał Emily skinieniem głowy i podążył za kuzynem. — Szybki to on jest! — przyznała niechętnie Barbara. — Ale mógłby wyrzucić te okropne okulary. Wróciła do rozmowy przerwanej przybyciem Muham-mada. — Jak doszłaś do tego, że Kumhar to facet? — Ponieważ Salija go nie znała. — Zaczynasz tak jak Muhammad? — Nieważne, co on pieprzył. Pakistańska społeczność w Balford jest mała i hermetyczna. Gdyby znalazł się wśród nich jakiś Kumhar, kto jak kto, ale Muhammad wiedziałby o nim. — A jego siostra nie wiedziałaby? — Nie, ponieważ jest kobietą. Pamiętaj, że ta rodzina surowo przestrzega tradycji, czego dowodem jest choćby to zaaranżowane małżeństwo. Salija mogła najwyżej znać inne Azjatki, a z mężczyzn — wyłącznie pracowników fabryki. Gdzie miałaby poznać innych, jeśli z nikim się nie umawia, nie chodzi do baru, nie porusza się swobodnie po Balford ani nie wyjeżdża nigdzie dalej na naukę? Ma mniej więcej takie możliwości jak więzień, więc jeśli nie kłamała, mówiąc, że nie zna tego nazwiska... — Właśnie, mogła kłamać! — podchwyciła Barbara. — Przecież F. Kumhar może równie dobrze być kobietą, a ona o tym wie. Mogła nawet przewąchać, że to ta kobieta, o którą nam chodzi. Emily pogrzebała w torebce i wyciągnęła okulary prze- ciwsłoneczne. Machinalnie przetarła je o koszulkę, zanim udzieliła odpowiedzi. — Odcinek, który pozostał w książeczce czekowej, opiewa na sumę czterystu funtów, jednorazowo wypłaconą przez Kurejśiego komuś o nazwisku F. Kumhar. Gdyby to była kobieta, za co mógłby jej płacić? — Może go szantażowała? — podsunęła Barbara. — Jaki więc miałaby powód, żeby go zabić? Jeśli zażądała od niego takiej sumy, a on jej zapłacił, to po co miałaby przetrącać mu kark? Nie zabija się kury, która znosi złote jaja. Barbara głośno rozważała tę kwestię: — Wyszedł późnym wieczorem, aby z kimś się spotkać. Miał przy sobie prezerwatywy. Może romansował z tą Kumhar, aż zaszła w ciążę? — Jeśli była już w ciąży, to po co mu te gumki? — Może właśnie chciał jej powiedzieć, że nie będzie się już z nią spotykał, bo znalazł sobie inną? A ona o tym wiedziała... — Dobrze, ale co oznacza te czterysta funtów? Na co były potrzebne te pieniądze? Na aborcję? — Jeśli już, to na nielegalną, a może nawet nieudaną. — Za którą ktoś potem chciałby się zemścić? — Czemu nie? Kurejśi przebywał tu od sześciu tygodni. To wystarczy, aby zrobić jakiejś babie bachora. Jeśli to była Azjatka... a wiesz, jak u nich ceni się cnotę kobiety... i jeśli dowiedział się o tym jej ojciec, brat czy inny krewniak, mógł szukać sprawiedliwości na własną rękę. Warto by może sprawdzić, czy nie zmarła ostatnio jakaś Azjatka albo czy nie trafiła do szpitala z podejrzanym krwotokiem? — Tak szybko zrezygnowałaś z Armstronga? — Emily się skrzywiła. — Mamy przecież jego odciski palców zdjęte z nissana. Poza tym tylko śmierci Kurejśiego zawdzięcza on to, że może nadal spokojnie siedzieć w tym budynku. Barbara spojrzała jeszcze raz na budynek, przypominając sobie, jak łan Armstrong pocił się w krzyżowym ogniu pytań Emily. — Rzeczywiście, spocił się jak ruda mysz — przyznała. — Na razie nie skreślam go z naszej listy. — A jeśli jego teściowie potwierdzą wersję o piątko wym telefonie? -— Przyjrzę się wtedy dokładniej raportom Basila Tre-vesa. — Zawzięta z was bestia, sierżancie Havers! — zaśmia ła się Emily. — Gdybyś zdecydowała się opuścić Scotland Yard i przenieść się nad morze, z miejsca przyjęłabym cię do mojego zespołu! Pochwała sprawiła Barbarze przyjemność, ale nie leżało w jej zwyczaju spoczywać na laurach. Przestąpiła więc tylko z nogi na nogę i wyłowiła z przepastnej torby kluczyki od samochodu. — No więc dobrze, chciałabym teraz sprawdzić tę historyjkę Salii o bransolecie. Jeśli rzeczywiście wrzuciła ją z mola do morza, ktoś musiał ją przy tym widzieć. W tym ich stroju trudno byłoby jej nie zauważyć. Za jednym zamachem spróbuję także namierzyć Trevora Ruddocka, przecież on pracuje przy molu! — Słusznie, sprawdź, czy można go wyeliminować — przytaknęła Emily. — Ja tymczasem zajmę się tym Raki-mem Chanem, którego Muhammad tak mi gorąco polecał. Oczywiście jestem prawie pewna, że on potwierdzi jego alibi. Przecież on też, jak to nazwał Muhammad, dba o interesy swoich muzułmańskich braci. No, masz teraz nad czym się zastanawiać! — Parsknęła śmiechem i poszła do swego samochodu. Pomachała z niego Barbarze i ruszyła w drogę do Colchester w poszukiwaniu kolejnego alibi. Barbara zobaczyła molo w Balford po raz pierwszy od swojego ostatniego pobytu w tym mieście, kiedy miała szesnaście lat. Widok ten nie stanowił jednak dla niej powrotu do lat młodości, gdyż molo znacznie się zmieniło. Nad wejściem neon we wszystkich kolorach tęczy głosił: »Centrum Rozrywkowe Shaw". Jednak ani świeża farba, ani porozstawiane wszędzie kolorowe leżaki, odnowione maszyny do gier zręcznościowych i hazardowych, ani nawet nowoczesny pasaż oferujący szeroki wachlarz atrakcji, Poczynając od staroświeckich automatów, a na grach telewizyjnych kończąc — nie były w stanie stłumić zapachu smażonej ryby z frytkami, hamburgerów, prażonej kukurydzy i waty cukrowej w połączeniu z morską solą. Nie zmienił się też obraz dźwiękowy utrwalony w pamięci Barbary. Tak samo radosne piski i śmiechy dzieci mieszały się z dzwonkami automatów do gry, a koniki na karuzeli wirowały w takt fisharmonii. Molo zagłębiało się w morze prostopadle do brzegu, roz- szerzając się łopatkowato na końcu. Barbara przeszła tam, gdzie remontowano starą kawiarnię „U Jacka Awkinsa" i skąd rzekomo Salija Malik miała wrzucić do morza bransoletę kupioną dla narzeczonego. Mury kawiarni trzęsły się od podniesionych ludzkich głosów, łoskotu narzędzi i syku spawarek. Ziało stamtąd gorąco, które Barbara odczuła na twarzy, kiedy weszła do środka. Upał powodował, że robotnicy byli bardzo skąpo ubrani. Mieli na sobie dżinsy z obciętymi nogawkami, buciory na grubych podeszwach, a od pasa w górę brudne podkoszulki albo w ogóle nic. Wszyscy potężnie zbudowani, koncentrowali się na swej pracy, dopóki któryś z nich nie zauważył Barbary. Wtedy odłożył narzędzia i wrzasnął: — Nie umiesz czytać, mała?! Chyba stoi jak wół: „Ob cym wstęp wzbroniony". Zjeżdżaj stąd, bo oberwiesz! Barbara wyciągnęła legitymację służbową, choć z tej od- ległości nie mogło to na nikim zrobić wrażenia. — Policja! — odkrzyknęła. — Gerry! — Robotnik, który pierwszy ją dostrzegł, za- alarmował kolegę w ochronnym kasku na głowie, tak zapa- trzonego w swoją spawarkę, że zdawał się niczego poza nią nie zauważać. — Gerry! Hej, DeVitt! Barbara przekroczyła trzy stalowe dźwigary leżące na podłodze, ominęła kilka szpul kabla elektrycznego i stertę zamkniętych drewnianych skrzynek. — Nie zbliżać się! To grozi wypadkiem! — zawołał in ny pracownik. Dopiero to zwróciło uwagę Gerry'ego. Podniósł wzrok, dostrzegł Barbarę i zgasił płomień spawarki. Następnie zdjął kask, ukazując głowę okrytą bandamką, którą zaraz także ściągnął, aby wytrzeć nią najpierw twarz, a potem błyszczącą łysą czaszkę. Ubrany był podobnie jak koledzy, w dżinsowe szorty i podkoszulek bez rękawów. Ciało miał tego rodzaju, że łatwo straciłby formę, gdyby zaczął gorzej się odżywiać lub zaprzestał aktywności fizycznej. Jemu to jednak chyba nie groziło — opalony na brąz, wyglądał jak okaz zdrowia i sprawności. Barbara nie czekała, aż i on ją odstraszy, tylko pokazała mu legitymację i powtórzyła: -— Jestem z policji. Czy możemy porozmawiać? Zrobił zdziwioną minę i ponownie obwiązał głowę chustką. Ponieważ miał jeszcze kolczyk w uchu, wyglądał jak pirat. Splunął na podłogę — dobrze, że przynajmniej na bok — wyciągnął z kieszeni rulonik dropsów i włożył jeden do ust. — Gerry DeVitt — przedstawił się. — Jestem tu sze fem. Czym mogę służyć? Nie podszedł ani trochę bliżej, więc Barbara przypuszczała, że nie dał rady przeczytać nazwiska w jej legitymacji. Na wszelki wypadek sama mu się przedstawiła. Nie wywołało to żadnej reakcji oprócz krótkiego zmarszczenia brwi na dźwięk nazwy „Scotland Yard". Spojrzał na zegarek i zapowiedział: — Nie mamy zbyt wiele czasu do stracenia. — Wystarczy pięć minut, a może i mniej — uspokoiła go Barbara. — Zapewniam pana, że nikomu z was nic nie grozi. Gerry przemyślał tę propozycję, po czym potakująco kiwnął głową. W końcu i tak ukończono już większość prac wewnątrz budynku, więc odprawił swoich ludzi. Było ich siedmiu, a każdy zgrzany, brudny i cuchnący potem. — Dziękuję panu. Barbara wyjaśniła DeVittowi, o co jej chodzi. Szukała kogoś, kto byłby w stanie potwierdzić, że młoda kobieta, przypuszczalnie ubrana w pakistański strój narodowy, zjawiła się w sobotę na końcowym odcinku mola i zrzuciła coś stamtąd do morza. — Prawdopodobnie wydarzyło się to po południu. Czy pracujecie także w soboty? — Tak, ale o jakiej porze? Salija oświadczyła, że nie zna dokładnej godziny, toteż Barbara mogła tylko snuć przypuszczenia. Jeśli dziewczy- na nie kłamała, to tego dnia poszła do pracy, aby mieć wymówkę, dlaczego sama znalazła się poza domem. Mogła więc wstąpić na molo tylko po pracy, a więc późnym popołudniem. — Około piątej — zaryzykowała. Gerry potrząsnął przecząco głową. — O wpół do piątej już nas tu nie ma — odpowiedział. Zwracając się do swoich ludzi, dodał: — Czy ktoś z was jeszcze tu był po piątej? Widział który tę laskę? — Żartujesz, stary? — odezwał się ktoś w imieniu wszyst- kich, a pozostali parsknęli śmiechem na samą myśl, że mogliby dobrowolnie pozostawać w tym miejscu po godzinach pracy. Nikt więc nie był w stanie potwierdzić opowieści Salii. — Gdybyśmy tu jeszcze wtedy pracowali, to na pewno byśmy ją zauważyli — tłumaczył DeVitt. — Wystarczy pokazać moim chłopakom ładną laskę, a stanęliby na głowach, żeby zwrócić jej uwagę! Robotnicy ryknęli śmiechem, więc i on roześmiał się od ucha do ucha i na wszelki wypadek spytał Barbarę: — A ładna choć była? Barbara zapewniła go, że owszem, bardzo ładna, taka, za jaką każdy dwa razy się obejrzy. Poza tym na wybrzeżu mało widywało się kobiet noszących tradycyjne muzułmańskie stroje, więc tak ubrana dziewczyna nie mogłaby przejść niezauważona. — Pewnie była tu, kiedyśmy już poszli — podsunął De- Vitt. — Czy jeszcze coś możemy dla pani zrobić? Barbara na razie niczego od nich nie chciała, ale wręczyła brygadziście swoją wizytówkę z dopisanym adresem hotelu „Pod Spalonym Domem". W razie gdyby on lub któryś z jego kolegów o czymś sobie przypomniał... — Czy to coś ważnego? — zapytał z ciekawością DeVitt. — Może to ma coś wspólnego z tym nieboszczy kiem, co go tu znaleźli? Jeśli mówi pani, że ta dziewczyna to też Azjatka... Barbara uspokoiła go, że chce tylko sprawdzić pewne fakty. Chwilowo nie mogła powiedzieć nic więcej, ale gdyby jednak coś przyszło im do głowy... — Nie przypuszczam — stwierdził DeVitt, chowając wizytówkę do tylnej kieszeni dżinsów. — Staramy się ra- czej trzymać z daleka od Pakistańczyków. To znacznie ułatwia życie. — Jak to? — Po prostu. — Wzruszył ramionami. — Oni chodzą swoimi ścieżkami, a my swoimi. Kiedy te ścieżki się przetną, mogą z tego wyniknąć tylko same kłopoty. Tacy ludzie jak my nie mają czasu na kłopoty. Ciężko pracujemy, po robocie strzelimy sobie piwko albo dwa i wracamy do domu, żeby mieć siły na następny dzień. Włożył znów kask i włączył spawarkę. — Jeżeli ta panienka jest dla pani ważna, to proszę po pytać pracowników wesołego miasteczka — poradził. — Ktoś z nich mógł widzieć, jak przechodziła. Barbara obiecała, że zastosuje się do tej rady. Podziękowała i wyszła z remontowanego budynku. „No i gówno!" — pomyślała. DeVitt miał rację: gdyby Salija chciała się dostać na cypel mola, musiałaby koło nich przejść, chyba że przepłynęłaby tam wpław lub łódką. Przepytywanie tylu osób było uciążliwe i Barbara nigdy tego nie lubiła. Wytrwale obchodziła jednak wszystkie atrakcje wesołego miasteczka, od kręcących się filiżanek do stoiska z przekąskami na wynos. Przylegająca do brzegu | część mola była kryta dachem z pleksiglasu, pod którym mieścił się pasaż rozrywkowy, karuzele i plac zabaw dla dzieci. Wokół panował taki hałas, że Barbara musiała krzy- czeć, aby ją dosłyszano. Także i tu nie znalazł się nikt, kto potwierdziłby zeznanie Salii. Z największym prawdopodobieństwem mogła ją widzieć Cyganka Rozalia zajmująca się wróżeniem. Siedziała na trój- nożnym stołeczku, pocąc się pod zwojami jaskrawych tkanin. Paliła jednego papierosa za drugim i wachlowała się tekturową tacką, patrząc na każdego przechodnia z nadzieją, że wyciągnie od niego pięć funtów. Gdyby w tym tłumie znalazła się Salija Malik, zauważyłaby ją z pewnością, ale nie widziała nikogo takiego. Zaoferowała konfidencjonalnie: „Powróżyć, kochaniutka? Rozalia prawdę powie!" Barbara jednak wymówiła się, twierdząc, że gdyby czekała ją przyszłość równie parszywa jak przeszłość — wolałaby jej nie znać. Wstąpiła do „Smażalni Ryb i Owoców Morza" Jacka Williesa i kupiła sobie koszyczek małych rybek smażonych w głębokim tłuszczu — przysmak, którego nie jadła od lat. Dodawano do nich słoiczek sosu tatarskiego. Barbara wyniosła danie na powietrze i rozsiadła się na jednej ze świeżo malowanych pomarańczowych ławek. Maczając rybki w sosie, rozmyślała, jak stoją sprawy. Założywszy, że nikt na molu nie widział pakistańskiej dziewczyny, można było przyjąć trzy warianty. Pierwszy i najbardziej prawdopodobny wydawał się ten, że Salija kłamała. W tym przypadku Barbara musiałaby stwierdzić, dlaczego to robiła. Druga możliwość, najmniej wiarygodna, to ta, że Salija powiedziała prawdę, choć nie znalazł się nikt, kto widziałby ją tam, gdzie rzekomo miała być. Ponieważ jednak podczas pobytu na molu Barbara zauważyła, że mimo upału najbardziej popularnym ubiorem spacerowiczów były czarne skórzane kurtki — zakładając, że Salija nie przyszła na molo w przebraniu, co stanowiłoby możliwość trzecią — pozostawał tylko wariant pierwszy, czyli ten, że kłamała. Barbara zjadła rybki, wytarła usta papierową serwetką i rozsiadła się wygodnie na ławce, wystawiając twarz ku słońcu. Myśli jej skierowały się teraz w inną stronę — ku tajemniczemu osobnikowi nazwiskiem F. Kumhar. Jedynym znanym jej żeńskim imieniem muzułmańskim zaczynającym się na „F" było „Fatima", ale mogły przecież istnieć jeszcze inne. Zakładając, że Kurejśi wypisał czek na czterysta funtów dla jakiejś pani Kumhar i że ten czek miał coś wspólnego z jego zabójstwem, należałoby teraz zapytać: czemu to miało służyć? Niewątpliwie w grę wchodziło pokrycie kosztów usunięcia ciąży — świadczyłyby o tym jego potajemne spotkania oraz prezerwatywy znalezione przy nim i w szafce nocnej. Istniały jednak także i inne możliwości — na przykład dokonanie jakiegoś zakupu, choćby podarku dla Salii z okazji lena-dena, którego nie zdążył jej wręczyć. Mogła to też być pożyczka dla jakiejś rodaczki, która nagle znalazła się w potrzebie, albo pierwsza wpłata na coś z wyposażenia przyszłego mieszkania — łóżko, kanapę, stół czy lodówkę... Gdyby Kumhar był mężczyzną, możliwe warianty przebiegu wydarzeń nie różniłyby się wiele od poprzednich. Ludzie bowiem mogą kupować nie tylko przedmioty matę- rialne, lecz także czyjąś lojalność lub coś wręcz przeciwnego — działanie lub jego zaniechanie, milczenie, zwłokę lub odejście. Tak czy inaczej, jedynym sposobem dowiedzenia się, co Kurejśi chciał kupić, było namierzenie Kumhara. Musiały więc pójść jego tropem, a tymczasem, korzystając z pobytu na molu, Barbara mogła spróbować znaleźć tego Trevora Ruddocka. W końcu przyszła tu także i po to! Odetchnęła głęboko i przełknęła ślinę, aby pozbyć się warstewki tłuszczu po rybkach, który pozostał na podniebieniu. Czuła, że powinna się czegoś napić. Najlepiej czegoś gorącego, co pomogłoby strawić posiłek tak wyczerpujący dla przewodu pokarmowego. W ostateczności jednak wystarczy coca-cola, bo w brzuchu zaczynało jej już niepokojąco burczeć. Wstała z ławki, śledząc dwie mewy, które przefrunęły tuż nad nią i usiadły na dachu kryjącym przybrzeżną część mola. Przy okazji dopiero teraz zauważyła, że nad pasażem znajduje się piętro z rzędem okien. Musiały się tam mieścić biura przedsiębiorstwa rozrywkowego. Było to zapewne ostatnie miejsce, w którym można by znaleźć kogoś, kto widział młodą Azjatkę przechodzącą przez molo. Natomiast poszukiwania Trevora Ruddocka należałoby rozpocząć właśnie tam, zanim dowie się pocztą pantoflową, że jakaś gruba szpiclówa depcze mu po piętach. Schody na górę zaczynały się wewnątrz pasażu, między stoiskiem wróżki Rozalii a wystawą hologramów. Prowadziły do jednoskrzydłowych drzwi z czarną tabliczką „Dyrekcja". Dalej przebiegał korytarz, wzdłuż którego widniał rząd okien, otwartych, aby wpuścić odrobinę świeżego powietrza. Po drugiej stronie były drzwi do biur. Dochodziły zza nich dzwonki telefonów, stukot maszyn biurowych i szum wentylatorów. Natomiast odgłosy z pasażu prawie tu nie docierały — ktoś mądrze zaprojektował tę budowlę! Barbara się zorientowała, że niepodobieństwem było, aby ktoś mógł stąd zauważyć Saliję Malik. Przez otwarte drzwi jednego z biur widziała, że ich okna wychodzą na morze poniżej Balford i rzędy kolorowych budek na plaży. Można było co prawda założyć, że ktoś znalazł się na korytarzu akurat w momencie, kiedy Salija przechodziła obok karuzeli z samolocikami... Jednak realnie biorąc, zauważyć ją mogli tylko pracownicy urzędujący w biurze na szarym końcu korytarza, skąd okna wychodziły zarówno na molo, jak i morze po obu jego stronach. — Czy w czymś pani pomóc? — zagadnęła znienacka młoda kobieta, wyglądająca zza drzwi pierwszego biura, z zębami wyszczerzonymi w uśmiechu. — Pani kogoś szu ka? Tu są biura dyrekcji przedsiębiorstwa. Kiedy dziewczyna mówiła, Barbara zauważyła, że język ma przekłuty w samym środku, a w otwór wkręcony błyszczący kolczyk. Mimo upału widok ten przejął Barbarę dreszczem. Dziękowała Bogu, że lata jej młodości przypadły na okres, kiedy samookaleczanie się nie było w modzie. Zębatej panience okazała swoją legitymację służbową i poddała ją rutynowemu przesłuchaniu. Uzyskała jednak taką odpowiedź, jakiej się spodziewała. Młoda osoba nie widziała na molu nikogo odpowiadającego opisowi Salii. Mało tego, nie przypominała sobie, aby kiedykolwiek widziała muzułmańską dziewczynę samą, zwłaszcza ubraną w tradycyjny strój. — A gdyby była inaczej ubrana? — drążyła Barbara. Nagabywana panienka postukiwała wbitym w język wkrętem o zęby, od czego Barbarze robiło się słabo. Na pytanie odpowiedziała przecząco, co nie oznaczało, że jakaś Azjatka nie mogła pojawić się na molu „normalnie" ubrana. Tylko że wtedy trudniej byłoby ją zauważyć... I w tym właśnie sęk! Barbara zapytała jeszcze, kto urzęduje w biurze na końcu korytarza. Zębata poinformowała ją, że to gabinet pana Shawa, właściciela przedsiębiorstwa rozrywkowego. Czy pani sierżant chciałaby z nim mówić? „Dlaczego nie?" — pomyślała Barbara. Nawet jeżeli nie wniósłby niczego nowego do uzyskanych już informacji na temat rzekomego pobytu Salii na molu — to przynajmniej mógł jej powiedzieć, gdzie znajdzie Trevora Ruddocka. — W takim razie zaraz sprawdzę — zaproponowała zę bata. — Wsadziła głowę w ostatnie drzwi na korytarzu i za anonsowała: — Theo! Ktoś z policji do ciebie. Barbara nie słyszała, co odpowiedział mężczyzna za drzwiami, ale po chwili sam się w nich pojawił. Był młodszy od Barbary — mógł mieć jakieś dwadzieścia kilka lat — i nosił modne luźne ubranie z lnu. Ręce w kieszeniach dowodziły udawanej obojętności, choć spojrzenie wyrażało pewien niepokój. — Mam nadzieję, że nic się nie stało? — zagaił, wyglą dając na zewnątrz. — Jakieś problemy? Barbara wiedziała, że nie miał na myśli problemów z urządzeniami wesołego miasteczka, lecz raczej z odwiedzającymi je gośćmi. Jako biznesmen starał się unikać kłopotów, odwiedziny policji natomiast oznaczały, że coś niedobrego już wisi w powietrzu. — Czy mogłabym zamienić z panem parę słów? — spytała. — Dziękuję, Dominiąue. — Theo odprawił panienkę z wyszczerzonymi zębami, do której niezbyt pasowało to imię. Kiedy wróciła do biura przy samych schodach, zaprosił Barbarę do swego gabinetu. Od razu zauważyła, że z jego okna widać to, czego się spodziewała — zarówno morze, jak i molo. Miała więc ostatnią szansę, że tu spotka kogoś, kto widział Saliję. Już chciała go o to spytać, gdy słowa zamarły jej na ustach. Podczas gdy wyglądała przez okno, Theo Shaw wyjął ręce z kieszeni. Dzięki temu Barbara mogła ujrzeć to, czego właśnie poszukiwała. Theo miał na ręku złotą bransoletę z warsztatu Aloysiu-sa Kennedy'ego. 10 Rachel wyrwała się ze sklepu matki, mając tylko jedno na względzie. Czuła, że musi coś zrobić, aby jakoś wybrnąć z kłopotów, w które pogrążyła Saliję, nie mówiąc już o sobie. Nie miała wprawdzie pojęcia, co konkretnie mogłaby zrobić, ale wiedziała, że musi działać szybko. Pedałowała więc jak szalona w kierunku wytwórni musztardy. Po chwili jednak uprzytomniła sobie, że sierżant-detektyw też uda się najpierw do fabryki, więc zwolniła tempo i zatrzymała rower na wysokości morza. Twarz jej ociekała potem do tego stopnia, że Rachel skierowała wydech w górę, aby ochłodzić rozgrzane czoło. Gardło miała tak wyschnięte, że żałowała, iż nie wzięła bi-donu z wodą. W tej chwili nie myślała jednak o niczym innym, tylko o tym, że musi spotkać się z Saliją. Dopiero nad brzegiem morza zdała sobie sprawę, że i tak nie wyprzedzi policji. Mało tego, jeśli funkcjonariuszka zdążyła najpierw złożyć wizytę w domu Salii — sytuacja mogła jeszcze się pogorszyć. Na pewno pani Malik lub ta obłudna Jamna powiedziałyby policjantce, że Salija poszła do pracy razem z ojcem — Jamna dodałaby jeszcze złośliwy komentarz: „mimo przedwczesnej śmierci narzeczonego..." Jasne więc, że prosto stamtąd pani sierżant pomaszerowałaby do zakładu. Jak by to wyglądało, gdyby zastała tam Rachel? Mimo iż próbowałaby usprawiedliwić swoje postępowanie, które Salija uznała za zdradę, a także uprzedzić przyjaciółkę o spodziewanej wizycie policji — wyszłoby na to, że ma nieczyste sumienie. Faktycznie miała coś na sumieniu — ale przecież nie to najgorsze! Nie zrobiła krzywdy Hatimowi Kurejśiemu, chociaż... Jakby się tak dobrze zastanowić, może i to nie było prawdą? Przeciągnęła rower na chodnik i podprowadziła go pod samo obwałowanie nadmorskie. Oparła pojazd o poręcz i przesiedziała jakiś kwadrans na rozgrzanym betonie. Nie miała ochoty wracać do sklepu i narażać się na krzyżowy ogień pytań matki. Nie mogła też zjawić się u Salii przed przybyciem policji. Doszła więc do wniosku, że najlepiej będzie przeczekać, aż atmosfera się oczyści, i dopiero wtedy pojechać na rowerze do wytwórni musztardy, aby spokojnie porozmawiać z przyjaciółką. Trzeba trafu, że akurat znajdowała się na wysokości osiedla „Przytulne Gniazdka" — jedynego miejsca, jakie przyszło jej teraz na myśl. Aby się tu dostać, zmieniła swoją normalną trasę. Musiała przecież ominąć High Street, gdzie mieścił się sklep „Racon — Biżuteria Artystyczna". Pojechała więc przez Marinę Paradę, co w taki upał stanowiło istną męczarnię, gdyż trzeba było pedałować pod stromą górę. Nie miała jednak innego wyjścia, bo gdyby przedefilowała przed oknem wystawowym sklepu matki, Connie mogłaby ją zauważyć i wylecieć z wrzaskiem na ulicę. Dlatego właśnie Rachel dotarła do „Gniazdek" jak przepuszczona przez wyżymaczkę. Zostawiła rower przy grządce zakurzonych begonii i podeszła na tyły domków z mieszkaniami do wynajęcia. Znajdował się tam ogródek, a w nim kawałek trawnika, trzy rabaty, na których rosły chabry, czarnuszka i stokrotki, dwie kamienne ką-piółki dla ptaków i drewniana ławka. Rachel z ulgą na nią opadła, mając stąd widok nie na morze, ale na okna, które zdawały się jej przyglądać z niemałym wyrzutem. Z tej strony widać było właśnie to, co Rachel najbardziej się podobało w tych mieszkaniach — balkony na piętrze i tarasy na parterze, wychodzące nie tylko na ogród, lecz i na Southcliff Promenadę, która wiła się nad samym mo- rzem. Widok ten uzmysławiał Rachel, że wszystkie jej misterne plany wzięły w łeb. Jej największe marzenie miało się nigdy nie spełnić! Z bólem odwróciła wzrok. Drapało ją w wyschniętym gardle i marzyła o porcji orzeźwiających lodów cytrynowych. Wolała już patrzeć w stronę morza, nad którym w bezlitosnym żarze słońca unosiło się tylko cienkie pasmo mgły. Wsparła podbródek na ręku, a rękę na oparciu ławki. Piekły ją oczy od słonego morskiego wiatru, więc mrugała raz po raz, aby osuszyć łzy. Wolałaby znajdować się w tej chwili gdziekolwiek indziej, byle nie tu, gdzie przywiódł ją gniew, uraza i zazdrość. Czymże w istocie jest prawdziwe oddanie drugiej osobie? W swoim czasie nie miałaby trudności z odpowiedzią na to pytanie. Oddanie to wyciągnięcie do kogoś ręki, w którą ten ktoś złoży swoje serce i tajniki duszy. Ofiarujemy mu wtedy bezpieczną przystań, gdzie wszystko będzie możliwe i gdzie dwie pokrewne dusze zawsze się zrozumieją. Oddanie to tyle co deklaracja: „Jesteśmy sobie równe. Razem stawimy czoło wszelkim trudnościom". Tak kiedyś wyobrażała sobie przyjaźń, lecz jakże naiwne okazało się to wyobrażenie! Na początku rzeczywiście ona i Salija były sobie równe. Obie ostatnie wybierano do jakichkolwiek drużyn lub zapraszano na koleżeńskie przyjęcia i prywatki, a ich skrzynki na walentynkowe przesyłki stałyby puste, gdyby nie wysyłały kartek do siebie nawzajem. Wtedy rzeczywiście je- chały na jednym wózku, ale tę równowagę zakłóciły ostatnie wydarzenia. Znów przełknęła ślinę, aby się pozbyć bolesnego ucisku w gardle. Naprawdę nie miała niczego złego na myśli, chciała tylko, aby prawda wyszła na jaw. Chyba to lepsze niż życie w kłamstwie? Sama jednak sobie uświadomiła, że to ona się okłamuje. Dowód na to miała teraz za plecami, ze zmarszczonymi firankami w oknach i czerwoną nalepką „Do sprzedania" na drzwiach. Wolała nawet nie myśleć o tym mieszkaniu. „To już nasze ostatnie" — zachwalał je sprzedawca. Mrugał przy tym znacząco i starał się udawać, że nie dostrzega wybryku natury, jakim była jej twarz. „W sam raz dobre dla młodej pary. Założę się, że tego pani właśnie szukała. A kim jest ten szczęśliwy żonkoś?" Rachel nie myślała jednak o mężu ani dzieciach, kiedy oglądała mieszkanie, otwierała szafy i okna... Robiła to z myślą o Salii. Wyobrażała już sobie, jak będą razem gotować obiad, grzać się przed sztucznym paleniskiem kominka czy popijać herbatę na miniaturowym tarasie. Byłyby nadal dla siebie najlepszymi przyjaciółkami, jak przez ostatnie dziesięć lat... Wstąpiła wtedy na to osiedle nie po to, aby szukać mieszkania. Wracała akurat od Salii. Tak jak nieraz, piły herbatę, rozmawiały, żartowały i słuchały muzyki, gdy raptem do pokoju wtargnęła Jamna. Nie licząc się z tym, że Salija ma gościa, tonem nie znoszącym sprzeciwu zarządziła, aby zrobiła jej pedicure, i to już! Rachel zauważyła wtedy, jak zmieniło się zachowanie przyjaciółki, gdy tylko Jamna wydała jej polecenie. Oto bowiem Salija, przed chwilą tak radosna i pełna życia, bez słowa podporządkowała się bratowej jak wystraszone dziecko z podstawówki, nękane kpinami i szturchańcami kolegów. Dlatego kiedy tylko Rachel zauważyła na czerwonej tablicy ogłoszeniowej wywieszkę: „Ostatnia taka okazja! Wszystkie wygody!" — natychmiast skręciła rowerem w stronę domków. Pośrednik wynajmu mieszkań wydał się jej nie tęgim, starszawym nieudacznikiem z plamą na krawacie, lecz sprzedawcą marzeń! Z czasem się przekonała, że nieraz marzenia pryskają i prowadzą do rozczarowań. Może więc lepiej w ogóle nie mieć żadnych marzeń? Bo kiedy ktoś raz zacznie żywić nadzieje... — Rachel! Przestraszona, szybko się obróciła, pozostawiając za sobą panoramę Morza Północnego. Przed nią stała Salija. Szal zsunął się jej z głowy na ramiona, a twarz spowijała powaga. Znamię w kształcie truskawki wyraźnie pociemniało, sygnalizując emocje, które nie dawały się ukryć. — Salija? Skąd się tu wzięłaś? Jak ci się udało... — Rachel nie bardzo wiedziała, od czego zacząć. — Zajrzałam najpierw do sklepu, ale twoja mama powiedziała mi, że gdzieś pobiegłaś zaraz po wizycie tej kobiety ze Scotland Yardu. Przypuszczałam, że cię tu zastanę. — No tak, przecież mnie znasz — stwierdziła Rachel ze smutkiem, machinalnie wyskubując złotą nić ze spódnicy. Materiał w czerwone i niebieskie esy-floresy był przetykany takimi właśnie nitkami. — Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek inny, tak samo jak ja ciebie. — Myślałam, że obie dobrze się znamy — westchnęła Salija. — Teraz jednak nie jestem już tego taka pewna, podobnie jak i tego, czy nadal jesteśmy przyjaciółkami. Rachel nie wiedziała już, co raniło boleśniej — przykrość, jaką wyrządziła Salii, czy jej reakcja. Nie mogła jednak spojrzeć przyjaciółce w oczy, bo czułaby się wtedy, jakby grzebała w otwartej ranie. — Dlaczego oddałaś rachunek Hatimowi? Wiem, że dostał go od ciebie, bo twoja matka nie zrobiłaby czegoś takiego, ale nie rozumiem, dlaczegoś tak postąpiła. — Przecież powiedziałaś mi, że kochasz Theo! — Język stawał Rachel kołkiem, a pamięć czyniła rozpaczliwie wysiłki, aby znaleźć odpowiedź na to, co jej samej wydawało się niewyjaśnione. — Sama mi to powiedziałaś! — Powiedziałam ci także, że nigdy nie będę mogła z nim zostać, bo rodzina mi na to nie pozwoli. — I złamie ci serce, prawda? Tak mówiłaś, Salijo. I jeszcze dodawałaś, że kochasz go jak siebie samą. — Ale mówiłam też, że nigdy nie będziemy mogli się pobrać, choćbyśmy nie wiadomo jak chcieli... — Głos Salii zadrżał. Kiedy Rachel podniosła na nią wzrok, stwierdziła, że oczy przyjaciółki zachodzą łzami. Dlatego też odwróciła się gwałtownie i spojrzała w stronę mola, gdzie przebywał teraz Theo Shaw. — Powiedziałam ci też, że kiedy nadejdzie czas, będę musiała wyjść za człowieka, którego wybiorą dla mnie rodzice. Nie wmówisz mi, że nie rozmawiałyśmy o tym, i to nieraz! Pamiętasz, mówiłam ci wtedy, że Theo jest dla mnie stracony. Dobrze wiesz, że nie mogłabym z nim być. Co chciałaś osiągnąć, dając ten kwit Hatimowi? — Przecież go nie kochałaś. — Racja. On mnie też nie. — No więc, czy to jest w porządku pobierać się bez miłości? Na pewno nie bylibyście szczęśliwi. To tak, jakby zaczynać życie od kłamstwa. Salija podeszła do ławki i usiadła, a wtedy Rachel spuściła głowę. Teraz widziała tylko obrębek lnianych spodni przyjaciółki i jej szczupłe stopy w klapkach. Przejęło ją to jeszcze większym smutkiem. Od lat już nie czuła się taka osamotniona. — Wiedziałaś, że rodzice nie pozwolą mi na małżeń stwo z Theo. Prędzej wykluczyliby mnie z rodziny! A ty jeszcze powiedziałaś o nim Hatimowi! — wyrzucała jej Sa lija. Rachel błyskawicznie podniosła głowę. — Nie powiedziałam mu o nim! Przysięgam, że nie wy- mieniłam jego nazwiska! — Liczyłaś pewnie... — Salija mówiła dalej jakby do siebie, próbując śledzić tok myślenia Rachel — że Hatim zerwie zaręczyny, kiedy się o tym dowie. I co wtedy? Salija wskazała ręką rząd czynszówek. Po raz pierwszy Rachel spojrzała na nie innymi oczami i zobaczyła to, co widziała Salija — tandetne wykonanie, brak stylu i smaku... — Sądziłaś, że będę mogła swobodnie zamieszkać tu z tobą? — kontynuowała swoje rozważania. — Czy naprawdę się spodziewałaś, że mój ojciec na to pozwoli? — Przecież kochasz Theo! — wyjąkała Rachel. — Sama mówiłaś... — Może spróbujesz mi wmówić, że robiłaś to wszystko dla mojego dobra? — nastawała Salija. — Pewnie powiesz, że byś się cieszyła, gdybym poślubiła Theo? Nie wierzę ci! Nawet gdybym chciała za niego wyjść, zrobiłabyś wszystko, aby temu przeszkodzić. — Wcale nie! Nie zwracając uwagi na jej słowa, Salija ciągnęła dalej: — Załóżmy, że próbowałabym z nim uciec, bo inaczej nie dałabym rady tego dopiąć. Oczywiście zwierzyłabym się z tego tobie, mojej najlepszej przyjaciółce. A ty już byś się postarała, żeby mi się to nie udało. Pewnie powiadomiłabyś mojego ojca albo Muhammada, albo... — Nieprawda! Ja nigdy... — Rachel nie mogła powstrzymać łez. Od razu znienawidziła się za tę słabość, której Salija nie okazałaby po sobie. Odwróciła się więc szybko twarzą do morza. Słońce natychmiast wysuszyło łzy, a pozostała po nich sól ściągała skórę na policzkach. Przyjaciółka początkowo skwitowała ten wybuch milczeniem. Jedyną odpowiedzią na łkania Rachel był pisk mew i oddalony warkot motorówki. — Rachel... — Salija dotknęła jej ramienia. — Tak mi przykro! — szlochała Rachel. — Nie chciałam... Ja tylko myślałam... Na pewno nie będę wam przeszkadzać. Spróbuj wyjść za Theo, to sama zobaczysz. — Co zobaczę? — To, że zawsze chciałam, żebyś była szczęśliwa. A jeśli masz znaleźć szczęście w małżeństwie z Theo, to i ja tego pragnę. — Przecież ja nie mogę wyjść za Theo! — Ależ możesz! Możesz! Nie wiem, dlaczego ciągle po- wtarzasz „nie" i „nie? — Dlatego, że moja rodzina by się na to nie zgodziła. U nas tak się nie robi. — No więc możesz powiedzieć ojcu, że kolejny facet, którego sprowadzi z Pakistanu, też ci się nie podoba. Tak samo następny i jeszcze następny... Sama mówiłaś, że ojciec nie będzie cię zmuszał, a z czasem... — O, właśnie! Trafiłaś w samo sedno. Z czasem, aja nie mam czasu! — Jak to nie masz? — szydziła Rachel. — Przecież masz dopiero dwadzieścia lat, nie jesteś chyba stara! Dziewczęta w twoim wieku studiują, na przykład prawo al- bo medycynę, albo pracują w bankach... Nie muszą koniecznie od razu wychodzić za mąż. Co się z tobą stało, Sa-lijo? Kiedyś pragnęłaś czegoś więcej, miałaś jakieś marzenia... Mówiąc to, Rachel zdawała sobie sprawę z beznadziejności sytuacji. Trudno było skłonić przyjaciółkę, aby zaczęła myśleć jej kategoriami, a sama też nie mogła przyjąć punktu widzenia Salii. Usilnie szukała odpowiednich słów. — Chcesz upodobnić się do Jamny? — Tylko to zdołała z siebie wydusić. — Tak wyobrażasz sobie przyszłość? — Już jestem do niej podobna — brzmiała odpowiedź. — Rzeczywiście, zupełnie podobna! — ironizowała Rachel. — Będziesz miała coraz większy tyłek i co roku nowe dziecko. — Otóż to! — podchwyciła Sali ja grobowym głosem. — Żebyś wiedziała, że właśnie tak jest. — Ależ wcale nie musisz być taka! Jesteś od niej ładniejsza, mądrzejsza i stać cię na więcej. — Chyba mnie nie słuchasz albo nie rozumiesz — podkreśliła z naciskiem Salija. — Nie mam już czasu ani innego wyjścia, nawet jeśli kiedykolwiek je miałam. Jestem dokładnie taka jak Jamna. Rachel odruchowo chciała zaprotestować, ale powstrzymał ją wyraz twarzy Salii. Przyjaciółka wpatrywała się w nią z takim natężeniem, a w jej oczach było tyle bólu, że wszelkie uwagi zamarły Rachel na ustach. Chciała już przyciąć złośliwie: „Musiałaś upaść na głowę, żeby myśleć, że jesteś taka jak Jamna", ale spojrzenie Salii powiedziało jej wszystko. — Jamna...? — wydusiła z siebie. — Salijo, na miłość boską... Chyba nie chcesz powiedzieć, że... ty i Theo? Ni gdy nic mi o tym nie mówiłaś! Mimo woli otaksowała wzrokiem figurę Salii, dobrze schowaną pod luźnym strojem. — Tak — potwierdziła Salija. — Właśnie dlatego Ha-tim się zgodził na przyspieszenie ślubu. — Więc on o tym wiedział? — Nie mogłam udawać, że to dziecko jest jego. Zresztą i tak nie dałoby się tego ukryć. Przecież sam na początku zgodził się poczekać ze ślubem jakieś pół roku, żebyśmy się lepiej poznali, a teraz musiałam dać mu do zrozumienia, że nie mamy na to czasu. Co mogłam powiedzieć? Tylko prawdę. Rachel poczuła się przytłoczona ciężarem tej informacji. Zdawała sobie przecież sprawę, jak zostanie ona odebrana przez społeczność, w której żyła Salija. Wydawało jej się jednak, że zaczyna dostrzegać — choć sama się za to nienawidziła — jakiś ratunek dla siebie. W końcu jeżeli Hatim Kurejśi wiedział już, że Theo Shaw był kochankiem Salii, to dostarczenie mu rachunku ze sklepu, z tajemniczym komentarzem: „Proszę zapytać Saliję, co to oznacza", nie narobiło już większych szkód. Jeśli zaś Salija powiedziała narzeczonemu to, co i tak wiedział, to przecież jakoś się z tym pogodził. Oczywiście zakładając, że wyznała mu całą prawdę. — Czy powiedziałaś mu o Theo? — sondowała, siląc się na obojętny ton. — Ty to za mnie zrobiłaś! — ucięła Salija, przez co Rachel straciła już wszelką nadzieję. — Czy jeszcze ktoś o tym wie? — Jamna na pewno coś podejrzewa, bo przecież umie rozpoznać objawy, ale nic jej nie mówiłam. Nikt inny nic nie wie. — Nawet Theo? Salija spuściła oczy, a Rachel, podążając w ślad za jej wzrokiem, zauważyła, że dłonie na podołku zacisnęła tak mocno, aż palce pobielały. A kiedy zaczęła mówić — można by pomyśleć, że nazwisko Theo Shaw nigdy nie padło. — Hatim wiedział, że zostało nam bardzo mało czasu na to wszystko, co normalnie robi się przed ślubem. Ponie waż powiedziałam mu o... dziecku, nie chciał mojej niesła wy. Zgodził się, abyśmy wzięli ślub najszybciej, jak będzie można. — Zamrugała gwałtownie oczami, jakby chcąc wy mazać to wspomnienie, i dodała: — Rachel, Hatim Kurej śi był bardzo dobrym człowiekiem! Rachel miała ochotę dodać, że może i był dobry, ale przede wszystkim nie chciał się narazić na ostracyzm ze swojej społeczności, gdyby poślubił pohańbioną kobietę. Przyspieszony ślub byłby dla niego korzystny, gdyż pozwoliłby mu uznać dziecko za swoje bez względu na kolor jego skóry. Tymczasem jednak myślała raczej o tym, czy wiedza o Theo i miłości Salii daje jej możliwość uczynienia czegoś pożytecznego. Za wszelką cenę chciała ratować sytuację, ale wolała najpierw się upewnić co do niektórych spraw, żeby znów nie zrobić fałszywego kroku. — Czy Theo wie o dziecku? Salija zaśmiała się smutno. — Wciąż jeszcze nie rozumiesz? Kiedy dałaś kwit Ha-timowi, on się zorientował, że chodzi o złotą bransoletę, a gdy spotkał Theo w tej ich głupiej Resursie Obywatelskiej, która niby ma tchnąć życie w to zapyziałe miasteczko... — przerwała, gdyż zdała sobie sprawę, jak chaotyczny jest ten potok słów nacechowanych goryczą. — I po tym wszystkim jeszcze sądzisz, że to ma jakieś znaczenie, czy Theo wie, czy też nie wie? — O czym ty mówisz? — Rachel wyczuła strach w głosie przyjaciółki i próbowała ją uspokoić. — Hatim nie żyje, czy ty tego nie rozumiesz? Zginął w nocy na Nez, a Theo mieszka niecałe pół mili stamtąd. Tam też zawsze zbierał swoje skamieliny... Teraz już rozumiesz? — Zaatakowała ją wprost. — Rachel Winfield, czy wreszcie zrozumiałaś? — Theo? — spytała ze zdziwieniem. — Chyba nie myślisz, że... — Hatim chciał wiedzieć, kim on jest — nie dała jej do- kończyć Salija. — Zgodził się mnie poślubić, ale chciał wiedzieć, kto zrobił mi dziecko. To chyba normalne, każdy mężczyzna by tego chciał. — Nawet jeśli wiedział, może porozmawiałby z Theo, ale nie możesz myśleć, że on... — Rachel nie była w stanie dokończyć zdania, porażona nieubłaganą logiką słów Salii. Spróbowała nawet sobie wyobrazić, jak to mogło wyglądać. Hatim Kurejśi i Theo Shaw spotkali się pewnie w ciemnościach nocy na przylądku Nez. Pakistańczyk mógł powiadomić Theo o ciąży Salii, na co ten, zdesperowany, postanowił usunąć człowieka, który stał między nim a jego prawdziwą miłością. Przypuszczalnie uważał za swój moralny obowiązek trwanie przy boku Salii, skoro został ojcem jej dziecka. A ponieważ ona wzdragała się za niego wyjść, ze strachu, że zostanie wyklęta przez rodzinę — zdecydował się postawić ją przed faktem dokonanym... Rachel przełknęła ślinę i przygryzła wargę. — Więc widzisz, co narobiłaś tym rachunkiem za bran soletkę? — przekładała jej Salija. — Naprowadziłaś policję na ślad, o którym mogli nigdy się nie dowiedzieć. Wskaza łaś im, że coś łączyło Hatima Kurejśiego i Theo Shawa. A wiadomo, że gdy zostanie popełnione morderstwo, poli cja przede wszystkim szuka powiązań. Rachel tak dalece czuła się winna, a przy tym wystraszona swoją rolą w tragedii na przylądku Nez, że zaczęła pleść od rzeczy: — Zadzwonię do niego. Albo pójdę na molo... — Nie! — zaprotestowała przerażona Salija. — Powiem mu, żeby wyrzucił tę bransoletę do śmieci. Sprawdzę, czy jej nie nosi. Na razie policja nie miała powodu, aby go przesłuchiwać. Jeszcze nie wiedzą, że znał Hatima. Nawet gdyby wypytywali wszystkich facetów z tej ich Resursy Obywatelskiej, zajmie im to kupę czasu... — Rachel! — Jak inaczej mogliby dotrzeć do Theo Shawa? Przecież poza Resursą nie mieli ze sobą kontaktu. Jeżeli ja dostanę się do niego pierwsza, to nigdy nie zobaczą tej bransolety i nie dowiedzą się niczego. Zakład o wszystko, że się nie dowiedzą. Salija tylko kręciła głową z rozpaczą i niedowierzaniem. — Doprawdy, nic nie rozumiesz, Rachel? To niczego nie załatwia. Bez względu na to, co powiesz Theo, faktem jest, że Hatim nie żyje. — Ale kiedy policja zakończy dochodzenie w tej sprawie lub je umorzy, wtedy ty i Theo... — Co ja i Theo? — Będziecie mogli się pobrać! — Ponieważ Salija milczała, Rachel nieśmiało powtórzyła: — No wiesz, pobierzecie się. Ty i Theo... Salija podniosła się ze swego miejsca. Ponownie okryła głowę szalem i spojrzała w stronę mola. Nawet z tej odległości słychać było, jak nad wodą niosą się dźwięki fishar- monii towarzyszące obrotom karuzeli. Słońce odbijało się w wagonikach diabelskiego młyna, podczas gdy inna piekielna maszyna przerzucała swoich piszczących pasażerów z jednej strony na drugą. — Naprawdę myślisz, że to takie proste? Namówisz Theo, żeby wyrzucił bransoletę, policja da mu spokój, a wtedy się pobierzemy? — To może się stać, jeśli będziemy tego chcieli. — Nawet nie próbujesz zrozumieć! — Salija pokręciła głową. Z jej słów przebijała nuta rezygnacji, lecz po chwili dał się słyszeć bardziej zdecydowany ton. — Muszę usunąć tę ciążę. I to jak najszybciej. A od ciebie oczekuję, że pomożesz mi to załatwić. Bransoleta wyszła na pewno z warsztatu Aloysiusa Ken- nedyego, gdyż tworzyły ją tak typowe dla tego artysty grube, ciężkie zwoje nieokreślonego kształtu. Podobne cacko Barbara widziała w sklepie „Racon — Biżuteria Artystyczna". Chciała wierzyć, że fakt, iż Theo Shaw ma podobną ozdobę, jest przypadkowym zbiegiem okoliczności, ale jedenaście lat pracy w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym czegoś ją nauczyło. Zazwyczaj w sprawach o morderstwo przypadki zdarzały się rzadko. — Może przynieść pani coś do picia? — zaproponował Theo tonem tak przyjaznym, że Barbara aż się zdziwiła. Czyżby uznał jej odwiedziny za towarzyską wizytę? — Kawę, herbatę, może colę? Właśnie sam zamierzałem czegoś się napić, bo taki straszny upał... Barbara wybrała colę i gdy Theo po nią wyszedł, skorzystała z okazji, aby rozejrzeć się po jego biurze. Nie miała wprawdzie pewności, czego właściwie szuka, ale chętnie widziałaby na jego biurku zwój drutu, który mógł posłużyć do zastawienia na kogoś pułapki... W gabinecie nie znajdowało się jednak nic godnego uwagi. Na jednej półce widniał rząd plastikowych zielonych segregatorów, a na innej — księgi rachunkowe z wytłoczonymi złotymi datami na grzbietach. Na wierzchu szafki na akta stała taca przeznaczona na korespondencję przychodzącą i wychodzącą. Leżała na niej sterta rachun- ków za produkty spożywcze, prąd, wywóz ścieków i różne dostawy. Do tablicy ogłoszeniowej na ścianie przypięto cztery odbitki planów budowlanych: dwa dotyczyły hotelu „Molo", a dwa — centrum rozrywki noszącego nazwę „Ośrodek Wypoczynkowy imienia Agaty Shaw". Barbara zanotowała sobie to nazwisko, zastanawiając się, czy to matka Theo, czy może jego ciotka, siostra lub żona. Bezmyślnie wzięła do ręki przycisk do papieru leżący na pliku pism, z których chyba wszystkie poświęcone były planom restrukturyzacji miasta. Słysząc kroki Theo na korytarzu, zwróciła większą uwagę na sam przycisk, który przypominał bryłkę porowatego kamienia. — Raphidonema — wyjaśnił Theo już od progu, widząc obiekt jej zainteresowania. Przyniósł dwie puszki coli z na- sadzonymi na nie papierowymi kubkami. Jedną z nich podał Barbarze. — Raphi... co? — zapytała zdziwiona. — Raphidonema, a ściślej Porifera calcarea pharetronida lelapidae raphidonema — wyrecytował z uśmiechem. Barbara pomyślała, że ma ujmujący uśmiech, i na wszelki wypadek przybrała surowy wyraz twarzy. Wiedziała bowiem, jak wiele nieraz kryje się za takim uśmiechem. On zaś przyznał szczerze: — Popisuję się, oczywiście. To skamieniała gąbka z okresu dolnej kredy. Znalazłem ją. — Coś podobnego! — zdziwiła się Barbara, obracając w rękach skamielinę. — Wygląda to jak... bo ja wiem?... piaskowiec czy coś podobnego. A skąd pan wiedział, co to jest? — Mam już pewne doświadczenie. Od lat interesuję się paleontologią. — A gdzie to pan znalazł? — Nad morzem, na północ od miasta. — Może na przylądku Nez? Źrenice Theo zwęziły się, lecz tak nieznacznie, że Barbara nie zauważyłaby tego, gdyby nie była przekonana, że w głębi serca wie on doskonale, po co do niego przyszła. — Zgadza się — potwierdził. — Więzną w czerwonym piasku muszlowym, a ił je uwalnia. Trzeba tylko czekać, aż morze podmyje klify. — A więc na Nez zbiera pan te swoje skamieliny? — Nie na samym Nez — poprawił ją. — Na plaży pod nim, u podnóża klifu. To najlepszy punkt na tym odcinku linii brzegowej. Barbara ze zrozumieniem skinęła głową i odłożyła skamieniałą gąbkę z powrotem na papiery. Otworzyła puszkę coli i napiła się wprost z niej, powoli gniotąc w ręku papierowy kubek. Lekkim uniesieniem brwi Theo Shaw dał jej do zrozumienia, że nie przeoczył tego gestu. „Wszystko w swoim czasie" — pomyślała. Zarówno bransoleta, jak i wzmianka o przylądku Nez czyniły z Theo obiekt godny zainteresowania, ale za jednym zamachem chciała ustrzelić dwa ptaszki. — Co mógłby mi pan powiedzieć o niejakim Trevorze Ruddocku? — zagadnęła. — O Trevorze Ruddocku? — powtórzył. Barbara zastanawiała się, czy poczuł ulgę, gdy o to spytała. — Podobno pracuje w pańskiej firmie. Zna go pan? — Tak, jest u nas zatrudniony od trzech tygodni. — Przyszedł tu z zakładów Malika, prawda? — Tak. — Zwolniono go stamtąd za kradzież produktów spo- żywczych. — Wiem o tym. Akram napisał do mnie list i jeszcze dodatkowo dzwonił. Prosił mnie, żebym dał temu chłopakowi szansę poprawy, gdyż uważał, że to bieda pchnęła go do kradzieży. W tej rodzinie jest sześcioro dzieci, a ojciec od półtora roku nie pracuje, bo ma chory kręgosłup. Akram przyznał, że sam nie mógł już go trzymać, ale chciał, żeby ktoś dał mu jeszcze jedną szansę, więc go przyjąłem. Nie zarobi tu tyle co u Akrama, ale wystarczy mu przynajmniej na przetrwanie. — Co on u pana robi? — Sprząta wesołe miasteczko po zamknięciu. — To znaczy, że w tej chwili go tu nie ma? — Zaczyna pracę dopiero o wpół do dwunastej w nocy. Wcześniej nie ma po co przychodzić, chyba że dla własnej przyjemności. Barbara postawiła w myśli kolejny krzyżyk na liście po- dejrzanych przy nazwisku Trevora Ruddocka. Mało tego, że miał motyw, to jeszcze i sposobność! Mógł swobodnie wykończyć Hatima Kurejśiego, a potem punktualnie stawić się do pracy. W tym momencie samo nasuwało się jednak pytanie: co na ręce Theo Shawa robiła bransoleta od Aloysiusa Kennedyego? Zakładając, że pochodziła rzeczywiście z pracowni Kennedy'ego, ale to można było sprawdzić tylko w jeden sposób. — Ma pan aktualny adres Ruddocka? — spytała niewinnie. — Oczywiście. Theo usiadł przy swoim biurku i przerzucił karty starego notatnika. Znalazł poszukiwany adres, przepisał go na karteczce i podał Barbarze. Nie omieszkała skorzystać z tej okazji. — Jejku, co pan tu ma takiego ślicznego? Czy to od Kennedy'ego? — Co proszę? — nie zrozumiał Theo. Barbara zaliczyła sobie pierwszy punkt. Oznaczało to bowiem, że Theo sam nie kupił sobie tej bransolety, gdyby bowiem tak było — któraś z pań Winfield zalałaby go potokiem superlatyw na temat pochodzenia błyskotki. — Ta bransoletka — wyjaśniła. — W Londynie nasłu chałam się o takich drobiazgach. Podobno wyrabia je nie jaki Aloysius Kennedy. Czy mogłabym rzucić na to okiem? Z udawaną dziewczęcą nieporadnością dodała jeszcze: — Bo, rozumie pan, nie wiem, czy jeszcze kiedykol wiek będę miała okazję przyjrzeć się z bliska takiej pięknej rzeczy... Przez chwilę myślała, że haczyk nie chwyci, ale okazało się, że Theo dał się nabrać. Wyciągnął rękę ze złotym kółkiem na przegubie, odpiął je, podważając zameczek paznokciem, i zsunął z nadgarstka. — Ależ to piękne! — zachwycała się Barbara. — Mo gę-? Gestem wskazała na okno, a kiedy Theo skinął głową — zaniosła bransoletę do światła. Obróciła ją raz i drugi... — Ten facet jest genialny! — podsumowała. — Niech pan popatrzy na te zwoje, jaki czysty kruszec! To prawdzi wy Rembrandt wśród złotników. Liczyła, że będzie to uwaga na miejscu, choć zarówno o Rembrandcie, jak i o złotej biżuterii wiedziała tyle co kot napłakał. Rzuciła jeszcze kilka słów na temat wagi i kształtu tego cennego przedmiotu, odkryła sprytnie zakamuflowany zameczek, a kiedy wyczuła, że czas już nadszedł — zajrzała do środka i zobaczyła tam to, czego się spodziewała. Po wewnętrznej stronie bransolety wygrawerowano pochylnym pismem cztery wyrazy: „Zycie zaczyna się teraz". Barbara uznała, że należy przystąpić do akcji. Wróciła więc do biurka i położyła na nim ozdobę. Theo jednak nie włożył jej od razu, a na jego policzki wystąpił mocniejszy rumieniec. Z pewnością widział, jak czytała napis, i można było przypuszczać, że oboje rozpoczną teraz grę pod nazwą: „Jak-sprawdzić-co-gliny- już-wiedzą?" Miała nadzieję, że w tej grze osiągnie nad nim przewagę. — Bardzo ładna sentencja — zauważyła. — Nie obraziłabym się, gdyby jakiś anonimowy wielbiciel podrzucił mi taką pod drzwi.. — Odziedziczyłem ją po ojcu — oświadczył szybko Theo, zabierając bransoletę. „Tu cię mam" — pomyślała Barbara. Powinien był trzymać gębę na kłódkę, ale wiedziała z doświadczenia, że ludzie mający coś na sumieniu zwykle starali się ostentacyjnie dowodzić swojej niewinności. — To pana ojciec już nie żyje? — Matka też nie. — Więc to wszystko — wskazała zarówno na molo, jak i na plany jego rozbudowy — jest dla pana pamiątką po rodzicach? Widząc zakłopotanie na jego twarzy, rozwinęła ten wątek. — Kiedy po raz pierwszy przyjechałam tutaj jako dziecko, mówiło się po prostu o molu w Balford. Teraz na zywa się to „Centrum Rozrywkowym Shaw". I jest jeszcze „Ośrodek Wypoczynkowy imienia Agaty Shaw". Czy to była pańska matka? — Babcia, ale odkąd miałem sześć lat, zastępowała mi matkę. Moi rodzice zginęli wtedy w wypadku samochodowym- — To musiało być straszne — przyznała Barbara. — Oczywiście, ale babcia zawsze była super! — Tylko ona została z pańskiej rodziny? — Tutaj tak. Reszta już dawno rozsypała się po świecie. Babcia wzięła do siebie nas obu — bo mam jeszcze starszego brata, który próbuje szczęścia w Hollywood — i wychowała jak własne dzieci. — Dobrze, że ma pan po ojcu przynajmniej jakąś pamiątkę. — Barbara zrobiła aluzję do bransolety. Nie chciała dopuścić, aby rozmowa zeszła na wspomnienia w di-ckensowskim stylu o sierocie wychowywanym przez starszego krewniaka. Wbiła więc w Theo uporczywe spojrzenie. — Choć trochę to zbyt nowoczesne jak na pamiątkę rodzinną. Wygląda, jakby zostało wykonane najwyżej tydzień temu. Theo odpowiedział równie przenikliwym spojrzeniem, ale zdradził go wypełzający na szyję rumieniec. — Możliwe — przyznał. — Prawdę mówiąc, nigdy o tym nie myślałem. — Ciekawe, że natrafiłam na coś takiego akurat teraz, kiedy szukamy podobnego egzemplarza, też wyrobu Kennedyego. — Szukacie? Dlaczego? — zdziwił się Teho. Barbara wykręciła się od bezpośredniej odpowiedzi, wracając do okna. Wyjrzała stamtąd na molo, gdzie właśnie ruszył diabelski młyn, wynosząc w powietrze kolejną partię podekscytowanych pasażerów. — Jak pan poznał Akrama Malika? — spytała nagle z zupełnie innej beczki. — Słucham? — Najwyraźniej oczekiwał innego pytania. — Wspominał pan, że Malik dzwonił do pana w sprawie zatrudnienia Trevora Ruddocka. To znaczy, że się znacie. Ciekawam skąd. — Z Resursy Obywatelskiej — wyjaśnił Theo. — Staramy się pomagać sobie wzajemnie. Raz ja mogę wyświadczyć mu przysługę, kiedy indziej on zrewanżuje się mnie. — Czy tylko tam spotykał się pan z Malikiem? Theo przenosił wzrok z Barbary na okno i z powrotem. Na dachu pasażu przy otworze wentylacyjnym usiadła mewa. Wyglądała, jakby na coś czekała, a Barbara musiała sprawiać podobne wrażenie. Wiedziała, że Theo będzie poruszał się teraz po grząskim gruncie, gdyż nie miał pojęcia, czego ona dowiedziała się o nim z innych źródeł. Przypuszczała, że będzie musiał starannie lawirować między prawdą a kłamstwem. — Nie, pomagałem mu jeszcze zainstalować system komputerowy w jego fabryce — zdecydował się na taką wersję. — No i chodziłem do szkoły razem z Muhamma-dem, do podstawówki tutaj, a do średniej w Clacton. — Aha. — Barbary nie interesowało, czy uczyli się w Balford, czy w Clacton. Ważne były same powiązania i ich charakter. — Czyli znacie się od lat? — W pewnym sensie tak. — Dlaczego w pewnym sensie? — Barbara podniosła do ust puszkę coli. Dzięki niej mogła łatwiej strawić zjedzone przedtem ryby. Theo śledził jej ruchy i sam też się napił. — Chodziliśmy z Muhammadem razem do szkoły, lecz się nie przyjaźniliśmy ^— wyjaśnił. — Nie miałem do czynienia z jego rodziną, dopóki nie zająłem się komputerami w ich zakładzie. To było rok temu, może więcej. — Zapewne zna pan też Saliję Malik? — Oczywiście, poznałem ją. — Zachowywał się tak, jak często postępowali ludzie, kiedy próbowali pod maską nonszalancji ukryć, że w środku aż ich skręca. Uporczywie patrzył jej prosto w oczy, z czym Barbara często się stykała w swej praktyce zawodowej. — Więc poznałby ją pan, gdyby zobaczył ją na ulicy, czy na przykład na molu, w stroju muzułmańskim czy jakimś innym? — Myślę, że tak, ale nie rozumiem, co ma do tego Sali-ja Malik i o co w ogóle chodzi. — Czy widział ją pan w tych dniach na molu? — Nie. — A kiedy ją pan ostatnio widział? ,— Nie pamiętam. Kiedy zakładałem im te komputery, zauważyłem, że Akram nie daje jej zbyt wiele swobody. Takie są ich zwyczaje, a do tego ona jest jego jedyną córką. Dlaczego więc miałaby nagle znaleźć się na molu? — Powiedziała mi, że tam była i zrzuciła stamtąd do morza bransoletę podobną do tej. — Gestem kciuka pokazała ozdobę na przegubie ręki Theo. — Zrobiła to, gdy dowiedziała się o śmierci Hatima Kurejśiego, bo miał to być dla niego prezent. Rzekomo dokonała tego w sobotę po południu, ale najdziwniejsze ze wszystkiego jest to, że pies z kulawą nogą jej tam nie widział. Czy pan coś z tego rozumie? — Nie wiem — odpowiedział, przy czym jego palce, jakby obdarzone własną wolą, zacisnęły się wokół bransoletki. — Hm... — mruknęła Barbara. — A zatem nikt jej nie widział? To ciekawe. — Mamy teraz szczyt sezonu. Przez molo przewijają się tłumy ludzi. Mała szansa, aby ktoś z nich szczególnie wrył się w pamięć. — Być może — zgodziła się Barbara. — Ale ja przeszłam teraz całe molo i nie zauważyłam tam nikogo w stroju muzułmańskim. Niedbałym ruchem zaczęła grzebać w torebce, szukając papierosów. — Chyba nie przeszkadza panu, że zapalę? — spytała, a kiedy, zamiast odpowiedzieć, machnął ręką, skorzystała z przyzwolenia. — Salija nosi tradycyjne stroje — mówiła dalej. — Załóżmy, że tak ubrana przyszłaby na molo, bo nie miała powodu, aby iść tam w przebraniu. Nie nosiła się przecież z zamiarem popełnienia przestępstwa, prawda? Chciała tylko wrzucić do morza kosztowny przedmiot... — To się trzyma kupy — przyznał Theo. — A zatem, jeśli ona utrzymuje, że była tu, i to ubrana tak jak zawsze, a przy tym nie znalazł się nikt, kto by ją widział — to jaki stąd wniosek? — Pani jest od wyciągania wniosków, nie ja. — Theo silił się na obojętny ton, co nawet mu się udawało. — Nie sugeruje pani chyba, że Salija Malik ma cokolwiek wspólnego z tym, co spotkało jej narzeczonego? To przecież absurd! — Skąd taki gwałtowny przeskok do tego, co zaszło na Nez? — złapała go za słowo Barbara. Theo jednak nie dał się zapędzić w kozi róg. — Pani pracuje w policji, ale ja nie jestem głupi — stwierdził. — Jeżeli pani pyta, co mnie łączy z Malikami, to jasne, że prowadzi pani śledztwo w sprawie Nez. Zgadza się? — I wiedział pan, że ona miała wyjść za Kurejśiego? — W Resursie Obywatelskiej Akram przedstawił mi go jako swego przyszłego zięcia. To z kim innym on miałby się żenić, z Muhammadem? W tym starciu Barbara musiała uznać jego przewagę. Myślała, że go przygwoździ, a on sprytnie się wywinął. — A więc znał pan Kurejśiego? — Zostaliśmy sobie przedstawieni, ale to żadna znajomość. — W każdym razie wiedział pan, kim on jest. Poznałby go pan na ulicy? — Theo potwierdził, a wtedy Barbara zapytała: — No więc dla pełnej jasności niech mi pan powie, gdzie pan był w piątek wieczorem? — W domu. Powiem więcej, bo i tak się pani dowie, jeśli nie ode mnie, to od kogo innego, że mieszkam przy końcu Old Hall Lane, o jakieś dziesięć minut drogi od Nez. — Czy był pan w domu sam? Theo wgniótł kciukiem ściankę puszki z coca-colą. — Po cholerę pyta mnie pani o to wszystko? — Ponieważ Kurejśi został na Nez zamordowany, o czym zresztą pewnie pan wie. Theo zwolnił nacisk kciuka, aż puszka się rozprostowała, wydając dźwięk zbliżony do pstryknięcia. — Próbuje pani mnie w to wpakować, prawda? A jeśli powiem, że moja babcia już w tym czasie spała, a ja pracowałem w swoim gabinecie? To co, znalazłem czas, żeby wyskoczyć z domu i załatwić Kurejśiego? A że nie miałem powodu, żeby to zrobić, to już mało znaczący szczegół, prawda? — Nie miał pan powodu? — powtórzyła Barbara, strząsając popiół z papierosa do kosza na śmieci. — Nie miałem — potwierdził stanowczo, ale rzucił przelotnie okiem w stronę telefonu. Ciekawe, do kogo za- dzwoni, gdy tylko Barbara od niego wyjdzie? Oczywiście odczeka, aby się upewnić, że już jej nie ma za drzwiami — nie jest przecież idiotą! — W porządku. Barbara, z niedopałkiem papierosa przylepionym do wargi, wręczyła mu swoją wizytówkę z dopisanym na odwrocie numerem telefonu do hotelu „Pod Spalonym Domem". Jak zwykle w takich przypadkach poprosiła Theo, aby zadzwonił, gdyby przypomniał sobie coś istotnego dla sprawy. „Albo zdecydował się powiedzieć prawdę, skąd wzięła się u niego złota bransoletka" —- dodała w myśli. Na zewnątrz, w gwarnej atmosferze pasażu, Barbara wciąż rozważała, co kryje się za faktem posiadania przez Theo tej błyskotki i jego kłamstwami na temat jej pochodzenia. Teoretycznie istniała wprawdzie możliwość, aby w tym samym mieście znajdowały się dwa majstersztyki kunsztu złotniczego Aloysiusa Kennedy'ego, ale trudno było sobie wyobrazić, aby oba te dziełka miały wygrawerowany identyczny napis. W takim przypadku wniosek nasuwał się tylko jeden — Salija Malik zmyśliła historyjkę o wrzuceniu bransolety do morza, gdyż spoczywała ona spokojnie na ręku Theo Shawa. Mogła się tam znaleźć tylko dwoma sposobami — albo Salija, zamiast dać błyskotkę Hatimowi, ofiarowała ją jemu, albo też Theo sam zdjął piękny przedmiot z przegubu denata. Tak czy inaczej, stawiało to Theo Shawa w kręgu podejrzeń. A więc następny Anglik dołączył do grona podejrzanych! Barbara mogła sobie wyobrazić, jak muzułmańska społeczność zareagowałaby na wieść, że człowiek Zachodu zamordował ich ziomka. Na razie bowiem miała dwóch potencjalnych sprawców — Armstronga i Shawa — którzy obaj byli Anglikami. Na trzecim miejscu tej listy znajdował się Trevor Ruddock, a więc kolejny Anglik. Jeżeli F. Kumhar czymś się nie zdradzi lub ktoś z Malików nie zacznie pocić się bardziej, niż zezwalałby na to upał (tylko Salija zdawała się nie mieć porów w skórze) — wszystko będzie wskazywać, że poszukiwany przestępca jest Anglikiem. Zaraz, Salija... Na myśl o niej Barbara zatrzymała się, aż zabrzęczały kluczyki od samochodu, a palce zacisnęły się wokół karteczki z adresem Trevora Ruddocka. Przecież z faktu, że Salija dała bransoletkę nie temu, komu początkowo zamierzała ją ofiarować, wypływał oczywisty wniosek. Dedykacji „Zycie zaczyna się teraz" nie poświęca się przygodnemu znajomemu, a więc Theo nie był tylko jej przygodnym znajomym! Oznaczało to, że łączyło ich więcej, niż sugerował Theo. Z tego zaś wynikało, że i Salija Malik miała motyw, aby się pozbyć narzeczonego. Tym sposobem na liście podejrzanych znalazł się wreszcie ktoś pochodzenia azjatyckiego. Nadal jednak nie wiadomo było, kto prowadzi tę grę. 11 Barbara zaopatrzyła się na drogę w torebkę prażonej ku- kurydzy i drugą — tęczowych landrynek. Kupiła je w kiosku na molu, skąd rozchodziły się także kuszące zapachy smażonych pączków i waty cukrowej. Nabywała te „zapy-chanki" z czystym sumieniem, gdyż wiedziała, że następny posiłek zje w towarzystwie wiecznie liczącej kalorie Emily. Wolała zatem najeść się na zapas. Zaczęła od landrynek i od razu wpakowała jedną do ust, wracając do samochodu zaparkowanego przy Paradę. Stał tam cały szereg willi w stylu edwardiańskim, zwróconych fasadami ku morzu, niepodobnych do domu Emily. Miały balkony i portale na modłę włoską, co jakieś sto lat temu mogło imponować przepychem. Teraz jednak aż się prosiły o remont, podobnie jak dom Emily. Wywieszki o pokojach do wynajęcia widniały w oknach o brudnych firankach i obłażących z farby ramach. Wille wyglądały na opuszczone i prawie gotowe do rozbiórki. Barbara zatrzymała przy nich swój samochód. Po raz pierwszy miała sposobność dokładniejszego zwiedzenia miasteczka. Nie była zachwycona tym widokiem, gdyż domy przy ulicy biegnącej wzdłuż wybrzeża również wymagały remontu. Sól morska wyżarła farbę i spowodowała korozję metalowych części. Odcięcie od szlaków turystycznych (wakacje w Hiszpanii wypadały taniej niż w Essex) spowodowało stagnację gospodarczą tych terenów. Dlatego pewne partie miasta wyglądały, jakby czas stanął tam w miejscu. Miasteczko potrzebowało zarówno tego, co oferował Akram Malik — a więc miejsc pracy — jak i tego, co chciała przeprowadzić Agata Shaw — czyli przebudowy. Czy możliwe więc, aby na tym polu zrodził się między nimi konflikt? To właśnie musiał rozwikłać Wydział Dochodze-niowo-Sledczy. Pogrążona w takich rozmyślaniach, zauważyła nagle dwóch ciemnoskórych, mniej więcej dziesięcioletnich chłopców, którzy wyszli ze sklepu niejakiego Staną „Przekąski Zimne i Gorące". Szli w kierunku mola, liżąc lody. Najwidoczniej nauczono ich, jak zachowywać się w ruchu ulicznym, gdyż przystanęli przy krawężniku, zanim weszli na jezdnię. Czyjś zakurzony mikrobus zatrzymał się, aby ich przepuścić. Kierowca nawet dał im ręką znak, żeby przeszli. Chłopcy podziękowali mu ukłonem i ruszyli naprzód. Najwidoczniej o to właśnie chodziło kierowcy, gdyż z wyciem klaksonu dodał gazu. Przerażeni chłopcy odskoczyli w bok. Jeden upuścił lody i odruchowo się schylił, by je podnieść. Drugi szybko odciągnął go za kołnierz ze strefy zagrożenia. — Śmierdzące brudasy! — rozległ się okrzyk z wnętrza pojazdu, a równocześnie przez okno wyleciała butelka. Nie była zakorkowana, więc jeszcze w powietrzu trysnęła z niej strugą zawartość. Chłopcy niezupełnie zdążyli się uchylić, toteż żółta ciecz obryzgała ich twarze i ubrania, zanim szkło rozprysnęło się im pod nogami. — Co za draństwo! — mamrotała pod nosem Barbara, biegnąc na drugą stronę ulicy. — Moje lody! — zawodził młodszy chłopczyk. — Ghassan, moje lody! Ghassan ze wstrętem patrzył za odjeżdżającym samochodem. Ten zaś pędził z taką dużą prędkością, że znikł za zakrętem, zanim Barbara zdążyła zapamiętać numer rejestracyjny. — Nic się wam nie stało? — spytała dzieci. Młodsze z nich zaczęło płakać. Ś Na rozgrzanych płytach chodnika i asfalcie jezdni rozlany płyn szybko zaczął parować. W powietrzu rozeszła się ostra woń moczu, którym poplamione były białe szorty chłopców. Na brązowej skórze ich nóg i policzków zastygły żółte kropelki. — Zgubiłem moje lody! — jęczał mniejszy chłopak. — Cicho, Mohsin! — warknął Ghassan. — Im tylko o to chodzi, żebyś płakał. Uspokój się! Chwycił swojego towarzysza za ramię i ostro nim potrząsnął. — Masz, weź moje lody, ja już ich nie chcę — zaproponował. — Ale... — Trzymaj! — Wcisnął Mohsinowi porcję lodów do ręki. — Dobrze się czujesz? — dopytywała Barbara. — Doprawdy, co za podłość... Ghassan w końcu obrócił ku niej oczy, ale ziała z nich wręcz namacalna pogarda. — Odwal się, angielska świnio! — wycedził tak wyraź nie, że nie mogła się przesłyszeć. — Idziemy, Mohsin! Barbara rozdziawiła usta, lecz zaraz je zamknęła, gdyż chłopcy ruszyli śmiało w tym samym kierunku, w którym szli od początku. Sprawiali wrażenie, że nic i nikt nie byłby w stanie im przeszkodzić. Podziwiałaby ich zimną krew, gdyby nie miała świadomości, że tego rodzaju incydenty potęgują napięcia na tle rasowym, które przed kilkoma dniami zaowocowały morderstwem. Odprowadzała jednak chłopców wzrokiem, dopóki nie znikli jej z oczu. Dopiero wtedy wróciła do samochodu. W księgarni nabyła plan miasta, z którego się dowiedziała, że do osiedla Alfred Terrace, gdzie mieszkał Trevor Ruddock, z łatwością dojdzie spacerkiem. Leżało ono najwyżej pięć minut drogi od High Street. Co ciekawe, nie dalej było stamtąd też do sklepu „Racon — Biżuteria Artystyczna". Osiedle Alfred Terrace składało się z siedmiu szeregowych domków zgrupowanych po jednej stronie małego placyku. Okna tych domów zdobiły odrapane skrzynki na kwiaty, a drzwi wejściowe były tak wąskie, że mieszkańcy musieli chyba ściśle przestrzegać diety, aby móc swobodnie wchodzić i wychodzić. Brudnobiałe elewacje różniły się między sobą tylko kolorem drzwi, od żółtego po purpu- rowobrązowy. Farba na nich dawno już wyblakła, bo całe osiedle było zwrócone na zachód, więc przypadała na nie największa porcja gorąca i światła słonecznego. W tej chwili temperatura nieruchomego powietrza była tu z pewnością o dziesięć stopni wyższa niż na molu. Na chodniku dałoby się chyba usmażyć jajecznicę, a skóra piekła Barbarę we wszystkich odsłoniętych miejscach. Rodzina Ruddocków mieszkała pod numerem szóstym. Drzwi tego domku niegdyś miały kolor czerwony, który w słońcu wyblakł do odcienia łososiowego. Barbara energicznie zapukała, zaglądając równocześnie do okna od frontu. Nic nie zobaczyła przez siatkowe firanki, usłyszała natomiast dźwięki muzyki rap zagłuszane przez grający telewizor. Na jej pukanie nikt nie odpowiedział, więc zakoła-tała mocniej. Tym razem dały się słyszeć kroki po gołej podłodze, aż wreszcie ktoś otworzył drzwi. Ku swemu zdumieniu Barbara zobaczyła dziecko, naj- wyraźniej bawiące się w przebierankę. Trudno było poznać, czy to chłopczyk, czy dziewczynka w zbyt obszernych ciuchach tatusia — butach jak u klowna i tweedowej marynarce sięgającej kolan. „No?" — spytał malec, a z zaplecza dobiegł kobiecy głos: — Kto tam jest, Brucie? Otworzyłeś? Tylko nie wy chodź na dwór w rzeczach ojca! Słyszysz, Brucie? Chłopiec imieniem Brucie tymczasem ciekawie przyglądał się Barbarze. Zauważyła przy tym, że przydałoby się przemyć jego kaprawe oczka! — Cześć! — przywitała się z dzieckiem, na co maluch wytarł nos w rękaw marynarki tatusia. Pod spodem miał tylko majtki, luźno zwisające na rozciągniętej gumce. — Czy tu mieszka pan Trevor Ruddock? Jesteś może jego bra tem? Dzieciak obrócił się w swoich monstrualnych buciorach i krzyknął za siebie: — Mama! Jakaś gruba baba pyta o Treva! Barbarę aż zaświerzbiały ręce, żeby chwycić smarkacza za kark. — Do Treva? Chyba nie znowu ta pokraka od jubilera? Z głębi mieszkania wynurzyła się kobieta z uczepioną u spódnicy dwójką dzieciaków. Widać było, że to dziewczynki. Miały na sobie niebieskie szorty, różowe staniczki i białe kowbojskie buciki wysadzane kryształkami. Jedna z nich trzymała w ręku oblepioną cekinami pałeczkę. Stuknęła nią w głowę braciszka, który wrzasnął przeraźliwie i rzucił się na siostrę, chwytając ją w talii i wpijając zęby w jej ramię. — Co tu się dzieje? — spytała pani Ruddock, jakby nie zważając na zamieszanie. Tymczasem druga dziewczynka próbowała uwolnić ramię siostry z zębów Bruciego. W końcu obie rozwrzeszcza-ły się na dobre: — Mamo! Każ mu przestać! Pani Ruddock jednak uparcie ignorowała ich krzyki i spytała Barbarę wprost: — Paniusia szuka mojego Trevora? Wyglądała na przedwcześnie postarzałą i zmęczoną. Miała wodniste, niebieskie oczy i proste, jasne jak słoma włosy, ściągnięte do tyłu liliową sznurówką. Barbara przedstawiła się i pokazała legitymację służbową. — Jestem z policji. Wydział Dochodzeniowo-Śledczy Scotland Yardu. Czy zastałam Trevora? Chciałabym zamie nić z nim parę słów. Pani Ruddock stężała jak słup soli — sztywny był nawet ruch jej ręki, kiedy chciała wepchnąć za ucho niesforne pasmo włosów. — Czego chcecie od mojego Trevora? Chyba nie wpa kował się w żadne kłopoty? To dobry chłopak! Trójka bijących się dzieci zatoczyła się pod ścianę, z której z hukiem spadł obraz. Zawtórował im rozsierdzony głos męski z pokojów na piętrze. — Chryste, czy człowiek nie może się spokojnie wyspać? Shirl, co się tam, do cholery, dzieje? — No, dosyć już tego! — zarządziła pani Ruddock. Złapała Bruciego za kołnierz ojcowej marynarki, a jego siostrę za włosy. Odpowiedzią był przenikliwy pisk wszystkich dzieci. — Dosyć! — powtórzyła. — Kiedy ona mnie uderzyła! -— A on mnie ugryzł! — Shirl! Ucisz je, do kurwy nędzy! — No i widzicie? Obudziliście tatusia! — Pani Rud-dock strofowała dzieci, energicznie potrząsając skłóconym rodzeństwem. — Marsz do kuchni, wszyscy! Stella, w zamrażarce są lody na patyku, daj każdemu po jednym. Obietnica przysmaku chyba uspokoiła dzieci, bo posłusznie podreptały we wskazanym kierunku. Na piętrze dały się słyszeć kroki, czyjeś chrząkanie i krztuszenie się tak głośne, jakby facet sam sobie wycinał migdałki. Barbara nie mogła uwierzyć, że ten człowiek był w stanie zasnąć w takich warunkach. Grupa rapowa czyniła bowiem niewypowiedziany zgiełk, a na tym tle dwóch żołnierzy krzykliwie dyskutowało na temat pewnej panienki lekkich obyczajów z Coronation Street. — Skąd, nie ma żadnych kłopotów, tylko chciałabym mu zadać kilka pytań. — A o co go tu jeszcze pytać? Przecie mój Trev poodda-wał im te wszystkie słoiki... No, powiedzmy, bez kilku, które zdążyliśmy opylić, zanim te brudasy się połapały. Myślałby kto, że coś im ubyło! Ten Akram Malik tarza się w złocie. Widziała paniusia, jak oni mieszkają? — Czy Trevor jest w domu? — Barbara siliła się na cierpliwość, ale szybko ją traciła w tym upale. Pani Ruddock rzuciła nieprzyjazne spojrzenie, bo zorientowała się, że jej słowa nie wywarły żadnego wrażenia. — Stella! — krzyknęła za siebie, a gdy na wołanie przybiegła z kuchni starsza dziewczynka z lodami na patyku, przykazała jej: — Zaprowadź panią do Treva. A przy okazji powiedz Charliemu, żeby wyłączył ten łomot! — Maamooo... — jękliwie wymawiała się Stella, gdyż trudno było cokolwiek wyraźnie powiedzieć, liżąc lody. Mała wyglądała na dziewczynkę, która umie sobie radzić w każdej sytuacji. — No, jazda! — popędziła ją pani Ruddock. Stella wyjęła z ust lody i wydmuchała powietrze, przy czym jej wargi wydały klapiące dźwięki. — No to chodźmy — zdecydowała i rozpoczęła wspi naczkę po schodach. Barbara poszła za nią, czując na sobie wrogie spojrzenie pani Ruddock. Jasne było, że jakiekolwiek przestępstwo popełniłby Trevor — jego mamusi nie wydawałoby się ono niczym zdrożnym. Sam delikwent przebywał w jednej z dwóch sypialni na pierwszym piętrze, tej, z której dobywała się chrapliwa muzyka rap. Stella bezceremonialnie otworzyła drzwi, ale nie szerzej niż na piętnaście centymetrów, bo blokowało je coś, co nad nimi wisiało. — Charlie! Mama kazała, żebyś wyłączył tę zarazę! — wrzasnęła do środka, a Barbarze rzuciła przez ramię: — Je śli chce pani z nim rozmawiać, to on tam jest. Zza drzwi drugiej sypialni zawtórował im pan Ruddock: — Czy człowiek, kurde, nie może się wyspać we wła snym pieprzonym domu? Barbara podziękowała Stelli kiwnięciem głowy i wśliznęła się do sypialni. Musiała się pochylić, bo nad drzwiami zwisało coś w rodzaju sieci rybackiej. Wewnątrz panował półmrok, gdyż zasłony były zapuszczone, a w powietrzu utrzymywał się ciężki, duszny upał. Ogłuszający hałas wibrował w czterech ścianach po- mieszczenia. Przy jednej z nich stało piętrowe łóżko. Dolne było puste, na górnym zaś siedział kilkunastoletni chłopak z dwiema drewnianymi pałeczkami, którymi wybijał takt o poręcz łóżka. Drugi lokator pokoju siedział przy stole z zainstalowaną lampą fluorescencyjną. W jej świetle widać było kłębki czarnej przędzy, szpulki kolorowych nici, pęczek wyciorów do fajki i pudełko wypełnione okrągłymi gąbkami różnej wielkości. — Pan Trevor Ruddock? — Barbara usiłowała prze krzyczeć ryk głośnika. — Jestem z policji. Czy możemy po rozmawiać? Zwróciła tym uwagę chłopca, który siedział na łóżku. Musiał chyba zauważyć jej legitymację, odczytać z ruchu ust lub poznać po wyrazie twarzy, co chciała powiedzieć, bo odnalazł pokrętło wzmacniacza i ściszył dźwięk. — Hej, Trev, gliny do ciebie! — wrzasnął, choć nie mu siał już niczego przekrzykiwać. Chłopak siedzący przy stole odwrócił się na krześle i dostrzegł Barbarę. Wzrok jego padł na legitymację służbową. Dopiero wtedy podniósł ręce do uszu, aby wydłubać z nich woskowe zatyczki. Tymczasem Barbara przyglądała mu się uważnie, o ile było to możliwe w przyćmionym świetle. Na wszystkich widocznych miejscach wypisał sobie hasło „Front Narodowy" — zarówno na wygolonej czaszce z ledwo dostrzegalnym ciemnym meszkiem, jak i na paramilitarnych gla-nach. Całą twarz też miał gładko wygoloną, z brwiami włącznie. Kiedy się poruszył, odsłonił to, nad czym pracował. Był to model pająka, z tułowiem i odwłokiem z pasów białej i czarnej gąbki, a nogami z wyciorów do fajki. W główce tkwiły dwa zestawy oczek zrobione z czarnych paciorków, po dwa duże i dwa małe. Trevor obrzucił przelotnym spojrzeniem brata, który siedział na brzegu łóżka, majtając nogami, i nieufnie przyglądał się Barbarze. — Zjeżdżaj stąd — polecił mu. — Przecież ja nikomu nic nie powiem... — ociągał się Charlie. — Spieprzaj! — powtórzył Trevor z większym naciskiem. — Treeev... — jękliwie przeciągnął brat wedle zwyczaju panującego w tej rodzinie. — Powiedziałem chyba? — Trevor zmierzył go karcącym spojrzeniem. — O, kurde! — syknął chłopak, tym razem krótko. Zeskoczył z pryczy i z magnetofonem pod pachą wyminął Barbarę. Wyszedł z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Przy okazji Barbara zorientowała się wreszcie, co blokowało od środka górną część drzwi. Była to rzeczywiście stara sieć rybacka, ale zawieszona tak, że przypominała pajęczynę, w której osadzono modele rozmaitych pajęczaków. Nie były to jednak pospolite w naszych ogrodach pająki zjadające zwykłe muszki, kleszcze i stonogi, lecz wielobarwne egzotyczne gatunki o czerwonych, żółtych bądź zielonych odwłokach, kolczastych lub nakrapianych odnóżach i drapieżnych oczkach. — Ciekawa praca — pochwaliła Barbara. — Interesuje się pan entomologią? Nie otrzymała odpowiedzi, więc przeszła przez cały pokój, aż zbliżyła się do stołu. Stało przy nim drugie krzesło, założone stertą książek i czasopism. Barbara zestawiła to wszystko na podłogę i usiadła. — Nie będę panu przeszkadzać? — zagadnęła, spoglą dając znacząco na paczkę papierosów, którą miała w ręku. Potrząsnął głową, a kiedy podsunęła mu paczkę — wziął sobie papierosa. Potarł zapałkę, ale Barbarze nie podał ognia. Kiedy zabrakło wszechobecnego rapu, dały się słyszeć inne odgłosy. Stella swoim przeraźliwym głosem oskarżała tym razem Charliego o kradzież jakiegoś naszyjnika, przeciągając niemiłosiernie jego imię. — Trzy tygodnie temu został pan zwolniony z pracy w zakładach Malika, prawda? — zagaiła Barbara. Trevor nabrał w płuca dużo powietrza i wbił uporczywy wzrok w Barbarę, która właśnie zauważyła jego paznokcie, drapieżnie zakrzywione jak szpony. — Tak, no i co z tego? — spytał wyzywającym tonem. — Czy chciałby pan opowiedzieć mi o tym coś więcej? — A mam inne wyjście? — Wydmuchał kłąb dymu. — Słyszałam wersję pracodawcy, ale może pańska jest inna? Jednego pan nie może się wyprzeć — kradzieży tych produktów, bo złapano pana na gorącym uczynku. Trevor wziął ze stołu jeden z wyciorów do fajki i owinął go sobie wokół palca wskazującego. Z papierosem w ustach, nie przerywał montowania modelu pająka. Nożycami do drutu przeciął następny wycior na dwie części. Z każdej połowy zrobił jedno odnóże pająka, które umocował do tułowia klejem wyciskanym z tubki. — Pewnie Malik zrobił z tego Bóg wie jaką kradzież? — mówił w trakcie tych czynności. — Chryste, tam były wszystkiego dwie skrzynki, w każdej po trzydzieści sześć słoików. Myślałby kto, że co najmniej obrobiłem bank! Mało tego, nie wziąłem towaru w jednym gatunku, żeby nie popsuć mu jakiegoś większego zamówienia. Brałem po trochu z każdego rodzaju. — Aha, rozumiem, taka mieszanka firmowa. Trevor spojrzał na nią spode łba, ale zaraz ponownie zajął się pająkiem. Jego segmentowany tułów i odwłok były wykonane bardzo realistycznie z kawałków gąbki różnej wielkości. Skłoniło to Barbarę do abstrakcyjnych rozmyślań, czym są połączone poszczególne segmenty. Klejem, zszywaczami czy może drutem? Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś kłębka, ale niczego w tym rodzaju nie dostrzegła na niemiłosiernie zagraconym stole. Oprócz przyborów do montowania pająków znajdowały się tam różne książki na temat owadów, rozłożone gazety, ogarki świec i pudełka na narzędzia. Barbara nie posiadała się ze zdziwienia, że Ruddock mógł cokolwiek tu znaleźć. — Słyszałam, że to Kurejśi wyrzucił pana z pracy. Czy to prawda? — Pewnie tak, jeśli to pani słyszała. — A czy pan ma inny pogląd na tę sprawę? Rozejrzała się za popielniczką, ale niczego w tym rodzaju nie zauważyła w pobliżu. Trevor pchnął w jej kierunku pusty pojemniczek po kremie, pokryty wewnątrz warstwą popiołu. — Cokolwiek — odpowiedział enigmatycznie. — Uważa pan, że zwolniono pana niesłusznie? Może Kurejśi za bardzo się pospieszył? Trevor podniósł wzrok znad swego pająka. Wtedy Barbara po raz pierwszy zauważyła pod jego lewym uchem wytatuowaną pajęczynę, a na niej aż nadto realistyczny wizerunek jej gospodarza. — Pewnie myśli pani, że zabiłem go za to, że mnie wylał z roboty? To dlatego pani zadaje te wszystkie pytania? — mówiąc to, stroszył palcami włoski na nóżkach pająka, aby wyglądały jak prawdziwe. — Przecież nie jestem głupi, czytałem dzisiejszą gazetę. Pisali, że policja uznała to za morderstwo, więc przypuszczałem, że prędzej czy później ktoś z was tu się pojawi. Mam motyw, prawda? — A czemu mi pan nie powie, co łączyło pana z Kurej-śim? — Podpieprzyłem trochę słoików z etykietowni i z pakowni. Pracowałem w dziale spedycji, więc to było dziecinnie łatwe. Kurejśi nakrył mnie na tym i wywalił na zbity pysk. To wszystko, co nas łączyło. — Trevor z ironią podkreślił ostatnie słowo. — Czy to nie było ryzykowne, kraść słoiki z pakowni, skoro pan tam nie pracował? — Przecież nie wchodziłem, kiedy ktoś tam był! Najwyżej co jakiś czas podprowadzałem jeden czy dwa słoiki w przerwie na lunch. Bylebym tylko miał co upłynnić w Clacton. — Sprzedawał je pan? Dlaczego? Trzeba panu było pie- niędzy? Trevor odsunął się razem z krzesłem od stołu. Wstał, podszedł do okna i odciągnął zasłony. W świetle dziennym ukazały się odrapane ściany i zniszczone meble. Dywan na podłodze miejscami był przetarty na wylot, a jeszcze do tego, nie wiadomo po co, przedzielono go czarną linią na część sypialną i roboczą. — Mój tato jest chory i nie może pracować, a ja mam taką fantazję, że nie chcę, aby nas wyrzucono na bruk — tłumaczył. — Charlie najmuje się do różnych dorywczych prac w sąsiedztwie, czasem Stella popilnuje komuś dziecka, ale to wszystko mało dla ośmiorga, więc nieraz bywamy głodni. Dlatego mama i ja handlujemy czym się da na rynku w Clacton. — Wyrobami od Malika też handlowaliście? — Tak, i to taniej niż gdzie indziej. Nie psuliśmy Malikowi interesu, bo przecież on nie sprzedaje tego na sztuki, tylko zaopatruje wybrane sklepy i restauracje. — Czyli że właściwie działał pan na korzyść klientów? — Może i tak. — Oparł się plecami o parapet i obracał papierosa w ustach. Okno było szeroko otwarte, ale nic to nie dawało. Z równym powodzeniem mogliby rozmawiać we wnętrzu pieca. — Wydawało się, że w Clacton nic nam nie grozi. Nie przypuszczałem, że Kurejśi tam się pojawi. — Ach, więc Kurejśi przyłapał pana, kiedy próbował pan upłynnić towar na rynku? — Jak w pysk strzelił! Tak samo on nie spodziewał się mnie tam zastać, jak ja jego. Ale wiedząc, co on knuje, liczyłem, że przymknie oko na moje drobne grzeszki, bo sam miał swoje. Barbara poczuła w końcach palców mrowienie. Zawsze je czuła, kiedy w śledztwie niespodziewanie pojawiał się nowy wątek. Wolała jednak zachować ostrożność, bo wyczuła, że Trevor bacznie obserwuje jej reakcję na sensację, którą podrzucił. Zachowanie to mogło wskazywać, że nie pierwszy raz popadł w konflikt z prawem, gdyż ludzie poddawani oficjalnemu przesłuchaniu bywali zwykle przynajmniej zmieszani, podczas gdy on zdawał się wiedzieć z góry, o co ona zapyta i co jej na to odpowie. — Gdzie pan był tamtej nocy, kiedy zginął Kurejśi? W jego oku dostrzegła błysk rozczarowania, że nie pod- chwyciła „grzeszków" Kurejśiego. No i dobrze — w końcu podejrzany nie może narzucać kierunku śledztwa! — Byłem w pracy, sprzątałem molo — odpowiedział Trevor. — Jeśli mi pani nie wierzy, może zapytać pana Sha-wa. — Już to zrobiłam. Pan Shaw powiedział, że rozpoczyna pan pracę o wpół do dwunastej. Czy w piątek też tak było? Podbił pan kartę zegarową? — Podbiłem, tak jak zawsze. — O wpół do dwunastej? — Mniej więcej. Potem już przez całą noc stamtąd się nie ruszałem. Pracuję z innymi chłopakami i oni mogą zaświadczyć, że nigdzie nie wychodziłem. — A co było przedtem? — Jak to co było? — No, gdzie pan był? — Kiedy? — Przed wpół do dwunastej. — O której? — Proszę mi po kolei opisać wszystkie swoje czynności. Trevor jeszcze raz zaciągnął się papierosem, a potem wyrzucił niedopałek przez okno. Teraz zaczął z kolei obgryzać paznokieć przy palcu wskazującym. — Do dziewiątej byłem w domu. Potem wyszedłem. — Dokąd? — Nigdzie specjalnie. — Wypluł na podłogę ogryzek paznokcia i kontemplował swoje dzieło. — To znaczy, byłem z tą dziewczyną, z którą chodzę. — Czy ona to potwierdzi? — Słucham? — Czy zaświadczy, że był pan z nią w piątek wieczorem? — Na pewno. To nie była taka prawdziwa randka, bo ona nie jest moją dziewczyną, ale czasem się spotykamy. Spacerujemy, palimy, rozmawiamy, co tam słychać w szerokim świecie. Wydawało się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Barbara jakoś nie mogła sobie wyobrazić Trevora Ruddocka pogrążonego w filozoficznej dyspucie z kobietą. Intrygowało ją też, dlaczego on tak gęsto się tłumaczy. W końcu albo był z kobietą, albo też nie był, a ona może potwierdzić jego alibi albo nie. Co oni tam razem robili — całowali się, grali w łapki, dyskutowali o polityce czy pieprzyli się jak norki — mało Barbarę obchodziło. Sięgnęła do torby po swój notes. — Mogę pana prosić o jej nazwisko? — Tej dziewczyny? — Tak. Chciałabym z nią porozmawiać. Kto to jest? — To nic poważnego. — Przestąpił z nogi na nogę. — Po prostu koleżanka. Rozmawiamy ze sobą i nic więcej. — Ale proszę podać mi jej nazwisko, dobrze? — Rachel Winfield. — wykrztusił. — Pracuje w sklepie jubilerskim przy High Street. — Aha, Rachel! Zdążyłam już ją poznać. — No więc byłem z nią w piątek wieczorem — powtórzył, zaciskając palce lewej dłoni wokół prawego łokcia. — Przyjaźnimy się. Ona to potwierdzi. Barbarę bawiło jego wyraźne zmieszanie. Jedno z dwojga: albo się wstydził, że przestaje z taką dziewczyną jak Rachel, albo kłamał i liczył, że w porę zdąży ją uprzedzić, aby go kryła. — I gdzieście razem byli? — indagowała dalej Barbara, badając możliwości znalezienia większej liczby świadków. — W kawiarni, w barze czy może w pasażu? — Nie, nic z tych rzeczy. Poszliśmy po prostu na spacer. — Może na Nez? — Ależ skąd! Owszem, byliśmy na plaży, ale nie w tamtym kierunku. Raczej bliżej mola. — Czy ktoś mógł was widzieć? — Nie przypuszczam. — Jak to, przecież wieczorem na molu są tłumy. Czy to możliwe, aby nikt was nie zauważył? — A czy ja mówiłem, że byliśmy na samym molu? Siedzieliśmy w domku plażowym. W środku, jasne? — Z wściekłością znów zaczął obgryzać paznokieć. — A więc siedział pan z Rachel w budce plażowej? — powtórzyła. — Przecież powiedziałem! Wyciągnął palec z ust i spojrzał na Barbarę wyzywająco. Nietrudno było zgadnąć, co mogli robić z Rachel — raczej nie rozmawiali o polityce! — Teraz niech mi pan coś powie o panu Kurejśim i rynku w Clacton — zażądała. — Przecież do Clacton jest niedaleko, najwyżej dwadzieścia minut samochodem. To żadna wyprawa, więc cóż dziwnego w tym, że Kurejśi tam przyjechał? — Nie w tym rzecz — poprawił Barbarę Trevor. — Żyjemy w wolnym kraju i każdy może jeździć, dokąd chce. Sęk w tym, co tam robił i z kim. — Dobrze, pomówmy więc o tym, co on tam robił. Trevor wrócił na swoje miejsce przy stole. Spod zwału czasopism wyciągnął ilustrowaną książkę, otwartą na kolorowym zdjęciu pająka. Barbara zauważyła, że był to ten pająk, nad którego modelem chłopak właśnie pracował. — To pająk skaczel — poinformował. — Różni się tym od innych, że nie tka pajęczyny. Czyha w zasadzce, a kiedy pojawi się odpowiednia zwierzyna — wtedy hyc! — Wy rzucił przed siebie rękę, która wylądowała na ramieniu Barbary. — I żre! — wyszczerzył zęby w uśmiechu. Barbara zauważyła, że jeden kieł miał wyraźnie krótszy, a drugi dłuższy od innych, co nadawało mu wygląd wampira. Mało tego, wiedział o tym i zdawało się, że go to cieszy. — To taka przenośnia, prawda? — Barbara uwolniła swoje ramię. — Ten pająk to Kurejśi? I na kogóż on tak poluje? — A na kogo może polować niewyżyty facet, jeśli przyjeżdża tam, gdzie myśli, że nikt go nie zna? Tyle że ja go zauważyłem i on to widział. — Czy był z kimś? — Nie żeby z kimś przyszedł, ale widziałem, jak rozmawiali, a potem obserwowałem, co robią. A oni, jakby się umówili — niby przypadkiem podreptali równocześnie do pisuarków. A oblizywali się przy tym jak koty! Barbara przyglądała się młodzieńcowi uważnie, a on od- wzajemnił się jej tym samym. — Trevor... — zaczęła ostrożnie. — Czy chce pan przez to powiedzieć, że Hatim Kurejśi uwodził młodych chłopców na rynku w Clacton? — Na to wyglądało — przyznał Trevor. — Stał przy kiosku po przeciwnej stronie rynku i dawał jakieś znaki palcami. Podszedł jeden facet i gdzieś z półtora metra od niego powtórzył te znaki. Obaj spojrzeli po sobie, potem przed siebie, aż ten drugi minął Hatima i szepnął mu coś do ucha. Wtedy Hatim skierował się prosto do męskiego sracza. Widziałem, jak chyba po dwóch minutach tamten wśliznął się za nim. Minęło jakieś dziesięć minut i Hatim wyszedł sam. Wtedy mnie zauważył. — Kim był ten drugi facet? To ktoś z Balford? Może go pan zna? Trevor przecząco pokręcił głową. — To tylko zwykły pedzio, co szukał klienta. Miał aku rat chcicę na ciemne mięsko. Barbara aż podskoczyła. — Tamten był biały? Anglik? — Chyba tak, ale równie dobrze mógł być Niemcem, Duńczykiem, Szwedem czy nawet Norwegiem. W każdym razie na pewno nie był kolorowy. — Czy Kurejśi zorientował się, że pan go widział? — I tak, i nie. Zobaczył mnie, ale może nie przypuszczał, że śledziłem jego ruchy. Dopiero kiedy chciał mnie wylać z roboty, powiedziałem mu, że wszystko widziałem. — Tre-vor równocześnie wsadził książkę o pająkach tam, skąd ją wziął. — Myślałem, że będę miał na niego haka, no nie? Ze nie wyleje mnie, bo będzie się bał, że powiem staremu Akra-mowi, jak jego przyszły zięć dmucha białych chłoptasiow w publicznym sraczu! Tymczasem Kurejśi wyparł się wszystkiego. Powiedział, że i tak nie mam co liczyć na pozostanie w fabryce, bo Akram nie uwierzy w żadne plotki. A je- śli będę je rozgłaszał, to mogę się pożegnać także i z nową pracą na molu. Chciałem pracować, więc nie puściłem pary z gęby. I to by było na tyle. — Nie mówił pan o tym nikomu? Ani staremu Malikowi, ani Muhammadowi, ani Salii? — Ta dopiero byłaby zdruzgotana, gdyby się dowiedziała, jak przyszły mąż dotrzymywał jej wierności i kalał dobre imię rodziny! Dla Azjatów cała rzecz na pewno miałaby znamiona sprawy honoru. Warto by przedyskutować ten problem z Azharem. — No, przecież nie miałem na to żadnych dowodów oprócz moich słów — usprawiedliwił się Trevor. — To nie było tak, że gliny ich nakryły! — Więc nawet nie jest pan pewien, co on wtedy robił w toalecie? — Pewnie, że nie poszedłem tam za nim, ale przecież nie jestem idiotą. Wszyscy wiedzą, że te sraczyki od lat służą pedałom jako miejsce randek. Więc jeśli dwóch facetów wchodzi tam i siedzi dłużej niż trzeba, żeby się wysikać, to chyba sama pani rozumie... — Panu Shaw też nic pan o tym nie mówił? — Przecież powiedziałem, że nikomu ani słowa. — A jak wyglądał ten drugi facet? — Bo ja wiem? Taki sobie gość, tyle że mocno opalony, w czarnej bejsbolówie nałożonej daszkiem do tyłu. Nieduży, ale nie wyglądał na typową ciotę. Właściwie nic specjalnego... to znaczy, zauważyłem jedną rzecz. Miał przewleczone przez wargę złote kółeczko! Boże, co niektórzy durnie robią ze sobą! — dokończył bez krztyny ironii, trzymając palce na wytatuowanej na szyi pajęczynie. — Homoseksualizm? — powtórzyła ożywionym głosem Emily Barlow. Barbara zastała ją w sali konferencyjnej komendy policji, gdzie codziennie odbywały się odprawy ekipy dochodzeniowo-śledczej. Zapisywała nazwiska detektywów i wyznaczone im zadania na grafiku. Zaraz po wizycie w zakładach Malika Emily wyznaczyła dwóch funkcjonariuszy do prowadzenia rozmów ze wszystkimi pracownikami firmy. Liczyła, że któryś z nich wpadnie na ślad wrogów Kurej siego w obrębie zakładu. Ważna była każda nowa informacja o zamordowanym, toteż pani inspektor nie traciła ani chwili. Poleciła Belin-dzie Warner, która w sąsiednim pokoju pracowała przy komputerze, aby natychmiast wywołała detektywów oddelegowanych do fabryki. — Przekaż im tę wiadomość, gdy tylko się zgłoszą, ale uprzedź, żeby się z tym nie zdradzali — nakazała. Potem wróciła na swoje poprzednie miejsce, nasadziła kapturek na flamaster, odłożyła go na podstawkę tabliczki i wysłuchała raportu Barbary. Ta zameldowała o swoich dzisiejszych osiągnięciach: od rozmowy z Connie i Rachel Winfield do daremnych prób uwiarygodnienia opowieści Salii o tym, jak wyrzuciła złotą bransoletę do morza. Emi-ly tylko potakiwała i notowała swoje uwagi. Zabrała głos dopiero przy wzmiance o domniemanych skłonnościach homoseksualnych Kurejśiego. — Ciekawe, co muzułmanie sądzą o homoseksualizmie? — Postanowiła to pytanie głośno, jakby chcąc je uczynić częścią śledztwa. — Nie mam pojęcia — odpowiedziała szczerze Barbara. — Ale im dłużej o tym myślałam w drodze powrotnej, tym mniej ten motyw mi pasował do zabójstwa Kurejśiego- — Dlaczego? — zainteresowała się Emily, podchodząc do jednej z tablic ogłoszeniowych, które wisiały na ścianach. Przyglądała się uważnie przypiętym na niej zdjęciom denata, jakby w nich mogła znaleźć potwierdzenie jego preferencji seksualnych. — Bo gdyby Malikowie się dowiedzieli, że Kurejśi był pedałem, to prędzej kazaliby mu pakować manatki i zabierać się z powrotem do Karaći. Myślę, że nie zabijaliby go, bo po co byłby im ten kłopot? — Nie zapominaj, że to Azjaci. Z pewnością nie chcieliby stracić twarzy — pouczyła Emily. — Gdyby rozeszła się plotka, że Kurejśi zrobił z nich wszystkich durniów, nie mogliby tak łatwo zachować tej godności, o której tyle mówi Muhammad. Barbarze jednak wizja Emily nie trafiła do przekonania — coś tu nie trzymało się kupy! — Myślisz więc, że to ktoś z nich go zabił? — rozważają. — Czy nie posunąłby się zbyt daleko w swej dumie narodowej? Już prędzej Kurejśi chciałby pozbyć się kogoś, kto znał jego tajemnicę, niż ktokolwiek dybałby na jego życie, wiedząc, co on ukrywa. Wydaje mi się, że gdyby zbrodni dokonano na tle seksualnym, Kurejśi byłby raczej zabójcą niż ofiarą. — Chyba że na wiadomość, jakoby Kurejśi planował użyć Salii jako parawanu dla swych grzesznych skłonności, któryś z jej krewnych postanowił z nim skończyć. — Jeżeli Kurejśi rzeczywiście to planował — uzupełniła Barbara. Emily wzięła plastikową torebkę, która leżała na monitorze jednego z licznych komputerów, odkręciła drucik zabezpieczający i wyjęła ze środka cztery oskrobane marchewki. Barbarze zrobiło się wstyd swego łakomstwa — jadła przecież smażone rybki i landrynki, a do tego ileż wypaliła papierosów! Tymczasem jej szefowa, przykładnie gryząc marchewki, zadała następne pytanie: — Jak myślisz, który z naszych Azjatów byłby zdolny do morderstwa z zemsty? — Wiem, do czego zmierzasz — przyznała Barbara. — Podobno Muhammad jest duchowym przywódcą całej ich społeczności. Gdyby więc on rąbnął Kurejśiego, po co miałby to jeszcze rozdmuchiwać? — Aby paradować w glorii bojownika o słuszną sprawę! Nie słyszałaś nigdy o dżihadzie, świętej wojnie z niewiernymi? — Muhammad dużo krzyczy o sprawiedliwości, żeby skierować podejrzenia na Anglika, a siebie postawić poza ich zasięgiem. — Ależ to samo można by powiedzieć o Armstrongu. Po co zaglądał do tego wybebeszonego wozu? — Armstrong ma alibi. — A Muhammad nie ma? Odnalazłaś w Colchester tego jakiegoś Rakima Chana? — Oczywiście, że odnalazłam. Urządzał akurat imprez-kę na zapleczu restauracji tatusia, z sześcioma kumplami. Całe towarzystwo w garniturach od Armaniego, pantoflach od Bally'ego, z zegarkami firmy Rolex i sygnetami z Burlington Arcade. Przedstawił się jako stary przyjaciel Malika z czasów studenckich. — I czego się od niego dowiedziałaś? — Jak było do przewidzenia, potwierdził co do joty zeznanie Muhammada. Tamtego wieczoru jedli razem kolację, od ósmej do północy. — Przez cztery godziny jedli kolację? W restauracji jego tatusia? — Dobrze by to było, ale nie. Jedli u niego w domu, a trwało to tak długo, bo on sam gotował. Jak twierdzi, uwielbia gotować. Przez cały czas studiów zajmował się kuchnią, bo obaj z Muhammadem nie znosili angielskiego jedzenia. Wymienił mi nawet wszystkie potrawy, jakie serwował. — Czy ktoś może potwierdzić tę wersję? — Oczywiście, gdyż przezornie zaprosił więcej gości. Był tam jeszcze jeden cudzoziemiec — popatrz, ilu ich — i jeszcze jeden kolega ze studiów. Taki mały zjazd absolwentów. — No, jeśli obaj to potwierdzą... — zaczęła Barbara. — Bzdury! — przerwała Emily. — Muhammad Malik miał dużo czasu, żeby uprzedzić Rakima Chana, zanim dotarłam do Colchester. — Armstrong też miał czas, żeby odpowiednio przygotować teściów — zauważyła Barbara. — Rozmawiałaś już z nim? Emily zostawiła to pytanie bez odpowiedzi, więc Barbara kontynuowała swoje rozważania. — Armstrong miał bardzo konkretne motywy. A czym Muhammad zasłużył na twoją uwagę? — Coś mi za bardzo protestuje. — Może ma powody? — podsunęła Barbara. — Słuchaj, zgadzam się, że ma zadatki na kryminalistę, a ten Ra-kim Chan też może być niezłym gagatkiem. Chyba jednak nie bierzesz pod uwagę pewnych okoliczności, które wcale nie wskazują na Muhammada. Na przykład to, że samochód Kuręj siego został splądrowany, zwłoki przeniesione w inne miejsce, a kluczyki od samochodu wyrzucone w krzaki, nie pasuje do wersji zabójstwa dla ratowania ho- noru. Przecież uniemożliwiło to zakwalifikowanie tego zgonu jako wypadku. — Chyba że on wcale nie chciał, aby uznano to za wypadek — uzupełniła Emily. — Osiągnął to, co zamierzał: sprowokował incydent, wokół którego był w stanie zjednoczyć swoich ludzi. Jednym strzałem strącił dwa ptaszki — pomścił na Kurejśim hańbę rodzinną i umocnił swoją pozycję we wspólnocie. — Dajmy na to — zgodziła się Barbara. — Z drugiej strony nie musimy także brać za dobrą monetę opowieści Trevora Ruddocka. On także miał motyw, aby zabić Ku-rejśiego. Wprawdzie nie odzyskał pracy dzięki jego śmierci, jak Armstrong, ale wyglądał mi na kogoś, kto chętnie skorzystałby z możliwości odwetu, gdyby mu się nadarzyła. — Powiedziałaś, że i on ma alibi. — Kurczę blade, wszyscy oni mają alibi jak jasna cholera! Ktoś z nich musi kłamać! — Jestem tego samego zdania, sierżancie Havers — podkreśliła Emily pozornie obojętnym tonem, ale z nieugiętą pewnością siebie. Uświadomiło to Barbarze nie tylko fakt, że Emily ma rangę wyższego oficera dzięki swym zdolnościom, inteligencji i intuicji, ale także i to, że tylko za jej cichym przyzwoleniem została dopuszczona do udziału w tym śledztwie. „Wycofaj się, Barb, to nie twoja działka" — skarciła siebie w myśli. Nagle dotarło do niej, jakie piekielne gorąco panuje w tej sali. Nawet późne popołudniowe słońce niepotrzebnie dodatkowo rozgrzewało atmosferę. Nie mogła sobie przypomnieć, czy jeszcze kiedyś na wybrzeżu lato było tak ciężkie do zniesienia. — Próbowałam sprawdzać alibi Trevora — zameldowała. — W drodze powrotnej wstąpiłam do sklepu „Ra-con". Matka Rachel zeznała, że jej córka wymknęła się z domu zaraz po moich odwiedzinach. Nie potrafiła wyjaśnić, gdzie była Rachel, kiedy popełniono morderstwo, gdyż sama brała wtedy udział w turnieju tańca towarzyskiego w Chelmsford. Powiedziała mi jednak coś ciekawego. — Co to było? — Takie zdanko: „Pani sierżant, proszę pamiętać, że moja Rachel umawia się tylko z białymi chłopcami". Jak myślisz, co to może oznaczać? — Że coś ją niepokoi. — Wiem już, że Kurejśi miał tej nocy z kimś się spotkać. Jedynie Trevor Ruddock twierdzi, że denat był pedałem, a nawet jeśli to prawda, przecież mógł działać na dwie strony. — Próbujesz teraz łączyć Kurejśiego z Rachel Win-field? — Przecież to ona dala mu rachunek za bransoletkę. Musiała mieć jakiś powód, żeby to zrobić. — Barbara próbowała dopasować nowy element do układanki. — To jednak nie wyjaśnia, jak bransoleta trafiła do Theo Shawa. Zakładam, że dała mu ją Salija Malik, ale mógł także ściągnąć ją z ręki Kurejśiego. Jeśli tak było, oznacza to, że Salija wymyśliła bajeczkę o wrzuceniu bransolety do morza, gdyż wiedziała, że każdy, u kogo ją znajdą, będzie podejrzany. Jaki miałaby inny powód, żeby kłamać? — O rany, pogrążamy się coraz głębiej, a dna wciąż nie widać! — jęknęła Emily. W tonie jej głosu Barbara wyczuła coś, co skłoniło ją do bliższego przyjrzenia się pani inspektor. Po raz pierwszy dostrzegła ciemne kręgi pod jej oczami. — Em? — zagadnęła. — Barb, jeśli to zrobił ktoś z nich, całe miasto stanie w ogniu. Barbara wiedziała, o co chodzi przełożonej. Gdyby sprawca okazał się Anglikiem, co z kolei stałoby się zarzewiem nowych zamieszek na tle rasowym — poleciałyby głowy, poczynając od Emily Barlow. W ciszy, która na chwilę zapanowała, dały się słyszeć glosy od strony wejścia. Męski głos wypowiedział kilka zwięzłych, rzeczowych słów, na co odpowiedziała mu kobieta tonem chłodnej, zawodowej uprzejmości. Barbara rozpoznała w mężczyźnie Muhammada Malika, który zjawił się na obiecaną popołudniową konferencję w komendzie policji. Przypuszczalnie towarzyszył mu Azhar. Nadszedł więc czas, by powiedziała Emily prawdę. Już otwierała usta, lecz cos ją powstrzymało. Miała świa- domość, że gdyby wyznała wszystko — lub prawie wszystko, bo nie mogła przecież się przyznać, że wyruszyła do Balford właściwie bez zastanowienia — Emily musiałaby odsunąć ją od śledztwa. Jakże mogłaby wierzyć w obiektywizm Barbary, jeśli u boku jednego z podejrzanych afiszował się jej sąsiad, a ich mieszkania dzieliło najwyżej pięćdziesiąt metrów? Teraz zaś Barbara miała więcej niż jeden powód, by nadal zajmować się tą sprawą. Przyjechała do Balford powodowana głównie troską o swoich pakistańskich przyjaciół, ale pragnęła tu zostać także ze względu na starszą koleżankę. Wiedziała bowiem dobrze, jak lichwiarską cenę płacą kobiety za sukcesy w pracy policyjnej. Mężczyźni w tym zawodzie nie potrzebują nikomu udowadniać, że płeć nie wpływa negatywnie na ich kompetencje, natomiast kobiety muszą to robić bez przerwy. Jeśliby więc mogła dopomóc Emily w utrzymaniu się na stanowisku inspektora — była zdecydowana to zrobić. — Jestem po twojej stronie, Em — zadeklarowała. — Ach, jesteś. Emily wypowiedziała te słowa tonem twierdzącym, nie pytającym. Uzmysłowiło to Barbarze kolejną prawdę: im kto wyżej w życiu zajdzie, tym mniej ma prawdziwych przyjaciół. Po chwili jednak Emily znów wzniosła się nad wszelkie czarne myśli o przyszłości i zwyczajnie zapytała: — No więc, gdzie był Theo Shaw w piątek wieczorem? — Twierdzi, że w domu. Była tam również jego babcia, ale nie da rady tego potwierdzić, bo leżała już w łóżku. — To akurat prawda — sprostowała Emily. — Agata Shaw, to znaczy jego babcia, przeszła niedawno wylew, więc musi dużo odpoczywać. — Dzięki temu jednak Theo mógł swobodnie skoczyć piechotą na Nez — uzupełniła Barbara. — To z kolei wyjaśniałoby, dlaczego nikt w pobliżu nie słyszał warkotu innego samochodu oprócz nissana — myślała głośno Emily. Zainteresowała się teraz stroną notatek, na której wypisała nazwiska podejrzanych wraz z pierwszymi literami ich imion oraz podanymi przez nich wersjami alibi. — Ta dziewczyna Malików wygląda na wcielenie ła- godności, ale jeśli po cichu kręciła z Theo, mogła mieć powód, aby strącić swego oficjalnego narzeczonego ze schodów. Miałaby go wtedy z głowy raz na zawsze. — Przecież tatuś zapewniał, że nie zmuszałby jej do po- ślubienia tego człowieka. — Teraz tak mówi, ale może chce ją w ten sposób kryć. Mogła współdziałać z Theo. — Tak jakby Romeo i Julia, zamiast odbierać sobie życie, zmówili się i załatwili hrabiego Parysa? Może coś w tym i jest, ale oprócz wybebeszonego samochodu przepuściłybyśmy jeszcze jeden szczegół. Załóżmy, że Kurejśi dał się namówić na spotkanie z Theo w Nez. Po co wtedy brałby ze sobą prezerwatywy? — Cholera z tymi gumkami! — zaklęła Emily. — Dobrze więc, mógł w ogóle nie spotykać się z Theo, nawet nie wiedzieć o jego istnieniu. Natomiast z całą pewnością Theo wiedział o nim. Oznaczało to, że szala podejrzeń znów zaczęła się przechylać na stronę Anglika. Barbara zastanawiała się więc, co powie Pakistańczykom, którzy przybyli na konferencję. Mogła sobie wyobrazić, jak Muhammad Malik wykorzystałby informację, która umocniłaby go tylko w przekonaniu o rasowym podłożu zbrodni. — W porządku — zgodziła się. — Pamiętajmy jednak, że przyłapałyśmy Saliję Malik na kłamstwie. Z tego zaś, że Hatimowi dostarczono rachunek za bransoletę, można wy- wnioskować, że komuś zależało, aby się dowiedział o romansie Salii. — Rachel Winfield? — podsunęła Emily. — Wciąż nie mogę rozgryźć jej roli w tej sprawie. — A tajemnicza kobieta osłonięta czadorem, która odwiedziła Kuręjsiego w hotelu? — Może tą kobietą była Rachel, bo sama leciała na Ku- rejśiego? — Pani inspektor... Emily i Barbara odwróciły się ku drzwiom, w których stała Belinda Warner. W ręku trzymała plik karteluszkow spiętych w mniejsze zestawy. Barbara rozpoznała w nich wydruki rozmów telefonicznych prowadzonych z hotelu „Pod Spalonym Domem". — Co to jest? — spytała szefowa. — Posortowałam te wydruki, podzieliłam na kategorie i namierzyłam wszystkie kontakty... No, prawie wszystkie. — Belinda sukcesywnie kładła na stół kolejne pliki, określając każdy z nich. — To rozmowy z Malikami: Saliją, Akra-mem i Muhammadem. To z przedsiębiorcą budowlanym, niejakim Gerrym DeVittem z Jaywick Sands. Wykańczał dom, który Akram kupił dla nowożeńców... — DeVitt? — zainteresowała się Barbara. — On pracuje również na molu. Rozmawiałam z nim dziś po południu. Emily zapisała ten fakt w notesie, który zabrała ze stołu sali konferencyjnej. — Co tam jeszcze? — spytała Belindę. — Telefon od dekoratora z Colchester, który także pracował przy tym domu... No i wreszcie telefony od różnych ludzi, pewnie jego znajomych. Pan Zajdi, pan Faruki, pan Kumhar, pan Kat... — Kumhar?! — wykrzyknęły równocześnie Emily i Barbara. — Kumhar — potwierdziła Belinda. — On dzwonił najczęściej. Mam tu jedenaście wydruków jego rozmów. Poślinionym palcem przekartkowała ostatni plik. — O, tu jest. Fahd Kumhar. — No, to mamy go! — stwierdziła z namaszczeniem Barbara. — Dzwonił spod numeru w Clacton — wyjaśniła Belinda. — Ale kiedy go sprawdzałam, odzywał się właściciel kiosku z gazetami przy Carnarvon Road. — Czy jesteś zupełnie pewna, że to była Carnarvon Road? — weszła jej w słowo Emily. — Mam tu adres. — No, to z nieba nam spadła ta informacja. — Dlaczego? — nie zrozumiała Barbara. Na jednej z tablic ogłoszeniowych wisiała mapka okolicy, więc poszukała Carnarvon Road i znalazła ją, biegnącą prostopadle od morza, obok stacji kolejowej, aż do szosy Al33, która prowadziła do Londynu. — Czy tam jest coś ważnego? — Za dużo tu zbiegów okoliczności, aby mogły być Przypadkowe — wytłumaczyła jej Emily. — Carnarvon Road styka się od wschodniej strony z rynkiem w Clacton, gdzie znajduje się znany punkt zborny tamtejszych pedałów. — Oho, sprawa nabiera rumieńców! — mruknęła Barbara. Odwróciła się od mapy i stwierdziła, że Emily ją obserwuje, ale teraz jej spojrzenie było znów jasne. — Myślę, że zaczyna się całkiem nowa zabawa, sierżancie Havers — ogłosiła z tą samą werwą, którą Barbara zawsze podziwiała u „Bestii Barlow". — Kimkolwiek jest ten Kumhar, musimy go namierzyć. 12 Salija skrupulatnie rozłożyła przybory do swego ulubionego zajęcia. Z zielonej metalowej kasety powyciągała plastikowe szufladki i ułożyła je w rządek. Szczypczyki, świderki i nożyce do drutu wyjęła z pochewek i położyła po obu stronach przyciętych odcinków sznureczka, drutu i złotego łańcuszka, na których komponowała swe oryginalne naszyjniki i kolczyki. Rachel i jej matka zgadzały się przyjmować tę biżuterię w komis, wystawiając ją wśród swoich towarów. — Twoje wyroby nie są gorsze od tych, które mamy w sklepie — przekonywała ją Rachel. — Mama chętnie je wystawi, więc co ci szkodzi spróbować? Jeśli coś się sprze da, zarobisz trochę pieniędzy na swoje wydatki, a jeśli się nie sprzeda, przynajmniej będziesz miała co nosić. W słowach Rachel było dużo prawdy, ale Salii nie chodziło nawet o pieniądze — i tak trzy czwarte zarobionych sum oddawała rodzicom, kiedy już spłaciła bransoletę dla Theo. Cieszyło ją przede wszystkim to, że mogła robić coś na swój rachunek i na użytek osób spoza rodziny. Może uczyniła właśnie pierwszy krok, by wyrwać się z tego zaklętego kręgu? Zastanawiała się nad tym, biorąc z tacki afrykańskie paciorki i przesypując je na dłoni, chłodne i gładkie jak kulki gradu. Może w momencie, kiedy zdecydowała się na uprawianie samodzielnej twórczości, równocześnie dostrzegła dla siebie inne możliwości poza hermetycznie zamkniętym światem rodziny? A może wytwarzanie nawet tak prostych przedmiotów jak biżuteria dokonało pierwszego wyłomu w jej dotychczasowym zado- woleniu z życia? Chyba jednak przyczyny wewnętrznego niepokoju Salii nie były aż takie proste. Należało ich raczej szukać w nieustannym poczuciu przynależności do dwóch światów, w jakich żyła. „Moja mała Angielka" — nazywał ją ojciec, kiedy co rano pakowała książki do szkoły. W jego głosie pobrzmiewała wtedy duma. Salija urodziła się przecież już w Anglii i chodziła razem z angielskimi dziećmi do szkoły podstawowej w miasteczku. Nic więc dziwnego, że mówiła lepszą angielszczyzną niż ktoś, kto nauczył się tego języka już jako dorosły. Swemu ojcu wydawała się nie gorszą Angielką niż te wszystkie dzieci o porcelanowych buziach, tak łatwo czerwieniących się przy byle wysiłku. W istocie była nią w takim stopniu, w jakim sam Akram po cichu pragnął zostać Anglikiem. Pod tym względem Muhammad miał rację — jego ojciec stale próbował godzić ze sobą dwa odmienne wzorce kulturowe. Za swój obowiązek uważał kultywowanie pakistańskiej tradycji narodowej, ale skrycie wzdychał do angielskich garniturów i parasoli. Swoje dzieci wychowywał również w poczuciu rozdwojenia. W domu musiały odgrywać tradycyjne role: Salija, jako posłuszna córka, doskonaliła się w obowiązkach domowych, by móc zadowolić przyszłego męża, Muhammad zaś miał się przygotować do przejęcia rodzinnego przedsiębiorstwa i płodzić synów, którzy z kolei odziedziczyliby je po nim. Na zewnątrz natomiast oczekiwano od nich, że będą bardziej angielskie od samych Anglików. Akram sam doradzał swoim dzieciom, aby zaskarbiały sobie przyjaźń i szacunek rówieśników, co miałoby promować dobre imię rodziny, a z czasem także i rodzinne przedsiębiorstwo. Toteż z upodobaniem śledził ich postępy w tej dziedzinie, wypatrując choćby najmniejszych oznak awansu społecznego. Salija nie chciała zawieść jego oczekiwań. Pisała więc i wysyłała sama do siebie karty walentynko we i powinszowania urodzinowe, podpisując je imionami koleżanek. Na widocznych miejscach zostawiała adresowane na swoje imię karteczki z drobnymi panieńskimi ploteczkami. Podnosiła wyrzucone przez koleżanki zdjęcia i czule dedykowała je sobie. A kiedy do Akrama dochodziły wieści, że któraś z rówieśniczek Salii wydaje przyjęcie urodzinowe — czyniła przygotowania do imprezy, aby potem przesiedzieć ją na drzewie w sadzie i nie rozwiewać złudzeń ojca. Natomiast Muhammad nawet nie próbował spełniać jego oczekiwań w tym zakresie. Nie był nigdy prześladowany z powodu koloru skóry ani też nie starał się łagodzić wrażenia, jakie wywoływał w środowiskach nieprzyzwy-czajonych do obcowania z Azjatami. Podobnie jak Salija, urodził się w Anglii, ale nawet w najmniejszym stopniu nie uważał się za Anglika. Przeciwnie, gardził wszystkim, co wiązało się z angielską kulturą, obyczajowością i tradycjami. Szydził z powściągliwości Anglików, chcących uchodzić za dżentelmenów, i odwrotnie niż oni — nawet nie próbował ukrywać swoich uprzedzeń. Ba, obnosił się z nimi! Salija wiedziała jednak, że targające bratem gwałtowne namiętności nie miały nic wspólnego z rasą, choć starał się sprawiać takie wrażenie. Teraz jednak postanowiła, że nie będzie myśleć o Mu- hammadzie. Miała nadzieję, że stwarzanie pozorów pracy pozwoli jej zapomnieć o gniewnym błysku pojawiającym się czasem w oczach brata. Rozłożyła nawet papier i próbowała naszkicować wzór naszyjnika, licząc, że tym sposobem wymaże z pamięci okrucieństwo i zawziętość, które udawało mu się starannie maskować przed rodzicami, podobnie jak jego niekontrolowane wybuchy złości w najmniej spodziewanych momentach. Z któregoś z pomieszczeń na parterze dochodziło nawoływanie Jamny. — Słodkie maleństwo, śliczny chłopczyk! — zawodziła. — Chodź do mamusi, mój mały mężczyzno! Salija siedziała ze ściśniętym gardłem, czując w głowie taki zamęt, że nie przeszkadzały jej toczące się po stole koraliki. Odłożyła szczypczyki, skrzyżowała ręce na blacie stołu i wsparła na nich podbródek. Jak mogła myśleć teraz o przewinieniach swego brata, skoro jej własne sumienie obciążał grzech równie ciężki i tak samo grożący rozbiciem rodziny. „Widziałem cię z nim, ty dziwko!" — syczał jej w ucho Muhammad. „Słyszysz? Widziałem! Jeszcze za to zapłacisz, jak płacą wszystkie zdziry, które się tłuką z białasa- mi!" Ale przecież ona nie chciała zrobić niczego złego. A już najmniej myślała o miłości. Ojciec pozwolił jej pracować razem z Theo, gdyż znał go z Resursy Obywatelskiej i przyjął jego ofertę zainstalowania w firmie systemu komputerowego. Tym sposobem chciał zademonstrować swoją integrację ze społecznością angielską. Ostatnio przeniósł swój zakład do nowej siedziby, a rozwój przedsiębiorstwa nasuwał konieczność jego unowocześnienia. „Najwyższy czas, abyśmy weszli w dwudziesty wiek" — oznajmił Akram podczas narady familijnej. „Interes idzie dobrze, zbyt rośnie, zamówienia zwiększyły się o osiemnaście procent... Przedyskutowałem tę sprawę w Resursie Obywatelskiej i znalazłem obiecującego młodego człowieka, który pomoże nam skomputeryzować cały pion produkcji". To właśnie dobra opinia, jaką Akram obdarzył Theo, umożliwiła im zapoznanie. Dotąd bowiem, mimo sympatii dla ludzi Zachodu, wolał trzymać córkę od nich z daleka. Zwyczaje azjatyckie nakazywały bowiem strzec cnoty dziewcząt z myślą o ich przyszłych mężach. Czystość liczyła się nawet bardziej niż posag, a więc każdy sposób był dobry, byleby kobieta zachowała dziewictwo aż do dnia ślubu. Mężczyźni Zachodu nie cenili tych wartości, więc to przed nimi Akram musiał pilnować swojej córki, gdy tylko osiągnęła dojrzałość. Wobec Theo Shawa nie żywił jednak żadnych obaw. — Pochodzi z dobrej, zasiedziałej rodziny — tłumaczy^ jakby to miało wpływ na podwyższenie poziomu zaufania. — Zainstaluje system, który zmodernizuje każdy aspekt naszej działalności. Będziemy mieli edytor tekstu do korespondencji, arkusz kalkulacyjny, programy handlowe i graficzne do projektowania reklam i etykietek. Powiedział mi, że opracował już taki system dla centrum rozrywkowego, a po sześciu miesiącach zobaczymy efekty w postaci wzrostu sprzedaży i zmniejszenia robocizny. Argumenty te były tak przekonujące, że nie oponował przeciw nim nawet Muhammad, choć niechętnie widział Anglika wśród załogi, szczególnie gdyby miał on zajmować jakąś nadrzędną pozycję. Theo Shaw podjął się więc zainstalowania programów komputerowych, które miały zrewolucjonizować pracę firmy „Malik i Syn — Musztardy i Przyprawy". Potem musiał jeszcze przeszkolić personel w obsłudze tych programów. Wśród tego personelu znajdowała się i Salija. Nie przyszło jej dotąd na myśl, że mogłaby pokochać kogoś takiego jak Theo. Przeciwnie, dobrze znała swoje obowiązki przykładnej córki i prawowiernej muzułmanki, mimo iż urodziła się w Anglii. Wiedziała, że wyjdzie za mężczyznę wyznaczonego przez rodziców, którzy chcieli tylko jej dobra i znali ją lepiej niż ona sama. Wierzyła, że dokonają najbardziej odpowiedniego wyboru. „Małżeństwo — tłumaczyła jej nieraz War da — jest jak połączenie dwóch rąk. Dłonie się stykają — demonstrowała to na własnych, składając je jak do modlitwy — a palce przeplatają. Jeżeli obie ręce są podobnej wielkości, kształtu i gładkości, to dobrze trzymają się razem". Salija nie mogłaby jednak złączyć w ten sposób swojej ręki z ręką Theo Shawa. Azjatyccy rodzice nie wybierają bowiem dla swoich córek europejskich mężów. Taka decyzja mogłaby oznaczać tylko zdradę, odcięcie się od korzeni, z których się wyrosło, a to dla Salii byłoby nie do pomyślenia. Nie traktowała więc Theo inaczej niż jako uprzejmego, przystojnego młodego człowieka, który wyświadczył przysługę przedsiębiorstwu i zachowywał się wobec niej tak swobodnie, jak zachodni mężczyźni zachowują się wobec kobiet. Nie poświęciła mu ani jednej myśli, dopóki nie położył na jej biurku jakiegoś dziwnego kamienia. Wcześniej już podziwiał jej ozdoby, naszyjniki i kolczyki zrobione ze starych monet, ozdobnych guzików z czasów wiktoriańskich, ręcznie rzeźbionych afrykańskich i tybetańskich paciorków, nawet z piórek i kawałków rudy miedzi zbieranych na przylądku Nez. — Jaki oryginalny masz naszyjnik! — zauważył. — Taki inny niż wszystkie. Kiedy zaś wyjaśniła, że zrobiła go sama — jego podziw sięgnął zenitu. Chciał wiedzieć, czy kończyła jakieś kursy wyrobu biżuterii. Mogła mu odpowiedzieć, że wymagałoby to wyjazdu gdzieś dalej, choćby do Colchester lub w głąb kraju. Oderwałoby to ją od domu rodzinnego i przedsiębiorstwa, gdzie była potrzebna. Krótko mówiąc, nie pozwolono by jej na to. Nie powiedziała jednak całej prawdy, tylko wykręciła się zapewnieniem, że woli uczyć się wszystkiego sama, bo to zabawniejsze. Następnego dnia, gdy przyszła do pracy, znalazła na biurku kamień o nietypowym kształcie. Okazało się zresztą, że to nie kamień, tylko — jak wyjaśnił Theo — skamielina rybki z okresu górnego triasu. — Podoba mi się jej kształt — wyznał, lekko się rumieniąc. — Te płetwy mają takie pierzaste brzegi... Może wykorzystałabyś to w jakimś naszyjniku? Na przykład jako element centralny czy jak to nazwać...? — Rzeczywiście, może z tego wyjść ładny wisiorek — potwierdziła Salija, obracając skamielinę w ręku. — Tylko musiałabym wywiercić w tym dziurkę. Nie przeszkadzałoby ci to? Theo pospieszył z wyjaśnieniem, że tej ozdoby nie chciałby dla siebie, lecz dla niej. Kolekcjonował takie znaleziska, zbierając je na klifach, szczególnie na przylądku Nez. Akurat ostatniego wieczoru przeglądał swoje zbiory i doszedł do wniosku, że ta skamielina może ładnie się prezentować w odpowiedniej oprawie. Jeśli więc Salija uważa, że mogłaby tę rybkę jakoś wykorzystać, to niech ją zatrzyma... Salija wiedziała, że przyjąć ten kamień, choćby ofiarowany w całkiem niewinnej intencji, to jakby przekroczyć jakąś niewidzialną linię. Azjatycka część jej natury nakazywałaby skromnie spuścić oczy i uprzejmie, lecz chłodno, odsunąć od siebie prehistoryczną rybę. Do głosu doszła jednak najpierw część europejska, która poleciła palcom zacisnąć się wokół podarku, głośno zaś odpowiedziała: — Dziękuję, już wiem, co z tym zrobię. Pokażę ci ten naszyjnik, kiedy będzie gotowy. — Sprawisz mi wielką przyjemność — odparł z uśmiechem i tak oto zawarli między sobą niepisaną umowę. Jej wyroby stały się świetnym pretekstem do nawiązywania rozmów, a jego znaleziska — do spotkań. Jednak nie tylko jeden, ale nawet tysiąc kamieni jeszcze nie powoduje, że ktoś się zakocha. Salija Malik była wprawdzie już zakochana po uszy w Theo, ale jeszcze nie zdawała sobie sprawy, co jest przyczyną tej dziwnej tkliwości pod sercem, wrażliwości, jaką czuła w końcach palców, ciepła, które rosło jej w gardle, i takiej lekkości, jakby nie miała fizycznego ciała — gdy znajdowała się w pobliżu Theo lub słyszała jego głos. „Ty szmato białego człowieka!" — wyklinał ją Muham-mad, a głos jego brzmiał jak syk węża. „Jeszcze za to zapłacisz!" Nie, nie ma zamiaru teraz o tym myśleć! Podniosła głowę i spojrzała na przygotowany papier, ołówek i paciorki. Nie mogła teraz zaprojektować niczego symetrycznego i uładzonego, bo już płaciła tę cenę, jaką ją straszył Muhammad. Obudziło się w niej pragnienie, którego nie byłaby w stanie zaspokoić, żyjąc w wąskich ramach, jakie dla niej nakreślono. Zaczęła płacić za te pragnienia już na dwa miesiące przed przybyciem Hatima Kurejśiego. Jeden Hatim mógł ją uratować! Troszczył się bardziej o innych niż o siebie, czego dowodem była jego reakcja na wiadomość o ciąży: „Więc przez całe dwa miesiące sama borykałaś się z tym ciężarem, moje biedactwo?" Dopiero to spowodowało, że się rozpłakała. Siedzieli wtedy w sadzie na drewnianej ławce, której tylne nóżki zagłębiły się już w ziemię. Stykali się tylko ramionami, dopóki nie wyznała Hatimowi swojej tajemnicy. Nie patrzyła mu w oczy, wiedząc, jak wiele zależy od następnych kilku minut. Nie wierzyła, że zechce ją poślubić, gdy się dowie, że nosi ona pod sercem dziecko innego mężczyzny. Nie mogła też jednak zdobyć się na to, aby wyjść za niego i udawać, że urodzone w terminie dziecko jest wcześniakiem. Poza tym Hatim nie spieszył się zbytnio ze ślubem, gdyż sam zapowiedział, że chce najpierw lepiej poznać swoją przyszłą żonę... Natomiast Salija nie miała czasu na przeciąganie tego „okresu próbnego". Musiała więc coś powiedzieć. Później zaś musiała czekać na reakcję człowieka, od którego zależała teraz jej przy- szłość i honor rodziny, a którego znała niecały tydzień. A on dopiero wtedy otoczył ją ramieniem i wypowiedział te pamiętne słowa: „Więc przez całe dwa miesiące sama borykałaś się z tym ciężarem, moje biedactwo?" W tym momencie zrozumiała, że jest uratowana. Chętnie by go zapytała, jak może się zgadzać na poślubienie kobiety zhańbionej, splamionej dotykiem innego mężczyzny i obciążonej jego płodem, która już pokutowała za swój grzech. Takie pytania nie przeszły jej jednak przez gardło, więc tylko płakała i czekała na jego decyzję. — Zatem będziemy musieli pobrać się szybciej, niż my- śleliśmy — stwierdził w zadumie. — Chyba że... Salijo, czy nie chciałabyś poślubić ojca twego dziecka? — Nie, nie mogę! — wyrzuciła z siebie, ściskając między udami złączone dłonie. — Z powodu twoich rodziców? — Tak. To by ich zabiło, a ja nie miałabym już czego szukać w rodzinie. Nie wydusiła z siebie nic więcej, ale wystarczyło, że mogła wyrazić słowami skrywany dotąd smutek i strach. Już to przynosiło jej ulgę. Hatim też nie domagał się dodatkowych wyjaśnień. Powtarzał tylko pytanie, czy sama dźwigała ciężar swego występku. Kiedy wreszcie pojął, że istotnie tak było, pragnął tylko jej ulżyć. Przynajmniej tak się jej wtedy wydawało, ale Hatim był mimo wszystko prawowiernym muzułmaninem. Boleśnie raniła go świadomość, że jego przyszła małżonka należała już przedtem do innego mężczyzny. Chętnie stanąłby oko w oko z tym człowiekiem, szczególnie odkąd Rachel poinformowała go o istnieniu złotej bransolety, która pełniła rolę daru miłości... Już sobie wyobrażała, jak wyglądałoby to spotkanie. Hatim pewnie chciałby zobaczyć tę bransoletę, a Theo chętnie by mu ją pokazał... „Daj mi jeszcze trochę czasu" — prosił ją, kiedy mu oznajmiła, że wychodzi za Pakistańczyka wybranego dla niej przez rodziców. „Choć trochę czasu, błagam cię!" Mógł więc próbować zyskać ten czas, likwidując człowieka, który stał mu na przeszkodzie... Teraz zaś miała równocześnie za dużo i za mało czasu. Nadmiar brał się stąd, że nie było już mężczyzny, który tyl- ko czekał, by uratować ją przed hańbą, a jej rodzinę przed druzgocącym ciosem. Nie miała natomiast czasu do stracenia, gdyż rosło w niej nowe życie, grożąc zniszczeniem jej dotychczasowego świata, jeśli nie zadziała dostatecznie szybko. Salija usłyszała, jak z tyłu otworzyły się drzwi i do sypialni weszła matka. Mimo upału ubrana była w tradycyjny strój okrywający ją od stóp do głowy, z wyjątkiem twarzy i dłoni. Nosiła zawsze ciemne suknie, jakby trwając w nieustającej żałobie. Przeszła przez pokój i bez słowa dotknęła ramienia Sa-lii. Zdjęła jej z głowy muślinowy szal i rozpuściła warkocz. Z komody wzięła szczotkę i delikatnie, z czułością, zaczęła rozczesywać włosy córki. Salija nie widziała twarzy matki, ale czuła, że każdy jej ruch przepełnia bezgraniczna miłość. — Nie schodzisz do kuchni, a ja się już stęskniłam za tobą — poskarżyła się Warda. — Myślałam, że cię jeszcze nie ma, ale Jamna słyszała, jak wchodziłaś. Naturalnie, już musiała donieść! Salija wiedziała, że bratowa tylko czeka na każde jej potknięcie. — Chciałam mieć trochę czasu dla siebie — tłumaczyła się Salija. — Przepraszam, mamo. Zaczęłaś już szykować obiad? — Na razie tylko soczewicę. — Więc może ja.... Chciała wstać, ale Warda dyskretnie przytrzymała ją za ramiona. — Mogę ugotować obiad z zamkniętymi oczami, có reczko. Brakowało mi tylko twojego towarzystwa. — Od dzieliła pasmo włosów Salii, owinęła je sobie wokół ręki, odłożyła zwinięty pukiel na plecy dziewczyny i sięgnęła po następne pasmo. — Możemy porozmawiać? Salija boleśnie odczuła pytanie matki, jakby twarda pięść ścisnęła ją za serce. Od dzieciństwa słyszała te słowa z jej ust nieskończenie wiele razy. Zawsze oznaczały zachętę do podzielenia się z matką swoimi tajemnicami, obawami i ukrytymi marzeniami. Zachęta do zwierzeń oznaczała zarazem zapewnienie, że wszystkie wypowiedziane słowa pozostaną między matką a córką. „Powiedz mi, co się dzieje, gdy mężczyzna poślubia kobietę" — prosiła nieraz Salija i z nabożnym lękiem wysłuchiwała wyjaśnień Wardy, co łączy współmałżonków. „A skąd rodzice wiedzą, kto będzie odpowiednim partnerem dla ich dziecka?" Wtedy Warda szczegółowo opisywała, jak ojcowie i matki poznają stan serc i umysłów swoich dzieci. „A ty, ammi (mamo)? Czy nie bałaś się wyjść za kogoś, kogo nie znałaś?" Warda wyjaśniała, że bardziej już bała się przyjazdu do Anglii. Wiedziała jednak, że Akram chce dla niej jak najlepiej, podobnie jak ufała swemu ojcu, że wybrał odpowiedniego mężczyznę, który należycie o nią zadba. „I nigdy w życiu się nie bałaś, nawet wtedy, kiedy miałaś poznać naszego ojca?" — dopytywała się Salija. Matka zapewniła, że owszem, bała się, ale znała swoje obowiązki wobec rodziny, a zresztą, gdy tylko Akram Malik został jej przedstawiony — od razu wyczuła, że to dobry człowiek i odpowiedni partner na resztę życia. „Tego pragnie każda kobieta" — tłumaczyła córce, kiedy wieczorem, zanim poszła spać, kładła się obok niej na łóżku. „Kobiety realizują się poprzez zaspokajanie potrzeb swoich mężów i dzieci oraz czuwanie, żeby w przyszłości te dzieci znalazły odpowiednich partnerów. Zycie w zgodzie z tradycją daje szczęście, a tradycja cementuje naszą więź narodową". Takie wieczorne rozmowy nie były krępujące dla żadnej ze stron, bo ciemności nocy kryły ich twarze i matka z córką mogły swobodnie dawać upust swoim problemom. Teraz jednak Salija nie wiedziała, jak miałaby z matką rozmawiać. Chętnie odkryłaby przed nią serce, aby w jej ramionach zyskać pociechę i oparcie, ale gdyby powiedziała prawdę — straciłaby tę możliwość raz na zawsze. W tej chwili mogła się podzielić z matką tylko jedną in- formacją: — W fabryce była dziś policja, mamo. — Wiem, bo twój ojciec do mnie dzwonił — odpowiedziała Warda. — Dwóch detektywów wzywało pracowników do sali konferencyjnej na przesłuchania. Wszystkich, z kuchni, magazynów, działu wysyłki, produkcji... Brali każdego oddzielnie i nagrywali ich zeznania. — Z tobą też rozmawiali? — Jeszcze nie, ale będą, i to niedługo. Jakaś nuta w jej głosie musiała zaniepokoić Wardę, gdyż przestała szczotkować włosy córki. — Boisz się tego przesłuchania? Może wiesz coś takiego o śmierci Hatima, o czym jeszcze nikomu nie powiedziałaś? — Nie. — Salija wmawiała sobie, że w tym momencie nie skłamała. Przecież rzeczywiście nic nie wiedziała, tylko podejrzewała. Odczekała chwilę, aby się przekonać, czy matka nie wyczuła w jej słowach wahania lub nietypowej modulacji zdradzającej rozterkę. — Mimo to się boję — dodała i to przynajmniej była prawda. Warda odłożyła szczotkę z powrotem na komodę. Stanęła przed córką i ujęła palcami jej podbródek. Odchyliła twarz dziewczyny ku górze i spojrzała głęboko w oczy. Salija czuła przyspieszone bicie serca i zdawała sobie sprawę, że znamię na policzku gwałtownie nabrało koloru. — Nie masz powodu do obaw — zapewniła ją Warda. — Twój ojciec, brat i ja będziemy cię chronić. Z tego, co się stało Hatimowi, nie wyniknie dla ciebie żadna krzywda. Zarówno twój ojciec, jak i Muhammad oddaliby życie w twojej obronie i dobrze o tym wiesz. — Krzywda już się stała nam wszystkim — zdołała wyszeptać Salija. — Jasne, że tragedia Hatima odbiła się i na naszym życiu — zgodziła się Warda. — Nas jednak nie zatruje, o ile sami na to nie pozwolimy. Prawda nas obroni, a zatruć nas mogą tylko nasze własne kłamstwa. Nieraz w przeszłości Warda wypowiadała te słowa, ale nigdy ich sens nie poraził Salii z taką siłą. Nie potrafiła już ukryć łez przed matką. Rysy twarzy Wardy zmiękły i mocniej przytuliła córkę, przyciskając jej głowę do piersi. — Z nami jesteś całkiem bezpieczna, kochanie — za pewniła. — Obiecuję ci to. Salija jednak wiedziała, że to bezpieczeństwo, o którym mówiła matka, jest w tej chwili ulotne jak mgiełka. Już drugi raz w tym dniu Barbara musiała znosić zabiegi Emily przy swojej twarzy. Przed jej pierwszym wystąpieniem w roli rzecznika komendy policji wobec Pakistańczyków Emily zaciągnęła ją do szatni i nad umywalką poprawiła swoje poprzednie dzieło przy użyciu podkładu, pudru, tuszu do rzęs i różu. Pociągnęła nawet wargi Barbary szminką, a gdy ta próbowała protestować, zgasiła ją, mówiąc: — Nie zawracajcie dupy, sierżancie. W naszej pracy wy gląd ma duże znaczenie. Trzeba być zupełną idiotką, żeby tego nie wiedzieć! Po naprawieniu uszczerbków w makijażu spowodowanych przez upał udzieliła Barbarze instrukcji co do przebiegu konferencji. Wymieniła, jakie szczegóły ma prawo ujawnić, ponownie ją przestrzegając, że stąpają obecnie po polu minowym. — Tylko pamiętaj, żeby Muhammad Malik nie wyniósł z tej konferencji niczego, co posłużyłoby mu do podburze nia swoich, dobra? — zakończyła. — Nie spuszczaj z oka ani jego, ani tego drugiego. W razie gdybyś mnie potrzebo wała, robię odprawę reszty załogi w sali konferencyjnej. Barbara wolała, aby nie było takiej potrzeby, ale też nie chciała zawieść zaufania pani inspektor. Kiedy więc stanęło oko w oko z Muhammadem Malikiem i Tajmullahem Azharem, siedzącymi po obu stronach stołu w pomieszczeniu, gdzie w czasach wiktoriańskich pewnie mieściła się jadalnia — starała się trzymać tych zasad. Czekali tam już od kwadransa, ale ktoś tymczasem o nich zadbał — przyniósł dzbanuszek wody, cztery szklanki i ciasteczka na niebieskim papierowym talerzyku. Nie tknęli jednak niczego. Gdy Barbara weszła, siedzieli na swoich miejscach, ale Azhar uniósł się z krzesła, Muhammad zaś nie. — Przepraszam, że kazaliśmy panom czekać — zagaiła. — Musieliśmy jeszcze w ostatniej chwili uzgodnić parę szczegó łów. Muhammad sprawiał wrażenie, jakby nie wierzył tym słowom. Najwidoczniej nieraz już miał do czynienia z demonstracją siły przeciwnika. Azhar natomiast wbił w Barbarę wzrok tak uporczywy, jakby chciał przejrzeć ją na wy- lot. Kiedy odwzajemniła mu się podobnie badawczym spojrzeniem — spuścił oczy. — Chcielibyśmy usłyszeć te szczegóły! — podchwycił Muhammad. Dobrze, że przynajmniej na początku silił się na uprzejmy ton. — Oczywiście, proszę bardzo. Barbara rzuciła na stół trzy teczki, które przyniosła — bardziej dla efektu niż w jakimś specjalnym celu. Na wierzchu położyła książkę w żółtej okładce, którą zabrała z pokoju Kurejśiego. Potem odsunęła sobie krzesło, usiadła i wskazała gestem Azharowi, aby zrobił to samo. Miała ze sobą papierosy, więc zapaliła. W tej sali było może o jeden lub dwa stopnie chłodniej niż w gabinecie Emily, ale za to nie pracował tu wentylator. Czoło Muhammada lśniło od potu, tylko Azhar jak zwykle wyglądał, jakby przed chwilą wyszedł spod chłodnego natrysku. — Zacznijmy od tego — wskazała papierosem na żółto oprawną książkę. — Czy możecie, panowie, powiedzieć mi, co to jest? Azhar sięgnął po książkę, przewrócił ją ostatnią stroną okładki do góry i zaczął czytać od końca. — To Koran, nasza święta księga — oznajmił. — Gdzieście ją znaleźli? — W pokoju Kurejśiego. — Chyba nic w tym dziwnego, skoro był muzułmaninem! — nie wytrzymał Muhammad. Barbara wyciągnęła rękę, żeby odebrać książkę. Otworzyła ją na stronie założonej atłasową wstążeczką i zwróciła uwagę Azhara na cytat ujęty w klamry zakreślone niebieskim tuszem. — Na pewno zna pan alfabet arabski. Mógłby mi pan to przetłumaczyć? — zwróciła się do niego oficjalnie. — Przefaksowaliśmy ten tekst profesorowi z londyńskiego uniwersytetu, gdyby jednak pan zechciał zrobić to teraz dla nas, śledztwo posunęłoby się szybciej. Barbara zauważyła, że na twarzy Azhara odbiło się zde- nerwowanie. Zyskała bowiem nad nim przewagę, po pierwsze ujawniając, że umie on czytać po arabsku, a po drugie — dając mu do zrozumienia, że musi przeczytać tekst wiernie, ponieważ każda mistyfikacja zostanie wy- kryta. Nie bez satysfakcji zademonstrowała też, że znajomość na stopie prywatnej nie może jej przeszkodzić w wykonywaniu obowiązków służbowych. Obaj panowie musieli przyjąć do wiadomości, że nie mają do czynienia z jakąś głupią gęsią. Azhar przeczytał zaznaczony ustęp, lecz przez chwilę się nie odzywał i Barbara słyszała odgłosy dochodzące z sali konferencyjnej, gdzie Emily urządzała odprawę załogi. Rzuciła okiem na Muhammada, ale nie mogła dociec, czy wygląda bardziej na znudzonego, podnieconego, nieprzyjaznego, zgrzanego, czy tylko napiętego. Oczy utkwił w kuzyna, a trzymanym w palcach ołówkiem postukiwał o stół stroną zakończoną gumką. — Trudno to przetłumaczyć dosłownie — odezwał się w końcu Azhar. — Nie wszystkie zwroty arabskie mają od- powiedniki angielskie. — Dobra, wiemy, o co chodzi — zgodziła się Barbara. — Niech pan tłumaczy, jak potrafi. — W tym ustępie mowa jest o obowiązku udzielenia pomocy potrzebującym. — Azhar najpierw streścił zaznaczony fragment. — Z grubsza brzmi to tak: „Jak mógłbyś nie walczyć w imieniu Allaha i wszystkich słabych, mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy wołają: »Panie, wywiedź nas z tego miasta, którego mieszkańcy nas gnębią! Bądź z nami jako nasz obrońca i przyjaciel!«". — Aha, to tak z grubsza — przycięła ironicznie Barbara. — Jest tam więcej w tym duchu? — Oczywiście, że jest, ale zakreślony był tylko ten ustęp — odparował tym samym tonem Azhar. — Chyba to jasne, dlaczego Hatim zaznaczył właśnie ten fragment! — wtrącił Muhammad. — Doprawdy? — Barbara wbiła w niego wzrok, zaciągając się papierosem. Podczas gdy kuzyn czytał — on odsunął swoje krzesło od stołu z miną człowieka, którego podejrzenia się potwierdziły. — Gdyby pani sierżant znajdowała się po naszej stronie barykady, nie miałaby tych wątpliwości — skomentował. — „Wywiedź nas z tego miasta, którego mieszkańcy nas gnę bią", to przecież oczywiste! — Słyszałam już ten tekst. — No więc czego wam jeszcze trzeba? — zjeżył się Mu- hammad. — Czy to miało być napisane krwią Hatima, żeby pani wreszcie zrozumiała? — Rzucił swój ołówek na stół, wstał i podszedł do okna. Mówił dalej na jego tle, gestykulując symbolicznie w stronę ulic miasta. — Hatim przebywał tu wystarczająco długo, aby zaznać tego, czego nigdy przedtem nie doświadczał: goryczy rasizmu! — Ależ nie mieliśmy najlżejszych sygnałów, żeby pan Kurejśi... — Niech pani spróbuje przeżyć dzień w mojej skórze, to będzie pani miała sygnały. W tym kraju ludzie o brązowych twarzach są niemile widziani. Hatim odleciałby pierwszym samolotem do Karaći, gdyby nie miał zobowiązań wobec mojej rodziny. Szukał więc rady w Koranie i znalazł ją — napisano tam, że musi walczyć w obronie własnej. Toteż walczył i zginął! — Nie całkiem tak było — sprostowała Barbara. — Przyczyną zgonu pana Kurejśiego było złamanie kręgosłupa szyjnego. Nie znaleziono natomiast żadnych śladów wskazujących na walkę. — A nie mówiłem, Azhar? — Muhammad z zaciśniętą pięścią odwrócił się do kuzyna. — Przez cały czas skrzętnie to przed nami ukrywali! Azhar spokojnie trzymał dłonie na stole, ale końce palców przyciskał do blatu. — Dlaczego nie poinformowano nas o tym od razu? — spytał. — Ponieważ nie przeprowadzono jeszcze sekcji zwłok, a bez jej wyników nie wolno nam udzielić żadnej informacji. Taka jest procedura — odpowiedziała Barbara. — Jak może pani tu siedzieć i wmawiać nam, że od razu, kiedy zobaczyła pani ciało, tego nie wiedziała? — nie dowierzał Muhammad. Azhar jednak zmitygował go wzrokiem i wszedł mu w słowo. — Jak dokładnie doszło do śmierci? — spytał. — Można skręcić komuś kark na wiele sposobów. — Nie mamy jeszcze co do tego pewności. — Barbara trzymała się oficjalnej wersji narzuconej przez Emily. — W tej chwili możemy tylko z dużym prawdopodobieństwem stwierdzić, że było to morderstwo z premedytacją. — Złamanie karku wskazuje na akt gwałtu — zaoponował Muhammad. — Może dojść do niego w bójce lub pod wpływem gniewu i nienawiści, ale nie da się go ukartować. — W innej sytuacji może nawet zgodziłabym się z panem — zaczęła Barbara pojednawczo. — No więc, dlaczego... — Ponieważ w tym konkretnym przypadku okoliczności wskazują, że ktoś musiał zawczasu spodziewać się obecności Kurejśiego w tym miejscu i czasie. Ten ktoś czekał tam już na niego i poczynił odpowiednie przygotowania. Bez względu na to, co pan o tym myśli, panie Malik, nie był to spontaniczny wybuch nienawiści rasowej. — Dużo pani wie o aktach przemocy na tle rasowym! Nie ma pani pojęcia, skąd one się biorą! Czy zna pani taki wyraz twarzy białego, po którym nasz człowiek poznaje, że ma przejść na drugą stronę ulicy, spuścić oczy, kiedy w kiosku płaci za gazetę, a w restauracji myśleć tylko o tym, że jest jedynym kolorowym w lokalu? — Daj spokój, kuzynie, to do niczego nie prowadzi — próbował łagodzić Azhar. — Owszem, prowadzi! — upierał się Muhammad. — Jak może biały inspektor kierować śledztwem w sprawie śmierci człowieka, nie próbując nawet zrozumieć, co on przeżywał? Ci ludzie mają tak ciasne horyzonty, że musimy otworzyć im oczy, jeśli chcemy sprawiedliwości. — Czy taki jest właśnie cel działania Dżumy? — podchwyciła Barbara. — Nie mówimy tu o celach Dżumy, tylko o śmierci Ha-tima. — Czy on należał do tej korporacji? — Widzę, że pani nie spocznie, dopóki nie wrobi w to jakiegoś Azjaty. — Proszę odpowiedzieć na moje pytanie. — Nie, nie należał! Jeśli uważa pani, że z tego powodu go zabiłem, to proszę mnie aresztować. Wyraz zawziętości, gniewu i niechęci na jego twarzy Przypomniał Barbarze Ghassana, starszego z dwóch chłopców, w których rzucono butelką z moczem. Pewnie takich incydentów Muhammad przeżył w młodości więcej i to ukształtowało jego psychikę. Pod wieloma względami miał rację, ale i pod wieloma się mylił. — Panie Malik — oświadczyła w końcu Barbara, od kładając papierosa na popielniczkę, którą trzymała w zgię ciu łokcia. — Chciałabym, żeby uświadomił pan sobie jed no: sam fakt posiadania białej skóry jeszcze nie oznacza, że człowiek urodził się w czepku. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła zgodnie z umową relacjonować aktualny stan śledztwa. Opowiedziała o kluczu znalezionym wśród rzeczy denata, wstępnie zidentyfikowanym jako należący do sejfu w jednym z banków Bal-ford lub którejś z pobliskich miejscowości; o sprawdzaniu alibi wszystkich, których coś łączyło z Kurejśim; o porządkowaniu papierów znalezionych w jego pokoju i o poszukiwaniu Fahda Kumhara. — A więc już znacie jego imię! — zauważył Azhar. — Można wiedzieć, jak do niego dotarliście? — Och, to po prostu łut szczęścia. — To, że ustaliliście imię, czy to, że on jest Azjatą? — nie ustępował Muhammad. „Dałby już pan sobie z tym spokój" — miała ochotę po- wiedzieć mu Barbara. Ale poprosiła tylko: — Niech pan nam choć trochę zaufa, panie Malik. Naprawdę nie tracilibyśmy czasu na poszukiwanie tego faceta tylko po to, żeby wpakować go w kłopoty. Chcemy Kumhara przesłuchać, aby poznać charakter jego powiązań z panem Kurejśim. — Czy jest podejrzany? — zapytał Azhar. — Traktujemy jako podejrzanego każdego, kto znał denata, a więc także i tego faceta, jeśli go znał. — Pan Kurejśi znał także wielu Anglików — uzupełnił Azhar. Dodał przy tym delikatnie, bo chyba mógł przewidzieć odpowiedź: — Czy jakiś Anglik skorzystał na jego śmierci? Barbara poczuła, że stąpa po kruchym lodzie. — Panowie, czy musimy zawężać nasze spotkanie do kwestii stosunków angielsko-pakistańskich? — spytała pospiesznie. — Nas w śledztwie interesuje tylko kwestia winy lub niewinności. Poszukujemy mordercy bez wzglę- du na kolor jego skóry: mężczyzny lub kobiety, którzy mieliby powód, żeby wyprawić kogoś na tamten świat. j — No, chyba nie sądzi pani, że kobieta mogłaby przetrącić mu kark! — zaprotestował Azhar. | — Może nie, ale mogła być zamieszana w morderstwo. — Czyżby pani próbowała wplątać w to moją siostrę? — oburzył się Muhammad. I — Tego nie powiedziałam. , — A jakie inne kobiety mogły wchodzić w grę? Robotnice z fabryki? I — Nie zawężamy podejrzanych tylko do pracowników fabryki. Jeżeli pan Kurejśi mógł znać Fahda Kumhara, który nie miał nic wspólnego z firmą, to teoretycznie mógł znać i jakąś kobietę spoza zakładu. — Jak macie zamiar ją znaleźć? — zadał następnie py tanie Azhar. | — Będziemy przesłuchiwać ludzi, badać każdy ślad, sprawdzać, czy w ciągu ostatnich tygodni Kurejśi nie wdał się z nikim w sprzeczkę. To ciężka robota, ale musi być wykonana. Barbara zebrała swoje teczki i położyła na nich Koran. Jej papieros już się wypalił, ale na wszelki wypadek zdusiła niedopałek, aby zaakcentować, że rozmowę uważa za zakończoną. Wstała więc i z ostentacyjną uprzejmością oświadczyła Malikowi: I — Mam nadzieje, że przekaże pan rzetelnie swoim ziomkom to, czego się pan dziś dowiedział. Nie chcielibyśmy, aby jakieś fałszywe informacje wzbudzały niepotrzebne niepokoje. Komunikat ten między wierszami sugerował, że wszelkie fałszywe przecieki, jakie dostałyby się do uszu Azjatów, mogłyby pochodzić tylko z jednego źródła. Muhammad także wstał, by zademonstrować, że góruje nad Barbarą wzrostem przynajmniej o jakieś dwadzieścia centymetrów. Miała to być zawoalowana aluzja, że on także może zacząć straszyć. — Jeżeli pani sierżant chce szukać podejrzanych wśród Azjatów — zaznaczył — to proszę pamiętać, że my dotrzemy do nich pierwsi. Nie dopuścimy, aby jakikol wiek Pakistańczyk — mężczyzna, kobieta czy dziecko — był przesłuchiwany bez asysty prawnika, i to naszego prawnika. Barbara zmierzyła go długim i surowym spojrzeniem. Najwidoczniej chciał mieć w tej dyskusji ostatnie słowo i część jej osobowości pragnęła nawet mu na to pozwolić. Była to jednak ta część, która miała już serdecznie dość całodniowego upału i marzyła tylko o prysznicu i porządnym posiłku. Natomiast jej drugie „ja" zdawało sobie sprawę, jak ważne jest wygranie pierwszej rundy rozgrywek. I ono właśnie doszło teraz do głosu. — Oczywiście w tej chwili nie jestem w stanie wiązać panu rąk. Uprzedzam jednak, że jeśli będzie pan próbował wtrącać się w nie swoje sprawy, pójdzie pan siedzieć za utrudnianie śledztwa. — Znacząco wskazała na drzwi i do dała: — Znajdzie pan wyjście? Muhammad przymrużył nieco oczy. — To trafne pytanie! — zauważył. — Pani sierżant też chciałaby je znaleźć! Emily stała przy swoim grafiku, kiedy Barbara weszła do sali, gdzie odbywała się odprawa ekipy. Przy okazji po raz pierwszy zobaczyła detektywów biorących udział w śledztwie. Czternastu mężczyzn i trzy kobiety stali ciasno stłoczeni w pomieszczeniu, które kiedyś musiało pełnić rolę salonu pierwszego piętra. Niektórzy przysiedli na krawędzi stołów, rozluźniwszy krawaty i skrzyżowawszy ręce na piersi. Kilkorgu udało się przycupnąć na plastikowych krzesełkach. Jedni zauważyli wchodzącą Barbarę, inni zaś nie spuszczali wzroku z szefowej. Emily stała, opierając ciężar ciała na prawej nodze. W jednej ręce trzymała marker, a w drugiej — butelkę wody mineralnej „Evian". Była mokra od potu, podobnie jak wszyscy zebrani. Na wejście Barbary zareagowała, wskazując ruchem głowy w jej stronę. — O, właśnie dołączyła do nas sierżant-detektyw Ha- vers ze Scotland Yardu. To jej będziemy zawdzięczać, jeśli Pakistańczycy zechcą w końcu z nami współpracować, co pozwoli reszcie naszych ludzi zająć się normalnym śledz twem. Co było do przewidzenia — wszystkie oczy zwróciły się na Barbarę, ona zaś starała się odczytać rzeczywistą intencję tych spojrzeń. Przynajmniej czterech panów wyglądało na detektywów starszej daty, lubiących od czasu do czasu zaczepiać koleżanki. Gapili się na nią, ona zaś pod ich wzrokiem czuła się niezręcznie. Sytuację rozładowała Emily. — Jakieś problemy, chłopaki? — spytała. Detektywi pojęli aluzję, więc rzuciła okiem na swój gra fik i przeszła do następnego punktu. — No, to jedziemy dalej. Kto sprawdzał szpitale? — Nie znaleźliśmy tam niczego ciekawego — odpowiedział stojący pod oknem funkcjonariusz o sylwetce żurawia. — W Clacton w zeszłym tygodniu zmarła jakaś Azjatka, ale w wieku siedemdziesięciu pięciu lat, i to na zawał. Pogotowie nie odnotowało żadnego przypadku spapranej skrobanki. Sprawdziłem we wszystkich okolicznych szpitalach, klinikach i gabinetach lekarskich. Nie natrafiłem na żaden ślad. — Jeśli to pedał, jak pani inspektor mówiła, to i tak niczego takiego nie znajdziemy — wtrącił policjant w starszym wieku, który powinien raczej się ogolić i zmienić dezodorant, bo koszulę pod pachami miał przepoconą prawie do pasa. — Jeszcze za wcześnie, aby odrzucać jakiekolwiek poszlaki — pouczyła go Emily. — Dopóki nie zyskamy konkretnych faktów, musimy sprawdzać każdy, najlżejszy nawet ślad. Phil, a co nowego znalazłeś na Nez? — Przespacerowałem się po okolicznych domach — oświadczył zapytany, wyjmując z kieszeni czarno oprawny notes, a z ust wykałaczkę. — Państwo Sampsonowie wyszli tego dnia wieczorem z domu, zostawiając dzieci z opiekunką, niejaką Lucy Angus. Ona w tym czasie zabawiała się ze swoim chłopakiem, ale kiedy pobudziłem trochę jej pamięć, przypomniała sobie, że około wpół do jedenastej słyszała jakby warkot motoru. Jego koledzy wydali pomruk aprobaty, ale Emily miała pewne wątpliwości: — Czy było to uzasadnione? I jakimi metodami pobu dzałeś jej pamięć? — Jeśli o to pani inspektor chodzi, na pewno jej nie za- hipnotyzowałem. — Phil uśmiechnął się szeroko. — Wyszła akurat do kuchni napić się wody... — Wiemy, wiemy, skąd to pragnienie! — skomentował ktoś z sali. — Cicho tam! — zgasiła go szorstko Emily. — Jedź dalej, Phil. — I wtedy usłyszała huk silnika. Zapamiętała godzinę, bo hałas był tak straszny, że wyjrzała na dwór, ale nikogo nie zobaczyła. Pewnie ktoś nie włączył świateł. — Czy to była łódź? — spytała Emily. — Ona twierdzi, że chyba tak, sądząc po kierunku, z jakiego dochodziły dźwięki. — Idź więc dalej tym śladem — poleciła Emily. — Sprawdź przystań i wszystkie porty od Harwich do Clac-ton, a nawet ośrodki wynajmujące łodzie. U każdego, kto kiedykolwiek miał coś wspólnego z Kurejśim, przeszukaj garaż, ogródek i wszystkie schowki. Jeżeli ktoś wieczorem tego dnia wyciągał łódź, ktoś inny musiał to widzieć, słyszeć lub zapamiętać. Frank, wiesz coś na temat tego klucza z pokoju Kurejśiego? — On jest od sejfu z banku Barclaya w Clacton. Chciałem jeszcze dziś się do niego dobrać, ale przyszedłem za późno, kiedy już włączyli alarm, więc wpadnę tam jutro rano zaraz po otwarciu. — No, to już wiemy, co mamy robić — rzuciła lekko Emily i bez chwili przerwy kontynuowała przydzielanie detektywom zadań na następny dzień. Za najpilniejsze uznała zlokalizowanie Fahda Kumhara. — Chcę mieć tego ptaszka, i to jak najszybciej, żeby nie zdążył zwiać, zrozumiano? — podkreśliła z naciskiem. Kolejnym zadaniem, któremu nadała nie mniejszą rangę, było podważenie alibi Muhammada. Wywołało to wśród detektywów pomruki zaskoczenia, ale nie miały one wpływu na decyzję szefowej. Posterunkowy Doug Trotter otrzymał rozkaz odnalezienia wśród sąsiadów Rakima Chana kogoś, kto zeznałby pod przysięgą, że piątkowy wieczór spędził on w towarzystwie kogoś innego niż Muhammad Malik. Barbara podziwiała, jak łatwo przychodziło Emily kierowanie zespołem. Ta jej niezachwiana pewność siebie by- ła prawdopodobnie powodem, dla którego w tak młodym wieku otrzymała awans na wysokie stanowisko. Barbara przypomniała sobie o swojej ostatniej sprawie i wzdrygnęła się na samą myśl o różnicach między nią a panią inspektor. Emily wyjaśniła wątpliwości podwładnych, wysłuchała ich propozycji i kazała im się rozejść. Po zakończeniu odprawy pociągnęła duży łyk wody mineralnej i zwróciła się do Barbary. — A tobie jak poszło z tymi Azjatami? — spytała. — Muhammad chwilowo nikomu nie zagraża, ale wciąż szermuje argumentem rasowym. — Powtarza tę samą śpiewkę, odkąd go znam. — A wiesz, że czasem się zastanawiam, czy on jednak nie ma racji — rzuciła Barbara w zamyśleniu. Na poparcie swych słów opisała Emily zaobserwowany dziś incydent z dwójką chłopców. — Aby dokonać zabójstwa na tle rasowym, nie rozciąga się facetowi drutu pod nogami — sprostowała Emily. — To znaczy, nie chciałam powiedzieć, że to akurat było zabójstwo podyktowane ślepą nienawiścią — tłumaczyła się Barbara. — Myślę jednak, że nawet w przypadku morderstwa z premedytacją sprawy rasowe mogą grać pewną rolę. Na przykład nieporozumienia wynikające z różnic kulturowych... Emily zdawała się brać pod uwagę tę sugestię, nawet ją zanotowała, ale najwyraźniej nie zamierzała teraz rozwijać tego wątku. — Kogo więc masz na myśli? — podsumowała. — Theo Shaw nie nosiłby tej złotej bransolety bez powodu. Z pewnością coś go łączyło z córką Malików. Jak więc musiał się czuć, kiedy się dowiedział o jej zaaranżowanym małżeństwie? Mamy tu pierwszą różnicę kulturową: miał dobrowolnie wycofać się ze sceny? Albo weźmy Armstronga. Jego posadę przeznaczono dla kogo innego, aby interes pozostał w rodzinie. Tu też wychodzi na wierzch różnica kultur, ale Armstrong na pewno uważał, że został niesłusznie zwolniony. Czy nie chciałby na własną rękę dochodzić swoich praw? — Alibi Armstronga ma mocne podstawy. Rozmawiałem z jego teściami, którzy potwierdzili wszystko, co zeznał. — A jak mogliby nie potwierdzić? Przecież jest mężem ich córki i jedynym żywicielem rodziny. Mieli zeznać coś, przez co ich dziecko znalazłoby się na bruku? — Wszystko jedno, potwierdzenie jest potwierdzeniem. — Emily twardo obstawała przy swoim. — A jednak w przypadku Muhammada robisz wszystko, aby obalić jego alibi — przypomniała Barbara. — To co, mam wziąć teściów Armstronga na tortury? — zniecierpliwiła się szefowa. — Są jego powinowatymi, więc ich świadectwo nie ma pełnej wartości. Natomiast Rakim Chan nie jest żadnym krewnym Muhammada, a mimo to utrzymujesz, że kłamie. Niby dlaczego miałby to robić? — Bo ci kolorowi zawsze popierają się nawzajem. Stwierdzenie to raziło brakiem logiki. — Jeśli się popierają, to czemu jeden z nich nagle zabi ja drugiego? Emily opróżniła butelkę wody do dna, a pustą wyrzuciła do kosza. — Em! — naciskała Barbara, nie słysząc odpowiedzi. — To naprawdę nie trzyma się kupy! Jeśli popierają się nawzajem, to niemożliwe, aby któryś z nich załatwił rodaka, a jeśli nie — to Chan nie miał powodu kryć Muhammada. Musisz się na coś zdecydować! — Kiedy czuję to przez skórę — weszła jej w słowo Emily. — Instynkt mi podpowiada, że coś tu śmierdzi, więc idę tym śladem. Jeśli prowadzi on do środowiska Azjatów, nic na to nie poradzę. Tego rodzaju stwierdzenie nie podlegało dyskusji. W końcu to Emily prowadziła śledztwo. Barbara podchodziła jednak z rezerwą do pojęcia instynktu, gdyż znała przypadki, kiedy to słowo okazywało się po prostu eufemizmem oznaczającym coś całkiem innego. — No, chyba rzeczywiście tak — przyznała niepewnie. — Ty tu jesteś szefową. — Otóż to właśnie! — podsumowała Emily. 13 Rachel Winfield nie poszła wprost na molo. Zatrzymała się najpierw przy jego części przybrzeżnej, między hotelem „Molo", którego okna od strony morza były zabite deskami, a torami do jazdy na gokartach. W porze obiadowej ruch w wesołym miasteczku malał. Wprawdzie cały czas kręciły się karuzele, a gwar dochodzący z pasażu zagłuszał pisk mew, ale tłum poszukujących rozrywki przerzedzał się, a dzwonki automatów do gier zręcznościowych i hazardowych nie odzywały się tak często. Chwila była w sam raz odpowiednia, żeby rozmówić się z Theo Shawem. Rachel wiedziała, że musi być jeszcze w pracy, bo jego BMW stało zaparkowane na swoim stałym miejscu — przed „Szałasem Poławiaczy Homarów", czyli budką malowaną w zielone i żółte paski, w której nigdy nie sprzedawano homarów i nikt nawet nie miał takiego zamiaru. Szyld na budce głosił: „Hamburgery, hot dogi, prażona kukurydza, pączki". Rachel postała tam trochę, przyglądając się, jak jakieś starsze małżeństwo kupuje sobie porcję kukurydzy. Przygryzając wargę, rozważała wszelkie możliwe warianty tego, co zamierzała zrobić. Przede wszystkim musiała porozmawiać z Theo. Oczywiście i on popełnił w życiu niejeden błąd — najlepszy dowód, że nie rzucił się od razu na ratunek Salii, kiedy tylko zginął Kurejśi — ale w duszy z pewnością nie był złym człowiekiem. Zakochanym nieraz zdarza się postępować trochę dziwnie, ale zawsze doprowadzają sprawy do pomyślnego zakończenia. Błędem Salii było z kolei to, że nie powiadomiła Theo od razu o swojej ciąży, a drugim, może nawet większym — że zgodziła się wyjść za jednego człowieka, nosząc pod sercem dziecko innego. Theo przecież także umiał liczyć, więc nie wiadomo, co by zrobił, gdyby Salija wyszła wprawdzie za Hatima, ale urodziła wcześniej niż po ośmiu lub dziewięciu miesiącach! Rachel nadal nie znała odpowiedzi na najważniejsze pytanie: co Theo robił w piątek wieczorem na Nez? Nie chciała jednak nawet poznać tej odpowiedzi i modliła się, żeby policja o to nie zapytała. Uparcie sobie powtarzała, że u źródeł tego wszystkiego leżała miłość, nie zaś nienawiść i chęć mordu. Jeśli Theo zrobił krzywdę Hatimowi — w co nigdy właściwie nie wierzyła — to Hatim na pewno go do tego sprowokował. Może próbował go o coś oskarżyć lub powiedział coś przykrego, Theo nie wytrzymał, uderzył go i... tym jednym ciosem doprowadził do sytuacji, w której Salija teraz się znalazła. Rachel nie mogła znieść myśli, że przyjaciółka miałaby usunąć ciążę. Sądziła, że podjęła taką decyzję pod wpływem okoliczności: Hatim zginął tragicznie, więc przypuszczała, że nie ma już innego wyjścia. Ale Rachel wiedziała, że Salija żałowałaby tego czynu do końca swych dni. Takie dziewczęta jak ona — zdolne, wrażliwe, łagodne, niewinne, a przy tym odizolowane od życia — nie przechodzą nad podobnymi sprawami do porządku dziennego tak lekko, jak im się wydaje. A już na pewno nie przyszłoby jej łatwo pozbyć się dziecka, którego ojca uwielbiała. Musiała być szalona, aby sądzić, że przerwanie ciąży to jedyne wyjście. Rachel zawzięła się, że jej to udowodni. I co złego by się stało, gdyby Salija wyszła za Theo? Jasne, że jeśli jej rodzice by się o tym dowiedzieli — wpadliby w szał i może nawet przez kilka miesięcy nie odzywaliby się do niej. Na pewno jednak pokochaliby wnuka, bo przecież byłoby to dziecko ich jedynej córki, a wtedy sytuacja szybko wróciłaby do normy. Jednak aby mogło do tego dojść — przede wszystkim Rachel musiała przestrzec Theo, że policja może próbować wplątać go w sprawę zabójstwa Kurejśiego. Temu zaś mógł zapobiec tylko w jeden sposób — pozbyć się tej przeklętej bransolety, zanim policja zacznie coś kojarzyć. Musiała więc go ostrzec, a przy tym delikatnie dać mu do zrozumienia, jak powinien teraz postąpić wobec jej przyjaciółki. Pewnie nawet nie potrzebowałby ponaglenia, ale odkąd się dowiedział o śmierci Hatima — może nie mógł się zdecydować, a tymczasem zegar tykał nieubłaganie. Rachel miała jednak pewne wątpliwości. A jeśliby Theo zawiódł Saliję i nie chciał zrobić tego, co powinien? Zdarzają się wszak mężczyźni, którzy wolą uciec przed odpowiedzialnością. Któż mógłby zagwarantować, że Theo tak nie postąpi? Może nawet Salija się tego obawiała, skoro nie powiedziała mu o ciąży. Rachel postanowiła więc twardo, że gdyby Theodore Shaw uchylił się przed konsekwencjami swoich czynów — ona weźmie sprawę we własne ręce. Ostatnie wolne mieszkanie w „Przytulnych Gniazdkach" pozostało jeszcze nie sprzedane, a oszczędności Rachel wystarczą na pierwszą wpłatę. Jeśli więc Theo nie zachowa się jak należy, a Saliję rodzice wydziedziczą — ona, Rachel Winfield, stworzy swej przyjaciółce dom, w którym wspólnie wychowają dziecko Theo. Żywiła jednak cichą nadzieję, że do tego nie dojdzie. Kiedy Theo się dowie, że Salija zamierza przerwać ciążę, na pewno sam podejmie zdecydowane działania. Rozważywszy wszystkie warianty, Rachel minęła „Szałas Poławiaczy Homarów" i ruszyła wzdłuż mola. Nie uszła daleko, bo już w pasażu dostrzegła Theo pogrążonego w rozmowie z wróżką Rozalią. Uznała, że to dobry znak. Wprawdzie okoliczności nie wskazywały, aby Theo zasięgał porady wróżki — Rozalia nie czytała mu z ręki, nie kładła kart ani nie zaglądała w kryształową kulę, tylko trzymała na kolanach porcję pizzy — ale przecież między jednym a drugim kęsem peppe-roni mogła dzielić się z nim swoim doświadczeniem życiowym. Odczekała więc, aż skończą rozmowę. Kiedy Theo wstał, skinął głową Rozalii i klepnął ją po ramieniu — Rachel nabrała powietrza w płuca. Wyprostowała się, sczesała włosy na twarz i ruszyła ku niemu. Z niepokojem zauważyła, że ma na ręku nieszczęsną bransoletę. Pocieszała się, że już wkrótce ją zdejmie. — Chciałabym z tobą porozmawiać — zaczęła bez żad nych wstępów. — To bardzo ważne. Theo rzucił okiem na zegar o twarzy klowna, wieńczący wejście do pasażu. Rachel zlękła się, że jest gdzieś umówiony, więc szybko dodała: — Tu chodzi o Saliję. — Saliję? — Silił się na niezobowiązujący ton głosu. — Wiem o was wszystko, bo Salija nie miała przede mną tajemnic. Przyjaźnimy się od najmłodszych lat. — Czy to ona cię do mnie przysłała? W jego głosie pobrzmiewało zainteresowanie, co Rachel uznała za kolejny pozytywny objaw. Wywnioskowała stąd, że Theo nadal chce być z jej przyjaciółką. Być może więc zadanie, które przed sobą postawiła, okaże się łatwiejsze, niż przypuszczała. — No, może nie całkiem tak. — Rozejrzała się, gdyż le piej, aby nikt nie widział ich razem, szczególnie że policja już węszyła w pobliżu. Rachel i bez tego wpakowała się w niezłą kabałę, gdyż rano okłamała policjantkę, a potem jeszcze uciekła ze sklepu. Pogorszyć sytuację mogłoby tyl ko przyłapanie jej na rozmowie z Theo, a równocześnie je go z bransoletą na ręku. — Czy dałoby się porozmawiać gdzieś na osobności? To naprawdę ważna sprawa. Theo zmarszczył brwi, lecz ujawnił chęć współpracy, gdyż wskazał gestem na swoje BMW zaparkowane pod ścianą „Szałasu Poławiaczy Homarów". Rachel podążyła tam za nim, rzucając trwożne spojrzenia w stronę Marinę Paradę. Obawiała się bowiem, że przy jej pechu ktoś mógł ją zobaczyć już wcześniej. Na szczęście jednak do tego nie doszło. Theo wyłączył alarm w swoim samochodzie, wsiadł i otworzył Rachel przednie drzwi od strony pasażera. Rozejrzała się jeszcze raz i wśliznęła do środka. Aż syknęła, gdyż rozgrzana tapi-cerka parzyła ciało. Theo opuścił okna i odwrócił się na swoim siedzeniu. — No więc, o co chodzi? — spytał. — Musisz pozbyć się tej bransolety — wyrzuciła z siebie Rachel. — Policja już wie, że Salija kupiła ją dla ciebie. Nie spuszczał z niej wzroku, ale bezwiednie zacisnął palce prawej ręki wokół złotego kółka na lewym nadgarstku. — Ale co ty masz z tym wszystkim wspólnego? Wolałaby raczej, aby wykrzyknął z oburzeniem: „Za nic w świecie!", lub bez dodatkowego komentarza wyrzucił bransoletę do najbliższego kosza na śmieci, nad którym brzęczały muchy. — Rachel! — ponaglił ją, gdy nie odpowiedziała od razu. — Co ty masz do tego? Czy Salija cię przysłała? — Już drugi raz mnie o to pytasz — przypomniała nieśmiało. — Pewnie przez cały czas o niej myślisz? — Co tu się, u licha, dzieje? Była u mnie już jedna po- licjantka, taka przysadzista, z pokiereszowaną gębą. Brała ode mnie tę bransoletę i oglądała. — I tyś ją dał? — A co miałem zrobić? Nie wiedziałem, do czego jej to potrzebne. Dopiero kiedy się dobrze przyjrzała, poinformowała mnie, że poszukuje podobnej bransolety, którą Sa-lija jakoby miała wrzucić do morza. — No nie! — wyszeptała Rachel. — Na razie ona chyba jeszcze nie skojarzyła, że to jedna i ta sama — pocieszył ją Theo. — Każdy może mieć złotą bransoletę. Sam fakt jej posiadania o niczym nie świadczy. — Tylko że ona wie, co jest napisane w środku — rozwiała jego złudzenie Rachel. — Więc jeśli widziała ten sam napis na twojej... — Najwidoczniej dostrzegła w tym jakiś cień nadziei, gdyż z wyraźnym ożywieniem dokończyła: — Chyba że może nie zaglądała do środka? Po minie Theo poznała, że jednak policjantka ze Scotland Yardu obejrzała bransoletę aż nadto dokładnie, przeczytała wygrawerowaną sentencję i skojarzyła ją sobie z informacją uprzednio otrzymaną od Rachel i Salii. — Powinnam była zadzwonić do ciebie i do Salii — jęknęła. — Tylko że nie mogłam, bo mama od razu zaczęła mnie przyciskać do muru, więc musiałam zmyć się ze skle pu, kiedy tylko ta glina sobie poszła. Theo siedział, częściowo zwrócony ku niej, ale równocześnie patrzył w dal, w stronę bulwaru biegnącego wzdłuż wybrzeża poniżej domków plażowych ustawionych w trzy rzędy. Wbrew oczekiwaniom Rachel wyglądał bardziej na zmieszanego niż przestraszonego. — Nie rozumiem, jak mogli tak szybko do mnie do trzeć. Chyba Salija nie... — urwał i znów zwrócił się do niej, tym razem głosem tak ożywionym, jakby wyciągnął bardzo korzystne dla siebie wnioski: — Czy Salija powie działa glinom, że dała to mnie? Ale skąd, niemożliwe, przecież rzekomo miała wrzucić tę bransoletę do morza! Jak więc...? Odpowiedź mogła być tylko jedna i Theo musiał szybko sam ją znaleźć, bo dokończył: — Czy ta baba ze Scotland Yardu rozmawiała z tobą? Ciekawe, jakim sposobem do ciebie dotarła! — No bo... — zaczęła, ale jak miała wyjaśnić mu motywy swego postępowania, jeśli sama dobrze ich nie rozumiała? Salija zinterpretowała jej intencje po swojemu, ale myliła się, bo Rachel nie zamierzała niczego złego. Chciała jak najlepiej, po prostu inaczej wyobrażała sobie dalszy bieg wydarzeń. Sądziła, że Hatim po otrzymaniu kwitu wycofa się z narzeczenstwa, wtedy zostanie ujawniony związek Salii z Theo, a co za tym idzie — Salija będzie mogła poślubić, kogo i kiedy zechce, albo nawet wcale nie wychodzić za mąż, wedle swej woli. Teraz więc Rachel po prostu poinformowała Theo: — Między rzeczami Hatima znaleziono rachunek na tę bransoletkę. Policjanci badają wszystkie jego powiązania i tym tropem trafili do naszego sklepu. Osiągnęła tyle, że Theo zmieszał się jeszcze bardziej. — Ale dlaczego Salija dała mu ten kwitek? — myślał głośno. — Jaki to miało sens? Chyba że zmieniła zdanie co do tego małżeństwa, bo przecież nikt oprócz nas o tym nie wiedział... W tym momencie chyba coś zrozumiał. Rachel domyśliła się tego, bo przeszył ją ostrym spojrzeniem. Może zauważył strużki potu ściekające z jej skroni wzdłuż linii włosów i szczęki? — Nieważne, skąd to się u niego wzięło — zagadnęła szybko. — Może Salija zgubiła ten kwit na ulicy albo w domu położyła gdzieś na wierzchu i Jamna go znalazła? Trzeba ci wiedzieć, że Jamna nienawidzi Salii i zrobi wszystko, żeby wpakować ją w kłopoty. To prawdziwa wiedźma! Im więcej o tym myślała, tym bardziej sama wierzyła w tę wygodną dla siebie wersję. Nietrudno przecież było się domyślić, że Jamna chętnie uczyniłaby z Salii swą osobistą niewolnicę. Gdyby więc uniemożliwiła jej małżeństwo, spowodowałaby jednocześnie uwięzienie szwagierki w domu, a co za tym idzie — mogłaby dalej się nią wysługiwać. Załóżmy, że wspomniany rachunek wpadłby jej w ręce — z pewnością sama natychmiast przekazałaby go Hatimowi. — Ważniejsze jest co innego... — spróbowała odwrócić uwagę Theo od tego wątku. On jednak wciąż myślał o tym samym. — Więc Hatim wiedział, że Salija i ja... Nie patrzył już na Rachel, więc nie mogła wyczytać nic z jego oczu, ale wyobrażała sobie, co chciał powiedzieć. Jeżeli Hatim wiedział, że Salija i Theo byli kochankami, to owego tragicznego wieczoru szedł na Nez w bardzo konkretnym celu. Chciał się spotkać z Theo i wiedział po co — jego oskarżenie było w pełni uzasadnione! — Daj sobie spokój z Hatimem! — Rachel próbowała narzucić mu swój tok myślenia. — Było, minęło. Teraz naj- ważniejsze, co się stanie z Salija. Pewnie uważasz, że nie powinna była się zgodzić na małżeństwo z Hatimem, ale może dlatego zdecydowała się na nie tak szybko, że nie wierzyła w twoje dobre zamiary? Między zakochanymi czasem zdarzają się nieporozumienia i wtedy podejmują oni decyzje, których nie podjęliby w innych warunkach. Rozumiesz, o co mi chodzi? — Co się dzieje z Salija? — wybuchnął. — Dzwoniłem do niej wczoraj, ale nie chciała słuchać żadnych wyjaśnień. — Bo ona chce usunąć tę ciążę! — ucięła krótko Rachel. — Prosiła mnie o pomoc, to znaczy, żebym się dowiedziała, gdzie mogłaby to zrobić, i wywabiła ją z domu pod takim pretekstem, by jej rodzina niczego się nie domyśliła. Musi się spieszyć, bo potrwa całe miesiące, zanim ojciec znajdzie jej innego męża, a tyle czasu to ona już nie ma. Dopiero teraz Rachel dopięła swego — sprawiła, że na- tychmiast zapomniał o bransolecie i pechowym rachunku. Chwycił ją gwałtownie za rękę i gardłowym, schrypniętym głosem rzucił: — Co takiego?! A więc jednak zależało mu na Salii! — Ona się boi, że rodzice ją wydziedziczą, kiedy się do wiedzą o tym dziecku — wyjaśniała mu cierpliwie. — Sa lija nie wierzy, abyś chciał się z nią ożenić, a wie, że szyb ko nie znajdzie kogo innego. No, a niedługo już nie da ra dy ukryć swego stanu. Dlatego prosiła mnie, żeby znaleźć jej klinikę czy gabinet lekarski, gdzie mogłaby zrobić za bieg. Z tym nie ma problemu, ale ja nie chcę do tego przy- kładać ręki, bo wiem, czym to by dla niej było. Theo, przecież ona cię kocha, więc jak mogłaby zabić twoje dziecko? Puścił jej rękę i wpatrzył się w odległe skalne zbocze, na którym rozciągało się miasteczko. Tam pewnie w tej chwili Salija czekała na jego decyzję. — Musisz pójść do niej i porozmawiać — nalegała Ra chel. — Musisz ją przekonać, że świat się nie skończy, jeże li wyjedziecie gdzieś stąd i się pobierzecie. Jasne, że jej ro dzice nie będą tym zachwyceni, ale w końcu nie żyjemy w średniowieczu. W naszych czasach ludzie żenią się z mi łości, a nie z obowiązku... to znaczy, nie mówię, że nigdy... ale naprawdę trwałe i szczęśliwe małżeństwa są zawierane z miłości! Machinalnie potakiwał, ale Rachel nie była pewna, czy jej słowa do niego docierają. Zaciskał palce na kierownicy tak mocno, że pobielały w stawach, a mięsień poruszający szczękę drgał mu spazmatycznie. — Musisz coś zrobić! — naciskała Rachel. — Tylko ty możesz jej pomóc! Theo, zamiast odpowiedzieć, złapał się za brzuch i zanim Rachel zdążyła go uświadomić, że wystarczy poprosić Saliję o rękę, aby uratować ich wspólne dziecko — wyskoczył z samochodu. Podbiegł najkrótszą drogą do pojemnika na śmieci i zwymiotował tak gwałtownie i obficie, jakby miał wyrzygać wszystkie wnętrzności. Kiedy atak mdłości minął, Theo otarł usta ręka, a wtedy błysk popołudniowego słońca odbił się w złotej bransolecie. Nie wrócił jednak do samochodu, tylko stał nad śmietnikiem ze spuszczoną głową i dyszał jak po ciężkim wysiłku. Rachel uznała, że była to całkiem zrozumiała reakcja na tak szokującą wiadomość. Jak widać, Theo, tak samo jak i ona, nie chciał wydawać Salii pod nóż czy inne narzędzie, którym usuwa się niechciane płody z łona matek. Po raz pierwszy, odkąd wyrwała się ze sklepu, poczuła ulgę. Prawda, że popełniła błąd, oddając Hatimowi Kurej-śiemu kwit na bransoletę, ale nie ma złego, co by na dobre nie wyszło. Theo i Salija będą razem! Zaczęła już sobie wyobrażać, jak będzie wyglądało jej najbliższe spotkanie z Salija. Planowała, jakich słów użyje, aby zrelacjonować swoją rozmowę z Theo. Oczami duszy widziała już minę swojej przyjaciółki, kiedy ta się dowie, że Theo po nią przyjedzie... Tymczasem on podniósł głowę znad śmietnika i Rachel mogła zobaczyć jego minę. To, co ujrzała, spowodowało, że nogi jej się zatrzęsły. Theo miał wyraz twarzy człowieka, który wpadł w pułapkę bez wyjścia. Zanim ciężkim krokiem doszedł z powrotem do wozu, Rachel wiedziała już, że cokolwiek by się stało — nigdy nie ożeni się z jej przyjaciółką. Nie różnił się niczym od tych facetów, których Connie Winfield przyprowadzała do domu — co to spędzali z nią noc, rano zjadali śniadanie, a już po południu lub wieczorem uciekali jak złodzieje z miejsca przestępstwa. — Ach, nie, tylko nie to! — szeptała bezgłośnie. Zrozumiała, że Theo wykorzystał Saliję jak typowy mężczyzna. Mógł ją łatwo uwieść za pomocą komplementów i zalotów, jakich nie mogła się spodziewać po swoim rodaku. Nie spieszył się, dopóki nie zyskał pewności, że jest nie tylko gotowa, ale i chętna do fizycznego zbliżenia. No, a jeśli była i gotowa, i chętna — to odpowiedzialność za uboczne skutki rozkoszy, jakiej z nią użył, spadała wyłącznie na Saliję. Ona też dobrze o tym wiedziała. Rachel czuła narastającą niechęć, jakby żołądek podchodził jej do gardła. Miała świadomość, że przyjaciółkę spotkała straszna niesprawiedliwość. Salija była przecież tak dobrą dziewczyną, że zasługiwała na kogoś równie dobrego, nie takiego jak Theo Shaw. On tymczasem wsiadł do samochodu, więc Rachel otworzyła drzwiczki od swojej strony. — No więc, Theo — zaczęła z nieskrywaną pogardą — co mam przekazać Salii od ciebie? Otrzymała taką odpowiedź, jakiej się spodziewała, ale chciała ją usłyszeć, aby utwierdzić się w przekonaniu, że Theo jest dokładnie takim draniem, jak myślała. — Nic — odrzekł. Barbara cofnęła się od lustra, aby ocenić swoje dzieło. W drodze powrotnej do hotelu wstąpiła bowiem do Bootsa i spędziła dwadzieścia minut w dziale kosmetyków, skąd wyniosła pełną torbę środków upiększających. O pomoc w wyborze odpowiednich kolorów i marek zwróciła się do młodej ekspedientki, wymalowanej tak krzykliwie, jakby stanowiła żywą reklamę swego towaru. — Cudownie! — wykrzyknęła panienka, ładując do koszyka całą gamę buteleczek, słoiczków, pudełeczek i pędzelków. — Pani jest chyba w typie „wiosny", prawda? Ekspedientka zaoferowała się zrobić Barbarze makijaż na miejscu, ale widok żółtego cienia na powiekach dziewczyny w połączeniu z ciemnoczerwonym różem na policzkach nie dawał dobrego świadectwa jej talentom. Barbara wymówiła się więc, że woli raczej sama poćwiczyć. Kiedy, jeśli nie teraz, miała zacząć pracę nad ulepszaniem własnej urody? Przyglądając się swojemu odbiciu w lustrze hotelowej łazienki „z widokiem na morze", Barbara doszła do wniosku, że wygląda całkiem nieźle. Może nie kwalifikowała się jeszcze na okładkę „Vogue" ani na podręcznikowy przykład zwycięstwa kobiety nad złamanym nosem, sińcami i niezbyt klasycznymi rysami — wystarczyło to jednak dla osiągnięcia doraźnego efektu, szczególnie w przyćmionym świetle lub w towarzystwie słabo widzących... Schowała nowo nabyte kosmetyki do apteczki, zarzuciła na ramię torbę i wyszła z pokoju. Była głodna, ale wiedziała, że kolacja musi jeszcze poczekać. Zobaczyła bowiem przez okno, że przy stoliku na dworze siedzi Tajmullah Azhar z córeczką. Chciała zamienić z nim kilka słów, dopóki miała na to szansę. Zeszła na dół i skorzystała ze skrótu przez bar, wiedząc, że Basil Treves będzie o tej porze zbyt zajęty, by ją zaczepiać. Jeszcze kiedy wracała do hotelu, dawał jej znaki i szeptał: „Musimy porozmawiać", z taką miną, jakby miał niezwykle pilną wiadomość. Teraz jednak nakrywał już do stołu w jadalni, więc tylko rzucił: „Później", na co Barbara, aby go dowartościować, odpowiedziała znaczącym uniesieniem kciuka. Basil Treves był wprawdzie dość nieape-tycznym facetem, ale oddawał także nieocenione usługi. To w końcu dzięki niemu zidentyfikowała pełne imię Kum-hara! Kto wie, co jeszcze byłby w stanie odkryć, gdyby miał możliwości i odpowiednią zachętę? Na razie jednak musiała przede wszystkim porozmawiać z Azharem, więc nawet cieszyła się, że Treves jest chwilowo niedostępny. Przeszła przez bar prosto do drzwi balkonowych, otwartych z powodu wieczornego chłodu. U wyjścia zawahała się przez chwilę. Azhar i Hadija siedzieli na tarasie wykładanym płytkami przy koślawym stoliku z kutego żelaza, na którym leżała szachownica. Ślęczała nad nią dziewczynka, a jej ojciec, odchylony do tyłu, niedbale trzymając w ręku papierosa, obserwował ją z igrającym na wargach uśmiechem. Nie sądził, że ktoś nań patrzy, i na twarzy odmalowała mu się taka czułość, jakiej Barbara jeszcze u niego nie widziała. — Długo jeszcze będziesz się zastanawiać? — dogadywał przyjaźnie. — Przecież widzę, że nie masz już drogi odwrotu. Niepotrzebnie tylko przedłużasz agonię swego króla. — Kiedy ja myślę, tatusiu! — odparła Hadija, zmieniając pozycję. Teraz klęczała na krześle z łokciami na stole, a tyłeczkiem w powietrzu. Przeprowadziła dokładną inspekcję pola bitwy, sięgając najpierw po konia, a potem po jedyną pozostałą wieżę. Barbara zauważyła, że mała nie miała już królowej i szykowała się do kontrataku na przeważające siły przeciwnika. Ruszyła do przodu wieżą... — Oooo! — zareagował Azhar, na co Hadija cofnęła rękę. — Zmieniłam zdanie, zmieniłam zdanie! — zaczęła wyśpiewywać. — Hadijo! — Ojciec wymówił jej imię wyraźnie znie- cierpliwionym tonem. — Kiedy już raz podjęłaś decyzję, musisz się jej trzymać! — Całkiem jak w życiu — wtrąciła się w tym momencie Barbara, podchodząc do nich. — Barbara! — Hadija wyprostowała swe drobne ciało, nadal klęcząc na krześle. — Jak dobrze, że przyszłaś! Przez całą kolację cię wyglądałam. Musiałam jeść z panią Porter, bo tatuś gdzieś wyszedł, ale wolałabym, żeby ona była tobą. Coś ty zrobiła ze swoją buzią? O, umalowałaś się! Jak ślicznie! Nic nie widać siniaków! Prawda, tatusiu, że Barbara ślicznie wygląda? Azhar uniósł się z miejsca i kurtuazyjnie przytaknął. Hadija od razu zaszczebiotała radośnie: „Usiądź z nami, koniecznie usiądź!", więc przyniósł trzecie krzesło. Podsunął Barbarze papierosy i sam skorzystał z jej poczęstunku. — Moja mamusia też się maluje! — zwierzała się jej Hadija. — Obiecała, że mnie też nauczy to robić, kiedy będę starsza. Gdy się umaluje, ma takie piękne, wielkie oczy. Zresztą i tak ma duże. Prawda, tatusiu, że mamusia ma śliczne oczy? — Rzeczywiście ma — potwierdził Azhar, nie spuszczając wzroku z córki. Barbara się zastanawiała, co on w niej widzi: jej matkę, siebie samego czy żywy dowód ich miłości. Nie mogła się domyślić, a przypuszczała, że on jej tego nie powie. Zainteresowała się więc raczej sytuacją na szachownicy. — Ciężka sprawa, mała — oceniła szczupłe siły, z którymi Hadija zamierzała prowadzić dalsze działania. — Lepiej się od razu poddaj. — Phi! — rzuciła lekko Hadija. — I tak nie będziemy już kończyć, kiedy jesteś z nami. Lepiej rozmawiajmy. — Znów zmieniła pozycję; tym razem usiadła, obijając nóżkami w sandałkach nogi krzesła. — Układałyśmy dzisiaj z panią Porter takie puzzle z Królewną Śnieżką. Na obrazku ona spała, królewicz akurat chciał ją pocałować, a krasnoludki płakały, bo myślały, że ona nie żyje. Ale przecież ona nie wyglądała wcale na umarłą! Gdyby trochę pomyślały, to same by odgadły, dlaczego jej policzki są wciąż różowe. To i lepiej, bo nie wiedziały, że wystarczy pocałunek, aby ją obudzić. Dlatego spotkała prawdziwego królewicza i żyli razem długo i szczęśliwie! — To jest to, czego wszyscy pragniemy — skomentowała Barbara. — I jeszcze malowałyśmy — opowiadała dalej Hadija. — Pani Porter kiedyś ładnie malowała akwarelami, więc pokazała mi, jak to się robi. Namalowałam morze i molo, i jeszcze... — Hadijo! — zmitygował ją cichym głosem ojciec. Mała zaraz spuściła głowę i umilkła. — A wiesz, kochanie, że interesują mnie akwarele? — podchwyciła Barbara. — Chętnie obejrzałabym twoje ob razki, gdybyś chciała mi pokazać. Gdzie je masz? Dziewczynka od razu się rozpromieniła. — W naszym pokoju — oznajmiła. — Mam je przy nieść? Barbara przytaknęła, więc Azhar podał małej klucz od pokoju. Hadija wyprysnęła ze swego miejsca i popędziła na górę, tylko podskakiwały kokardy przy jej warkoczykach, a po chwili na schodach dał się słyszeć tupot sandałków. — Wychodzisz gdzieś na kolację? — spytała Barbara, kiedy zostali sami. — Po naszej konferencji musimy dopilnować paru spraw — orzekł enigmatycznie. Strząsnął popiół z papierosa i pociągnął łyk napoju stojącego na stole. Płyn miał bąbelki, pływała w nim kostka lodu i plasterek limetki. Musiała to być woda mineralna, bo Barbara nie wyobrażała sobie, aby Azhar popijał gin z tonikiem. Kiedy już się napił, odstawił szklankę na to samo wilgotne kółko, które odcisnęło jej denko. Potem zmierzył Barbarę badawczym spojrzeniem, toteż była pewna, że jej się rozmazał tusz do rzęs. — Nieźle się spisałaś na tej waszej konferencji — po chwalił. — Przynajmniej czegoś się dowiedzieliśmy, choć podejrzewam, że nie było to wszystko, co wiesz o sprawie. Teraz Barbara już zrozumiała, dlaczego Azhar nie wrócił od razu do hotelu i nie jadł kolacji razem z córką. Pewnie chcieli z kuzynem przedyskutować następny ruch. Ciekawe, co to będzie — wiec całej azjatyckiej społeczności, kolejna manifestacja uliczna, skarga do posła reprezentującego mniejszości etniczne czy jakiś incydent mający na celu wzbudzenie zainteresowania mediów? Barbara nie mogła tego przewidzieć, ale dałaby głowę, że Azhar z Muham-madem Malikiem zaplanowali swoje działania na najbliższe kilka dni. — A ja chciałabym się od ciebie dowiedzieć czegoś więcej na temat islamu — zaproponowała. — Coś za coś — podchwycił. — Jeżeli w zamian... — Azhar, ja się tak nie bawię! Mogę powiedzieć ci tylko to, do czego upoważniła mnie inspektor Barlow. — Znalazła wygodny wybieg. — Nie, po prostu pod tym warunkiem mogę brać udział w śledztwie. — Barbara zaciągnęła się papierosem i my- ślała, jak najlepiej pozyskać tego człowieka do współpracy. — Wydaje mi się, że mój udział w śledztwie byłby korzystny dla obu stron. Nie mieszkam tu stale, więc nie angażuję się po niczyjej stronie i nie jestem zainteresowana w obciążeniu bądź uniewinnieniu konkretnej osoby. Jeżeli ktoś z was przypuszcza, że śledztwo prowadzone jest tendencyjnie, to stanowię przeciwko temu najlepsze zabezpieczenie. — A jest? — chciał wiedzieć Azhar. — Nie mam pojęcia, bo siedzę w tym dopiero od dwudziestu czterech godzin. Wydaje mi się, że jestem dobra, ale chyba nie aż tak. To co, wystarczy nam taki układ? Azhar potrzebował trochę czasu, aby przemyśleć sprawę. W tym czasie próbował wyczytać z jej twarzy, czy powiedziała mu prawdę. — Ale wiesz, w jaki sposób doszło do złamania jego kręgosłupa? — zakonkludował. — Wiem. Pomyśl, jak inaczej moglibyśmy stwierdzić z całą pewnością, że to było morderstwo? — A było? — To już wiemy. — Strząsnęła popiół na płytki tarasu i zaciągnęła się papierosem. — Słuchaj, Azhar, co muzułmanie sądzą o homoseksualizmie? Zauważyła jego zaskoczenie. Pewnie się spodziewał, że zada mu pytanie dotyczące aranżowanych małżeństw, o których rozmawiali już rano. Tymczasem w śledztwie najwyraźniej pojawił się nowy wątek. Azhar był wystarczająco inteligentny, aby się domyślić jego związku ze sprawą. — Czyżby Hatim Kurejśi był... — Mamy zeznanie, które wskazywałoby na taką możliwość. — Wzruszyła ramionami. — Oczywiście to tylko możliwość, bo ten, kto tak zeznał, miałby powody, aby skierować nas na fałszywy trop. Chciałabym się jednak dowiedzieć, czym jest homoseksualizm w oczach muzułmanów, żebym nie musiała zasięgać informacji aż w Londynie. — A więc tak zeznał jeden z podejrzanych? — Azhar się zamyślił. — Czy to był Anglik? — Nie mógłbyś zmienić płyty? — westchnęła Barbara, wydmuchując duży kłąb dymu. — Co za różnica, Anglik czy Pakistańczyk? Czy wasi ludzie naprawdę chcą wykry- cia sprawcy tego mordu, czy tylko w przypadku, gdyby był nim Anglik? Zresztą ten podejrzany rzeczywiście jest Anglikiem, a drugi Anglik nam go wskazał. Prawdę mówiąc, mamy przynajmniej trzech podejrzanych, a każdy z nich jest Anglikiem. Może więc dasz sobie spokój i odpowiesz na moje pytanie? Azhar z lekkim uśmiechem na ustach pokruszył w palcach papierosa. — Szkoda, że nie wygarnęłaś tego wszystkiego z taką złością na konferencji! — zauważył. — Rozwiałabyś wtedy większość wątpliwości mojego kuzyna. Czemu tego nie zrobiłaś? — Powiedzieć ci prawdę? Bo mam głęboko gdzieś wąt- pliwości twojego kuzyna! — zdenerwowała się Barbara. — Gdybym nawet mu powiedziała, że mamy trzydziestu po- dejrzanych Anglików, nie uwierzyłby, dopóki nie podałabym ich nazwisk. Zgadza się? — Faktycznie — przyznał Azhar, pociągając łyk napoju. Powtórnie udało mu się odstawić szklankę na to samo miejsce, gdzie osiadła skroplona wilgoć. — No więc? — naciskała Barbara. Azhar namyślał się chwilę. W ciszy, która teraz zapadła, wręcz rażąco zabrzmiał tubalny śmiech Basila Trevesa gdzieś w tle. Azhar skrzywił się, dosłyszawszy w nim fałszywą nutę. — Homoseksualizm jest u nas absolutnie zakazany — stwierdził. — A jeśli już ktoś ma takie skłonności? — Musi je ukrywać. — Dlaczego? — Mężczyzna, który otwarcie uprawiałby praktyki ho- moseksualne, tym samym odcinałby się od zasad islamu — tłumaczył Azhar, bawiąc się przy tym królową, którą zdobył w grze z córką. Przesuwał figurkę między palcami do nasady kciuka i z powrotem. — Byłoby to odstępstwo, za które, podobnie jak za sam homoseksualizm, zostałby wyklęty nie tylko ze swej rodziny, ale i z całej wspólnoty muzułmańskiej. — A więc byłby zmuszony trzymać swoje skłonności w tajemnicy — myślała głośno Barbara. — Może nawet próbowałby się ożenić dla zachowania pozorów i uniknięcia podejrzeń? — To poważne zarzuty, Barbaro. Nie zapominaj, że oczerniając pamięć Hatima, uwłaczasz tym samym rodzinie, do której miał wejść. — Ależ ja nikomu niczego nie zarzucam! — zaprotestowała. — Jeżeli jednak ktoś sam stwarza powody do podejrzeń, to jasne, że policja się tym interesuje, bo taki nasz fach. Załóżmy, że był homoseksualistą, a więc dopuścił się oszustwa, czy tak? Jakiej kary mógłby się spodziewać ktoś, kto wyrządziłby taki dyshonor rodzinie w rodzaju Malików? — Małżeństwo to umowa między dwiema rodzinami, nie tylko między konkretnymi ludźmi. — Chryste, człowieku, chcesz mi wmówić, że rodzina Kurejśiego mogłaby podstawić zamiast niego któregoś z jego braci, żeby ożenił się z Saliją? Czy ona jest gorącą bułeczką, do której można włożyć świeżą kiełbaskę jak do hot doga? Azhar znów się uśmiechnął, tym razem chyba wbrew sobie. — To wspaniale, jak zawzięcie pani sierżant broni swojej płci! — zażartował. — Dziękuję za komplement. No więc... — Chciałem powiedzieć — wszedł jej w słowo — że taka dwulicowość Hatima wykopałaby między obiema rodzinami przepaść nie do pokonania. To z kolei rozniosłoby się po całej naszej społeczności. — Więc mało tego, że zostałby wyklęty przez własnych krewnych, to jeszcze zmniejszyłby ich szansę na emigrację? Podejrzewam, że mało kto chciałby po tym wszystkim wejść z nimi w układy małżeńskie, gdyby się rozniosło, że wciskają, że tak powiem, wybrakowany towar! — Zgadza się — potwierdził Azhar. „No, to już coś" — pomyślała Barbara. „Przynajmniej osiągnęliśmy jakiś postęp". — Czyli że miał masę powodów, aby nie afiszować się z tym, że był pedałem? — Jeżeli był — podkreślił Azhar. Barbara zdusiła niedopałek papierosa, dokładając w myśli nowy fragment do układanki. — Załóżmy więc, że ktoś się dowiedział, co on ukrywa — kontynuowała swoje rozważania. — Na przykład widział go w niedwuznacznej sytuacji... A jeśli potem ten sam człowiek przyszedł do Kurejśiego, opowiedział mu, co widział, i postawił pewne żądania... — Masz na myśli przede wszystkim kogoś, kto sugerowałby, że Hatim był homoseksualistą? W jego głosie pobrzmiewał zrozumiały niepokój. Barbara zdała sobie sprawę, że dalsze spekulacje w tym duchu prowadziłyby w kierunku, który od początku sugerował Muhammad. Postanowiła więc rozwiać jego złudzenia: — Mało który Anglik orientuje się w zawiłościach mu- zułmańskiego kodeksu moralnego, szczególnie gdy w grę wchodzą grzeszne skłonności konkretnego człowieka. — Twierdzisz, że tylko Azjata połapałby się w tych sprawach? — Niczego nie twierdzę. Jednakże ruchy gałek ocznych Azhara świadczyły o in- tensywnej pracy jego umysłu. Na myśl przyszedł mu właśnie jedyny Azjata nie spokrewniony z rodziną Malików, którego policja łączyła w jakiś sposób z Hatimem Kurej-śim. — Pewnie myślisz, że ten jakiś Fahd Kumhar miał coś wspólnego ze śmiercią Hatima? — sondował. — Ja tego nie powiedziałam! — wyparła się Barbara. — Ale nie wzięłaś też tego pomysłu z sufitu. Ktoś ci za- sugerował, że tych dwóch ludzi coś łączyło, prawda? — Azhar... — Przyjmijmy więc, że sama na to wpadłaś. Pamiętaj zatem, że jeżeli ten Kumhar stawiał wobec Hatima Kurejśiego takie żądania, o jakich mówisz, to mamy już do czynienia z szantażem. — Wybiegasz za daleko naprzód! — zaprotestowała. — Chciałam tylko powiedzieć, że skoro jeden człowiek podpatrzył podejrzane sprawki Kurejśiego, to takich ludzi mogło być więcej. Koniec, kropka. — Ale którymś z tych innych ludzi mógł być Fahd Kumhar, tak? — upierał się Azhar. Barbara zdenerwowała się, gdyż z jednej strony Azhar Przejrzał ją na wylot, a z drugiej ta przenikliwość mogła tylko dodatkowo namieszać, gdyby automatycznie do sprawy włączył się jego kuzyn. — Jaka, kurde, różnica, czy to był Fahd Kumhar czy Królewna Śnieżka? — warknęła, lecz w tym momencie zagłuszył jej słowa radosny szczebiot Hadii. — Patrzcie, patrzcie! — wyśpiewywała, stojąc już w drzwiach. W jednej rączce trzymała swoje akwarelki, a w drugiej słoik po dżemie z białą pokrywką. — Przyniosłam tylko dwa obrazki, bo ten z morzem mi się nie udał. Popatrz, Barbaro, co złapałam! Ona siedziała na krzaku róży, a kiedy wzięłam z kuchni słoik, to sama wleciała do środka! W słabym świetle zmierzchu Barbara dojrzała wystraszoną pszczołę obijającą się rozpaczliwie o szklane ścianki. — Włożyłam jej do środka jedzenie, a w pokrywce wy biłam kilka dziurek — chwaliła się Hadija. — Myślisz, że się ucieszy, jeśli zabiorę ją do Londynu? Przecież tam jest dużo kwiatów, więc będzie miała z czego robić miód! Barbara postawiła słoik obok szachownicy i dokładnie obejrzała jego zawartość. Jedzenie, o którym mówiła Hadija, stanowiła kupka więdnących płatków róży i kilka listków o zwiniętych do środka brzegach. Dziewczynka nie zapowiadała się może na specjalistkę z dziedziny entomologii, ale świetnie potrafiła rozbawić swe otoczenie. — Widzisz, dziecinko, z pszczółkami to nie jest takie proste — zaczęła jej tłumaczyć Barbara. — One mają duże rodziny i mieszkają w ulach. Gdybyś zabrała tę pszczółkę do Londynu, czułaby się tam samotna, bo nie miałaby ni kogo ze swojej rodziny. Dlatego ona teraz się tak denerwu je, bo robi się ciemno i chciałaby wracać do domu. U cie bie była tylko z wizytą. Hadija przycupnęła między nogami Barbary, z podbródkiem na wysokości blatu, a noskiem przyciśniętym do słoika. — Myślisz, że powinnam ją wypuścić? — upewniała się. — Tęskni za swoją rodziną i jest jej smutno? — Oczywiście — potwierdziła Barbara, biorąc do ręki akwarelki. — Pszczoły źle się czują w słoikach. Ani to dla nich dobre, ani bezpieczne. — Dlaczego? — chciała wiedzieć Hadija. Barbara spojrzała ponad obrazkami w oczy Azhara. — Bo jeśli zmusza się jakieś stworzenie, aby żyło wbrew swojej naturze, to się zawsze źle kończy. Agata Shaw doszła do wniosku, że Theo jej nie słuchał, i to ani teraz, ani przy drinkach, ani przy kolacji, kawie czy wieczornych wiadomościach. Fizycznie wprawdzie był obecny i nawet udawał, że bierze udział w rozmowie, czym mógłby oszukać mniej przenikliwą kobietę. Prawda jednak wyglądała tak, że rozbudowa Balford-le-Nez w tej chwili obchodziła go mniej, niż ją na przykład cena chleba w Moskwie. — Theodorze! — warknęła, ustawiając swą laskę tak, aby zagrodzić mu drogę. Któryś już bowiem raz z rzędu przechodził koło jej kanapy, zmierzając prosto ku otwarte mu oknu, jakby chciał wydeptać ścieżkę w perskim dywa nie. Starszej pani trudno było określić, co denerwowało ją bardziej — to, że symulował aktywny udział w rozmowie, czy to, że nagle zainteresował się ogrodem za oknem. W szybko zapadającym zmierzchu nie mógł wiele zoba czyć, ale gdyby zapytała go o to wprost — z pewnością od powiedziałby, że przykro mu patrzeć, jak schnie trawnik. Wyciągnięta laska nie przeszkodziła mu w przemierzaniu pokoju z końca w koniec. — Theodorze Michaelu Shaw! — wrzasnęła wreszcie. — Jeśli nie przestaniesz snuć się w tę i z powrotem po tym sa lonie, przyleję ci tą laską tak, że popamiętasz! Słyszysz? Dopiero to poskutkowało. Theo przystanął, odwrócił się w jej stronę i nawet spojrzał spod oka. — Myślisz, babciu, że dasz radę? Powiedział to z większą czułością, niż zamierzał. Przerwał swój marsz w stronę okna, ale nie przestawał tam spoglądać. — Co się z tobą, u diabła, dzieje? — naciskała. — Przez cały wieczór nie dotarło do ciebie ani jedno moje słowo. Już ja z tym skończę, i to jeszcze dzisiaj, jasne? — Z czym? — udał głupiego. Trzeba jednak przyznać, że minę miał wystarczająco zakłopotaną, aby prawie wprowadzić babcię w błąd. Ona jednak nie dala się tak łatwo nabrać. Nie na darmo wychowała sama czworo dosyć trudnych dzieci — a właściwie sześcioro, licząc Theo i jego upartego brata. Wyczuwała więc doskonale, kiedy coś się święci, szczególnie gdy próbowano to przed nią ukryć. — Nie udawaj durnia! — odburknęła. — Po raz kolejny spóźniasz się na kolację. Dziobnąłeś najwyżej dziesięć kęsów, nie tknąłeś sera, kawa całkiem ci ostygła, a przez ostatnie dwadzieścia minut albo wydeptujesz ścieżkę w dywanie, albo patrzysz na zegarek jak więzień, który oczekuje pory odwiedzin. — Dziś późno jadłem lunch, babciu — usprawiedliwiał się nawet wiarygodnie. — A od tego upału odechciewa się jeść. Kto w taką pogodę miałby apetyt na zapiekankę z łososiem? — Ja! — ucięła krótko. — Gorące potrawy są dobre na upał, bo ochładzają krew. — Ależ, babciu, to tylko jakieś stare babskie przesądy. — Bzdura! — parsknęła. — Zresztą nie chodzi mi o jedzenie, tylko o ciebie. Ściślej mówiąc, o twoje zachowanie. Od jakiegoś czasu nie jesteś sobą. Przerwała, aby pomyśleć, jak długo to mogło trwać. Od jak dawna nie był to już ten sam Theo, którego przez dwadzieścia lat znała i kochała na przekór wszystkiemu? Miesiąc, może dwa miesiące temu zaczęło się od coraz dłuższych okresów milczenia, utkwionych w nią badawczych spojrzeń, kiedy myślał, że na niego nie patrzy... Potem zaczęły się tajemnicze nocne eskapady, ukradkowe rozmowy przez telefon, a na domiar złego zauważyła, że Theo znacznie schudł. — Co tu się dzieje, do jasnej anielki?! — kategorycznie zażądała odpowiedzi. — Naprawdę nic, babciu! — odpowiedział ze sztucznym uśmiechem, który jednakże nie obejmował oczu. Mówił uspokajającym tonem, jaki zwykle przybiera lekarz, kiedy chce nakłonić do współpracy opornego pacjenta. — Co ty znów knujesz? — spytała bez ogródek. — Pamiętaj, że wykręty nic ci nie dadzą. — Ależ nic nie knuję! — zaprzeczył skwapliwie. — Myślałem akurat o interesach: o tym, jak rozrasta się weso- łe miasteczko, jak również — ile stracimy, jeżeli Gerry De-Vitt nie zdąży otworzyć restauracji przed sierpniowym świętem... Wrócił na poprzednie miejsce, jakby chciał tym dowieść prawdy swoich słów. Splótł dłonie między kolanami i starał się poświęcić babci tyle uwagi, na ile go było stać w tych dniach. — Kłamstwo niszczy — perorowała, jakby nie słyszała jego słów. — Jeśli nie wierzysz, przypomnij sobie trzy imiona: Stephen, Lawrence i Ulricke. Wszyscy troje byli mistrzami kłamstwa i oszustwa. Zauważyła drgnięcie jego powiek i odczuła satysfakcję, gdyż właśnie chciała go ugodzić w czułe miejsce. Trzema wymienionymi osobami byli brat, ojciec i matka Theo. Wszyscy okazali się obłudnikami, więc jedno po drugim wydziedziczyła i wyprawiła w świat, aby radzili sobie sami. Dwoje z nich już nie żyło, a trzeci... Kto wie, jaki marny koniec może spotkać Stephena Shawa w tym gnieździe żmij zwanym Hollywood? Odkąd w dziewiętnastym roku życia opuścił dom, Agata wmawiała sobie, że Theo będzie inny. Wydawał się inte- ligentniejszy i rozsądniejszy niż reszta jego najbliższej rodziny. W nim ulokowała więc swoje marzenia i jemu pragnęła zostawić majątek. Liczyła, że nawet jeśli nie dożyje powrotu Balford-le- Nez do dawnej świetności — Theo będzie kontynuował dzieło, przez co jakby przedłuży jej życie. Tak przynajmniej sądziła, ale przez ostatnie kilka tygodni — może nawet miesiąc czy dwa — jego zainteresowanie naprawdę ważnymi sprawami zdawało się słabnąć. Ostatnie kilka dni pokazało, że wnuk ma obecnie głowę zaprzątniętą czymś zupełnie innym, natomiast ostatnie godziny uzmysłowiły Agacie, że musi działać szybko, jeśli nie chce go utracić na zawsze. — Ależ ja wcale nie lekceważę twoich słów, babciu! — wykręcał się Theo. — Przepraszam cię, ale mam teraz tyle roboty przy molu, budowie restauracji, planach hotelu, z tą całą przepychanką w radzie miejskiej... — Zawiesił głos, bo zdał sobie sprawę, że bezwiednie znów skierował wzrok w stronę okna. Dodał więc szybko: — To wszystko przez ten cholerny upał. W taką pogodę nie jestem w stanie dać z siebie tyle, ile trzeba. Babcia obserwowała go spod oka, zastanawiając się, czy wnuk tym razem mówi prawdę, czy kłamie. — Dziś rano zażądałem ponownego zwołania nadzwy czajnego posiedzenia rady miejskiej — mówił dalej Theo. — Nasz punkt wróci na porządek dzienny, ale musimy pocze kać, aż ucichnie ta wrzawa wokół Azjatów i tego niebosz czyka znalezionego na Nez. To już stanowiło pewien postęp, choć powolny. Pierwszy raz po przebytym wylewie Agata zauważyła jakieś pozytywne objawy. Może mimo wszystko Theo rzeczywiście był szczery? Przynajmniej na razie chciała wierzyć, że tak jest. — Doskonale! — ucieszyła się. — Zanim dojdzie do posiedzenia, skaptujemy sobie wystarczającą liczbę głosów. Jakby tak dobrze pomyśleć, to te wczorajsze incydenty wła ściwie spadły nam z nieba. Dzięki nim zyskamy na czasie, aby urobić każdego radnego z osobna. Odniosła wrażenie, że udało się jej wreszcie skupić roz- proszoną uwagę wnuka. Chciała więc przy sposobności wy- korzystać czas rozmowy do maksimum. — Trevesem już się zajęłam — oświadczyła. — Jest po naszej stronie. — Naprawdę? — zareagował uprzejmie Theo. — Pewnie, że tak. Wyobraź sobie, że już dziś po obiedzie rozmawiałam z tym nadętym bubkiem. Trzeba przecież ocenić siły przeciwnika przed starciem! Im dłużej mówiła na ten temat, tym bardziej ją to podniecało, prawie na miarę pieszczot Lewisa, kiedy całował ją w kark! W którymś momencie zorientowała się, że właściwie mało ją obchodzi, czy Theo słucha, czy nie. Przez cały dzień powściągała swój entuzjazm, gdyż Mary Ellis nie nadawała się na partnerkę do zwierzeń, więc teraz musiała się wygadać za wszystkie czasy. — Bez problemu uzyskałam jego poparcie — promie niała. — On nie lubi Azjatów tak samo jak my i zrobi wszystko, aby wspomóc nasz projekt. Powiedział mi, że tyl ko nasz plan dobrze służy mieszkańcom miasta, a ci kolo rowi powinni znać swoje miejsce. Przecież Balford nie mo- że być ich twierdzą, a jeśli jakiś obiekt ma nosić czyjeś imię, niech ono będzie angielskie! Treves wyjątkowo nie cierpi Akrama Malika! — dodała ze szczególną satysfakcją, taką samą, jaką odczuwała podczas rozmowy telefonicznej, z której się dowiedziała, że nawet z tym antypatycznym hotelarzem coś ją łączy. Theo popatrzy! na swoje dłonie i zauważył to samo co i Agata — że palce trzymał ciasno zaciśnięte. — Babciu — próbował przekonywać — co to szkodzi, że Akram nazwał na cześć swojej teściowej skrawek zieleni z fontanną, jedną drewnianą ławką i krzewem złotokapu? Czy przez to warto podnosić taki raban? — Nie podnoszę żadnego rabanu, a już na pewno nie przez ten jego trawnik, po którym tylko myszy harcują! — Czyżby? — nie dowierza! Theo. — Odkąd pamiętam, nie snułaś nigdy żadnych planów rozbudowy miasta, dopóki nie przeczytałaś w „Standardzie", komu ten park został zadedykowany. — W takim razie masz kiepską pamięć. Zaczęliśmy prace przy molu na dziewięć miesięcy wcześniej, zanim Malik otworzył swój park. — Zgadzam się co do mola, ale o całej reszcie — hotelu, centrum rozrywki, domach przy Marinę Paradę, deptakach, renowacji High Street — nawet ci się wcześniej nie śniło. Odkąd przeczytałaś artykuł w „Standardzie" — najmujesz architektów, eksploatujesz planistów i nie spoczniesz, dopóki nie obwieścisz miastu i światu, że to ty jesteś autorką perspektywicznej wizji rozwoju Balford-le-Nez! — A jeśli nawet, to co? — obruszyła się Agata. — To moje miasto, w którym spędziłam całe życie. Kto ma większe ode mnie prawo inwestować w jego przyszłość? — Jeśli tylko o to chodzi, jestem jak najbardziej za tym — zgodził się Theo. — Obawiam się jednak, babciu, że przyszłość Balford to betka w porównaniu z twoimi tajnymi planami. — Czyżby? — zakpiła Agata. — Jakież to mają być te moje tajne plany? — Pozbycie się Pakistańczyków! — wypali! prosto z mostu. — Chciałabyś zniechęcić ich do osiedlania się w Balford-le-Nez przez zaporowe ceny gruntów, uniemożliwianie im nabycia działki pod meczet, otwierania sklepów, w których mogliby nabywać mięso z rytualnego uboju, znalezienia odpowiedniej pracy... — Pracy starczyłoby dla wszystkich! — przerwała mu Agata. — Niby kto miałby pracować w hotelach, restauracjach i sklepach, jeśli nie mieszkańcy Balford? — A jakże, przewidywałaś jakieś enklawy dla tych Pa- kistańczyków, których nie udałoby ci się wysiudać! — ironizował. — Przy zmywaniu garów, słaniu łóżek, szorowaniu podłóg. Żeby znali swoje miejsce i nie próbowali wspiąć się wyżej! — A po kiego licha mieliby się piąć wyżej? — oburzyła się Agata. — Wszystko, co mają, zawdzięczają temu krajowi i to im powinno wystarczyć. — Daj spokój, babciu — próbował ją zmitygować Theo. — Nie wmawiaj sobie, że przeżyjemy Imperium Brytyjskie. Bardziej rozzłościł ją znużony ton tej wypowiedzi niż same słowa. Jakby słyszała głos jego ojca! Zdawało się jej nawet, że go widzi! Kiedyś przecież na tym samym krześle siedział Lawrence, informując ją uroczyście, że zamierza rzucić studia i ożenić się ze szwedzką siatkarką, starszą od niego o dwanaście lat, której jedyną zaletą wydawał się imponujący biust i czekoladowa opalenizna. „Wydziedziczę cię!" — krzyczała wtedy. „Nie zostawię ci złamanego szylinga ani nawet pół korony!" W tym momencie nie przyszło jej na myśl, że te nominały dawno już wyszły z obiegu. Chciała zatrzymać go przy sobie za wszelką cenę i nie przebierała w środkach, aby osiągnąć cel. W końcu jednak udało się jej tylko wygnać syna z domu, a w efekcie wpędzić do grobu. Stare przyzwyczajenia stają się jednak drugą naturą i trudno je wykorzenić. Dlatego też Agata nie próbowała nigdy popracować nad usterkami własnego charakteru, czego wymagała od innych. Tym samym kategorycznym tonem oświadczyła teraz wnukowi: — Theo Shaw, jeśli nie podoba ci się mój plan rozwoju miasta i wolałbyś poszukać zatrudnienia gdzie indziej, le- piej przyznaj się od razu. Z łatwością znajdę kogoś na twoje miejsce, skoro tak ci się ze mną źle współpracuje. — Ależ, babciu! — jęknął zrezygnowanym tonem, ale Agata czekała na coś więcej. Na totalną kapitulację! — Mówię zupełnie poważnie. Zawsze byłam, jestem i będę szczera. Jeśli więc przeze mnie miałbyś nie spać po nocach, może najwyższy czas się rozstać? Wytrzymaliśmy razem dwadzieścia lat, a w dzisiejszych czasach mało które małżeństwo przetrwa taką próbę. Jeśli więc chcesz, tak jak twój brat, iść własną drogą, nie będę cię zatrzymywać. Wzmianka o bracie miała na celu przypomnienie, że Stephen opuścił dom z dziesięcioma funtami i pięćdziesięcioma dziewięcioma pensami w kieszeni. Do tej sumy przez następne dziesięć lat babka nie dodała ani pensa... Kiedy więc Theo wstał ze swego miejsca, Agata przelękła się, że błędnie go oceniła, sądząc, iż jeszcze potrzeba mu matczynego autorytetu, podczas gdy dawno z tego wyrósł. Jednak jego słowa upewniły ją, że wygrała. — No więc, od jutra zacznę obdzwaniać wszystkich radnych — obiecał. Zaciętość jej rysów ustąpiła miejsca uśmiechowi. — Więc już rozumiesz, jak możemy wykorzystać to za mieszanie dla naszych celów? Zobaczysz, że wygramy, a wtedy w całym mieście będą lśnić neony z nazwiskiem Shaw. Dopiero się poczujesz jak prawdziwy mężczyzna! Theo znów spoglądał w przestrzeń, tym razem jednak nie w kierunku okna. To, co znajdowało się za drzwiami, spowodowało, że zadrżał mimo upału. Bez słowa skierował się więc ku wyjściu. — A ty dokąd?! — zawołała za nim Agata. — Już dochodzi dziesiąta. — Muszę ochłonąć, babciu. — Ależ na dworze nie jest chłodniej niż w domu! — Za to powietrze jest świeższe. Ton głosu Theo uzmysłowił jej, że zwycięstwo nie obejdzie się bez kosztów. Barbara jadła kolację ostatnia spośród gości, więc Basil Treves mógł ją bez trudu wypatrzyć. Czekał już na nią w salonie, przez który zmierzała do wyjścia, gdyż zamiast zostać na kawie, wolała przejść się po klifach w nadziei, że może złapie ożywczy powiew morskiej bryzy. — Pani sierżant! — W ucho jej wionął świszczący szept Trevora. Hotelarz najwidoczniej znów się czuł agentem 007. — Nie chciałem przeszkadzać podczas posiłku... Śrubokręt w jego ręku wskazywał, że gospodarz próbował wyregulować odbiornik o wielkim ekranie, na którym właśnie Daniel Day-Lewis przysięgał dozgonną wierność biuściastej damie, aby za chwilę przeskoczyć wodospad. —Jeśli pani już skończyła, to gdyby znalazła pani chwilkę... Nie czekając na odpowiedź, złapał Barbarę za łokieć i podprowadził do recepcji. Sam przeszedł na drugą stronę biurka i z szuflady wyciągnął wydruk komputerowy. — Mam nowe informacje! — zaanonsował konspira cyjnym szeptem. — Wolałem tego nie ujawniać, dopóki pa ni przebywała w towarzystwie... no, wie pani kogo. Ale te raz jest pani sama, prawda? Wyjrzał ponad jej ramieniem, jakby się obawiał, że wyskoczy stamtąd Daniel Day-Lewis z rusznicą gotową do strzału. — Bardziej sama niż samotna! — Barbara zachodziła w głowę, dlaczego ten nieapetyczny facet nie zrobi czegoś ze swoją skórą. Tego wieczoru jeszcze intensywniej łuszczyła mu się płatkami, jakby miał całą twarz w listkach ciasta francuskiego. — Świetnie! — Rozejrzał się, aby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje, ale choć nikogo takiego nie znalazł, przechylił się przez ladę i wionął szeptem, z którego bił zapach ginu: — To wydruki jego rozmów telefonicznych. Dzięki Bogu zainstalowaliśmy w zeszłym roku nowy system, automatyczny, gdzie wszystkie rozmowy międzymiastowe są rejestrowane. Przedtem łączono nas przez centralkę ręczną. Czas i kierunek rozmów były tylko notowane przez telefonistkę, co nieraz prowadziło do pomyłek przy naliczaniu należności. -— To znaczy, że namierzył pan rozmowy telefoniczne Kurejśiego? — Barbara zachęcała hotelarza do dalszych zwierzeń. Była mile zaskoczona, gdyż mimo odstręczającego wyglądu ten człowiek okazał się prawdziwym skarbem. — Wspaniale, panie Treves. Co my tu mamy? Użyciem liczby mnogiej podbudowała jego miłość własną, więc skwapliwie podsunął jej wydruk komputerowy. Zaznaczył na nim około dwóch tuzinów rozmów z dwoma zerami przed numerem kierunkowym. — Pozwoliłem sobie posunąć się o krok dalej, pani sier żant. Mam nadzieję, że nie przekroczyłem swoich upraw nień. — Z oblepionej muszlami puszki po zupie Treves wy ciągnął ołówek, aby wskazywać nim kolejne punkty. — To są numery telefonów w Pakistanie, trzy w Karaći, a jeden w Lahaur, to znaczy w Pendżabie. Te dwa są w Niemczech, a konkretnie w Hamburgu. Oczywiście nie dzwoniłem tam, tylko sprawdziłem numery kierunkowe w książce te lefonicznej. Przy tych ostatnich słowach w jego głosie dźwięczało wyraźne rozczarowanie. Najwyraźniej wyobrażał sobie pracę policji podobnie jak większość ludzi — sądził, że w przerwach między śledzeniem podejrzanych, strzelaninami i pościgami samochodowymi zajmuje się ona głównie tajną działalnością. — To wszystkie jego rozmowy? — zdziwiła się Barbara. — Podczas całego pobytu? — Tylko zamiejscowe — uściślił Treves. — Miejscowych rozmów nie rejestrujemy. Barbara pochyliła się nad biurkiem, skrupulatnie przeglądając wydruk. Zauważyła, że najdłuższe rozmowy miały miejsce w pierwszych dniach pobytu Kurejśiego. Wszystkie połączenia dotyczyły tego samego numeru w Karaći. Natomiast w ciągu ostatnich trzech tygodni częstotliwość rozmów z zagranicą nasiliła się trzykrotnie. Nadal rozmawiał przeważnie z Karaći, ale cztery razy dzwonił także do Hamburga. Zatrzymała się nieco dłużej nad tym problemem. Wśród notatek, jakie pozostawili rozmówcy dzwoniący do Hatima Kurejśiego pod jego nieobecność, ani jedna nie pochodziła z zagranicy. Gdyby było inaczej, niezastąpiona Belinda Warner na pewno zameldowałaby o tym swojej przełożonej podczas popołudniowej odprawy. Albo więc Kurejśi zawsze dodzwaniał się tam, gdzie chciał, albo nie prosił o telefon w wypadku, gdyby nie zastał określonej osoby. Interpretację tę potwierdził zarejestrowany czas rozmów: najdłuższa trwała czterdzieści dwie minuty, podczas gdy najkrótsza — trzynaście sekund, a więc stanowczo za mało, aby zostawić wiadomość. Najbardziej jednak zaintrygowała Barbarę kumulacja rozmów bezpośrednio przed śmiercią Hatima. Jasne było, że należało sprawdzić, z kim denat rozmawiał. Spojrzała więc na zegarek, zastanawiając się, którą godzinę wskazywały teraz zegary w Pakistanie. — Panie Treves, pan jest geniuszem! — przypochlebia- ła się hotelarzowi, chcąc go szybciej spławić. Skłonił się z ostentacyjną skromnością, trzymając rękę na sercu. — Pomoc pani sierżant to dla mnie prawdziwy zaszczyt — oświadczył. — O cokolwiek pani zapyta, będę starał się w miarę możliwości znaleźć odpowiedź. Gwarantuję całkowitą dyskrecję, może pani na mnie polegać, czy to mają być informacje, dowody czy zeznania świadków. — O, właśnie! — Barbara doszła do wniosku, że to najlepszy moment, aby i od niego się dowiedzieć, co robił w chwili śmierci Kurejśiego. Starała się przeprowadzić tę rozmowę tak, aby nie wzbudzić jego nadmiernej czujności. — W piątek wieczorem, panie Treves... Od razu zamienił się w słuch, unosząc brwi i splatając dłonie na wysokości trzeciego guzika od koszuli. — Tak, słucham? Co w piątek wieczorem? — Widział pan, jak Kurejśi wychodził, prawda? Potwierdził, że istotnie widział. Znajdował się akurat w barze, gdzie serwował brandy i porto. W którymś momencie dostrzegł w lustrze odbicie Kurejśiego schodzącego ze schodów. Zdawało mu się nawet, że mówił już o tym pani sierżant! Zapewniła go, że w rzeczy samej, mówił, teraz jednak przede wszystkim chciała się dowiedzieć, czy w barze prócz niego znajdował się ktoś jeszcze. Komuś przecież chyba nalewał to brandy i porto? A jeśli tak, czy ktoś z tych gości wyszedł o tej samej porze co Kurejśi, może nawet bezpośrednio po nim? — Aha! — Treves uniósł palec wskazujący na znak, że zrozumiał. Wyjaśnił, że jedynymi osobami, które opuściły bar zaraz po Kurejśim, były: biedna starsza pani Porter, poruszająca się za pomocą balkonika, a więc z pewnością niezdolna do pościgu za kimkolwiek, oraz równie wiekowi państwo Reed. Ci ostatni przybyli tu z Cambridge, aby świętować czterdziestą piątą rocznicę ślubu. Przy tej okazji Treves zaznaczył, że dla gości urządzających w hotelu przyjęcia urodzinowe, weselne bądź rocznicowe organizuje zawsze dodatkowe atrakcje. — Ci państwo na przykład zamówili szampana i czekoladki. Reszta gości natomiast przesiedziała w barze lub salonie do wpół do dwunastej w nocy. Mógł ręczyć za każdego z nich, a oni za niego, gdyż przebywali razem przez cały wieczór. Barbara przyjęła te informacje z zadowoleniem, gdyż Treves tym sposobem dostarczył jej własne alibi. Podziękowała mu, życzyła dobrej nocy i z wydrukiem komputerowym pod pachą poszła schodami na górę. W swoim pokoju od razu usiadła przy telefonie. Aparat stał na jednej z dwóch rozchwierutanych szafek nocnych, obok zakurzonej lampki w kształcie ananasa. Trzymając na kolanach wydruk połączeń telefonicznych, wybrała najpierw wyjście na zewnątrz, a potem pierwszy niemiecki numer z listy. Po kilku sygnałach ktoś po drugiej stronie Morza Północnego podniósł słuchawkę. Barbara nabrała powietrza w płuca, aby przedstawić się swemu rozmówcy. Zamiast człowieka zgłosiła się jednak automatyczna sekretarka. Nagrany był na niej męski głos mówiący po niemiecku z szybkością karabinu maszynowego. Barbarze udało się wychwycić z potoku słów cyfrę siedem i dwie dziewiątki oraz kończące rozmowę słowo tschus, które uznała za niemiecki odpowiednik zwrotu „cześć", »do widzenia" lub czegoś podobnego. Po usłyszeniu długiego sygnału nagrała się na sekretarkę, podając swoje nazwisko, numer telefonu i prośbę o oddzwonienie, żywiąc w duchu nadzieję, że telefon odbierze ktoś mówiący po angielsku. Tymczasem wykręciła następny numer w Hamburgu i połączyła się z kobietą, która mówiła tak samo niezrozumiale jak męski głos nagrany na sekretarce. To jednak była przynajmniej żywa istota ludzka i Barbara nie miała zamiaru wypuścić jej z rąk. Jakże teraz żałowała, że nie uczyła się w szkole języków obcych! Po niemiecku umiała powiedzieć tylko jedno zdanie: Bitte zwei Bier, co raczej nie pasowało do sytuacji. Z wysiłkiem zdołała jedynie wydukać: — Ich spreche... to znaczy sprechen vous... nie, źle!... Ich bin ein... dzwonię z Anglii... O, kurka wodna! Okazało się jednak, że te słowa przyniosły pożądany efekt, gdyż interlokutorka tym razem odezwała się po angielsku, choć lakonicznie i z silnym niemieckim akcentem. — Tu Ingrid Eck z komendy policji w Hamburgu. Wer ist das, bitte? Jak mogę pomóc? Rany boskie, komenda policji w Hamburgu? Jaki interes mógł mieć mieszkający w Anglii Pakistańczyk do niemieckiej policji? — Przepraszam. — Zreflektowała się. — Z tej strony sierżant- detektyw Barbara Havers ze Scotland Yardu. — Scotland Yard? — zdziwiła się kobieta z tamtej strony. — Z kim pani chce mówić? — Nie jestem pewna — przyznała szczerze Barbara. — Szukamy mordercy, a jego ofiara... — Macie niemiecką ofiarę? — Nie dała jej skończyć Ingrid Eck. — Niemiec jest zamieszany w morderstwo? — Nie, denat był Azjatą, Pakistańczykiem. Nazywał się Hatim Kurejśi i na dwa dni przed śmiercią dzwonił pod ten numer. Chciałabym sprawdzić ten kontakt i porozmawiać z osobą, do której telefonował. Czy mogłaby mi pani w tym pomóc? — Ach, ja, rozumiem! — Ingrid rzuciła w przestrzeń potok niemieckich słów, z których Barbara zdołała wyłowić tylko England i Mord. Odpowiedziało jej kilka innych głosów, przeważnie gardłowych, jakby sześciu facetów jednocześnie odchrząkiwało obfitą wydzielinę z zatok. Temperatura tej rozmowy dała Barbarze pewną nadzieję, którą jednak zniweczyło ponowne zgłoszenie się Ingrid. — Tu Ingrid — zapowiedziała. — Mam strach, że nie możemy pomóc. Barbara nie od razu się połapała, że Niemka błędnie użyła zwrotu „mam strach" zamiast „obawiam się". — Przeliteruję pani nazwisko zamordowanego — za proponowała. — Takie cudzoziemskie nazwiska czasem ła twiej jest rozpoznać, gdy się je zobaczy. Może wtedy ktoś z was je sobie przypomni? Powoli, z przerwami i po licznych poprawkach, Ingrid zanotowała nazwisko Hatima Kurejśiego i łamaną angielszczyzną obiecała, że puści je w obieg po całej Komendzie Głównej Policji w Hamburgu. Uprzedziła jednak, żeby Scotland Yard nie robił sobie wielkich nadziei, gdyż w tej placówce pracuje kilkaset osób, więc nie ma pewności, czy nazwisko denata dotrze do tej właściwej. Poza tym jest przecież sezon urlopów, ludzie są przepracowani, a niemieccy policjanci zajmują się raczej niemieckimi problemami niż angielskimi... „Ładna mi Unia Europejska!" — pomyślała Barbara. Poprosiła Ingrid, aby zrobiła co w jej mocy, po czym podała jej swój numer telefonu i odłożyła słuchawkę. Wytarła spoconą twarz podołkiem swojej koszulki i rozważała, jak nikłe ma szanse, że następnym razem natrafi na anglojęzycznego rozmówcę. W Pakistanie musiało już być dobrze po północy, a ona przecież nie znała urdu nawet na tyle, żeby wytłumaczyć wyrwanemu ze snu Azjacie, po co dzwoni o tak dziwnej porze. Postanowiła więc powierzyć to zadanie komuś bardziej kompetentnemu. Przeszła więc do tej części hotelu, gdzie mieścił się pokój Kurejśiego. Zatrzymała się przed tymi drzwiami, za którymi poprzedniego wieczoru słyszała grający telewizor. Tu musieli mieszkać Azhar i Hadija, bo przecież Basil Tre-ves nie odstąpiłby od swojej zasady lokowania Azjatów w odpowiednim dystansie od białych gości. Najpierw zapukała delikatnie i wymówiła imię Azhara, a potem zastukała jeszcze raz, mocniej. Usłyszała od wewnątrz obrót klucza w zamku i w drzwiach stanął Pakistańczyk, ubrany w brązowy szlafrok, z papierosem w ręku. Pokój za nim tonął w półmroku, paliła się tylko lampka nocna osłonięta dużą niebieską chustką do nosa. Najwi- doczniej jednak takie światło wystarczało Azharowi do czytania, bo przy jego poduszce leżał plik jakichś dokumentów. — Czy Hadija śpi? Mógłbyś wpaść do mnie na chwilę? — spytała bez wstępów. Ta niespodziewana propozycja tak go zaszokowała, że Barbara dopiero teraz zdała sobie sprawę z jej dwuznaczności i spłonęła rumieńcem. — Chodzi mi o to, żebyś zadzwonił w kilka miejsc do Pakistanu — uzupełniła szybko, dodając wyjaśnienie, skąd wzięły się u niej tamtejsze numery telefonów. — Aha. — Spojrzał na złoty zegarek na swoim szczupłym nadgarstku. — A wiesz, która teraz jest godzina w Pakistanie? — Pewnie późna. — Raczej bardzo wczesna, aż nieprzyzwoicie wczesna! — poprawił ją. — Czy nie załatwiłabyś lepiej tych samych spraw o rozsądniejszej porze? — Nie wtedy, kiedy mamy do czynienia z morderstwem — sprostowała. — Zrobisz to dla mnie, Azhar? Spojrzał przez ramię do wnętrza pokoju, gdzie na drugim łóżku spała zwinięta w kłębek Hadija. We śnie przytulała do siebie szmacianego Kermita. — No, dobrze — zdecydował się Azhar. — Tylko poczekaj chwilę, aż się przebiorę... — Daj spokój, nie musisz się ubierać. To potrwa najwyżej pięć minut. Chodźmy! Nie dała mu czasu na dyskusję, tylko ruszyła naprzód korytarzem. Usłyszała za sobą odgłos zamykanych drzwi i zgrzyt klucza, więc poczekała na Azhara u szczytu schodów. — W ciągu ostatnich trzech tygodni Kurejśi przynajmniej raz dziennie dzwonił do Pakistanu — tłumaczyła mu po drodze. — Ciekawe, czy ci, do których dzwonił, wiedzą o jego śmierci. — Rodzinę zawiadomiliśmy — poinformował ją Azhar. — Nie wiem natomiast, do kogo jeszcze mógł dzwonić. — Tego właśnie chcemy się dowiedzieć. Otworzyła drzwi do swego pokoju i gestem zaprosiła Azhara do środka. Ze słowami: „Przepraszam za ten bała- gan", zgarnęła z podłogi swoją rozrzuconą bieliznę, spodnie ściągane w talii i bawełnianą koszulkę, którą nosiła wcześniej. Podprowadziła swego gościa do nocnego stolika, na którym leżał wydruk z rozmów Kurejśiego. — Usiądź sobie wygodnie i zajmij się tym — zapropo nowała. Azhar przyjrzał się spisowi numerów, wypuszczając kłąb dymu, który jak wąż zwinął się nad jego głową. Postu-kał palcami przy zakreślonych numerach i podniósł wzrok na Barbarę. — Czy na pewno chcesz, żebym zlokalizował te rozmowy? — zapytał na wszelki wypadek. — A niby dlaczego miałabym nie chcieć? — Nie zapominaj, że znajdujemy się po przeciwnych stronach barykady. Przypuszczalnie będę rozmawia! w urdu, więc skąd wiesz, czy przekażę ci prawdę? Utrafił w sedno, bo w gruncie rzeczy Barbara nie zastanawiała się zbytnio nad wiarygodnością Azhara jako źródła informacji. Właściwie w ogóle o tym nie pomyślała, sama nie wiedząc dlaczego. Mimo to zapewniła go uspokajająco: — Przecież wszyscy dążymy do tego samego celu. Chcemy złapać mordercę Hatima, więc nie przypuszczam, żebyś próbował zaciemniać prawdę, gdybyś ją znał. Po pro stu jakoś mi nie wyglądasz na zdolnego do takich rzeczy. Spojrzenie, jakim ją obrzucił, zawierało w sobie mieszaninę zadumy, olśnienia i zakłopotania. — Jak sobie życzysz — podsumował i podniósł słu chawkę. Tymczasem Barbara wyciągnęła z torebki papierosy, zapaliła jednego i usiadła przy toaletce, umieszczając popielniczkę w zasięgu obojga. Azhar swoimi długimi palcami odgarnął pasmo czarnych włosów z czoła. Odłożył papierosa na popielniczkę i oznajmił: — Już dzwoni. Masz coś do pisania? — Po chwili zaś dodał: — Zgłosiła się automatyczna sekretarka. Marszcząc brwi, wysłuchał komunikatu i zanotował coś pobieżnie na wydruku. Nie nagrał jednak na sekretarkę żadnej wiadomości, tylko odwiesił słuchawkę. — Ten numer — odkreślił jeden z wykazanych na wydruku — należy do biura podróży „Dookoła Świata" w Ka-raći. Mają nagrane godziny urzędowania, ale oczywiście nie pracują między północą a siódmą rano — zakończył z uśmiechem i sięgnął po papierosa. — Ciekawe, po co dzwonił do nich aż cztery razy w ostatnim tygodniu — zastanawiała się Barbara, przeglądając wydruk. — Rozumiesz coś z tego? Planował podróż poślubną czy raczej ucieczkę od ołtarza? — Podejrzewam, że po prostu załatwiał transport dla swoich krewnych. Na pewno chcieli być na jego ślubie z moją kuzynką. Mam dzwonić dalej? Barbara potwierdziła, więc wykręcił następny numer. Uzyskał połączenie i po chwili rozmawiał już w urdu. Do uszu Barbary dochodził głos jego rozmówcy, zrazu niezdecydowany, potem ożywiony i gwałtowny. Wymiana zdań trwała kilka minut, przy czym pojawiały się w niej angielskie słowa. I tak Barbara słyszała co jakiś czas swoje nazwisko oraz zwroty w rodzaju „Scotland Yard", „Balford-le-Nez", „Hotel »Pod Spalonym Domem«" i „Policja w Es-sex". Kiedy odwiesił słuchawkę, natychmiast zarzuciła go py- taniami: „No i co?", „Kto to był?", „Co powiedział?", ale Azhar gestem ręki nakazał jej milczenie i wykonał następny telefon. Tym razem rozmawiał dłużej i w trakcie konwersacji robił notatki, gdyż męski głos po drugiej stronie udzielał mu jakichś informacji. Barbarę korciło, aby wyrwać Azharowi słuchawkę z ręki i zażądać dodatkowych danych, ale nakazała sobie cierpliwość. Azhar nie skomentował także tej rozmowy, dopóki nie przeprowadził następnej. Barbara wyróżniała już grzecznościową formułkę na przywitanie, przeprosiny za telefon o nietypowej porze i wyjaśnienie, w którym raz po raz przewijało się nazwisko Hatima Kurejśiego. Ta rozmowa trwała najdłużej i po jej skończeniu Azhar w ponurej ciszy kontemplował leżący przed nim wydruk, dopóki Barbara pierwsza się nie odezwała. Wyraz jego twarzy był tak poważny, że Barbarę to aż za- niepokoiło. Sama przecież udostępniła mu ważny element śledztwa, z którym mógł teraz zrobić, co chciał — dowolnie go przeinaczyć lub powtórzyć swemu kuzynowi z tendencyjnym komentarzem. — Azhar! — ponagliła go. Uniósł się z miejsca, wsadził do ust papierosa i zaciągnął się dymem. Dopiero wtedy odpowiedział Barbarze: — Pierwszy telefon był do jego rodziców. — To ten numer na samym początku wydruku? — Tak. Są oczywiście... — przerwał, szukając właściwego określenia — zdruzgotani wiadomością o jego śmierci. Pytali, na jakim etapie jest teraz śledztwo. Chcieliby też dostać ciało, bo uważają, że inaczej nie będą w stanie należycie opłakiwać syna. Pytali, czy muszą zapłacić policji za wydanie ciała. — Zapłacić? — zdziwiła się Barbara, ale Azhar nie sko- mentował i mówił dalej. — Matka Hatima znajduje się pod stałą opieką lekarską, bo dostała zapaści, gdy dowiedziała się o śmierci najstarszego syna. Jego siostry miejsca sobie znaleźć nie mogą, brat od soboty nie odezwał się ani słowem... Jedna babcia ze strony ojca jako tako panuje nad sytuacją, ale cierpi na chorobę wieńcową i nadciśnienie, więc zawał mógłby ją zabić... Ten telefon tylko wystraszył wszystkich. Zatrzymał wzrok na Barbarze, więc pospieszyła z wyja- śnieniem: — Morderstwo to w ogóle paskudna sprawa. Nawet je śli aresztujemy mordercę, to koszmar automatycznie się nie skończy i skłamałabym, gdybym próbowała ci wmó wić, że będzie inaczej. Przytaknął, w zakłopotaniu drapiąc się po karku. Zauważyła przy tym, że pod szlafrokiem ma na sobie tylko spodnie od piżamy. W świetle panującym w pokoju ciemna skóra na jego nagiej piersi wyglądała jak wypolerowana. Barbara wstała i podeszła do okna, gdyż słychać za nim było dochodzącą zewsząd muzykę. W którymś z domów na wysokim brzegu ktoś intensywnie ćwiczył na klarnecie. — Następny numer należał do mułły — usłyszała za sobą głos Azhara. — To znaczy: do duchownego, świętego człowieka. — Czy to jest to samo co ajatollah? — Nie, to lokalny autorytet religijny niższego szczebla. Sprawował opiekę duszpasterską nad społecznością, w któ rej wychował się Hatim. Zabrzmiało to tak poważnie, że Barbara aż się odwróciła i stwierdziła, że wyraz twarzy Azhara jest równie poważny. — Czego on chciał od mułły? Czy to miało coś wspólnego ze ślubem? — dopytywała. — Raczej z Koranem — sprostował Azhar. — Chciał przedyskutować z mułłą ten ustęp, który był zaznaczony w tekście i który tłumaczyłem podczas naszej wspólnej konferencji. — Ten o wyprowadzeniu z miasta pełnego gnębicieli? — Tak — potwierdził Azhar. — Ale bardziej interesował go fragment mówiący o słabości. Prosił mułłę o właściwą interpretację tego pojęcia. — Więc dzwonił aż do Pakistanu tylko po to, aby się dowiedzieć, co Koran rozumie przez „słabość"? Przecież to bezsens! — Hatim znał określenie „słabość", ale chciał wiedzieć, jak stosować tę definicję w praktyce. Koran nakazuje muzułmanom walkę w obronie słabych, więc Hatim pytał mułły, po czym poznać, kto jest slaby, a kto nie. — Kurczę blade, o co mu chodziło? — mruknęła Barbara bardziej do siebie niż do swego towarzysza. Usiadła z powrotem przy toaletce i zgniotła niedopałek w popielniczce. — Chciał z kimś walczyć? — Rozmawiał także z muftim. — Azhar spokojnie rela- cjonował przeprowadzone rozmowy. — To specjalista od prawa koranicznego. — Aha, prawnik? — Coś podobnego. Mufti zajmuje się właściwą interpretacją przepisów prawa. Potrafi także redagować fatwy. — Co to takiego? — Coś w rodzaju opinii prawnych. — Czego więc Kurejśi mógł chcieć od kogoś takiego? Azhar zawahał się i Barbara wyczuła, że tu musi leżeć przyczyna jego poważnego zachowania. Zamiast odpowiedzieć, zdusił papierosa, potem powtórnie odgarnął włosy z czoła, a w końcu zaczął oglądać własne stopy. Były bose, szczupłe i gładkie, o wysokim podbiciu. Równie dobrze mogły należeć do kobiety. .— No, Azhar, tylko mi się teraz nie wycofuj! — ponagliła go Barbara. — Jesteś mi potrzebny. — Ale moja rodzina... — Też cię potrzebuje, wiem o tym! Chyba jednak wszyscy chcemy tego samego — żeby morderstwo na Kurejśim nie uszło bezkarnie, obojętne, czy sprawcą był biały, czy Azjata. Nawet Muhammad nie pragnąłby czego innego, choć tak usilnie stara się chronić swoich ludzi. Azhar już tylko westchnął. — Hatim radził się muftiego w materii grzechu. Chciał wiedzieć, czy muzułmanin, który miałby ciężki grzech na sumieniu, pozostałby nadal muzułmaninem, czyli członkiem wspólnoty wyznaniowej. — A co za tym idzie, członkiem swojej rodziny, prawda? — Rodziny i wspólnoty równocześnie. — I co mufti mu powiedział? — Mówił coś o usul al-figh, czyli źródłach prawa. — Jakie to źródła? Azhar podniósł głowę i patrząc jej prosto w oczy, zaczął wyliczać: — Koran, sunna proroka... — Co to jest „sunna"? — Przykład proroka. — I co jeszcze? — Decyzje wspólnoty i wynikające stąd wnioski... To, co wy nazywacie dedukcją. Barbara na ślepo namacała paczkę papierosów. Wytrząsnęła jednego dla siebie i podsunęła paczkę Azharowi. On ze swej strony wziął z toaletki pudełko zapałek, podał Barbarze ogień i sam zapalił papierosa, po czym wrócił na poprzednie miejsce na brzegu łóżka. — No więc, kiedy już pogadali sobie z muftim na ten temat, musieli chyba dojść do jakiegoś konkretnego wnio sku? — naciskała Barbara. — Znaleźli odpowiedź na pyta nie, czy muzułmanin winien ciężkiego grzechu może pozo stać muzułmaninem? Na to pytanie Azhar odpowiedział również pytaniem: — A jak myślisz, Barbaro, czy można żyć, nie prze strzegając zasad islamu, i nadal się uważać za jego wyznaw cę? Barbara próbowała dopasować zwrot o „zasadach islamu" do swojej dotychczasowej wiedzy o Kurejśim, jego życiu i ludziach, z którymi miał kontakt. Na tym tle postępowanie Pakistańczyka wydało jej się nagle logiczne. — Przedtem, kiedy siedzieliśmy na dworze, mówiłeś, że homoseksualizm jest kategorycznie zakazany przez Koran — przypomniała. — Zgadza się. — A przecież on miał się żenić, mało tego — właściwie już musiał! Zobowiązania były dopięte na ostatni guzik, rodzina wybierała się na wesele, ba, nawet zaplanował noc poślubną! — Na to wygląda — wymijająco odpowiedział Azhar. — Możemy więc założyć, że po rozmowie z muftim Ha-tim Kurejśi postanowił gruntownie zmienić swoje życie i zacząć przestrzegać zasad islamu? — Barbara powoli naprowadzała rozmowę na wybrany cel. — Może już po przybyciu do Anglii postanowił się ustatkować, ale popadł w konflikt z własnym sumieniem? Poczynił już zobowiązania małżeńskie, a z drugiej strony czuł nadal pociąg do chłopców. Poprzysiągł, że z tym zerwie, ale nie mógł się powstrzymać od odwiedzania powszechnie znanych miejsc spotkań gejów. Nawet poderwał jakiegoś chłopaka na rynku w Clacton i zaczął z nim kręcić, ale po jakimś miesiącu się opamiętał i chciał z tym skończyć. Niestety, ktoś tymczasem skończył z nim. — A co tu ma do rzeczy rynek w Clacton? — zdziwił się Azhar. Barbara zdała sobie sprawę, że popełniła karygodny błąd. Tak zapędziła się w swej pasji do łączenia w całość wszystkich elementów układanki, że niechcący zdradziła informację, którą znał tylko Trevor Ruddock i ekipa dochodzeniowa. Posunęła się o krok za daleko. Gdyby tak mogła cofnąć taśmę lub wsadzić sobie z powrotem w gardło słowa „rynek w Clacton"! Teraz jedynym wyjściem z sytuacji pozostawała gra na zwłokę, a Barbara nie miała do tego zbyt wielkich zdolności. Szkoda, że nie pracowała teraz u boku inspektora Lynleya! Ten potrafił zawsze tak pokierować rozmową, aby móc się sprytnie wywinąć. Inna sprawa, że Lynley nigdy nie wpakowałby się w taką sytuację, bo nie miał zwyczaju głośnego myślenia, chyba że znajdował się w towarzystwie wyłącznie zaufanych kolegów! Barbara postanowiła więc pominąć kłopotliwe pytanie. Wtrąciła refleksyjnym tonem: — To znaczy, rozmawiając z muftim, mógł oczywiście mieć na myśli inną osobę... Mówiąc to, zdała sobie sprawę, że mogła w tym momencie dotknąć samego sedna. — Kogo na przykład? — podchwycił Azhar. — Choćby Saliję. Może dowiedział się o niej czegoś takiego, co zniechęciło go do małżeństwa, i radził się muftie-go, jak mógłby się wycofać ze zobowiązań? Gdyby na przykład kobieta popełniła ciężki grzech, taki, który wykluczyłby ją ze wspólnoty islamskiej — czy mogłoby to być powodem unieważnienia zaręczyn? — Oczywiście, że tak. — Azhar ze sceptyczną miną pokręcił głową. — Ale jakiż to ciężki grzech miałaby na sumieniu moja kuzynka Salija? Barbara pomyślała, że ten grzech ma na imię Theo, ale przezornie tym razem nie powiedziała tego głośno. Kłótnię przerwał im dzwonek do drzwi wejściowych. Connie aż zachrypła od krzyku i Rachel musiała stanąć na progu salonu, aby ją w ogóle słyszeć. Dzwonek — składający się z dwóch dźwięków, z których drugi był zdławiony jak przerwana pieśń ptaka trafionego strzałą — odezwał się jednak w momencie, kiedy Connie zaczerpywała właśnie powietrza. Mimo to nie zwróciła na niego uwagi. — Odpowiadaj, Rachel, i to już, tylko mów prawdę! — krzyczała. — Co naprawdę wiesz o tej zasranej sprawie? Skłamałaś kobiecie z policji i mnie też próbujesz okłamać, ale ja się nie dam, rozumiesz, Rachel Lynn? — Ktoś dzwoni do drzwi, mamo — zauważyła Rachel. — Jeżeli już, to Connie, i nie zapominaj o tym! A żadnych pieprzonych drzwi nie otworzę, dopóki nie powiesz mi prawdy. Co masz wspólnego z tym facetem, którego za-ciukali na Nez? — Już powiedziałam, że dałam mu rachunek za bransoletkę, żeby zobaczył, jak Salija go kocha — powtórzyła Rachel. — Martwiła się, że on jej nie wierzy, więc sądziłam, że kiedy sam zobaczy kwit... — Tere-fere! — warknęła Connie. — Pieprzenie kotka za pomocą młotka! Jeśli to prawda, to czemuś od razu nie powiedziała tego glinom? Pewnie dlatego, że dopiero teraz wysmażyłaś ładną bajeczkę. Myślisz, że uwierzę w duperele o dozgonnej miłości jakiejś kolorowej dziumdzi do jej pieprzonego absztyfikanta? Tym razem dzwonek zadźwięczał trzy razy. Connie sama rzuciła się do drzwi, otwierając je na oścież, aż jedno skrzydło uderzyło w ścianę. — Co za skurwysyn o tej porze?! — wydarła się na ca ły głos. — Wiesz chociaż, która godzina, dupku żołędny? Młody męski głos zapytał tonem aż nadto ugrzecznio-nym: — Pani Winfield, czy Rachel jest w domu? Dziewczyna stanęła tuż za matką, ta jednak skutecznie blokowała biodrem dojście do drzwi. — A czego ty, do kurwy nędzy, chcesz od mojej Rachel? — Connie zaatakowała gościa, po czym zwróciła się ze złością do córki: — Co to za śmierdziel? I jakim prawem wpieprza się po nocy do cudzego domu? Wiesz, która teraz godzina, zasrańcu? Rachel poznała Trevora Ruddocka, mimo że nie padało na niego światło z okien ani z lamp ulicznych. Nic dziwnego, że wolał kryć się w cieniu, bo koszulkę miał brudną i podziurawioną wokół szyi, a dżinsy nieprane od tak dawna, że gdyby je zdjął, pewnie same by stały. Rachel usiłowała wyminąć matkę, ale Connie przytrzymała ją za ramię. — Jeszcze nie skończyłyśmy ze sobą, panienko! — przestrzegła. — O co ci chodzi, Trev? — próbowała się dowiedzieć Rachel. — Znasz tego faceta? — nie dowierzała Connie. — Widocznie znam, skoro o mnie pyta. — Czy mogłabyś wyjść na chwilkę? — Trevor niepewnie przestępował z nogi na nogę w dawno nieczyszczonych i niezasznurowanych buciorach. — Wiem, że już późno, ale miałem nadzieję... Słuchaj, Rachel, musimy porozmawiać na osobności. — Niby o czym? — natarła wściekle Connie. — Co takiego masz do powiedzenia Rachel Lynn, czego nie mogłaby usłyszeć jej matka? I coś ty w ogóle za jeden? Dlaczego nie widziałam cię nigdy przedtem, skoro znacie się z Rachel na tyle dobrze, żeby odwiedzać się jeszcze po jedenastej w nocy? Trevor przenosił wzrok z Rachel na jej matkę i z powrotem, jakby chciał spytać: „O czym mogę przy niej mówić?" Jednak Connie zdawała się czytać w jego myślach, bo szarpnęła Rachel za rękę. — To z nim się zabawiasz, tak? Teraz już wiem, po co szlajałaś się koło tych budek na plaży. Całkiem już zeszłaś na psy, żeby tłuc się z takim gnojkiem? Trevor przygryzł wargi, jakby powstrzymywał słowa cisnące się na usta. Wyręczyła go w tym Rachel. — Przymknij się, mamuśka! Wywinęła się z jej uchwytu i wyszła na werandę. — Wracaj natychmiast do domu! — krzyczała za nią matka. — A ty przestań traktować mnie jak dziecko! — odcięła się Rachel. — Trevor jest moim dobrym znajomym i jeśli ma coś do mnie, mam prawo wiedzieć co. A Salija jest moją przyjaciółką i jeśli będę chciała jej pomóc, zrobię to i nie przeszkodzą mi ani gliny, ani ty, mamo! — Rachel Lynn Winfield! — Connie rozdziawiła gębę jak wrota. — Rzeczywiście, tak się właśnie nazywam! — ucięła krótko Rachel. Matkę aż zatkało na taką bezczelność, więc dziewczyna mogła swobodnie złapać Trevora pod ramię i podprowadzić w stronę uliczki, przy której zostawił skuter. — Jeszcze pogadamy, ale najpierw się rozmówię z Tre- vorem! — rzuciła matce na odchodnym. Za odpowiedź musiało starczyć trzaśniecie drzwi. — Przepraszam cię — usprawiedliwiała się, przystając w pół drogi. — Mama jest wkurzona, bo dziś były u nas gliny, a zaraz potem się zmyłam z domu. — U mnie też byli. Baba sierżant, taka gruba bździągwa z gębą jak... — Urwał, gdy zdał sobie sprawę, jak Rachel może odebrać wzmiankę o czyjejś pokiereszowanej twarzy. — No, w każdym razie byli. Ktoś u Malików im powiedział, że Kurejśi wylał mnie z roboty. — Ciężka sprawa — przyznała Rachel. — Ale chyba nie podejrzewają, że Bóg wie co narozrabiałeś? Nie przypuszczam, aby stary Malik nie wiedział, za co Hatim cię wywalił. Trevor bawił się kluczykami od skutera. Rachel odniosła wrażenie, że jest nieco zdenerwowany, ale nie wiedziała dlaczego, dopóki się nie odezwał. — Widzisz, im nie chodzi o to, dlaczego mnie wylali, tylko o sam fakt, że w ogóle wylali! — tłumaczył. — Im się wydaje, że z zemsty mogłem go stuknąć. Poza tym ja jestem biały, a on Pakistańczyk, więc ta zgraja od razu narobiła ra banu o nienawiści rasowej... Uff, co za kurewski upał! — Otarł czoło ramieniem. — Myślałem, że przynajmniej w nocy będzie chłodniej! Rachel przyglądała mu się uważnie, bo nigdy jeszcze nie widziała Trevora tak roztrzęsionego. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby wiedział, czego chce, i zmierzał do celu najkrótszą drogą. Przynajmniej w stosunku do niej zawsze zachowywał się swobodnie i na luzie. Teraz jednak stał przed nią zupełnie inny Trevor niż ten, którego znała; inny nawet niż ten, którego pamiętała ze szkoły, gdzie wyróżniał się na tle innych uczniów jako zupełny tuman z marnymi widokami na przyszłość. Jednak także i wtedy przejawiał wyjątkową pewność siebie i tam, gdzie nie dawał rady głową — pomagał sobie pięściami. — Rzeczywiście jest gorąco — odpowiedziała ostroż nie, czekając na dalszy rozwój wypadków. Zapewne dziś spotkanie będzie miało inny przebieg niż zwykle. Do czego mogłoby dojść na gęsto zamieszkanej ulicy, w sąsiedztwie dyszącej złością matki za firanką i rzeszy ciekawskich podsłuchujących zza niedomkniętych okien? — Nie pamiętam, żeby kiedyś upał tak długo się utrzy mywał. Czytałam w gazecie o ocieplaniu się klimatu na ku li ziemskiej. Może to właśnie to? Trevor jednak nie miał zamiaru rozmawiać o teoriach naukowych dotyczących zjawisk atmosferycznych. Wsadził kluczyki z powrotem do kieszeni i zaczął obgryzać paznokieć, rzucając ukradkowe spojrzenia w okno salonu. — Słuchaj, Rachel... — odezwał się, oglądając obgryzioną skórkę i wycierając palec w brudną koszulkę. — Moglibyśmy porozmawiać przez chwilkę? — Przecież rozmawiamy. — Tak, ale... czy moglibyśmy przejść się kawałek? — Ruchem głowy wskazał ulicę. Podszedł do zardzewiałej bramy od frontu i takim samym gestem zachęcił Rachel, by szła za nim. Zrobiła kilka kroków, ale wciąż miała wątpliwości. — Czy nie powinieneś być czasem w pracy, Trev? — Właśnie tam jadę, ale najpierw musimy pogadać. — Poczekał, aż Rachel się z nim zrówna, ale doszli tylko do miejsca, gdzie zaparkował skuter. Usiadł okrakiem na siodełku i zacisnął dłonie wokół kierownicy. — Słuchaj... w ten piątek wieczorem, kiedy rąbnęli tego Kurejśiego, byliśmy razem, pamiętasz? — No pewnie — potwierdziła, chociaż poczuła gorąco na piersi i szyi, co świadczyło, że oblał ją krwawy rumieniec. — I pamiętasz, kiedy się pożegnaliśmy, prawda? Weszliśmy do tego domku około dziewiątej. Piliśmy taką paskudną wódkę... jak to się nazywało? — Calvados — odpowiedziała, dodając jeszcze nie wiadomo po co: — To się robi z jabłek, do podawania po kolacji. — No, myśmy wypili to przed kolacją! — zarechotał. Nie lubiła, kiedy tak się śmiał od ucha do ucha, bo pokazywał przy tym brzydkie zęby, których chyba nigdy nie oglądał dentysta. Nie podobało się jej też, że rzadko się mył, nie czyścił brudnych paznokci i zawsze spotykał się 2 nią potajemnie, w miejscach, gdzie był pewien, że nikt nie zobaczy ich razem. Umawiali się pod molem nad samą wodą i szli razem do domku plażowego, w którym unosiła się woń pleśni, a podłoga była wyłożona rattanowymi matami. To od nich odbijała się czerwona kratka na jej kolanach, kiedy klękała przed Trevorem i każdym swoim ruchem błagała bez słów: „Kochaj mnie, kochaj! Zobacz, jak dobrze potrafię ci zrobić!" Wtedy jeszcze nie przypuszczała, że przyjaciółka będzie potrzebować jej pomocy. Nie widziała tego wyrazu twarzy Theo, po którym się zorientowała, że zamierza opuścić Sa-liję. — W każdym razie... — Trevor zaczął z innej beczki, gdy Rachel nie roześmiała się po jego dwuznacznej aluzji. — Byliśmy tu jeszcze o wpół do dwunastej, prawda? Pamiętam, że musiałem dobrze dodać gazu, żeby zdążyć do roboty- — Nieprawda, Trev. — Powoli pokręciła głową. — Poszłam do domu już około dziesiątej. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, nie odrywając wzroku od kierownicy. Nawet kiedy podniósł głowę, nie patrzył w oczy Rachel. — Przecież wiesz, że to nie było tak! — zaprotestował z nerwowym uśmiechem. — Rozumiem, że możesz nie pamiętać dokładnie, przecież zakochani godzin nie liczą. — To ja byłam zakochana — sprostowała Rachel. — Ty nawet palcem nie ruszyłeś, odkąd wyjąłeś małego z portek. Doczekała się w końcu, że na nią spojrzał, i po raz pierwszy, jak daleko sięgała pamięcią, zobaczyła jego przestraszoną minę. — Ależ, Rachel! — wyjęczał błagalnie. — Przecież pa- miętasz, jak to było. — Owszem, pamiętam, że było ciemno — sprowadziła sprawę do właściwych wymiarów. — Kazałeś mi poczekać dziesięć minut, podczas gdy ty wszedłeś już do domku... Pamiętam, że to był trzeci od końca w górnym rzędzie... Mówiłeś, że chcesz tam przewietrzyć, a ja musiałam stać pod molem i mogłam wejść dopiero po dziesięciu minutach. — Przecież tam był taki zaduch, że nie weszłabyś do środka! — zaprotestował. — Albo nie chciałeś, żeby ktoś zobaczył, jak wchodzisz tam ze mną. — To nie było tak! — oburzył się tak przekonująco, że Rachel szczerze chciała mu uwierzyć. Chciała wierzyć, że bez znaczenia był fakt, że tylko raz pokazał się z nią w publicznym miejscu — zaprosił ją wtedy na obiad do chińskiej restauracji, ale przezornie wybrał lokal odległy o piętnaście mil od Balford-le-Nez. Próbowała sobie wmówić, że to z nieśmiałości nigdy nie pocałował jej w usta, a to, że już piętnasty raz korzystał z jej usług, nie dbając o to, co ona sama z tego ma prócz upokarzającego pragnienia choćby namiastki normalności — znaczyło tylko, że jeszcze nie nauczył się od niej sztuki dawania. Szczerze chciała w to uwierzyć, ale już nie mogła, więc uporczywie obstawała przy prawdzie. — Wróciłam do domu o dziesiątej, Trev. Pamiętam do- kładnie, bo miałam taką pustkę w środku, że włączyłam telewizor, aby przynajmniej coś obejrzeć. Pamiętam nawet, że oglądałam środek i koniec starego filmu z Sandrą Dee i Troyem Donahue. Na pewno go znasz — rzecz się działa w lecie, oni byli jeszcze dziećmi, ale zakochali się w sobie. Chodzili razem tak długo, aż zrozumieli, że miłość jest ważniejsza niż strach przed samym sobą i ukrywanie, kim się jest naprawdę. — Czy nie mogłabyś jednak powiedzieć glinom, że byliśmy razem do wpół do dwunastej? — nalegał. — Będą cię o to pytać, bo mówiłem, że tamtego wieczoru byłem z tobą. A wiesz, co to znaczy, jeśli zeznasz, że poszłaś do domu o dziesiątej? — Pewnie to, że miałeś dość czasu, żeby załatwić Hati-ma Kurejśiego. — Ależ ja tego nie zrobiłem! — zaklinał się. — Przysięgam, że tamtej nocy w ogóle nie widziałem tego gościa! Jeżeli nie potwierdzisz moich zeznań, będą wiedzieli, że kłamałem, a jeśli skłamałem co do tego, to mogłem równie dobrze skłamać, że go nie zabiłem. Tak oni pomyślą. Nie mogłabyś mi pomóc? Co za różnica, godzina w tę czy w tamtą... — Półtorej godziny — poprawiła go. — Mówiłeś, że to miało być wpół do dwunastej. — No więc niech będzie półtorej, co za różnica? W duchu stwierdziła, że miał wtedy masę czasu, aby poświęcić jej choćby jedną myśl. Głośno zaś odpowiedziała: — Nie będę kłamać, żeby cię kryć, Trev. Kiedyś byłabym w stanie to zrobić, ale teraz już nie. — Dlaczego? — jęknął błagalnym tonem. Dotknął jej obnażonego ramienia i powiódł po nim palcami w górę. — Rachel, myślałem, że łączy nas coś więcej. Przecież było nam tak dobrze razem... Wsunął palce pod krótki rękaw jej bluzki i pogładził po ramieniu, sięgając ramiączka stanika... Tak pragnęła tych dotknięć, że poczuła wilgoć między nogami i pod kolanami, a w gardle zrobiło jej się sucho... — Rache...? — Palce Trevora znalazły się już pod stani kiem, z przodu... Wyglądało to tak, jak powinno: kobieta miękła i topniała pod dotknięciami mężczyzny. — Proszę cię, Rache! Tylko ty jedna możesz mi pomóc! Po raz pierwszy i — jak dotąd — jedyny Trevor dotykał jej z prawdziwą czułością. Wcześniej bowiem co najwyżej niecierpliwie ją pobudzał, myśląc wyłącznie o zwiększeniu własnej przyjemności. Rachel przypomniała sobie drwiące okrzyki, jakimi witano ją w dzieciństwie: „A gdyby tak założyć jej worek na głowę?", „Rachel Winfield, masz gębę jak psia dupa!", „Z zawiązanymi oczami można by ją przelecieć". Usztywniła się więc pod dotykiem Trevora i odepchnęła jego rękę. — Rache! — Sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście go zraniła. I co z tego? Sama aż nazbyt dobrze znała to uczucie! — W piątek wieczorem wróciłam do domu o dziesiątej — powtórzyła. — Powiem to glinom, jeśli mnie zapytają. 15 Salija przyglądała się cieniom liści drzew odbitym na suficie. Nie poruszały się, bo choć morze było tak blisko, nie wiał nawet najlżejszy wietrzyk. Zapowiadała się kolejna upalna noc, kiedy to bielizna przylega do ciała jak folia samoprzylepna. Tej nocy jednak Salija nie spodziewała się zasnąć. O wpół do jedenastej powiedziała domownikom „dobranoc", choć wieczór upłynął na nieprzyjemnych rozmowach między ojcem i bratem. Akram początkowo oniemiał, usły- szawszy, że Hatimowi przetrącono kark. Muhammad wykorzystał konsternację ojca i obwieścił wszystkim, czego się dowiedział podczas konferencji w komendzie policji — Sa-lii wydało się, że to śmiesznie mało — i jakie następne posunięcie planują z Tajmullahem Azharem. Akram wtrącił wtedy: „To nie zabawa, Muhammadzie!", i między ojcem a synem wywiązała się burzliwa dyskusja. Rzeczowe słowa Akrama i porywcze Muhammada nie tylko nastawiły syna przeciwko ojcu, lecz zagroziły zgodzie i solidarności rodziny. Jamna bowiem trzymała stronę Muhammada; Warda, przywykła przez całe życie do podporządkowywania się mężczyznom, nie odzywała się wcale; natomiast pochylona nad haftem Salija próbowała jakoś pogodzić antagonistów. W końcu zapanowała cisza, ale atmosfera pozostała napięta. Jamna skorzystała z okazji i włożyła kasetę do magnetowidu. Na ekranie ukazał się gruboziarnisty, nieostry obraz chłopczyka pędzącego kozy. Salija postanowiła wtedy wycofać się do swego pokoju, ale na jej „dobranoc" odpowiedziała tylko matka. Leżała w łóżku od jedenastej, a tu wybiło już wpół do drugiej. Od północy w całym domu ucichły wszelkie odgłosy, nawet Muhammad zakończył zabiegi toaletowe w łazience. Drzwi i podłogi przestały skrzypieć, a Salija wciąż bezskutecznie czekała na sen. Aby zasnąć, powinna zaniechać dręczących myśli i spróbować się odprężyć. To pierwsze było jednak niewykonalne. Rachel nie dzwoniła, co oznaczało, że nie zdobyła dla niej informacji na temat możliwości aborcji. Salija mogła więc tylko uzbroić się w cierpliwość i liczyć, że przyjaciółka jej nie zawiedzie ani ponownie nie zdradzi. Nie po raz pierwszy, odkąd zaczęła podejrzewać u siebie ciążę, żałowała, że rodzice dawali jej zbyt mało wolności. Wyrzucała sobie, że tak łatwo podporządkowała się czułej i pełnej miłości, ale nieubłaganej kurateli ojca i matki. Środowisko rodzinne, które chroniło ją niczym matczyne łono przed nieprzyjaznym światem zewnętrznym, równocześnie ograniczało jej swobodę ruchów. Do tej pory nie zda- wała sobie z tego sprawy, ale teraz bardziej niż kiedykolwiek pociągał ją beztroski styl bycia angielskich dziewcząt, którym rodzice starali się nie wchodzić w paradę. Gdyby miała bardziej przebojową, bezkompromisową naturę, wiedziałaby, co ma teraz robić. Sama rozgłosiłaby swoją tajemnicę, nie licząc się z niczyimi uczuciami. Dla osoby o takiej naturze nieważny byłby przecież honor i duma rodziców ani nadzieje, które pokładali w potomstwie — bo i oni sami nic by dla niej nie znaczyli. Salija nie umiała jednak iść przez życie po trupach. Wartością nadrzędną było dla niej dobro rodziców, których kochała nade wszystko, gotowa poświęcić dla nich życie. „A już na pewno to życie" — myślała, splatając machinalnie ręce wokół brzucha. Zaraz zresztą je rozłączyła, tłumacząc w duchu rosnącemu w niej nowemu organizmowi: „Nie mogę powołać do życia czegoś, co wniosłoby niesławę i rozprężenie w mój dom rodzinny". „A przede wszystkim pohańbiłoby ciebie, prawda?" — podpowiadał nieubłagany głos sumienia. Odzywał się tak co noc, już od tygodni. „A któż jest winien zaistniałej sytuacji, jeśli nie ty sama?" „Dziwka, szmata!" — szeptał jej do ucha brat, a jego szept brzmiał tak nienawistnie, że samo wspomnienie przejmowało ją dreszczem. „Jeszcze za to zapłacisz, jak płacą wszystkie zdziry!" Zacisnęła mocno powieki, jakby kompletna ciemność mogła wymazać z jej pamięci wspomnienia, z serca lęk, a ze świadomości — potworność własnego czynu. Mimo to i tak widziała błyski światła pod powiekami, jakby jej drugie „J a" starało się ujawnić to, co chciała ukryć inna część osobowości. Otworzyła oczy, ale błyski nie znikły. Pojawiały się na przemian, z przerwami, na styku ściany z sufitem. Dopiero po chwili zrozumiała ich wymowę. Krótki, krótki, długi, przerwa, potem znowu krótki, krótki, długi, przerwa... Ileż razy w ciągu ubiegłego roku widziała te znaki? Był to umowny kod sygnałowy, oznaczający: „Chodź do mnie, Salijo". Theo Shaw sygnalizował w ten sposób, że czeka na nią w sadzie. Powtórnie zamknęła oczy, choć jeszcze niedawno na ten sygnał zerwałaby się na równe nogi, przekazała swoją latarką odpowiedź i wymknęła się na paluszkach z sypialni. W miękkich kapciach tłumiących odgłos kroków prześliznęłaby się obok sypialni rodziców, nasłuchując donośnego chrapania ojca i delikatniejszego — matki. Zbiegłaby po schodach i przez kuchnię wysunęła się w ciemność nocy... Krótki, krótki, długi, przerwa... Krótki, krótki, długi, przerwa... Błyski światła przenikały nawet przez zamknięte powieki. Wyczuwała w nich wyjątkową żarliwość, tę samą, która pobrzmiewała w głosie Theo, kiedy wczoraj do niej zadzwonił. — O, Salija, dzięki Bogu, że to ty! — przywitał ją. — Odkąd usłyszałem o Hatimie, dzwoniłem chyba z pięć razy, ale nigdy nie podchodziłaś do telefonu. Bałem się zostawiać wiadomość, bo za każdym razem Jamna podnosiła słuchawkę. Salijo, chciałbym z tobą porozmawiać. Musimy porozmawiać! — Przecież już rozmawialiśmy — odpowiedziała. — Nie, słuchaj, źle mnie zrozumiałaś! To, że prosiłem cię o trochę czasu, nie ma nic wspólnego z moją miłością... — Wyrzucał z siebie urywane, pospieszne słowa, jakby się obawiał, że Salija odwiesi słuchawkę, zanim on zdąży wypowiedzieć wszystko, co sobie na tę okoliczność przygotował. Mógł się także bać, że ktoś go podsłucha. Nawet wiedziała — kto. — Nie możemy teraz rozmawiać, bo muszę pomóc matce przy kolacji — zbyła go krótko. — Akurat, poznałem po twoich oczach, że chodzi ci o co innego. Uważasz mnie za tchórza, bo nie powiedziałem jeszcze babci, że zakochałem się w dziewczynie azjatyckiego pochodzenia. Ale to absolutnie nie ma nic wspólnego z tobą, po prostu to nie był odpowiedni moment. — Ani chwili nie wierzyłam, że to ma coś wspólnego ze mną — sprostowała. Tego nie musiała już mówić. Nie chciał zbaczać z przyjętego kursu, więc pospiesznie wypowiadał swoją kwestię: — Babcia nie czuje się dobrze. Mówi coraz mniej wy raźnie i prawie nie może chodzić. Potrzebuje stałej opieki. Dlatego nie śmiałbym wprowadzić cię teraz do mego domu i obarczać obowiązkiem pielęgnowania starej kobiety, która lada chwila może umrzeć. — Tak, mówiłeś mi już o tym — przyznała. — No więc, na miłość boską, co ci szkodzi dać mi jeszcze trochę czasu? Hatim nie żyje, więc możemy być razem. Widocznie tak się miało stać i śmierć Hatima to jakby palec boży... — Hatim został zamordowany! — przerwała. — Nie sądzę, aby Bóg maczał w tym palce. Zamilkł. Czyżby to, co usłyszał, było dla niego aż takim szokiem? A może obmyślał jakieś zgrabne zdanko, w którym mógłby wyrazić swoje udawane współczucie albo też przedstawić siebie w możliwie pozytywnym świetle? Ponaglała go w myślach: „Powiedz cokolwiek, zadaj jakieś pytanie, bo dłużej nie zniosę tej niepewności!" — Skąd o tym wiesz? Z gazety? Nie rozumiem dlacze go, ale kiedy przeczytałem o znalezieniu zwłok Kuręj siego, sądziłem, że miał atak serca albo spadł ze skały... Ale żeby morderstwo? Morderstwo? Nie spytał: „Na miłość boską, jak znosisz ten koszmar?" ani „Jak mogę ci pomóc?" Nie oświadczył: „Już, w tej chwili, jadę do ciebie, żeby stać przy twoim boku!" — Mój brat dowiedział się tego dziś na policji — od parła. Potem znów zapadła cisza, w której słychać było tylko oddech Theo. Salija próbowała zinterpretować wymowę także i tej przerwy. — Przykro mi, że on nie żyje — wykrztusił wreszcie. — To znaczy, przykro mi z powodu samego faktu jego śmierci, ale bynajmniej nie dlatego, że wasz ślub się nie odbędzie. Słuchaj, Salijo, rozmówię się z babcią i powiem jej wszystko. Dopiero teraz zrozumiałem, jak mało brakowało, abym cię stracił. Akurat nadaliśmy bieg naszemu planowi rozbudowy miasta, więc babcia jest tym tak pochłonięta, że będę mógł jej powiedzieć... — Więc chodzi ci o to, żeby była czymś tak pochłonięta, że nie zauważy koloru mojej skóry? — Tego nie powiedziałem. — A może w ogóle nie chciałbyś mnie jej przedstawić? Albo liczysz na to, że przemęczy się, pracując nad planami, i wyzionie ducha? Wtedy zyskałbyś jej pieniądze i wolność. — Ależ nie! Wysłuchaj mnie, proszę! — Nie mam czasu! — ucięła krótko i odłożyła słuchawkę. Zrobiła to w ostatniej chwili, bo właśnie Jamna wyszła z salonu i zdążała prosto do hallu, gdzie u podnóża schodów stał aparat telefoniczny. Fałszywie zatroskany uśmiech bratowej świadczył o tym, że słyszała przynajmniej wypowiedzi Salii. — Jak to ładnie ze strony jego przyjaciół, że składają kondolencje pięknej młodej narzeczonej! Tylko że nasza mała Salija nie zdążyła już zostać prawdziwą narzeczoną, zabrakło tych kilku dni... Ale to nic, za to miło jej słyszeć, że tylu ludzi kochało Hatima tak jak ona! Kiedy Jamna to mówiła, oczy jej się śmiały, natomiast reszta twarzy pozostawała śmiertelnie poważna. Salija wykręciła się na pięcie i pobiegła do matki, ścigana cichym śmiechem bratowej. Była pewna, że ona wie, ale na szczęście nie wszystko. Teraz, leżąc w łóżku, znów otworzyła oczy, aby się przekonać, czy Theo nadal przekazuje latarką sygnały świetlne. Błyski nie zniknęły. Krótki, krótki, długi, przerwa i znów to samo. Znaczyło to, że czeka. „Idź do domu, Theo, ja chcę spać!" — przekazywała mu w myśli. „Wracaj do swojej babci, bo nawet gdybyś pokonał strach i się z nią rozmówił — i tak nie mogłabym wyjść za ciebie. Masz taki charakter jak Rachel. Wydaje ci się, że wszystko zależy od nas i wystarczy poznać czyjeś potrzeby, aby starać się je zaspokoić. Ja nie mam jednak takiej wolności, a gdybym spróbowała z niej skorzystać — nasze życie ległoby w gruzach. A nawet zakochani, kiedy znajdą się w obliczu ruiny swego dotychczasowego świata, szybko się przekonają, że miłość ustąpi miejsca poczuciu winy. Idź więc lepiej, Theo, do domu!" Odwróciła się plecami do okna, ale wtedy widziała błyski światła odbite w lustrze. Sygnały te przypominały, jak to kiedyś frunęła przez sad na spotkanie Theo, jak wycia- gały się ku niej jego ręce, wargi ślizgały się po szyi i ramionach, a palce grzęzły w jej włosach. Wracały także inne wspomnienia — jak gorączkowo wy- czekiwała spotkań, jak potajemnie wymykała się po zmroku na przystań, dla niepoznaki zamieniwszy się strojem z Rachel... Kiedyś, podczas wysokiej fali przypływu, wybrali się na wycieczkę na drugi brzeg Wadę. Nie płynęli jachtem Shawów, ale motorówką wypożyczoną na kilka godzin z przystani. W zagłębieniu terenu na Horsey siedzieli przy ognisku podsycanym drewnem naniesionym przez przypływ, słuchając szumu wiatru w morskich trawach i krzewinkach dzikiej lawendy. Theo przywiózł ze sobą radio, więc rozmawiali przy muzyce. Powiedzieli sobie wszystko, o czym nie mogli mówić w miejscu pracy. Dopiero teraz ze zdumieniem odkrywali, ile trzeba się nagadać, żeby się lepiej poznać. Jednak żadne z nich nie przewidziało, jak krótka droga wiedzie od takich rozmów do wzajemnego zakochania, to zaś niechybnie rodzi pożądanie, tym silniejsze, im bardziej chciałoby się o nim zapomnieć. Jeszcze i dziś, mimo upływu czasu i tylu minionych wydarzeń, Salija odczuwała to pożądanie. Wiedziała jednak, że teraz nie wyjdzie do niego. Nie mogłaby spojrzeć mu w twarz z obawy, że zobaczyłaby w niej wyraz bólu, strachu czy gwałtownej zmiany uczuć. „Wszyscy robimy to, co musimy" — powtarzała w duchu. „Nieważne, czego byśmy naprawdę chcieli, i tak nie jesteśmy w stanie zboczyć z drogi, którą ktoś nam wyznaczył". Następnego ranka Barbara zastała Emily w sali odpraw. Rozmawiała właśnie przez telefon z taką niechęcią w głosie, że Barbara od razu się domyśliła, kto może być po drugiej stronie linii. — Ależ, Don, ja nie umiem czytać w myślach! — tłumaczyła się Emily swojemu przełożonemu. — Jak mogę zawczasu wiedzieć, co ci Pakistańczycy knują?... Niby skąd miałabym wytrzasnąć Azjatę, który zechciałby dla nas szpiegować... Myślisz, że Scotland Yard nie ma niczego lep- szego do roboty, jak tylko podsyłać nam pracowników, żeby infiltrowali organizację, która, o ile wiem, nie popełniła dotąd żadnego przestępstwa?... Przecież właśnie próbuję dojść do tego, na miłość boską... Oczywiście, że dam sobie radę, jeśli tylko będziesz tak dobry i przestaniesz truć mi dupę dwa razy dziennie! Barbara wyobrażała już sobie wybuchy gniewu Ferguso-na. Emily, zamiast skomentować, tylko przewróciła oczami i czekała, aż przełożony, swoim zwyczajem, na zakończenie rozmowy gwałtownie rzuci słuchawkę. Barbara usłyszała nawet ten trzask, na który Emily zareagowała stekiem przekleństw. — Dziś rano było u niego trzech radnych miejskich — zrelacjonowała Barbarze najświeższe wiadomości. — Sły szeli, że w południe na High Street ma się odbyć demon stracja, i już zawczasu drżą o całość sklepów. Jednakże nikt nie doniósł nam niczego konkretnego. Wróciła do czynności, którą się zajmowała przed telefonem od Fergusona i przybyciem Barbary. Zawieszała w oknie swego biura niebieską poszewkę od poduszki, gdyż nie miało ono zasłon, więc liczyła, że w ten sposób przynajmniej ograniczy żar napływający z zewnątrz. Oglądała się przy tym za siebie, gdyż do wciskania pinezek w ścianę używała biurowego zszywacza. — Dobrze, żeś się umalowała, Barb — pochwaliła. — Nareszcie wyglądasz jak człowiek. — Dziękuję! Nie wiem, jak długo to się będzie trzymać, ale najlepszy dowód, że można w ten sposób zamaskować sińce. Tylko myślałam, że szybciej mi to pójdzie. Przepraszam, że nie zdążyłam na poranną odprawę. Emily w odpowiedzi tylko machnęła ręką. Barbara nie figurowała przecież w żadnym grafiku służb. Była tu na urlopie, a jej udział w konferencjach z Pakistańczykami przynosił tutejszemu Wydziałowi Dochodzeniowo-Śledczemu znaczne korzyści. Nikt nie oczekiwał od niej niczego więcej. Pani inspektor zeszła ze stołka, żeby przypiąć teraz dolny brzeg poszewki. Poinformowała Barbarę, że złożyła dziś wizytę właścicielowi kiosku z gazetami przy Carnarvon Road w Clacton. Rozmawiała z nim jakieś piętnaście mi- nut, przy czym dowiedziała się, że pracuje w kiosku sam. Zapytany o Pakistańczyka, który korzystał z jego telefonu, aby rozmawiać z niejakim Hatimem Kurejsim, skwapliwie odpowiedział: „To na pewno pan Kumhar. Czyżby miał jakieś kłopoty?" Kioskarz stwierdził, że Fahd Kumhar jest dobrym klientem. Nigdy nie stwarzał żadnych problemów i regularnie, na bieżąco płacił gotówką. Przychodził trzy razy w tygodniu lub częściej, kupował papierosy „Benson and Hedges", czasem gazetę, a zawsze draże cytrynowe, które uwielbiał. — Nigdy nie pytał Kumhara o adres — opowiadała dalej Emily — ale on tak często tam bywał, że nietrudno będzie nawiązać z nim kontakt. Zostawiłam wywiadowcę w pralni samoobsługowej po przeciwnej stronie ulicy. Ma obserwować kiosk i śledzić Kumhara, kiedy tylko się pojawi. — A jak daleko od rynku znajduje się ten kiosk? — zagadnęła Barbara. — Niecałe pięćdziesiąt metrów. — Emily uśmiechnęła się kwaśno. Dzięki tej lokalizacji jeszcze jeden człowiek mógł widzieć ruch w pobliżu toalet męskich i ewentualnie potwierdzić zeznanie Trevora Ruddocka. Barbara opowiedziała Emily o swoich telefonach do Pakistanu, nie wspominając tylko, że to Azhar przeprowadził te rozmowy zamiast niej. Emily zresztą nie pytała o szczegóły, najwidoczniej wychodząc z założenia, że sama informacja jest ważniejsza niż sposób jej zdobycia. Podobnie jak Barbara, także Emily zatrzymała się dłużej nad konsultacjami Kurejśiego z muftim. — A więc homoseksualizm dla muzułmanów to śmiertelny grzech? — upewniła się. — Tak, sprawdziłam to — potwierdziła Barbara. — Jeśli tak, to może istotnie nasz Trevor powiedział prawdę. Może ten Kumhar pętał się tam w pobliżu i to i owo przewąchał? — Możliwe — zgodziła się Barbara. — Z tym że Kurej-śi mógł radzić się muftiego także w sprawie czyjegoś grzechu. Na przykład Salii. Jeśli puściła się z Theo Sha- wem — a rozpusta jest przecież dla nich równie ciężkim grzechem — groziłoby jej wykluczenie ze wspólnoty religijnej. To dałoby Kurejsiemu pretekst do wycofania się z umowy małżeńskiej, a może o to mu właśnie chodziło? — To podziałałoby na Malików jak czerwona płachta na byka — rozważała Emily, równocześnie dziękując gestem Belindzie Warner, która właśnie przyniosła faks. — Czy w Londynie stwierdzili coś konkretnego na temat odcisków palców, które zdjęliśmy z nissana? — zagadnęła ją. — Dzwoniłam do S04 — wyjaśniła posterunkowa. — Ale spytali mnie, czy zdaję sobie sprawę, że ich komórka daktyloskopii otrzymuje codziennie dwa tysiące sześćset różnych odcisków, i niby dlaczego nasze mają mieć pierwszeństwo. — Pogadam z nimi — obiecała Barbara. — Niczego nie gwarantuję, ale spróbuję włożyć kij w mrowisko. — Faks przyszedł z Londynu. — Belinda zmieniła temat. — To od profesora Siddikiego, który przetłumaczył dla nas ustęp z książki znalezionej w pokoju Kurejśiego. I jeszcze Phil dzwonił z przystani, że Shawowie trzymają tam duży jacht z kabiną. — Czy ktoś z Azjatów też? — chciała wiedzieć Emily. — Nie, tylko Shawowie. Emily odprawiła funkcjonariuszkę i obejrzała dokładnie faks, zanim wczytała się w jego treść. — Salija dała Theo Shawowi tę bransoletkę z napisem: »Zycie zaczyna się teraz" — podpowiedziała Barbara. — A jego alibi jest mocno niepewne. Emily jednak nie słuchała jej słów, tylko studiowała faks z Londynu. Przeczytała na głos jego treść. — „Jak mógłbyś nie walczyć za sprawę Allaha i wszystkich słabych, mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy wołają: »Panie, wywiedź nas z tego miasta, którego mieszkańcy to gnębiciele! Bądź naszym obrońcą i przyjacielem«". Jasne to jak słońce o północy! — podsumowała, rzucając faks na biurko. — Wynika stąd, że możemy ufać Azharowi — zauważyła Barbara. — Ten tekst jest prawie identyczny z jego tłumaczeniem. To, czego Muhammad próbował dowieść, może świadczyć, że ktoś chciał wpakować Kurejśiego w kłopo- ty. Kładł przecież nacisk na fragment: „Wywiedź nas z tego miasta". — Próbował nam wmówić, że Kurejśi był tu prześladowany, ale nie mamy na to najmniejszego dowodu! — sprostowała Emily. — A może Kurejśi miał na myśli zwolnienie go od obowiązku małżeństwa? — podsunęła Barbara. Zapaliła się do tej interpretacji, gdyż potwierdzała jej wcześniejszą hipotezę. — Przecież nie mógł być zachwycony wiadomością, że jego narzeczona kombinowała z Shawem. Pewnie próbował wszystko odkręcić i w tej sprawie radził się muftiego, tyle że używał zawoalowanych określeń. — Powiedziałabym raczej, że zrozumiał, iż przez najbliższe czterdzieści lat nie będzie mógł wiecznie udawać przykładnego małżonka — zaoponowała Emily. — Dlatego, bez względu na to, co uzgodnił z muftim, mógł chcieć wycofać się z kontraktu. Ktoś się dowiedział, że Kurejśi nie chce się już żenić z Saliją, i wtedy... Złożyła kciuk i palec wskazujący na kształt pistoletu i celując w Barbarę, zamarkowała naciśnięcie spustu. — Spróbuj wypełnić luki w tym rozumowaniu, Barb — podsunęła. — No, a jak się ma do tego nasz Kumhar i te czterysta funtów, które Kurejśi wyasygnował dla niego? — Te czterysta funtów mogło być zadatkiem posagu. Może Kurejśi chciał ożenić Kumhara z jedną ze swoich sióstr? Przecież miał siostry, czytałam o tym w jednym z tych pieprzonych raportów — wskazała na bałagan na swym biurku. Rozumowanie Emily miało sens, ale jej pewność siebie wzbudziła u Barbary pewien niepokój. Nie rozwiała go nawet dalsza argumentacja Emily. — To zabójstwo zostało zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach, Barb. Jednym z takich szczegółów było także niepodważalne alibi. Ktoś, kto miał czas, aby śledzić wszystkie nocne wyjścia Kurejśiego, rozciągnąć drut i upewnić się, że nie zostawił żadnych śladów na miejscu zbrodni — musiał także zadbać o wiarygodną podkładkę dla siebie na piątkowy wieczór. — Dobrze, idźmy tym śladem — zgodziła się Barbara. — Ale jeśli wszyscy prócz Theo Shawa mają murowane alibi, a więcej niż jeden człowiek mógł mieć motyw, żeby załatwić Kurejśiego, to może powinnyśmy się rozejrzeć za kimś jeszcze? Poinformowała Emily o innych rozmowach telefonicznych Kurejśiego. Zaledwie jednak doszła do niezrozumiałego komunikatu nagranego na automatyczną sekretarkę w Hamburgu, gdy Emily jej przerwała: — Powiedziałaś „Hamburg"? — upewniła się. — Ku-rejśi dzwonił do Hamburga? — Takie numery znalazłam na komputerowym wydruku jego rozmów. Drugie połączenie było z Komendą Główną Policji w Hamburgu, ale nie zdołałam ustalić, kto odebrał telefon. A czy ten Hamburg ma jakieś specjalne znaczenie? Zamiast odpowiedzieć, Emily wyjęła z szuflady plastikową torebkę z mieszanką suszonych owoców i orzechów. Barbara starała się nie okazywać poczucia winy z powodu własnego obfitego śniadania, złożonego z jajek, ziemniaków, kiełbasek, grzybów i bekonu, pływających w tłuszczu i nafaszerowanych cholesterolem. Jednak bez względu na to, jaką zrobiłaby minę, Emily i tak by tego nie zauważyła, tak głęboko pogrążyła się w myślach! — O co chodzi, Em? — ponagliła ją Barbara. — Klaus Reuchlein! — Kto taki? — Ten trzeci gość na kolacji w Colchester, w piątek wieczorem. — Niemiec? No tak, mówiłaś, że to był jakiś cudzoziemiec, ale skojarzyło mi się to z czym innym... No proszę, jak łatwo ulegała podświadomym sugestiom i uprzedzeniom! Założyła z góry, że „cudzoziemiec" to na pewno Azjata, a przecież jedną z głównych zasad pracy w policji było: „Niczego nie zakładać z góry!" — Przyjechał tam z Hamburga — ciągnęła Emily. — Rakim Chan dał mi jego numer telefonu. Powiedział, że m°gę pod tym numerem sprawdzić alibi Muhammada, je śli mu nie wierzę. Zaraz, gdzie ja to mam? Pogrzebała w papierach na biurku, aż wyciągnęła stamtąd notatnik. Przerzuciła kilka stron i znalazła numer, który odczytała na głos. Barbara wyciągnęła z torby wydruk otrzymany od właściciela hotelu i stwierdziła, że ten numer znajdował się na czele listy. — O, kurczę! — zaklęła. — Rozumiem przez to, że dzwoniłaś wczoraj do Reuch-leina? — Emily z uśmiechem podniosła głowę i zacisnęła pięść, jakby łapiąc w nią powietrze. — I tu mamy naszego wielkiego polityka, bojownika za swój lud. Myślę, kurde, że go nareszcie dostałyśmy! — Mamy jakieś powiązanie — zgodziła się ostrożnie Barbara. — Ale to może być zwykły zbieg okoliczności. — Zbieg okoliczności? — powtórzyła niedowierzająco Emily. — Kurejśi przypadkiem dzwonił do tego samego faceta, który miał potwierdzić alibi Muhammada Malika? To nie może być przypadkowa zbieżność, Barb! — A co z Kumharem? — nie ustępowała Barbara. — Co ma z nim być? — Gdzie mamy go dopasować? Faktem jest, że mieszka blisko rynku w Clacton, gdzie według zeznań Trevora Kurejśi ucinał sobie schadzki z tamtejszymi pedałami. Czy to przypadek? A jeśli tak, to dlaczego jedną zbieżność kwalifikujemy jako przypadkową, a druga ma wskazywać na mordercę Kurejśiego? A jeśli Kumhar nieprzypadkowo był w to zamieszany, czy to oznacza, że Azjaci uknuli spisek w celu zamordowania Kurejśiego? Niby dlaczego mieliby to zrobić? — Nie musimy wiedzieć dlaczego. To sprawa prokuratury. My mamy tylko ustalić: kto i jak? — Niech i tak będzie — zgodziła się Barbara. — Wiemy jednak, że tamtej nocy na wybrzeżu słyszano także warkot łodzi motorowej. Taką łódź mają tylko Shawowie. Wiemy też, że bezpośrednio na śmierci Kurejśiego skorzystał łan Armstrong, którego alibi opiera się na dużo wątlej-szych podstawach niż alibi całej reszty. Skądinąd wiemy też, że Kurejśi działał na dwa fronty, bo przecież regularnie chodził na Nez i z kimś tam się spotykał. Nie rozumiem więc, dlaczego mamy odrzucić te wszystkie poszlaki i iść tylko jednym śladem, który prowadzi do Muhammada. Wydaje mi się, że nie tak wygląda rzetelna praca policji, i chyba sama też nie wierzysz, że tak to ma wyglądać. W tym momencie zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko. Przez lata współpracy z sympatycznym inspektorem Lynleyem oduczyła się panować nad skłonnością do nadmiernego gadulstwa, oskarżania, porównywania i roztrząsania szczegółów. Inspektor Barlow jedynie wyprostowała plecy i zwęziła źrenice do rozmiarów główek od szpilek. — Kurczę, przepraszam, wyrwało mi się! — Barbara próbowała szybko naprawić gafę. — Trudno mi już połapać się w tym wszystkim, więc mogę czasem palnąć coś bez za stanowienia. Obiecuję, że już będę uważać. Emily nic nie odpowiedziała ani nie wykonała żadnego ruchu. Tylko dwoma palcami prawej ręki postukiwała na zmianę w blat biurka. Tymczasem zadzwonił telefon, ale Emily nie podniosła słuchawki, więc Barbara popatrywała nerwowo to na nią, to na aparat. Po piętnastu sekundach telefon ucichł, za to w drzwiach pojawiła się Belinda Warner. — Pani inspektor, dzwoni Frank — zameldowała. — Dostał się już do sejfu Kurejśiego w banku Barclaya w Clacton. Mówi, że znalazł tam list przewozowy wysta wiony przez firmę „Import ze Wschodu". Mówiąc to, zajrzała do trzymanej w ręku kartki papieru, na której z pewnością wynotowała informacje zebrane przez wywiadowcę u Barclaya. — To firma z Pakistanu, zajmująca się sprowadzaniem mebli, dywanów i innych elementów wyposażenia wnętrz — czytała. — Była tam także koperta z niepełnym adresem, tylko „Oskarstrasse 15". Strona z pisma ilustrowanego, z której chyba nic nie wynika, dokumentacja domu na Pierwszej Alei, papiery imigracyjne Kurejśiego — i to wszystko. Frank pyta, czy ma to przywieźć tutaj. — Powiedz mu, żeby ruszył tym swoim pustym łbem! — warknęła Emily. — Pewnie, że ma to przywieźć! Belinda przełknęła ślinę i szybko wybiegła. Emily zwróciła się teraz do Barbary: — Oskarstrasse 15... — zaczęła niby z namysłem, ale 1 z naciskiem, którego Barbara nie mogła nie zauważyć. — Jak myślisz, gdzie to może być? — Rzeczywiście, popełniłam błąd — przyznała Barbara. — Czasem nerwy mnie ponoszą. Zapomnijmy o tym, co powiedziałam, dobrze? — Nie, nie możemy o tym zapomnieć — zabrzmiała odpowiedź. „A niech to diabli!" — pomyślała Barbara. Tak miałyby się skończyć marzenia o pracy przy boku inspektor Barlow, korzystaniu z jej doświadczeń, a przy tym wyciągnięciu Tajmullaha Azhara z kłopotów? Wszystko wzięło w łeb przez ten jej długi ozór! — Em, kurczę blade... — zaczęła. — Jedź dalej. — Tak mi przykro, naprawdę... Nie chciałam... Niech to jasna cholera! — Barbara spuściła głowę, podpierając się ręką. — Nie chodzi o to, żebyś mi się tu dalej kajała, choć może dobrze by ci to zrobiło — przerwała Emily. — Jedź dalej z tym, o czym mówiłaś. Barbara, zmieszana, podniosła wzrok, aby z wyrazu oczu dawnej koleżanki odczytać jej prawdziwą intencję — kpi czy chce ją jeszcze bardziej upokorzyć? Dostrzegła w nich jednak tylko zainteresowanie. Znów musiała przypomnieć sobie cechy charakteru najbardziej przydatne w praktyce policyjnej: zdolność do wycofania się w porę, umiejętność słuchania i elastyczność konieczną do zmiany przyjętego kierunku, jeśli tylko pojawił się inny. Barbara oblizała wargi, czując smak szminki. — Dobrze więc — zaczęła ostrożnie, panując nad swym niesfornym językiem. — Zapomnijmy na chwilę o Salii i Theo. Załóżmy, że Kurejśi dzwonił do muftiego rzeczywiście po to, aby poradzić się go w sprawie swoich homoseksualnych skłonności. Kiedy go zapytał, czy muzułmanin, który popełnił ciężki grzech, może nadal pozostać muzułmaninem — miał na myśli siebie. — Dobrze, idźmy dalej tym śladem — podchwyciła Emily, nabierając garść mieszanki suszu i trzymając ją w zaciśniętej dłoni. — Dowiedział się, że taki grzech wykluczyłby go ze wspólnoty religijnej — kontynuowała Barbara. — Posta- ? nowił więc zerwać ze swoim partnere m i powiedz iał mu o tym podczas ostatnie go spotkani a. Cóż, kiedy jego kocha- nek wcale nie chciał zakończ yć tej znajomo ści! Poprosił o jeszcze jedno widzeni e, na które Kurejśi przezorn ie zabrał prezerw atywy, bo a nuż pokocha liby się na pożegna nie! Tyle że tym razem Kurejsie go spotkała śmierć z ręki kochank a, w myśl zasady: „Jeżeli nie chcesz być mój, to nie będziesz niczyj!" — M iał obsesję na punkcie Kurejsie go — uściśliła Emily, mówiąc bardziej do siebie niż do Barbary. Przez chwilę zatrzym ała wzrok na wentylat orze, który poprzed- niego dnia wygrzeb ała ze strychu, ale jeszcze go nie podłą- czyła ani nie wytarła z kurzu. — To trzymało by się kupy, Barb, ale zapomin asz o własny m argumen cie, jaki wczoraj wytoczy łaś. Jeśli kochane k zabił Kurejsie go, to po co prze- nosił jego ciało? Gdyby zostało na miejscu zbrodni — świadcz yłoby o wypadk u, a tam, gdzie się znalazło , od razu wzbudzi ło podejrze nia. No i ten wybebes zony nissan! — T en pieprzon y nissan! — nie wytrzym ała Barbara. Potwier dziła tym samym, że Emily obaliła jej teorię. Jednak, przypom inając sobie wydarze nia tamtej pamiętn ej piątkow ej nocy: potajem ne spotkani e, śmiertel ny upadek, ciało przenies ione w inne miejsce i splądro wany samo- chód, dostrzeg ła jeszcze inną możliwo ść. — Em, a gdyby brał w tym udział ktoś trzeci? — C o masz na myśli , trójką t? — Z ałóżmy na przykład , że kochane k Kurejsie go i jego zabójca nie są tą samą osobą. Możesz sobie wyobraz ić ewentua lny scenariu sz zbrodni? Inspe ktor Barlow znów zaczęła grzebać w stercie papie- rów na swoim biurku. Znalazła właściw ą teczkę i odłożyła na bok zdjęcia zwłok. Próbow ała tym sposobe m odtworz yć przebieg morders twa. Barbara stanęła za jej krzesłe m, przygląd ając się zdjęcio m. — Dobrze, zobacz my, jak by to wygląda ło, gdyby nie kochane k zabił Kurejsie go — myślała głośno Emily. — Je żeli Kurejśi miał spotkać się z kimś w piątek na Nez, to ta osoba albo czekała już tam na niego, albo była w drodze na spotkani e. Zgadza się? — Oczywiście. — Barbara pociągnęła wątek. — Załóżmy więc, że ten ktoś widział lub słyszał, jak Kurejśi spadł ze schodów, lub znalazł zwłoki na dole... — Logiczne byłoby, że podejrzewałby wypadek. Mógł wtedy albo zostawić ciało, aby znalazł je ktoś inny, albo samemu zgłosić fakt jego znalezienia. — Słusznie. Jeżeli wolałby pozostać w cieniu, zostawiłby ciało tam, gdzie było. Chyba że wszystko mu jedno, czy ktoś się dowie o jego istnieniu... — Wtedy zgłosiłby wypadek — dokończyła Emily. — Sytuacja jednak wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby kochanek Kurejśiego rzeczywiście widział tego wieczoru coś podejrzanego... Emily powoli odwracała się od zdjęć, aż spojrzała Barbarze w oczy. — Jeśli widział coś takiego... — zaczęła. — Chryste! Słuchaj, Barb, ten, z kim Kurejśi miał się wtedy spotkać, musiał już wiedzieć, że to było morderstwo! — Pewnie siedział gdzieś w ciemnościach i czekał. Widział, jak zabójca przeciąga drut i ucieka. Może się nie domyślał, czego jest świadkiem, ale na pewno zrozumiał, kiedy zobaczył, jak Kurejśi się potyka. Musiał też widzieć, jak po fakcie morderca usuwa drut. — Jednak nie mógł się pokazać, żeby nie wyszło na jaw, że miał schadzkę — kontynuowała Emily. — Może jest żonaty... — podsunęła Barbara. — Albo związany z kimś innym? — W każdym razie miał powód, żeby się nie ujawniać, ale chciał dać policji do zrozumienia, że to morderstwo, a nie wypadek. — Dlatego przeniósł ciało i upozorował przeszukanie samochodu — dokończyła Emily. — Boże miłosierny! Barb, czy rozumiesz, co to znaczy? — Mamy świadka jak jasna cholera! — ucieszyła się Barbara. — Tak, ale jeśli morderca o tym wie, to mamy także kogoś, komu grozi niebezpieczeństwo — dodała Emily całkiem poważnie. Jamna stała właśnie w oknie, zmieniając pieluszkę młodszemu synkowi, kiedy usłyszała odgłos zamykanych drzwi od frontu i tupot nóg w klapkach na ścieżce. Wyjrzała na zewnątrz i zdążyła jeszcze zobaczyć Saliję, jak w biegu okrywa głowę muślinowym szalem w kolorze bursztynu, zdążając spiesznie do samochodu. Znów spóźniła się dziś do pracy, ale gdzieżby Akram nie wybaczył swojej ulubienicy tak drobnego wykroczenia! Nic dziwnego, że Salija się spóźniła, skoro dziś rano prze- siedziała pół godziny w łazience, napuszczając wody do wanny. Na pewno chciała zagłuszyć odgłosy porannych mdłości, bo normalnie kąpała się wieczorami. Nikogo jednak nie zdziwiła ta zmiana zwyczajów, bo wszyscy przypisali ją obezwładniającemu upałowi. Jedna Jamna znała prawdę, bo stała pod drzwiami i nasłuchiwała, skrzętnie zbierając wszelkie informacje, których mogłaby użyć przeciwko Salii, w razie gdyby nie okazywała należnego szacunku swojej bratowej. Pomyśleć, co to za mała dziwka! Wykradała się w nocy do kochanka lub przyjmowała go w swoim pokoju, rozkraczała się przed nim i wyczyniała przeróżne łóżkowe wygi-basy, aby następnego dnia zgrywać nietkniętą dziewicę! Zupełnie jak zepsute jajko — z wierzchu wygląda normalnie, ale niech tylko pęknie... Tymczasem dziecko zakwiliło i Jamna przyłapała się na tym, że zamiast zdjąć mu zabrudzoną pieluszkę, zacisnęła ją mocniej wokół jego nogi. — Och, moje najdroższe maleństwo! — zaszczebiotała czule, usuwając szybko dowód swego „wykroczenia". — Biśr, wybacz mamusi, że czasem nie myśli, co robi! W odpowiedzi coś tam gaworzył, machając rączkami i nóżkami. Jamna podziwiała jego nagie ciałko. Wytarła je starannie flanelką, szczególnie dokładnie osuszając siu-siaczek. Odsunęła z niego napletek i z czułością przyłożyła ręczniczek do żołędzi. — Śliczny Biśr, malutki Biśr, ukochanie swojej mamu si! — podśpiewywała. Nawet kiedy chłopczyk był już całkiem czysty, nie od razu nałożyła mu świeżą pieluchę. Napawała się za to jego urodą, wzrostem i mocną budową ciała, którą przypominał swojego ojca. Taki mały mężczyzna to tytuł do chwały dla kobiety, która go zrodziła. Przecież oczekiwano od niej, że da mężowi synów, a ona wypełniła już swą powinność z nawiązką i będzie ją wypełniać, dopóki się nie zestarzeje. Ale nawet i wtedy zyska sobie nie tylko opiekę na stare lata, lecz także szacunek, na jaki Salija nie zdoła zasłużyć, choćby żyła tysiąc lat. Jakżeby mogła okazać się tak płodna jak Jamna! Zresztą przekroczyła już na tyle poważnie prawo koraniczne, że nie miała szansy na odkupienie grzechów. Stanowiła więc właściwie wybrakowany towar i zasługiwała w rodzinnym domu wyłącznie na pozycję służebnej. Jak miło było o tym myśleć! — Prawda, kochanie, co za cudowna myśl? — gruchała czule do synka. Pieściła jego mały siusiaczek i rozmyślała, jak to może być, żeby taki niepozorny skrawek ciała odgrywał tak wielką rolę w późniejszym życiu dziecka. Tak jednak musi być, gdyż tak nakazał prorok. — Mężczyźni są za nas odpowiedzialni — pouczała chłopca — ponieważ Allah postawił jednych nad drugimi. Pamiętaj, Biśr, że twoim obowiązkiem będzie chronić kobietę, strzec jej i przewodzić. Znajdź sobie taką, która zna swoje obowiązki. Jasne, że Salija nie należała do takich kobiet. Wprawdzie na zewnątrz odgrywała rolę posłusznej córki, oddanej siostry i szwagierki, ale swoje prawdziwe oblicze ukazywała w nocy, kiedy skrzypiały sprężyny jej łóżka. Jamna do czasu trzymała język za zębami, ale nie potrafiła na dłuższą metę być taką hipokrytką. Kiedy poranne mdłości Salii nasiliły się do tego stopnia, że od razu zaakceptowała pierwszego przedstawionego jej kandydata na męża — Jamna postanowiła działać. Uważała, że nie ma prawa przykładać ręki do tak perfidnego oszustwa, jakie zamierzała popełnić Salija — oczko w głowie całej rodziny! Po cichu wymknęła się więc z domu, korzystając z jednej z wieczornych eskapad Muhammada. Odwiedziła Ha-tima Kurejśiego w jego skromnym pokoju hotelowym i — jak przystało na pobożną muzułmankę — spełniła swój obowiązek, wyjawiając mu istnienie przeszkody uniemożliwiającej zawarcie związku małżeńskiego. Jeśli bowiem nawet szwagierka pozbyłaby się bękarta — raz utraconego dziewictwa już nie odzyska! O dziwo, Hatim nie zareagował na tę rewelację tak, jak Jamna się spodziewała, to jest zgodnie z tradycją i nakazami religijnymi. Słowa: „Ona jest zhańbiona, bo nosi dziecko innego mężczyzny" — przyjął z takim spokojem, że Jamna początkowo sądziła, iż pomyliła daty i fakty. Może poranne mdłości Salii nasiliły się p o przyjeździe Hatima, a nie przed jego przybyciem do Balford, w związku z czym on mógł być ojcem dziecka. Jamna jednak wiedziała, że to niemożliwe — Salija na pewno była już w ciąży przed przybyciem Hatima. W takim razie jego zgoda na małżeństwo i spokojna reakcja na wiadomość o grzechu Salii mogły oznaczać tylko jedno — wiedział o jej stanie i mimo to zdecydował się ją poślubić. „Ale się tej dziwce udało!" — pomyślała Jamna. Uniknęła niesławy, gdyż Hatim wyraził gotowość zabrania jej z domu rodzinnego, kiedy sobie tylko życzyła. Zdaniem Jamny stała się potworna niesprawiedliwość! Przez trzy lata musiała znosić zachwyty teściowej nad cnotami Salii, toteż przy każdej okazji starała się jej dokuczyć. Mało to się nasłuchała, jaka Salija jest piękna, doskonale zbudowana, mądra, pobożna, jaki ma talent do wyrabiania tych swoich świecidełek, a nade wszystko — jakie poczucie obowiązku! Nad tą ostatnią zaletą swej ukochanej córki Warda Malik rozpływała się wręcz nieprzyzwoicie! Ilekroć Jamna nie zadowoliła jej wymagań, musiała wy- słuchiwać kazania na temat posłuszeństwa i obowiązkowości Salii. Wystarczyło, że przypaliła sewian, a już Warda przez dwadzieścia minut piała peany o zdolnościach kulinarnych swojej córki. Jeśli Jamna odważyła się opuścić którąś z pięciu codziennych modlitw — a często przesypiała poranny namaz o wschodzie słońca — musiała przez kolejne dziesięć minut słuchać wykładu o religijnej gorliwości Salii. Jeśli zaś niedokładnie odkurzyła pokój, wyszorowała wannę lub zostawiła gdzieś pajęczynę — jej niechlujstwu Warda natychmiast przeciwstawiała nadzwyczajną schludność Salii. Nic więc dziwnego, że Jamna czerpała ogromną satysfakcję z posiadania informacji, dzięki którym mogła trzy- mać szwagierkę w szachu. Jeszcze bardziej podniecała ją świadomość, jaki użytek będzie mogła zrobić z tej wiedzy. Myślała już, że z tych planów nic nie wyjdzie, kiedy Hatim zadeklarował, że ożeni się z Saliją pomimo jej występku. Teraz jednak Jamna znów miała w ręku przyszłość tej małej dziwki i będzie mogła traktować ją tak, jak na to zasłużyła. Uśmiechnęła się na tę myśl, spowijając synka w świeżą miękką pieluszkę. — Zycie jest piękne, prawda, mój aniołku? — szeptała do niego. A w myśli już układała sobie listę posług, jakich zażąda od Salii po jej powrocie z pracy. 16 Możliwość odnalezienia świadka śmierci Kurejśiego ożywiła śledztwo i skierowała je na nowe tory. Inspektor Barlow obdzwoniła wywiadowców porozstawianych w różnych punktach i przekazała im komunikat: „Każdy, kto miał kontakt z Kurejśim, może być potencjalnym świadkiem jego morderstwa. Chcę mieć potwierdzone alibi tych ludzi, a każdego, kto w tamten wieczór był na Nez, należy śledzić!" Barbara ze swej strony zadzwoniła do wydziału daktyloskopii w Londynie, aby użyć swych skromnych wpływów i skłonić komórkę S04 do zajęcia się odciskami palców zdjętych w nissanie. Wiedziała, że nie może ręczyć za wynik, bo specjaliści ze Scotland Yardu mogli mieć odpowiedniki tych odcisków tylko wtedy, jeśli należały do kogoś uprzednio notowanego w policyjnych rejestrach. Gdyby jednak udało się je zidentyfikować, zwiększyłoby to znacznie szansę pomyślnego zakończenia śledztwa, gdyż nareszcie ekipa z Balford miałaby w ręku coś kon- kretnego. Barbara wykonała odpowiedni telefon, ale dział daktyloskopii, podobnie jak inne służby pomocnicze, nie lubił, kiedy detektywi wtrącali się do jego pracy. Użyła więc jako argumentu możliwości wybuchu niepokojów na tle rasowym. Zakończyła sugestywnym porównaniem: „Siedzimy tutaj jak na beczce prochu i potrzebujemy waszej pomocy, aby móc rozładować atmosferę". Ci z S04 rozumieli ją doskonale — jasne, że każdy prowadzący śledztwo chciałby zidentyfikować zabezpieczone ślady jeszcze przed zachodem słońca tego samego dnia. Prosili jednak, aby pani sierżant i ich zrozumiała - wykonywali tak odpowiedzialną pracę, że nie mogli rozpracowywać zbyt wielu dowodów dziennie. „Nie możemy pozwolić sobie na błąd, skoro wynik naszej pracy może świadczyć o winie bądź niewinności" — powiedział kierownik laboratorium. Barbara w myśli przyznała mu rację, więc poprosiła tylko, aby zrobił, co będzie mógł, i zrelacjonowała przebieg rozmowy Emily. — Niestety, mam dużo mniejsze możliwości, niż chciałabym mieć — wyznała jej szczerze. — Obiecali, że zrobią, co się da. A co tu się dzieje? Emily przeglądała właśnie zawartość jakiejś teczki. — Mam tu zdjęcie Kurejśiego — oświadczyła, podsuwając fotografię Barbarze. Okazało się, że to samo zdjęcie było opublikowane na pierwszej stronie „Tendring Standard". Kurejśi wyglądał na nim tyleż uroczyście, co nieszkodliwie. — Jeżeli Trevor Ruddock mówi prawdę o jego skłonnościach, ktoś jeszcze mógł zobaczyć go w Clacton na rynku. Ten ktoś mógł więc także widzieć z nim naszego potencjalnego świadka. Muszę dostać tego człowieka, Barb, o ile oczywiście Ruddock mówi prawdę. — O ile — powtórzyła Barbara. — Sam miał wystarczający motyw, żeby stuknąć Kurejśiego, a nie zdążyłam jeszcze sprawdzić jego alibi. Chciałabym rzucić okiem na kartę zegarową Ruddocka z zeszłego tygodnia, a także porozmawiać z Rachel. Coś za dużo nici do niej prowadzi, a to wydaje mi się podejrzane. Emily zaaprobowała jej plan. Sama zaś zajęła się homo- seksualnym aspektem sprawy. Oprócz osławionej toalety na rynku oraz miejsca zamieszkania Fahda Kumhara także inne drogi prowadziły do Clacton i tych też nie chciała zlekceważyć. — Ten świadek jest naszym kluczem, jeśli tylko istnie je! — powtarzała. Rozdzieliły się więc już na wyasfaltowanym parkingu należącym do komendy policji w Balford. Mieścił się tam zamykany barak z blachy falistej, w którym urzędował oficer zajmujący się ewidencjonowaniem dowodów rzeczowych. Siedział tam w samej koszuli, z niebieską chusteczką zawiązaną na głowie, i porównywał zawartość torebek z dowodami z ich rejestrem. Pomieszczenie, w którym pracował, rozgrzało się już do temperatury wystarczającej do usmażenia bekonu, więc Barbara pomyślała ze współczuciem: „Biedny chłopak, dostał najgorszą możliwą robotę!" Podczas gdy przebywała w komendzie, jej samochód, mimo otwartych na przestrzał okien, nagrzał się tak dalece, że trudno w nim było oddychać. Kierownica parzyła ręce, a siedzenia skwierczały. Barbara spojrzała na zegarek i zdziwiła się, że nie minęło jeszcze południe. Wyobrażała sobie, że około drugiej będzie się czuła jak pieczeń na ruszcie. Do sklepu „Racon — Biżuteria Artystyczna" dotarła już po jego otwarciu. Za drzwiami dostrzegła Connie Winfield wraz z córką, zajęte pracą przy układaniu wystawy. Najwyraźniej dostały nowy transport naszyjników i kolczyków, gdyż wyjmowały je z kartonowego pudła i przypinały szpilkami do skrzydeł staroświeckiego parawanu, obitych kremowym aksamitem. Barbara przez chwilę je obserwowała, nie zdradzając swojej obecności. Zauważyła, że idealnie się uzupełniają, pracując nad gustowną i zachęcającą ekspozycją swoich towarów, ale równocześnie wyczuwało się między nimi atmosferę wzajemnej wrogości. Matka popatrywała spode łba na córkę, ta zaś odwzajemniała się wyniosłymi spojrzeniami, sygnalizującymi, że nic sobie nie robi z jej niezadowolenia. Uprzejme „dzień dobry" Barbary zaskoczyło obie kobiety, ale odezwała się tylko Connie. — Coś mi się wydaje, że pani nie przyszła do nas po zakupy! — zagaiła, przerywając pracę. Podeszła do lady, gdzie na popielniczce zostawiła tlącego się papierosa. Strząsnęła popiół i zaciągnęła się, mierząc Barbarę nie- przyjaznym spojrzeniem. — Chciałabym pomówić z Rachel — odpowiedziała Barbara. — A proszę bardzo, niech pani próbuje. Może pani się to uda, bo sama chciałabym wreszcie z tą pindą pogadać, ale nie dałam rady wyciągnąć z niej ani słowa. Niech pani zaczyna, bo nie mogę się doczekać, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia. Barbara bynajmniej nie życzyła sobie jej obecności przy przesłuchaniu. — Rachel, czy mogłabyś przejść się ze mną kawałek? — zaproponowała. — Wolnego, wolnego! — zaprotestowała Connie. — Ja wcale nie pozwoliłam jej nigdzie wychodzić. Mamy dużo roboty, więc może pani zapytać ją o wszystko tutaj, dopóki nie rozpakujemy towaru. Rachel przewiesiła trzymany w ręku naszyjnik przez szczyt jednego z sześciu skrzydeł parawanu. Connie wyczuła, co się święci, i do niej skierowała swe pogróżki: — Rachel Lynn, nie myśl nawet... — Możemy pójść do parku — zaproponowała Rachel Barbarze. — To niedaleko, a mała przerwa dobrze mi zrobi. — Rachel Lynn! — wrzasnęła matka, ale córka celowo udała, że nie słyszy. Connie jeszcze raz ze złością wykrzyczała jej imię, a drugi raz powtórzyła je błagalnie, prawie z płaczem. Nic nie poskutkowało — Barbara i Rachel skierowały się w stronę Balford Road. Wzmiankowany park, usytuowany tuż za kościołem Świętego Jana, okazał się właściwie skwerem. Otaczało go ogrodzenie z żelaznych sztachet, niedawno pomalowanych na czarno, a na otwartej bramie wisiała tablica z napisem: „Witamy w parku imienia Falak Didar". Barbara zwróciła uwagę na muzułmańskie brzmienie tego nazwiska. Czyżby to miało oznaczać głębszą infiltrację Azjatów w środowisko Balford-le-Nez? Wysypana żwirem ścieżka biegnąca skrajem trawnika prowadziła do ławki, częściowo ocienionej krzewem złoto-kapu o gałęziach ciężkich od kiści żółtych kwiatów. Pośrodku skweru tryskała fontanna ozdobiona figurką z dymnego marmuru. Zakwefiona dziewczyna trzymała przechylony dzban, z którego lała się woda prosto do płytkiej sadzawki w kształcie muszli. Rachel, siadając na ławce, ułożyła wokół siebie fałdy przezroczystej spódnicy, ale więcej uwagi poświęciła fontannie niż policjantce. Barbara nie kryła przed Rachel, że przyszła tu po to, aby sprawdzić jej alibi na ostatni piątkowy wieczór. Dla większej jasności przypomniała dziewczynie, że od tamtej daty minęły dopiero cztery noce, a więc nie tak długi okres, by nie pamiętać już, co się wtedy działo. Rachel wyciągnęła z tego wstępu prawidłowy wniosek: — Chce pani wiedzieć, gdzie byłam, kiedy zginął Ha- tim Kurejśi? Barbara potwierdziła, że istotnie o to jej chodziło, dodając jeszcze: — Rachel, twoje nazwisko pojawiało się wielokrotnie w związku z tą sprawą. Nie chciałam tego mówić przy twojej mamie, ale... — Dzięki! — wtrąciła Rachel. — ...ale pamiętaj, że nie świadczy to dobrze o danej osobie, jeśli jej nazwisko wypływa w sprawie o morderstwo. Zapalisz? Rachel potrząsnęła przecząco głową i ze wzrokiem wbitym w fontannę relacjonowała: — Byłam z chłopakiem, który nazywa się Trevor Rud- dock. On pracuje na molu, zresztą pani chyba go zna. Mó wił mi wczoraj, że już z nim pani rozmawiała. Wygładziła ręką fałdy spódnicy drukowanej w głowy pawi pośród różnobarwnych esów-floresów. Barbara obróciła się, by wyjąć z torby notatnik. Przerzuciła jego strony, szukając zapisków z poprzedniego przesłuchania Trevora Ruddocka. Kątem oka zauważyła, że dziewczyna śledzi wzrokiem jej ruchy, a ręka przesuwająca się po spódnicy zatrzymała się nagle, jakby Rachel się obawiała, że każdy gest może ją zdradzić. Przypomniała sobie, co powiedział jej Trevor na temat wieczoru w towarzystwie Rachel. — Trevor Ruddock zeznał, że spędził tamten wieczór z tobą — zwróciła się do dziewczyny. — Trochę się jednak plątał co do szczegółów, a właśnie na szczegółach nam za leży. Może ty mi pomożesz wypełnić te luki? — Nie wiem, jak to miałoby wyglądać. — To proste. — Barbara trzymała długopis w pogotowiu. — Co robiliście razem? — Jak to co robiliśmy? — No, w piątek wieczorem. Poszliście coś zjeść czy czegoś się napić, czy do kina? A może do kawiarni? Rachel zacisnęła dwa palce wokół wizerunku głowy pawia. — Pani chyba żartuje — stwierdziła z goryczą. — Myślę, że Trev powiedział pani, gdzie byliśmy. — Może i tak — zgodziła się Barbara. — Chciałabym jednak usłyszeć twoją wersję, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — A jeśli mam? — Twoja sprawa, ale w sytuacji, gdy w grę wchodzi morderstwo, wykręty nie popłacają. Najlepiej od razu powiedzieć prawdę, bo jeśli skłamiesz — gliny nie dadzą ci spokoju. Palce dziewczyny zacisnęły się mocniej wokół fałdu tkaniny. Barbara nie mogła oprzeć się myśli, że gdyby wydrukowany paw był żywy, w tym uścisku wydałby właśnie ostatnie tchnienie. — Rachel... — zachęciła. — Masz jakiś problem? Jeśli potrzebujesz czasu do namysłu, możemy zaraz wrócić do sklepu, żebyś naradziła się z mamą. Wydaje mi się, że ona naprawdę się o ciebie troszczy, może więc by cię pouczyła, jak rozmawiać z moimi kolegami? Pamiętam, że wczoraj wspominała... — No, dobrze. — Rachel najwidoczniej nie chciała ciągnąć wątku swojej matki. — Wszystko, co powiedział Trevor, jest prawdą. To chciała pani słyszeć? — Chcę usłyszeć prawdę i tylko prawdę. Gdzie ty i Tre-vor byliście w piątek wieczorem? — Byliśmy w jednym z tych domków plażowych. Tak jak on powiedział. Zawsze tam się spotykamy w każdy piątek wieczorem, żeby nikt nie widział, komu Trevor Rud-dock pozwala sobie ciągnąć druta. Czy to właśnie chciała pani wiedzieć? Rachel, zarumieniona po nasadę włosów, odwróciła twarz w kierunku Barbary, a bezlitosne światło dzienne brutalnie obnażyło wszystkie zniekształcenia jej twarzy. Widząc ją nie z profilu i nie pod osłoną cienia, Barbara nie mogła się opędzić od skojarzeń z filmem dokumentalnym, który kiedyś oglądała w telewizji. Jego myślą przewodnią był ludzki ideał piękna, za który autorzy ostatecznie uznali symetrię. Według nich gatunek Homo sapiens miał w genach umiłowanie symetrii. Przy takich kryteriach Rachel Winfield nie wytrzymałaby konkurencji. Barbara westchnęła. Chętnie powiedziałaby tej dziewczynie, że wcale nie musi prowadzić takiego życia jak obecnie. Cóż jednak mogła jej zaproponować w zamian? Chyba tylko model, który sama wybrała — życia w pojedynkę. — Mniejsza z tym, co tam było między wami — oświadczyła w końcu. — Co z kim robisz i jak, to twój wybór. Jeśli satysfakcjonuje cię każdy spędzony z nim wieczór, to oby tak dalej, a jeśli nie — lepiej daj sobie spokój. — Ależ osiągam zupełną satysfakcję! — odparła wyzywająco Rachel. — Dobrze więc, która mogła być godzina, kiedy poczułaś się tak usatysfakcjonowana, że zapragnęłaś wrócić do domu? Trevor zeznał, że miało to miejsce o wpół do dwunastej. Co ty na to? Rachel wbiła w nią uporczywy wzrok, przy czym Barbara zauważyła, że dziewczyna przygryza dolną wargę. — Co to znaczy? — naciskała. — Albo byłaś z nim jesz cze o wpół do dwunastej, albo nie. Nie rozwijała tego wątku, bo przypuszczała, że Rachel rozumie, o co chodzi. Jeżeli Trevor wcześniej z nią rozmawiał, to na pewno ją uprzedził, że rozbieżności w tej materii skierują ostrze podejrzenia wprost na niego. Rachel tymczasem najpierw rozejrzała się wokoło, aż jej wzrok spoczął na fontannie. Figurka dziewczyny wylewającej wodę była smukła i zgrabna, miała klasyczne rysy i skromnie spuszczone oczy. Równie kształtne były jej małe dłonie i stopy, ledwo widoczne spod sutych fałdów stroju. Wydawało się, że widok tego posążka dopomógł Rachel w podjęciu decyzji, bo nie odrywając wzroku od fontanny, udzieliła odpowiedzi: — To była dziesiąta. Wróciłam do domu o dziesiątej. — Czy jesteś tego pewna? Patrzyłaś na zegarek? Mogłaś się przecież pomylić. Rachel parsknęła znużonym, jednostajnym śmiechem. — Wie pani, ile czasu potrzeba, żeby facetowi pociąg nąć druta? Kiedy ani on, ani nikt nigdy nie chciał ode mnie niczego innego? Niech mi pani wierzy, że niewiele! Barbara wyczuwała ból przepełniający te wyznania. Zamknęła notatnik i zastanawiała się nad właściwą odpowiedzią. Próbowała sobie wmówić, że nie należy do jej obowiązków udzielanie dobrych rad ani leczenie urazów psychicznych — z drugiej strony jednak czuła rodzaj więzi duchowej z tą dziewczyną. Sama bowiem na własnych błędach uczyła się tej ważnej życiowej mądrości, że miłość składa się zarówno z dawania, jak i brania. Miała zresztą wrażenie, że jeszcze nie opanowała tej lekcji do końca, a w swojej pracy miewała chwile, gdy wątpiła, czy to kiedykolwiek nastąpi. — Naprawdę nie powinnaś cenić się tak nisko — wy głosiła w końcu pouczenie, wyrzucając niedopałek i wdep tując go w ziemię noskiem adidasa. W gardle zasychało jej od upału, dymu papierosowego i napięcia, bo wolała w tej chwili nie przypominać sobie, kiedy sama się czuła równie mało warta. — Oczywiście zawsze znajdzie się chętny na okazyjny towar, ale ty zapłacisz cenę nieporównanie wyż szą. Nie czekając, aż Rachel coś odpowie, kiwnęła jej głową na znak podziękowania za współpracę i ruszyła ku wyjściu z parku. Zbliżała się już do bramy, kiedy zauważyła młodego Azjatę, który przyczepiał do jednej ze sztachet ogrodzenia żółty afisz. Miał ich cały plik, ale zanim Barbara się z nim zrównała, pobiegł dalej, przylepiając następną ulotkę do słupa telegraficznego. Barbara z zainteresowaniem przeczytała afisz. Na żółtym tle widniały duże czarne litery, które trudno byłoby przeoczyć. W nagłówku umieszczono nazwisko FAHD KUMHAR, a pod spodem, w dwóch językach — angielskim i urdu — następujący komunikat: „Policja z Balford chce cię przesłuchać. Nie zgadzaj się na to bez asysty adwokata, którego zapewni ci DŻUMA. Zgłoś się do nas pod numer..." — tu podany był numer telefonu, powtórzony kilkakrotnie u dołu kartki, prostopadle do brzegu, aby przechodzień mógł go oderwać. Przynajmniej się dowiedziała, jakie było następne posunięcie Muhammada Malika! Po przeczytaniu żółtej ulotki poczuła również mieszaninę satysfakcji i ulgi, gdyż oznaczało to także, że Azhar okazał się wobec niej lojalny. Mimo że miałby ku temu powód — nie wypaplał tego, co jej się nieopatrznie wymknęło. Gdyby to zrobił — plakaty pojawiłyby się wyłącznie w Clacton, i to wokół rynku. Miała więc wobec niego dług wdzięczności. Idąc w stronę High Street, zastanawiała się, kiedy i jakiego rewanżu zażąda Tajmullah Azhar. Tego dnia Cliff Hegarty nie mógł się skupić. Na szczęście, praca przy mechanicznej piłce sprężynowej nie wymagała koncentracji. Aby wyciąć wszystkie fragmenty układanki przedstawiającej akt miłosny dwóch mężczyzn, wystarczyło obrazek odpowiednio ustawić, wybrać jeden z pięćdziesięciu motywów, nastawić urządzenie na odpowiednią opcję i wcisnąć przycisk. Obsługa piłki do wycinania układanek należała do jego codziennych obowiązków, podobnie jak przyjmowanie zamówień telefonicznych, przygotowanie katalogu do druku czy pakowanie różnych seksownych gadżetów przeznaczonych do wysyłki, na przykład na Hebrydy. Odbiorcami bywali niewyżyci faceci, którzy woleliby nie ujawniać przed listonoszem swoich zainteresowań... Dzisiejszy dzień jednak z wielu powodów różnił się od innych. Cliff miał już za sobą rozmowę z gliniarzami. Z samego rana w wytwórni musztardy, zaraz po jej otwarciu, pojawiło się dwóch detektywów w cywilu, z magnetofonami i opasłymi notatnikami. Dwóch innych tajniaków dwadzieścia minut później rozpoczęło obchód pozostałych zakładów w dzielnicy przemysłowej. Cliff mógł więc z góry założyć, że jest tylko kwestią czasu, i to bardzo krótkiego, kiedy dotrą także i do jego firmy. Mógł się oczywiście ulotnić, ale przez to najwyżej odwlókłby nieprzyjemne spotkanie, którego i tak nie dałoby się uniknąć. Poza tym, gdyby gliniarze nie zastali go w pracy, mogliby zapuścić się za nim do jego domu w Jaywick Sands, a do tego nie tylko nie chciał, ale i nie mógł dopuścić. Zanim więc wywiadowcy przesłuchali producenta żagli i materaców, Cliff zdążył się przygotować na ich wizytę. Przede wszystkim zdjął biżuterię i opuścił rękawy koszulki, aby zasłonić tatuaż na ramieniu. Policja słynęła z niechęci do pedałów, zatem wolał się nie demaskować — a nuż się nie domyśla! Wywiadowcy okazali swoje legitymacje służbowe i przedstawili się jako detektywi Grey i Waters. Rozmowę przeprowadzał Grey, podczas gdy Waters notował. Oczywiście już na wstępie zwrócili uwagę na gablotkę z wibratorami, skórzanymi maseczkami i nasadkami na penisa. Cliff już chciał im powiedzieć: „Samo życie, chłopaki!", ale przezornie ugryzł się w język. Dobrze, że klimatyzacja działała, gdyż inaczej pociłby się jak mysz. Głównie dlatego, że przebywał w pomieszczeniu z blachy falistej, ale po części i dlatego, że nie był w stanie utrzymać nerwów na wodzy. No, a wiadomo przecież, że przy glinach lepiej nie okazywać zdenerwowania. Zaczęli od tego, że pokazali mu jakieś zdjęcie i spytali, czy wie, kogo ono przedstawia. Odpowiedział, że to ten facet, którego zabili na Nez, Hatim Kurejśi z wytwórni musztardy. Następnie spytali, jak dobrze znał Kurejśiego. Owszem, wiedział, kim jest ten gość, kłaniał się mu i czasem mówił: „Dzień dobry" lub „Cholerny upał, prawda?" Cliff starał się zachowywać możliwie najswobodniej. Na pytania wywiadowców odpowiadał zza lady, trzymając ręce założone na piersi, a ciężar ciała opierając na jednej nodze. W takiej postawie najlepiej eksponował swoją muskulaturę, co większości ludzi kojarzyło się z męskością. Męskość zaś powszechnie uważano za równoznaczną z heteroseksu-alizmem, szczególnie w opinii głupców, a za takich uważał większość policjantów. Następne pytanie brzmiało, czy rozpoznawał Kurejśiego także na gruncie pozasłużbowym. Cliff najpierw się upewnił, co dokładnie przez to rozumieją. Oczywiście, że rozpoznawał Kurejśiego także poza dzielnicą przemysłową. Trudno chyba, by tracił pamięć po godzinach pracy! Ten żart wcale ich nie rozśmieszył. Chcieli natomiast wiedzieć, jak dobrze znał Kurejśiego. Wyjaśnił, że wszędzie zachowywał się wobec niego tak samo. Gdyby go spotkał w Balford lub gdziekolwiek indziej, powiedziałby mu „dzień dobry", rzucił jakąś wzmiankę o pogodzie lub odpowiedział na jego pozdrowienie. Tak daleko sięgała ich znajomość. Detektywi spytali następnie, w jakich miejscach widywał Kurejśiego poza godzinami pracy. Teraz Cliff po raz któryś z rzędu się przekonał, jak gliny potrafią wykręcić kota ogonem. Nienawidził ich za to. Gdyby nie uważał na każde słowo, zrobiliby z niego i Kurejśiego parę gołąbków spacerujących pod rączkę! Opanował się więc i odpowiedział, że nie widywał tego pana poza dzielnicą przemysłową. Zaznaczył przy tym, że gdyby go spotkał, z pewnością poznałby go i przywitał się jak z każdym, kogo znał. Taką już miał naturę. — Taką kontaktową, co? — podsunął wywiadowca Grey. Rzucił przy tym okiem na gablotkę z akcesoriami rozrywkowymi, aby nie pozostawić wątpliwości, co ma na myśli. Cliff nie chciał ich drażnić prowokującą odzywką w rodzaju: „Co to ma znaczyć?" Wiedział, że gliny nieraz specjalnie starają się wyprowadzić człowieka z równowagi, aby łatwiej wykryć jego słabe punkty. Wiele razy miał już do czynienia z gliniarzami i wystarczyła mu jedna noc spędzona w areszcie, aby zapamiętać, jak ważne jest zachowanie spokoju. Detektywi zmienili więc temat. Tym razem zadali pytanie, czy zna człowieka nazwiskiem Fahd Kumhar. Zaprzeczył, dodając, że ewentualnie mógłby rozpoznać jego twarz, gdyż większość Azjatów pracujących w wytwórni musztardy znał z widzenia, a nie z nazwisk. Pakistańskie nazwiska brzmiały dlań jak przypadkowy zlepek liter, trudny do zapamiętania. Szkoda, że ci ludzie nie nadają przynajmniej swoim dzieciom normalnych imion, na przykład William, Charlie albo Steve! Jednak wywiadowcy nie dali się rozbroić tymi uwagami. Podjęli znowu wątek Kurejśiego, wypytując, czy widział kiedyś denata rozmawiającego z kimś czy w ogóle w czyimś towarzystwie na terenie dzielnicy przemysłowej. Cliff zeznał, że nie może sobie przypomnieć niczego takiego. Na terenie zakładów kręciło się mnóstwo ludzi — interesanci, pracownicy — przychodzili i wychodzili, przyjeżdżały ciężarówki z dostawami, a gotowe produkty przygotowywano do wysyłki... — Właściwie Kurejśi mógł równie dobrze rozmawiać z tobą — zauważył Waters. Potem, wskazując znaczącym gestem gablotkę z akcesoriami, zapytał Cliffa, czy kiedy kolwiek uprawiał miłość z Kurejśim. — Nie wiedziałeś, że on był pedałem? — dodał Grey. To pytanie już dotykało drażliwej materii. Było jak ostrze noża, które prawie prześlizguje się po skórze. W pamięci Cliffa wyzwoliło wspomnienie wczorajszej porannej rozmowy z Gerrym. Starał się nie słyszeć nawracających słów oskarżenia z jednej strony i gniewnych zaprzeczeń z drugiej. „A co z wiernością? Do czego wtedy doszło?" „Wierność? Wiem o niej tyle, ile słyszę od ciebie, a wiadomo, że ludzie jedno mówią, a co innego myślą". „To było na rynku, prawda? Tam się spotkaliście?" „Dobrze już, dobrze. Myśl sobie, co chcesz". Rozmowę zakończyło trzaśniecie drzwiami, ale oczywiście Cliff nie zamierzał wtajemniczać w to gliniarzy. Żadną miarą nie mógł dopuścić, aby namierzyli Gerry'ego. Sam zaś spokojnie odpowiedział, że absolutnie nie robił takich rzeczy z Hatimem Kurejśim i nie miał bladego pojęcia o jego skłonnościach. Sądził raczej, że ma on poślubić córkę Akrama Malika. Czy więc panowie są pewni, że mają dobre informacje? Grey stwierdził, że w śledztwie niczego nie można być pewnym, dopóki podejrzany nie znajdzie się za kratkami. Waters dodał, aby Cliff przypomniał sobie, czy nie wie jeszcze o czymś, o czym policja chciałaby wiedzieć. Cliff ich zapewnił, że gdyby sobie coś takiego przypomniał, zaraz zadzwoni na policję. — Tak, koniecznie to zrób! — przypomniał mu Grey. Jeszcze raz rozejrzał się po sklepie, a wychodząc, powiedział do Watersa: „Pieprzony pedał", na tyle głośno, żeby Cliff to usłyszał. Obserwował, jak oddalali się od jego firmy. Dopiero gdy weszli do warsztatu stolarskiego po przeciwnej stronie ulicy, ruszył się z miejsca. Wszedł za biurko, przy którym zwykle przyjmował zamówienia, i ciężko opadł na krzesło. Podczas wizyty policjantów nie zdawał sobie sprawy, że serce waliło mu jak młotem. Dopiero po ich wyjściu poczuł, że bije ono silniej i szybciej niż normalnie, jakby chciało wyskoczyć z piersi i wykonywać swoje skurcze na niebieskim linoleum. Powtarzał sobie, że musi mieć jakiś punkt oparcia. Postanowił więc myśleć o Gerrym. Jego partner poprzedniej nocy nie spał w domu. Cliff stwierdził to rankiem, kiedy się obudził i zauważył, że pościel na drugiej połowie łóżka jest nietknięta. Oznaczało to, że Gerry dotąd nie wrócił z Balford. Na samą myśl o tym zrobiło mu się słabo, a ręce i nogi, mimo upału, przejął chłód, gdy zaczął się zastanawiać, co ta nieobecność może oznaczać. Początkowo próbował ją tłumaczyć podjęciem przez Gerry'ego dodatkowej pracy. Zobowiązał się przecież do wykończenia restauracji na molu przed następnym świętem, a oprócz tego jeszcze po godzinach pracował przy remoncie domu w Balford. Może z jednej pracy udał się bezpośrednio do drugiej, co w przeszłości robił często — bywało, że wracał do domu o trzeciej nad ranem. Nigdy natomiast nie pracował przez całą dobę, a poza tym, ilekroć przewidywał nocną pracę, zawsze uprzedzał o tym Cliffa telefonicznie. Tym razem ani nie zadzwonił, ani nie wrócił do domu. Kiedy Cliff rano siedział sam na brzegu pustego łóżka, próbował doszukać się motywów postępowania Gerry'ego w ich ostatniej rozmowie. Liczył na to, że przypomni sobie jakieś szczegóły wskazujące na stan duchowy przyjaciela. Tyle że właściwie nie była to rozmowa, lecz raczej kłótnia, w której minione zachowania służyły do oceny aktualnych problemów. Ni z tego, ni z owego nagle obaj zaczęli wywlekać na światło dzienne różne dawne fakty i wszczynać szczegółowe śledztwo. Przypomnieli sobie rynek w Clacton, męskie toalety, bal gejów w restauracji hotelu „Zamek", przedłużającą się dłubaninę Gerry'ego przy tej pieprzonej chałupie w Balford oraz wypady Cliffa na piwo. Wyciągali, kto i kiedy używał motocykla, a kto i po co — motorówki. Kiedy nie mieli się już o co wzajemnie oskarżać, wykrzykiwali sobie w twarz, czyja rodzina akceptowała skłonno- ści synka, a czyj tatuś chętnie wybiłby mu te zboczone myśli z głowy! Gerry zazwyczaj starał się unikać konfrontacji, ale tym razem nie zamierzał się wycofać. Cliff ledwo mógł poznać swego poważnego i łagodnego kochanka, który raptem przeistoczył się w rozwścieczonego osiłka. Co za fatalny dzień! Najpierw Gerry dał nogę, a teraz wokoło węszyli gliniarze... Cliff spróbował się zatem skupić nad wyrzynaniem frag- mentów układanki. Musiał przygotować więcej takich puzzli, aby odpowiedzieć na zamówienia. Inne świńskie obrazki czekały na jego decyzję. Trzeba było coś postanowić w kwestii sprowadzenia dużej partii wymyślnych prezerwatyw z Amsterdamu. Musiał wreszcie przejrzeć przynajmniej szesnaście filmów wideo i napisać ich recenzje dla kwartalnika transwestytów. Okazało się jednak, że nie był w stanie myśleć o niczym innym poza pytaniami, które zadawali mu detektywi. Zastanawiał się, czy wypadł na tyle przekonująco, że zrezygnowali z odwiedzin w Jaywick Sands i konfrontacji jego zeznań z tym, co wyciągnęliby z Gerry'ego. Theo Shaw nie wyglądał na kogoś, kto spał zdrowym snem człowieka o czystym sumieniu. Pod oczami miał worki, a same oczy tak przekrwione, że przypominał albi-notycznego królika. Kiedy Dominiąue z kolczykiem w języku zapowiedziała drugą już wizytę Barbary na molu, próbował się wykręcić. Odburknął szorstko: „Nie mam czasu. Powiedz jej..." Ugryzł się jednak w język, gdy za plecami dziewczyny zobaczył Barbarę. — Pani sierżant chciałaby obejrzeć karty zegarowe, szefie — wyjaśniła Dominiąue. — Z zeszłego tygodnia. Mam je przynieść? Nie chciałam podejmować żadnej decyzji bez porozumienia z panem. — Zajmę się tym — obiecał Theo Shaw. Nie powiedział nic więcej, dopóki panienka nie wycofała się z powrotem do recepcji, klapiąc pomarańczowymi sandałkami na grubych podeszwach. Dopiero wtedy obrócił spojrzenie na Barbarę, która bez zaproszenia wtargnęła do jego gabinetu i usiadła na wyplatanym krześle naprzeciw biurka. — Chodzi o karty zegarowe? — Tylko o jedną — poprawiła Barbara. — Konkretnie chciałabym zobaczyć kartę Trevora Ruddocka za ostatni tydzień. Ma ją pan? Okazało się, że miał, ale karty takie znajdowały się w dziale księgowości, gdyż wykorzystywano je przy sporządzaniu listy płac. Gdyby więc pani sierżant zechciała chwilkę poczekać... Barbara nie miała nic przeciwko temu, licząc, że zyska dzięki temu szansę ponownego przyjrzenia się gabinetowi Theo. Ten jednak zdawał się czytać w jej myślach, bo nie podniósł się, aby pójść samemu, tylko wystukał trzycyfrowy numer na klawiaturze telefonu i poprosił o przyniesienie karty. — Chyba Trevor nie ma żadnych kłopotów? — wyraził nadzieję. „A diabła tam nie ma!" — pomyślała Barbara, ale głośno zaprzeczyła. — Chodzi mi tylko o potwierdzenie paru szczegółów. Chyba na molu dziś większy ruch, to znaczy, że interes się kręci. — Chyba tak. — To korzystne dla pańskich planów, prawda? — Jakich planów? — Rozbudowy miasta. Ciekawe, czy Azjaci też biorą w tym udział. — A dlaczego pani pyta? — Widziałam taki mały park noszący imię Falak Di-dar. Wygląda na nowy, fontannę zdobi posąg dziewczyny w arabskim stroju, a imię też ma azjatyckie brzmienie. Dla- tego właśnie zainteresowało mnie, czy Azjaci uczestniczą w opracowywaniu waszych planów rozwoju, czy może mają własne? — Każdy ma prawo partycypować w planach — wyjaśnił Theo. — Miasto potrzebuje wielu inwestorów. Nie mam zamiaru zniechęcać nikogo, kto chciałby nam pomóc. — A jeśli ktoś zgłosiłby własny, niezależny projekt, który różniłby się od waszego? — naciskała Barbara. — Co by się stało w takim przypadku? — Wydaje mi się, że dla Balford korzystniejszy byłby plan kompleksowy — odpowiedział wymijająco Theo. — Inaczej mógłby powstać taki galimatias budowlany jak na południowym brzegu Tamizy. Mieszkałem tam przez wiele lat i wolałbym nie dopuścić do czegoś podobnego. Barbara przytaknęła, bo mówił sensownie. Takie rozumowanie stwarzało jednak atmosferę sprzyjającą wybuchowi konfliktu między napływową ludnością azjatycką a długoletnimi mieszkańcami Balford-le-Nez. Wstała więc i podeszła do eksponowanych w gabinecie planów, które zauważyła już w czasie swojej poprzedniej wizyty. Chciała zobaczyć, jak w przestrzennym planie zabudowy uwzględniono dzielnicę przemysłową, w którą Akram Malik zainwestował tyle swoich pieniędzy. Uwagę jej jednak przykuła mapka miasta, wisząca na ścianie obok planów geodezyjnych i artystycznych wizji przyszłego Balford. Na mapce zaznaczono sektory miasteczka, na które zamierzano łożyć największe środki z kasy miejskiej. Nie to jednak zainteresowało Barbarę. Zwróciła natomiast uwagę na położenie przystani w Balford, na zachód od Nez, w miejscu połączenia półwyspu z lądem stałym. W korzystnych warunkach, żeglując podczas przypływu, można było dopłynąć z przystani w górę Kanału Balfordzkiego aż do zatoki Pennyhole, mając po drodze łatwy dostęp do wschodniego brzegu przylądka Nez, gdzie zginął Hatim Kurejśi. — Ma pan łódź żaglową, prawda? Trzyma ją pan na przystani? — zagadnęła. Nie dał się bynajmniej zaskoczyć. — Tak, ale to własność całej rodziny, nie tylko moja. — To jacht z kabiną, prawda? Żegluje pan czasem nocami? — Owszem, czasem. — Zdawał się wyczuwać, dokąd ona zmierza. — Ale nie w tamten piątek wieczorem. „Już oni o to zadbali" — pomyślała Barbara. Tymczasem przyniesiono zamówioną kartę zegarową. Dostarczył ją starszy pan, który wyglądał, jakby pracował w tym przedsiębiorstwie od początku. Mimo upału miał na sobie lniany letni garnitur, nakrochmaloną koszulę i krawat. Doczłapał do gabinetu i wręczył Theo kartę, witając się uniżenie. — Proszę bardzo, panie dyrektorze. Piękny dziś dzień, prawda? Prawdziwy dar niebios! Theo podziękował staruszkowi, spytał o zdrowie jego psa, żony i wnuków — właśnie w takiej kolejności! — a kiedy już go odprawił, podał kartę Barbarze. Znalazła na niej to, czego się spodziewała — Trevor Ruddock wyznał część prawdy, ale trochę też skłamał. Z wydruku na karcie wynikało, że w pracy pojawił się o dwudziestej trzeciej trzydzieści sześć. Jeżeli więc — zakładając, że można wierzyć Rachel — o dziesiątej się rozstali, miał półtorej godziny do dyspozycji. Na jego niekorzyść przemawiały nie tylko motywy, ale i okoliczności. Barbara zastanawiała się, czy wśród materiałów do produkcji modeli pająków nie znalazłoby się narzędzie zbrodni. Poprosiła Theo Shawa, aby wypożyczył jej tę kartę, na co przystał, dodając: — Pani sierżant, Trevor to naprawdę porządny chłopak, choć wygląda jak ostatni lump. Mógł dopuścić się drobnej kradzieży, ale nigdy nie posunąłby się do morderstwa. — Nie ma pan pojęcia, jak ludzie potrafią nas czasem zadziwić! — zaoponowała Barbara. — Myśli pan, że wie o kimś wszystko, a ten nagle wyskoczy z czymś takim, że zaczyna pan wątpić, czy w ogóle cokolwiek o nim wiedział. Po jego oczach poznała, że musiała dotknąć czułego miejsca lub uderzyć w niewłaściwy ton. Liczyła, że Theo wypowie jakąś uwagę, którą się zdradzi, ale on tylko rzucił parę ogranych frazesów, jak to mu miło dopomóc w śledztwie. Potem odprowadził Barbarę do wyjścia. Wsunęła kartę zegarową do torby i po chwili znalazła się znów na molu. Udało się jej nie natknąć na wróżkę Rozalię i jakoś utorować sobie drogę wśród tłumu dzieci czekających wraz z rodzicami swojej kolejki na karuzeli. Tak samo jak poprzedniego dnia, z zadaszonej części obiektu rozbrzmiewała istna kakofonia tonów. Dzwoniły dzwonki, przeraźliwie piszczały gwizdki, jęczała pianola, a gwar podniesionych głosów potęgował wrażenie, jakby znajdowała się w mechanicznej kręgielni. Barbara wolała więc uciec od tego hałasu na zewnątrz. Tam znów po lewej stronie wirował diabelski młyn, a z prawej naganiacze próbowali zachęcić klientów do rzucania monet, stawiania butelek dnem do góry i strzelania z wiatrówek. Wagonik kolejki górskiej, załadowany piszczącymi pasażerami, toczył się właśnie ze szczękiem w dół, a do samego końca mola można się było przejechać miniaturowym pociągiem z sapiącym parowozikiem. Barbara poszła śladem tego pociągu. Nad samym morzem wznosiła się niewykończona konstrukcja restauracji. Widok robotników pracujących na dachu przypomniał jej, że chciała wyjaśnić to i owo z ich brygadzistą, Gerrym DeVittem. Zastała go przy spawaniu, podobnie jak wczoraj. Z tą różnicą, że tym razem w porę podniósł wzrok i zauważył, jak manewruje między stosami materiałów budowlanych. Zawczasu więc zgasił płomień palnika i odsunął okulary ochronne nad czoło. — O co tym razem pani chodzi? — Niby nie wypowiedział tych słów specjalnie opryskliwym tonem, ale wystarczająco dał jej do zrozumienia, że zarówno ona, jak i jej pytania nie są mile widziane. — W każdym razie proszę się streszczać. Mamy na dziś kupę roboty do odwalenia i nie możemy marnować czasu na gadanie. — Czy mogłabym zamienić z panem kilka słów, panie DeVitt? — zaczęła Barbara. — Zdaje mi się, że już pani to robi. — Dobrze, ale wyjdźmy na zewnątrz, bo tu straszny hałas. Dudnienie młotów ani warczenie pił mechanicznych bynajmniej nie ustało z powodu jej przyjścia, więc Barbara musiała podnosić głos, aby być słyszaną. DeVitt wykonał jakąś podejrzaną czynność przy zbiornikach, z którymi miał do czynienia w swojej pracy. Pierwszy wskazał drogę w kierunku frontowej fasady budynku restauracji, wychodzącej na koniec mola. Aby wyjść tamtędy na dwór, należało minąć długi rząd gotowych okien poustawianych jedno na drugim. Doszedł do poręczy mola i zaczął grzebać w kieszeniach swoich dżinsowych szortów. Wyjął stamtąd rolkę dropsów, wsunął jednego do ust, spojrzał na Barbarę i zagaił: — No? Słucham? — Dlaczego wczoraj nie wspomniał pan, że znał Hati-ma Kurejśiego? — zaczęła z grubej rury. Zmrużył oczy, jakby raziło go ostre światło, ale nie próbował nawet udawać, że nie rozumie. — O ile pamiętam, nie pytała pani o to — odparował. — Chciała pani wiedzieć, czy widzieliśmy jakąś arabską panienkę. Nie widzieliśmy, i to by było na tyle. — Zgadza się, ale powiedział pan także, że stara się unikać Azjatów — przypomniała Barbara. — Mówił pan coś takiego, że gdyby przecięły się wasze ścieżki, byłyby z tego same kłopoty... — I dalej tak uważam. — Mimo to chyba nie stroni! pan od Kurejśiego, bo za- rejestrowano rozmowy z panem przez telefon z hotelu. Coś was jednak łączyło! DeVitt oparł się wygodniej o ogrodzenie mola, tak aby większość ciężaru ciała przerzucić na łokcie. Stał twarzą do Barbary, ale patrzył raczej w stronę miasta. Może się po prostu zamyślił, a może chciał uniknąć jej wzroku? — Nic nas nie łączyło — wyjaśnił. — Najwyżej to, że wykonywałem dla niego pewne prace w domu przy Pierwszej Alei. To tam, gdzie miał zamieszkać po ślubie. — A więc znał go pan? — Rozmawialiśmy ze sobą kilkanaście razy, może więcej, ale na tym się skończyło. Jeśli pani nazywa to znajomością, to owszem, znałem go. — Gdzie spotkał go pan po raz pierwszy? — W tamtym domu. — Przy Pierwszej Alei, tak? Jest pan tego pewien? Rzucił jej przelotne spojrzenie. — Tak, jak najbardziej — potwierdził. — A w jaki sposób skontaktował się z panem, aby zaan- gażować pana do tej pracy? — Nie on kontaktował się ze mną, tylko Akram Malik — sprostował DeVitt. — Jakieś dwa miesiące temu oświadczył mi, że ma pilny remont do wykonania, i pytał, czybym się tego nie podjął. Obejrzałem to miejsce i pomyślałem, że dam radę, przecież forsy nigdy nie ma za dużo. Dopiero po rozpoczęciu pracy zacząłem widywać tam Kurejśiego. — Tu, na molu, jest pan zatrudniony na pełnym etacie, prawda? Kiedy więc znajduje pan czas, żeby pracować przy tamtym domu? W weekendy? — Także i nocami. — Nocami? — Barbara odruchowo podniosła głos. — To właśnie miałem na myśli — podkreślił, rzucając jej ostrożne spojrzenie. Barbara przyjrzała się badawczo jego sylwetce. Dużo wody musiało upłynąć, zanim doszła do wniosku, że jednym z najpoważniejszych błędów, jaki można popełnić w śledztwie, jest wysnuwanie jakichkolwiek uogólnień na podstawie wyglądu. Atletyczna budowa i rodzaj pracy wykonywanej przez DeVitta sugerowałyby, że ten człowiek po skończonej robocie wypija kufel piwa i idzie do łóżka ze swoją żoną lub przyjaciółką. Wprawdzie nosił w uchu mały złoty kolczyk, ale w ostatnich latach kolczyki w uszach, pępku czy nawet na sutku mogły oznaczać praktycznie wszystko. — Przypuszczam, że pan Kurejśi był homoseksualistą. — Barbara odkryła przed nim karty. — Istnieją poszlaki, że tej nocy, kiedy zginął, miał się z kimś spotkać na Nez. W naj bliższych dniach zamierzał także wziąć ślub, więc niewy kluczone, że udawał się na to spotkanie, aby oświadczyć temu komuś, że zrywa znajomość raz na zawsze. Nie mógł przecież po ślubie z Saliją ryzykować podwójnego życia, bo ktoś mógł go wsypać, a zbyt dużo miał do stra cenia. DeVitt podniósł dłoń do ust wystudiowanym gestem, jakby chciał zademonstrować, że informacja nie zburzyła jego spokoju. Wypluł dropsa na dłoń i wyrzucił go do morza. — Nie mam pojęcia, czy ten gość odwalał numerki z facetami, babami czy może ze zwierzakami — oznajmił. — Nigdy nie rozmawialiśmy z nim na takie tematy. — Wiemy już, że kilka razy w tygodniu wychodził z hotelu wieczorem, zawsze o tej samej porze. Jesteśmy pewni, że z kimś się spotykał — informowała dalej Barbara. — Przy zwłokach znaleziono trzy prezerwatywy, więc możemy chyba przyjąć, że nie szedł z tym kimś tylko do baru na kielicha. Niech mi pan powie, jak często Kurejśi przychodził na Pierwszą Aleję kontrolować pana pracę? Tym razem Gerry'emu nie udało się ukryć reakcji — Barbara dostrzegła gwałtowny skurcz policzka. Nie udzielił natomiast żadnej odpowiedzi. — Czy pracował pan sam, czy któryś z kolegów panu pomagał? — Barbara wskazała podbródkiem budynek restauracji, skąd ponad hałas przebijał się dźwięk sentymentalnej piosenki nadawanej przez radio. — No, panie DeVitt! — ponagliła. — Pracowałem sam — odpowiedział. — Aha. — Co to ma znaczyć? — Czy Kurejśi często tam wpadał, by pana sprawdzać? — Raz czy dwa. Równie często przyjeżdżał Akram albo jego żona. Twarz miał mokrą od potu, ale mogło to być spowodowane upałem. Słońce pięło się coraz wyżej i grzało niemiłosiernie, wyciskając z obojga resztki wilgoci. Barbara wiedziała, że sama też ma na pewno błyszczącą twarz, bo niedostatecznie się upudrowała. — Nigdy nie wiedziałem, kiedy ktoś z nich wpadnie na kontrolę — dodał Gerry. — Ja robiłem swoje, a jeśli to wi dzieli, tym lepiej dla mnie. Wytarł twarz rękawem koszulki i dorzucił: — Jeśli to wszystko, co pani chciała wiedzieć, to może wystarczy na dziś? Barbara już odprawiła go ruchem głowy, ale kiedy zbliżał się do drzwi budynku, przypomniała sobie coś jeszcze. — Panie DeVitt, co panu mówi adres „Jaywick Sands"? Stamtąd dzwonił pan do Kurejśiego. Czy pan tam mieszka? — Tak, właśnie tam mieszkam. — Nie byłam tam już od lat, ale o ile pamiętam, to niedaleko od Clacton. Najwyżej kilka minut jazdy samochodem, prawda? Oczy Gerry'ego zwęziły się jak szparki, ale może raziło go słońce. — O co właściwie chodzi, pani sierżant? — wycedził. — Robię sobie powtórkę z geografii! — Barbara się uśmiechnęła. — Widzi pan, w takim śledztwie ważny jest każdy szczegół, bo nie możemy być pewni, który z nich naprowadzi nas na ślad mordercy. 17 Telefon komórkowy w samochodzie Emily zadzwonił, kiedy właśnie miała wjechać na Marinę Paradę East, przy samym wejściu na molo spacerowe w Clacton-on-Sea. Zahamowała, aby przepuścić grupę rencistów, którzy wyszli właśnie z Domu Spokojnej Starości i chcieli przejść przez jezdnię. Zdążyła zauważyć, że troje z nich posługiwało się balkonikami do chodzenia, a dwoje używało lasek — gdy dzwonek telefonu przerwał tok jej myśli. Dzwonił wywiadowca Billy Honigman, który przesiedział cały dzień w fordzie escorcie na prywatnych numerach, zaparkowanym około trzydziestu metrów od kiosku z prasą „Jackson i Syn" na Carnarvon Road. Meldunek brzmiał lakonicznie. — Szefowo, mam go! Emily chciała tylko wiedzieć, gdzie jej pracownik namierzył Kumhara. Honigman zameldował, że śledził Pakistańczyka, aż zlo- kalizował go w domu na Chapman Road, tuż za rogiem, kilkaset metrów od kiosku z gazetami. Dom wyglądał na pensjonat, nawet w oknie umieszczono szyld „Pokoje do wynajęcia". — Już do ciebie jadę — powiadomiła go Emily. — Siedź tam, gdzie jesteś, pilnuj faceta, ale nie próbuj pod chodzić bliżej. Przerwała połączenie. Tymczasem staruszkowie przeszli już przez jezdnię, więc mogła dodać gazu. Przejechała trochę ponad kilometr i skręciła w Carnarvon Road, od której w lewo odchodziła Chapman Road. Otaczały ją szeregówki w stylu wiktoriańskim o niemal identycznym wyglądzie. Wszystkie zbudowane były z palonej cegły i opatrzone wy-kuszowymi oknami, różniącymi się tylko kolorem framug. Dom, który Honigman wskazał Emily, miał żółte ramy okienne i stał około dwudziestu metrów od miejsca, gdzie detektyw zaparkował swojego escorta. — On tam mieszka — poinformował Honigman. — Przyszedł dziś do kiosku, kupił gazetę, papierosy i batonik, ale zachowywał się jakoś nerwowo. Szybko się poruszał, patrzył przed siebie, ale nie wszedł od razu do domu, tylko minął go, mniej więcej w połowie drogi do końca ulicy dobrze się rozejrzał i dopiero wtedy zawrócił. — Widział cię, Billy? — spytała pani inspektor. — A jeśli nawet, to co? Zobaczył faceta, który szuka miejsca do zaparkowania, bo chce iść na plażę! Miał rację, bo zawsze pamiętał o szczegółach, więc i tym razem dla niepoznaki przytroczył na dachu wozu składany leżak. Na sobie zaś miał szorty khaki i rozpiętą koszulę w typowo tropikalne wzory — ani na jotę nie przypominał policjanta. — Dobra, zobaczmy więc, co tu mamy! — zadecydowa ła Emily, wskazując na obserwowany dom. W drzwiach przywitała ich starsza pani z białym pudlem na rękach. Dziwnym trafem właścicielka i pies byli do siebie podobni — oboje mieli kunsztownie skręcone srebrzyste loki i długie nosy. — Przepraszam, ale nie mam już wolnych pokoi — oświadczyła na wstępie. — Wiem, że powinnam była zdjąć tę wywieszkę, ale tak mi dokucza lumbago, że nie dałam rady wspiąć się na okno. Emily wyprowadziła gospodynię z błędu, wyjaśniając, że nie poszukują mieszkania. Okazała jej natomiast swoją legitymację służbową. Dama wydała okrzyk przerażenia przypominający beczenie owcy. Przedstawiła się jako Gladys Kersey, dodając zaraz, że pan Kersey przeniósł się już na łono Abrahama. Skwapliwie zapewniła, że swój interes prowadziła, prowadzi i prowadzić będzie zgodnie z prawem. Przycisnęła przy tym swojego pudla trochę zbyt mocno do siebie, gdyż piesek piskliwie zaszczekał, głosem również podobnym do głosu swojej pani. — Chodzi mi o pana Fahda Kumhara — poinformowała ją Emily. — Chcielibyśmy z nim porozmawiać. — Chyba pan Kumhar nie ma żadnych kłopotów? — zaniepokoiła się dama. — To taki miły, spokojny człowiek. Macie państwo pojęcie, że sam pierze swoje koszule i tak sobie przy tym niszczy ręce, że żal patrzeć! Słabo mówi po angielsku, ale stara się uczyć, nawet codziennie ogląda wiadomości poranne. Mam nadzieje, że nic nie przeskrobał? — Czy może pani nas zaprowadzić do jego pokoju? — Emily starała się mówić uprzejmie, lecz stanowczo. Pani Kersey jednak wykroczyła poza materię pytania. — Mam nadzieję, że to nie ma nic wspólnego z tą sprawą w Balford? — A dlaczego pani pyta? — Tak sobie. — Pani Kersey poprawiła na ręku swego pudla. — Może dlatego, że to jeden z nich... No, wie pani... Zdanie zawisło w powietrzu, jakby liczyła, że Emily je dokończy. Nie doczekała się jednak, więc tylko zanurzyła palce w gęstym futrze psa i zachęciła policjantów słowami: „No więc chodźmy". Pokój Fahda Kumhara mieścił się na pierwszym piętrze w tylnej części domu. Była to jedna z trzech sypialni wychodzących na kwadratowy hall. Pani Kersey delikatnie zapukała w drzwi i oglądając się przez ramię zaanonsowała: — Panie Kumhar, ma pan gości! Odpowiedziała jej cisza, co zaskoczyło starszą panią. — Dopiero co, niecałe dziesięć minut temu, widziałam, jak przyszedł — tłumaczyła się. — Zamieniliśmy nawet kilka słów. Był uprzejmy jak zawsze. Nigdy nie wychodził bez pożegnania. Zapukała ponownie, tym razem mocniej. — Panie Kumhar, słyszy mnie pan? Z wnętrza pokoju dobiegł odgłos jakby przesuwania drewnianych przedmiotów. — Proszę się odsunąć! — zażądała Emily i sama sięgnę ła do klamki. — Otwierać, policja! — zapowiedziała. Skrzyp pocieranych drewnianych powierzchni nie ustawał. Emily błyskawicznie nacisnęła klamkę, a za nią, bezszelestnie jak kot, wśliznął się Honigman. Zdążył jeszcze przytrzymać Fahda Kumhara za rękę w chwili, gdy ten usiłował wyskoczyć oknem. — Ależ dlaczego, panie Kumhar? — zdążyła wykrzyk nąć pani Kersey, zanim Emily zamknęła jej drzwi przed nosem. Honigman złapał Pakistańczyka nie tylko za ramię, lecz i za stopę, więc szarpnięciem ściągnął go na podłogę. Kumhar, skulony, pozostał tam, gdzie upadł. Emily podeszła do okna. Widać było z niego ogród na tyłach domu, ale pierwsze piętro znajdowało się dosyć wysoko nad ziemią. Pod nim nie było niczego, co złagodziłoby upadek, nawet rynny, która ułatwiłaby ucieczkę. Kumhar mógł z równym prawdopodobieństwem złamać nogę lub umknąć przed pościgiem. — Jesteśmy z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Policji w Balford — zwróciła się do niego, starając się mówić powoli. — Nazywam się inspektor Barlow, a to posterunkowy Honigman. Rozumie pan mnie, panie Kumhar? Z wysiłkiem dźwignął się na nogi, a wtedy wywiadowca Honigman natychmiast zrobił krok ku niemu. Kumhar podniósł ręce, jakby chciał pokazać, że nie ma broni. — Papiery! — wystękał. — Mam papiery. — Co to ma znaczyć? — Honigman skierował to pytanie do Emily. — Wy poczekać, dobrze? — Kumhar przycisnął ręce do piersi w obronnym geście. — Ja pokazać wam papiery, dobrze? Wy zobaczyć papiery! Zrobił krok w stronę wyplatanej komody. Jednak ledwo sięgnął ręką do uchwytu górnej szuflady — Honigman zatrzymał go słowami: — Ręce przy sobie, przyjacielu! Cofnij się, szybko!! Kumhar ponownie podniósł ręce. — Nie bić, proszę! — wyjęczał przeraźliwie. — Ja mieć papiery! Emily rozumiała, że jako cudzoziemiec lęka się konfrontacji z policją. — Billy, on chciał nam pokazać swoje zezwolenie na pobyt. Pewnie jest w tej szufladzie. — Emily wskazała ruchem głowy na Pakistańczyka. — Nie przyszliśmy tu w sprawie pańskich papierów, panie Kumhar. — Papiery, tak! — powtórzył z zapałem, próbując otworzyć szufladę. — Nie ruszaj się z miejsca, przyjacielu! — ostrzegł go Honigman. Pakistańczyk odskoczył w róg pokoju, gdzie znajdowała się umywalka. Pod nią urosła sterta nagromadzonych czasopism, które wyglądały na zaczytane, gdyż miały pozagi-nane rogi i odbite kółka po szklankach z herbatą czy kawą. Ze swego miejsca przy oknie Emily rozpoznała tytuły popularnych magazynów. Pomiędzy pismami walał się słownik Colliera w miękkiej okładce, tak samo zniszczony jak one. Wywiadowca Honigman przeszukał szufladę, którą Kumhar próbował otworzyć. — Nie ma tam broni! — zameldował. Kumhar śledził wzrokiem każdy ruch policjantów. Widać było, że całą siłą woli powstrzymuje się od wyskoczenia przez okno. Emily zastanawiała się, jaki to ma związek z rozpatrywaną sprawą. — Proszę usiąść, panie Kumhar — poleciła i wskazała mu jedyne w pokoju krzesło. Stało ono przy małym stoliku przykrytym gazetą, na którym ustawiono niedokończony model domku dla lalek. Wyglądało to, jakby Kumhar przerwał konstruowanie modelu, aby wyjść po gazetę do Jacksona, a dalszą pracę uniemożliwiła mu wizyta policji. Świadczyła o tym odetkana tubka kleju i pięć miniaturowych dachówek z kropelkami tegoż kleju. Sam domek zaprojektowany był w zdecydowanie angielskim stylu — stanowił miniaturę typowego budynku z pruskiego muru, jakich pełno było zwłaszcza na prowincji. Kumhar przeszedł przez pokój we wskazanym kierunku krokiem tak wyważonym, jakby się obawiał, że każdy fałszywy ruch ściągnie nań karzące ramię sprawiedliwości. Emily pozostała na swoim miejscu przy oknie, a Honig-man przesunął się ku drzwiom, zza których dobiegało ciche popiskiwanie psa. Najwyraźniej pani Kersey nie pojmowała, że policjanci sobie nie życzą, aby im przeszkadzano. Emily ruchem głowy wskazała w tamtym kierunku, a Honigman potwierdził gestem, że zrozumiał jej sygnał. Otworzył drzwi i powiedział coś półgłosem do właścicielki domu, po czym pozwolił jej na chwilę zajrzeć do pokoju, aby się upewniła, że jej lokator jest cały i zdrowy. Pewnie oglądała za dużo amerykańskich filmów kryminalnych, więc spodziewała się, że zobaczy Fahda Kumhara na podłodze, zakrwawionego i skutego kajdankami. Tymczasem siedział spokojnie na krześle, więc tylko przełknęła ślinę, znów poprawiła psa w ramionach i odeszła. Honigman zamknął za nią drzwi. — Panie Kumhar, proszę nam powiedzieć, co pana łą czyło z Hatimem Kurejśim — zaczęła rozmowę Emily. Kumhar siedział z dłońmi wciśniętymi między kolana. W oczy rzucała się jego chudość, zapadnięta klatka piersiowa i opuszczone ramiona. Miał na sobie białą, starannie odprasowaną koszulę z zapiętym mimo upału kołnierzykiem i mankietami. Czarne spodnie przytrzymywał skórzany pasek, którego koniec zwisał żałośnie jak ogon skarconego psa. Nie udzielił żadnej odpowiedzi, tylko nerwowo przełykał i przygryzał wargi. — Pan Kurejśi wypisał dla pana czek na czterysta funtów. Pańskie nazwisko figurowało na wydruku kilku telefonów do niego. Jeśli przeczytał pan te gazety — Emily wskazała na dzienniki, którymi zaścielony był stół pod domkiem dla lalek — to na pewno pan wie, że pan Kurejśi nie żyje. — Papiery — powtórzył bezmyślnie Fahd Kumhar, wodząc wzrokiem pomiędzy komodą, Honigmanem i Emily. — Nie obchodzą mnie pana papiery — powtórzyła Emily wolniej i głośniej, jakby chcąc go zmusić, by ją w końcu zrozumiał. Nie mogła bowiem pojąć, po co lu- dzie emigrują do kraju, którego języka dotąd nie poznali. — Przyszliśmy tu, aby porozmawiać z panem na temat Hatima Kurejśiego. Pan go znał, prawda? Hatim Kurej-śi! — Pan Kurejśi, tak! — Kumhar zacisnął ręce na kolanach, a trząsł się tak, że materiał jego koszuli szeleścił jak poruszany wiatrem. — On został zamordowany, panie Kumhar. Prowadzimy w tej sprawie śledztwo. Pan też jest podejrzany, gdyż dostał pan od niego pieniądze. Na co one były przeznaczone? Azjata zaczął trząść się tak mocno, jakby miał lekki atak drgawek. Mimo to Emily odnosiła wrażenie, że musiał ją zrozumieć. Kiedy się jednak odezwał — uczynił to we własnym języku. Z jego ust popłynął potok niezrozumiałych słów. Emily uznała to za zapewnienia o jego niewinności i niecierpliwie mu przerwała. — Proszę mówić po angielsku, panie Kumhar. Na pew no zrozumiał pan moje pytanie i wyraźnie słyszał nazwisko Kurejśiego. Jak go pan poznał? Odpowiedzią był dalszy monolog w języku urdu. — Kiedy się poznaliście? — indagowała Emily. — Dla czego dał panu pieniądze? Co pan z nimi zrobił? Słowotok przybrał tym razem na sile. Kumhar przyłożył ręce do piersi i zaczął zawodzić. — Proszę odpowiedzieć, panie Kumhar! Mieszka pan blisko rynku, a słyszeliśmy, że pan Kurejśi często tu bywał. Widział pan go tu kiedykolwiek? Czy tu się właśnie spo tkaliście? Zamiast odpowiedzieć, Kumhar przeszedł w rytualny zaśpiew, gęsto przetykany słowem „Allah". Emily czekała tylko, kiedy zacznie bić pokłony w kierunku Mekki. — Proszę odpowiedzieć na pytania! — ponagliła go, podnosząc głos do tej samej wysokości co on. — Nie wydaje mi się, żeby on panią rozumiał, pani inspektor — wtrącił się Honigman spod drzwi. — Akurat, rozumie jak skurczybyk! — uparła się Emily — Głowę daję, że mówi po angielsku nie gorzej niż my, kiedy tylko humor go najdzie. — Pani Kersey powiedziała, że on dosyć słabo zna angielski — przypomniał detektyw, ale Emily puściła jego słowa mimo uszu. Jakżeby mogła nie wykorzystać takiej kopalni informacji o zamordowanym, jaką stanowił ten żałosny człowieczek, zdany na jej łaskę i niełaskę? — Czy znał pan Kurejśiego już w Pakistanie? A może jego rodzinę? — Ulaaa'ika alaa hudan min ar-rabbihim wa-ulaa'ikahu-mu al-muflihuuna... Emily podniosła głos, aby przekrzyczeć jego zawodzenie. — Gdzie pan pracuje, panie Kumhar? Z czego pan żyje? Kto płaci za ten pokój? Kto kupuje panu papierosy, gazety i słodycze? Ma pan samochód? Co pan tu robi w Clac-ton? — Szefowo... — nieśmiało wtrącił Honigman. — Inna allaziina aamanuu wa-amilu as-saalihaati la-hum... — Dosyć tego! — Emily walnęła pięścią w stół. Przerażony Azjata od razu skulił się i umilkł. — Zabierz go! — poleciła podwładnemu. — Słucham? — nie zrozumiał Honigman. — Słyszeliście, posterunkowy? Zabierzcie go. Chcę go mieć u nas na komendzie. Jak posiedzi w areszcie, to może wyśpiewa, w jakim stopniu naprawdę zna angielski. — Tak jest! — odparł służbiście wywiadowca. Chwycił Azjatę pod ramię, podnosząc go do pozycji stojącej. Kumhar znów zaczął coś mamrotać w swoim języku, ale słowa mieszały się z płaczem. — Boże, co się dzieje z tym człowiekiem? — nie wytrzymał Honigman. — To właśnie chciałabym wiedzieć — uświadomiła go Emily. W domku na Alfred Terrace 6 drzwi wejściowe stały otworem. Z wnętrza dobiegała taka sama jak poprzednio głośna muzyka i ryczał telewizor nastawiony na cały regulator. Barbara zapukała we framugę, ale przez ten hałas mógłby przebić się chyba tylko młot pneumatyczny! Nie czekając na zaproszenie, weszła więc do środka, aby uciec przed palącym słońcem. Od razu zauważyła rozrzucone na schodach części garderoby i talerze z resztkami jedzenia. W korytarzu wiodącym do kuchni walało się mnóstwo spłaszczonych dętek rowerowych, fotel na kółkach obity wystrzępionym materiałem, dwa koszyki, trzy miotły i rozpruty worek od odkurzacza. Salon po lewej stronie musiał chyba służyć jako punkt tranzytowy dla przedmiotów przenoszonych z miejsca na miejsce. Wokół telewizora, na którego ekranie rozgrywała się dynamiczna scena pościgu z amerykańskiego filmu akcji, piętrzyły się tekturowe pudła wyładowane częściami odzieży, ręcznikami i artykułami gospodarstwa domowego. Barbarę zaciekawił ten widok, gdyż w pudłach znajdowało się dosłownie wszystko — od pordzewiałej kuchenki na gaz z butli do spłowiałej makatki z wyszytą sentencją: „Żeglarza ciągnie na morze". Ten bałagan w połączeniu z ogólnym stanem domu nasunął Barbarze podejrzenie, że Ruddockowie planują wyprowadzkę. Może po jej ostatniej wizycie postanowili szybko opuścić miasto? — Hej, paniusiu, łapy z daleka, dobra? Barbara w okamgnieniu się odwróciła i ujrzała Charlie-go Ruddocka, a tuż za nim jego starszego brata i matkę, jakby przed chwilą wrócili do domu. Próbowała sobie przypomnieć, czy nie widziała ich gdzieś na ulicy? Może przybiegli wprost z rynku, którego jeden bok stanowiło Alfred Terrace? — Co to ma znaczyć? — oburzyła się Shirl Ruddock. — Jakim prawem wtargnęła bez pozwolenia do mojego do mu? Odsunęła Charliego na bok i wkroczyła do salonu. Cala była brudna, spocona i śmierdziała specyficzną wonią dawno niemytych kobiet. Jej szorty i skąpy stanik od kostiumu plażowego też nasiąkły potem. — Jakim prawem wdarła się do cudzego mieszkania? — zaatakowała. — Już ja wiem, co wolno, a czego nie! — Państwo się przeprowadzają? — zapytała spokojnie Barbara, nie zważając na słowa Shirl. Przeszła właśnie od jednego pudła do drugiego, skrupulatnie badając jego zawartość. — Czyżbyście opuszczali Balford? Shirl Ruddock ujęła się pod boki. — A co to paniusię obchodzi? Jeśli zechcemy się prze- prowadzić, to się przeprowadzimy i już! Nie mamy obowiązku spowiadać się glinom z każdego kichnięcia. — Mamo! — Trevor próbował ją zmitygować. Też był brudny i spocony, ale przynajmniej zachowywał się spokojnie. Wkroczył za matką do salonu, ale trzy osoby wśród obfitości mebli i pudeł już czyniły tłum. Na domiar złego ciasnotę spotęgował Charlie, który wszedł w ślad za bratem. — Czego jeszcze chce? — nie ustępowała Shirl. — Już rozmawiała z moim Trevorem i tylko narobiła bigosu w naszej rodzinie. Jego ojciec powinien wypoczywać, a paniusia go tylko zdenerwowała! Barbara zachodziła w głowę, jak ktokolwiek mógłby wypocząć w domu, w którym panował tak ogłuszający hałas. Już teraz, aby słyszeć się nawzajem, wszyscy musieli przekrzykiwać odgłosy katastrof samochodowych z telewizji w połączeniu z muzyką rap nastawioną tak głośno, że aż powietrze wibrowało. — Chciałabym porozmawiać z Trevorem — zwróciła się do jego matki. — A to nie widzi, że jesteśmy zajęci? — odburknęła. — Mało, że głupia, to jeszcze ślepa, czy co? — Mamo! — syknął ostrzegawczo Trevor. — Ty mi tu nie „marnuj", bo znam swoje prawa. A żadne prawo nie pozwala, żeby byle gliniarz grzebał się w moich rzeczach jak w swoich. Niech przyjdzie później, bo teraz mamy robotę. — Jaką znów robotę? — zapytała Barbara. — Nie paniusi interes! — warknęła Shirl, podnosząc pudło. — Charlie, weź to! — A wie pani, jak to wygląda, kiedy ktoś chce opuścić miasto podczas śledztwa w sprawie o morderstwo? — zagadnęła Barbara. — Mam to gdzieś, co jak wygląda. Charlie, złaź z tego cholernego wyra i wyłącz telewizor, bo tato ci wpieprzy, jak się obudzi. Odwróciła się na pięcie i wypadła z pokoju. Barbara ob- serwowała przez okno, jak przeszła na drugą stronę ulicy i skierowała się ku rzędom samochodów zaparkowanych na rynku. Charlie z westchnieniem podniósł inne pudło i ruszył w ślady matki. — My się wcale nie wyprowadzamy — wyjaśnił Trevor, kiedy zostali sami. Ściszył telewizor, ale nie wyłączył wizji, na której helikopter namierzał z powietrza płonący wóz meblowy. Akcja rozgrywała się na moście i widać było, że komuś zagraża niebezpieczeństwo. — No więc, co tu się dzieje? — chciała wiedzieć Barbara. — Mamy stragan na rynku, a ten towar jest na sprzedaż. — Aha, a skąd to wszystko pochodzi? Szyja Trevora pokryła się rumieńcem. — Nie jest kradzione, jeśli to miała pani na myśli. — Dobrze, więc skąd wziąłeś tyle towaru? — Mama i ja chodzimy na wyprzedaże, które odbywają się w weekendy. Kupujemy, co się da, a potem sprzedajemy w Clacton na rynku, z przebitką. Nie jest tego dużo, ale za wsze pomaga przeżyć. — Na potwierdzenie swoich słów dotknął któregoś z pudeł czubkiem buta. Barbara obserwowała go spod oka, próbując ocenić stopień jego rzetelności. Raz już ją okłamał, więc nie ufała mu zbytnio, ale ta opowieść brzmiała wiarygodnie. — Rachel nie potwierdziła twoich zeznań, Trevor — wyjawiła cel swojej wizyty. — Musimy jeszcze porozmawiać. — Kiedy ja naprawdę nie stuknąłem tego faceta! W piątek nie byłem nawet w pobliżu Nez. — A więc nie kłamała. — Dlaczego miałbym zrobić mu krzywdę? Nie byłem zachwycony tym, że mnie wylał z roboty, ale wiedziałem, co ryzykuję, kiedy podprowadzałem te słoiki. Wpadłem, więc musiałem za to beknąć. — A gdzie byłeś w piątek wieczorem? Chłopak podniósł dłoń do ust i nerwowo postukiwał palcami o wargi. — Trevor...? — zachęciła go Barbara. — Co z tego, że pani powiem, jeśli i tak nikt tego nie potwierdzi? Pani mi nie uwierzy, więc o co chodzi? — Chodzi o twoje dobre imię, o które przede wszystkim sam powinieneś dbać. Jeśli ci na tym nie zależy, to co najmniej dziwne, tym bardziej że zgodnie z twoją kartą zegarową zjawiłeś się w pracy o wpół do dwunastej. Rachel zeznała, że rozstałeś się z nią przed dziesiątą. Miałeś więc do dyspozycji dziewięćdziesiąt minut, a to kupa czasu. Wystarczy, żeby dojść od domków plażowych na Nez, a stamtąd na molo. Trevor utkwił wzrok w drzwiach od salonu, spodziewając się powrotu matki po następne pudło. — Powiedziałem już, co miałem powiedzieć — powtarzał z uporem. — Nie byłem tamtej nocy na Nez ani nie załatwiłem tamtego faceta. — I to wszystko, co masz mi do powiedzenia? — Wszystko. — To chodźmy na górę. Na jego twarzy odbiło się przerażenie, co świadczyło, że miał coś do ukrycia. Pod nieobecność matki, która niechybnie przypominałaby mu o jego prawach, Barbara osiągnęła nad nim przewagę. Skierowała się ku schodom, a Trevor następował jej na pięty. — Niczego takiego tam nie ma! — zarzekał się. — A pani nie ma powodu... Odwróciła się i spojrzała mu prosto w twarz. — Czy ja powiedziałam, że czegoś szukam, Trevor? — P... pani mówiła... — zająknął się. — Mówiłam tylko, żebyśmy poszli na górę, bo wydaje mi się, że tam będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Idąc po schodach, słyszała po drodze dźwięki rapu, ale nie dochodziły zza drzwi pokoju Trevora. Tym razem towarzyszył im plusk wody lejącej się z kranu pod dużym ciśnieniem. Najwidoczniej któryś z członków rodziny podśpiewywał sobie w kąpieli. Barbara weszła do pokoju Trevora, przytrzymała mu drzwi, po czym je zamknęła. Ledwo znalazła się w środku — podeszła do stołu z rozłożonymi materiałami do montowania pająków. Zaczęła je przeglądać. — Co pani robi? — oburzył się Trevor. — Mówiła pani, że chce tylko ze mną porozmawiać na osobności! — Skłamałam — odparowała. — A w ogóle po co ci to wszystko? Żeby taki przystojny chłopak zajmował się... pa- jąkami?! — Proszę tego nie ruszać! — krzyknął, kiedy Barbara przesunęła kilka niedokończonych modeli, aby zobaczyć, co jest za nimi w pudełku. — One się rozlecą! — Właśnie od wczoraj się zastanawiałam, jak to wszystko trzyma się razem — podchwyciła. Przerzuciła różnej wielkości kawałki gąbki, tubki z farbą, wyciory z fajki, czarne plastikowe koraliki, szpilki i tubki kleju. Odsunęła szpulki czarnej, żółtej i czerwonej bawełnianej przędzy... — Pani nie ma przy tym nic do roboty! — warknął gniewnie Trevor. Barbara jednak była innego zdania, gdyż za dwoma tomami encyklopedii, między nimi a ścianą, znalazła jeszcze jedną szpulkę, tym razem z nawiniętym drutem! — Wydaje mi się jednak, że mam tu coś do roboty — stwierdziła, podnosząc szpulkę do góry. — Chciałbyś mi o tym powiedzieć coś więcej? — O czym? O tym starym drucie? Tyle to pani widzi sama i beze mnie. — Ano widzę. — Z tymi słowami wsunęła szpulkę do swojej torby. — Dlaczego pani mi to zabiera? — zaperzył się chłopak. — Pani nie ma prawa brać niczego z mojego pokoju! Zresztą co pani zrobi z takim starym drutem? — A co ty z nim robisz? — Wszystko. Na przykład używam go do wiązania tej sieci — wskazał głową na rozpiętą nad drzwiami sieć, w której tkwiły zmontowane pająki. — Do łączenia elementów modeli. Do... Nie dał rady wymyślić nic więcej, bo zabrakło mu słów. Próbował więc zamaskować konsternację agresją. — Proszę mi oddać ten pieprzony drut! — wycedził przez zęby. — Nic nie zrobiłem i nie dam się w nic wpako wać. A pani nie może zabierać niczego z tego pokoju bez mojej zgody! — Ależ mogę! — słodziutko oświadczyła Barbara. — Mogę też zabrać ciebie! Trevor wybałuszył oczy i rozdziawił usta. — Pójdziesz ze mną grzecznie na komendę czy mam zadzwonić po kogoś do pomocy? — dodała Barbara. — Ale... dlaczego... przecież ja nic... — To ty tak twierdzisz — podsumowała spokojnie Barbara. — Myślę więc, że nie masz nic przeciwko temu, abyśmy pobrali twoje odciski palców. Przecież ktoś tak niewinny jak ty nie musi się obawiać, że zostawił je tam, gdzie nie trzeba! Mimo różnicy wzrostu i siły Barbara nie dała Trevorowi szansy sprzeciwu. Chwyciła go pod ramię i wyciągnęła z pokoju, a potem sprowadziła ze schodów, zanim zdążył otworzyć usta. Jednakże z jego matką nie poszło już tak łatwo. Shirl podnosiła akurat następne pudło, w czym Charlie jej nie pomagał, bo gapił się w telewizor. Na widok Barbary eskortującej Trevora upuściła ciężar i rzuciła się ku schodom, zastawiając drogę. — Stać, ani kroku dalej! — krzyczała. — Proszę nie przeszkadzać, pani Ruddock! — ostrzegła ją Barbara. — Już ja znam swoje prawa i widzę, co pani robi! — wybuchła Shirl. — Nikt pani tu nie prosił ani nie wyraził zgody na rozmowę z panią. A teraz wydaje się pani, że mój Trevor... — Pani Trevor jest podejrzany o morderstwo! — przerwała jej Barbara, będąc już u kresu wytrzymałości nerwowej. — Proszę się odsunąć i nie utrudniać czynności śledczych! Wystarczy, że jeden Ruddock pójdzie siedzieć! Kobieta mimo to nie ustępowała, aż wtrącił się Trevor: — Mamo, daj spokój. Po co nam więcej kłopotów? Do drzwi salonu zbliżył się także Charlie, a ze swej sypialni na piętrze zaczął się awanturować pan Ruddock. Do kompletu dołączył najmłodszy chłopczyk, który przybiegł z kuchni, trzymając w jednej rączce słoik miodu, a w drugiej torebkę mąki. — Mamo... — zaczął Charlie. — Shirl! — wrzeszczał z góry pan Ruddock. — Popatrz! — zawołał Brucie, wylewając miód i rów nocześnie wysypując mąkę na podłogę. Barbara w milczeniu przyglądała się temu wszystkiemu, rozważając w myśli znaczenie słów Trevora. Jasne, że Rud- dockom nie trzeba było już więcej kłopotów, ale często życie nie szczędzi problemów właśnie tym, którzy i tak mają ich w nadmiarze! — Zajmij się dziećmi — polecił Trevor matce, a rzuca jąc spod oka spojrzenie w kierunku schodów, dodał: — Uważaj, żeby nie zrobił im krzywdy! Salija nie spodziewała się, że Muhammad przyjdzie na popołudniowe modlitwy. Jeszcze bowiem przy śniadaniu utrzymywała się napięta atmosfera, będąca wynikiem wczorajszej kłótni. Nie doszło już do następnej wymiany zdań na temat postępowania Muhammada, ale zarówno z ojca, jak i z syna emanowała wzajemna niechęć. — Jeśli musisz, martw się o tych białasów, ale nie żądaj ode mnie tego samego! — warczał opryskliwie Muham mad. — Nie dopuszczę, aby przesłuchiwali choćby jedne go z naszych ludzi bez asysty prawnika, a jeśli to ma pogor szyć twoją sytuację w radzie miejskiej, to widać tak ma być. Możesz sobie wierzyć w ich szlachetne intencje, bo głupich nie sieją! Salija zadrżała z lęku, że ojciec spoliczkuje syna za te słowa. Akram odpowiedział jednak spokojnie, tylko widać było pulsowanie żył na jego skroni. — W obecności twojej żony, która winna ci jest szacunek i posłuszeństwo, nie potraktuję cię tak, jak na to zasłużyłeś. Pamiętaj jednak, Muni, że kiedyś sam to zrozumiesz — pod- sycanie wrogości prowadzi donikąd! — Hatim nie żyje! — rzucił mu w twarz Muhammad, wzmacniając wymowę tych słów gestem zaciśniętej pięści. — Czy to nie był pierwszy cios podsycający tę wrogość? A kto go zadał? Salija wyszła, zanim Akram zdążył odpowiedzieć, ale jeszcze zanim opuściła pokój, zauważyła, że matce trzęsą się ręce nad nieudanym haftem, a Jamna z lubością słucha gniewnych słów padających między ojcem a synem. Każda kłótnia między nimi działała na jej korzyść, gdyż im bardziej Muhammad oddalał się od ojca — tym bliższy stawał się swojej żonie. Jamna zaś w pierwszej kolejności pragnęła właśnie tego, aby mieć Muhammada tylko i wyłącznie dla siebie. W tradycyjnych układach nie byłoby to możliwe, gdyż miał obowiązki wobec rodziców, z którymi liczył się bardziej niż z żoną. Wszystko jednak wskazywało na to, że wraz ze śmiercią Hatima w tym domu umarła także tradycja. Teraz Salija widziała, jak brat wszedł na dziedziniec fabryki i stanął w cieniu, zaraz za trzema pracownikami — też muzułmanami. Wszyscy zatrudnieni w zakładzie wyznawcy islamu ustawili się na wprost muru, na którym Akram powiesił mihrab, aby wskazywał wiernym kierunek Mekki. Muhammad jednak nie bił pokłonów ani nie poruszał wargami, kiedy odmawiano śahadę: „Nie ma Boga oprócz Allaha, a Mahomet jest jego jedynym prorokiem". Słowa były arabskie, ale każdy je rozumiał, tak samo jak następną modlitwę. — Allahu akbar! — intonował ojciec, a Salija cierpiała męki, bo bardzo chciała w to uwierzyć. Jeśli to prawda, że Bóg jest wielki, to czemu dopuścił do sytuacji, że w jej rodzinie teraz jeden starał się zademonstrować drugiemu, kto tu rządzi, a kto powinien się podporządkować? Podczas trwania modlitw angielscy pracownicy zakładów Malika korzystali z wolnego czasu. Akram już dawno im zapowiedział, że podczas zbiorowych modłów muzułmańskich mogą sami się modlić, zgodnie ze wskazaniami własnej wiary, lub medytować. Ci jednak wykorzystywali tę przerwę na papierosa, demonstrując swą obojętność wobec zasad religijnych szefa. Akram Malik wydawał się nie zauważać ironicznych uśmieszków ani pogardliwych min Anglików, kiedy prowadził swoich współwyznawców na modlitwę. Salija nie czuła już jednak przepajającego ich wszystkich religijnego uniesienia. Stała wtedy, kiedy oni stali, wykonywała te same ruchy i mechanicznie recytowała słowa, ale uświadamiała sobie, że tylko udaje. Uwagę jej zwróciło jakieś dziwne poruszenie. Oto na dziedzińcu pojawił się wyklęty kuzyn — Tajmullah Azhar. Oznajmił coś szeptem Muhammadowi, nie wiadomo co, ale po tych słowach rysy młodego Malika stężały. Odpowiedział krótkim skinieniem głowy, wskazując na drzwi. Akram przestał już bić pokłony i zakończył modlitwy formułą teslim, zawierającą prośbę o pokój, miłosierdzie i błogosławieństwo boskie. Salija, słuchając tych słów, zastanawiała się, dlaczego jej rodzina nie dostąpiła żadnej z tych łask. Po przerwie pracownicy zakładów, jak zawsze, wrócili bezszelestnie do swoich zajęć. Salija stanęła zaraz za drzwiami i czekała na ojca. Obserwowała go już od jakiegoś czasu, choć nie zdawał sobie z tego sprawy. Dopiero teraz jednak zauważyła, że się postarzał. Jego włosy, starannie uczesane i rozdzielone na czubku głowy, przerzedziły się bardziej niż kiedykolwiek. Ani linia szczęki, ani cała sylwetka nie znamionowały już dawnej stanowczości i siły, a pod oczami pojawiły się czarne półksiężyce. Krok, niegdyś sprężysty i szybki, teraz stał się chwiejny. Tak bardzo chciała mu powiedzieć, że nie ma dla niej niczego ważniejszego od tej przyszłości, tak skrupulatnie przezeń zaplanowanej dla rodziny i innych Azjatów, którzy tak jak on przybyli niegdyś do krainy marzeń, jaką chciał im stworzyć w Essex. Czuła jednak, że gdyby w tej chwili wspomniała coś na ten temat — byłoby to świadomym podtrzymywaniem gry pozorów, w której nie miał ochoty uczestniczyć. Sama przecież robiła wszystko, aby zniweczyć tę wizję przyszłości! Akram wszedł do budynku i zatrzymał się na chwilę, by zamknąć za sobą drzwi. Zauważył przy tym córkę stojącą obok chłodziarki do wody i podszedł, aby wziąć z jej rąk papierowy kubek. — Abu (ojcze), wyglądasz na zmęczonego! — zauważyła z troską w głosie. — Nie musisz tak długo zostawać w pracy. Pan Armstrong sam dopilnowałby wszystkiego. Czemu jeszcze nie idziesz do domu? Próbowała go do tego namówić z wielu powodów. Gdyby bowiem sama wyszła przed nim z pracy, ojciec zaraz zacząłby dociekać - - dlaczego? Wczoraj mu wmówiła, że dzwoniła Rachel i ma jakąś pilną sprawę — wtedy właśnie spotkała się z nią przy „Gniazdkach". Drugi raz nie mogłaby już użyć tego samego tłumaczenia. — Salijo... — Dotknął jej ramienia. — Widzę, że sama jedna dźwigasz brzemię naszych kłopotów. Nie rozumiem, skąd u ciebie tyle siły. Pochwała ta tylko wzmogła jej poczucie winy. Zastanawiała się, jaka odpowiedź byłaby możliwie najbliższa prawdy, bo miała już dość wikłania się w kunsztowną sieć kłamstw przy równoczesnym stwarzaniu pozorów niewinności. — Ja nie kochałam go, abu — wyznała. — Miałam na dzieję, że z czasem go pokocham, jak kochacie się ty i ma ma. Ale jeszcze nie zdążyłam, więc nie jest mi aż tak smut no, jak ci się wydaje. Mocniej zacisnął palce na jej ramieniu, potem przeniósł je wyżej, aby pogłaskać ją po policzku. — Chciałem, żeby i ciebie w życiu ktoś tak kochał, jak ja twoją matkę. Miałem nadzieję, że z Hatimem i z tobą będzie podobnie. — On był bardzo porządnym człowiekiem, ojcze — przyznała z głębokim przekonaniem, że mówi prawdę. — Dokonałeś słusznego wyboru. — Słusznego czy egoistycznego? — powtórzył w zadumie. Szli powoli tylnym korytarzem fabryki, mijając szatnię i świetlicę dla pracowników. — Wiesz, jak wiele miał do zaoferowania naszej rodzinie. Dlatego go wybrałem, ale od jego śmierci wciąż zadaję sobie pytanie: czy wybrałbym go także, gdyby był zły, chory lub garbaty? Czy wybrałbym go tylko ze względu na jego zdolności, które były mi potrzebne tutaj? — Akram gestem wskazał na mury zakładu. — Zwykle wierzymy w to, w co chcemy wierzyć. Dopiero gdy wydarzy się najgorsze, próbujemy spojrzeć wstecz i zastanawiamy się, co było przyczyną nieszczęścia. Pytamy wtedy sami siebie, czy można było tego uniknąć, gdyby się postąpiło inaczej? — Ojcze, chyba nie obwiniasz się o śmierć Hatima? — spytała przerażona. — A kogo innego można obwiniać? Kto ściągnął go do tego kraju? I to dlatego, że ja go potrzebowałem, a nie ty, Salijo. — Ależ, ojcze, ja też go potrzebowałam! — zapewniła skwapliwie. Akram zawahał się przez chwilę, zanim stanął w drzwiach swojego gabinetu. — Masz duszę równie szlachetną jak czystą — stwier dził ze smutnym uśmiechem. Ten komplement, zamiast ucieszyć Saliję, przygnębił ją jeszcze bardziej. Zapragnęła nagle cisnąć ojcu w twarz całą prawdę, ale zdawała sobie sprawę, jak samolubna była to zachcianka. Owszem, poczułaby ulgę, zrzucając maskę przypisywanej jej czystości i szlachetności, ale za jaką cenę! Złamałaby tym serce człowieka, który święcie wierzył, że zło nie ma do niej przystępu. Aby więc nie niszczyć swojego wizerunku wypielęgnowanego w wyobraźni ojca, dodała troskliwie: — Proszę, ojcze, idź do domu i odpocznij. Zamiast odpowiedzieć ucałował czubki swoich palców i przycisnął je do policzków córki. Nie mówiąc już nic więcej, wszedł do biura. Salija wróciła do recepcji, gdzie czekały na nią obowiązki. Ona jednak zastanawiała się głównie nad wymyśleniem wiarygodnego pretekstu, aby wymknąć się z firmy i zrobić to, co trzeba. Gdyby udała, że źle się czuje — ojciec kazałby komuś odwieźć ją do domu. Gdyby zaś kłamała, że w domu coś się stało — na przykład zaginęło któreś z dzieci — sam pojechałby tam pierwszy. No, a gdyby po prostu znikła... Nie, nie mogła przecież martwić ojca jeszcze bardziej! Siedziała więc za recepcyjnym biurkiem, gapiąc się bez- myślnie na wirtualną rybę wypuszczającą banieczki powietrza, widoczną na ekranie komputera. Miała jeszcze pracę do wykonania, ale nie mogła sobie przypomnieć, co to było. Myśli jej krążyły wokół jednego tematu — co może zrobić, aby ratować całość rodziny, a przy tym i siebie przed hańbą? Widziała tylko jedną możliwość. Podniosła wzrok znad biurka, bo usłyszała odgłos otwierających się drzwi. Chciała zakrzyknąć: „Bóg jest wielki!", bo w recepcji pojawiła się Rachel Winfield. Przyjechała tu na swym zardzewiałym rowerze, który zostawiła przy samym wejściu. Miała na sobie długą spódnicę z przezroczystego materiału, a na szyi i w uszach — naszyjniki i kolczyki wyrobu Salii, z wypolerowanych monet i paciorków. Salija pocieszała się, że ten strój może symbolizować nadrzędność jej potrzeb w hierarchii wartości Rachel. Nie pozdrowiła jej, ale też się nie zniechęciła wyrazem powagi na twarzy przyjaciółki. Sprawa, którą miały załatwić, należała wszak do poważnych. Unicestwienie pączkującego życia, nawet w krytycznej sytuacji, nie jest czymś, nad czym można łatwo przejść do porządku dziennego. — Ależ gorąco! — stwierdziła Rachel, zamiast się przy witać. — Nie pamiętam, żeby kiedyś był taki upał. Wyglą da, jakby słońce zabiło wiatr, a teraz miało zamiar wypić morze. Salija nie skomentowała tych słów, lecz czekała, bo Rachel mogła tu przyjść tylko z jednego powodu. Stanowiła dla niej drogę wyjścia z tarapatów, a jej przybycie oznaczało, że takie wyjście jest możliwe. Trudności nastręczało tylko takie zorganizowanie wyprawy, aby mogła wymknąć się spod kurateli na czas potrzebny do wykonania zabiegu. Rodzice Salii przywykli bowiem do tego, że stale mieli ją na oku. Na pewno jednak Rachel pomoże znaleźć wiarygodne usprawiedliwienie odpowiednio długiej nieobecności, aby ten koszmar nareszcie się skończył... Salija próbowała nie poddawać się rozpaczy, powtarzając sobie w myśli: „Rachel przyszła, już jest!" — Można tu rozmawiać swobodnie? — zagadnęła dziewczyna, rzucając znaczące spojrzenie na drzwi prowa dzące do pomieszczeń administracyjnych. — Może lepiej wyjdźmy? Salija wstała i poprowadziła przyjaciółkę na dwór. Mimo upału czuła dziwny chłód wewnętrzny, jakby bodźce z otoczenia nie przenikały pod skórę. Rachel znalazła ocienione miejsce w załomie muru, ale długo się nie odzywała, patrząc ponad ramieniem Salii na budynek fabryki materaców, jakby ten widok nadzwyczaj ją zafascynował. Salija zaczęła już wątpić, czy przyjaciółka kiedykolwiek przemówi, kiedy Rachel wreszcie wykrztusiła: — Nie mogę! Chłód przeniknął Saliję głębiej, dochodząc aż do płuc. — Czego nie możesz? — Przecież wiesz. — Nie wiem, powiedz mi, proszę. Rachel przeniosła wzrok z fabryki materaców na twarz Salii. Jakoś nigdy przedtem Salija nie przyjrzała się dokładnie jej oczom. Dopiero teraz zauważyła, jak nienaturalny jest ich układ. Nawet po operacji plastycznej pozostał nazbyt szeroki rozstaw, a do tego jedno było wyżej niż drugie. Zwykle przez grzeczność starała się nie patrzeć na tę deformację, bo w końcu nie z własnej winy Rachel się taka urodziła. — Wciąż nad tym myślałam, nawet nie spałam całą noc — tłumaczyła się dziewczyna. — Ale doszłam do wniosku, że nie mogę pomóc ci w... no, w tym, o co prosiłaś. Początkowo Salija nie wierzyła, że Rachel ma na myśli to samo co ona. Wskazywał jednak na to wyraz dziwnego podniecenia na twarzy przyjaciółki. — Nie możesz... — Nic więcej nie przeszło jej przez gardło. — Słuchaj, rozmawiałam z Theo... — zaczęła Rachel i zaraz szybko dodała: — Wiem, że tego nie chciałaś, ale to nie byłoby w porządku wobec niego, gdyby nie miał nic do powiedzenia w tej sprawie. Powinnaś to zrozumieć. — To nie jest problem Theo! — Saliję zadziwiło twarde brzmienie własnego głosu. — Akurat, spróbowałabyś mu to powiedzieć! Aż go zemdliło, kiedy usłyszał, co chciałaś zrobić. No, nie patrz tak na mnie, wiem, co teraz myślisz. Mnie się też z początku wydawało, że on nie chce ci pomóc. Ale kiedy dobrze sobie wszystko przemyślałam, doszłam do wniosku, że trzeba jeszcze poczekać i dać mu szansę, żeby postąpił jak należy... — Chyba w ogóle nie słuchałaś, co ci wczoraj powiedziałam! — przerwała Salija, cała spięta. Wiedziała, że to napięcie jest spowodowane strachem, ale nie mogła nic na to poradzić. — Mówiłam ci przecież, że nie mogę nie tylko wyjść za Theo, ale nawet przebywać w jego obecności czy rozmawiać z nim w miejscu publicznym! Czy nie rozumiesz tego? — Ależ rozumiem, oczywiście! — Rachel starała się ją uspokoić. — Jasne, że przez jakiś czas nie będziesz mogła z nim rozmawiać. Może nawet dopóki nie urodzi się dziec ko, ale potem... Salijo, przecież on jest człowiekiem, nie po tworem! I to porządnym człowiekiem, nie jakimś chłyst kiem, który mógłby wziąć nogi za pas. Theo Shaw na pew no nie wyprze się własnego dziecka, zobaczysz! Salija miała wrażenie, że ziemia się pod nią rozstępuje. — A jak, według ciebie, mogłabym ukryć przed rodziną to, że jestem w ciąży i będę miała dziecko? — Ależ nie możesz! — oświadczyła Rachel z pewnością siebie, która dowodziła, że zupełnie nie rozumie, jak bardzo upośledzona jest kobieta w ortodoksyjnej rodzinie azjatyckiej. — Będziesz musiała powiedzieć o tym mamie i tatusiowi! — Rachel! — Salija przeżywała gonitwę myśli, przeskakując od jednej możliwości do drugiej, ale wszystkie wydały się nie do przyjęcia. — Musisz mnie wysłuchać i przynajmniej spróbować zrozumieć! — Ależ to najsłuszniejsze rozwiązanie dla ciebie, dziecka i Theo! — upierała się Rachel niby uosobienie wcielonego rozsądku. — Całą noc myślałam, aż wymyśliłam coś takiego, co i mnie wydaje się słuszne. — A co ty masz z tym wspólnego? Prosiłam cię tylko o informację i drobną pomoc, żebym mogła wydostać się stąd albo z domu i pójść do lekarza. — Ależ to nie jest to samo, co na przykład pójść do sklepu! Nie możesz przecież ot, tak powiedzieć: „Panie doktorze, mam w brzuchu dziecko i chcę się go pozbyć". Musiałybyśmy pojechać tam więcej razy... — A czy ja cię proszę, żebyś gdzieś ze mną jechała? — weszła jej w słowo Salija. — Prosiłam cię tylko, żebyś dostarczyła mi pewnych informacji. To nic, najwyżej sama je zdobędę, a od ciebie chciałabym tylko, żebyś w odpowiedniej chwili zadzwoniła do mnie i poprosiła o cokolwiek. Abym mogła usprawiedliwić moją nieobecność w domu na ten czas, kiedy będę w klinice czy gdzie to się robi... — Tylko spójrz na siebie! — przekonywała dalej Rachel. — Mówisz „to", bo właściwe słowo nawet nie przechodzi ci przez gardło. Możesz już po tym poznać, co byś czuła, gdybyś pozbyła się dziecka. — Dobrze wiem, co bym czuła. Ulgę! Mogłabym zacząć życie na nowo, nie odebrałabym moim rodzicom wiary we własne dzieci, nie rozbiłabym jedności mojej rodziny, nie zadałabym śmiertelnego ciosu ojcu... — Ależ na pewno nie doszłoby do niczego takiego! — upierała się Rachel. — Nawet jeśli przez dzień, tydzień czy miesiąc rodzice boczyliby się na ciebie, w końcu wszyscy pogodziliby się z faktami. Theo, twoja mama i tato, nawet Muhammad... — Muhammad mnie zabije — ucięła krótko Salija. — Kiedy nie będę już mogła ukryć swego stanu, mój brat mnie zabije, Rachel. — Bzdury! — oburzyła się Rachel. — Dobrze wiesz, że to nieprawda. Jasne, że będzie wściekły, może nawet pobije się z Theo, ale na pewno nie podniesie na ciebie ręki. W końcu jesteś jego siostrą, na miłość boską! — Daj spokój, Rachel. Nie znasz jego ani całej mojej rodziny, choć ci się wydaje, że ich znasz. Widzisz ich tylko z zewnątrz, a nie wiesz, do czego byliby zdolni, gdyby ktoś wniósł hańbę pod ich dach... — Akurat, pogniewają się trochę i im przejdzie — stwierdziła Rachel z taką stanowczością, że Saliję ogarnęła rozpacz. — A zanim im przejdzie, ja się tobą zajmę. Dobrze wiesz, że nie zostawię cię na lodzie. Tym sposobem dyskusja wróciła do punktu wyjścia. Sa-lii zdawało się, że znowu obie znalazły się w „Przytulnych Gniazdkach", tak jak w niedzielne popołudnie. — Poza tym — ciągnęła dalej Rachel tonem wskazującym, że zbliża się do ostatecznej konkluzji — muszę myśleć także o moim sumieniu. Jak bym się czuła, gdybym przyłożyła rękę do czegoś, czego nie uważam za słuszne? — Tak, oczywiście. — Salija poruszyła ustami, lecz nie słyszała własnego głosu. Miała wrażenie, że niewidzialna siła porwała ją z tego miejsca i uniosła gdzieś w nieznane. Nie czuła już gruntu pod nogami, a słońce naraz jakby się wypaliło — jego miejsce zajął chłód. Jak przez mgłę słyszała pożegnalne słowa Rachel: — Nie martw się, Salijo. Zobaczysz, że wszystko jakoś się ułoży! 18 Barbara doprowadziła Trevora Ruddocka na komendę policji. Zleciła pobranie odcisków jego palców, a następnie zabrała go do pokoju przesłuchań. Zostawiła mu tam paczkę papierosów, o którą prosił, a oprócz tego popielniczkę, zapałki, puszkę coca-coli, i poradziła, aby sobie dobrze przemyślał, co robił w piątek wieczorem i kto z jego licznych znajomych mógłby to potwierdzić. Zamknęła drzwi od zewnątrz, aby nie próbował do kogoś zadzwonić i zapewnić sobie alibi. Potem zostawiła go samego i odeszła. Od posterunkowej Warner dowiedziała się, że Emily też przywiozła jakiegoś podejrzanego. — To ten kolorowy z Clacton, którego nazwisko było na wydrukach — scharakteryzowała go Belinda. „Kumhar" — zgadła od razu Barbara. Okazało się, że pomysł Emily, aby postawić wywiadowcę na czatach w Clacton, przyniósł owoce szybciej, niż się spodziewała. Emily załatwiała właśnie sprawę wysłania odcisków palców Kumhara do laboratorium daktyloskopijnego w Londynie i do zakładu medycyny sądowej w Peterborough w celu porównania ich ze śladami znalezionymi we wnętrzu nissana Kurejśiego. Barbara dopilnowała więc, aby do przesyłki dołączono też odciski palców Trevora Ruddocka. Wydawało się, że krok po kroku obie stopniowo zbliżają się do prawdy. — On gównianie mówi po angielsku — podsumowała krótko Emily, kiedy wracały do jej gabinetu. — Albo przynajmniej dobrze udaje, bo nic z niego nie wyciągnęliśmy. Pieprzył tylko w kółko o papierach, jakbyśmy chcieli go deportować. — Wypierał się znajomości z Kurejśim? — A czort go wie! Mógł równie dobrze się przyznać, jak i wypierać, kłamać w żywe oczy albo nawet deklamować wiersze. Z jego szwargotu nie dało się nic wyłowić. — No więc potrzebny nam tłumacz — zawyrokowała Barbara. — Tylu tu Azjatów, że chyba nie będzie z tym trudności. Emily parsknęła śmiechem. — Rzeczywiście, wyobrażam już sobie, jak wierne było by to tłumaczenie! Barbara nie mogła polemizować z tym stwierdzeniem, bo w obliczu aktualnych konfliktów rasowych w Balford--le-Nez trudno byłoby oczekiwać od tutejszych Azjatów obiektywnego tłumaczenia. — Sprowadźmy więc kogoś z Londynu — nie ustępowała Barbara. — Ktoś z twoich ludzi mógłby przywieźć tego faceta z uniwersytetu, który tłumaczył dla nas fragment z Koranu. Jak on się nazywał? — Siddiki. — Rzeczywiście, profesor Siddiki. Mogłabym zadzwonić do Scotland Yardu i poprosić któregoś z naszych chłopaków, żeby go namierzył. — Tak, to chyba jedyne wyjście — zgodziła się Emily. Tymczasem doszły do jej gabinetu, w którym panowało chyba największe gorąco. Przypięta do ramy powłoczka nie zatrzymywała promieni popołudniowego słońca, które zalewały pokój niebieskozielonkawym światłem. Nikt nie wyglądał korzystnie w takim oświetleniu, upodabniającym pomieszczenie do akwarium. — Mam zadzwonić? — przypomniała Barbara. — Może jeszcze nie teraz... — Emily opadła na krzesło za swoim biurkiem. — Kazałam wziąć Kumhara pod klucz i chcę mu dać trochę czasu, żeby sam się przekonał, jak to miło siedzieć w kiciu. Może to wpłynie pozytywnie na jego chęć do współpracy? Tak krótko przebywa w Anglii, że chyba jeszcze nie zna Ustawy o policji i prawie karnym. Mam więc nad nim przewagę i wykorzystam ją! — Ale jeśli on nie zna angielskiego, Em... — podsunęła nieśmiało Barbara, ale Emily nie przyjęła do wiadomości podtekstu ukrytego w niedopowiedzianych słowach: »...to po co trzymać go w areszcie, nie próbując nawet znaleźć wiarygodnego tłumacza?" — Myślę, że niedługo się tego dowiemy — rzuciła niedbale Emily i zwróciła się w stronę Belindy Warner, która akurat przyniosła zapieczętowaną torbę z nowymi dowodami rzeczowymi. — To już zaksięgowane i zapisane na panią inspektor — zameldowała policjantka. — Jest tu zawartość sejfu Kurej- śiego u Barclaya. Emily wyciągnęła rękę, a Belinda wręczyła jej torbę. Pewnie aby rozwiać obawy Barbary, szefowa poleciła poste-runkowej zadzwonić do profesora Siddikiego z Londynu i spytać go, czy podjąłby się roli tłumacza w czasie przesłuchiwania podejrzanego narodowości pakistańskiej. — Niech będzie w pogotowiu na wszelki wypadek — nakazała. — W razie czego szybko go ściągniemy. Dopiero potem zajęła się zawartością torby. Znajdowały się w niej głównie dokumenty. Cały ich plik dotyczył domu na Pierwszej Alei, drugi zawierał komplet papierów imigracyjnych Kurejśiego. Oprócz nich w sejfie zabezpieczono jeszcze umowę- zlecenie na wykonanie prac remontowych, podpisaną przez Gerry'ego DeVitta z jednej strony, a Kurejśiego i Akrama Malika z drugiej. W torbie walało się też trochę luźnych świstków, a wśród nich kartka wyrwana z kołonotatnika, którą wzięła do ręki Emily, podczas gdy Barbara zajęła się innym papierkiem. — Tu znowu mamy ten adres. „Oskarstrasse 15" — za uważyła Emily. Odwróciła kartkę i obejrzała ją dokładnie. — Nie wymieniono nazwy miasta, ale idę o zakład, że to Ham burg. A ty co masz? Barbara pokazała Emily list przewozowy, wystawiony przez firmę o nazwie „Import ze Wschodu". — „Luksusowe meble, instalacje i wyposażenie wnętrz" — odczytała na głos ofertę firmy. — „Importowane z Indii, Pakistanu i Bangladeszu". — Bóg jeden wie, co można importować z Bangladeszu! — skomentowała to ironicznie Emily. — Wygląda na to, że nasze gołąbki urządzały już sobie gniazdko na Pierwszej Alei. Barbara nie wydawała się przekonana. — Zauważ, Em, że na tym kwicie nie ma wyszczegól nionych żadnych pozycji. Gdyby Kurejśi i córka Malika zamówili już sobie na przykład łoże małżeńskie czy podob- ne akcesoria — dostaliby chyba za nie rachunek. A tu mamy tylko druczek in blanco. — Gdzie to jest? — zastanawiała się Emily. — W Hounslow, Oksfordzie czy gdzieś w głębi kraju? Wymieniała miejsca, które charakteryzowały się dużym zagęszczeniem imigracji indyjskiej i pakistańskiej. Barbara pokręciła przecząco głową, bo zauważyła adres. — Parkeston — stwierdziła. — Parkeston? — powtórzyła z niedowierzaniem Emily. — Pokaż no to, Barb! Wzięła od Barbary druk listu przewozowego. Potem wstała od biurka i' podeszła do wiszącej na ścianie mapy półwyspu Tendring, a potem do drugiej, większej, przedstawiającej całe wybrzeże. Barbara w tym czasie poświęciła więcej uwagi dokumentom spiętym w pliki. Papiery imigracyjne na pierwszy rzut oka wydawały się kompletne, podobnie jak dokumentacja domu na Pierwszej Alei. Na większości tych ostatnich figurował podpis Akrama Malika, co było zrozumiałe, bo przecież ten dom miał stanowić część posagu Salii. Barbara przeglądała właśnie umowę z Gerrym DeVittem na prace remontowe, gdy spomiędzy jej stron wyśliznęła się jakaś kartka. Barbara stwierdziła, że to strona wyrwana z pisma ilu- strowanego, złożona do takiego formatu, aby mieściła się w kieszeni. Rozwinęła więc tę kartkę na kolanach. Obie jej strony zadrukowane były reklamami i ogłoszeniami z działu „Usługi różne". Rzeczywiście oferowano tam szeroki wachlarz usług — od ochrony zasobów bankowych i porad podatkowych do instalacji urządzeń podsłuchowych i... wykrywaczy podsłuchu. Ogłaszały się też agencje wynajmu samochodów, pokoi umeblowanych z obsługą oraz firmy ochroniarskie. Barbara przeczytała je wszystkie dokładnie, coraz bardziej zdziwiona, do czego Kurejśiemu potrzebny był akurat ten świstek papieru. Zaczynała już nabierać przekonania, że zawieruszył się tu przez pomyłkę, gdy w którejś kolumnie zauważyła znajomą nazwę: „Dookoła Świata, Biuro Podróży i Obsługa Spraw Imigracyjnych". „Cóż za zbieg okoliczności!" — pomyślała. Przecież do tej samej firmy Kurejśi dzwonił z hotelu „Pod Spalonym Domem"! Tylko że łączył się z biurem w Karaći, podczas gdy przedstawicielstwo tejże agencji działało w Harwich na High Street. Podeszła więc do Emily, która tymczasem przyglądała się odwzorowanemu na mapie półwyspowi w północnej części zatoki Pennyhole. Barbara nigdy nie interesowała się zbytnio geografią, więc dopiero gdy sama spojrzała na mapę, zorientowała się, że Harwich leży na północ od Nez, i to na tym samym południku. Mało tego — miejscowość, położona u ujścia rzeki Stout, miała bezpośrednie połączenie kolejowe z resztą kraju. Barbara bezwiednie powiodła palcem po ząbkowanej czarnej kresce oznaczającej linię kolejową. Pierwszą stacją na zachód od Harwich okazało się Parkeston! — Em! — zwróciła uwagę przełożonej, zbulwersowanej faktem, że coraz więcej części układanki pasuje do siebie. — On nosił przy sobie reklamę biura podróży w Harwich o ta kiej samej nazwie jak to w Karaći, do którego dzwonił. W tej chwili jednak Emily nie miała ochoty skakać myślą z Karaći do Harwich, a następnie z Harwich do Parkeston. Studiowała natomiast pilnie tekst zawarty w ramce naniesionej na niebieską płaszczyznę morza na wschód od Harwich. Barbara nachyliła się, by sprawdzić, co tak zainteresowało szefową. Rejsy promu samochodowego z Harwich (molo w Parkeston): Hoek van Holland 6-8 godzin Esbjerg 20 godzin Hamburg 18 godzin Góteborg 24 godziny — Ho, ho, ho! — skwitowała te informacje. — Ciekawe, co? — Emily odwróciła się od mapy. Przerzuciła stertę papierów na swoim biurku, aż wygrzebała stamtąd fotografię Hatima Kurejśiego. — Co byś powiedziała na małą przejażdżkę po obiedzie? — Do Harwich i Parkeston? — domyśliła się Barbara. — Jeśli tam się pokazał, ktoś musiał go widzieć — wyjaśniła Emily. — A jeśli ktoś go widział, może będzie mógł nam powiedzieć... — Pani inspektor! — przerwała im Belinda Warner, oglądając się przez ramię, jakby jeszcze ktoś za nią szedł. — Co tam znowu? — Przyszli ci Pakistańczycy, Malik i Azhar. Są już tutaj. — Szlag by to trafił! — Emily spojrzała na zegarek. — Nie mam zamiaru tego dłużej znosić. Czy oni myślą, że mogą przyłazić tu, kiedy zechcą, a my będziemy organizować dla nich konferencje? — To co innego, pani inspektor — sprostowała Belinda. — Oni już wiedzą o tym facecie z Clacton. Do Emily nie od razu dotarł sens słów funkcjonariuszki. Powtórzyła nawet nazwę „Clacton", jakby jej nie rozumiała. — Chodzi o pana Kumhara — pomogła jej Belinda. — Jakoś się dowiedzieli, że go tu mamy. Chcą go widzieć i nie dadzą się spławić, dopóki nie będą mogli zamienić z nim paru słów. — Co za bezczelność! — parsknęła Emily. Barbara odgadła jednak, czego szefowa nie powiedziała, ale o czym na pewno pomyślała. Najwyraźniej Azjaci znali Ustawę o policji i prawie karnym lepiej, niż przypuszczała. A wiedzę tę mogli posiąść tylko z jednego źródła. Agata Shaw odłożyła słuchawkę na widełki i wydała okrzyk triumfu. Gdyby miała sprawne nogi, odtańczyłaby teraz taniec zwycięstwa! W radosnych podskokach okrążyłaby bibliotekę i dotarła do trzech blejtramów, na których wciąż wisiały plany artystyczne wizji rozwoju Balford-le--Nez. Chętnie porwałaby wszystkie blejtramy w objęcia i ucałowała je jak swoje ukochane dzieci. W obecnym stanie mogła jedynie krzyknąć: — Mary Ellis, chodź tu do biblioteki, ale już! Wspierając się na swojej trójnożnej lasce, z trudem stanęła na nogi, ale od tego wysiłku oblała się potem. Doszła do wniosku, że widocznie wstała zbyt szybko, bo zakręciło się )ej w głowie. Nie zmartwiła się tym jednak, gdyż uznała, że odniesiony sukces i otwierające się przed nią nowe perspektywy właściwie nawet dają jej prawo do zawrotu głowy! — Mary Ellis, do jasnej cholery! Nie słyszysz, że cię wołam? Na schodach rozległ się tupot podeszew służącej. Przybiegła do biblioteki czerwona i zdyszana. — O Boże, tak mnie pani przestraszyła! — wyrzucała z siebie, z trudem łapiąc oddech. — Dobrze się pani czuje? — Pewnie, że dobrze! — odburknęła Agata. — Gdzieś ty była, kiedy cię wołałam? Nie za to ci płacę, żebym musiała zdzierać gardło za tobą. — Przecież sama pani kazała przestawiać meble w salonie! — zaprotestowała Mary, stając u boku swej chlebo-dawczyni. — Nie pamięta pani? Mówiła pani, że fortepian nie powinien stać przy kominku, kanapy są za blisko okien i od tego płowieją ich obicia, a obrazy... — Dobra, dobra! — przerwała jej Agata, usiłując strzą-snąć lepką od potu rękę Mary ze swego ramienia. — Nie ściskaj mnie tak, idiotko, przecież nie jestem kaleką. Dobrze wiesz, że potrafię iść o własnych siłach. — Tak, proszę pani — wystękała Mary, czekając na dalsze rozkazy. Agata mierzyła ją wzrokiem, zachodząc w głowę, jak mogła zatrudnić tak żałosną kreaturę? Nie dość, że Mary Ellis była za głupia, aby bawić swą panią interesującą rozmową, to jeszcze miała tak kiepską kondycję! Wystarczyło, że przesunęła kilka nędznych mebli, a już spociła się jak mysz, poczerwieniała jak burak i dyszała jak miech kowalski! — Co z ciebie za pożytek, jeśli nie przychodzisz od razu, kiedy cię wołam? — łajała służącą. — Słyszałam panią, ale stałam wtedy na drabinie — usprawiedliwiała się Mary, spuszczając oczy. — Chciałam przewiesić portret paninego dziadka... Agata skojarzyła sobie, o jakim obrazie mowa. Był to portret prawie naturalnej wielkości, w antycznej złoconej ramie, wiszący nad kominkiem. Na myśl, że ta biedna dziewczyna sama chciała targać to płótno przez cały salon, Agata poczuła dla niej jakby cień szacunku. Szybko się go jednak wyzbyła. — W tym domu masz obowiązki przede wszystkim wo bec mnie! — pouczyła. — Mam nadzieję, że na przyszłość będziesz o tym pamiętać. — Tak, proszę pani — bąknęła Mary skwaszonym tonem. — No, nie przejmuj się tak, dziewczyno! Bardzo ładnie z twojej strony, że chciałaś przestawić te meble, ale pamiętaj: wszystko w swoim czasie i we właściwych proporcjach. Teraz pomóż mi zejść na dół, bo chciałabym zobaczyć kort tenisowy. — Ależ po co pani teraz kort tenisowy? — zdziwiła się dziewczyna. — Muszę sprawdzić, w jakim jest stanie. Myślę, że niedługo zacznę znowu grywać w tenisa. — Przecież pani nie może... — Mary nie dokończyła zdania, bo pod wpływem karcącego spojrzenia Agaty ugryzła się w język. — Myślisz, że nie będę już mogła grać? — podchwyciła Agata. — Nonsens! Mogę zrobić wszystko, co zechcę. Jeżeli mogłam przez telefon pozyskać sobie wystarczającą liczbę głosów radnych, chociaż nie widzieli moich planów, nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych! — zachichotała. Niestety, Mary Ellis nie poprosiła o bardziej wyczerpujące informacje, choć Agata na to liczyła. Tak gorąco pragnęła podzielić się z kimś radością ze swego zwycięstwa! Najchętniej pochwaliłby się wnukowi, ale Theo był ostatnio nieuchwytny, także na molu. Miała nadzieję, że jej aluzja trafi nawet do osoby tak ograniczonej jak Mary Ellis, ale nic z tego nie wyszło, bo Mary nie podjęła wątku. — Niech cię gęś kopnie, dziewczyno! — rozzłościła się Agata. — Czy ty w ogóle myślisz? A zresztą, pies z tobą tańcował. Podaj mi rękę i pomóż wyjść na dwór. Chwiejnym krokiem, przy pomocy Mary, Agata wyszła z biblioteki, a stamtąd skierowała się w stronę drzwi frontowych. Po drodze, korzystając z faktu, że ma przymusowego słuchacza, zaczęła objaśniać Mary swoją ideę dalszego rozwoju Balford-le- Nez. Mary zachęcała ją do dalszych wynurzeń, wydając gardłowe dźwięki świadczące o zrozumieniu. Agata od razu zyskała pewność, że tak samo łatwo, jak udało się jej przekonać do swoich planów Basila Trevesa, pójdzie jej z resztą radnych, jeśli tylko poświęci wystarczająco dużo czasu na rozmowy telefoniczne. — No, z wyjątkiem Akrama Malika — poprawiła się. — Ten człowiek jest niereformowalny. Trzeba będzie po prostu postawić go przed faktem dokonanym. — Że co? Że będzie pokonany? — Mary usiłowała nadążać za jej tokiem myśli. „O Boże!" — westchnęła w duchu Agata, a głośno ofuknęła służącą: — Nie wiesz, co to jest fakt dokonany, idiotko? Zresztą mniejsza z tym. Na razie nie zamierzała odstępować od tematu. Z góry wiedziała, że najłatwiej będzie skaptować Basila Trevesa, choćby z uwagi na jego poglądy w kwestii kolorowych. I rzeczywiście, już wczoraj przeciągnęła go na swoją stronę. Z innymi nie poszło aż tak łatwo, ale w końcu — jak stwierdziła z dumą — zdołała pozyskać tych, na których głosach jej zależało. — Pamiętaj, Mary — pouczyła. — Każdy chętnie zain westuje swoje pieniądze w coś, co kosztuje go niewiele, a pomnoży jego zysk. I na tym właśnie polegają nasze pla ny! Rada miejska zainwestuje w rozwój miasta, przyjedzie więcej turystów i każdy na tym dobrze wyjdzie. Mary próbowała jakoś przetrawić to, co usłyszała. — Widziałam te plany — skojarzyła. — To te, co stoją w bibliotece na takich podstawkach, jakie mają malarze? — No właśnie — podchwyciła Agata. — Niedługo zo- baczysz, jak to będzie wyglądać w praktyce. Powstanie centrum rozrywkowe, High Street zostanie poszerzona, hotele wyremontowane, Marinę Paradę i Princes Esplanade od- budowane... Tylko czekać, kiedy Balford-le-Nez stanie się wizytówką całego wybrzeża! — A mnie się podoba tak, jak jest! — ośmieliła się po- wiedzieć Mary. Tymczasem wyszły frontowymi drzwiami na żwirowany podjazd. Słońce tak przypiekało, że Agata czuła to nawet od spodu. Dopiero teraz bowiem się zorientowała, że wyszła na dwór w kapciach i rozgrzane kamyki parzą ją przez cienką podeszwę. Zmrużyła oczy od jaskrawego światła słonecznego — nie pamiętała już, kiedy ostatni raz była na dworze. — Tak jak jest? — Agata szarpnęła Mary za ramię, wskazując jej kierunek w stronę ogrodu różanego, na pół noc od domu. Poniżej grządek z różami trawnik łagodnie opadał w dół, a u podnóża tej pochyłości rozciągał się kort tenisowy. Jeszcze Lewis kazał go urządzić w prezencie na jej trzydzieste piąte urodziny. Dopóki nie dostała wylewu, grywała w tenisa regularnie trzy razy w tygodniu. Nie wy kazywała wprawdzie zbyt dużej biegłości technicznej, ale za to niezłomną wolę zwycięstwa. — Ruszże trochę wy obraźnią, dziewczyno! Nasze miasto schodzi na psy. Skle py na High Street bankrutują, restauracje stoją puste, w hotelach jest więcej wolnych pokoi niż ludzi na uli cach... Bez zastrzyku świeżej krwi to miasto najdalej za trzy lata będzie martwe. Trzeba wykorzystać drzemiący w nim potencjał, ale do tego potrzebny jest ktoś z wy obraźnią! Szły już między grządkami róż, gdy Agata poczuła, że coraz trudniej jej oddychać — wszystko przez ten przeklęty wylew! Zatrzymała się więc pod pretekstem obejrzenia krzewów różanych, a w rzeczywistości — aby odpocząć. Kiedyż, u licha, odzyska wreszcie dawne siły? — Do jasnej cholery, czemu nikt nie opryskał róż? — warknęła. — Popatrz, co się dzieje z tymi liśćmi! Mszyce ucztują sobie w najlepsze na moich różach, a nikt nawet palcem nie ruszy! Czy to ja mam mówić temu głupiemu ogrodnikowi, co należy do jego obowiązków? Mary Ellis, te róże mają być opryskane jeszcze dziś! — Dobrze, proszę pani — obiecała Mary. — Zadzwonię do Harry'ego. On normalnie nigdy nie zapomniałby o różach, ale jego synek dwa tygodnie temu miał operowany wyrostek i jeszcze nie jest całkiem zdrów! — Może niedługo mieć większe problemy niż jakiś wyrostek, jeśli pozwoli mszycom zeżreć moje róże! — Kiedy, proszę pani, jego chłopak ma dopiero dziesięć lat, a już miał trzy operacje! Harry mówi, że cały spuchł, bo jeszcze nie usunęli mu tego całego paskudztwa z krwi... — Chyba nie będziemy tu rozmawiać o dziecięcych chorobach, Mary? Wszyscy mamy jakieś problemy, ale nie niogą nam one przeszkadzać w wypełnianiu obowiązków. Jeśli Harry nie potrafi sobie z tym poradzić, zwolnię go z pracy! Chciała odejść od grządki z różami, ale jej laska ugrzęzła w świeżo spulchnionej ziemi. Próbowała ją wyciągnąć, ale czuła, że braknie jej sił. — Do jasnej cholery! — Szarpnęła laską, ale przy tym o mało nie straciła równowagi. Jeszcze bardziej się rozzłościła, kiedy Mary przytrzymała ją pod ramię. — Przestań traktować mnie jak dziecko! Nie potrzebuję niańki! Chryste, czy ten upał kiedykolwiek zelżeje? — Ach, Boże, pani się chyba za bardzo zdenerwowała! — wyjęczała Mary przesadnie uniżonym głosikiem staroświeckiej służącej, która miała powody, by obawiać się bicia. Słuchanie tego było dla Agaty o wiele gorsze niż borykanie się z nieposłuszną laską. — Wcale nie jestem zdenerwowana! — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Ponownie spróbowała wyszarpnąć uwięź-nięty czubek laski, tym razem z powodzeniem, ale znów zabrakło jej tchu. Czy jednak mogła przejmować się tak prozaiczną czynnością jak oddychanie? Wskazała kierunek marszu — ku zielonej murawie za grządkami róż — i śmiało podążyła w tamtą stronę. — Czy nie chciałaby pani trochę odpocząć? — podsunęła nieśmiało Mary. — Jakaś pani taka czerwona... — A jak mam wyglądać w taki upał? — odparowała butnie Agata. — Nie potrzebuję żadnego odpoczynku. Chciałam zobaczyć mój kort tenisowy i zobaczę go! Po darni jednak gorzej się jej szło niż po ogrodowej żwi- rowanej ścieżce. Zbrunatniała od słońca trawa maskowała nierówności gruntu, więc Agata coraz częściej się potykała, ale zaraz potem wracała do pozycji wyprostowanej. Ostentacyjnie przy tym odsuwała się od Mary i sarkała, gdy dziewczyna przemawiała do niej zatroskanym tonem. Pod nosem klęła w żywy kamień cały ten ogród. Czy mogła zapomnieć, jaką powierzchnię ma jej własny trawnik? Czy też może przedtem poruszała się tak swobodnie, że nie odczuwała nierówności terenu? — Może odpoczniemy? — zaproponowała znów Mary. — Przyniosę wody... Agata chwiejnym krokiem podążała naprzód, gdyż cel swojej wyprawy miała już w zasięgu wzroku. W odległości nie większej niż trzydzieści metrów rozpościerał się kort wysypany ceglanym miałem jak rdzawy koc, z siatką na swoim miejscu i świeżo wytyczonymi białymi liniami. Powierzchnia kortu parowała wskutek upału, jakby unosiła się nad nim mgiełka. Po czole Agaty ściekła strużka potu, zaraz za nią druga. Czuła, jakby jej ciało oblepiała szczelna powłoka z rozgrzanej gumy, a klatkę piersiową ściskała ciasna obręcz. Każdy krok był dla niej ciężkim wysiłkiem, podczas gdy obok Mary Ellis śmigała lekko jak piórko. Do diabła z jej zdrowiem i młodością! I niech się tej idiotce nie wydaje, że młodość i zdrowie dają jej jakąś przewagę! Agata nieraz odnosiła wrażenie, że służąca ma wobec niej poczucie wyższości, że po cichu uważa ją za żałosną staruszkę i niedołężną kalekę. Ale ona jej jeszcze pokaże! Zresztą nie tylko jej, ale i wszystkim, że na Agatę Shaw nie ma silnych. Całą radę miejską owinie sobie wokół palca i tchnie nowe życie w to miasto, a przy tym i w swoje nędzne ciało! — Proszę pani... — zaczęła ostrożnie Mary. — Może by pani jednak odpoczęła? Usiądziemy sobie pod tą lipą, przyniosę coś do picia... — Zawracanie głowy! — Agata ledwo wydyszała te słowa. — Chcę... zobaczyć... kort... — Ależ pani jest już czerwona jak burak! Boję się, że... — Coś takiego, boisz się? — Agata chciała parsknąć śmiechem, ale wyszło z tego tylko coś w rodzaju kaszlu. Jak to możliwe, żeby ten kort ani trochę się nie przybliżył? Wydawało się jej, że idzie tak już od początku świata, a odległość wciąż się nie zmieniała. Fatamorgana czy co? Posuwała się z najwyższym trudem, wlokąc za sobą laskę i pociągając nogą, jakby przygważdżał ją do ziemi stukilo-wy ciężar. — Nie... trzymaj mnie... ty... głupia dziewucho! — sapała. — Ależ ja pani wcale nie trzymam, nawet nie dotykam! — krzyknęła przerażonym głosem Mary. — Proszę, niech pani przystanie na chwilkę. Przyniosę krzesło i parasolkę, żeby słońce tak nie paliło... — Bzdury! Agata słabnącą ręką próbowała się opędzić od nadopie-kuńczej służącej, ale zorientowała się, że nie może już wykonać żadnego ruchu. Wirowało natomiast całe otoczenie. Kort tenisowy rozpłynął się gdzieś w oddali, jakby zlał się z przeciwległym zielonym brzegiem Kanału Balfordzkie- go. Agacie zdawało się, że Mary Ellis coś do niej mówi, ale nie rozumiała słów. W skroniach huczało jej jak w ulu, a zawroty głowy, które czuła już w bibliotece, nasilały się falami. Chciała poprosić Mary o pomoc lub choćby wymówić jej imię, ale z ust wydobył się tylko jęk. Ręka i noga po jednej stronie ciążyły jej jak bezwładne kłody. Skądś dochodził czyjś krzyk. Słońce z góry prażyło nie- miłosiernie, a niebo wydawało się rozpalone do białości. To chyba Lewis wołał do niej: „Aggie!", a Lawrence pytał: „Mamo?"... Pole widzenia Agaty zwęziło się do rozmiarów łebka od szpilki. Trevor Ruddock zdążył tak dokładnie zadymić pokój przesłuchań, że Barbara właściwie nie miała po co zapalać światła. Przez szarą mgłę widać było, jak siedział przy me- talowym stole, a wokół jego krzesła walało się mnóstwo niedopałków. Wprawdzie Barbara zostawiła mu popielniczkę, ale niewykluczone, iż Trevor, pragnąc złożyć oświadczenie, natchnienia szukał w rozsypanych na podłodze petach i płatkach popiołu. — Miałeś dość czasu do namysłu? — spytała. — Muszę zadzwonić — zażądał. — Chcesz sprowadzić adwokata, aby zeznawać w jego obecności? Po co ci to, skoro utrzymujesz, że nie masz nic wspólnego z zabójstwem Kurejśiego? — Ale ja chciałbym zadzwonić! — upierał się. — Proszę bardzo, ale tylko w mojej obecności. — Wcale nie muszę... — Mylisz się, przyjacielu, bo absolutnie musisz! Nie zamierzała dać mu choćby najmniejszej możliwości, aby spreparował sobie alibi. Raz już próbował takich za- grywek z Rachel Winfield, więc jego uczciwość pozostawiała wiele do życzenia. — Przecież przyznałem się, że zwinąłem ten towar z fabryki, no nie? — zniecierpliwił się Trevor. — Powiedziałem pani, że Kurejśi wylał mnie z roboty. Powiedziałem wszystko, co o nim wiem. Po co miałbym o tym mówić, gdybym go stuknął? — Wzięłam to pod uwagę — przytaknęła pojednawczo Barbara i przysiadła się do Trevora. Ten pokój nie miał wentylacji, toteż unosiło się w nim gęste i duszne powietrze jak w saunie. Dołączył się do tego dym z papierosów wypalanych przez Trevora, toteż Barbara doszła do wniosku, że nic już nie zaszkodzi, jeśli i ona zapali. Tak też zrobiła, po czym podjęła nowy wątek. — Rozmawiałam dziś z Rachel. — Wiedziałem o tym — odpalił z miejsca. — Przecież inaczej nie przyszłaby pani do mnie. Pewnie powiedziała pani, że rozstaliśmy się o dziesiątej? Faktycznie tak było. Teraz już pani wie. — Zgadza się, ale Rachel powiedziała mi też coś jeszcze. Dopiero teraz skojarzyłam to sobie z tym, co mi mówiłeś o Kurejśim, i z twoją odmową wyjaśnienia, co robiłeś w piątek wieczorem. Nasuwa mi to tylko jedno rozwiązanie i o tym właśnie chciałabym z tobą porozmawiać. — No więc, cóż to takiego? — W jego głosie pobrzmiewał wyraźny niepokój. Trevor przygryzł skórkę przy paznokciu palca wskazującego i wypluł ją na podłogę. — Czy kiedykolwiek miałeś stosunek płciowy z Rachel? — A jeśli miałem, to co? — spytał na poły wyzywająco, na poły ze skrępowaniem. — Może ona powiedziała, że nie chciała tego? O ile pamiętam, było zupełnie inaczej. — Proszę cię tylko o odpowiedź na pytanie, czy miałeś z nią stosunek płciowy. — Bo to jeden? — Uśmiechnął się obleśnie. — Wystarczy, żebym do niej zadzwonił i umówił się na randkę, a już biegnie jak po sznurku. Nawet jeśli miałaby przedtem jakieś inne plany, dla mnie rzuca wszystko. Chyba czuje do mnie miętę... Zmarszczył czoło w miejscu, gdzie znajdowałyby się brwi, gdyby ich nie zgolił, i dodał: — A co, pani powiedziała co innego? — Mam na myśli taki prawdziwy stosunek, bez ubrania — wyjaśniła Barbara, puszczając mimo uszu inne uwagi Trevo-ra. — A ściślej: bez bielizny. — O co właściwie pani chodzi? — spróbował ją wybadać, ponownie wsadzając palec do ust. — Dobrze wiesz o co. O stosunek dopochwowy. — Można się kochać na wiele sposobów. Czy musiałem to robić tak jak nasi dziadkowie? — Zgoda, ale nadal nie odpowiedziałeś dokładnie na moje pytanie. Chciałabym wiedzieć, czy ją przeleciałeś, obojętnie jak, na stojąco, leżąco, klęcząco czy na jeźdźca. — No pewnie, że zrobiliśmy sobie dobrze. Ona miała swoją przyjemność, a ja swoją. — Ale przeleciałeś ją? — Kurczę, czego pani chce? — zdenerwował się i sięgnął po papierosy. — Przecież mówię, że to robiliśmy! Czy ona pani wciskała, że ją zgwałciłem? — Nie, ale powiedziała mi coś jeszcze ciekawszego. To mianowicie, że ty nic nie robiłeś, tylko ona ciągnęła ci druta. Czy to prawda? — Ależ się pani tego uczepiła! Uszy Trevora płonęły. Barbara zauważyła, że pająk wy- tatuowany na jego szyi wygląda jak żywy, bo poruszała nim krew pulsująca w żyle jarzmowej. — Ty robiłeś sobie dobrze na każdej randce, ale Rachel nic z tego nie miała. — Barbara rozwijała wątek. Trevor nie zaprzeczał, tylko zaciskał palce na paczce pa- pierosów, aż prawie ją zgniótł. — A więc było tak, jak myślałam — wywnioskowała Barbara. — Jedno z dwojga: albo jesteś kompletnym durniem, który myśli, że dziewczyna będzie w siódmym niebie, jeśli tylko weźmie do buzi twojego ptaka... Albo w ogóle nie przepadasz za kobietami, jeśli to ci wystarczy za cały seks. Więc jak tam z tobą, Trevor? Jesteś dureń czy pedał? — Nie jestem! — Którym z nich nie jesteś? — Żadnym! Lubię ładne dziewczyny i one mnie też. Jeśli Rachel mówi inaczej... — Nie byłabym tego taka pewna — osadziła go Barbara. — Mogę pani wymienić, ile miałem dziewczyn! — de- klarował ochoczo. — Całe tuziny, nawet setki! Pierwszą przeleciałem, jak miałem dziesięć lat, i całkiem jej się to podobało... No, faktycznie tej Rachel Winfield to nie dmuchałem, bo ona ma taką gębę, że rzygać się chce od samego patrzenia. Ślepy może by ją bzyknął, ale ja przecież nie jestem ślepy! Wysupłał ze swojej paczki jeszcze jednego papierosa. Musiał to być ostatni, bo zaraz zmiął pudełko i cisnął w kąt. — Taki z ciebie Kuba Rozpruwacz? Chyba w twoich snach! — zgasiła go Barbara. — Ale my tu, przyjacielu, nie mówimy o snach, tylko o morderstwie. Sam zeznałeś, że Hatim Kurejśi randkował z chłoptasiami na rynku w Clac-ton, więc może randkował właśnie z tobą? — To ohydne kłamstwo! — Zerwał się na nogi tak gwałtownie, że aż przewrócił krzesło. — Na pewno? — wycedziła słodziutko Barbara. — Usiądź no grzecznie, kochasiu, albo zawołam policjanta, żeby ci pomógł... Poczekała, aż Trevor postawi krzesło na miejsce i usiądzie. Podniósł z blatu swojego papierosa i ponownie przypalił go zapałką, używając paznokcia jako dras-ki. — To mogło wyglądać na przykład tak... — Barbara na- świetlała mu swoją teorię. — Może to, że ukradłeś kilka słoików musztardy, ketchupu i dżemu, było tylko pretekstem? A tak naprawdę Kurejśi zwolnił cię z pracy dlatego, że miał się żenić z Saliją Malik i nie chciał, żebyś się pętał w pobliżu, bo twój widok przypominał mu, kim był w rzeczywistości? — Muszę zadzwonić — powtórzył Trevor. — A pani nie mam już nic więcej do powiedzenia. — Chyba zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji? — postraszyła go Barbara, gasząc swego papierosa w popielniczce. — Z jednej strony mamy twoją deklarację o homo- seksualizmie Kurejśiego i wyłącznie oralnym seksie uprawianym z Rachel... — Przecież już to wyjaśniłem! — ...a z drugiej strony zgon Kurejśiego, który nastąpił w czasie, gdy nie miałeś alibi. Czy te fakty nie przekonują cię, że lepiej szczerze się przyznać, gdzie byłeś w piątek po dziesiątej? Jeśli, oczywiście, nie zastawiałeś wtedy pułapki na Kurejśiego! Trevor zacisnął wargi i wbił w Barbarę wyzywające spoj- rzenie. — Zgrywaj sobie twardziela, jeśli chcesz — podsumo wała. — Tylko uważaj, żebyś nie wyszedł na idiotę! Zostawiła go samego, żeby to sobie jeszcze przemyślał, po czym udała się na poszukiwanie Emily. Usłyszała jej głos, zanim ją zobaczyła. Równocześnie dał się słyszeć męski głos nabrzmiały wrogością. Barbara przechyliła się przez poręcz i dostrzegła, że piętro niżej Emily przeciwstawiała się właśnie Muhammado-wi Malikowi, któremu asystował nieodłączny Tajmulłah Azhar. — Proszę nie powoływać się na Ustawę o policji i prawie karnymi — odpowiadała rzeczowo. — Znam dobrze prawo. Pan Kumhar jest podejrzany o przestępstwo zagrożone karą więzienia, więc muszę dopilnować, żeby nie utrudniał śledztwa ani nie narażał kogokolwiek na niebezpieczeństwo... — To właśnie Kumhar jest w niebezpieczeństwie! — wszedł jej w słowo Muhammad. — A jeśli pani odmawia nam zgody na widzenie, powód może być tylko jeden. — Może zechce pan łaskawie wyrażać się jaśniej. — Muszę sprawdzić, w jakim jest stanie. Przecież zna pani zwrot „stawianie oporu policji", którego się używa, gdy ktoś został pobity w śledztwie. — Chyba za dużo naoglądał się pan filmów kryminalnych, panie Malik! — zbyła go Emily akurat w momencie, kiedy Barbara się do niej zbliżyła. — Nie mam zwyczaju wywierać na podejrzanych presji fizycznej. — Dlaczego więc sprzeciwia się pani, abyśmy go zobaczyli? Zanim Emily wystąpiła z repliką, wtrącił się Azhar: — Zgodnie z Ustawą o policji i prawie karnym podejrza ny ma prawo zażądać zawiadomienia kogoś z rodziny lub znajomych o jego zatrzymaniu. Czy możemy wiedzieć, ko go pani zawiadomiła, pani inspektor? Nie patrzył w stronę Barbary, ale ona i tak czuła, że wie o jej obawach. Cytowana ustawa była ze wszech miar słuszna, ale nieraz życie wyprzedzało literę prawa i nawet dobry oficer nie zawsze mógł się do niej stosować. Azhar zakładał, że taki właśnie przypadek miał miejsce, a Barbara się zastanawiała, czy Emily zdoła wyciągnąć, jak królika z kapelusza, jakiegoś krewnego lub znajomego Fahda Kumhara. Ona jednak nie zawracała sobie głowy takimi drobiazgami. — Pan Kumhar nie wskazał nam osoby, którą chciałby powiadomić. — A czy wiedział, że ma takie prawo — zagadnął perfidnie Azhar. — Nie mieliśmy możliwości, aby się z nim dogadać, a tym samym — poinformować go o jego prawach. — A jakże! — podchwycił Muhammad. — Trzymają go pod kluczem, dopóki nie zmięknie na tyle, że zgodzi się na współpracę! Azhar nie oponował, ale też nie chciał dopuścić, by kuzyn zbytnio się zapalił. Zadał więc tylko spokojne, wyważone pytanie: — Czy pan Kumhar jest obywatelem tego państwa, pa ni inspektor? Barbara wiedziała, że Emily przeklina chwilę, w której pozwoliła Kumharowi przebąkiwać coś o jego papierach imigracyjnych. Nie mogła przecież udawać, że nie wie o prawach przysługujących imigrantowi, gdyż ustawy ściśle je precyzowały. Gdyby teraz próbowała ominąć te przepisy, aby wykryć ewentualne powiązania Fahda Kumhara ze śmiercią Kurejśiego — ryzykowałaby, że sąd mógłby nie dopuścić takiego dowodu. — Na razie chcieliśmy przesłuchać pana Kumhara na okoliczność jego znajomości z Hatimem Kurejśim — od parła wymijająco. — Doprowadziliśmy go na komendę, gdyż odmawiał udzielenia odpowiedzi w miejscu zamiesz kania. — To pani uchyla się od odpowiedzi na nasze pytanie! — naciskał Muhammad. — Czy Kumhar jest narodowości an- gielskiej, czy nie? — Nie wygląda mi na Anglika — rzuciła Emily raczej pod adresem Azhara niż Muhammada. — Aha! — Azhar przyjął to wyjaśnienie z pewną ulgą. Barbara przekonała się dlaczego, kiedy zadawał następne pytanie: — A czy on dobrze zna język angielski? — Nie poddawałam go egzaminowi. — Ale to nie ma właściwie żadnego znaczenia, prawda? — Azhar, do jasnej cholery! — nie wytrzymał Muhammad. — Jeśli on nie zna angielskiego... Azhar uciszył kuzyna gestem ręki i sam dokończył tę kwestię. — W takim razie muszę prosić o natychmiastowe umożliwienie nam widzenia z panem Kumharem. Przecież na pewno zna pani przepisy i świetnie wie, że jedynymi po dejrzanymi, którzy mają nieograniczone prawo do odwie dzin, są cudzoziemcy. „Wygrałeś, Azhar" — pomyślała Barbara nie bez podziwu dla Pakistańczyka. Najwidoczniej w dziedzinie obrony praw człowieka przejawiał nie mniejszą biegłość niż w mikrobiologii. Dopiero teraz zrozumiała, że nie musiała się o niego obawiać. Nie wpakował się w żadne kłopoty w Bal-ford, a prowadząc rozmowy z policją — w pełni panował nad sytuacją. Muhammad nie ukrywał satysfakcji z takiego obrotu sprawy. Z ostentacyjną uprzejmością zwrócił się do Emily: — Gdyby pani inspektor była łaskawa zaprowadzić nas do pana Kumhara, z przyjemnością powiadomilibyśmy na szych ludzi, że nie dzieje mu się krzywda. To chyba zrozu miałe, że niepokoją się o los swego rodaka... Wymowa tych słów była jednoznaczna i nie pozostawiała zbyt dużych możliwości interpretacji. Muhammad Malik stawiał sprawę jasno — mógł równie łatwo zmobilizować całą społeczność pakistańską do dalszych rozruchów i demonstracji protestacyjnych, jak też nakazać rodakom zachowanie spokoju. Wybór należał do inspektor Emily Barlow i na nią też spadłaby odpowiedzialność za ostatecz- ne rozwiązanie. Barbara zauważyła ledwo dostrzegalne napięcie skóry w kącikach oczu Emily. Na wyraźniejszą reakcję nigdy by sobie nie pozwoliła w obecności tych dwóch panów. — Proszę ze mną — poleciła. Agata miała wrażenie, jakby została uwięziona w żelaznym potrzasku, i to nie takim, który trzymałby ją tylko za rękę czy nogę, ale w czymś w rodzaju pancerza zakuwającego całe ciało. W jej mózgu odzywały się dawno nie słyszane głosy. Najpierw Lewis mówił coś o dzieciach, interesach i tej swojej obłędnej namiętności do starego gruchota morgana, w którego ładował pieniądze jak w beczkę bez dna, a który i tak nigdy nie chodził jak trzeba... Potem narrację przejął Lawrence, tłumacząc, że po prostu kocha tę kobietę i chce z nią rozpocząć wspólne życie. Sekundowała mu ta szwedzka zdzira, szermując psychologicznymi argumentami, których pewnie się nauczyła, grając w siatkówkę na plaży w Kalifornii. „Miłość Lawrence'a do mnie w niczym nie umniejszy jego miłości do pani!" — recytowała patetycznie. „Chyba pragnie pani jego szczęścia?" Po niej do głosu dorwał się Stephen, z całą bezczelnością oświadczając: „To moje życie, babciu, i ty go za mnie nie przeżyjesz. Jeśli nie potrafisz zaakceptować mnie takiego, jaki jestem, to rzeczywiście lepiej, abym wyjechał". Cała ta gadanina nie cichła, aż Agata zapragnęła czegoś w rodzaju gumki do wymazywania faktów zapisanych w pamięci. Właściwie nie sprawiało jej to bólu, ale głosy były tak uporczywe, jakby nigdy nie miały się skończyć. Chętnie by z nimi podyskutowała, aby przywołać je do porządku i nagiąć do posłuszeństwa. Tymczasem musiała je znosić jak natrętny szum w uszach. Uderzyłaby się pięścią w głowę, aby odpędzić te niepożądane dźwięki, ale każda kończyna wydawała się ciężka jak ołów. Ściskał je żelazny pancerz uniemożliwiający ruchy. Głosy znikły dopiero wtedy, gdy zwróciła uwagę na światło. Niestety, miejsce jednych dźwięków zajęły inne. Agata z wysiłkiem próbowała rozróżnić poszczególne sło- wa, co nie było łatwe, gdyż początkowo zlewały się w jeden potok wymowy. — Wyglądałotonaatakserca — padła czyjaś uwaga. — Aleokazałosiężetowylew. Co mogły znaczyć słowa „okazałosiężetowylew"? Agata zastanawiała się też, gdzie teraz przebywa i dlaczego leży tak nieruchomo. Może już umarła i spogląda na własne ciało z dystansu? Ale nie, aż nazbyt mocno odczuwała związek z tym ciałem, gdyż była w nim szczelnie uwięziona. — Bożeczytobardzopoważne? — usłyszała głos Theo. Świadomość jego obecności w tym pokoju bardzo podniosła ją na duchu. Skoro wnuk przy niej był, sytuacja nie wyglądała jeszcze najgorzej. Nieco odprężona, Agata zaczęła nasłuchiwać, lecz wychwytywała tylko pojedyncze słowa z toczącej się obok rozmowy. Padały w niej medyczne terminy: „zakrzep", „złogi cholesterolu", „zamknięcie światła tętnicy" i „porażenie prawostronne". Wiedziała już, co teraz czuje. Przepełniła ją rozpacz tak wszechogarniająca, jak rozdymający się bez końca balon, jak cisnący się do gardła krzyk, który nie mógł się stamtąd wyrwać. I pomyśleć, że to mogło ją zabić! Lewis i Lawrence wołali ją do siebie z tamtego świata, a ona, uparta jak zawsze, nie dołączyła do nich. Przecież miała tyle rzeczy do zrobienia, spraw do załatwienia i marzeń do spełnienia, że za wcześnie jeszcze było kończyć życie. Dlatego wylew nie dał rady jej powalić, choćby zakrzep nie wiadomo jak długo odcinał dopływ tlenu do części mózgu. Agata Shaw kurczowo trzymała się życia. Zaczęła już lepiej odróżniać słyszane słowa, a w jej polu widzenia pojawiało się coraz więcej światła. Zaczęło się ono układać w jakieś konkretne kształty, z których stopniowo wyłaniały się postacie ludzkie. — Znów została uszkodzona tętnica w lewej półkuli mózgowej — tłumaczył męski głos, który Agata potrafiła już rozpoznać. Przecież to doktor Fairclough! Opiekował się nią po tamtym wylewie. — Widać to po napięciu jej mięśni twarzowych. Siostro, proszę spróbować igłą... Wi dzi pan? Nie ma żadnej reakcji. Z równym powodzeniem można by ją ukłuć w ramię. Pochylił się nad łóżkiem, więc Agata widziała z bliska jego oblicze — nos wydawał się ogromny, a pory wielkości łebków od szpilek. Szkła okularów były tak zabrudzone, że zastanawiała się, jak w ogóle mógł przez nie cokolwiek widzieć. — Pani Agato, poznaje mnie pani? — zwrócił się wprost do niej. — Wie pani, co się stało? Głupi czy co? Jak mogłaby nie wiedzieć, co się z nią stało? Z wysiłkiem mrugnęła powiekami, ale nawet ta prosta czynność bardzo ją wyczerpała. — Ślicznie! — powiedział doktor Fairclough. — Miała pani drugi wylew, moja droga, ale panujemy nad sytuacją. Theo też jest tu z nami. — Babciu! — zawołał takim tonem, jakby chciał wywabić z kryjówki przestraszonego szczeniaka. Stał od niej zbyt daleko, by mogła wyraźnie go widzieć, ale sam zarys jego ciała wpływał na nią kojąco, jakby symbolizował nadzieję, że wszystko znów będzie dobrze. — Co ci przyszło do głowy, żeby próbować dojść na kort? Boże, gdyby Mary nie było przy tobie... Wiesz, że nawet nie dzwoniła na pogotowie, tylko porwała cię na ręce i sama tutaj przyniosła? Doktor sądzi, że to uratowało ci życie. Kto by pomyślał, że ta głupia gęś wykaże tyle inwencji? Jak daleko Agata sięgała pamięcią — zazwyczaj w nagłych wypadkach Mary Ellis mogła zdobyć się najwyżej na chlipanie, trzepotanie rzęsami i pociąganie nosem. — Nie odpowiada! — Theo zwrócił się do doktora. — Czy ona w ogóle mnie słyszy? — Pani Agato! — zachęcił ją lekarz. — Czy może pani pokazać Theo, że go pani słyszy? Powoli i z trudem Agata mrugnęła po raz drugi. Miała wrażenie, że ruch ten wysysa z niej całą energię, i czuła go aż w gardle. — To się nazywa afazja czynnościowa — tłumaczył le karz tym swoim suchym, urzędowym tonem, którego Agata nie znosiła. — Zakrzep tamuje dopływ krwi, a więc również tlenu, do lewej półkuli mózgowej, odpowiedzialnej za ko munikację werbalną. To spowodowało wyłączenie funkcji mowy. — Tym razem chyba jest gorzej niż poprzednio, bo wte dy przynajmniej mówiła kilka słów. Babciu, czy możesz wypowiedzieć moje imię? Albo swoje? Agata zmusiła się do otwarcia ust, ale była w stanie wydać tylko dźwięk w rodzaju „Ahg". Spróbowała drugi raz, potem trzeci, ale czuła, że nie da rady dobyć głosu z gardła. — Ten wylew jest poważniejszy od tamtego — obja śnił doktor Fairclough. Położył rękę na lewym ramieniu Agaty i lekko ścisnął. Czuła ciepło jego dotknięcia. — Proszę się nie wysilać, pani Agato. Niech pani odpoczy wa. Ma pani doskonałą opiekę, a Theo w razie czego jest pod ręką. Obaj panowie odstąpili nieco od łóżka, przez co znikli z jej pola widzenia, ale choć mówili cicho — niektóre słowa do niej docierały. — ...niestety, nie ma na to cudownego środka... — to mówił lekarz. — ...będzie wymagać długotrwałej rehabilitacji... — ...terapia? — zapytywał Theo. — Fizykoterapia i ćwiczenia mowy. — ...szpital? Agata wytężyła słuch. Intuicyjnie wyczuwała, o co mógł pytać wnuk, bo sama koniecznie chciała wiedzieć, jakie ma szanse na przyszłość. Czy będzie musiała aż do śmierci pozostać w szpitalu, przykuta do zabezpieczonego barierkami łóżka? — Rokowania są dosyć pomyślne — stwierdził doktor Fairclough i powrócił do łóżka Agaty. Poklepał ją po ra mieniu, a końcami palców dotknął jej czoła, jakby udzielał błogosławieństwa. „Ach, ci lekarze" — pomyślała Agata. „Każdemu się wydaje, że jest co najmniej papieżem, jeśli nie samym Panem Bogiem!" — Pani Agato, porażenie prawej połowy ciała z cza sem ustąpi pod wpływem fizykoterapii. Co do afazji — cóż, moment odzyskania mowy trudniej jest przewidzieć. W każdym razie przy odpowiedniej pielęgnacji, połączo nej z chęcią wyzdrowienia, może pani przeżyć jeszcze wiele lat. — Tu doktor zwrócił się do Theo: — Najważniej sze, żeby chciała żyć i miała ku temu motywację! O to nie musiał się martwić! Agatę wręcz rozpierała chęć do życia. Choćby się waliło i paliło — ukształtuje to miasto na obraz i podobieństwo idealnej nadmorskiej miejscowości wypoczynkowej. I dokona tego, nawet gdyby miała kierować akcją z łóżka, z trumny czy zza grobu! Spowoduje, że nazwisko Agaty Shaw będzie się kojarzyć z czymś więcej niż tylko z nieszczęśliwym małżeństwem i nieudanym macierzyństwem. Jej dzieci przedwcześnie pomarły lub rozproszyły się po świecie, ale ona przeżyje wszystkich. Ma to w genach. — Na szczęście mamy dwa powody do optymizmu — tłumaczył dalej doktor. — Przede wszystkim pani Agata jest w świetnej kondycji fizycznej. Ma serce, płuca, kościec i umięśnienie kobiety najwyżej pięćdziesięcioletniej, a to działa na jej korzyść. — Ona zawsze była bardzo aktywna — potwierdził Theo. — Aż do pierwszego wylewu grała w tenisa, jeździła konno i pływała łódką. — Tym lepiej dla niej, ale dużą rolę gra tu nie tylko kondycja fizyczna, lecz także stan ducha. Dzięki Bogu, nie jest sama na świecie, bo ma ciebie, a rodzina również jest źródłem motywacji do życia. Mam nadzieję, Theo, że nigdzie się teraz nie wybierasz, na przykład do Afryki albo na Marsa? To ostatnie pytanie okrasił śmiechem, gdyż nie miał wątpliwości co do odpowiedzi. Tymczasem zapadła cisza, przerywana tylko brzęczeniem monitorów, do których podłączono Agatę. Znajdowały się za jej głową, więc ich nie widziała, tylko słyszała bulgotanie i syczenie. Tak chciała powiedzieć Theo, żeby stanął w zasięgu jej wzroku. Pragnęła mu wyznać, jak mocno go kocha. Wiedziała, że miłość to głupstwa i zawracanie głowy, które nie prowadzi do niczego dobrego. Do tej pory nigdy nie wypowiedziała na głos tego słowa, ale dziś czuła nieodpartą chęć, aby go użyć. Stęskniła się już za wnukiem. Chciała go dotykać i trzymać w ramionach. Zawsze dotyk kojarzył jej się z karą — jak mogła nie brać pod uwagę roli tego zmysłu w tworzeniu więzi między ludźmi? I Doktor znów zachichotał, ale tym razem był to śmiech wymuszony. — Na miłość boską, Theo, nie patrz tak na mnie! Prze cież nie jesteś specjalistą od rehabilitacji i nie będziesz mu siał sam tego robić. Dla babci ważna jest twoja obecność, bo daje jej poczucie ciągłości. Teraz Theo podszedł tak blisko, że Agata mogła go widzieć. Patrzył na nią chmurnym wzrokiem, takim samym jak wtedy, kiedy przybyła do przesiąkniętego wonią moczu domu dziecka, gdzie przewieziono jego i Stephena po śmierci rodziców. Powiedziała do chłopców: „No to idziemy", ale nie wyciągnęła ręki do żadnego z nich, Stephen posłusznie poszedł wtedy naprzód, a Theo sięgnął ręką i uczepił się paska jej spódnicy. — Nigdzie się nie wybieram — obiecał. — Zostanę z nią. 19 Barbara jako rzecznik komendy policji zaproponowała kompromisowe rozwiązanie. Emily bowiem jeszcze przed wejściem do pokoju przesłuchań zapowiedziała, że obaj Pa- kistańczycy będą mogli zobaczyć Kumhara, ale nie wolno im zadawać żadnych pytań. To sprowokowało natychmiast ostrą wymianę zdań, w której pierwsze skrzypce grał Mu-hammad. Ponieważ zagroził wzrostem napięcia wśród społeczności muzułmańskiej — Barbara wpadła na pomysł, aby jedynie Tajmullah Azhar, jako obcy dla podejrzanego, prowadził z nim rozmowę i pełnił rolę tłumacza. Emily utrwaliłaby ich wypowiedzi na taśmie magnetofonowej, a nagranie mógłby potem zweryfikować profesor Siddiki z Londynu. Wydawało się, że takie wyjście uwzględnia racje obu stron, a w każdym razie lepiej już było je przyjąć niż sterczeć bez końca na korytarzu. Na ten kompromis, jak to zwykle bywa, zgodzili się wszyscy, choć nie podobał się nikomu. Emily gestem ręki zaprosiła całą trójkę do małej klitki za masywnymi dębowymi drzwiami. Fahd Kumhar siedział w kącie pomieszczenia, starając się trzymać jak najdą- lej od pilnującego go detektywa w cywilnym ubraniu — szortach i koszuli w stylu hawajskim. Kulił się jak królik osaczony przez psy, a kiedy zobaczył twarze wchodzących — nie mógł skupić wzroku na żadnej z nich, popatrując trwoż-nie to na Emily i Barbarę, to na Azhara i Muhammada. Wydawało się, że nie panuje nad swoimi ciałem. Odpychał się stopami od podłogi, cofając się razem z krzesłem pod samą ścianę. Wyglądało to na odruch strachu lub chęć ucieczki. Wydzielał nawet zapach strachu — przenikliwy odór jego potu utrudniał oddychanie. Barbara się zastanawiała, jak Azhar określiłby jego stan psychiczny. Nie musiała na to długo czekać. Azhar zrobił kilka kroków do przodu i przykucnął przed krzesłem zatrzymanego. Emily włączyła magnetofon, więc głośno zapowiedział: — Chcę przedstawić mu siebie i mojego kuzyna. Potem przemówił w urdu, na co Kumhar zareagował spojrzeniami rzucanymi na obu Pakistańczyków. Można więc było domniemywać, że prezentacja została dokonana. Kiedy Kumhar zajęczał, Azhar położył mu rękę na ramieniu, które w obronnym geście trzymał przed sobą. — Powiedziałem, że przyjechałem z Londynu, aby mu pomóc — poinformował Azhar. Swoje pytania, jak również odpowiedzi Kumhara, zaraz tłumaczył na angielski. — Czy policja nie traktowała pana źle? Nikt panu nie zrobił krzywdy? — Dobrze pan wie, że nie stosujemy takich metod — wtrąciła się Emily. Muhammad zmierzył ją pogardliwym spojrzeniem. — Chyba nie możemy poinformować go o jego pra wach, dopóki się nie dowiemy, jak wiele z nich już zostało pogwałcone! — odparował. — Popatrz, Azhar, przecież on się trzęsie jak galareta! Zobacz, czy nie ma sińców, sprawdź szczególnie jego nadgarstki i kark. Te słowa nie spodobały się policjantowi, który dotąd strzegł więźnia. — Dopóki wyście nie przyszli, był całkiem spokojny — zauważył. — Wy, to znaczy kto, panie posterunkowy? — zarepli- kował od razu Muhammad. — Weszliśmy tu przecież w to warzystwie pani inspektor Barlow. Kumhar, słysząc tę wymianę zdań, mimowolnie wydał dziwny, jękliwy dźwięk. Wypowiedział pospiesznie kilka słów, nieadresowanych do nikogo konkretnego. — Co to miało być? — zainteresowała się Emily. Azharowi udało się oderwać przyciśnięte do piersi ramiona Kumhara. Rozpiął mankiety jego białej bawełnianej koszuli i obejrzał kolejno oba nadgarstki. — Powiedział: „Obroń mnie, ja nie chcę umierać!" — Powiedz mu, że osobiście tego przypilnuję — dorzucił szybko Muhammad. — Powiedz mu... — Chwileczkę! — przerwała gniewnie Barbara. — Przecież umówiliśmy się, panie Malik... — I pan właśnie złamał tę umowę! — wkroczyła ostro inspektor Barlow. — Wynosić się stąd, obydwaj! — Kuzynie! — Azhar nie ustępował, tłumacząc, że przekonywał Kumhara, iż ze strony policji nic mu nie grozi, a cała społeczność pakistańska troszczy się o jego bezpieczeństwo. — To ładnie z pana strony — skwitowała z przekąsem Emily — ale wyczerpał pan już swój limit. Proszę opuścić to pomieszczenie. Posterunkowy, do mnie! W drzwiach pojawił się policjant ogromnego wzrostu i postury. Barbarze przemknęło przez myśl, czy ten gory-lowaty osobnik nie był czasem przyczyną stresu Kumhara? — Pani inspektor, przepraszam za siebie i za mojego kuzyna — Azhar próbował ratować sytuację — ale chyba widzi pani, jaki on jest wystraszony? Myślę, że byłoby korzystne dla nas wszystkich, gdyby się dowiedział, jakie przysługują mu prawa. W jego obecnym stanie, nawet jeśli uda się wam uzyskać od niego jakieś oświadczenie — będzie ono nieważne jako złożone pod przymusem. — Zaryzykuję! — ucięła Emily tonem podającym w wątpliwość szczerość jego intencji. Barbara próbowała znaleźć jakieś wyjście z tego impasu, aby zapewnić spokój w środowisku imigrantów, a równocześnie zachować twarz. Miała wrażenie, że najlepiej było- by wyrzucić Muhammada na zbity pysk, ale wiedziała, że to by go tylko bardziej rozwścieczyło. — Pani inspektor, czy mogę prosić na słówko? — od wołała na stronę Emily, która nie spuszczała z Pakistań czyków przenikliwego wzroku. — Z faceta w tym stanie nic nie wydusimy — szepnęła jej do ucha. — Możemy albo sprowadzić tu profesora Siddikiego, żeby go uspo koił i objaśnił mu jego sytuację prawną, albo pozwolić, żeby to zrobi! Azhar... to znaczy, pan Azhar... pod wa runkiem, że Muhammad będzie trzymał gębę na kłódkę. W pierwszym przypadku musielibyśmy czekać, aż profe sor przyjedzie, co potrwa co najmniej dwie godziny, a tymczasem Muhammad będzie trąbił po całym mie ście, jak się tu znęcamy nad panem Kumharem. Nato miast jeśli wybierzemy drugą możliwość, za jednym za machem załagodzimy Pakistańczyków i popchniemy śledztwo naprzód. Emily zmarszczyła czoło i skrzyżowała ręce na piersi. — Szlag mnie trafia, kiedy muszę ustąpić temu skurwy- synowi! — wycedziła przez zęby. — To tylko tak wygląda — uspokoiła ją Barbara. — W rzeczywistości działamy we własnym interesie. Barbara czuła, że ma rację, ale wiedziała, że niechęć Emily do Pakistańczyków, którą podsycało zachowanie Muhammada, może wpływać na jej osąd sytuacji. Sama zresztą stąpała po niepewnym gruncie — nie mogła pozwolić sobie na okazanie słabości, ale nie chciała też ryzykować rzucania iskry na proch. Nabrała w końcu dużo powietrza w płuca i przemówiła z wyraźnym niesmakiem: — Panie Azhar, jeśli zagwarantuje mi pan, że pański kuzyn nie odezwie się do końca naszego spotkania, będzie pan mógł poinformować Kumhara o jego prawach. Azhar przytaknął i pytającym tonem zwrócił się do Mu- hammada: — Kuzynie? Muhammad też kiwnął głową na znak zgody, ale nie spuszczał z oka trzęsącego się ze strachu rodaka. Rozstawiwszy szeroko nogi i założywszy ręce na piersi, wydawał się go pilnować. Sam Fahd Kumhar chyba nie zrozumiał nic z ożywionej dyskusji między przedstawicielami policji i jego współple- mieńcami. Zachowywał pozę przestraszonego królika i nie bardzo wiedział, w którą stronę patrzeć. Biegał więc przerażonym wzrokiem od jednej osoby do drugiej, z czego można było wnosić, że mimo zapewnień Azhara nie ufał absolutnie nikomu. Na razie Muhammad dotrzymywał przyrzeczenia, choć czynił to w sposób mało subtelny. Azhar mógł jednak przekazać Fahdowi Kumharowi niezbędne informacje. Czy zrozumiał, że został zatrzymany w celu przesłuchania na okoliczność śmierci Hatima Kurejśiego? Tak, rozumiał, ale nie miał nic wspólnego z tą śmiercią, nawet nie znał żadnego pana Kurejśiego. Czy zrozumiał, że ma prawo do asysty adwokata podczas przesłuchiwania przez policję? Nie znał żadnego adwokata, miał papiery w porządku, próbował pokazać je policji, nigdy w życiu nie spotkał pana Kurejśiego. Czy chciałby, aby wynająć mu adwokata? Ma w Pakistanie żonę i dwoje dzieci, które go potrzebują, ale brak im pieniędzy na... — Niech go pan spyta, dlaczego Hatim Kurejśi wypisał dla niego czek na czterysta funtów, skoro się nigdy nie spo tkali? — podpowiedziała Emily. Barbara rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. Nie przypusz- czałaby, że Emily odkryje tę kartę przed Pakistańczykami. Zauważyła też reakcję Muhammada — jego źrenice zwęziły się, jakby sam przetrawiał w myśli tę informację. Kumhar jednak nadal twierdził, że nie znał żadnego pana Kurejśiego. To musiała być jakaś pomyłka, może chodzi o jakiegoś innego Kumhara? To dosyć pospolite nazwisko. — Nie w tych stronach — rozwiała jego złudzenia Emi ly. — Skończmy już z tym, panie Azhar. Najwidoczniej pan Kumhar potrzebuje czasu, aby zastanowić się nad swoją sy tuacją. Coś jednak w bezładnym potoku słów Kumhara zwróciło uwagę Barbary. — On ciągle mówi o tych swoich papierach — zauwa żyła. — Niech go pan spyta, czy zetknął się kiedyś z biu- rem podróży „Dookoła Świata", tu albo w Pakistanie. Oni zajmują się procedurą imigracyjną. Jeżeli nawet Azhar przypominał sobie tę nazwę ze swoich telefonów do Karaći — nie dał tego po sobie poznać. Przetłumaczył pytanie, jak również odpowiedź Kumhara, że nie wie o agencji „Dookoła Świata" więcej niż o Hatimie Kurejśim. Odkąd Kumhar dowiedział się o przysługujących mu prawach, ruszył się wreszcie ze swego krzesła. Nie odprężył się jednak ani trochę — zaraz wrócił do poprzedniej pozycji, zwiniętymi pięściami podpierając podbródek. Jego twarz ociekała potem, a koszula przylgnęła do chudych pleców. Barbara zauważyła, że pod czarnymi spodniami nie ma skarpetek, a tanie obuwie otarło mu stopy do żywego mięsa. Azhar przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, zanim zwrócił się do policjantek z propozycją: — Może byłoby dobrze, gdyby zbadał go lekarz. W tej chwili on raczej nie jest w stanie podjąć samodzielnej decyzji w sprawie przedstawiciela prawnego. — Dziękuję panu — wycedziła Emily z jadowitą uprzejmością. — Sam pan widział, że na jego ciele nie ma ani jednego siniaka. Postawiliśmy przy nim strażnika, żeby nie stała mu się krzywda. A teraz wie pan także i to, że zna on przysługujące mu prawa. — Tego jeszcze nie wiemy, dopóki on sam tego nie po- twierdzi — wtrącił się Muhammad. — Sierżant Havers poinformuje panów o aktualnym stanie śledztwa i możecie panowie odejść — dokończyła Emily, ignorując słowa Muhammada. Skierowała się ku drzwiom, które policjant usłużnie przed nią otworzył. — Chwileczkę, pani inspektor! — przypomniał sobie Azhar. — Jeśli nie przedstawi mu pani żadnego zarzutu, nie może być przetrzymywany w areszcie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Chciałbym, aby to wiedział. — Niech pan mu powie — pozwoliła Emily. Azhar przetłumaczył mu tę informację, ale Kumhar zdawał się nie odczuwać z tego powodu żadnej ulgi. Wyglądał zupełnie tak samo jak w momencie, kiedy wszyscy weszli do jego klitki. — Powiedz mu też — dodał Muhammad — że po upły wie tych dwudziestu czterech godzin ktoś z Dżumy przyj dzie po niego na komendę i odwiezie do domu. A jeśli mie liby go nie wypuścić, niech znajdą jakiś wiarygodny powód dalszego przetrzymywania. Azhar spojrzał na Emily, jakby czekając na jej pozwolenie. Odpowiedziała mu krótkim, lecz zdecydowanym kiwnięciem głowy. W tłumaczeniu Azhara przewijało się słowo „Dżuma". Już na korytarzu Emily pożegnała Muhammada wymownym komentarzem: — Mam nadzieję, że wiernie przekaże pan zaintereso wanym stronom relację o samopoczuciu pana Kumhara. Aluzja była wyraźna — ona wywiązała się ze swojej części umowy i oczekiwała odeń tego samego. Kiedy już dała mu to do zrozumienia, odeszła, pozostawiając obu Azjatów w towarzystwie Barbary. Wdrapała się na swoje pierwsze piętro, wściekła, że musiała ustąpić pola Pakistańczykom. Liczyła, że spokojnie skorzysta teraz z toalety, ale Belinda Warner zaserwowała jej informację, że przy telefonie czeka nadinspektor Ferguson. — Nie ma mnie! — odkrzyknęła. — Przepraszam, pani inspektor, ale od drugiej dzwoni już czwarty raz — zakomunikowała Belinda współczującym tonem. — Naprawdę? Co za idiota zamontował mu w telefonie przycisk do powtórnego wybierania numerów? Porozmawiam z nim, kiedy będę chciała. — No więc, co mam mu powiedzieć? Wartowniczka za- meldowała, że pani znajduje się w budynku. Emily przemknęło przez myśl kilka nieprzyjemnych słów na temat lojalności dziewczyn pełniących służbę na wartowni. — Powiedzcie mu, posterunkowa, że mamy tutaj podej rzanego i mogę poświęcić swój czas albo na jego przesłu chanie, albo na jałowe dyskusje z panem nadinspektorem! Dopiero teraz mogła wejść do toalety. Odkręciła kran przy umywalce i namoczyła w wodzie sześć papierowych ręczników. Kiedy już dobrze nasiąkły, wycisnęła je i przyłożyła sobie na kark, piersi, ramiona, czoło i policzki. Boże, jakże nie znosiła tego azjatyckiego skurwiela! Właściwie czuła do niego niechęć od początku, kiedy po raz pierwszy dał się jej poznać, jeszcze jako nastolatek, chluba swoich rodziców i ich przyszły dziedzic. Podczas gdy jego rówieśnicy musieli toczyć ostrą walkę o byt — Muhammad Malik miał podane na srebrnej tacy, co tylko mu się zamarzyło. Żeby choć zdawał sobie z tego sprawę i potrafił to docenić! Ależ skąd — kto otrzymuje wszystko bez wysiłku, ten zazwyczaj nie ma zielonego pojęcia, jak jest cholernie szczęśliwy! Jak to on się obnosił ze swoim rolexem, złotym sygnetem, pantoflami ze skórki węża i złotym łańcuszkiem widocznym spod nieskazitelnie odprasowanej koszulki! Zadawał szyku samochodem dobrej marki, okularami przeciwsłonecznymi od Oakleya i wypielęgnowanym ciałem. I przy tym wszystkim ośmielał się jeszcze narzekać na swoje ciężkie życie, prześladowania, jakie cierpiał, i nienawiść, jakiej rzekomo doświadczał z powodu swojej rasy. Emily wręcz go nienawidziła i miała ku temu powody. Przez ostatnie dziesięć lat dopatrywał się dyskryminacji rasowej dosłownie wszędzie. Szlag ją trafiał, kiedy musiała przy nim uważać na każde słowo czy naturalny ludzki odruch. Doszło do tego, że policja w Balford obłaskawiała teraz tych samych ludzi, których uważała za podejrzanych, co stawiało ją z miejsca na niekorzystnej pozycji. W takiej samej sytuacji znajdowała się i ona, bo podejrzewała Mu-hammada prawie o wszystkie przestępstwa, jakie popełniano w Balford. To było nie do zniesienia. Przykładając mokre ręczniki na rozpaloną skórę, klęła w żywy kamień zarówno nadinspektora Fergusona, jak i Muhammada Malika, denata znalezionego na Nez, wreszcie całą społeczność azjatycką. Wciąż nie mogła pogodzić się z faktem, że zgodziła się na propozycję Barbary i dopuściła Pakistańczyków do Kum-hara, zamiast wyrzucić ich na zbity pysk. Właściwie powinna była od razu przymknąć Tajmullaha Azhara, zobaczywszy, jak pętał się w pobliżu komendy, gdy przywiozła tam Kumhara. Szybko zdążył zawiadomić swego pieprzonego kuzyna, kogo to gliny trzymają pod kluczem! Kim on właściwie jest i jakim prawem dyskutuje z policją, jakby był co najmniej znanym adwokatem?! Właśnie chęć sprawdzenia, co to za człowiek, jak również wściekłość, że ośmielił się mieć nad nią przewagę, sprowadziły Emily z powrotem do jej biura. Dopiero teraz sobie przypomniała, że zażądała informacji na temat nieznanego nikomu Pakistańczyka, który pojawił się nagle w niedzielne popołudnie. Komórka wywiadu w Clacton musiała otrzymać jej zlecenie co najmniej dwadzieścia cztery godziny temu! W tej pracy nie było to wprawdzie zbyt dużo, ale powinno wystarczyć, aby się dowiedzieć, jakimi danymi dysponowała SOI 1 w Londynie — jeśli, oczywiście, służby specjalne kiedykolwiek interesowały się osobą Tajmullaha Azhara. Na biurku Emily piętrzyły się najrozmaitsze dokumenty, teczki i meldunki, więc przejrzenie tego wszystkiego zabrało jej dobre dziesięć minut. Niestety, żadne z doniesień nie dotyczyło Azhara. A szkoda, bo przydałby się jej hak na tego faceta! Na przykład jakiś fakt, który można by dyskretnie przytoczyć podczas którejś z utarczek słownych, aby dać mu do zrozumienia, że nie powinien czuć się zbyt pewnie. Taki pikantny szczegół wystarczyłby, aby Azhar nabrał nieco pokory. Wprawdzie Emily wiedziała, że nadal znajduje się na uprzywilejowanej pozycji, gdyż może według swego uznania udzielać Azjatom informacji lub zatrzymywać je dla siebie — chciała jednak, aby i oni zdali sobie z tego sprawę. Wykręciła więc numer telefonu wydziału wywiadu. Emily rozmawiała właśnie przez telefon, kiedy do jej gabinetu weszła Barbara. Po tonie głosu poznała, że szefowa odbywa prywatną rozmowę na tematy osobiste. Siedziała przy swoim biurku podpierając się jedną ręką, a drugą trzymając słuchawkę. — Słuchaj, mogłabym to zrobić nawet dwa razy, albo i trzy, choćby dziś! — gruchała namiętnie, krasząc wypo- wiedziane słowa głębokim gardłowym śmiechem. Takim tonem Emily na pewno nie rozmawiała ze swoim nadinspektorem. W ten sposób mogli zwracać się do siebie tylko kochankowie! — O której? Mnie by to pasowało, ale czy ona nie zacznie czegoś podejrzewać? Gary, spacer z psem nie może trwać trzech godzin! Nie słychać było odpowiedzi Gary'ego, ale Emily zareagowała na nią śmiechem, poprawiając się na krześle. Barbara chciała wymknąć się z gabinetu, zanim pani inspektor ją zauważy. Wystarczył jednak nieznaczny ruch, a już Emily spojrzała w górę i gestem ręki dała jej sygnał, żeby została. Podniesiony palec oznaczał, że zamierza już kończyć rozmowę. — Dobrze, o wpół do jedenastej — podsumowała. — Tylko pamiętaj o gumkach! Odłożyła słuchawkę bez cienia skrępowania. — Coś im tam powiedziała? — powróciła do służbowe go tonu. Barbarze płonęły policzki, podczas gdy jej szefowa niczym nie dawała po sobie poznać, że właśnie umówiła się na rozbieraną randkę z żonatym mężczyzną. Mało tego, był to ten sam facet, którego jeszcze w niedzielę wieczorem spławiła. Emily mogła równie dobrze umawiać się na wizytę u dentysty. W dodatku umiała też czytać w myślach Barbary. — Papierosy, wódka, wrzody żołądka, migreny, nerwi ce albo rozpusta — wymieniła. — Każdy z nas wybiera sam swój gwóźdź do trumny. Ja już wybrałam, a ty? W odpowiedzi Barbara mogła tylko wzruszyć ramionami, że niby sama należy do takich kobiet, które dla rozładowania stresu łamią męskie serca. W rzeczywistości marzyła raczej o papierosie niż o facecie, choć wypaliła trzy i pół sztuki podczas potkania z Azharem i jego kuzynem. — To zależy, co komu służy — odrzekła wymijająco. — Mnie właśnie to — rzuciła krótko Emily, przeczesując do tyłu włosy palcami. Zdjęła jeden z mokrych papierowych ręczników, które rozwiesiła na nieużywanej lampie biurkowej, i wymasowała sobie nim kark. — Boże, co za upał, zupełnie jak latem w New Delhi. Byłaś tam kiedy? Nie? To i lepiej. Szkoda pieniędzy, bo to okropna dziura. No więc, o czym w końcu poinformowałaś tych Azjatów? Barbara zameldowała, że wspominała im o odnalezieniu zawartości sejfu Kurejśiego u Barclaya; o tym, że Siddiki potwierdził wierny przekład fragmentu Koranu dokonany przez Azhara; o namierzaniu telefonów Kurejśiego, a także o tym, że poza Kumharem zatrzymano jeszcze jednego podejrzanego, który był aktualnie przesłuchiwany. — A co na to Malik? — zapytała Emily. — Naciskał. Było to bardzo łagodne określenie, gdyż Muhammad wciąż czegoś żądał. Chciał poznać nazwisko i przynależność rasową drugiego podejrzanego. Domagał się listy przedmiotów znalezionych w sejfie Kurejśiego. Chciał wiedzieć, w jaki sposób namierzono jego telefony. Wreszcie zażądał umożliwienia mu kontaktu z profesorem Siddikim, aby mógł się upewnić, że tamten jest świadom rodzaju zbrodni popełnionej w Balford-le-Nez. — Ten to ma tupet! — podsumowała Emily. — I coś mu powiedziała? — Nie musiałam nic mówić, bo Azhar zrobił to za mnie — wywinęła się Barbara. Mogła jeszcze dodać, że zachowywał się, jak zawsze, z dużą pewnością siebie, co świadczyło, że nieraz miał już do czynienia z policją, Ustawą o policji i prawie karnym oraz jej rozporządzeniami wykonawczymi. Zadziwił tym Barbarę, gdyż dotąd, podczas ich prawie dwumiesięcznej znajomości, określała go przeważnie jako „profesora uniwersytetu" lub „ojca Hadii". Teraz zaś zadawała sobie pytanie: „Kim on jeszcze był? I czego brakowało jej znajomości ludzi, jeżeli tego nie wyczuła?" — Ty chyba lubisz tego Azhara! — zauważyła z przeką sem Emily. — Ciekawam dlaczego. Barbara zdawała sobie sprawę, że powinna odpowiedzieć: „Ponieważ znamy się z Londynu. Jesteśmy sąsiadami, a jego córkę kocham jak własną". Na głos odparła jednak: — Bo czuję przez skórę, że to porządny człowiek. Spra wia wrażenie, że tak samo jak my chce poznać prawdę o za bójstwie Kurejśiego. — Nie daj się na to nabrać, Barb! — Emily parsknęła śmiechem. — Jeśli jest blisko z Muhammadem, to już on wbił mu do głowy swoją wersję wydarzeń, która nie ma wiele wspólnego z chęcią poznania prawdy. Nie zauważyłaś, co się kryło za spotkaniem Azhar—Malik—Kumhar? — A cóż się miało kryć? — Widziałaś chyba, jak zachował się Kumhar, kiedy ci dwaj weszli do pokoju przesłuchań. Jak myślisz, co to mogło oznaczać? — Rzeczywiście go zamurowało — przyznała Barbara. — Nie widziałam jeszcze nikogo tak roztrzęsionego, ale zważywszy na to, że w końcu siedzi w kiciu... Może to dlatego, że siedzi. A do czego właściwie zmierzasz? — Chcę wykazać, że tych ludzi coś łączy. Wystarczyło, że Kumhar rzucił okiem na Azhara i Malika, a o mało nie zrobił w portki. — Uważasz, że musiał go znać? — Może nie Azhara, ale Muhammada Malika na pewno. Trząsł się przecież jak galareta i zapewniam cię, że nie ma to nic wspólnego z jego aresztowaniem. Barbara jednak nie podzielała tej pewności. — Dobrze, ale spróbuj się postawić w jego położeniu. Będąc w obcym kraju, został nagle aresztowany pod zarzutem morderstwa. Nawet gdyby próbował uciec, nie uszedłby daleko, bo nie zna języka. Czy już to nie wystarczy, żeby robić w majtki ze strachu? — Słusznie, ale z taką znajomością angielskiego skąd on się wziął w Clacton? Przecież w tym mieście nie roi się od Azjatów. Wręcz przeciwnie — wystarczyło, że spytaliśmy w kiosku o jakiegoś Pakistańczyka, a właściciel bezbłędnie wskazał właśnie na Kumhara. — I co z tego? — chciała wiedzieć Barbara. — To, że wśród tych ludzi mało jest „wolnych strzelców". Na ogół trzymają się razem, więc co on robił sam w Clacton, kiedy reszta jego rodaków mieszka w Balford? Barbara miała na końcu języka kontrargument, że przecież Azhar mieszkał sam w Londynie, mimo że — jak się okazało — miał w Balford tylu krewnych. Nawet zresztą w Londynie imigranci azjatyccy osiedlali się zwykle w dzielnicach Southall i Hounslow, podczas gdy Azhar mieszkał w Chalk Farm, a pracował w Bloomsbury. Chciała zapytać, w jakim stopniu byłoby to typowe zjawisko, ale wolała trzymać język za zębami, aby nie ryzykować odsunięcia od śledztwa. — Słyszałaś, co powiedział posterunkowy Honigman? — Emily uporczywie trzymała się tego wątku. — Ze Kumhar zachowywał się normalnie, dopóki nie zobaczył tych dwóch facetów. Jak myślisz, dlaczego? Zdaniem Barbary mogło to oznaczać wszystko, także to, co ktoś chciał, aby oznaczało. Miała ochotę przypomnieć pani inspektor słowa Muhammada — że Azjaci nie weszli do tego pokoju sami! Nie chciała jednak prowokować dyskusji wokół domysłu, aby nie stwarzać zbędnych napięć. Zamiast omawiać stan psychiczny Kumhara, zwróciła uwagę na inny aspekt sprawy: — Jeśli Kumhar już wcześniej znał Malika, co mogło ich łączyć? — Ręczę ci, że na pewno coś śmierdzącego. Muham-mad już jako małolat maczał palce w różnych nieczystych sprawkach, chociaż niczego mu do końca nie udowodniono. Zaczął od drobnych wykroczeń, żeby dojść do czegoś grubszego. — Co to mogłoby być? — Cokolwiek — włamania, kradzieże samochodów, pornografia, sutenerstwo, przemyt narkotyków, handel bronią, może nawet terroryzm? Wiem tylko jedno, że w grę muszą wchodzić grube pieniądze. Inaczej skąd Muham-mad miałby taki drogi samochód, najlepsze ciuchy, zegarki i złotą biżuterię? — Em, przecież jego ojciec jest właścicielem całej fabryki, a on do tego wziął jeszcze ładny posag za swoją żonę. Ma kupę szmalu, więc dlaczego nie miałby tego demonstrować? — Dlatego, że nie jest to u nich przyjęte. Ci ludzie mogliby tarzać się w złocie, ale co zarobią — inwestują w fabrykę, wysyłają do Pakistanu, opłacają innym krewniakom przyjazd do Anglii lub przeznaczają na posagi dla swoich kobiet. Na pewno nie szpanują samochodami i błyskotkami, bo to nie w ich stylu. — Mówiąc to, Emily wyrzuciła wilgotne papierowe ręczniki do kosza na śmieci. — Ręczę ci, Barb, że ten Malik nie ma czystych rąk i nigdy nie miał, tylko teraz gra o grubszą stawkę. Używa Dżumy jako parawanu, stroi się w piórka obrońcy uciśnionych, a prawda jest taka, że zarżnąłby własną matkę, gdyby to miało przysporzyć brylantów w jego sygnecie! Barbara słuchała tego wszystkiego w takim napięciu nerwowym, że dałaby królestwo za papierosa! Nie irytowała jej treść słów Emily, ale towarzysząca im zawziętość. Obawiała się, że jej szefowa zboczyła z drogi obiektywizmu, czego nie powinien robić żaden szanujący się policjant. A przecież Emily Barlow była szanującą się policjantką, ba, jedną z najlepszych! Barbara spróbowała więc, dla równowagi, przypomnieć inny aspekt sprawy: — Zaraz, przecież mamy jeszcze tego Trevora Ruddo- cka, który nie ma alibi na całe półtorej godziny w piątek wieczorem. Daliśmy do zbadania jego odciski palców, a sprzęt do wyrobu pająków też wysłałam do laboratorium. To co, mamy go puścić wolno, a zajmować się tylko Mu- hammadem? Tym bardziej że w sypialni Ruddocka znaleź liśmy całą szpulę drutu! Emily nie patrzyła na nią, lecz na grafik za jej plecami. Nie odzywała się. W ciszy słychać było dzwonek telefonu i strzęp czyjejś rozmowy: „Nie wygłupiaj się, stary...". Barbara chętnie powiedziałaby to samo Emily. Żeby jej choć tym razem nie zawiodła! — Musimy przejrzeć książkę meldunków — zadecydowała Emily. — Tu i w Clacton. Może znajdziemy jakieś niewyjaśnione do końca spostrzeżenia. — Książkę meldunków? — powtórzyła Barbara zniechęcona. — Jeśli Muhammad jest zamieszany w coś większego, to myślisz, że jakieś raporty w tej sprawie pozostawiono bez wyjaśnienia? — Coś się znajdzie — utrzymywała Emily z niezachwianą pewnością siebie. — Natomiast nie znajdziemy nic, jeśli nie będziemy szukać. — A co mam zrobić z Trevorem? — Na razie go wypuść. — Wypuścić go? — Barbara wbiła paznokcie w skórę ramienia. — A dlaczego nie miałybyśmy potraktować go tak jak Kumhara. Niechby przesiedział do jutra, póki nie zmięknie. Mogłybyśmy go przesłuchiwać co piętnaście minut, żeby wyśpiewał, co ukrywa. Idę o zakład, że jest coś takiego! — Wypuść go, Barbaro — powtórzyła spokojnie pani inspektor. — Jak to, przecież nie mamy jeszcze wyników badań daktyloskopijnych! Drut wysłałam do laboratorium, a kiedy rozmawiałam z Rachel... — Barbara nie wiedziała już, co ma mówić. — Barb, Trevor Ruddock na pewno nie ucieknie. Dobrze wie, że dopóki idzie w zaparte, mamy związane ręce. Niech sobie łazi luzem, aż dostaniemy wyniki z laboratorium, a my tymczasem zajmiemy się Azjatami. — Jak mamy się nimi zająć? Emily odfajkowywała kolejne pozycje. W policyjnych książkach meldunków w Balford i okolicach można będzie sprawdzić, czy Muhammad nie popadł ostatnio w konflikt z prawem. Należy zajrzeć do zawartości sejfu Kurejśiego, z jego zdjęciem w ręku odwiedzić biuro podróży „Dookoła Świata" w Harwich, pokazać to zdjęcie mieszkańcom wszystkich domów z oknami wychodzącymi na Nez... Dla porównania dobrze byłoby także pokazać pracownikom biura „Dookoła Świata" zdjęcie Fahda Kumhara. — Za niecałe pięć minut robię odprawę ekipy — oświadczyła. Wstała i intonacją głosu dała do zrozumienia, że rozmowa skończona. — Będę rozdzielać zadania na ju tro. Chcesz któreś wziąć, Barb? Emily Barlow sygnalizowała tym sposobem, że to ona, nie Barbara Havers, prowadzi śledztwo. A więc w ciągu godziny Trevor Ruddock będzie wolny, a ekipa dochodzeniowa zajmie się wyłącznie Pakistańczykami, zwłaszcza jednym — tym, który miał najlepsze alibi! Barbara doszła więc do wniosku, że nie zdziała w tej sprawie nic więcej. — Biorę na siebie firmę „Dookoła Świata" — zadekla rowała. — Czuję, że dobrze mi zrobi przejażdżka do Har wich. Dostrzegła turkusowego thunderbirda w momencie, gdy zajeżdżała na parking hotelu „Pod Spalonym Domem". Trudno byłoby nie zauważyć tej egzotycznej, oryginalnej maszyny o opływowych kształtach na tle pospolitych, zakurzonych escortów, volvo i vauxhalli. Kabriolet, od chromowanych felg po takąż ramkę przedniej szyby, lśnił tak sterylną czystością, że mógłby służyć jako ruchoma sala operacyjna. Właściciel ustawił go na samym końcu rzędu samochodów, zajmując dwie sąsiadujące ze sobą koperty parkingowe, aby inny, skromniejszy samochód nie zadrapał jego lakieru. Barbara miała już ochotę napisać mu szminką na przedniej szybie „egoista", ale puściła tylko sążnistą wiązankę i zaparkowała swoje autko na tyłach hotelu, tuż obok śmietnika. A więc Muhammad znajdował się teraz w hotelu! Pewnie knuł z Azharem coś nowego po tym, jak wszystkie jego żądania dotyczące okazania dowodów rzeczowych zostały odrzucone bez szans apelacji. Nie podobało mu się to, ale kuzyn go poinformował, że policja w ogóle nie ma obowiązku się z nimi spotykać, a co dopiero udostępniać im dowodów należących do śledztwa! Musiał więc zacisnąć zęby i zmilczeć, a jeśli nawet mu się wydawało, że dążenia jego i Azhara są sprzeczne — nie dał tego po sobie poznać. Całą niechęć i pogardę skierował teraz pod adresem Barbary, więc mogła się domyślać, jak by zareagował, gdyby natknął się teraz na nią w hotelu. Miała nadzieję, że uda się tego uniknąć. Unoszące się w powietrzu dymki z papierosów i strzępki rozmów świadczyły, że lokatorzy hotelu popijali w barze sherry i studiowali menu obiadowe, choć było ono równie przewidywalne jak przypływ — składały się na nie wieprzowina, kurczak, flądra i befsztyk. Barbara skierowała się ku schodom, gdyż zdecydowała, że najpierw weźmie prysznic, a potem napije się wody mineralnej z odrobiną whisky. — Barbara! Barbara! — Usłyszała swoje imię wykrzykiwane na tle tupotu nóżek. To Hadija, odświętnie ubrana w różową jedwabną sukienkę, wypatrzyła ją ze swego miejsca przy oknie i od razu przystąpiła do akcji. Jeśli Barbara miała nadzieję, że w razie niespodziewanego spotkania z Muhammadem uda się jej ukryć fakt znajo- mości z jego kuzynem — zdecydowanie się przeliczyła. Azharowi zaś zabrakło refleksu, aby w porę powstrzymać małą. Kiedy podniósł się ze swego miejsca — ona już tanecznym krokiem przemierzała salę, a na jej ramieniu podskakiwała biała torebka w kształcie półksiężyca. — Chodź, zobacz, kto przyjechał! — zachęcała Hadija. — To mój kuzyn, nazywa się Muhammad i ma już dwadzieścia sześć lat. Ma żonę i dwóch małych synków, jeszcze w pieluszkach. Zapomniałam, jak się nazywają, ale na pewno sobie przypomnę, zanim ich zobaczę. — Szłam właśnie do swego pokoju... — próbowała jej tłumaczyć Barbara, odwracając oczy od baru, jakby tym sposobem mogła pozostać niezauważona. — No to co? Nie możesz chwileczkę zaczekać? — nie ustępowała Hadija. — Chciałabym, żebyś go poznała. Zaprosiłam go do naszego stolika, żeby zjadł z nami, ale mówił, że w domu czeka na niego żona. I mama, i tatuś, a jeszcze ma siostrę... Dziewczynka upajała się dźwiękiem tych słów, aż oczy jej płonęły. — Słuchaj, przecież ja do dziś nie wiedziałam, że mam jeszcze jakąś rodzinę oprócz tatusia i mamusi. A ten mój kuzyn jest taki miły! Chodź, poznasz go! Do drzwi baru zbliżył się Azhar, a za nim, z obitego skórą fotela przy oknie, dźwignął się Muhammad. Trzymał w ręku drinka, którego szybko wypił i odstawił szklankę. Barbara błyskawicznie wymieniła z Tajmullahem Azha-rem spojrzenia, oznaczające: „Co mam teraz powiedzieć?" Nie dało się jednak podtrzymać fikcji, jakoby ich znajomość trwała tylko dwa dni i opierała się na wspólnym upodobaniu do przysmaków serwowanych „Pod Spalonym Domem". Hadija uczepiła się bowiem jej ręki i tokowała w najlepsze: — Wiem, co teraz pomyślałaś. Nigdy ci nie mówiliśmy, że mamy jeszcze jakąś rodzinę, prawda? Ale teraz oni na pewno będą częściej przyjeżdżać do nas do Londynu. Mo że na weekendy? Będziemy przecież mogli zapraszać ich na pikniki, prawda? Rzeczywiście, Muhammad Malik tylko marzył o wspólnym grillowaniu z sierżant Barbarą Havers! Hadija najwi- doczniej uważała to za zupełnie realne, gdyż szczebiotała dalej: — Kuzynie, chodź tu i poznaj moją przyjaciółkę Barba rę. Ona mieszka w Londynie koło nas, ale my mamy mieszkanie na parterze, a ona ma taki śliczny mały domek z tyłu za naszym. Poznaliśmy się, kiedy przez pomyłkę do starczono do nas lodówkę, która miała być dla niej. Tatuś zaniósł jej tę lodówkę, ale przy tym poplamił sobie koszu lę. Prawie nie widać plamy, ale tatuś już nie wkłada tej ko szuli do pracy. Hadija złapała Muhammada za rękę, więc nie mógł się wycofać. Trzymała teraz za ręce zarówno swego kuzyna, jak i Barbarę, zadowolona, jakby przed chwilą połączyła ich węzłem małżeńskim. Na twarzy Muhammada odbiło się takie skupienie, jakby jego osobisty komputer właśnie katalogował wprowadzone informacje. Pewnie poszczególne pliki nosiły nazwy: „zdrada", „tajemnica", „oszustwo", i tak dalej. Zwrócił się do Hadii, ale patrzył przy tym na jej ojca. — Miło mi, kuzyneczko, poznać twoją przyjaciółkę. Od jak dawna się znacie? — Och, już całe tygodnie! — świergotała Hadija. — Chodzimy na lody, do kina, ona była na moich urodzinach, a czasem zabiera mnie w odwiedziny do swojej mamy... Zawsze świetnie się bawimy, prawda, Barbaro? — I spotkaliście się akurat w tym samym hotelu? Co za zbieg okoliczności! — zauważył Muhammad znacząco. — Hadijo! — zwrócił jej uwagę Azhar. — Barbara dopiero co wróciła do hotelu i pewnie chciałaby pójść do swojego pokoju, a ty ją zatrzymujesz! — Wiesz, myśmy powiedzieli jej, że jedziemy do Essex. — Hadija z rozbrajającą szczerością zwierzała się kuzynowi. — Musieliśmy jej powiedzieć, bo przedtem zaprosiłam ją na lody i nie chciałam, żeby wyglądało na to, że o niej zapomniałam... Więc poszłam ją przeprosić, a wtedy tatuś przyszedł po mnie, no to już musieliśmy jej powiedzieć, że jedziemy nad morze... Tylko że tatuś nigdy mi nie mówił, ze mam tu kuzyna... Pewnie chciał mi zrobić niespodziankę, ale za to możesz się teraz zapoznać z moją przyjaciółką Barbarą! — Przecież już się zapoznali — sprostował Azhar. — Tylko szkoda, że nie wcześniej! — dodał z naciskiem Muhammad. — Niech pan posłucha, panie Malik... — podchwyciła Barbara, ale przeszkodziło jej nagłe zjawienie się Basila Trevesa. Dreptał od strony baru, jak zwykle zaaferowany, zbierając po drodze zamówienia na kolację. Idąc, podśpiewywał jak zawsze, ale umilkł na widok Barbary w towarzystwie Pakistańczyków. — Pani sierżant, był do pani telefon — oświadczył. — Nawet trzy, i wszystkie od tego samego pana! Zanim przeszedł do ciągu dalszego, rzucił niepewne spojrzenie w kierunku Muhammada i Azhara, po czym tajemniczym tonem, jakby czuł się współpracownikiem Scotland Yardu, dokończył: — Pani sierżant pamięta ten nasz niemiecki problem? To właśnie stamtąd dzwonił ten facet, zostawił swój numer telefonu do pracy i do domu. Położyłem notatkę w pani skrytce, więc jeśli pani chwileczkę zaczeka... Czym prędzej pobiegł po kartkę, na której zapisał numery telefonów, a wtedy do głosu dorwał się Muhammad. — Myślę, kuzynie, że jeszcze o tym porozmawiamy. Do widzenia, Hadijo. Było mi... — Mówił chyba szczerze, bo rysy jego twarzy złagodniały. Z czułością przygarnął do siebie dziewczynkę i ucałował ją w czubek głowy. — Było mi bardzo miło w końcu cię poznać. — A przyjdziesz tu jeszcze? Będę mogła zobaczyć twoją żonę i chłopców? — Wszystko w swoim czasie — obiecał z uśmiechem. Skierował się do wyjścia, a za nim podążył Azhar, w biegu rzucając Barbarze przelotne spojrzenie. Słyszała, jak wołał za kuzynem: „Muhammad, poczekaj!" Zastanawiała się, w jaki sposób zamierza wyjaśnić mu to, co zaszło. Sytuacja nie wyglądała dobrze, jakkolwiek by na nią patrzeć. — Proszę bardzo! — Basil Treves był już z powrotem, powiewając notatką dla Barbary. — Ten facet był wyjątko wo grzeczny jak na Niemca, nawet przez telefon. Pani sier żant zje z nami kolację? Ledwie zdążyła potwierdzić, a już Hadija zaczęła ją mo- lestować: — Usiądź z nami, usiądź z nami! Treves nie wyglądał na zachwyconego, podobnie jak w poniedziałek przy śniadaniu, kiedy Barbara ośmieliła się przekroczyć umowną granicę między białymi a kolorowymi gośćmi hotelu. Pogładził nawet Hadiję dobrotliwie po główce jak jakieś małe zwierzątko, na które w gruncie rzeczy był silnie uczulony. — Oczywiście, kochanie, jeśli tylko pani zechce — przemawiał do niej czule, choć spoglądał z odrazą. — Pani może usiąść, gdzie tylko zechce. — Ach, jak to dobrze, ach, jak to dobrze! — Rozpromieniona Hadija odbiegła w podskokach i po chwili szczebiotała już coś do pani Porter przy barze. — To dzwonił ktoś z niemieckiej policji — szepnął konfidencjonalnie Treves, gdy został sam z Barbarą. — Nie chciałem tego mówić przy... tamtych dwojgu, no, wie pani. Ostrożności nigdy za wiele. — Ma pan rację! — przyznała Barbara, choć z przyjemnością dałaby mu po pysku lub (niby przypadkiem) nadepnęła na odcisk. Zamiast tego jednak zdecydowała się pójść do swojego pokoju. Na jedno z zestawionych łóżek rzuciła torbę, a na drugim usiadła i przejrzała notatkę dostarczoną przez Trevesa. Wynikało z niej, że wszystkie trzy telefony pochodziły od jednego człowieka nazwiskiem Helmut Kreuzhage, który dzwonił o trzeciej, potem o piątej i jeszcze raz piętnaście po szóstej. Barbara spojrzała na zegarek i zadecydowała, że najpierw spróbuje zadzwonić pod numer biurowy. Wachlując się plastikową tacką, wybrała więc numer niemieckiej policji. — Hier ist Kriminalhauplkomissar Kreuzhage — usły szała. »Bingo!" — pomyślała. Przedstawiła się, starając się mówić powoli, gdyż pamiętała, jak trudno było się dogadać z Ingrid Eck. Na szczęście jej obecny niemiecki rozmówca natychmiast przeszedł na angielski. — Ach, tak, pani sierżant Havers? To ja odbierałem te lefony od pana Hatima Kurejśiego. Mówił z ledwo wyczuwalnym obcym akcentem, natomiast ton głosu miał wyjątkowo łagodny i ujmujący. Basil Treves musiał być rozczarowany, bo nie pasowało to do filmowego wizerunku hitlerowca! — Wspaniale! — ucieszyła się Barbara. Podziękowała mu za telefon i zreferowała okoliczności, w jakich weszła w posiadanie tego numeru. Niemiecki nadkomisarz aż cmoknął z wrażenia, kiedy opowiedziała mu o przeciągniętym nad betonowymi schodkami drucie — pułapce, w którą wpadł Kurejśi. — Znalazłam numer hamburskiej policji wśród wydruków jego rozmów telefonicznych — wyjaśniła. — Chcieliśmy sprawdzić wszystkie powiązania denata. Liczę, że pan nam w tym pomoże. — Obawiam się, że niewiele będę mógł pomóc — zmartwił ją Kreuzhage. — Nie pamięta pan, o czym rozmawialiście? Dzwonił do was tylko raz czy więcej? — Ależ ja, pamiętam doskonale. Chciał nas poinformować o tym, co się jakoby miało dziać pod jednym adresem w Wandsbek. — Wandsbek? — Ja, to takie osiedle w zachodniej części miasta. — A co się tam miało dziać? — Hm, właśnie co do tego ten pan trochę się plątał. Był w stanie powiedzieć tylko, że to jakaś nielegalna działalność, która miała miejsce między Hamburgiem a angielskim portem Parkeston. Barbara poczuła mrowienie w końcach palców. Czyżby, do jasnej cholery, Emily miała rację? — Wygląda to na aferę przemytniczą — wyraziła swój pogląd. Po drugiej stronie drutu Kreuzhage zakaszlał, z czego wywnioskowała, że jest jeszcze bardziej nałogowym palaczem niż ona. Usłyszała nawet, jak odpluwał, odsunąwszy słuchawkę od ust. Wzdrygnęła się na to i dała sobie słowo, że ograniczy palenie. — Ja bym nie zawężał podejrzeń tylko do przemytu — zaoponował. — Dlaczego? — Na początku, kiedy tamten pan wspomniał o Parke-ston, też tak myślałem. Podsunąłem mu, żeby zadzwonił do Davidwache an der Reeperbahn... tak się nazywa wydział policji portowej w Hamburgu, który zajmuje się głównie przemytnikami. Ale on w ogóle nie chciał skorzystać z tej propozycji, więc sądzę, że to nie ma nic wspólnego z przemytem. — Więc co on właściwie panu powiedział? — Tylko tyle, że ma informacje na temat działalności przestępczej prowadzonej pod pewnym adresem w Wands-bek. To znaczy, on nie wiedział nawet, że to Wandsbek, tylko że gdzieś w Hamburgu. — Na Oskarstrasse 15? — zgadła Barbara. — Ja, pani znalazła ten adres w jego rzeczach, prawda? Sprawdzaliśmy to miejsce, ale nic nie znaleźliśmy. — Fałszywy trop? Może pomylił miasta? — Trudno to dokładnie stwierdzić. Mógł mieć dobre informacje, ale na Oskarstrasse pod numerem piętnastym znajduje się ogromna czynszowa kamienica licząca około osiemdziesięciu mieszkań, zamykana od frontu. Nie mieliśmy nakazu rewizji tych mieszkań, a tym bardziej nie uprawniały nas do tego nieuzasadnione podejrzenia jakiegoś cudzoziemca. — Dlaczego nieuzasadnione? — Pan Kurejśi nie miał żadnych dowodów na poparcie swoich spostrzeżeń. Albo może miał, tylko nie chciał ich nam udostępnić. Wydawało mi się jednak, że mówi szczerze, więc kazałem przez dwa dni obserwować ten budynek. Leży na obrzeżach Eichtalpark, więc mogłem rozstawić tam swoich ludzi. Nie miałem jednak ich tylu, żeby... jak to się mówi... obsiedzieć cały budynek? — Obsadzić — podpowiedziała Barbara. — Ja, ja... taki amerykański zwrot, rzeczywiście! No więc nie mam ani tylu ludzi, ani dość środków, żeby obsadzić kamienicę tej wielkości na dostatecznie długi okres i upewnić się, że jest tam prowadzona nielegalna działalność. Tym bardziej nie mając ku temu wystarczających podstaw. Rozumowaniu temu nie można było odmówić sensu. Od zakończenia wojny nie praktykowano już w Niemczech wdzierania się siłą do prywatnych mieszkań. — A Klaus Reuchlein? — przypomniała sobie w porę. — Ja, to znaczy kto? — uprzejmie spytał Kreuzhage. — Jakiś facet z Hamburga. Nie znam jego adresu, ale mam numer telefonu. Może akurat on mieszka na Oskar-strasse 15? — To można sprawdzić — zgodził się Kreuzhage. — Ale poza tym... Z troską w głosie, typową dla człowieka, który dobrze zna ciemne strony ludzkiej natury, opowiedział jej o powiązaniach przestępczych, łączących Anglię z Niemcami przez Morze Północne. Mogły one obejmować zarówno prostytucję, jak i fałszerstwa, handel bronią, terroryzm, wywiad gospodarczy, napady na banki lub kradzieże dzieł sztuki. Dlatego mądry policjant nie zawężałby swoich podejrzeń tylko do przemytu, jeśli afera może mieć zasięg międzynarodowy. — To właśnie próbowałem wyjaśnić panu Kurejśiemu, żeby wiedział, jak trudnym zadaniem chciał mnie obarczyć — opowiadał Kreuzhage. — On jednak się upierał, że przeszu kanie budynku na Oskarstrasse dostarczyłoby nam mate riałów wystarczających do aresztowania sprawców. Tyle że on sam nigdy tam nie był! Niektórzy ludzie nie rozumieją, że czasem przepisy prawne ograniczają możliwości działa nia policji. Barbara wiedziała, że to prawda. Tylko w programach telewizyjnych policjantom zawsze udawało się wyduszać zeznania z podejrzanych, którzy w ciągu godziny zmieniali się z twardzieli w uległe baranki. Wydała więc pomruk aprobaty i poprosiła nadkomisarza Kreuzhage, aby sprawdził dane Klausa Reuchleina. — Próbowałam już do niego dzwonić — wyjaśniła — ale coś mi mówi, że on raczej się nie odezwie. Kreuzhage zapewnił, że zrobi, co będzie w jego mocy. Barbara odłożyła więc słuchawkę i przez chwilę po prostu siedziała na łóżku, dopóki niegustowna kapa nie nasiąkła potem z jej nóg. Wzięła prysznic dopiero wtedy, gdy poczuła się na siłach, ale upał odebrał jej ochotę nawet na podśpiewywanie starych przebojów. 20 Barbara nie przypuszczała, że po kolacji da się jeszcze namówić na spacer do wesołego miasteczka. Zgodziła się, ponieważ Hadija nalegała, tak serdecznie i spontanicznie jak zawsze. — Musisz iść z nami na molo! Barbara musi iść z nami, prawda, tatusiu? Będzie jeszcze przyjemniej, jeśli pójdzie z nami. Tylko oni spośród wszystkich biesiadników nie skończyli jeszcze deseru. Tego wieczoru podano sorbet cytrynowy. W taki upał należało go zjeść szybko, dopóki się nie rozpłynął. Hadija, mówiąc, wymachiwała łyżeczką w powietrzu, toteż cytrynowe kropelki przelatywały nad stołem. Barbara najchętniej posiedziałaby sobie w spokoju nad wodą. Nie zachwycała jej bynajmniej perspektywa ponownego ociekania potem i wąchania niezbyt miłych woni zgrzanych amatorów rozrywek na molu. Azhar jednak najwidoczniej gryzł się czymś przez całą kolację, gdyż nie hamował potoku wymowy córki i akceptował wszystkie jej pomysły. Barbara przypuszczała, że tak nietypowe dla niego zachowanie musi mieć coś wspólnego z dyskusją, która wywiązała się między nim a Muhammadem. Właściwie zgodziła się towarzyszyć Azharowi i jego córce na molo tylko dlatego, że chciała mu wynagrodzić przykrości, jakich najprawdopodobniej doznał ze strony kuzyna. Tak doszło do tego, że o dziesiątej wieczorem Barbara znalazła się w tłumie opalonych ciał, a w jej nozdrza wdarła się mieszanina zapachów olejków do opalania, potu, smażonej ryby, skwierczących hamburgerów i prażonej kukurydzy. Wieczorem panował tam zgiełk bardziej ogłuszający niż za dnia, bo zbliżała się godzina zamknięcia obiektu, więc nawoływania handlujących stawały się coraz bardziej natarczywe. Zachęcali przechodniów do spróbowania swych sił w rzutach piłeczką, kręceniu koła fortuny lub na strzelnicy. Musieli przy tym przekrzyczeć mechaniczną muzykę towarzyszącą karuzeli oraz gwizdki, dzwonki, prztyknięcia i symulowane wybuchy dobiegające z wnętrza pasażu. To właśnie do pasażu Hadija ciągnęła ojca i Barbarę, trzymając oboje za ręce. „Jak tu fajnie, jak tu fajnie!" — podśpiewywała, nie przejmując się tym, że ani jej ojciec, ani przyjaciółka nie odezwali się do siebie słowem. Po obu stronach barwny tłum oblegał gry telewizyjne i mechaniczne kręgielnie. Mniejsze dzieci grały na automatach, a nastoletni chłopcy uczestniczyli w symulowanych wyścigach samochodowych przy akompaniamencie pisków towarzyszących im dziewcząt. Starsze panie siedziały przy ladzie do gry w bingo, a numery wykrzykiwał przez mikrofon facet w stroju klowna, z makijażem mocno już nadwątlonym przez upał. Barbara nie zauważyła jednak wśród zwiedzających pasaż ani jednego Azjaty. Hadija bynajmniej nie przejmowała się hałasem, zaduchem, upałem ani też faktem, że należała w tym miejscu do dwuosobowej mniejszości etnicznej. Puściła ręce ojca i Barbary, aby uwijać się między nimi tanecznym krokiem, piszcząc radośnie: „Wędka szczęścia, tatusiu, wędka szczęścia!" Torowała sobie przy tym drogę do tej atrakcji. Azhar i Barbara zrównali się z nią, kiedy stała już z nosem przyciśniętym do szyby zasobnika. W środku znajdowały się pluszowe zwierzaki — różowe świnki, łaciate krówki, żyrafy, lwy i słonie. — O, żyrafa! — pokazywała palcem wymarzoną nagro dę. — Tatusiu, mógłbyś mi ją wyciągnąć? Zobaczysz, Bar baro, jak tatuś świetnie umie zarzucać wędkę szczęścia! Podskakiwała na jednej nodze i prowadziła ojca za rękę do maszyny. — A jak już wyciągniesz żyrafę dla mnie, to musisz jeszcze złowić coś dla Barbary. Najlepiej słonia, takiego jak ten, którego wygrałeś kiedyś dla mamy! Pamiętasz, jak roz prułam mu brzuch? To znaczy, nie chciałam go popsuć, ale miałam dopiero pięć lat i bawiłam się, że jestem weteryna rzem i robię mu operację. Oczywiście trociny wyleciały mu z brzucha i mamusia okropnie się gniewała. Pamiętasz, ta tusiu, tak krzyczała i krzyczała... Azhar nie odpowiadał, ale całą swoją uwagę skupił na wędce szczęścia. Podchodził do tej czynności jak do wszystkiego — z namaszczoną powagą. Jednak pierwsza próba mu się nie powiodła, podobnie jak druga, co bynajmniej nie zniechęciło jego ani córki. — On musi najpierw poćwiczyć — wyjaśniała Hadija Barbarze. — Zawsze najpierw ćwiczysz, prawda, tatusiu? Azhar tym razem na serio przystąpił do dzieła. Szybko ustawił wysięgnik we właściwej pozycji, celnie zarzucił haczyk i złowił żyrafę, która tak spodobała się jego córce. Hadija wydała okrzyk zachwytu i porwała pluszaka w objęcia z taką radością, jakby to było jej największe spełnione marzenie. — Dziękuję, tatusiu, dziękuję! — rozpływała się w po- chwałach, szczodrze darząc ojca uściskami. — To będzie moja pamiątka z Balford, żeby mi przypominała nasze wspaniałe wakacje! Tatusiu, proszę cię, wyciągnij jeszcze słonia na pamiątkę dla Barbary. — Może kiedy indziej, kochanie! — podsunęła szybko Barbara. Nie wiadomo dlaczego, ale otrzymanie w prezencie od Azhara pluszowej maskotki wydało się jej krępujące. — Chyba nie chciałabyś wydać wszystkich pieniędzy w jednym miejscu? Przecież trzeba jeszcze zagrać w kręgle, pojeździć na karuzeli... Hadija z rozpromienioną buzią torowała sobie drogę do wyjścia. Aby tam się dostać, trzeba było najpierw przejść obok symulatora wyścigów samochodowych, gdzie kłębił się tłum chętnych. Hadii tak było spieszno do następnych atrakcji, że zaczęła rozpychać się łokciami. I od tego momentu zdarzenia potoczyły się błyskawicznie — zbyt szybko, aby ocenić, czy miało tu miejsce celowe działanie, czy też był to przypadek. Hadija znikła nagle w gromadzie skąpo odzianej młodzieży, a po sekundzie leżała już rozciągnięta na posadzce. Przez ogólną kakofonię dźwięków z trudem przebił się czyjś wybuch śmiechu. Zabrzmiał jednak na tyle głośno, że Barbara go usłyszała i bez namysłu rzuciła się w tę stronę. Z grupy wyrostków dobiegały komentarze: — I tu przylazły te brudasy? — Patrz, jaka odpicowana! — Kieca prosto z ciuchlandu! — Myślałby kto, że wybiera się na audiencję u królowej... Barbara złapała najbliższego chłopaka za przepoconą koszulkę i skręciła ją w ręku, aż przyciągnęła go do siebie. — Zdaje mi się, że moja mała przyjaciółka się potknęła — zauważyła spokojnie. — Mam nadzieję, że któryś z panów po- może jej wstać? — Zabierz łapska, suko, bo ci przypierdolę! - warknął nastolatek. — Wybij to sobie z głowy! — nie pozostała mu dłużna Barbara. — Barbaro... — próbował mitygować Azhar, rozsądny jak zawsze. Tymczasem Hadija wśród otaczających ją martensów, sandałów i adidasów próbowała dźwignąć się na kolana. Nic nie wskazywało, aby wskutek upadku odniosła jakiekolwiek obrażenia — raczej wyglądała na zaskoczoną i wodziła wokół przerażonym wzrokiem. — Radzę ci, przemyśl to sobie — powtórzyła Barbara ściszonym głosem, mocniej skręcając koszulkę wyrostka. — Powiedziałam, że ta dziewczynka potrzebuje pomocy, prawda? — Możesz ją olać, Sean — doradził mu jakiś głos z lewej. — Ich jest tylko dwoje, a nas dziesięcioro! — Słusznie, ale wątpię, czy ktoś z tej wspaniałej dziesiątki ma coś takiego! — Wolną ręką sięgnęła do torby i na-macała swoją legitymację służbową. Otworzyła ją i podsunęła pod nos Seana. Z tak bliskiej odległości mógł nic nie odczytać, ale wystarczyło, że wiedział, co to jest. — Pomóż jej wstać! — powtórzyła. — Przecież ja jej nic nie zrobiłem! — Barbaro... — wtrącił znów Azhar błagalnym tonem. Kątem oka dostrzegła, że próbuje dostać się do córki. — Daj spokój — poleciła, skręcając mocniej koszulkę Seana. — Niech jeden z tych dzielnych młodzieńców nam pokaże, jakim jest dżentelmenem. Przecież oni wszyscy aż palą się do tego, prawda, Sean? Chyba żaden z panów nie chciałby dzwonić do domciu z kicia? Azhar jednak nie zwracał uwagi na słowa Barbary. Podbiegł do córki i pomógł jej wstać, a młodzież rozstąpiła się, robiąc mu miejsce. — Nic ci się nie stało, kochanie? — pytał, podnosząc żyrafę, która po upadku wyleciała małej z rąk. — Nie, ale popatrz, tatusiu, co się z nią zrobiło! — zapłakała Hadija. Barbara obejrzała się, nie wypuszczając z garści koszulki Seana. Rzeczywiście, żyrafka była poplamiona ketchupem, a głowę miała spłaszczoną — widocznie ktoś ją przydepnął. Jakiś wyrostek poza zasięgiem wzroku Barbary złośliwie zachichotał, lecz zanim zdążyła ku niemu się zwrócić — Azhar załagodził sytuację. — Zaraz coś na to zaradzimy — obiecał tonem człowie ka, który dobrze wie, co w życiu da się jeszcze naprawić, a co nie. Zaczął torować sobie drogę na zewnątrz, trzyma jąc dłonie na ramionach Hadii, która szła przed nim. Patrząc na smutno spuszczoną główkę dziecka, Barbara miała ochotę przyłożyć Seanowi bykiem i poprawić kolanem w splot słoneczny. Zamiast tego jednak puściła go, wycierając z obrzydzeniem rękę o spodnie. — Trzeba być zupełnym gówniarzem, żeby popisywać się odwagą wobec ośmioletniej dziewczynki! — stwierdzi ła. — Moglibyście sobie znaleźć inne pole do popisu. Odwróciła się od nich i podążyła za Azharem i jego córką. Nie od razu ich odnalazła, gdyż tłum amatorów rozrywki jakby zgęstniał. Przed oczyma Barbary migały czarne skórzane spodnie, kolczyki w nosach i sutkach, obroże i łańcuszki. Odnosiła wręcz wrażenie, jakby trafiła na zjazd sadomasochistów. Po prawej stronie zauważyła wreszcie twarze swoich przyjaciół. Dogoniła ich, gdy Azhar wyprowadził córkę z pasażu na wolne powietrze. — To była manifestacja strachu — tłumaczył jej. — Ludzie boją się tego, czego nie znają i nie rozumieją. — Ale przecież nie zrobiłabym im krzywdy! — zapewniała Hadija. — Jestem jeszcze za mała, żeby komuś zrobić coś złego! — Tak, chusi, ale oni nie bali się, że coś im zrobisz, tylko tego, że zostaną rozpoznani. O, idzie Barbara. W co się teraz pobawimy? Myślę, że banda smarkaczy nie będzie nam dyktować, jak mamy spędzić wieczór. Hadija podniosła główkę, a Barbarze ścisnęło się serce na widok bladej buzi dziecka. — Popatrz, jak zachęcająco wyglądają te samolociki! — zaproponowała z ożywieniem, wskazując na karuzelę z fo telikami w kształcie samolotów, które wznosiły się i opada ły wokół słupa. — Co ty na to? Hadija przez chwilę przyglądała się karuzeli. Do tej pory trzymała w objęciach swą zdeformowaną i poplamioną żyrafkę, ale teraz oddała ją do potrzymania ojcu i wyprostowała plecy. — Bardzo lubię samoloty — oświadczyła. Azhar i Barbara kibicowali Hadii, kiedy oddawała się rozrywkom na urządzeniach przystosowanych do rozmiarów dziecka — jeździła miniaturowymi samochodzikami, maleńkim pociągiem czy helikopterem. Tam, gdzie mógł się zmieścić dorosły człowiek, bawili się we trójkę — na przykład w wirujących filiżankach, diabelskim młynie czy kolejce górskiej — starając się nie myśleć o przeżytym rozczarowaniu i upokorzeniu. Dopiero kiedy Hadija wyraziła chęć przejażdżki małą żaglóweczką — „bo żołądek mi wtedy robi takie fajne fikołki" — Barbara mogła porozmawiać z Azharem sam na sam. — Tak mi przykro, że coś podobnego się zdarzyło! — ubolewała. W odpowiedzi Azhar wyjął papierosy, poczęstował Barbarę, podał jej ognia i sam zapalił. — Żeby tak popsuć dziecku wakacje! — Chciałbym oszczędzić jej wszelkiego bólu — przyznał Azhar, obserwując z uśmiechem, jak jego córka podskakuje w stateczku podrzucanym przez symulowane fale. — Chyba takie jest życzenie wszystkich kochających rodziców, prawda? Tyleż rozsądne, co niewykonalne. Nie spuszczając oczu z córki, podniósł papierosa do ust. — W każdym razie dziękuję ci — dodał. — Za co? — zdziwiła się Barbara. — No, za to, że przyszłaś jej z pomocą. — Skinął głową w stronę pasażu. — To było ładnie z twojej strony. — A co miałam zrobić? Ona jest super, mało tego, że ją lubię, ja ją kocham! Gdybym miała swobodę działania, nie wyszlibyśmy stąd jak te trzy ofermy! — Znajomość z panią sierżant to prawdziwa przyjemność — rzekł Azhar z uśmiechem. Barbara poczuła, że się rumieni, więc odmruknęła tylko coś w rodzaju „ach, tak" i zaciągnęła się papierosem. Aby ukryć zmieszanie, zaczęła się przyglądać domkom plażowym, do połowy pogrążonym w ciemnościach, a częściowo oświetlonym lampami przypominającymi staroświeckie latarnie gazowe. Mimo orzeźwiającego nocnego chłodu większość domków pozamykano, gdyż ich użytkownicy poszli spać do hoteli lub pokojów gościnnych. — Przepraszam za to, co zaszło w hotelu — dodała jeszcze Barbara. — Wiesz, za to zajście z Muhammadem. Widziałam jego wóz na parkingu, ale myślałam, że uda mi się przemknąć na górę niepostrzeżenie. Marzyłam, aby wziąć prysznic, ale może powinnam była raczej pójść napić się czegoś chłodnego do baru. — Prędzej czy później mój kuzyn i tak by się dowiedział, że się znamy — pocieszył ją Azhar. — Żałuję, że nie powiedziałem mu o tym od razu, wtedy nie zwątpiłby w moją lojalność. — Był nieźle wkurzony, kiedy wychodził z hotelu — zauważyła Barbara. — Jak mu to wytłumaczyłeś? — Tak samo jak ty mnie — przypomniał Azhar. — Po- wiedziałem mu, że inspektor Barlow zażądała twojego udziału w śledztwie i że byłaś tak samo zaskoczona jak ja, kiedy zobaczyłem znajomą osobę po przeciwnej stronie barykady. Pod jego spojrzeniem Barbara zarumieniła się jeszcze bardziej. Cieszyła się, że pada na nią cień żaglówki, dzięki czemu Azhar nie mógł, jak to miał w zwyczaju, zmierzyć jej badawczym wzrokiem. Czuła silną wewnętrzną potrzebę wyznania mu całej prawdy, ale sama zatraciła już orientację, co właściwie było prawdą, a co nie. Chyba w ostatnich dniach sytuacja wymknęła się jej spod kontroli. Chętnie wynagrodziłaby mu jakoś te wszystkie kłamstwa — cóż, znajdowali się po przeciwnych stronach barykady! — No i jak Muhammad przyjął te informacje? — chciała wiedzieć. — Widzisz, mój kuzyn jest bardzo porywczy — wyjaśniał Azhar, strząsając popiół z papierosa. — Ma już taką naturę, że wszędzie widzi wrogów. Teraz oczywiście mu się wydaje, że sposób, w jaki go uspokajałem podczas konferencji, świadczy o mojej dwulicowości. Czuje się zdradzony przez własnego rodaka, co znacznie utrudnia nasze wzajemne kontakty. To zrozumiałe, bo w stosunkach międzyludzkich najtrudniej jest wybaczyć zdradę. Tymi słowami poruszył czułą strunę jej sumienia, więc Barbara wolała zwekslować rozmowę na temat Muhamma-da. — Przecież nie oszukałeś go celowo! — próbowała dowodzić. — Co ja mówię, wcale go nie oszukałeś! Przecież nie pytał cię nigdy, czy mnie znasz, więc niby dlaczego miałeś sam go o tym informować? — W tej chwili jednak Muhammad nie chce przyjąć tego do wiadomości. Obawiam się więc — tu rzucił Barbarze przepraszające spojrzenie — że przestanę już być potrzebny mojemu kuzynowi, tak samo jak ty — pani inspektor Barlow. Barbara dopiero teraz zrozumiała, co czego on zmierza. — Myślisz, że Muhammad powie Emily o nas? — zapytała z przerażeniem, czując, że znów płoną jej policzki. — To znaczy... o żadnych nas, ale wiesz, o co chodzi.... — Nie jestem w stanie przewidzieć, co może zrobić Muhammad. — Uśmiechnął się. — Często nie zdradza swoich planów. Aż do tego weekendu nie widziałem go prawie dziesięć lat, ale pod tym względem prawie się nie zmienił. Barbara skojarzyła sobie to nieujawnianie planów z nie- dawnym spotkaniem z Fahdem Kumharem. — Słuchaj, Azhar, ta dzisiejsza konfrontacja na komen dzie... — zaczęła. Azhar rzucił niedopałek na deski mola i rozgniótł go nogą. Tymczasem Hadija zakończyła kolejną przejażdżkę łódką i poprosiła o jeszcze jedną — ostatnią. Ojciec zgodził się, podał bilet obsługującemu symulator i po chwili Hadija znów unosiła się na falach. — Jaka konfrontacja? — spytał. — No wiesz, chodzi o to wasze spotkanie z Fahdem Kumharem. Jeśli, jak mówisz, Muhammad czasem zataja pewne fakty, to czy jest możliwe, że już wcześniej znał ? tego człowieka? To znaczy, zanim jeszcze zobaczył go u nas? Azhar od razu przybrał powściągliwą postawę. Szkoda, że teraz nie widział go kuzyn — nie miałby wątpliwości, po czyjej stoi stronie. — Pytam o to, bo reakcja Kumhara była dziwnie gwałtowna — wyjaśniła Barbara. — Wydawałoby się, że ujrzawszy was, powinien się uspokoić, tymczasem stało się na odwrót — o mało nie umarł ze strachu. Co to mogło być? — Ach, to? Widzisz, to kwestia klasowa. Jego reakcja miała głębokie korzenie w naszej kulturze. Samo nazwisko Kumhar oznacza przynależność do niższej kasty, robotników i rzemieślników, na przykład stolarzy czy garncarzy. Natomiast nazwisko mojego kuzyna, Malik, świadczy o jego pochodzeniu z wyższych sfer społecznych, kasty właścicieli ziemskich. Nic więc dziwnego, że na dźwięk tego nazwiska Kumhar zademonstrował lęk i podporządkowanie. Barbarze to wyjaśnienie wydało się mocno naciągane. — Chcesz mi wmówić, że na dźwięk jakiegoś nazwiska mógłby się komuś plątać język? Człowieku, przecież żyjemy w Anglii, nie w Pakistanie! — Przypuszczam, że Anglik też czułby się niepewnie, gdyby ktoś przemówił do niego językiem wskazującym na wyższy status społeczny. „Niech go licho, jak on chytrze udaje Greka!" — pomyślała Barbara. — Przepraszam państwa... — odezwał się głos za ich plecami. Barbara i Azhar odwrócili się równocześnie, stając oko w oko z długowłosą blondynką w minispódniczce. Trzymała w rękach identyczną pluszową żyrafę jak ta, którą Azhar złowił na „wędkę szczęścia". Przestępując z nogi na n°gCj popatrywała to na Azhara i Barbarę, to na podskakującą na „falach" łódkę, to znów na Azhara. — Szukałam państwa wszędzie — oznajmiła. — Byłam wtedy z nimi... to znaczy, byłam przy tym, kiedy ta dziew czynka... Spuściła głowę i jeszcze raz dokładnie obejrzała żyrafkę, zanim podsunęła ją Azharowi. — Czy mógłby pan jej to dać? Nie chciałabym, żeby myślała... Oni się po prostu wygłupiali, tacy już są. Wcisnęła pluszowego zwierzaka w dłoń Azhara, rzuciła jeszcze przelotny uśmiech i pospiesznie zawróciła do swego towarzystwa. Azhar odprowadzał ją wzrokiem, mrucząc pod nosem jakieś słowa. — Co tam mówisz? — dopytywała się Barbara. Azhar z uśmiechem powtórzył cytat z Koranu: — „Niech cię nie smuci ich zachowanie..." — zaakcento wał te słowa gestem w kierunku odchodzącej dziewczyny — „bo nie obraża ono Allaha". Hadija nie posiadała się z zachwytu na widok nowej żyrafy. Przyciskała ją radośnie do piersi, wtulając jej głowę pod swój podbródek. Nie chciała jednak się rozstać z poprzednią, zniszczoną żyrafą, tłumacząc, jakby chodziło o najlepszą przyjaciółkę: — To przecież nie jej wina, że wpadła w ketchup! Może to da się zmyć, co, tatusiu? A jeśli te plamy nie zejdą, będziemy najwyżej udawać, że napadł ją lew! „Ależ te dzieci mają bujną wyobraźnię!" — pomyślała Barbara. Następną godzinę spędzili na kontemplacji innych rozrywek wesołego miasteczka. Odwiedzili gabinet luster, wystawę hologramów, celowali piłeczkami do kosza i strzelali z łuku. Wybrali też pamiątkowe nadruki na koszulki. Hadija upatrzyła sobie słonecznik, Azhar parowóz — chociaż Barbarze trudno było wyobrazić go sobie w czymś mniej uroczystym niż nieskazitelnie odprasowana koszula. Sama zdecydowała się na komiksowy rysunek pękniętego jajka z podpisem „Humpty-Dumpty". W drodze do wyjścia Hadija intensywnie przeżywała swoją radość. Zbliżała się już pora zamykania wesołego miasteczka, toteż zgiełk cichł, a tłum się przerzedzał. Na molu pozostawały głównie czułe parki, dla których ciemności nocy stanowiły nie mniejszą atrakcję niż rozrywki w pasażu. Tu i ówdzie chłopiec z dziewczyną, czule do siebie przytuleni, stali oparci o balustradę mola, podziwiając światła miejskie Balford rozsypane po brzegu, słuchając plusku fal morskich lub tylko napawając się wzajemną bliskością. — To jest najpiękniejsze miejsce na ziemi! — wzdycha ła Hadija z rozmarzeniem w głosie. — Kiedy dorosnę, bę dę tu przyjeżdżać na wszystkie wakacje. Ty, Barbaro, też tu ze mną przyjedziesz, bo zawsze będziemy przyjaciółkami. I tatuś pojedzie z nami, i mamusia, prawda, tatusiu? Może tatuś znowu wygrałby dla mamusi słonia, ale tym razem już na pewno go nie popsuję! Ponownie westchnęła, a oczy wyraźnie zaczynały się jej kleić. — Musimy jeszcze kupić pocztówki, tatusiu! — przy pomniała sobie, potykając się, bo nie odrywała już prawie nóg od ziemi. — Trzeba wysłać kartkę mamusi! Azhar zatrzymał się, wyjął obie żyfary z rąk dziewczynki i podał je Barbarze. Potem podniósł córkę i posadził ją sobie na ramieniu. — Przecież mogę iść sama! — protestowała sennym głosikiem. — Nie jestem wcale zmęczona. Ani trochę... Azhar ucałował jej główkę. Przez chwilę stał bez ruchu, trzymając dziecko w objęciach, jakby nie chciał uzewnętrznić przeżywanych emocji. Barbara na ten widok też odczuła jakieś nienazwane pragnienie. Aby je zagłuszyć, zajęła się różnymi błahymi czynnościami — ułożyła trzy nowo nabyte koszulki w plastikowej reklamówce, umieściła między nimi dwie żyrafy Hadii, poprawiła na ramieniu pasek swojej torby... W tej chwili prysł pancerz ironii i kpiny, którym zwykle odgradzała się od świata... Przeciwnie, coś jej mówiło, że powinna uporządkować swoje życie osobiste. Nie należała jednak do kobiet, które brałyby do serca takie sugestie. Wolała znaleźć sobie inne zajęcie — trzeba trafu, że akurat z rzęsiście oświetlonego pawilonu wynurzył się Trevor Ruddock, zmierzający w ich kierunku. Miał na sobie szafirowy kombinezon, co zupełnie mu nie pasowało, ale najwidoczniej był to ubiór służbowy ob- sługi wesołego miasteczka. Nie to jednak skłoniło Barbarę do dokładniejszego przyjrzenia się młodemu człowiekowi. Jego obecność w tym miejscu była całkowicie uzasadniona — w końcu pracował tu, a przed kilkoma godzinami wyszedł z aresztu. Do jego wizerunku nie pasował tylko wypchany plecak. Trevor nie zauważył Barbary ani towarzyszących jej osób, bo musiał przyzwyczaić oczy do zmiany światła. Skierował się wprost do komórki po wschodniej stronie pawilonu. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Azhar zmierzał ku wyjściu, ale Barbara położyła mu rękę na ramieniu. — Zaczekaj — poprosiła. Spojrzał w tę samą stronę co ona, ale niczego konkretnego tam nie dostrzegł, więc zwrócił zdziwiony wzrok na Barbarę. — Czy tam jest... — ...coś, co chciałabym sprawdzić — dokończyła. Komórka wydała się jej bowiem idealną skrytką na przemycany towar, a Trevor Ruddock miał przy sobie z pewnością coś więcej niż wałówkę. Do tego dochodziła jeszcze bliskość portów w Harwich i Parkeston... Nie mogła przepuścić takiej okazji! Trevor wyszedł z komórki, już bez plecaka. Popychał za to przed sobą wózek ze szczotkami, miotełkami, wiadrami, szu- felkami na śmieci i zwiniętym gumowym wężem. Znajdowały się tam równie trudne do zidentyfikowania butelki, puszki i kanistry, zawierające prawdopodobnie środki czyszczące i dezynfekujące. Cóż, utrzymanie w czystości tak uczęszczanego obiektu wymagało wiele pracy. Barbara nie wykluczała, że Trevor mógł przynieść ze sobą te środki w plecaku. Był jednak tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Chłopak skierował się ze swoim wózkiem ku końcowi mola. Najwidoczniej zamierzał rozpocząć sprzątanie od placu budowy przyszłej restauracji. Barbara skorzystała więc z okazji, złapała Azhara za łokieć i pociągnęła go w stronę komórki. Miała szczęście: Trevor, wychodząc, nie zamknął za sobą drzwi na klucz. — Postój tu trochę i uważaj — poleciła swemu sąsiado wi, wsadzając głowę do środka. — Uważać? — powtórzył Azhar, przerzucając ciężar Hadii z jednego ramienia na drugie. — Po co? Barbaro, co chcesz zrobić? — Tylko sprawdzić pewne przypuszczenie — uspokoiła go. — To potrwa najwyżej chwilkę. Azhar nie pytał już o nic więcej, a Barbara straciła go z oczu, więc przyjęła, że spełnił jej prośbę i obserwuje najbliższe otoczenie komórki. Sama zaś przypomniała sobie, co powiedział wcześniej Helmut Kreuzhage — że Hatim Kurejśi podejrzewał działalność przestępczą prowadzoną na trasie między Hamburgiem a okolicznymi angielskimi portami. W grę mógł wchodzić między innymi przemyt narkotyków, choć nadkomisarz Kreuzhage nie aprobował tego wariantu. Wiązały się z tym duże pieniądze, szczególnie w przypadku heroiny. Zresztą przemyt nie musiał się ograniczać do narkotyków — wydawnictwa pornograficzne, diamenty, materiały wybuchowe lub broń krótka też mogły być przenoszone w tym plecaku. Barbara zaczęła się za nim rozglądać, ale nigdzie nie było go widać. Postanowiła więc poszukać. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności, więc wystarczyło jej światło wpadające przez szczelinę niedomkniętych drzwi. Zauważyła ciąg szaf, więc szybko zajrzała do każdej z nich. Nie znalazła jednak niczego godnego uwagi oprócz pięciu puszek z farbą, pędzli, wałków, kombinezonów, plandek i kolejnych opakowań środków czyszczących. W pomieszczeniu znajdowała się także komoda z dwiema głębokimi szufladami oraz skrzynia. W szufladach leżały narzędzia, których konserwatorzy obiektu używali do drobnych napraw — klucze francuskie, śrubokręty, kombinerki, lewarek, gwoździe, śruby, a nawet mała piłka. I nic więcej! Barbara otworzyła więc skrzynię, choć wieko tak skrzypiało, że chyba słychać było aż w Clacton. Wewnątrz leżał plecak na aluminiowym stelażu — taki, jakich używają zwykle studenci podróżujący autostopem. W nadziei, że znalazła wreszcie to, czego szuka — Barbara wyciągnęła plecak na podłogę. Jednak wszystkie na- dzieje prysły, gdy ujrzała zawartość, która wprawiła ją co najwyżej w zakłopotanie. W środku znajdował się bowiem istny groch z kapustą. Znalazła tam solniczki w kształcie latarni morskich, rybaków, kotwic i wielorybów, młynki do pieprzu z wizerunkami Szkotów i piratów, plastikowy serwis do herbaty, dwie brudne lalki Barbie, trzy nierozpieczętowane talie kart, kubek z inskrypcją upamiętniającą krótkotrwałe pożycie małżeńskie księcia i księżnej Yorku, model londyńskiej taksówki bez jednego kółka, dwie pary dziecięcych okularów przeciwsłonecznych, nienapoczętą paczkę miodowych nugatów, dwie rakietki, siatkę i piłeczki do ping- ponga! Patrząc na tę zbieraninę niepotrzebnych — przynajmniej w jej odczuciu — gratów, Barbara doszła do wniosku, że całe przedsięwzięcie zakończyło się totalną klapą! W tym momencie usłyszała zza drzwi szept Azhara: — Jakiś chłopak wyszedł z pawilonu i idzie w naszym kierunku! Szybko pochowała więc wszystko na miejsce, starając się układać przedmioty w takim porządku, a jakim przedtem leżały. Powtórnie dobiegł ją niespokojny szept Azhara. — Dobra, dobra! — odszepnęła. Wsadziła plecak z po wrotem do skrzyni i wyszła na zewnątrz. Oboje z Azharem dyskretnie przemknęli do balustrady zaraz za symulatorem fal, gdzie było już ciemno. Tymczasem chłopak bez wahania zbliżył się do drzwi komórki i wszedł do środka, rzuciwszy ukradkowe spojrzenie w prawo i w lewo. Barbara znała go z widzenia, choć spotkała się z nim najwyżej dwa razy. Rozpoznała młodszego brata Trevora, Charliego Ruddocka. — Kto to jest, Barbaro? — zapytał szeptem Azhar. — Znasz go? Tymczasem Hadija spała już w najlepsze, przytulona do ramienia ojca, i coś mruczała przez sen. — On się nazywa Charlie Ruddock — poinformowała Barbara. — A dlaczego go śledzimy? I czego szukałaś w tej komórce? — Nie wiem dokładnie — przyznała, a widząc sceptyczne spojrzenie Azhara, rozwinęła wątek. — Naprawdę nie wiem. To taka parszywa sprawa. Równie dobrze mogłaby mieć tło rasowe, jak chciałbyś... — Dobrze wiesz, że wcale bym tego nie chciał. — No więc, jak chcieliby pewni ludzie. Wygląda jednak na to, że w grę może wchodzić także coś zupełnie innego. — Co? — zapytał, ale od razu się domyślił, że niechętnie udzieli mu tej informacji, więc sam dokończył: — Więcej mi nie powiesz, prawda? Na szczęście nie musiała udzielać żadnej odpowiedzi, bo Charlie Ruddock właśnie wyszedł z komórki. Na ramionach niósł plecak, który Barbara przed chwilą przeszukiwała. Pomyślała więc, że zaczyna się robić coraz ciekawiej. Tylko co tu właściwie się działo? Charlie skierował się w stronę pawilonu, więc Barbara rzuciła Azharowi: „Chodźmy!", i oboje podążyli za chłopcem. W wesołym miasteczku pogasły już światła, toteż pozostały tam tylko pary szukające ustronnych miejsc i rodziny, których członkowie się pogubili i teraz dopiero mogli się odnaleźć. Gwar przycichł i wywietrzały już zapachy spoconego tłumu i serwowanych na miejscu przekąsek. Dopiero następnego dnia molo znów miało ożyć. Wśród nielicznych gości łatwo było namierzyć Charlie-go, który tak jak inni zmierzał do wyjścia, a ponadto dźwigał wypchany plecak. Barbara, idąc ze swymi przyjaciółmi w stronę stałego lądu, mogła śledzić jego ruchy, a przy okazji próbowała połączyć w jedną całość to, co dziś widziała i słyszała. Hatim Kurejśi żywił głębokie przekonanie, że między Anglią a Niemcami prowadzona jest jakaś nielegalna działalność. Dzwonił do Hamburga, więc musiał mieć poszlaki wskazujące akurat na to miasto. Z Hamburga kursowały promy, których port docelowy znajdował się w Parke-ston, blisko Harwich. Nadal jednak Barbara miała na ten temat nie więcej informacji niż w momencie odnalezienia nissana, którego stan również sugerował możliwość przemytu. To przecież fakt splądrowania samochodu rzucił światło na sprawę Kurejśiego. A jeśli rzeczywiście miał miejsce przypadek przemytu — to czy Kurejśi był w ten proceder zamieszany? A może, jako głęboko religijny muzułmanin, dzwonił do Pakistanu pod pretekstem interpretacji ustępu Koranu, a w rzeczywistości chciał zwrócić uwagę na to, co się dzieje? Zresztą mniejsza o Kurejśiego, ale skąd się w tym wszystkim wziął Trevor Ruddock? A jego brat Charlie? Wiedziała, jak na dwa ostatnie pytania odpowiedziałby Muhammad Malik, a może i Azhar. Obaj Ruddockowie są przecież biali! Tego wieczoru sama była świadkiem incydentu dowodzącego złożoności stosunków międzyrasowych. Chłopcy, którzy skrzywdzili Hadiję, i ich koleżanka, która próbowała naprawić wyrządzone zło — to reprezentatywne próbki większej całości. Ich zachowanie potwierdzało pogląd Barbary, że wśród jej rodaków trafiają się wprawdzie prymitywni rasiści, ale większość reprezentuje zupełnie inne nastawienie. Jak jednak miała się ta świadomość do trwającego aktualnie śledztwa? Szczególnie w sytuacji, kiedy jedynymi podejrzanymi nie posiadającymi alibi byli biali? Tymczasem Charlie Ruddock dotarł już do brzegu morza i tam się zatrzymał. Barbara i Azhar też się zatrzymali, śledząc jego ruchy. Widzieli, jak przy końcu mola wsiadł na stary, zardzewiały rower. Nieco dalej właściciele Szałasu Poławiaczy Homarów nakładali już na okna metalowe okiennice, a kiosk z cukierkami i balonikami zamknięto nawet wcześniej. Rzędy opustoszałych domków plażowych przypominały wyludnioną wioskę. Drzwi i okna były dobrze zaryglowane, a z bezpośredniego sąsiedztwa budyneczków dochodził tylko odgłos fal bijących o brzeg. — Ten chłopak jest w coś zamieszany, prawda? — domyślił się Azhar. — I to ma coś wspólnego z zabójstwem Hatima? — Naprawdę nie wiem, Azhar! — wyznała szczerze Barbara, obserwując równocześnie Charliego, który na swoim przedpotopowym rowerze ruszył w kierunku Nez. — Bo że jest w coś zamieszany, to więcej niż pewne. Ale w co — skarż mnie Bóg, nie wiem! — I kto to mówi, sierżant policji czy Barbara? — zagad nął cicho Azhar. Odwróciła wzrok od młodego Ruddocka, skupiając uwagę na towarzyszącym jej mężczyźnie. — Między jedną a drugą nie ma żadnej różnicy — stwierdziła stanowczo. Azhar przytaknął, poprawiając w ramionach córkę. — Widzę, ale może jednak powinna być? — zauważył. 21 O dziesiątej rano następnego dnia Barbara była już w drodze do Harwich. Ledwo wyłączył się jej budzik — zaraz zadzwoniła do Emiły. Zastała ją w domu, więc zrelacjonowała jej swoją rozmowę z nadkomisarzem Kreuzhage z Hamburga i to, co widziała wieczorem na molu. Nie wspomniała tylko, że przebywała tam w towarzystwie Taj-mullaha Azhara i jego córki. Uznała bowiem, że ujawnienie tego faktu mogłoby tylko zmącić to, co zaczynało się już nieco klarować. Zresztą wkrótce się przekonała, że to, z kim była na molu, nie miało żadnego znaczenia. Dla Emily nie liczyło się już nic innego, odkąd usłyszała o rozmowie Barbary z Helmutem Kreuzhage. Sądząc po rześkim głosie, robiła wrażenie wypoczętej i wyspanej. Tajemniczy Gary dobrze się spisał, likwidując jej wczorajszy stres — i chwała mu za to! — Ach, nielegalna działalność, i to w Hamburgu? — upewniała się. — Dobra robota, Barb! Od początku mówiłam, że ten Muhammad maczał palce w czymś śmierdzącym. Teraz może wreszcie namierzymy, co to takiego. — Tak, ale Kurejśi nie dostarczył nadkomisarzowi Kreuzhage żadnych dowodów — nadmieniła ostrożnie Barbara. — Nie określił rodzaju działalności ani nie wymienił niczyjego nazwiska, także Muhammada. Na tej Oskarstrasse pod piętnastym Kreuzhage też niczego nie przewąchał. — Muhammad umie dobrze zacierać ślady. W końcu robi to przynajmniej od dziesięciu lat! A ten, kto zabił Ku-rejśiego, również po mistrzowsku się zamaskował. Pytanie tylko, czym ten Muhammad się trudnił. Przemyt, nierząd, międzynarodowa afera złodziejska czy ki diabeł? — Kreuzhage nie wykrył żadnego śladu. Właściwie nie wszczął śledztwa, a to, co zrobił, nie wystarczyło, aby wykryć cokolwiek. Wydaje mi się więc, że jeśli nie mamy dowodów na żadne ciemne sprawki pod tym adresem w Niemczech, to... — ...to musimy ich szukać od naszego końca, prawda? — dokończyła Emily. — A zakłady Malika świetnie się nadają na punkt tranzytowy dla wszelkiego procederu, od fałszerstw po terroryzm. Jeśli w ogóle są na to jakieś dowody, to właśnie tam. Przecież przynajmniej raz w tygodniu wysyłają stamtąd całe skrzynie towaru. Diabli wiedzą, co może się znajdować w tych skrzyniach oprócz słoików z musztardą czy galaretką. — Ależ, Em. Malikowie nie byli jedynymi ludźmi, których znał Kurejśi, więc nie mogą być jedynymi podejrzanymi w tej hamburskiej aferze! Trevor Ruddock też pracował w tych zakładach, a przecież to w jego pokoju znalazłam drut. A weźmy jeszcze rzekomego kochanka Kuręjsiego, o ile go znajdziemy... — Cokolwiek znajdziemy, i tak wszystkie nici prowadzą do Muhammada. Barbara rozważała znaczenie tych słów przez całą drogę do Harwich. Musiała przyznać, że wnioskowanie Emily dotyczące Muhammada i wytwórni musztardy nie było pozbawione sensu, tylko czemu tak kurczowo pani inspektor uczepiła się właśnie tego śladu? Dziwne zachowanie Rud-docków skwitowała słowami: „Smieciarze i tyle", natomiast informację o rozległym wylewie, jakiemu uległa Agata Shaw, potraktowała jako oczyszczenie Theo z podejrzeń o udział w zabójstwie Kurejśiego. Przy tym wszyst- kim oświadczyła: — Posyłam do Londynu po tego profesora Siddikie-go, żeby służył jako tłumacz podczas przesłuchań Kum-hara. — Czy nie zyskalibyśmy na czasie, gdyby zaprosić tu Azhara? — ośmieliła się zaproponować Barbara. — Mógłby przyjść bez Muhammada. Jednak Emily wykpiła ten pomysł. — Nie mam zamiaru więcej dopuszczać ani Muham-mada Malika, ani jego wścibskiego kuzyna do naszego więźnia. Kumhar jest najwartościowszym źródłem informacji, jakim dysponujemy, i ani mi w głowie ryzykować, że spieprzę całą robotę, bo ktoś będzie patrzył mi na ręce. On musi wiedzieć, co się działo w tej fabryce. Muhammad jako dyrektor działu zbytu osobiście nadzorował wysyłkę produktów. Czy z niczym ci się to nie kojarzy? Inspektor Lynley nazwałby ten rodzaj dedukcji „intuicyjną pracą śledczą". Powinna ona opierać się na wieloletnich doświadczeniach i krytycyzmie wobec własnej oceny zeznań i dowodów. Barbarę jednak życie nauczyło doceniać znaczenie własnych odczuć, a to, co odczuwała po rozmowie z Emily, było dalekie od satysfakcji. Analizowała to dziwne uczucie pod każdym kątem jak naukowiec badający nieznany gatunek. Gdyby rzeczywiście Muhammad był grubą rybą przestępczego podziemia — miałby motyw, aby zabić Kuręj siego, o ile ten groziłby, że go wyda. Jednak istnienie takiej możliwości nie wykluczało winy Theo Shawa lub Trevora Ruddocka. Obydwaj także mieli motyw, aby pozbyć się Kurejśiego, natomiast żaden z nich nie mógł się wykazać porządnym alibi. Tymczasem Emily zdawała się zakładać, że jest inaczej. Z kolei im dłużej Barbara rozmyślała nad perspektywą oczyszczenia Trevora Ruddocka i Theo Shawa z podejrzeń — tym konkretniej w jej umyśle formułowało się przykre pytanie: czy Emily kieruje się tylko intuicją, czy też czymś innym? Nadkomisarz Kreuzhage z Hamburga sam przecież przyznał, że w tej sprawie nie ma żadnych dowodów. Na czym więc właściwie Emily opierała swoje rozumowanie? Barbara przypomniała sobie sukcesy odnoszone przez koleżankę na kursach, na które razem uczęszczały — pochwały instruktorów i podziw kolegów. Nie miała wątpliwości, że Emily Barlow była nie tylko dobrą policjantką, ale wręcz wybitną! Najlepiej o tym świadczył jej awans na inspektora w wieku trzydziestu siedmiu lat. Barbara więc sama się sobie dziwiła, że raptem przyszło jej do głowy kwestionować kompetencje osoby prowadzącej śledztwo. Jednak podczas długoletniej współpracy z inspektorem Lynleyem nieraz musiała analizować nie tylko nagie fakty, lecz także powody, dla których pewne okoliczności wydawały jej się bardziej podejrzane niż inne. Natomiast teraz przyłapała się na tym, że zamiast badać fakty — bada raczej przyczynę swego niepokoju. Wynik tej analizy też jej nie usatysfakcjonował, gdyż wskazywał, że i ona sama może stanowić czynnik utrudniający śledztwo. Czy bowiem uznanie Pakistańczyka za winnego nie dotykałoby bezpośrednio sierżant Barbary Ha-vers? Może nie przeszkadzałoby jej, gdyby Muhammad Malik okazał się bandytą lub alfonsem, o ile w zasięgu śledztwa nie znalazłby się także Tajmullah Azhar ze swą uroczą córeczką. Ostateczny wniosek zaszokował ją, więc wolała już nie rozważać, czyja koncepcja śledztwa jest bardziej klarowna, a czyja zagmatwana. Przede wszystkim zaś nie chciała się zagłębiać w analizę uczuć, jakimi darzyła Azhara i Hadiję. Dojechała do Harwich z mocnym postanowieniem zebrania obiektywnych informacji. Dotarła na High Street, która zakosami prowadziła w stronę morza, a poszukiwane biuro podróży „Dookoła Świata" odnalazła pomiędzy sklepem z kanapkami na wynos i składem win oferującym sherry amontillado po obniżonej cenie. Biuro podróży mieściło się w dużej sali z trzema stanowiskami. Przy jednym z nich pracował mężczyzna, a przy dwóch pozostałych — kobiety. Wystrój biura utrzymany był w stylu retro — tapeta a la William Morris i oleodruki w złoconych ramkach, przedstawiające sielankowe scenki rodzinne z okresu fin de siecle'u. Dobrze z tym harmonizowały masywne mahoniowe meble, pięć rozrośniętych palm w stojących donicach i siedem uwieszonych u sufitu pojemników z paprotkami, których pierzaste liście rozwiewał pracujący wentylator. Cały ten udawany wiktoriański blichtr drażnił Barbarę, która chętnie spłukałaby to wszystko strażackim wężem. Jedna z pracownic spytała, w czym mogłaby pomóc. Druga właśnie rozmawiała przez telefon, a jedyny mężczyzna w tym gronie przeszukiwał ekran komputera, mrucząc pod nosem: „Gdzie się podziała Lufthansa?" Barbara pokazała swoją legitymację służbową kobiecie z wypisanym na plakietce imieniem Edwina. — Z policji? — spytała urzędniczka, przyciskając rękę do gardła z takim przerażeniem, jakby spodziewała się oskarżenia o poważniejsze przestępstwo niż praca w tak kiczowatym wnętrzu. Obejrzała się na swoich kolegów, a wtedy mężczyzna z identyfikatorem „Rudi" pchnął ręką klawiaturę komputera i przysunął się do nich z krzesłem. Jak echo powtórzył wypowiedziane przez Edwinę słowa, na co ich koleżanka imieniem Jen odłożyła słuchawkę telefonu. Ta znów uchwyciła się kurczowo siedzenia swego krzesła, jakby się obawiała, że za chwilę wzięci w powietrze. Nie pierwszy już raz Barbara zauważyła, że przybycie stróża prawa zwykle wywołuje w ludziach podświadome poczucie winy. — Tak, ze Scotland Yardu — potwierdziła. — Ze Scotland Yardu? Aż z Londynu? — zdziwił się Rudi. — Czy coś się stało? „Dopiero może się stać" — pomyślała Barbara, bo drań mówił z niemieckim akcentem! Jakby słyszała kształcony w ekskluzywnej szkole głos inspektora Lynleya, przypominającego podstawową zasadę pracy policyjnej: „W sprawach o morderstwo nie istnieje coś takiego jak zbieg okoliczności". Barbara zmierzyła więc młodego człowieka badawczym wzrokiem. Jowialny, zażywny rudzielec z początkami łysiny nie wyglądał na współwinnego morderstwa... Tylko że nikt zwykle na to nie wygląda. Wyłowiła ze swej przepastnej torby przygotowane zdjęcia i na początek pokazała obecnym podobiznę Kurejśiego. — Czy przypominają sobie państwo tego pana? — spy tała. Przy biurku Edwiny stanęli jej koledzy, nachylając się nad obrazkiem. Przyglądali mu się w milczeniu, podczas gdy nad ich głowami szeleściły liście paproci i obracał się wentylator. Dopiero po jakiejś minucie ktoś zdecydował się pierwszy otworzyć usta. Tym kimś był Rudi, który jednak zwrócił się nie do Barbary, lecz do swoich koleżanek. — Czy to nie ten gość pytał o bilety lotnicze? — Nie wiem — rzuciła niepewnie Edwina, ściskając równocześnie palcami fałd skóry poniżej gardła. — A ja go pamiętam! — zgłosiła się Jen. — Przecież to ja załatwiałam jego sprawę, a ty wtedy wyszłaś. Mówiąc, patrzyła Barbarze prosto w oczy. — Kiedy on tu był, Rudi? Nie pamiętam dokładnie, ale chyba ze trzy tygodnie temu. — Ale przypomina go pani sobie, prawda? — uściśliła Barbara. — Tak, bo tu nie ma dużo... — W Harwich rzadko widujemy Azjatów — dokończył za nią Rudi. — A pan pochodzi z... — zachęciła go Barbara, choć z góry znała odpowiedź. — Z Hamburga. „Ładnie, ładnie" — pomyślała Barbara. — Stamtąd przyjechałem, ale mieszkam w Anglii już od siedmiu lat — sprecyzował Rudi. — Aha — podsumowała obojętnie te zwierzenia. — Ten facet nazywał się Hatim Kurejśi i został zamordowany w zeszłym tygodniu w Balford-le-Nez. Prowadzę śledztwo w tej sprawie. O jakie bilety mu chodziło? Trzeba przyznać, że słowo „zamordowany" jednakowo zaskoczyło wszystkich. Równocześnie się schylili, aby lepiej obejrzeć zdjęcie Kurejśiego, jakby to była święta relikwia. Pierwsza odpowiedziała Jen. Wyjaśniła, że denat prosił o informację na temat biletów lotniczych dla jego rodziny, którą chciał sprowadzić z Pakistanu do Anglii. To miała być liczna rodzina — jego bracia, siostry i rodzice, którym zamierzał załatwić prawo stałego pobytu. — Państwo mają też filię w Pakistanie — zauważyła Barbara. — W Karaći, prawda? — Także w Hongkongu, Stambule, New Delhi, Van- couverze, Nowym Jorku i Kingston — uzupełniła z dumą Edwina. — Specjalizujemy się w organizacji podróży i załatwianiu formalności imigracyjnych. W każdym naszym oddziale zatrudniamy fachowców od tych spraw. Jen dodała, że przypuszczalnie dlatego Kurejśi wybrał agencję „Dookoła Świata", a nie lokalną firmę w Balford. Informował się też na temat możliwości imigracji swojej rodziny, a pod tym względem „Dokoła Świata" traktuje swoich klientów zupełnie inaczej niż większość biur podróży, które pragną tylko wyciągnąć jak najwięcej pieniędzy. Biuro „Dookoła Świata" cieszyło się międzynarodową renomą, gdyż nawiązywało kontakty z prawnikami na całym świecie, specjalizującymi się w problemach imigracji. — Zarówno w Anglii, jak też na kontynencie europejskim i w USA — pochwaliła się. — Jesteśmy po to, aby ułatwiać ludziom przemieszczanie się z miejsca na miejsce. „Pleć, pleciugo, byle długo" — pomyślała Barbara, bo dziewczyna wygłaszała po prostu slogany reklamowe. Wynikało z nich jednak, że mylne były przypuszczenia, jakoby Kurejśi zamierzał opuścić miasto nazajutrz po ślubie. Przeciwnie, wszystko wskazywało na to, że planował wypełnienie małżeńskich zobowiązań. Poczynił już także plany dotyczące przyszłości swojej rodziny. W następnej kolejności Barbara wyciągnęła zdjęcie Fah-da Kumhara. W tym przypadku uzyskała całkiem negatywny wynik, gdyż nikt z obecnych nie znał ani nigdy nie widział tego człowieka. Barbara przyglądała się uważnie indagowanym pracownikom biura, szukając dowodów na to, że któreś z nich kłamie. Nikomu jednak nie drgnęła nawet rzęsa. „I znowu nici!" — pomyślała. Podziękowała urzędnikom za współpracę i wyszła na dwór. Dochodziła już jedenasta, więc zdążyła się solidnie spocić, a także chciało się jej pić. Wstąpiła do baru „Pod Batem i Gwizdkiem" po przeciwnej stronie ulicy, gdzie zamówiła lemoniadę z pięcioma kostkami lodu. Zaniosła szklankę do stolika razem z torbą solonych chipsów o smaku octowym. Usiadła na taborecie, zapaliła papierosa i oddała się konsumpcji swego drugiego śniadania. Zjadła już połowę opakowania chipsów, wypiła trzy czwarte szklanki lemoniady i wypaliła papierosa, kiedy zauważyła, że z biura podróży „Dookoła Świata" wyszedł Ru-di. Najwyraźniej zamierzał przejść na drugą stronę ulicy. Rozejrzał się w prawo, w lewo i znów w prawo, co mogło oznaczać przesadną ostrożność — normalną dla przybysza z kontynentu, nieprzyzwyczajonego do lewostronnego ruchu ulicznego. Barbara jednakże przychylała się raczej do innej możliwości — że Rudi sprawdza, czy ktoś go nie obserwuje — toteż szybko wypiła do dna swoją lemoniadę, a niezjedzoną resztkę chipsów zostawiła na stoliku. Wychodząc z lokalu, zauważyła, że Rudi otwiera już drzwiczki swojego renaulta. Jej austin mini stał o dwa wozy za nim, szybko więc wskoczyła do środka i ruszyła w pościg. Oczywiście Niemiec mógł wyjść z biura z wielu powodów — może miał umówioną wizytę u dentysty lub pedi-kiurzystki, chciał się spotkać z przyjaciółką lub zjeść lunch? Barbarze jednak wydało się podejrzane, że opuścił firmę zaraz po jej wyjściu. Podążała więc za nim w pewnej odległości, gdy skręcił na szosę A120 wychodzącą z miasta. Pędził, nie respektując ograniczeń prędkości, aż dotarł do Parkeston, około dwóch mil od biura podróży. Nie skierował się jednak w stronę portu, tylko wjechał w przecznicę prowadzącą do dzielnicy przemysłowej. Barbara nie mogła go śledzić na tym terenie. To byłoby zbyt ryzykowne. Zaobserwowała tylko, że renault zatrzymał się na końcu ulicy, przed barakiem, w którym mieścił się magazyn. Szkoda, że nie miała przy sobie lornetki, bo z tej odległości nie była w stanie odczytać szyldu na budynku. Zauważyła natomiast, że w przeciwieństwie do innych okolicznych magazynów ten był zamknięty i robił wrażenie pustego. Kiedy jednak Rudi zapukał — ktoś otworzył mu od wewnątrz. Barbara przyglądała się temu z samochodu. Nie bardzo wiedziała, co spodziewała się zobaczyć, toteż nie zobaczyła niczego konkretnego. Smażyła się tylko w rozgrzanym wozie przez kwadrans, który wydał się jej wiekiem. Rudi w końcu wyszedł, ale nie wyniósł stamtąd torebek heroiny, nie miał kieszeni wypchanych fałszywymi banknotami, kaset z pornografią dziecięcą, broni ani materiałów wybuchowych. Nikt też mu nie towarzyszył. Opuścił magazyn tak, jak tam wszedł — sam i z pu- stymi rękami. Wiedziała, że Rudi ją zobaczy, jeśli nie ruszy się ze swojego miejsca postoju, więc wycofała się na szosę A120. Za- r mierzała potem zawróci ć i przepro wadzić rekonesa ns wśród magazy nów, ale szukając stosown ego miejsca do wy- konania tego manewr u, zauważy ła solidny kamienn y bu- dynek poprzed zony podjazd em w kształcie podkow y. Wy- pisany gotykie m szyld informo wał: „Hotel »Zamek «". Bar- bara w tym momenc ie przypom niała sobie folder, który znalazła w pokoju Kurejsie go. Zajechał a więc na hotelow y parking, postana wiając strącić za jednym strzałem więcej ptaszkó w. Profe sor Siddiki wygląda ł zupełnie inaczej, niż wyobra- żała go sobie Emily Barlow. Spodzie wała się zobaczy ć męż- czyznę w średnim wieku o czarnyc h, gładko przyczes anych włosach, oczach jak węgielki i skórze barwy tytoniu. Tym- czasem człowie k, którego posterun kowy Hesketh przy- wiózł z Londyn u, miał włosy ciemnob lond, oczy zdecydo wanie szare, a skórę tak jasną, że mógł uchodzi ć za miesz- kańca Europy Północn ej. Wygląd ał na niewiele ponad trzydzie ści lat, był raczej krępej budowy — nawet niższy od Emily, i o tak rozwinię tej muskula turze, jakby uprawiał zapasy. Emil y szybko zmieniła wyraz twarzy, na miejsce zasko- czenia przywoł ując obojętno ść, ale nie uszło to uwagi Sid- dikiego. Wyciąg ając rękę na przywita nie, zauważy ł: — Nie wszy scy wygl ądam y tak samo , pani inspe ktor. Wcal e się jej nie spod obało , że obcy czło wiek tak łatwo przejrzał ją na wylot! Nie zareago wała więc na tę uwagę, stwierdz ając oschle: — Dobrze, że pan przyjech ał. Napije się pan czegoś czy od razu zacznie my? Profe sor poprosił o sok grejpfru towy, więc Belinda Warner poszła po napój, a Emily tymczas em wyjaśnił a mu sy- tuację. — Będę nagrywa ć całe przesłuc hanie — poinfor mowa ła. — W takiej kolejnoś ci: moje pytanie, pana tłumacz enie na urdu, odpowie dź pana Kumhar a i pana tłumacz enie na angielsk i. Siddi ki był wystarc zająco inteligen tny, aby wyciągn ąć właściw y wniosek . — Pani inspektor może na mnie polegać — oświadczył. — Rozumiem jednak, że pani mnie nie zna, stąd więc ten cały system zabezpieczeń. Ustalono zatem główne reguły gry, pozostawiając w domyśle te mniej ważne. Emily mogła już zabrać profesora na konfrontację z więźniem. Po nocy spędzonej w areszcie Kumhar wyglądał na jeszcze bardziej wystraszonego niż wczoraj, jeśli to w ogóle możliwe. Mało tego, że był spocony jak mysz, to jeszcze wionął od niego kloaczny odór, jakby narobił w spodnie. Siddiki tylko raz na niego spojrzał i zaraz odwrócił się do Emily. — Gdzieście, na miłość boską, go zamknęli i coście tu z nim wyprawiali? „Jeszcze jeden amator filmów o bojownikach IRA" — pomyślała z rezygnacją Emily. „Żeby chociaż ich twórcy wiedzieli, jaką niedźwiedzią przysługę wyrządzili policji!" Głośno zaś powiedziała: — Siedział w takiej samej celi jak wszyscy tymczasowo aresztowani. Chętnie udostępnimy panu profesorowi to pomieszczenie do inspekcji. Nie wywieraliśmy na niego żadnej presji, chyba że podawanie posiłków uzna pan za tortury. To fakt, że w tych celach jest gorąco, ale takie same upały panują w całym budynku i w całym naszym mieście. Zatrzymany to potwierdzi, jeśli pan go zapyta. — Oczywiście, nawet zaraz — zgodził się Siddiki, zarzucając Kumhara gradem pytań, których nawet nie tłumaczył. Po raz pierwszy od momentu, kiedy został doprowadzony na komendę, Kumhar przestał przypominać wystraszonego królika. Rozplótł ręce i nachylił się w stronę Siddi-kiego, jakby ten podał mu pas ratunkowy. Był to wyraźnie błagalny gest i profesor zinterpretował go prawidłowo. Wyciągnął do więźnia obie ręce i podprowadził go do stolika pośrodku pokoju. Potem znowu przemówił, tym razem tłumacząc swoje słowa na angielski. — Przedstawiłem się i poinformowałem zatrzymanego, że będę tłumaczył pani pytania i jego odpowiedzi. Zapew niłem go też, że nie stanie mu się krzywda. Mam nadzieję, pani inspektor, że powiedziałem prawdę. „Co to za dziwni ludzie?" — zastanawiała się Emily. „Węszą dyskryminację, uprzedzenia i prześladowania nawet pod płatkiem lilii!" Nie odpowiedziała mu wprost, tylko włączyła magnetofon. Nagrała najpierw datę i godzinę rozpoczęcia przesłuchania oraz nazwiska obecnych. Potem zadała pierwsze pytanie: — Panie Kumhar, wśród przedmiotów pozostawionych przez zamordowanego Hatima Kurejsiego znaleźliśmy czek wystawiony na pańskie nazwisko. Czy mógłby nam pan wyjaśnić, skąd on się tam wziął? Spodziewała się, że tak jak wczoraj osadzony będzie się wszystkiego wypierał. Tymczasem niespodzianka! Kumhar, kiedy przetłumaczono mu pytanie — nie spuszczając oczu z Siddikiego, zaczął udzielać długiej, wyczerpującej odpowiedzi. Profesor słuchał, kiwał głową, a raz nawet przerwał wyjaśnienia, aby zadać dodatkowe pytania. Kiedy już usłyszał wszystko — zwrócił się do Emi- ly. — Powiedział, że pierwszy raz spotkał Kurejsiego przy szosie A133, zaraz za Weeley. Stał wtedy na poboczu i za trzymywał samochody, a Kurejśi zgodził się go podwieźć. Miało to miejsce jakiś miesiąc temu. Pan Kumhar praco wał jako robotnik rolny, krążył od farmy do farmy, ale nie był zadowolony z zarobków ani warunków pracy, więc po stanowił poszukać innego zatrudnienia. Emily zmarszczyła brwi. — Czemu nie powiedział tego od razu? Wczoraj się za klinał, że nie zna żadnego Kurejsiego. Siddiki odwrócił się z powrotem do Kumhara, który zawisł wzrokiem na jego wargach jak pies pragnący zadowolić swego pana. Odpowiedział, jeszcze zanim Siddiki przełożył mu pytanie do końca, a swoje słowa skierował bezpośrednio do Emily. — Kiedy pani inspektor powiedziała, że pan Kurejśi został zamordowany... — tłumaczył dosłownie Siddiki — ...przestraszyłem się, że pani mnie posądzi, że byłem w to zamieszany. Skłamałem, aby uchronić się przed podejrze niem. Jestem w tym kraju od niedawna i nie chciałem, że by coś zagroziło mojemu dalszemu pobytowi. Proszę mnie zrozumieć, ja żałuję, że powiedziałem nieprawdę. Pan Ku- rejśi był dla mnie taki dobry, a ja odpłaciłem mu niewdzięcznością za tę dobroć! Emily zauważyła, że skóra Pakistańczyka pokryta jest warstewką potu niczym błonką oleju. Nie miała wątpliwości, że poprzedniego dnia kłamał; otwarta natomiast pozostawała kwestia, czy nie kłamie również teraz. — Kurejśi wiedział, że szuka pan pracy? — spytała. Kumhar odpowiedział przez tłumacza, że tak. Zwierzył się bowiem panu Kurejśiemu ze swoich kłopotów z pracą na farmie. Rozmowa miała miejsce w samochodzie. — Czy Kurejśi proponował panu jakąś pracę? — brzmiało następne pytanie. Wprawiło ono Kumhara w zakłopotanie. Skądże, pan Kurejśi nie oferował mu żadnej pracy, tylko podwiózł go do miejsca zamieszkania. — I wypisał panu czek na czterysta funtów? — dokoń czyła Emily. Siddiki uniósł brwi ze zdziwienia, ale przełożył to pytanie bez komentarza. To prawda, że pan Kurejśi dał mu pieniądze. Był przecież uosobieniem dobroci! Kumhar chciał potraktować te czterysta funtów jako pożyczkę, ale Koran i pięć zasad islamu nakazują wiernym, aby dawali potrzebującym zakat. Więc te czterysta funtów... — Co to jest zakat} — przerwała Emily. — Jałmużna dla potrzebujących — odpowiedział Siddiki. Kumhar obserwował go z uwagą, a kiedy profesor przeszedł na angielski — pochłaniał każde słowo, starając się je zrozumieć. — Muzułmanie mają obowiązek interesować się sytuacją finansową swoich współwyznawców i wspomagać ubogich. — A więc dając panu Kumharowi te czterysta funtów, Hatim Kurejśi spełniał po prostu swój religijny obowiązek? — Otóż to właśnie. — A nie próbował nic od niego kupić? — Kupić? — Siddiki wskazał gestem Kumhara. — Cóż ten biedny człowiek mógłby mu sprzedać? — Kupić można także czyjeś milczenie, a pan Kumhar często przebywał w okolicach rynku w Clacton. Proszę go spytać, czy kiedykolwiek widział tam Kurejśiego. Kumhar uparcie zaprzeczał. Emily nie potrzebowała nawet tłumaczenia, bo potrząsając głową dawał do zrozumienia, że nigdy, przenigdy, ani razu nie był na rynku. — Pan Kurejśi był dyrektorem działu produkcji w wytwórni musztardy, więc mógł zaoferować panu Kumharowi pracę — drążyła Emily. — Rozmawiali przecież w samochodzie o problemach z zatrudnieniem. Czy pan Kumhar nie chciałby zmienić tego zeznania? — Nie — odpowiedział przez tłumacza Kumhar. — Pan Kurejśi był dla niego tylko dobroczyńcą zesłanym przez Al-laha. Łączyła ich jednak pewna więź. Obaj mieli w Pakistanie rodziny, które chcieli sprowadzić do Anglii: Kurejśi rodziców i rodzeństwo, a Kumhar żonę i dwoje dzieci. Dlatego od razu nawiązała się między nimi nić porozumienia, mocniejsza, niż mogłaby zaistnieć między dwoma obcymi ludźmi, którzy spotkali się na publicznej drodze. — Ale chyba zarówno dla niego, jak i dla rodziny ko- rzystniejsze byłoby stałe zatrudnienie niż jednorazowa zapomoga, nawet w wysokości czterystu funtów! — nie dowierzała Emily. — Zważywszy na to, ile mógłby zarobić, pracując w zakładach Malika... Kumhar tylko wzruszył ramionami. Nie potrafił wyjaśnić, dlaczego Kurejśi nie zaproponował mu pracy. — Pan Kumhar był dla Kurejśiego obcym, przygodnie spotkanym człowiekiem z ulicy — wtrącił Siddiki. — Kurejśi spełnił nakaz religijny, dając mu jałmużnę. Nie miał obowiązku robić nic więcej. — Wydaje mi się, że człowiek, który dla pana Kumhara stanowił uosobienie dobroci, mógł także pomyśleć o jego przyszłości, nie tylko o bieżących potrzebach. — Nie dowiemy się już, jakie naprawdę były jego zamiary wobec pana Kumhara — podkreślił z naciskiem profesor Siddiki. — Możemy oceniać tylko jego czyny. Śmierć nie dopuściła do niczego więcej. „Dla niektórych to mogło być wygodne!" — pomyślała Emily. — Panie Kumhar, czy pan Kurejśi nie robił panu żad nych propozycji? Siddiki spojrzał na nią ze zdumieniem, zrazu nie rozumiejąc przyczyny gwałtownej zmiany tematu. — Czyżby pani pytała o...? — Sądzę, że wyrażam się jasno. Otrzymaliśmy informację, że Kurejśi byl homoseksualistą. Chciałabym więc wiedzieć, czy w zamian za swoje pieniądze nie zażądał od pana Kumhara pewnych usług... Kumhar wysłuchał tego pytania z rosnącym przerażeniem, a odpowiedział ze zgrozą w głosie. Ależ nic podobnego! Pan Kurejśi był dobrym, uczciwym człowiekiem, który nigdy nie skalałby swego ciała, umysłu ani nieśmiertelnej duszy takim postępkiem. Dla muzułmanina byłby to niewybaczalny grzech! — A gdzie przebywał pan w piątek wieczorem? Gdzieżby, jeśli nie w wynajętym pokoju w Clacton? Pani Kersey, kobieta dobra i życzliwa, z przyjemnością o tym zaświadczy. Na tym przesłuchanie mogło się zakończyć. Emily nagrała na taśmę odpowiedni komunikat, ale kiedy wyłączyła magnetofon, Kumhar zarzucił Siddikiego dalszym potokiem słów. — Skończcie już, panowie! — denerwowała się Emi- ly. — On tylko chciałby wiedzieć, czy będzie mógł już wrócić do Clacton — przetłumaczył Siddiki. — To chyba zrozumiałe, że pragnąłby jak najszybciej stąd wyjść. Emily rozważyła możliwość uzyskania od Pakistańczyka dalszych informacji. Gdyby tak potrzymać go jeszcze trochę w rozgrzanej jak sauna celi, może udałoby się wydusić z niego jakieś szczegóły, które posunęłyby śledztwo o krok? Z drugiej jednak strony na wieść o jego dłuższym przetrzymywaniu mieszkańcy azjatyckiego getta mogliby znowu wyjść na ulice. Tajemniczy członek Dżumy, który miał się zgłosić po Kumhara, tylko czekał na taki pretekst do ponownego wszczęcia rozruchów! Ta groźba przewyższała wagą informacje, które ewentualnie można by uzy- skać od Azjaty. W efekcie podeszła do drzwi i otworzyła je na oścież. Posterunkowemu Honigmanowi, który czekał na korytarzu, wydała następujące polecenia: — Zabierz pana Kumhara do siłowni i dopilnuj, aby wziął prysznic. Dajcie mu obiad i jakieś porządne ubranie. A posterunkowy Hesketh niech odwiezie pana profesora do Londynu. Potem zwróciła się jeszcze raz do Siddikiego i jego towa- rzysza. — Panie Kumhar, ja z panem jeszcze nie skończyłam, więc niech pan nawet nie myśli o oddaleniu się z miasta. Jeśli pan będzie próbował jakichś sztuczek, przywlokę tu pana z powrotem za uszy, jasne? — Myślę, że zrozumiał panią aż za dobrze! — stwierdził z ironią Siddiki. Emily zatem zostawiła ich samych i z mieszanymi uczuciami wróciła do swojego gabinetu na pierwszym piętrze. Dawno już nauczyła się ufać instynktowi, który teraz jej podpowiadał, że Fahd Kumhar wie więcej, niż chciał wyznać. Jaka szkoda, że nie wolno już stosować średniowiecznych tortur! Wystarczyłoby kilka minut łamania kołem, żeby ten marny robak wyśpiewał wszystko, co ukrywa! A tak zabrał ze sobą swoje wiadomości, podczas gdy ją tu krew zalewa! Że też jedno takie krótkie przesłuchanie potrafiło popsuć miłe wrażenie po wczorajszych pieszczotach Gary'ego! Ufff, jak chętnie wykrzyczałaby to wszystko komuś w twarz! Jak chętnie wyładowałaby swą złość na pierwszej osobie, która by się jej nawinęła! I właśnie w tym momencie... — Pani inspektor! — zaszemrał głos przy drzwiach. — Co jest, do jasnej cholery? — warknęła Emily. Belinda Warner zawahała się w progu. W jednym ręku trzymała długą taśmę faksu, a w drugim — różowy świstek notatki z rozmowy telefonicznej. Skonsternowana, zapuszczała żurawia do wnętrza gabinetu, aby znaleźć ewentualny powód złego humoru szefowej. — Och, przepraszam! — zreflektowała się Emily. — Co tam masz? — Dobre wiadomości, pani inspektor. — No, to dawaj, bo bardzo mi tego trzeba. Policjantka już bez obaw weszła do gabinetu. — Był telefon z Londynu — oznajmiła, prezentując w pierwszej kolejności różową notatkę, a dopiero potem faks. — Od S04 i SOU. Znaleźli odciski palców odpowiadające tym z nissana i przesłali nam trochę materiału o tym Tajmullahu Azharze. Hotel „Zamek" nie przypominał wcale zamku, tylko raczej przysadzistą fortecę z poręczami zamiast blanków. Na zewnątrz utrzymany był w jednolitym odcieniu — wzniesiony z bladożółtej cegły, takiegoż kamienia i cementu. Dla kontrastu wnętrze mieniło się feerią barw. Przeważały rozmaite odcienie różu. Sufit w kolorze fuk-sji stykał się z różowawym ząbkowanym gzymsem, ściany pokrywały pasiaste tapety o barwie landrynki, a na rdzawo- brązowym dywanie pysznił się deseń hiacyntów. Barbara poczuła się, jakby weszła do gigantycznej bombonierki! Za biurkiem recepcyjnym pan w średnim wieku, ubrany we frak, przyglądał się jej z wyraźnie wyczekującą miną. Nosił identyfikator z nazwiskiem Curtis, a swoją reakcję na przybycie gościa musiał chyba długo ćwiczyć w domu przed lustrem! Zaczął od lekkiego uśmiechu, a dopiero po nawiązaniu kontaktu wzrokowego z potencjalnym klientem wyszczerzył się od ucha do ucha. W następnej fazie zadarł głowę, z wyrazem życzliwego zainteresowania, co zaakcentował unosząc brew i biorąc do ręki ołówek. Z tą wystudiowaną uprzejmością spytał, czym może służyć, na co Barbara okazała mu swą legitymację służbową. Od razu opadła mu brew, ołówek wysunął się z ręki, a postawa z nadskakującej zmieniła się na czujną. Barbara wyciągnęła te same zdjęcia, które demonstrowała innym, układając obok siebie podobizny Kurejśiego i Kumhara. — Ten człowiek w zeszłym tygodniu został zamordowany — wyjaśniła lakonicznie — a tego zatrzymano w celu złożenia zeznań. Czy widział pan kiedykolwiek któregoś z nich? Zauważyła, że Curtis dyskretnie odetchnął z ulgą, gdy zrozumiał, że tylko o to chodzi. Podczas gdy przyglądał się zdjęciom, Barbara zwróciła uwagę na mosiężny pojemnik stojący na ladzie. Trzymano w nim foldery reklamowe, wśród których wypatrzyła taki sam jak ten znaleziony w hotelowym pokoju Kurejśiego. Przerzuciła więc także inne broszury, z których wynikało, że hotel „Zamek" poprawia swój budżet, oferując specjalne zniżki weekendowe, dansingi, degustacje win i imprezy okolicznościowe z okazji Bożego Narodzenia, sylwestra, walentynek i Wielkiej-nocy. — Tak, rzeczywiście — Curtis po namyśle odpowie dział na pytanie. Barbara podniosła wzrok znad folderów. Zauważyła, że recepcjonista odłożył na bok zdjęcie Kumhara, natomiast fotografię Kurejśiego trzymał w powietrzu między kciukiem a palcem wskazującym. — Widział go pan kiedyś? — powtórzyła pytanie. — Owszem, tak. Zapamiętałem go dobrze, bo jeszcze nigdy nie widziałem, żeby jakiś Azjata pojawił się na balu „skór i koronek". Oni na ogół nie chodzą na takie imprezy. — Jak pan powiedział? — speszyła się Barbara. — „Skóry i koronki"? Zamiast odpowiedzieć, Curtis pogrzebał w mosiężnym pojemniku. Wyciągnął stamtąd folder, którego Barbara przedtem nie zauważyła. Broszurka miała całkiem czarną okładkę, przeciętą po przekątnej białą koronkową wstawką, która dzieliła ją na dwa trójkąty. W górnym widniał nadruk „Skóry", w dolnym „Koronki". Pod tą intrygującą okładką kryło się zaproszenie na zabawę taneczną organizowaną w tym hotelu co miesiąc. Zamieszczone zdjęcia z poprzednich miesięcy nie pozostawiały cienia wątpliwości co do charakteru imprezy. „Punkt dla Trevora Ruddocka" — pomyślała Barbara. — Czy to specjalne dansingi dla homoseksualistów? — spytała Curtisa. — Na prowincji rzadko trafiają się takie rozrywki. — Mamy ciężkie czasy — padła rozsądna odpowiedź. — Kto rezygnuje z dodatkowych źródeł dochodu, nie utrzyma się długo na rynku. Nie dało się ukryć, że mówił prawdę. Właściwie Basil Treves także mógłby się zastanowić nad taką możliwością, robiąc coroczny bilans zysków i strat! — I to na tym dansingu pan widział Kurejśiego? — spytała Barbara. — Z całą pewnością, w zeszłym miesiącu. Jak już po- wiedziałem, na takich spotkaniach rzadko można zobaczyć Azjatę, zresztą w tej części kraju w ogóle nie ma ich wielu. Nic dziwnego, że od razu zwróciłem na niego uwagę, kiedy się tu pojawił. — I jest pan pewien, że przyjechał tu na dansing, nie na kolację ani drinka? — Jestem tego zupełnie pewien, pani sierżant. Z tym że on nie wyglądał ani nie zachowywał się jak typowy pedał. To znaczy: nie był przebrany, no wie pani jak, ani wymalowany, czy z różnymi takimi ozdobkami... Myślę, że to nie było w jego stylu, ale nie ukrywał, po co przyszedł do naszego hotelu. — Żeby poderwać jakiegoś chłoptasia? — Bynajmniej, bo nie był tu sam, a jego towarzysz nie wyglądał na takiego, który dałby się łatwo zostawić na lodzie. — A więc miał tu umówioną randkę? — Chyba tak. Barbara uzyskała więc pierwsze potwierdzenie wynurzeń Trevora Ruddocka na temat skłonności Kurejśiego. Takie jedno zeznanie mimo wszystko nie wystarczyło, aby uwiarygodnić Trevora. — Jak wyglądał ten partner Kurejśiego? — dopytywała. Curtis udzielił jej bardzo ogólnikowej, a przez to prawie bezużytecznej informacji, zgodnie z którą opisywany jegomość miał wszystko średnie — wzrost, budowę i wagę. Na tej podstawie trudno byłoby kogokolwiek rozpoznać, więc Barbara naciskała, czy nie miał jakichś widocznych tatuaży — szczególnie wizerunku pająka na tle pajęczyny poniżej ucha. Co do tego Curtis był w stanie dać precyzyjną odpowiedź: z całą pewnością tajemniczy osobnik nie miał takiego tatuażu! Uzasadnił nawet swoje prze- świadczenie: — Gdybym zobaczył kogoś z tatuażem, na pewno bym go zapamiętał, bo na samą myśl o czymś takim robi mi się słabo. Widzi pani, tak się boję kłucia, że gdybym kiedyś musiał oddać krew, chybabym zemdlał! — Aha, rozumiem — potwierdziła Barbara. — Co też niektórzy wyprawiają ze swoim ciałem dla mody! — Wzdrygnął się, ale po chwili podniósł palec, jakby sobie coś przypomniał: — Zaraz, chwileczkę... Ten typek miał kółko w wardze! Miał też kolczyki w uszach, ale nie zwyczajnie, po jednym, tylko przynajmniej po cztery w każdym uchu! O to jej właśnie chodziło. Kółko w wardze pasowało do opisu dostarczonego przez Trevora Ruddocka. Dotarła więc w końcu przynajmniej do części prawdy — Kurejśi należał do mniejszości seksualnych. Podziękowała Curtisowi za pomoc i wróciła do samochodu. Chwilkę zabrało jej odszukanie papierosów. Zapaliła pod rosnącym nieopodal grabem i rozważała, jakie znaczenie dla śledztwa ma potwierdzenie zeznań Trevo-ra. Azhar mówił, że homoseksualizm wśród muzułmanów uważany jest za grzech śmiertelny, wystarczający, by na zawsze wykluczyć winnego poza nawias rodziny. Można więc wnioskować, że mężczyzna obciążony takimi skłonnościami skrzętnie je ukrywał. Gdyby jednak ktoś ujawnił jego niedozwolone czyny — czy karą za nie musiała być śmierć? Na pewno Kurejśi ciężko obraziłby Malików, gdyby potraktował ich jako przykrywkę dla swego podwójnego życia. Czy jednak nie ukaraliby go dostatecznie, odsyłając w rodzinne strony i pozostawiając do dyspozycji krewnych? Poza tym jeśli homoseksualizm doprowadził go do tragicznego końca na Nez, jaką rolę odgrywał w tym wszystkim Kumhar? A czemu miały służyć telefony do Niemiec i Pakistanu, rozmowy z mułłą i muftim? Do czego był potrzebny adres w Hamburgu czy papiery zdeponowane w sejfie? Barbara ostatni raz zaciągnęła się papierosem i wróciła do wozu. Zapomniała przecież o wizycie Rudiego w dzielnicy przemysłowej! Mogła zasięgnąć języka na ten temat, skoro i tak tu była. Powrót nie zajął jej nawet pięciu minut. Zanim wjechała pomiędzy magazyny, upewniła się najpierw, czy gdzieś w pobliżu nie stoi renault Rudiego. Baraki zbudowane były z prefabrykowanych płyt z blachy falistej w dwóch kolorach — w dolnej części zielone, w górnej srebrzyste jak nierdzewna stal. Przy każdym w przybudówce w cegieł mieściło się biuro. Terenu nie ocieniało ani jedno drzewo, toteż od stalowych blach promieniował taki żar, że w rozgrzanym powietrzu mogłaby powstać fatamorgana. Większość budynków dla wywołania sztucznego przeciągu miała pootwierane na oścież drzwi i okna. Tylko magazyn na końcu alei, ten, w którym przed- tem zniknął Rudi, mimo upału był szczelnie zapieczętowany. Barbara zaparkowała samochód w pewnej odległości od tego magazynu, obok rzędu czerwono-białych pojemników na śmieci, gdzie chwasty więdły od skwaru. Otarła spocone czoło grzbietem dłoni, nie mogąc sobie darować, że nie zabrała wody do picia i wypaliła papierosa, co dodatkowo spotęgowało pragnienie. Potem otworzyła drzwi wozu. Dzielnica przemysłowa rozciągała się wzdłuż dwóch ulic tworzących skrzyżowanie. Po obu ich stronach mieściły się magazyny. Z powodu małej odległości od portu w Parkeston świetnie się nadawały do przechowywania towarów, które właśnie sprowadzono lub też przygotowywano do wywozu. Wyblakłe od słońca szyldy informowały o rodzaju tych towarów — mogły to być urządzenia elektroniczne, porcelana, kryształy, artykuły gospodarstwa domowego bądź maszyny biurowe. Magazynu, który interesował Barbarę, nie wyposażono w duże napisy informacyjne. Dopiero gdy zbliżyła się na jakieś dziesięć metrów, dostrzegła na drzwiach biura małą biała tabliczkę z czarnym napisem „Import ze Wschodu", a pod spodem: „Meble i wyposażenie wnętrz". „No, no, no" — pomyślała, w duchu chyląc czoło przed inspektorem Lynleyem. Jakby słyszała jego pełne satysfakcji słowa: „No i proszę bardzo, sierżancie!" Tam, gdzie w grę wchodziło morderstwo, nie można było mówić o przypadkowym zbiegu okoliczności. Rudi mógł wprawdzie wyskoczyć z biura „Dookoła Świata", bo poczuł nagły przypływ zainteresowania urządzeniem wnętrz lub chciał sobie przemeblować pokój, ale mógł też wiedzieć więcej, niż to ujawnił. Tak czy inaczej, istniał tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać. Drzwi biura były zamknięte, toteż Barbara ostro w nie zastukała. Nikt się nawet nie poruszył, więc zajrzała przez zakurzone okno do środka. Zauważyła tam oznaki świadczące o czyjejś obecności, gdyż na biurku leżało rozpakowane drugie śniadanie — chleb, ser, szynka w plasterkach i jabłko. Barbara zaczęła się już obawiać, że do wnętrza zostają wpuszczone tylko osoby pukające w specjalny, umowny sposób, jednak drugie, mocniejsze stuknięcie spowodowało wyraźne poruszenie wewnątrz magazynu. Przez okno zauważyła, że otworzyły się drzwi między częścią biurową a magazynową. Wyszedł przez nie mężczyzna w okularach, wysoki na jakieś metr osiemdziesiąt, ale tak chudy, że koniec paska od spodni miał przewinięty przez sprzączkę. Starannie zamknął za sobą drzwi, palcem wskazującym poprawił okulary i szybkim krokiem zmierzał do wejścia. — Przepraszam panią najmocniej — usprawiedliwiał się, otwierając. — Kiedy jestem na zapleczu, zawsze zamy kam się od środka. Barbara zauważyła, że mówił z niemieckim akcentem i był zbyt niedbale ubrany jak na biznesmena. Nosił bowiem zwykłe bawełniane spodnie i białą trykotową koszulkę, a tenisówki miał nałożone na bose stopy. Na jego opalonej twarzy sterczały szczeciniaste wąsiki, jasnobrązowe tak jak włosy. — Jestem z Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego Scotland Yardu — przedstawiła się Barbara, prezentując swoją legitymację służbową. Oglądając ją, marszczył brwi, ale gdy podnosił wzrok — minę miał na poły niewinną, na poły czujną. Nie zadawał żadnych pytań ani w ogóle się nie odzywał, czekając, aż Barbara przemówi pierwsza. Kiedy to nie następowało, zwinął w trąbkę plasterek szynki i trzymając go w palcach jak cygaro, odgryzł kawałek. Barbara wiedziała z doświadczenia, że ludzie rzadko potrafią zachować milczenie w kontaktach z policją. Ten Niemiec najwidoczniej umiał na dłużej nabrać wody w usta. Wyciągnęła więc, już po raz trzeci tego dnia, zdjęcia Ha-tima Kurejśiego i Fahda Kumhara. Niemiec, przeglądając je, ponownie ugryzł trochę szynki i sięgnął na odmianę po plasterek sera. — Tego widziałem — stwierdził, wskazując fotografię Kurejśiego. — A tego drugiego nie. Mówił nieco mniej płynną angielszczyzną niż Rudi. — A gdzie go pan widział? — spytała Barbara. — W gazecie — odpowiedział Niemiec, układając ser na kromce ciemnego chleba. — To jego zabili w zeszłym tygodniu, prawda? Widziałem jego zdjęcie w gazecie z soboty albo z niedzieli, nie pamiętam. Wgryzł się w swoją kanapkę i powoli ją żuł. Nie miał nic do popicia, ale najwyraźniej nie przeszkadzał mu upał, słona wędlina ani gumowata konsystencja chleba z serem. Natomiast Barbarze na sam ten widok jeszcze bardziej zachciało się pić. — A przedtem, zanim napisali o nim w prasie? — Czy go widziałem wcześniej? — uściślił pytanie. — Nie, wcześniej nie. A dlaczego pani pyta? — Ponieważ w jego rzeczach znaleziono list przewozowy z pańskiej firmy. Trzymał go w sejfie bankowym. — To rzeczywiście dziwne. — Niemiec z wrażenia aż przestał żuć kęs, który miał w ustach. — Mogę jeszcze raz zobaczyć? Podniósł zdjęcie, aby mu się dokładniej przyjrzeć. Barbara zauważyła przy tym jego delikatne palce o błyszczących paznokciach. — Jeśli ktoś przechowuje jakiś dokument w sejfie bankowym, to znaczy, że uważa go za ważny. — Barbara próbowała myśleć głośno. — W przeciwnym razie to nie miałoby sensu, prawda? — Tak, tak, rzeczywiście — szybko zgodził się indagowany. — Czasem przechowuje się taki list przewozowy, jeśli odnotowuje on jakąś poważną transakcję. Gdyby na przykład ten pan zamówił meble, których akurat nie mieliśmy na składzie, i zapłacił z góry... — Tylko że na tym rachunku nic nie zostało odnotowane — ucięła te rozważania Barbara. — Oprócz nazwy i adresu firmy. Poza tym blankiet był czysty. Stwierdzenie to wprowadziło Niemca w jeszcze większe zakłopotanie. — To ja już nie umiem powiedzieć — skapitulował. — Może dostał ten kwit od kogoś innego? Albo dopiero pla nował, że zleci nam sprowadzenie ze Wschodu jakichś me bli... Wzruszył ramionami i wydął wargi w międzynarodowym kodzie oznaczającym: „Diabli wiedzą!" To, co powiedział, nie było pozbawione sensu, ale tylko jako próba wyjaśnienia, skąd kwit bagażowy wziął się u Kurejśiego. Ale żeby się dowiedzieć, dlaczego był przechowywany w sejfie bankowym — trzeba by wykonać duży przeskok myślowy. — Pewnie pan ma rację — przyznała głośno. — Ale je śli już tu jestem, czy mogłabym przy okazji obejrzeć wasze towary? Też chciałabym już zmienić swoje meble... Niemiec skinął głową, odgryzając następny kęs chleba z serem. Z biurka wyciągnął kołonotatnik, a za nim drugi i trzeci. Jedną ręką je otworzył, a drugą zwinął w rulonik następny plasterek szynki. Kolonotatniki okazały się katalogami oferującymi szeroki asortyment pozycji, od umeblowania sypialni do sprzętu kuchennego i lamp. — Nie trzymacie państwo tego wszystkiego w magazynie? — zagadnęła Barbara, dodając w myśli: „Jeśli nie trzymacie, to po cholerę wam magazyn?" — Ależ mamy tu całe partie towaru! — żarliwie zapewnił chudzielec. — Wszystko jest na zapleczu. — Świetnie! — ożywiła się Barbara. — Czy mogłabym je zobaczyć? Nie potrafię wyobrazić sobie tych mebli tylko na podstawie zdjęć. — Nasze zapasy są na wyczerpaniu. — Po raz pierwszy w jego głosie zabrzmiał pewien niepokój. — Gdyby pani zechciała przyjść kiedy indziej, na przykład w przyszłym tygodniu... — Ależ chciałabym tylko przyjrzeć się temu, żeby mieć wyobrażenie o ich wielkości i rodzaju obić, zanim się na coś zdecyduję — naciskała Barbara przymilnym tonem. Nie przekonała go do końca, mimo to ustąpił, choć niechętnie i z zastrzeżeniem: — Jeśli tylko nie będzie przeszkadzać pani kurz ani ze psuta toaleta... Zapewniła go, że nie będzie na to zważać. Czy ktoś, kto szuka trzyczęściowego kompletu wypoczynkowego, może się przejmować takimi drobiazgami? Toteż poszła w ślad za nim do pomieszczenia za wewnętrznymi drzwiami. Nie wiedziała dokładnie, co właściwie spodziewała się zobaczyć. Na pewno jednak w dusznej norze magazynu nie znalazła sprzętu do montowania filmów porno, nagranych już kaset, skrzynek z materiałami wybuchowymi ani wyposażenia rusznikarni. Zaplecze baraku okazało się typowym składem mebli, gdzie w trzech rzędach stały wersalki, stoły jadalne, fotele, lampy i ramy łóżek. Rzeczywiście zapasy były dość szczupłe, a folię zabezpieczającą obicia pokrywała gruba warstwa kurzu. Jednak nawet przy bardzo bujnej wyobraźni trudno byłoby domyślać się czegokolwiek innego na miejscu tych mebli. O toalecie Niemiec też powiedział prawdę. Całe wnętrze magazynu przesiąkło smrodem nieczystości, jakby przynajmniej dwieście osób załatwiało się tam, nie spuszczając wody. Barbara zlokalizowała źródło tego fetoru, znajdujące się za wpółprzymkniętymi drzwiami w przeciwległym końcu budynku. Zawartość sedesu przelewała się przez wierzch, a cuchnące ścieki tworzyły kałużę na dobre pięć metrów. Chudy Niemiec namierzył kierunek jej spojrzenia. — Tak mi przykro, wiem, że to bardzo nieprzyjemne — sumitował się. — Już trzy razy dzwoniłem po hydraulika, ale dotąd bez skutku. Czym prędzej pospieszył zamknąć drzwi ubikacji, starannie omijając kałużę nieczystości. Po drodze natknął się na koc i przesiąkniętą wilgocią poduszkę, które leżały na podłodze obok rzędu zakurzonych szaf. Podniósł je, koc złożył i umieścił na najbliższej szafie, a poduszkę wrzucił do kosza na śmieci. Wrócił do Barbary, wyciągając z kieszeni wojskowy scyzoryk. — Nasze kanapy są w bardzo dobrym gatunku — za chwalał. — Mają obicia ręcznej roboty. Wolałaby pani weł niane czy jedwabne? — Tak, zauważyłam, że to solidne materiały — zgodziła się. — Nie musi pan zdejmować tej folii. — Nie chce pani obejrzeć ich z bliska? — Widziałam już to, co chciałam. Dziękuję bardzo. Zobaczyła więc na własne oczy, że magazyn nie różnił się od innych podobnych. Z jednego końca miał rozsuwane wrota, wciągane w metalową framugę, aby nie utrudniać wjazdu ciężarówek. O tym, że istotnie wjeżdżały i wyjeżdżały stamtąd ciężarówki, świadczyła pusta przestrzeń między tymi wrotami a szczytową ścianą budynku. Na betonowej posadzce zostały plamy po oleju napędowym, przypominające zarysy kontynentów na mapie. Barbara przeszła w tamten koniec budynku, udając, że zagląda pod foliowe pokrowce mebli. Barak nie miał izolacji cieplnej, toteż wewnątrz panowała temperatura jak w łaźni parowej. Barbara czuła, jak strużki potu ściekają jej po plecach i między piersiami. — Czy to gorąco nie szkodzi meblom? — udała zainte- resowanie. — Czy na przykład nie przesusza ich nadmiernie? — Sprowadzamy te meble z krajów Wschodu, gdzie panują nieporównanie większe upały niż w Anglii — uspokoił ją magazynier. — Pewnie ma pan słuszność — nie oponowała Barbara. Nachyliła się, aby dokładnie obejrzeć plamy ropy na posadzce. Cztery z nich były zestarzałe i olej zastygł na nich w małe wzgórki, wyglądające jak makieta gór na mapie plastycznej. Trzy natomiast musiały powstać niedawno, a na jednej z nich odbił się ślad bosej ludzkiej stopy. Kiedy się wyprostowała, zauważyła, że magazynier przygląda się jej z wyraźnym zakłopotaniem, wodząc wzrokiem od niej do mebli i plam na podłodze. — Czy coś jest nie w porządku? — spytał z niepokojem. — Powinien pan kazać to sprzątnąć — wskazała palcem na plamy z ropy. — Ktoś może się na nich pośliznąć i złamać nogę, szczególnie gdyby biegał na bosaka. — Tak, oczywiście — przytaknął skwapliwie. Barbara nie miała powodu, aby przeciągać tę wizytę, choć czuła przez skórę, że nie dowiedziała się wszystkiego. Gdyby przynajmniej się domyślała, czego właściwie szu- ka... Nie zauważyła jednak śladów żadnej podejrzanej dzia- łalności. Powodowała się głównie wewnętrznym prze- świadczeniem, opartym na czystym instynkcie. Jak jednak mogła słuchać tego głosu, jeśli sama krytykowała Emily za uleganie takim podszeptom? Instynkt to dobra rzecz, ale do prawidłowego postępowania potrzebne są przede wszystkim dowody. Jednak Rudi wymknął się z biura podróży w kilka minut po jej wizycie i skierował się, jak po sznurku, do tego samego magazynu! Jeśli to miałby być fakt bez znaczenia, to co w ogóle ma znaczenie? Westchnęła, zastanawiając się, czy ten głos wewnętrzny nie jest przypadkiem zwykłym burczeniem w brzuchu, spowodowanym nierozważnym pozostawieniem w barze jednej trzeciej torebki chipsów? Pogrzebała w swojej torbie i wyciągnęła notatnik. Napisała na wyrwanej z niego kartce numer telefonu do hotelu „Pod Spalonym Domem" i wręczyła świstek Niemcowi, prosząc, aby do niej zadzwonił, gdyby przypomniał sobie coś istotnego dla sprawy — szczególnie to, w jaki sposób kwit bagażowy jego firmy trafił do rąk denata. Magazynier dokładnie obejrzał karteczkę, złożył ją we dwoje, potem na czworo i wsunął do kieszeni spodni. — No więc, jeśli zobaczyła już pani wszystko... — za czął wymownie, wskazując uprzejmym gestem kierunek do biura. Tam Barbara przeszła już na rutynowe formuły. Podziękowała mu za pomoc, pouczyła o powadze sytuacji i podkreśliła ważność współpracy obywateli z policją. — Rozumiem, pani sierżant — zgodził się skwapliwie magazynier. — Już próbuję wygrzebać z pamięci, co mogło łączyć tego pana z naszą firmą. — To świetnie — odpowiedziała machinalnie, poprawiając pasek torby na ramieniu. Jednak gdy już szła do drzwi, przypomniała sobie, czego kiedyś ją uczono z historii Europy. Sformułowała więc perfidne pytanie: — Pan mówi z takim akcentem... Czy pan czasem nie pochodzi z Austrii? Może z Wiednia albo z Salzburga... Osiągnęła zamierzony cel, bo magazynier ze świętym oburzeniem chwycił się za serce. — Ależ, proszę pani, jestem Niemcem! — oświadczył. — Przepraszam, pomyliłam się... A skąd pan pochodzi, jeśli można wiedzieć? — Z Hamburga! — odparł dumnie. „Skądże by indziej?"— pomyślała. — Czy mogłabym prosić o pana nazwisko? Potrzebne mi do raportu. — Proszę bardzo, nazywam się Reuchlein. Klaus Reuchlein. — Nawet kurtuazyjnie przeliterował. W wyobraźni Barbara usłyszała śmiech inspektora Lyn-leya. — Kreuzhage podał, że Reuchlein opłacał czynsz za dwa mieszkania na Oskarstrasse 15 — relacjonowała Barbara. — Ale mówił też, że te mieszkania są strasznie małe, tylko pokój z kuchnią i łazienką, więc jeśli klient miał dość szmalu, mógł korzystać z dwóch mieszkań naraz — jedno przerobić na sypialnię, a drugie na salon. Szczególnie jeśli lubił przyjmować gości, a nie chciał, żeby siadali na jego łóżku. Kreuzhage uprzedzał, żeby sam fakt wynajmowania dwóch mieszkań nie wzbudzał w nas od razu podejrzeń. Mogło to natomiast wydać się podejrzane Kurejśie-mu, gdyż w Pakistanie ludzie mieszkają w bardziej prymitywnych warunkach. — A ten Reuchlein, który wynajmował te mieszkania, na pewno miał na imię Klaus? — upewniała się Emily. — Na pewno. Barbara dopiła resztę soku z marchwi, którym poczęstowała ją Emily. Starała się przy tym nie skrzywić. „Nic dziwnego, że ludzie, którzy się zdrowo odżywiają, są tacy cholernie chudzi" — myślała. „Przecież tych świństw nie można zjeść dużo". — Kreuzhage twierdzi, że jeden z jego ludzi widział umowę wynajmu podpisaną przez Reuchleina. To ten sam facet, chyba że w Niemczech co drugi się tak nazywa, jak u nas John Smith! Emily przytaknęła. Przed oczami miała grafik, na którym wypisywała zadania do wykonania i numery służbowe funkcjonariuszy. Pięć dni temu wpisała tam pozycję pod kryptonimem Al, a dziś była już przy A320. — Pewnie na nim zamkniemy tę sprawę! — ucieszyła się. — Czuję to, Barb. Ten Reuchlein to akurat dobry ha czyk na naszego żarliwego bojownika. Dosyć już bronił swoich ludzi przed nami, najwyższy czas, aby ktoś uchro nił ich przed nim! Przed przyjazdem na komendę Barbara wstąpiła do hotelu „Pod Spalonym Domem", gdzie odebrała wiadomość, że „otrzymano informację w związku ze sprawą hambur-ską". Oznaczało to, że telefonował nadkomisarz Kreuzha-ge. Natychmiast do niego oddzwoniła, pogryzając kanapkę z serem i piklami, którą przygotował dla niej Basil Treves. Musiała go przy tym delikatnie wyprosić z pokoju, aby nie podsłuchiwał jej rozmowy. Kreuzhage potwierdził jej podejrzenia, że podany przez nią adres w Hamburgu odpowiada numerowi telefonu, pod który Kurejśi dzwonił z hotelu. Barbara poczuła wówczas to samo, co teraz Emily — wzrastającą pewność, że zbliżają się już do rozwiązania zagadki. Pewność ta nie szła jednak w parze z obserwacjami w magazynie firmy „Import ze Wschodu", który niczym się nie różnił od innych... może najwyżej zapchanym sedesem i poduszką na podłodze. Zamiast gotowych odpowiedzi w umyśle Barbary pojawiały się coraz to nowe pytania. Intuicja podpowiadała, że wszystko, co tego dnia widziała i słyszała, miało jakiś związek, jeśli nie z morderstwem Kurejśiego, to przynajmniej ze sobą nawzajem. Rozsądek jej nie był jednak w stanie rozgryźć charakteru tych powiązań. Do gabinetu weszła Belinda Warner i zameldowała: — Pani inspektor, sprawdziłam książkę raportów i wy notowałam wszystko, co było podejrzane. Chce pani zapo znać się z tym już teraz czy dopiero na odprawie? Emily, zamiast odpowiedzieć, wyciągnęła rękę po listę. — Z tego zrobimy stryczek, na którym go powiesimy — wyjaśniła Barbarze. Był to kilkustronicowy wydruk komputerowy wszelkich większych i mniejszych wykroczeń, które zgłoszono policji w Balford od początku roku. Posterunkowa Warner zaznaczyła żółtym markerem te występki, które wydawały się podejrzane. Emily odczytała te pozycje na głos. Od stycznia skradziono sześć samochodów — co miesiąc jeden. Wszystkie odnaleziono na przestrzeni od kanału przypływowego przez Horsey Island do pola golfowego w Clacton-on-Sea. Pod drzwi dyrektorki szkoły podstawowej podrzucano zdechłe króliki. Odnotowano cztery przypadki podpalenia — dwa w po- jemnikach na śmieci, jedno w dawnym bunkrze na brzegu Wadę i jedno na cmentarzu, gdzie równocześnie miało miejsce włamanie do grobowca i zbezczeszczenie go napisami. Dokonano włamania do pięciu skrytek w plażowej szatni. Zgłoszono dwadzieścia siedem przypadków kradzieży, w tym również włamania do mieszkań, rozbicie automatu wrzutowego w pralni samoobsługowej, okradanie domków plażowych i kasy w chińskim barze wydającym posiłki na wynos. Jakiejś kobiecie na molu wyrwano torebkę. Z wypożyczalni łódek na przystani skradziono trzy motorówki, z których jedną odnaleziono podczas odpływu na południowym wybrzeżu Skipper's Island, a dwie, z zatartymi silnikami, pośrodku brodu na Wadę. Przy tym ostatnim meldunku Emily pokręciła głową z niesmakiem. — Gdyby Charlie Spencer poświęcił swoim łódkom choćby połowę tej uwagi, z jaką śledzi wyniki wyścigów w Newmarket, nie mielibyśmy z nim kłopotów — zauważyła. Barbara jednak myślała w tym momencie o czym innym. Próbowała skojarzyć to, co widziała i słyszała wczoraj po południu, z tym, co odkryła wieczorem, a wszystko razem z treścią jednego z raportów. Zachodziła w głowę, dlaczego wcześniej na to nie wpadła. Przecież Rachel Win-field ujawniła jej te fakty, tylko ona nie od razu potrafiła je powiązać z czym trzeba. — Czy mogłabyś jeszcze wrócić do tych domków plażo wych, Em? — poprosiła. — Co z nich skradziono? Emily podniosła oczy znad wydruku. — No wiesz, Barb! Chyba nie myślisz, że te włamania mają jakiś związek z naszą sprawą? — Może nie z zabójstwem Kurejśiego — zgodziła się Barbara — ale do czegoś mi to pasuje. Co stamtąd zginęło? Emily przerzuciła kilka kartek. Zaczęła czytać wzmiankowany raport dokładniej niż za pierwszym razem, ale od razu go wyśmiała. — Solniczki, młynki do pieprzu... O rany, toż to same rupiecie! Komu potrzebna jest makatka albo komplet do badmintona? Co innego zwinąć komuś kuchenkę gazową, bo można jej używać albo w najgorszym razie ją sprzedać. Ale po co komuś oprawiona fotografia czyjejś prababki pod parasolem? — Otóż to właśnie! — podchwyciła Barbara. — Na te rzeczy rzucają się handlarze starzyzną. Właśnie takie rupiecie Ruddockowie wynosili z salonu do samochodu, kiedy u nich byłam. Dokładnie to samo znalazłam wczoraj w plecaku Trevora na molu. Po pożegnaniu z Rachel Win-field kradł różne drobiazgi z domków plażowych, aby je sprzedawać na utrzymanie rodziny. — A więc, jeśli się nie mylisz... — Głowę daje, że nie! — ...to chłopak jest poza podejrzeniem — dokończyła Emily, nachylając się nad raportem. — Ale to, do jasnej cholery, znów wskazuje na Malika! W tym momencie zadzwonił telefon, więc zaklęła pod nosem. — Tu Barlow — rzuciła do słuchawki. — To ty, Frank? Świetnie się spisałeś. Zabierz go od razu na przesłuchanie, a my zaraz do ciebie przyjdziemy. Odłożyła słuchawkę i rzuciła na biurko listę zgłoszonych przestępstw. — Wiemy już, czyje odciski znaleziono w nissanie Ku rejśiego — poinformowała Barbarę. — Posterunkowy Eyre właśnie przywiózł nam delikwenta. Delikwenta osadzono w tym samym pokoju przesłuchań, gdzie przedtem siedział Fahd Kumhar. Barbarze wystarczyło jedno spojrzenie, aby stwierdzić, że to właśnie jest domniemany kochanek Kuręjsiego, gdyż idealnie pasował do opisu. Drobny, szczupły człowieczek, o krótko przystrzyżonych blond włosach, miał złote kółko przeciągnięte przez brew, a uszy poprzebijane kolczykami o różnych kształtach. Z jednego płatka zwisała mu nawet zwykła agrafka z plastikową główką — taka, jaką zwykle spina się niemowlęce pieluszki. W jego wardze również tkwiło kółko, tym razem srebrne, z dyndającą kuleczką. Młody człowiek miał na sobie obcisłą koszulkę z odprutymi rękawami, aby uwidocznić tatuaż na bicepsie. Z daleka rysunek przypominał dużą lilię, pod którą widniały słowa: „Odwiedź mnie". Jednak bliższe oględziny ujawniały, że miejsce słupka kwiatu zajmował... penis! „Cóż za subtelna aluzja!" — pomyślała z ironią Barbara. — Pan Cliff Hegarty, prawda? — zagaiła Emily, zamykając za sobą drzwi. — To ładnie, że zgodził się pan odpowiedzieć na nasze pytania. — A miałem inne wyjście? — zareplikował Hegarty, odsłaniając tak białe i równe zęby, jakich Barbara jeszcze nigdy nie widziała. — Dwóch chłopów jak byki przyszło i uprzejmie zapytało, czy nie pofatygowałbym się z nimi na komendę. Lubię, kiedy gliny tak stawiają sprawę, jakby człowiek miał jakiś wybór. Emily nie traciła czasu na zbędne wstępy. Oznajmiła Hegarty'emu, że jego odciski palców wykryto w samochodzie należącym do zamordowanego mężczyzny nazwiskiem Hatim Kurejśi. Samochód również znaleziono na miejscu zbrodni. Poprosiła więc Hegarty'ego o wyjaśnienie, skąd wzięły się tam ślady jego linii papilarnych. Młody człowiek założył ręce na piersi, uwydatniając przy tym swój tatuaż. — Gdybym chciał, mógłbym porozumieć się z moim adwokatem, prawda? — zapytał, a w kółku przewleczonym przez jego wargę odbiło się światło lampy sufitowej. — Oczywiście, ma pan do tego prawo — zapewniła go Emily. — Ciekawe tylko, że jeszcze nie przedstawiłam panu zarzutów, a już myśli pan o adwokacie. — Nie powiedziałem wcale, że potrzebuję adwokata ani że chcę go wezwać, tylko że mógłbym to zrobić, gdybym chciał. — Dobrze, ale do czego pan właściwie zmierza? Cliff jak jaszczurka wysunął język i oblizał wargi. — Chętnie wam powiem, co chcecie wiedzieć, ale musicie mi zagwarantować, że moje nazwisko nie dostanie się do prasy. — Nie mam zwyczaju niczego nikomu gwarantować — odrzekła Emily, siadając naprzeciwko niego przy stole. — A człowiek, którego odciski palców znaleziono na miejscu zbrodni, w ogóle nie ma podstaw do wysuwania jakichkolwiek żądań. — W takim razie nie będę z wami rozmawiał. — Panie Hegarty! — wtrąciła się Barbara. — Otrzymaliśmy z Londynu wyciąg z rejestru przestępców, w którym figurują pana odciski palców. Chyba nie muszę panu tłumaczyć, że kto raz został wciągnięty do policyjnych rejestrów, ryzykuje odsiadkę, jeśli jego odciski pojawiają się w sprawie o morderstwo. — Nikomu nie zrobiłem krzywdy! — bronił się Hegarty. — Ani w Londynie, ani gdzie indziej. Nie jestem żadnym przestępcą, bo nikogo do niczego nie zmuszałem. Obaj byliśmy dorośli, a on za to płacił. Powinniście raczej ścigać prawdziwych przestępców, a nie ludzi, którzy uczciwie sprzedają swoje ciało. W końcu górnicy i kopacze rowów też to robią! Emily nie chciała dyskutować o tym szokującym porównaniu męskich prostytutek z pracownikami fizycznymi. — Niech pan posłucha — przekonywała. — Adwokat nie uchroni pana przed dziennikarzami, jeśli tylko do tego jest panu potrzebny. Ja też nie mogę zagwarantować, że re porter „Standardu" nie będzie siedział na wycieraczce pod pana drzwiami, zanim jeszcze pan wróci do domu. Ale im szybciej zakończymy przesłuchanie, tym mniejsze prawdo podobieństwo, że do tego dojdzie. Cliff zastanawiał się, coraz bardziej nerwowo oblizując wargi. Napinał przy tym mięśnie ramion, co sprawiało, że falliczny słupek wytatuowanej lilii wyginał się kusząco. — Widzicie, to jest tak — zdecydował się w końcu. — Żyję z jednym facetem już od jakiegoś czasu. Dokładnie od czterech lat. Nie chciałbym, żeby wiedział o... no, o tym, co chcę wam powiedzieć. Już coś podejrzewa, ale o niczym nie wie, i chciałbym, żeby tak zostało. Emily przeglądała książkę wejść, którą zabrała z biura przepustek, schodząc na dół. — Prowadzi pan własną firmę, prawda? — zauważyła pozornie bez związku ze sprawą. — Kurczę, nie powiem przecież Gerry'emu, że przesłu- chiwaliście mnie w związku z „Rozrywkami"! Jemu to się nigdy nie podobało i zawsze mnie namawiał, żebym to rzucił i wziął się do jakiejś uczciwej roboty — to znaczy: uczciwej w jego rozumieniu. Gdyby teraz się dowiedział, że miałem kłopoty z glinami... — Pana firma znajduje się w dzielnicy przemysłowej, prawda? — ciągnęła Emily jakby nigdy nic. — Mieszczą się tam również zakłady „Malik i Syn", gdzie pracował pan Kurejśi. Przesłuchujemy na tę okoliczność wszystkich przedsiębiorców, którzy prowadzą działalność w tej dzielnicy. Czy to wytłumaczenie pana satysfakcjonuje? Hegarty wypuścił ze świstem powietrze. Chyba dopiero teraz zrozumiał przekazaną pośrednio treść. — Tak, to może być. W porządku — odpowiedział. — Dobrze więc, zaczynamy. — Emily szybko włączyła magnetofon kasetowy. — Na początek: jak pan poznał Kurejśiego? Bo zakładamy, że pan go znał, i chyba słusznie? — Zgadza się — odpowiedział Hegarty. — Znalem go. Poznali się na rynku w Clacton, gdzie Cliff chętnie chadzał, kiedy był na bieżąco z pracą. Wyszedł niby po zakupy, a w rzeczywistości chciał, jak się wyraził, „zrobić skok w bok". Twierdził, że to dobry sposób na nudę, kiedy się dzień w dzień obcuje z tym samym facetem. To był „skok w bok" i tyle. Zauważył Kurejśiego, kiedy ten wybierał jakieś szaliki — podróbki Hermesa. Nie poświęcił mu żywszej myśli, bo — według własnych słów — raczej nie gustował w ciemnym mięsie, ale w którymś momencie Azjata podniósł głowę i puścił do niego oko. — Nieraz przedtem widywałem go w pobliżu zakładów Malika — opowiadał dalej. — Jednak nie znałem go osobi ście i nigdy o nim nie myślałem. Dopiero kiedy tak na mnie popatrzył, zrozumiałem, co jest grane. To było spoj rzenie typowego pedzia, bez pudła! Wystarczyło, że skręci łem do sracza, a posunął za mną jak po sznurku. I tak to się zaczęło. „Tak rodzi się miłość" — pomyślała Barbara nie bez ironii. Hegarty wyznał też, że chciał potraktować tę znajomość jako sporadyczną przygodę, jakich wiele zdarzało mu się w tym miejscu. Tymczasem Kurejśi wyobrażał to sobie zupełnie inaczej. Dążył do utrzymywania stałego — choćby potajemnego — związku, a to, że Cliff miał już innego partnera, nawet mu odpowiadało. — Powiedział mi, że zaręczył się z córką Malika, ale ich małżeństwo istniałoby tylko na papierze. Ona potrzebowała go jako legalnej przykrywki, tak samo jak on. — Czyżby ta dziewczyna Malików była lesbijką? — wmieszała się Barbara. — Nie, ona jest w ciąży — sprostował Hegarty. — Przy- najmniej tyle Hat mi powiedział. „Niech to diabli!" — pomyślała Barbara, a głośno zapytała: — Czy on był tego pewien? — Podobno sama mu to wyznała, kiedy spotkali się po raz pierwszy. Jemu to pasowało, bo mówił, że dla niego dmuchać babę to ciężka mordęga. W takim układzie mógł uznać dziecko za swoje, jakby odwalił mężowski obowiązek w noc poślubną, a gdyby to jeszcze był chłopak — nie musiałby już więcej zawracać sobie głowy żoną. — I przez cały czas kręciłby z panem? — Tak planowaliśmy... Jak powiedziałem, mnie to też pasowało, bo jeden i ten sam facet na okrągło już mi się trochę znudził... — Wykonał gest zbliżony do wzruszenia ramionami. — Z nim mógłbym od czasu do czasu kombinować na boku, a nie tylko w kółko Gerry i Gerry... Emily wyciągała z Hegarty'ego dalsze zwierzenia, podczas gdy umysł Barbary pracował wciąż na intensywnych obrotach. Jeśli Salija Malik spodziewała się dziecka, które- go ojcem nie był Kurejśi, to mógł nim być tylko jeden człowiek. Zdanie: „Zycie zaczyna się teraz" — nabrało zupełnie innego wydźwięku, podobnie jak fakt, że Theo Shaw nie miał alibi na tę noc, kiedy dokonano morderstwa. Wystarczyło, żeby wyprowadził swój jacht z przystani i popłynął w dół kanałem, okrążając przylądek Nez. W ten sposób dostałby się do miejsca, gdzie dokonał żywota Hatim Kurejśi. Nasuwało się tylko pytanie, czy mógł niepostrzeżenie wyprowadzić jacht z przystani. — Spotykaliśmy się w bunkrze na plaży — zeznawał tymczasem Hegarty. — To było jedyne bezpieczne miejsce. Hat miał chatę w Alejach, gdzie szykował się zamieszkać po ślubie z tą dziewczyną, ale Gerry pracował po nocach, wykańczając właśnie te chałupę. — A kiedy Gerry pracował w nocy, pan spotykał się z Kurejśim? — Tak właśnie było. Nie mogli się spotykać w hotelu „Pod Spalonym Domem", gdyż obawiali się, że „ten złamany kutas Treves" — jak określał go Hegarty — wygada się przed kimś, szczególnie przed Akramem Malikiem, z którym razem zasiadał w radzie miejskiej. Odpadało również Jaywick Sands, gdyż w tak małym osiedlu plotki rozeszłyby się szybko i dotarły do Gerry'ego, który nie zniósłby zdrady ze strony kochanka. — AIDS i tak dalej... — Hegarty próbował usprawiedli wić przed policją to niezrozumiałe (jego zdaniem) postępo wanie Gerry'ego. Dlatego też umawiali się w starym bunkrze. W noc śmierci Kurejśiego także tam na niego czekał. — Widziałem, jak to się stało — wyznał, a oczy zaszły mu mgłą, jakby powtórnie przywołał na pamięć wspo mnienie tamtego wieczoru. — Było ciemno, ale zdążyłem zobaczyć światła jego wozu, kiedy zajeżdżał na parking u skraju klifów. Podszedł do schodków i rozejrzał się, jak by słyszał coś podejrzanego. Mogę to stwierdzić z całą pew nością, bo widziałem jego sylwetkę. Kurejśi zaczął spadać nie od - dajmy na to — piątego schodka, lecz od samej góry. Staczał się ciężko, na łeb, na szyję, aż do podnóża klifu. — Po prostu zamarłem... — Hegarty aż się spocił przy tych wynurzeniach, a kuleczka przy kolczyku w jego wardze podskakiwała. — Nie wiedziałem, co mam robić. Nie wierzyłem własnym oczom... Myślałem, że zaraz wstanie, otrzepie się i wybuchnie śmiechem albo najwyżej będzie zakłopotany... I wtedy zobaczyłem tego drugiego. — Był tam ktoś jeszcze? — podchwyciła szybko Emily. — Tak, schowany w krzakach na skraju klifu. Hegarty opisał tę scenę tak, jak ją widział: z krzaków wysunęła się jakaś postać, zatrzymała się u szczytu schodów, usunęła coś z żelaznych balasków po każdej stronie i wycofała się w mrok. — Wtedy zrozumiałem, że ktoś go zwyczajnie wykoń czył — podsumował Hegarty. Rachel podpisywała się z zakrętasem na każdym dokumencie, który jej podsuwał pan Dobson. W jego biurze panował taki upał, że uda przylepiały się jej do krzesła, a kropelki potu ściekały z czoła po brwiach jak łzy. W tym dniu jednak nie zbierało się jej na płacz — była to ostatnia czynność, która przyszłaby jej na myśl. Wykorzystała przerwę na lunch, aby pomknąć na rowerze do „Przytulnych Gniazdek". Gnała jak wściekła, nie zważając na upał, ruch uliczny ani na pieszych, aby zdążyć rozmówić się z panem Dobsonem, zanim ktoś sprzątnie jej sprzed nosa ostatnie wolne mieszkanie. Ożywiał ją tak podniosły nastrój, że nie próbowała nawet uchylać głowy przed spojrzeniami ciekawskich. Niech się gapi, kto chce — grunt, że rysowały się przed nią konkretne widoki na przyszłość. Szczerze wierzyła w to, co poprzedniego dnia powiedziała Salii. Zapewniła ją wtedy, że Theo na pewno do niej wróci, nie pozostawi jej samej sobie. To nie było w jego stylu, opuszczać ukochaną osobę, zwłaszcza gdy tak go potrzebowała. Nie liczyła jednak, że Agata Shaw tak fatalnie pomiesza jej szyki. Już w dziesięć minut po otwarciu sklepu Rachel dowiedziała się o wylewie, którego doznała starsza pani Shaw. Stan jej zdrowia był tematem plotek na całej High Street. Ledwie Rachel i Connie zdążyły przygotować największą gablotę z naszyjnikami i bransoletami — a już do ich sklepu wpadł pan Unsworth, właściciel księgarni, trzymając w ręku kartę z życzeniami powrotu do zdrowia. — O co chodzi? — chciała wiedzieć Connie. Trudno było się tego domyślić na podstawie karty, większej niż normalna i wyciętej w ksztacie królika. Bardziej nadawała by się do przesłania życzeń wielkanocnych dziecku niż do zbierania podpisów pod pozdrowieniami dla kobiety ba lansującej na krawędzi życia i śmierci. Te trzy słowa wystarczyły, aby pan Unsworth zaczął się rozwodzić nad „atakiem apopleksji", jak określił wylew pani Shaw. Lubił bowiem dodawać sobie powagi, używając w rozmowie trudnych, niezrozumiałych słów. Uczył się ich, wertując słowniki wyrazów obcych w przerwach między obsługiwaniem klientów. Jego wyszukane słownictwo nie wywarło jednak wrażenia na Connie, którą mało co obchodziło prócz tańca towarzyskiego i sprzedawania biżuterii. — O czym ty pieprzysz, Alfie? I bez tego mamy kupę roboty! — sprowadziła sąsiada na ziemię. To skłoniło pana Unswortha do porzucenia słownikowych zwrotów na rzecz bardziej potocznej mowy. — Starej Agacie Shaw coś pękło w mózgu. To stało się wczoraj, na oczach Mary Ellis. Zabrali ją do szpitala i leży tam, podłączona do różnych maszyn. Wystarczyła kilkuminutowa rozmowa, aby dowiedzieć się szczegółów. Najważniejsze wydawały się rokowania dla pani Shaw. Connie interesowała się nimi, gdyż powrót do zdrowia tak aktywnej działaczki oznaczał wcielenie w życie jej planów rozwoju miasta, korzystnych dla wszystkich właścicieli sklepów przy High Street. Dla Rachel z kolei stan zdrowia pani Shaw miał wpływ na przyszłe postępowanie jej wnuka. Jasne bowiem, że w normalnych warunkach Theo spełniłby swój obowiązek wobec Salii, ale w obliczu tragedii rodzinnej trudno byłoby od niego wy- magać, aby brał na swoje barki ciężar małżeństwa i ojcostwa. Według informacji pana Unswortha — który słyszał o tym od pana Hodge'a z piekarni, ten zaś od pani Barri-gan, ciotki Mary Ellis — choroba pani Shaw stanowiła katastrofę dla całej rodziny. Rachel wydawało się początkowo, że skoro babcia żyje — jej wnuk przypomni sobie o swoich męskich zobowiązaniach, ale kiedy pan Unsworth opisał dokładniej aktualny stan Agaty Shaw — zmieniła zdanie. Z ust księgarza padały takie zwroty, jak „stała pielęgnacja", „intensywna rehabilitacja", „poświęcenie kochającej osoby", „urodziła się pod szczęśliwą gwiazdą" i „dobrze, że ma tego chłopaka". Na tej podstawie Rachel wysnuła wniosek, że Theo ma wprawdzie zobowiązania wobec Salii, ale znacznie większe względem babci, a przynajmniej na pewno on tak uważa. Od rana więc patrzyła z niecierpliwością na zegarek. Z matką ostatnio się pokłóciła, więc nie mogła jej pytać o godzinę. Tak się spieszyła, by zdążyć na osiedle, że ledwo wybiła dwunasta — wypadła ze sklepu i popedałowała, zgięta nad kierownicą roweru jak kolarz startujący w Tour de France. — Wspaniale! — ucieszył się pan Dobson, kiedy złożyła ostatni podpis na umowie kupna-sprzedaży. Podniósł ją ze stołu i wymachiwał arkuszem, jakby chciał, by szybciej wysechł atrament. — Nie będzie pani żałować — zapewniał rozpromieniony. — Te mieszkania to świetna inwestycja. Za jakieś pięć lat odbierze pani swoje pieniądze w dwójnasób, sama pani zobaczy. Dobrze, że zdążyła pani jeszcze zaklepać to ostatnie mieszkanie, zanim ktoś inny sprzątnąłby je pani sprzed nosa. Od razu widać, że z pani rozsądna dziewczyna! Rozgadał się o kredytach hipotecznych, firmach budowlanych i odpowiednich oddziałach banków Barclaya, Lloyda i NatWest. Rachel z uśmiechem potakiwała, ale naprawdę właściwie go nie słuchała. Wypisała czek na pierwszą wpłatę, która znacznie uszczupliła stan jej konta w Midland Banku, i nie mogła się doczekać, kiedy skończą się te formalności, aby jak najszybciej podjechać do zakładów Malika i służyć Salii oparciem w chwili, gdy dotrze do niej wiadomość o nieszczęściu Agaty Shaw. Salija na pewno zareaguje tak samo, jak postąpiłaby Ra chel w analogicznej sytuacji — uzna to za przeszkodę sto- # jącą na drodze do wspólnej przyszłości z Theo. Normalne, że pomyśli, iż znalazła się w sytuacji bez wyjścia, i a nuż, powodowana impulsem, podejmie pochopną decyzję, któ rej potem będzie żałować. Dlatego właśnie ona, Rachel Lynn Winfield, powinna w odpowiednim momencie zna leźć się pod ręką, aby zapobiec jakiemuś nieobliczalnemu postępkowi przyjaciółki. Mimo pośpiechu nie mogła się jednak powstrzymać, aby nie rzucić okiem na mieszkanie. Przecież wkrótce miała... to znaczy... miały się tam wprowadzić, ale nadal wydawało się to snem. Sen zacząłby nabierać realnych kształtów dopiero wtedy, gdy mogłaby przechodzić z pokoju do pokoju, otwierać szafy i podziwiać widok z okna. Pan Dobson chętnie wydał jej klucz, zapewniając: „Ależ oczywiście!" lub dla odmiany „Naturellement, chere made- moiselle!" Puścił nawet do niej oko, aby zademonstrować, że nie odstręcza go jej twarz. Zwykle zbywała szorstko taką udawaną dobroduszność, ale dziś była tak pogodnie usposobiona do bliźnich, że nawet otrząsnęła włosy z twarzy, nie ukrywając deformacji. Podziękowała panu Dobsonowi, zacisnęła klucz w garści i pospieszyła pod numer „22". Mieszkanie składało się zaledwie z dwóch sypialni, łazienki, saloniku i kuchni. Mieściło się na parterze, więc nieduży taras wychodzący na morze stanowił jakby przedłużenie salonu. Rachel już wyobrażała sobie, jak będą siadywały tu wieczorami, a dziecko będzie spać w wózku między nimi. Wyglądała z okna salonu, widziała już oczami duszy, jak wiatr od Morza Północnego porusza jej spódnicą i szalem Salii. Z jaką radością otulałaby kołderką śpiące niemowlę, przemawiałaby do niego — lub do niej — czule i delikatnie wyjmowałaby mu paluszek z buzi. Głaskałaby mięciut-ki policzek dzidziusia i przebierała palcami we włoskach... Tylko ciekawe, jaki kolor miałyby te włoski? Theo był blondynem, Salija zaś — zdecydowaną brunetką, pewnie więc dziecko miałoby włosy w jakimś pośrednim odcieniu. Tak samo jego skóra łączyłaby cechy jasnej karnacji Theo i oliwkowej cery Salii. Rachel była tak oczarowana wizją przyszłego potomka Salii i Theo, że z niecierpliwością już obliczała, kiedy maleństwo przyjdzie na świat. Wiedziała, że będzie musiała odczekać tyle miesięcy, ile trzeba, zanim ta wizja się zmaterializuje. No proszę, jaką dobrą przyjaciółką okazała się dla Salii Malik! Nawet więcej niż przyjaciółką — była jej podporą! Przecież w okresie poprzedzającym poród Saliją będzie zdana wyłącznie na nią, a ona już się postara, aby nabrała sił i pogody ducha. W końcu wszystko — ale to wszystko — jakoś się ułoży: stosunki między Saliją a Theo, między Saliją a resztą rodziny, no i przede wszystkim między nimi obiema. Świadomość ta napawała ją coraz większym samozado- woleniem. Szkoda, że nie miała skrzydeł, aby móc szybciej dotrzeć do wytwórni musztardy i podzielić się z Saliją radosną nowiną. Jazda przez miasto w największą spiekotę była męcząca, ale Rachel na to nie zważała. W szalonym tempie gnała wzdłuż wybrzeża, na łagodnych pochyłościach pociągając letnią wodę z bidonu. Nie myślała o niewygodach, jakie musiała znosić, tylko o przyszłości Salii. Zastanawiała się już, którą sypialnię Saliją wybierze. Ta od frontu była większa, ale ta druga, od tyłu, wychodziła na morze. Szum fal kołysałby dziecko do snu, a w ciężkich chwilach koiłby także strapienia Salii. Ciekawe, czy zgodziłaby się gotować dla całej trójki? Rachel wiedziała, że religia mahometańska nasuwa pewne ograniczenia w diecie, ale z łatwością by się do tego przyzwyczaiła. Zresztą ona zarabiałaby na ich utrzymanie, więc Saliją ze swej strony zajęłaby się kuchnią, tak jak jej matka gotowała dla męża. Nie znaczy to bynajmniej, że Rachel chciała pełnić w tym związku rolę ojca! Theo z czasem na pewno wejdzie w tę rolę i dopełni swoich zobowiązań, byleby tylko jego babcia wyzdrowiała. „Lekarze mówią, że ona może jeszcze przeżyć kupę lat — powtarzał rano pan Unsworth. — Ta kobieta to prawdziwy czołg, takie jak ona zdarzają się raz na sto lat. A dla nas to lepiej, bo ona nie zamknie oczu, póki nie postawi Balford na nogi. Zobaczysz, Connie, że jeszcze nam słońce zaświe- Rachel też była tego zdania. Dlatego przy ostatnim zakręcie w lewo, prowadzącym do starej dzielnicy przemysłowej, aż pękała z niecierpliwości, żeby podzielić się z Saliją swoim szczęściem, czyniąc z niego balsam na jej zmartwienia. Zsiadła z roweru i postawiła go pod otwartym śmietnikiem, wypełnionym do połowy obierzynami z jabłek i gnijącymi owocami. Octowo-jabłeczny zapach unosił się w powietrzu wraz z rojami much. Rachel zamachała rękami w powietrzu, opędzając się od owadów. Dopiła resztkę wody z bidonu i skierowała się ku wejściu do zakładu. Jednak zanim tam dotarła — drzwi się otworzyły, jakby już jej oczekiwano. Wyszła z nich Saliją, a za nią jej ojciec. Tym razem nie miał na sobie białego stroju ochronnego, jaki zwykle wkładał do pracy w doświadczalnej kuchni fabrycznej. Ubrany był formalnie, tak jak w wyobrażeniach Rachel musiał ubierać się mufti — w niebieską koszulę, ta-kiż krawat, popielate spodnie i wyczyszczone do połysku pantofle. Rachel wywnioskowała stąd, że pewnie razem z córką wybiera się na lunch. Miała nadzieję, że wiadomość o wypadku Agaty Shaw nie odbierze Salii apetytu, a jeśli nawet — miała przecież w zanadrzu inne nowiny, które po- prawią jej nastrój. Saliją od razu dostrzegła Rachel i na jej widok odruchowo sięgnęła ręką do naszyjnika, jakby to był talizman. Dziewczyna próbowała sobie przypomnieć, jak często w przeszłości widywała u przyjaciółki ten gest. Pamiętała, że znamionował on zawsze pewien niepokój, więc pospieszyła ze słowami otuchy. — Cześć, kochanie! — wołała radośnie już z daleka. — Ależ koszmarny dziś upał! Jak myślisz, kiedy ta pogoda się zmieni? Mgła utrzymuje się nad ranem ciągle w tym samym miejscu, a trzeba tylko lekkiego wiaterku, żeby ją do nas przywiał. Masz wolną chwilkę, Salijo? Dzień dobry, panie Malik! Akram Malik odpowiedział formalnym „dzień dobry", jak zwracał się do każdego, nie wyłączając chyba nawet królowej. Rachel ceniła go szczególnie za to, że nie gapił się uporczywie na jej twarz ani też nie odwra- I cał się od niej z obrzydz eniem, jak czyniła większo ść ludzi. — Z anim przypro wadzę wóz, możecie sobie porozma wiać z Rachel — odezwał się do córki. Led wo odszedł, Rachel doskocz yła do przyjaci ółki i spontani cznie ją uściskał a. — Z ałatwiła m to, Salijo! — oznajmił a. — Zajęłam się wszystki m! Pocz uła, jak z napiętyc h mięśni ramion Salii ustąpiła sztywno ść, a place przestał y ściskać kamienn y wisiorek w naszyjni ku. — D ziękuję ci! — wyrzekł a poważn ym tonem dziew- czyna, podnosz ąc rękę Rachel, jakby chciała ją ucałowa ć. — Tak ci dziękuję ! Byłam pewna, że mnie nie zawiedzi esz. — P rzecież mówiła m ci tysiące razy, że nigdy bym tego nie zrobiła. Jesteśm y przyjaci ółkami na dobre i na złe. Kiedy tylko usłyszał am o pani Shaw, od razu się domyślił am, co musisz w tej chwili czuć, więc poszłam i wszystk o zała- twiłam. Ale słyszałaś , co się stało? — Ż e miała wylew? Tak, któryś z radnych zadzwo nił do ojca i mu o tym powiedz iał. Właśnie jedziem y odwie- dzić ją w szpitalu. Rach el nie miała wątpliw ości, że zastaną tam Theo. Czuła się nieco niepewn ie, choć nie do końca wiedział a dlaczeg o. Nadrabi ała jednak miną. — To bardzo ładnie ze strony twojego ojca. O chyba za wsze jest taki, prawda? Dlatego jestem pewna... Salij a zign orow ała słow a przyj aciół ki i mów iła dalej : — U przedzał am ojca, że prawdop odobnie do jej pokoju nas nie wpuszcz ą, ale wyjaśnił , że nie o to chodzi. Nasza wizyta w szpitalu ma oznacza ć solidarn ość z Theo. Bardzo nam pomógł, instalują c te kompute ry w zakła- dzie, więc teraz, kiedy ma kłopoty, chcemy w rewanżu okazać mu przyjaźń . To taka angielsk a forma naszego le-na- dena. — T heo to doceni — zapewni ła ją Rachel. — Nawet jeśli teraz nie będzie mógł się wywiąz ać ze swoich powinno ści wobec ciebie, z pewnośc ią zapamię ta twój szlachet ny postępe k. A kiedy jego babcia wyzdro wieje, Theo na pewno zachowa się jak dobry tatuś. Tylko poczeka j... Salija wciąż trzymała Rachel za rękę, ale puściła ją, gdy zrozumiała znaczenie jej słów. „Jak dobry tatuś..." — powtórzyła. Znów zacisnęła palce wokół dziwnego wisiorka. Wieńczył on jeden z najmniej — zdaniem Rachel — udanych naszyjników. Przypominał kawałek wapienia nieokreślonego kształtu, ale Salija twierdziła, że to skamielina znaleziona na Nez. Rachel nie była tym zachwycona i w duchu cieszyła się, że przyjaciółka nigdy nie proponowała jej oddania tego naszyjnika w komis. Uważała, że jest zbyt masywny — kto chciałby dźwigać na szyi coś ciężkiego jak brzemię grzechów? — Oczywiście w tej chwili sprawy stoją źle, więc Theo na pewno nie ma głowy do myślenia o przyszłości. Dlatego postanowiłam działać szybko, odkąd usłyszałam o tym nie- szczęściu. Zanim Theo będzie mógł się zająć tobą i dzieckiem, kto inny musi go zastąpić, a tym kimś będę ja. Pojechałam więc zaraz do „Gniazdek"... — Poczekaj, Rachel — przerwała jej Salija, ściskając swój kamień w garści tak mocno, że nie mogła już ukryć drżenia rąk. — Powiedziałaś, że zajęłaś się wszystkim. Czy to znaczy, że załatwiłaś... zdobyłaś dla mnie te informacje, o które prosiłam? — Załatwiłam co innego: mieszkanie dla nas! — odpo- wiedziała triumfalnie Rachel. — Właśnie podpisałam umowę. Chciałam, żebyś dowiedziała się o tym pierwsza, bo pani Shaw będzie teraz potrzebowała stałej opieki. Pielęgnacji, jak to nazywają... Theo na pewno poświęci jej cały swój czas, więc nie da rady cię stąd zabrać. To znaczy mógłby to zrobić, ale nie sądzę, żeby chciał. W końcu to jego babcia, która go wychowała, i w stosunku do niej ma większe zobowiązania. Dlatego wpłaciłam zadatek na to mieszkanie, żebyś miała gdzie schronić się z dzieckiem, dopóki Theo sobie nie przypomni, że ma także zobowiązania wobec ciebie... To znaczy: wobec was dwojga. Salija przymknęła oczy, jakby raził ją blask słońca. Tym- czasem na końcu alei pojawiło się już BMW Akrama. Rachel zastanawiała się, czy nie powinna poinformować także ojca Salii o kupnie mieszkania. Po namyśle zdecydowała jednak, że lepiej będzie, jeśli przyjaciółka sama wybierze odpowiedni moment. Dodała więc tylko: — Poczekasz jeszcze z miesiąc albo i sześć tygodni, zanim załatwi się formalności kredytowe. Tymczasem jednak możemy się rozejrzeć za meblami, bielizną pościelową i innymi takimi rzeczami. Theo, jeśli zechce, też może chodzić z nami po zakupy. Wtedy razem wybierzecie sprzęty, których potem będziecie używać. Widzisz, jak wszystko gra? — Tak, widzę — wyszeptała Salija. — Och, jak to dobrze! — pławiła się w zachwytach Rachel. — To kiedy zaczniemy? W Clacton jest kilka przyzwoitych sklepów, ale najlepiej będzie, jeśli pojedziemy od razu do Colchester. Co ty na to? — Zrób tak, żeby było jak najlepiej — odpowiedziała cicho Salija ze wzrokiem utkwionym w przybliżającą się sylwetkę ojca. — Sama zdecyduj, Rachel. Zdaję się na ciebie. — Widzisz, rozumujesz już teraz tak jak ja i nie będziesz tego żałować! — orzekła pewnym głosem Rachel. Przysunęła się bliżej do Salii, gdyż Akram zaparkował wóz kilka metrów od nich i czekał, aż córka wsiądzie. — Możesz powiedzieć to Theo nawet teraz, kiedy go zobaczysz. Nikt tu nikogo nie naciska. Każdy zrobi to, co uzna za słuszne. Salija zaczęła iść w kierunku samochodu, ale Rachel jej nie odstępowała. — Zadzwoń do mnie, kiedy się zdecydujesz, dobrze? Żebyśmy mogły wybrać meble, pościel, porcelanę i inne rzeczy. Rozumiem, że potrzebujesz czasu, by wszystkim o tym opowiedzieć, ale kiedy będziesz gotowa, pojedziemy po zakupy. Dla trojga, prawda? Salija nie patrzyła już w kierunku ojca, ale nie odwzajemniała też spojrzenia Rachel. Nie skupiała wzroku na niczym, jakby jej myśli krążyły gdzieś daleko stąd. Rachel uważała to za normalne — musiały poczynić tyle planów... — Zadzwoń do mnie — przypomniała. — Zrób tak, żeby było najlepiej — powtórzyła Salija. — Wiedziałam, że jeśli pozostawię wszystko, jak było, każdy weźmie to za wypadek — zeznawał dalej Hegarty. — I dlatego przeniósł pan ciało i zdemolował samochód? — dokończyła za niego Barbara. — Żeby policja od razu się zorientowała, że to morderstwo? — Nic innego nie przyszło mi na myśl — wyznał szczerze. — Sam nie mogłem się ujawnić, bo jeśliby Gerry się dowiedział, leżałbym jak neptek! Nie żebym kochał Ger-ry'ego... Czasem na samą myśl, że miałbym już na zawsze pozostać z jednym facetem, czuje się jak skazany na dożywocie! — A skąd pan wie, że Gerry już nie jest w to zamieszany? — Barbara zadała podchwytliwe pytanie, unikając wzroku Emily. W kręgu podejrzenia bowiem, niezależnie od Theo Shawa, pojawił się jeszcze jeden Anglik. — Co pani przez to... — zaczął Hegarty, zanim się zo- rientował, do czego zmierza to pytanie. Odparł więc szybko: — Niemożliwe. Gerry nie mógł tam być. Nie wiedział o mnie i Hacie, najwyżej coś podejrzewał. A nawet gdyby wiedział, na pewno nie stuknąłby Hata. Raczej kazałby mi się wynosić. Emily nie skomentowała tych wynurzeń. — Czy ta postać, którą zobaczył pan na skraju klifu, to był mężczyzna czy kobieta? — drążyła dalej. Niestety, Cliff nie umiał na to odpowiedzieć. Z powodu ciemności i znacznego oddalenia nie mógł zidentyfikować płci, wieku ani przynależności rasowej zabójcy. — A czy ta osoba nie zeszła potem na plażę, aby spraw dzić, co się dzieje z Kurejśim? Hegarty stwierdził z całą stanowczością, że nic takiego nie miało miejsca. Ten człowiek, kimkolwiek był, pospiesznie ulotnił się z miejsca przestępstwa, zdążając na północ w stronę zatoki Pennyhole. Podbudowywało to wersję Barbary, według której zabójca przypłynął jachtem. Spytała więc: — Czy nie słyszał pan wtedy odgłosu silnika łodzi? Hegarty oświadczył, że słyszał tylko bicie własnego serca. Pozostał jeszcze jakieś pięć minut w pobliżu bunkra, aby wziąć się w garść i pozbierać myśli. Był w takim szoku, że nie zauważyłby chyba nawet wybuchu bomby atomowej! Kiedy trochę doszedł do siebie, zrobił to, co — w jego przekonaniu — powinien był zrobić. Zajęło mu to może kwadrans, po czym opuścił miejsce tragedii. — Jedyną łodzią, której motorek słyszałem, była moja — dodał. — Co takiego? — nie wytrzymała Emily. — Przypłynąłem tam łódką — wyjaśnił. — Gerry ma motorówkę, którą nieraz pływamy podczas weekendów. Brałem ją, ilekroć spotykałem się z Hatem. Podpływałem do tego miejsca od strony Jaywick Sands. To było takie podniecające! To więc była ta łódka, którą słyszano tamtej nocy! Czyżby to oznaczało powrót do punktu wyjścia? Barbara zadała więc bardziej szczegółowe pytania: — A czy niczego pan nie słyszał, czekając na Kurejśie- go? Na przykład silnika innej łodzi, większej, płynącej na wolnych obrotach? Nie słyszał niczego takiego, ale stwierdził, że tajemnicza postać widziana u szczytu klifu musiała znaleźć się tam przed nim. Zastawiona pułapka z pewnością czekała już na Hatima, gdyż aż do momentu jego upadku Hegarty nie widział nikogo w pobliżu schodów. — Otrzymaliśmy informację, że widziano pana w towa- rzystwie pana Kurejśiego w hotelu „Zamek" na imprezie... Jak to się nazywało? — Emily wymownie spojrzała w stronę Barbary. — „Skóry i Koronki" — podpowiedziała ta ostatnia. — Właśnie, i tu się coś nie zgadza z pana zeznaniem. Jeśli chciał pan utrzymać waszą znajomość w tajemnicy przed swoim kochankiem, to po kiego licha pokazywaliście się razem na publicznym dansingu? — Ger nigdy by się nie połapał — oświadczył Hegarty. — W końcu jak daleko stąd do tego hotelu? Góra czterdzieści minut dobrej jazdy, no, może więcej, jeśli wyjeżdża się z Jaywick czy z Clacton. Chyba nikt znajomy nas tam nie widział, żeby mógł zakablować Gerry'emu. On tamtej nocy pracował w Alejach, więc nawet nie wiedział, że wyjeżdżałem z domu. W „Zamku" byliśmy bezpieczni. W tym momencie jednak ściągnął drwi, jakby coś sobie przypomniał. — Słucham? — zachęciła go Emily. — Tak sobie pomyślałem przez chwilę... Ale to niemożliwe, on nas na pewno nie widział. A już komu jak komu, ale jemu Hatim by o tym nigdy nie powiedział! — Kogo pan ma na myśli? — Muhammada. — Muhammada Malika? — Tak, bo widzieliśmy tam także i jego. — Czyżby Muhammad Malik też był homoseksualistą?! — wykrzyknęła Barbara, w duchu dodając: „Chryste, ależ się namieszało!" — Przecież nie mówiłem, że widziałem go w samym hotelu! — prychnął Hegarty, trącając palcem agrafkę w uchu. — Zobaczyliśmy go, kiedy już wyjeżdżaliśmy. Jechał tuż przed nami, przeciął szosę i skręcił w prawo do Harwich. Była pierwsza nad ranem i Hatim nie rozumiał, co Muhammad mógł robić w tym miejscu i o tej porze. Pojechaliśmy więc za nim. Barbara zauważyła, że Emily kurczowo ścisnęła w dłoni ołówek. Nie zmieniła jednak tonu głosu, pytając: — A dokąd on pojechał? Hegarty odparł, że Muhammad skierował się w stronę dzielnicy przemysłowej na peryferiach Parkeston. Zaparkował samochód przed jednym z magazynów, wszedł do środka, spędził tam może z pół godziny i wyszedł. — Czy jest pan pewien, że to był Muhammad Malik? — naciskała Emily. Hegarty utrzymywał, że na pewno się nie myli. Taki tur- kusowy thunderbird w hrabstwie Essex był tylko jeden! — Ciekawe, że dalej pojechał już innym samochodem — przypomniał sobie. — Ciężarówką, którą wyprowadził z ma- gazynu. Potem straciliśmy go z oczu. — Dalej już za nim nie jechaliście? — Hat nie chciał ryzykować. Co innego, kiedy my wi- dzieliśmy Muhammada, a co innego, gdyby on nas zobaczył. — Kiedy to się zdarzyło? — W zeszłym miesiącu. — Czy pan Kurejśi później o tym wspominał? Hegarty przecząco potrząsnął głową. Barbara nie mogła zaprzeczyć, że inspektor Barlow za- interesowała się tą historią. Jednak idąc śladem Muham-mada, zlekceważyła inne tropy wskazane przez Hegar-ty'ego. Barbarze nie dawała zwłaszcza spokoju informacja, że Salija jest w ciąży. Nie wykluczało to udziału jeszcze jednego sprawcy. — A ten Ger... to znaczy Gerry DeVitt? — zaczęła. Hegarty zdążył się tymczasem nieco rozluźnić i nabrać przekonania o ważności jego zeznań dla śledztwa, jednakże to pytanie spowodowało, że znów przybrał czujną postawę. — Co z Gerrym? Chyba nie myślicie, że on... Przecież już powiedziałem, że on nic nie wie o mnie i Hacie... Dlatego początkowo nie chciałem z wami rozmawiać. — To znaczy: mówił pan, że nie chce z nami rozmawiać! — poprawiła Barbara. — Tamtej nocy on pracował w domu Hata! — upierał się Hegarty. — Spytajcie, kogo chcecie, na Pierwszej Alei. Na pewno wszyscy widzieli światła i słyszeli kucie. Zresztą powiedziałem już, że gdyby Gerry się o nas dowiedział, najwyżej zerwałby ze mną. Na pewno nie zrobiłby krzywdy Hatowi, bo to nie w jego stylu. — Morderstwa na ogół nie są w niczyim stylu, panie Hegarty — zauważyła Emily. Formalnie zakończyła przesłuchanie, podając czas jego trwania i wyłączając magnetofon. — Być może jeszcze skontaktujmy się z panem — dodała, wstając. — Tylko nie dzwońcie do mnie do domu ani nie przy- jeżdżajcie do Jaywick! — poprosił Hegarty. — Dziękuję panu za współpracę — skwitowała go Emily. — Posterunkowy Eyre odwiezie pana do firmy. Barbara wyszła na korytarz w ślad za Emily, która for- mułowała zwięźle swoją teorię: bez względu na to, czy Gerry DeVitt miał motywy, czy też nie, i tak nie zajął miejsca jej podejrzanego numer jeden. — Faktem jest, że Muhammad przywozi coś do zakła dów, cokolwiek by to było — dowodziła. — Tu pakuje to razem z innym towarem przygotowanym do wysyłki. Zna terminy realizacji zamówień, bo przecież to należy do jego obowiązków. Musi więc tylko zgrywać w czasie dostawy swojego towaru z terminami wysłania większych partii produktów z fabryki. Trzeba przeszukać ten zakład od piwnic po strych, w środku i na zewnątrz. Barbara uważała jednak, że zeznań Hegarty'ego nie należy lekceważyć. Półgodzinne spotkanie z tym człowiekiem zrodziło przynajmniej pół tuzina pytań, i to dotyczących nie tylko Muhammada Malika. Mijając biuro przepustek, Barbara zauważyła Azhara, pogrążonego w rozmowie z policjantką pełniącą służbę. Emily też go dostrzegła i nie darowała sobie uszczypliwej uwagi: — Oho, przybył nasz obrońca uciśnionych! Tłukł się taki kawał drogi z Londynu, żeby nam pokazać, na co stać prawowiernego muzułmanina! Przy ladzie recepcyjnej pierwsza zagadnęła Azhara: — Czy nie za wcześnie na konferencję? Pani sierżant Havers będzie wolna dopiero późnym popołudniem. — Nie przyjechałem na konferencję, tylko po pana Kumhara, żeby zabrać go do domu — sprostował. — Przecież pani inspektor doskonale wie, że wkrótce upływa termin jego tymczasowego aresztowania. — Wiem także i to — odparowała z przekąsem Emily — że pan Kumhar nie prosił pana o odwiezienie. Jeżeli więc sam tego nie zażąda, zostanie odwieziony do miejsca zamieszkania tak samo, jak został przywieziony tutaj. Azhar przeniósł wzrok na Barbarę, która zauważyła, że wyczuł zmianę kierunku śledztwa, manifestującą się w tonie głosu pani inspektor. Sprawiała wrażenie, jakby już przestało jej zależeć na zachowaniu spokoju w mieście, a tym samym była mniej skłonna do kompromisów. Nie czekając nawet na odpowiedź Azhara, zawróciła i przywołała któregoś ze swoich podwładnych, akurat znajdujących się w pobliżu. — Billy, jeśli pan Kumhar zjadł już lunch i umył się, odwieź go do domu. Przy okazji zabierz mu paszport i ze zwolenie na pracę. Nie chcę, aby nam się gdzieś zapodział, dopóki nie sprawdzimy jego zeznań. Głos miała tak donośny, że Azhar słyszał ją wyraźnie. Natomiast Barbara, idąc obok niej po schodach, starała się ostrożnie dobierać słowa. — Em, nawet jeśli Muhammad stoi za tym wszystkim, to nie myślisz chyba, że Azhar... pan Azhar jest w to zamieszany? Przecież przyjechał tu prosto z Londynu, a przedtem nie wiedział nawet, że to zabójstwo miało miejsce! — A jakie my mamy pojęcie o tym, co on wiedział i od jak dawna? Podaje się za znawcę prawa, a równie dobrze mógł być mózgiem całej siatki kierowanej przez Muham-mada. Swoją drogą ciekawe, gdzie on był w tamten piątek wieczorem? Akurat na to pytanie Barbara doskonale znała odpowiedź, bo podglądała zza firanki, jak na zapleczu domu, w którym mieszkali, Azhar z córką piekli na ruszcie kebab z jagnięcia. Nie mogła jednak tego ujawnić, nie demaskując równocześnie swoich zażyłych stosunków z pakistańskimi sąsiadami. Bąknęła więc tylko: — No... wiesz, wygląda na porządnego człowieka. — Rzeczywiście! — Emily parsknęła szyderczym śmiechem. — W Hounslow ma żonę i dwoje dzieci, które opuścił, kiedy związał się z angielską dziwką, niejaką Angelą Weston. Zrobił jej bachora, a potem ona od niego odeszła. Kto wie, ile kobiet zdążył tymczasem wystawić do wiatru, a ilu mieszańców spłodził? Tak, Barb, to porządny człowiek jak jasna cholera! Pod Barbarą ugięły się nogi. — Co takiego? Skąd o tym... — wyjąkała. Emily zatrzymała się kilka stopni wyżej. — Skąd o tym wiem? Kiedy tylko przyjechał, zadzwo niłam do odpowiedniej komórki, żeby przysłali mi jego dossier. Otrzymałam je razem z wynikami badań odcisków palców Hegarty'ego. A zresztą, co tu ma do rzeczy prawda o Azharze? Potwierdza tylko moje przeświadczenie, że do żadnego z tych typów nie można mieć za grosz zaufania. Barbara zauważyła przenikliwe spojrzenie Emily i wolała nie ryzykować szczerej odpowiedzi. Odrzekła więc wymijająco: — Masz racje, to nieważne. — No widzisz! — triumfowała Emily. — Zajmiemy się teraz Muhammadem. 23 — Niech pan idzie czegoś się napić, panie Shaw. Ja będę w pogotowiu, zaraz za ścianą. Gdyby coś się działo, od razu usłyszę brzęczyk. — Właściwie, siostro, nie muszę wychodzić. Czuję się zupełnie dobrze... — Bez dyskusji, młody człowieku! Nie spał pan pół nocy, blady jak śmierć i myśli, że coś pomoże, jeśli nie będzie dbał o siebie! Agata rozpoznała głos pielęgniarki, która pełniła dyżur za dnia. Nie musiała otwierać oczu, no i dobrze, gdyż stanowiło to dla niej zbyt duży wysiłek. Zresztą nie chciała patrzeć na ludzi, aby nie widzieć litości na ich twarzach. Wiedziała, że wzbudza litość swoim widokiem — został z niej wrak człowieka, z bezwładną nogą, przykurczonymi jak szpony palcami ręki, skrzywioną w jedną stronę twarzą i nieapetycznym wyciekiem śliny. — Dobrze, siostro — odpowiedział Theo. W jego głosie rzeczywiście dało się słyszeć zmęczenie. Na samą myśl o tym Agata poczuła w piersiach ucisk tak silny, że aż utrudniał oddychanie. Co by było, gdyby coś przydarzyło się Theo? Gdyby na przykład zachorował lub miał wypadek? Co wtedy z nią by się stało? Wiedziała, że wnuk jest blisko. Poznawała to po zapachu jego mydła i wody po goleniu. Kiedy się nad nią pochylił, materac szpitalnego łóżka lekko się ugiął. — Babciu! — szeptał Theo. — Wychodzę na chwilę do bufetu, ale zaraz wrócę, nie denerwuj się. — O nie, musi pan zjeść porządny posiłek — zarządziła siostra Jacobs. — Jeśli wróci pan wcześniej niż za godzinę, nie zostanie tu wpuszczony. Już ja o to zadbam. — Istny żandarm w spódnicy, no nie, babciu? — Theo silił się nawet na żarty. Agata poczuła na czole dotknięcie jego suchych warg. — W takim razie zamelduję się tu za sześćdziesiąt jeden minut. Ty sobie tymczasem odpoczniesz. Niby jak miała odpoczywać, kiedy wystarczyło jej zamknąć oczy, aby widzieć w wyobraźni żałosną ruinę, jaka pozostała z kobiety przedtem tak żywotnej, a teraz unieruchomionej i zależnej od otoczenia. Kiedy próbowała zamiast tego przywołać na myśl inny obraz, na przykład przyszłości miasta — pojawiała się wizja, która zawsze napawała ją głębokim obrzydzeniem. Przed oczami jej duszy ukazywał się szereg domów opieki przy Espla-nadzie w Balford. Nieraz przejeżdżając tamtędy, widziała staruszków, zgarbionych i poruszających się za pomocą balkoników. Jako młoda dziewczyna zarzekała się, że raczej skończy ze sobą, niż miałaby się stoczyć do takiego poziomu. Tymczasem teraz wcale nie chciała rozstawać się z życiem. Przeciwnie, chciała jak najszybciej wrócić do poprzedniej aktywności, ale wiedziała, że do tego będzie jej potrzebny Theo. — Oj, kochaniutka, chyba pani już dawno nie śpi! — zauważyła siostra Jacobs, nachylając się nad łóżkiem. Używała mocnego męskiego dezodorantu, a że przy tym obficie się pociła — zapach ten emanował z niej jak obłok pary. Próbowała rozczesać włosy Agaty, najpierw palcami, potem grzebieniem, ale kiedy natrafiła na splątane pasemko, nie rozdzielała go siłą. — Pani ma doprawdy wspaniałego wnuka, wprost uroczego! Moja córka chciałaby go poznać. Mam nadzieję, że nie jest jeszcze zajęty? Muszę kiedyś ją tu przyprowadzić, kiedy nie będę miała dyżuru. Na pewno się dogadają, moja Donna i pani Theo. Od razu pani szybciej stanie na nogi! „Akurat!" — pomyślała Agata. Miałaby oddać Theo w ręce jakiejś makolągwy o ptasim móżdżku! W odzyskaniu sił najlepiej pomógłby jej spokój i cisza, a o to w szpitalu najtrudniej. Na szpitalnym łóżku ciągle człowieka obmacują, dźgają, kłują, a przede wszystkim użalają się nad nim. Tego właśnie Agata nie znosiła najbardziej. Sama nie żywiła w sercu litości dla nikogo, więc nie chciała doświadczać jej na własnej skórze. Wolała już, aby ludzie czuli wobec niej odrazę, jak ona do trzęsących się staruszków na Esplanadzie, niż aby w jej obecności mówili bardziej o niej niż do niej. Odraza łączyła się ze strachem, który można było wykorzystać na własną korzyść, podczas gdy litość wiązała się z poczuciem wyższości względem tego, nad którym się litowano. Agata nigdy dotąd nie znalazła się w takiej sytuacji i ślubowała, że także w przyszłości do tego nie dopuści. Wiedziała, że jeśli pozwoli komukolwiek zyskać nad sobą przewagę — będzie skończona, a wtedy i jej plany rozbudowy miasta wezmą w łeb. Po śmierci nic po niej nie pozostanie, najwyżej wspomnienia, które Theo zechce przekazać swoim dzieciom. Ale czy można polegać na jego pamięci, kiedy jako ojciec rodziny będzie miał inne sprawy na głowie? Jeśli więc ona chce zostawić po sobie jakiś ślad, aby jej życie nabrało sensu — musi zadbać o to sama. Właśnie była na najlepszej drodze, kiedy ten przeklęty wylew pomieszał jej szyki! Teraz musi zachować szczególną czujność, gdy ten niedomyty, wypomadowany Malik zechce wykonać następny ruch. Wykonał już jeden, kiedy po jej pierwszym wylewie wśliznął się na zwolniony fotel w radzie miejskiej. Kto wie, co jeszcze zrobi, kiedy się dowie, że następny wylew przykuł ją do łóżka? Gdyby miał wolną rękę — na pewno nie poprzestałby na parku imienia Falak Dedar! Zanim mieszkańcy miasta zorientowaliby się w sytuacji — na placu targowym wyrósłby minaret, miejsce kościoła Świętego Jana zająłby meczet, a na każdym rogu ulicy dymiłyby kuchnie gotujące muzułmańskie potrawy. Prawdziwa inwazja nastąpiłaby dopiero potem, kiedy miasto obiegłyby hordy Pakistańczyków z ich zawszonymi bachorami — połowa po- bierająca zasiłek socjalny, a druga połowa nielegalna — aby splugawić kulturę i tradycje kraju, w którym na gwałt chcieli żyć. „Oni chcą lepszego życia, babciu!" — wyjaśniłby jej Theo, ale ona i tak wiedziałaby swoje. Oni domagają się jej życia, tak jak życia każdego angielskiego mężczyzny, kobiety i dziecka. I nie spoczną ani nie odstąpią, dopóki tego nie uzyskają. Szczególnie Akram wydawał się Agacie groźny przez swą dwulicowość. Dużo gadał o przyjaźni i braterstwie, nawet grał rolę mediatora w tej swojej śmiesznej Resursie Obywatelskiej. Ale ona nie da się nabrać na jego wybiegi, mające na celu uśpienie czujności społeczeństwa. Już ona mu pokaże, bo przejrzała go na wylot! Wstanie z łóżka szpitalnego jak Łazarz z grobu i niech się taki Akram nie łudzi, że da jej radę! W tym momencie Agata zorientowała się, że pielęgniarka wyszła. Zapach dezodorantu ustąpił bowiem miejsca konglomeratowi woni lekarstw, cewników, wydzielin jej własnego ciała i pasty do podłóg. Otworzyła oczy i zauważyła, że materac pod jej głową został nieco podniesiony — nie musiała już leżeć płasko na plecach jak w pierwszych godzinach po wylewie. Stanowiło to znaczne udogodnienie, bo przedtem widziała nad sobą tylko dźwiękochłonne płytki sufitowe, a teraz mogła nawet oglądać telewizję — szkoda tylko, że siostra Jacobs zapomniała przed wyjściem wzmocnić fonię. W telewizorze szedł akurat film, który z założenia miał być komedią, sądząc po błazeńskich ruchach i minach aktorów. Z akcji wynikało, że zbyt-przystojny-aby-był- prawdziwy mąż odwoził właśnie do szpitala położniczego swą ciężarną, lecz wciąż atrakcyjną żonę. Cóż za głupi pomysł — Agata nie znała żadnej kobiety, która uważałaby poród za coś zabawnego! Z wysiłkiem udało się jej odwrócić głowę o jakiś cal. To wystarczyło, aby mogła wyjrzeć przez okno. Ale zobaczyła tylko skrawek nieba o wypłukanej, bladoniebieskiej barwie, co świadczyło, że upał nie ustępował. Agata jednak nie czuła gorąca, gdyż szpital należał do niewielu obiektów w promieniu dwudziestu mil od Balford, które miały klimatyzację. Cieszyłaby się z tego, gdyby przebywała w tym szpitalu w odwiedzinach u kogoś... kto dobrze zasłużył na to, co go spotkało. Mogła wymienić przynajmniej dwadzieścia takich osób. Zaczęła sobie przypominać ich nazwiska, przypisując każdemu najbardziej zasłużoną karę. Ta zabawa tak ją zaabsorbowała, że nie zauważyła, kiedy ktoś wszedł do pokoju. Gość musiał dopiero zakaszleć, aby uświadomić jej swoją obecność. — Niech pani się nie rusza, ja podejdę — usłyszała czyjś cichy głos. Do łóżka przybliżył się odgłos kroków i Agata nagle znalazła się twarzą w twarz ze swoim wiecznym antagonistą — Akramem Malikiem. Wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, który miał oznaczać: „Czego pan tu chce? Proszę stąd natychmiast wyjść! Mam dość pańskich obłudnych spojrzeń!" Jednak słowa te, błędnie przekazywane strunom głosowym przez uszkodzony mózg, zamieniłyby się w mieszaninę niezrozumiałych jęków i pisków. Akram przyglądał się chorej tak uważnie, iż podejrzewała, że ocenia jej stan zdrowia, chcąc się przekonać, jak mało potrzeba, aby ją wpędzić do grobu. Wtedy miałby wolną rękę i wprowadził w życie swoje perfidne plany dotyczące Balford-le-Nez. Chciała powiedzieć: „Nie mam wcale zamiaru umierać, mój panie! Niech więc pan przestanie udawać współczucie, bo i ja bym go dla pana nie miała w podobnej sytuacji". Z jej ust jednak wydobyły się tylko samogłoski o różnej intonacji, niczym nie przedzielone i do niczego niepodobne. Akram rozejrzał się po pokoju, wykraczając poza pole widzenia Agaty. Przestraszyła się, żeby nie wyłączył urządzeń, które za jej głową cichutko brzęczały. Tymczasem Akram tylko przysunął sobie krzesło i usiadł. Agata zobaczyła wtedy, że przyniósł bukiet kwiatów. Położył je na stoliku przy łóżku, a z kieszeni wyciągnął oprawną w skórę książeczkę. Umieścił ją sobie na kolanie, lecz nie otworzył, tylko pochylił nad nią głowę i zaczął coś mruczeć w swoim języku. Agata myślała rozpaczliwie, gdzie też może być Theo. Szkoda, że go tu w tej chwili nie ma, aby uwolnił ją od tego koszmaru. Akram wprawdzie mówił głosem cichym i łagodnym, ale ona nie dała się na to nabrać! Na pewno próbował rzucić na nią urok, parał się czarną magią i miotał zaklęcia, aby unicestwić swych przeciwników. Nie miała zamiaru znosić tego ani chwili dłużej. Na usta cisnął się okrzyk: „Proszę przestać i wynosić się stąd!" Jednak to, co dobyło się z jej gardła, było równie niezrozumiałe dla Akrama, jak jego mowa dla niej. Zamiast odpowiedzieć, położył więc na łóżku swą ciemną dłoń, jakby udzielał błogosławieństwa, którego ani potrzebowała, ani pragnęła. Tymczasem Akram podniósł głowę i przemówił, ale już w zrozumiałym języku. Ton głosu miał tak zniewalający, że Agata, chcąc nie chcąc, musiała wytrzymać jego spojrzenie. Przez myśl jej przemknęło, że podobnie czyniły bazyliszki, przygważdżając człowieka wzrokiem. Nie starała się jednak bynajmniej patrzeć w inną stronę. — Z wielką przykrością dowiedziałem się dziś rano o pani chorobie! — mówił. — Przyszliśmy tu z córką, aby złożyć pani wyrazy uszanowania. Salija czeka na korytarzu, gdyż pouczono nas, że tylko jedna osoba odwiedzająca mo że przebywać w pani pokoju. Dłoń, którą przedtem trzymał na łóżku, przeniósł teraz na książeczkę leżącą na kolanach. Uśmiechnął się i kontynuował swą przemowę: — Myślałem, że przeczytam pani na głos parę wersetów z naszej świętej księgi, bo nie zawsze umiem modlić się własnymi słowami. Jednak kiedy panią zobaczyłem — bez trudu znalazłem odpowiednie słowa. Początkowo nie wie działem, co to ma oznaczać, ale nie od dziś wiem, że nie zbadane są wyroki Allaha! „Czego on, u diaska, jeszcze chce?" — myślała Agata. „Na pewno przyszedł tu napaść oczy widokiem mojego poniżenia. Dopiął swego, więc niech już kończy!" — Pewnie pani wie, że pani wnuk, Theo, udzielił nam w zeszłym roku znaczącej pomocy. — Wcale nie miał zamiaru kończyć! — Przez pewien czas zastanawiałem się, czym mógłbym mu się najlepiej odwdzięczyć za jego dobroć. — Nie tykaj mojego Theo! — warknęła, ale Akram wziął te nieartykułowane dźwięki za prośbę o bliższe wyjaśnienia i rozwinął wątek. — Instalując komputery, przybliżył nasz zakład do współczesności i wprowadził w przyszłość — wspominał. — Mało tego, wspomagał moją działalność w Resursie Oby- watelskiej i miał własną wizję rozwoju miasta, nie bardzo różniącą się od mojej. Pani choroba dała mi teraz sposobność do zrewanżowania się Theo za jego akty dobrej woli. „Pani choroba dała mi sposobność..." — powtórzyła w duchu Agata i od razu skojarzyła, co ten natrętny Pakistańczyk miał na myśli. Naturalnie, dała mu sposobność, aby rzucił się teraz na nią jak jastrząb na bezbronną ofiarę! A niech licho porwie jego przypochlebny glos i świętosz-kowate miny! Niech licho porwie to wszystko! — Dawno już zapoznałem się z pani planem rozwoju naszego miasta i przywrócenia mu dawnej świetności — nie ustawał. — Na pewno teraz, po drugim wylewie, oba wia się pani, że nic nie wyjdzie z ich realizacji, prawda? Znów położył rękę na łóżku, tym razem przykrywając także jej dłoń, i to nie tę zdrową, którą mogła wyrwać, ale tę bezwładną i przykurczoną. A to cwaniak, celowo uwydatnia jej słabe punkty, zanim zdemaskuje swoje niecne zamiary! — Mam zamiar udzielić Theo pełnego poparcia — obiecywał. — Rozbudowa Balford-le-Nez będzie postępo wała zgodnie z pani planami. Pani wnuk i ja postaramy się przywrócić temu miastu drugą młodość. To właśnie chcia łem dziś pani powiedzieć, aby mogła pani spokojnie odpo czywać i nabierać sił na długie lata życia wśród nas. Nachylił się nad jej uschnięta, zdeformowaną ręką i przycisnął do niej wargi. Niestety, Agata nie mogła nawiązać z nikim kontaktu słownego, aby poprosić o zmycie tego śladu. Barbara próbowała ze wszystkich sił skupić się na właściwym wątku, to znaczy na śledztwie. Myśli jej jednak uparcie krążyły nad Londynem, szczególnie w rejonie Chalk Farm i Eton Villas, gdzie w żółtym edwardianskim domu było pewne parterowe mieszkanie... Początkowo usiłowała sobie wmówić, że musiała tu zajść jakaś pomyłka. Albo w Londynie mieszkało dwóch ludzi o nazwisku Tajmullah Azhar, albo informacje dostarczane przez ko- mórkę SOU były niedokładne, niekompletne lub od początku do końca fałszywe... Jednak najważniejsze fakty zawarte w dossier zgadzały się z tym, co sama wiedziała o Azharze. Adres domowy był ten sam, wiek dziecka i nieobecność jego matki też odpowiadały prawdzie. W raporcie opisano Azhara jako profesora mikrobiologii, którym rzeczywiście był, a działalność w organizacji pod nazwą „Towarzystwo Krzewienia Świadomości Prawnej Azjatów" pokrywała się z jego głęboką wiedzą na ten temat, jaką ostatnio ujawnił. Wynikało stąd, że Azhar, o którym londyński wywiad zebrał materiały, i Azhar, którego Barbara znała, to jedna i ta sama osoba, tylko jego rzeczywisty obraz nie zgadzał się z jej wyobrażeniami. W takim razie wszystko można było teraz podać w wątpliwość, z jego dalszym udziałem w śledztwie włącznie... Chryste, jak chciało się jej zapalić! Skorzystała więc z okazji, że Emily niechętnie zaczęła się przymierzać do odbycia kolejnej nieprzyjemnej rozmowy ze swoim przełożonym, i wymknęła się do toalety. Tam rzuciła się na papierosa tak łapczywie, jak nurek na końcówkę przewodu tlenowego. Raptem wiele faktów dotyczących Tajmullaha Azhara i jego córki zaczęło się układać w logiczną całość. Przypomniała sobie ósme urodziny Hadii, na których była jedynym gościem; matkę dziewczynki, która rzekomo wyjechała do Ontario, lecz nie dawała stamtąd znaku życia — nawet nie przysłała pocztówki do córki; ojca, który nigdy nie użył słowa „żona" i starał się nie wspominać o matce dziecka, jeśli nie musiał; wreszcie brak w ich mieszkaniu jakichkolwiek śladów pobytu dorosłej kobiety. Barbara nigdy nie zauważyła tam pilniczka ani lakieru do paznokci, otwartej torebki, zaczętej robótki lub ilustrowanego pisma kobiecego w rodzaju „Elle" czy „Vogue", bądź też przed- miotów służących do uprawiania hobby, na przykład malowania akwarelek lub układania bukietów. Zastanawiała się nawet, czy Angela Weston, matka Hadii, w ogóle kiedykolwiek mieszkała w Eton Villas? A jeśli nie, to jak długo jeszcze Azhar będzie podtrzymywał mit o „mamusi, która wyjechała na wakacje", i kiedy ujawni prawdę o „mamusi, która odeszła"? Barbara wyjrzała przez okno toalety na znajdujący się w dole parking. Zobaczyła, jak posterunkowy Billy Honig-man eskortuje domytego, uczesanego i schludnie ubranego Fahda Kumhara do policyjnego samochodu terenowego. Do tego pojazdu zbliżył się Azhar i próbował nawiązać rozmowę z Kumharem, ale policjant kazał mu odejść i usadowił pasażera na tylnym siedzeniu. Azhar cofnął się do swego samochodu, a kiedy Honigman ruszył — zupełnie jaw- nie podążył za nim. Zobowiązał się przecież odstawić Fah-da Kumhara do domu i wszystko wskazywało, że słowa dotrzyma. „Słowny facet — pomyślała Barbara — tylko czy zawsze i dla każdego?" Przypomniała sobie odpowiedzi, których udzielał na jej pytania o zwyczaje muzułmańskie. Teraz dopiero skojarzyła, w jakim stopniu dotyczyły one jego samego. To jego wykluczono z rodziny, co spotkałoby również Kurejśiego, gdyby wyszły na jaw jego homoseksualne skłonności. Krewni tak radykalnie odcięli się od niego, że nie przyjmowali do wiadomości nawet istnienia Hadii. Oboje żyli jak na bezludnej wyspie, zdani tylko na siebie. Dlatego Azhar aż nadto dobrze wiedział, co to znaczy być wyrzutkiem! Barbara próbowała wziąć to wszystko na zdrowy rozsądek, ale nie mogła zinterpretować rozumowo tego, co informacje o Azharze znaczyły dla niej osobiście. Wmawiała sobie, że przecież ten człowiek nic dla niej nie znaczy. W końcu nie łączyły ich żadne stosunki osobiste. Jego córka uważała ją za przyjaciółkę, ale ona w j ego życiu nie odgrywała przecież żadnej roli! Nie mogła więc zrozumieć, dlaczego na wiadomość o tym, że opuścił on żonę z dwojgiem dzieci, sama poczuła się w jakiś sposób oszukana. Przypuszczała, że podobnie odczuje to Hadija, jeśli kiedykolwiek dowie się prawdy. Tymczasem do toalety wpadła Emily, kierując się prosto do pierwszej z brzegu umywalki. Barbara pospiesznie przydeptała papierosa i wyrzuciła niedopałek przez okno, ale Emily i tak skrzywiła nos. — Jezu, ty jeszcze nie rzuciłaś palenia? — Wiesz, że nigdy nie umiałam nad tym zapanować — przyznała się Barbara. Emily odkręciła kran i namoczyła w wodzie papierowy ręcznik. Mokry przyłożyła sobie na kark, nie zważając, że cieknie z niego woda i moczy jej bluzę. — Ferguson! — wyrzuciła z siebie, jakby samo to na zwisko było obelgą. — Za trzy dnia będzie miał rozmowę kwalifikacyjną na stanowisko zastępcy komendanta poli cji. Chciałby do tej pory mieć pod kluczem zabójcę Kurej śiego, bo dzięki temu lepiej wypadnie przed komisją. Zęby tak sam spróbował pchnąć śledztwo choćby o cal! Umie tylko straszyć mnie tym głupim Presleyem i patrzeć na ręce. No, ale gdyby mi się udało złapać kogoś, nie wzniecając dalszych niepokojów, wtedy pierwszy wypiąłby pierś po ordery! Nie trawię tego człowieka! Przeciągnęła po włosach mokrą ręką i dopiero wtedy odwróciła się w kierunku Barbary. Zapowiadała, że czas zająć się wytwórnią musztardy. Wystąpiła już do sądu o nakaz rewizji i otrzymała go w re- kordowym tempie. Najwidoczniej sędzia, podobnie jak Ferguson, też pragnął jak najszybszego zamknięcia sprawy bez nowych zamieszek ulicznych. Barbara uważała jednak, że nie należy pomijać pewnego szczegółu, nie mającego związku z fabryką ani z rzekomo prowadzoną w niej działalnością przestępczą. Utrzymywała, że również duże znaczenie dla śledztwa ma ciąża Salii i osoba jej sprawcy. — Może wstąpiłybyśmy na przystań, Em? — zaproponowała. — Po co? — Emily spojrzała na zegarek. — Malikowie nie mają jachtu, jeśli obstajesz przy wodnej drodze na Nez. — Tak, ale trzyma tam jacht Theo Shaw, a przecież Sa-lija jest z nim w ciąży i dała mu bransoletkę. On ma motyw, jasny i wyraźny, bez względu na to, co Muhammad kombinował z „Importem ze Wschodu". Chciała dodać, że Theo nie ma również alibi, podczas gdy Muhammad je miał, ale ugryzła się w język. Bądź co bądź, Emily także orientowała się w sytuacji, choćby nawet chciała za wszelką cenę uziemić Muhammada. Rozważyła jednak propozycję Barbary i postanowiła: — Dobra, pojedziemy tam i sprawdzimy. Wsiadły do nieoznakowanego forda i skręciły w High Street, mijając po drodze Rachel Winfield, która od strony morza zdążała do rodzinnego sklepu z biżuterią artystyczną. Zauważyły, że dziewczyna miała tak zarumienioną twarz, jakby przez całe przedpołudnie jeździła na rowerze. Zatrzymała się dla nabrania oddechu przed znakiem drogowym sygnalizującym skręt do przystani, a kiedy ford ją mijał — zamachała przyjaźnie ręką. Nawet jeśli miała coś na sumieniu, to z pewnością na to nie wyglądała. Przystań w Balford leżała przy ulicy prostopadłej do High Street, mniej więcej o milę od skrzyżowania. W jej dole znajdował się placyk, którego przeciwną stronę stanowiło osiedle Alfred Terrace, gdzie na pograniczu ubóstwa bytowała rodzina Ruddocków. Przy tej samej ulicy usytuowane było jezioro Tide, parking dla przyczep kempingowych i okrągła wieża Martello — pozostałość umocnień z okresu wojen napoleońskich. Na samym końcu ulicy rozciągała się przystań. Na spokojnych wodach basenu unosiło się osiem pontonów, przy których cumowały żaglówki i jachty. Od północy teren zamykał ceglany budynek mieszczący umywalnie i sanitariaty, z przyległym do niego biurem. Emily podjechała tam i zaparkowała forda obok wiaty na kajaki, ozdobionej wyblakłym szyldem: „Wypożyczalnia sprzętu pływającego". Właściciel wypożyczalni pełnił również funkcję kapitana portu, ale z powodu niewielkich rozmiarów obiektu nie miał zbyt dużo do roboty. Emily i Barbara oderwały go od lektury programu wyścigów w Newmarket. — Złapaliście już kogoś? — zapytał na powitanie. — Chyba nie muszę czatować tu po nocach z pistoletem? Na co idą moje podatki, jeśli policja nie jest w stanie zagwarantować mi bezpieczeństwa? — Sam pan też musi zadbać o swoje bezpieczeństwo — dopowiedziała Emily. — Myślę, że nie zostawia pan otwartych drzwi, kiedy wychodzi z domu. — Mojego domu pilnuje pies. — To niech pan sobie sprawi drugiego, żeby pilnował także pańskich łodzi — przycięła Emily. Barbara zagadnęła z innej beczki: — Który z tych jachtów należy do Shawów? — Wskazała na rząd żaglówek na nieruchomych wodach zatoczki. Zauważyła przy tym, że w pobliżu kręciło się mało ludzi jak na tę porę dnia i temperaturę zachęcającą do morskich rejsów. — „Waleczna Dama" — odpowiedział. — Ten największy, przy końcu szóstego pontonu. Właściwie oni nie powinni go tu trzymać, ale widać to dla nich wygodne, no i zawsze płacili regularnie, więc nie mam powodu do narzekań. Policjantki zainteresowały się, dlaczego — według właściciela przystani — Shawowie nie powinni trzymać tu jachtu. — Tak duża jednostka powinna być zacumowana w ba senie bardziej niezależnym od przypływów i odpływów — wyjaśnił. — Przy wysokim stanie wody nie ma problemów, ale podczas odpływu jacht grzęźnie kilem w dnie. Na do bre mu to nie wychodzi! Barbara skorzystała z okazji, aby spytać o stan wody w ów feralny piątek, późnym wieczorem, na przykład między dziesiątą a dwunastą. Charlie odłożył program wyścigów i zajrzał do zeszytu leżącego na ladzie. Odczytał z niego, że poziom wody był tamtej nocy niski. Ani na „Walecznej Damie", ani na żadnym z większych jachtów nikt wtedy nigdzie nie wypływał. — Aby móc dobrze manewrować taką jednostką, po trzeba najmarniej dwóch metrów wody pod kilem — tłu maczył. — A co do tego, o czym mówiłem wcześniej... Wdał się w dyskusję z Emily na temat szkolenia psów wartowniczych, więc Barbara zostawiła ich pogrążonych w rozmowie. Sama wyszła z biura i udała się w kierunku szóstego pontonu. Nietrudno było rozpoznać „Waleczną Damę" — największy jacht na przystani, lśniący białą farbą, z drewnianymi i metalowymi częściami w niebieskich płóciennych pokrowcach. Wystarczył rzut oka, aby się zorientować, że tak dużą łodzią nawet przy wysokiej wodzie nikt nie dopłynąłby dostatecznie blisko do brzegu. Gdyby Theo Shaw lub ktokolwiek inny zakotwiczył jacht na redzie — do przylądku mógłby dotrzeć jedynie wpław. A kto, planując morderstwo, zaczyna od skoku do wody? Barbara zawróciła więc, przyglądając się po drodze innym łodziom na przystani. Zauważyła, że w tym niewielkim obiekcie przetrzymywano różne jednostki pływające — motorówki, kutry rybackie, a nawet wyciągnięty na brzeg ści-gacz o nazwie „Diabeł Morski", który pasowałby raczej do wybrzeży Florydy czy Monako. Bliżej biura Charlie trzymał łódki przeznaczone do wy- pożyczania. Znajdowały się tam motorówki, kajaki usta- wionę na specjalnych stelażach, kanadyjki i nadmuchiwane tratwy rozłożone na pontonie. Było ich osiem, a dwie ostatnie obsiadły mewy. Inne ptaki kołowały z piskiem w powietrzu. Te tratewki przypomniały Barbarze listę doniesień o przestępstwach, które zestawiła Belinda Warner. Wtedy interesowały ją głównie włamania do domków plażowych w związku z alibi Trevora Ruddocka. Dopiero teraz skojarzyła sobie, że na tej liście znajdowały się też inne ciekawe przypadki. Przeszła wzdłuż wąskiego pontonu i dokładniej przyjrzała się łódeczkom. Do każdej z nich dołączono parę wioseł, ale można było także doczepić motorek. Silniczki wisiały oddzielnie na wieszakach przy końcu pontonu, ale jedna z tratewek była spuszczona na wodę i miała założony motorek. Barbara spróbowała go włączyć i przekonała się, że nie jest to silnik spalinowy, lecz elektryczny i prawie bezszmerowy. Opuszczone do wody śmigi nie zanurzały się głębiej niż na jakieś sześćdziesiąt centymetrów. — Zgadza się, kurde, aż za bardzo! — mruknęła do sie bie. Obejrzała się, czując kołysanie pontonu i stwierdziła, że za nią stoi Emily, osłaniając dłonią oczy. Z wyrazu jej twarzy Barbara odgadła, że szefowa doszła do tego samego wniosku. — Co tam figurowało w raportach policyjnych? — Barbara zadała retoryczne pytanie, lecz Emily mimo to odpowiedziała. — Skradziono mu trzy takie łódki bez jego wiedzy. Wszystkie znaleziono potem w okolicach brodu. — A więc bez wysiłku ktoś mógł gwizdnąć stąd tratwę, przeprowadzić ją przez płyciznę, a przed świtem odstawić z powrotem? Charlie coś kiepsko dba o zabezpieczenie sprzętu! — Kiepsko jak diabli — przyznała Emily, spoglądając tym razem w kierunku północnym. — Kanał zaczyna się dokładnie po przeciwnej stronie tego języka lądu, tam gdzie stoi taki rybacki szałas. W kanale jest woda nawet podczas odpływu, zresztą w tym basenie portowym też. Dla większych łodzi to za mało, ale nie dla takiej dmuchanej tratewki. — A dokąd prowadzi ten kanał? — spytała Barbara. — Opływa przylądek Nez od strony zachodniej. — Więc ktoś mógłby przeprawić się taką łódką przez kanał, okrążyć Nez od północy, wylądować na wschodnim brzegu i spacerkiem przejść do schodków? — upewniała się Barbara. Po przeciwnej stronie zatoczki, w której mieściła się przystań, rozciągały się pola uprawne, a nad nimi górował okazały gmach z mnóstwem kominów. Wydeptana ścieżka przebiegała wzdłuż północnej granicy pól w kierunku zachodnim aż do brzegu zatoki, gdzie skręcała na południe równolegle do linii brzegowej. — Kto tam mieszka, Em? W tym dużym domu z tyloma kominami? — To się nazywa Balford Old Hall i należy do rodziny Shawów — wyjaśniła Emily. — Bingo! — mruknęła pod nosem Barbara, ale dla Emily byłoby to zbyt proste rozwiązanie. Wolała wrócić do swojego układu równań z trzema niewiadomymi — motywem, środkami i sposobnością. — Ja tego tak szybko nie zakończę — zapowiedziała. — Jedźmy zaraz do wytwórni musztardy, zanim ktoś uprzedzi Muhammada. O ile oczywiście Herr Reuchlein jeszcze nie zdążył tego zrobić. Salija długo już siedziała w szpitalnym korytarzu, wpatrując się w drzwi do pokoju pani Shaw. Pielęgniarka oznajmiła im bowiem, że tylko jedna osoba może odwiedzić pacjentkę. Salija pomyślała z ulgą, że dzięki temu nie będzie musiała oglądać babci Theo, ale równocześnie ta ulga wywołała w niej poczucie winy. Przecież pani Shaw była chora; sądząc po migających lampkach niezliczonych aparatów — nawet poważnie, a zasady islamu nakazywały pomagać bliźnim w potrzebie. Wiernym spełniającym dobre uczynki Koran obiecywał nagrodę na tamtym świecie, a co mogłoby być lepszym uczynkiem niż nawiedzanie chorych, szczególnie gdy choroba dotyka naszych nieprzyjaciół! Theo wprawdzie nigdy nie przyznał wprost, że jego babcia nienawidzi zarówno wszystkich Azjatów razem, jak i każdego z osobna, ale ta niewypowiedziana prawda stała na przeszkodzie miłości jego i Salii. Świadomość uprzedzeń rasowych starszej pani Shaw rozdzielała młodych równie skutecznie, jak plany rodziców co do jej przyszłości. Sama Salija też zdawała sobie sprawę, że miłość między nią a Theo była skazana na niepowodzenie, zanim się jeszcze narodziła. Sprzeciwiały się temu tradycja, religia i kultura, w jakiej ją wychowano. Trudno jednak było oprzeć się pokusie, aby winą za niemożność ułożenia sobie życia z Theo obarczyć kogoś innego. W Koranie znajdował się przecież ustęp, z którego wynikało, że pani Shaw dobrze zasłużyła sobie na to, co ją spotkało: „Pamiętaj, człowiecze, cokolwiek dobrego ci się przydarzy, pochodzi od Allaha, zaś cokolwiek złego jest — od ciebie samego jest". Mogła więc śmiało twierdzić, że obecny stan pani Shaw jest karą za rasistowskie poglądy, które sama głosiła i które popierała u innych. Salija wiedziała jednak, że te same słowa Koranu odnoszą się także i do niej, gdyż zło mogło spotkać równie dobrze i ją, bo i ona zasłużyła na karę swoim nierozsądnym, samolubnym postępowaniem. Wolała już nie myśleć, jak mogło do tego dojść i co powinna teraz zrobić, żeby jakoś z tego wybrnąć. Nie wiedziała nawet, od czego zacząć, choć znajdowała się właśnie w szpitalu, gdzie przypuszczalnie na okrągło przeprowadzano zabiegi zwane „koniecznymi posunięciami". W rozmowie z Rachel przez chwilę wydawało się, że kamień spadł jej z serca, kiedy przyjaciółka oświadczyła, że była gdzie trzeba i wszystko załatwiła. Okazało się jednak, że oznaczało to kupno mieszkania, do którego Salija i tak nie mogłaby się nigdy wprowadzić, więc czarna rozpacz ogarnęła ją ze zdwojoną siłą. Rachel była jej jedyną nadzieją — liczyła, że dzięki niej dyskretnie i bez ryzyka pozbędzie się dowodu swego grzechu. Tymczasem przekonała się, że musi działać sama, a przecież nawet nie wiedziała, jaki ma zrobić pierwszy krok. — Salija? Salija! Zadrżała, słysząc swoje imię wypowiadane takim samym tonem, jakim nawoływał ją Theo, kiedy nocą czekał na nią w sadzie. I rzeczywiście, z prawej strony wyrósł nagle Theo, który szedł właśnie do pokoju babci, trzymając w ręku oszronioną puszkę coli. Salija machinalnie sięgnęła do naszyjnika, jakby chciała go przed nim zakryć lub zamknąć w dłoni jak relikwię. Theo jednak zdążył zobaczyć skamieniałą rybkę i na pewno wyciągnął odpowiedni wniosek z faktu, że akurat teraz ją włożyła. Przysiadł się bowiem na ławeczce obok Salii, a puszkę z colą postawił na podłodze. Dziewczyna skupiła wzrok na aluminiowym wieczku. — Rachel powiedziała mi wszystko — zaczął. — Myśli, że... — Wiem, co ona myśli — szepnęła Salija. Chętnie po- prosiłaby Theo, aby sobie poszedł lub udawał, że rozmawiają tylko o stanie zdrowia jego babki. Jednak po długim okresie niewidzenia sama jego bliskość działała na nią jak narkotyk. Serce pragnęło, aby to trwało jak najdłużej, podczas gdy rozsądek podpowiedział, że powinna się wycofać. — Jak mogłabyś zrobić coś takiego? — zapytał wprost. — Od tamtej rozmowy z Rachel wciąż nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. — Theo, proszę, nie mówmy na ten temat. To i tak niczego nie zmieni. — To nawet lepiej dla mnie — wycedził z goryczą. — Kochałem cię, Salijo, a i ty mówiłaś, że mnie kochasz. Nagle oślepiło ją światło odbite w wieczku puszki, więc zamrugała powiekami i opuściła głowę. Wokół nich toczyło się codzienne życie szpitala. Salowe pchały przed sobą wózki, lekarze dokonywali obchodów, pielęgniarki roznosiły tacki z lekarstwami. Jednak zarówno ją, jak i Theo oddzielała od tego świata niewidzialna szklana szyba. — Zastanawiałem się tylko — kontynuował Theo — po jakim czasie doszłaś do wniosku, że kochasz Kurejśie- go, a nie mnie? Wystarczył jeden dzień czy może trzeba by ło tygodnia albo dwóch? A może nic takiego nie miało miejsca, bo przecież sama mówiłaś, że w waszym kraju mi łość nie jest potrzebna do małżeństwa. Chyba tak to ujęłaś, prawda? Salija poczuła intensywne pulsowanie krwi pod znamieniem na policzku. Wiedziała teraz, że on jej nigdy nie zrozumie, jeśli nie dowie się prawdy, której nie miała zamiaru ujawniać. — Zastanawiałem się także, gdzie i w jakich okolicznościach mogłaś dojść do takiego wniosku... Przepraszam cię, ale przez ostatnie sześć tygodni nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tym, dlaczego między nami nie doszło do czegoś takiego. Przecież mogło dojść, bo byliśmy już ze sobą tak blisko... Na przykład na Horsey Island albo nawet wtedy w sadzie, kiedy twój brat... — Theo, proszę cię, nie rób nam tego — przerwała mu Salija. — Jakim „nam"? Myślałem, że rzeczywiście można mówić o „nas", nawet kiedy już pojawił się Kurejśi. Nosiłem tę pieprzoną bransoletę... Wzdrygnęła się, słysząc nieprzyzwoity wyraz. Zauważyła przy tym, że nie miał już tej bransolety. — ...i myślałem sobie tak — kontynuował Theo. — Przecież ona wie, że wcale nie musi za niego wyjść. Wie, że może dać mu kosza, bo ojciec nie będzie zmuszał jej do ślubu. Fakt, że jest Azjatą, ale chyba w większym stopniu czuje się Anglikiem, może nawet bardziej niż ona... Mijały jednak dni, potem tygodnie, a Kurejśi nadal tu siedział. W końcu twój ojciec przyprowadził go do Resursy i przedstawił jako swego przyszłego zięcia. „Już niedługo wejdzie do naszej rodziny, bo żeni się z moją Salija" — zapowiedział. A ja musiałem jeszcze mu gratulować, choć wolał- bym... — Nie! — Nie mogła słuchać tych wyznań, choćby nawet wywnioskował z tego, że już go nie kocha. — Najgorsze były noce. — Mówił zwięźle, ale z jego ust padały słowa przepojone goryczą. — W ciągu dnia mogłem zatracać się w pracy, ale nocami nie miałem niczego innego do roboty, jak tylko myśleć o tobie. Nie mogłem spać, straciłem także apetyt, ale jakoś to znosiłem, bo wmawiałem sobie, że i ty o mnie myślisz, że jeśli nie dziś, to może jutro powiesz ojcu, że Kurejśi nie ma tu czego szukać. A wtedy zyskamy więcej czasu i dodatkową szansę... — Nigdy nie mielibyśmy ani jednego, ani drugiego. Wciąż próbowałam ci to wytłumaczyć, ale nie chciałeś wierzyć. — A czego ty właściwie pragnęłaś? Po co wychodziłaś do mnie nocą do sadu? — Nie umiem ci tego wyjaśnić — wyszeptała z rozpaczą. — No cóż, zdarza się, że ktoś nie umie wyjaśnić swojej gry- — Nie grałam z tobą w żadną grę! Byłam zupełnie szczera i moje uczucia też. — Pewnie tak samo byłaś szczera wobec Hatima Kurej-śiego. — Zamierzał już wstać z ławki, ale zatrzymała go, zaciskając rękę na jego obnażonym ramieniu. — Pomóż mi! — poprosiła, podnosząc nań wzrok. Przypomniała sobie teraz to, co już zdążyło ulecieć z jej pamięci: zielonkawy błękit jego oczu, pieprzyk nad wargą i falę puszystych blond włosów nad czołem. Przerażała ją jego bliskość, bo bała się, że nie zapanuje nad reakcją swojego ciała na to, co rejestrował jej zmysł dotyku. Wiedziała, że powinna puścić jego ramię, ale czekała, aż sam tego zażąda. Był jej jedyną nadzieją. — Proszę, Theo, pomóż mi, bo Rachel tego nie zrobi. — Mam ci pomóc pozbyć się dziecka Kurejśiego? Ale dlaczego? — Bo moi rodzice... — Nie wiedziała, jakich słów użyć, aby to wyjaśnić. — Eee tam, rodzice! Jasne, że twój tatuś będzie nieźle wkurzony, ale jeśli urodzi się chłopak — szybko ci wybaczy. Powiedz mu, żeście z Kurejsim tak przypadli sobie do gustu, że nie mogliście wytrzymać do nocy poślubnej. Trzeba było dopiero tych brutalnych, a przy tym tak niesprawiedliwych słów, żeby wydobyć z niej szczere wyznanie. — To nie jest dziecko Kurejśiego! — wyrzuciła z siebie, jednocześnie uwalniając ramię Theo. — Zanim on tu przy jechał, byłam już w drugim miesiącu ciąży. Theo patrzył na nią z niedowierzaniem, próbując z cierpienia odbitego na jej twarzy odgadnąć całą prawdę. — Co, do jasnej cholery... — zaczął, ale dalszy ciąg nie mógł mu przejść przez gardło, więc tylko powtarzał w kółko ten sam wstęp: — Salijo, co jest, do jasnej... — Potrzebuję twojej pomocy — wyznała bez ogródek. — Błagam, pomóż mi! — Czyje to dziecko? — dopytywał. — Jeśli nie Hatima, to czyje? — Proszę, pomóż mi zrobić, co trzeba. Do kogo mam zadzwonić? Czy jest gdzieś taka klinika? Tylko nie w Bal-ford, bo nie mogę aż tak ryzykować. Może w Clacton? Musi tam być ktoś, kto mi pomoże, żeby wszystko odbyło się szybko i po cichu. Tak, żeby nie dowiedzieli się moi rodzice, bo to by ich zabiło. I nie tylko ich. — A kogo jeszcze? — Theo, proszę cię! — Salijo! — Ścisnął mocno jej ramię, jak gdyby wyczuł z tonu głosu to, czego nie mogła z siebie wydusić. — Co się stało tamtej nocy? Powiedz mi! Przypomniała sobie słowa: „Jeszcze za to zapłacisz, jak wszystkie dziwki!" — Sama byłam temu winna! — wyznała rwącym się głosem. — Nie zważałam na to, co on pomyśli. Powiedziałam mu, że cię kocham. — O Boże! — wyszeptał, puszczając jej ramię. Drzwi pokoju, w którym leżała Agata Shaw, otworzyły się i stanął w nich ojciec Salii. Zmieszał się nieco na widok córki pogrążonej w rozmowie z Theo, ale zaraz jego rysy złagodniały, gdyż nie miał wątpliwości, że Salija spełnia dobry uczynek, aby zasłużyć na nagrodę w raju. — Dobrze, że cię widzę, Theo — przywitał go. — Zło żyłem właśnie uszanowanie twojej babci. Zapewniłem ją, jako przyjaciel i współpracownik z rady miejskiej, że jej plany rozbudowy miasta zostaną wprowadzone w życie bez żadnych zmian. Theo podniósł się ze swego miejsca, więc i Salija zrobiła to samo. Spuściła skromnie głowę, aby ojciec nie zauważył wymownego rumieńca otaczającego znamię na jej policzku. — Dziękuję bardzo, to ładnie z pana strony — odpowiedział grzecznie Theo. — Babcia na pewno się z tego ucieszy. — To świetnie — posumował Akram Malik. — Salijo, kochanie, chyba będziemy już się zbierać? Przytaknęła, rzucając Theo przelotne spojrzenie. Młody człowiek zbladł pod swoją lekką opalenizną i spoglądał to na Saliję, to na Akrama, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć odpowiednich słów. Ona zaś zdawała sobie sprawę, że wraz z nim opuszcza ją ostatnia nadzieja. — Miło mi było porozmawiać z tobą, Theo. Myślę, że twoja babcia wkrótce powróci do zdrowia — wygłosiła ofi cjalną formułkę. — Dziękuję — wyrecytował równie sztywno Theo. Salija pozwoliła ojcu wziąć się pod ramię i poprowadzić w kierunku windy, choć czuła, że każdy krok oddala ją od bezpiecznej ostoi. W ostatniej chwili Theo zdecydował się przemówić: — Panie Malik! Akram zatrzymał się i odwrócił, kurtuazyjnie udając za- interesowanie. — Przepraszam, jeśli to, co powiem, będzie niesto sowne — usprawiedliwiał się Theo. — Nie bardzo wiem, jak należy się w takiej sytuacji zachować, ale czy nie miałby pan nic przeciwko temu, żebym w przyszłym ty godniu zaprosił Saliję na lunch? W zajeździe „Green Lodge" trwa akurat wystawa biżuterii, a wiem, że Salija sama wyrabia piękne ozdoby, więc może chciałaby to zo baczyć? Akram rozważył tę propozycję, spoglądając na córkę, jakby oceniał jej gotowość do takich rozrywek. — Jesteś tak oddanym przyjacielem naszej rodziny, że nie widzę przeszkód, jeśli tylko Salija się zgodzi. Chciałabyś tam pojechać, Salijo? — A gdzie jest ten zajazd? — zapytała wprost. — W Clacton — odpowiedział Theo z wyrazem twarzy równie obojętnym jak ton jego głosu. 24 Jamna rozcierała bolący krzyż i nogą posuwała przed sobą koszyk wzdłuż wyznaczonego jej rządka w ogrodzie teściowej. Z najwyższą niechęcią spoglądała w stronę Wardy, która dwa rządki dalej pielęgnowała krzewy papryki z gorliwością świeżo poślubionej małżonki. W myśli życzyła starszej pani wszystkiego najgorszego, od udaru słonecznego po trąd włącznie. Żeby kazać komuś pracować w ogrodzie przy tym wściekłym upale, który nawet poranne wiadomości BBC określiły jako rekordowy! Jakby tego było mało, w ogrodzie Wardy rozmnożyły się muchy i inne paskudztwa. Nie poprzestawały na pomidorach, papryce, fasolce i cebuli, ale brzęczały wokół głowy Jamny lub siadały na jej spoconej twarzy. Pająki właziły pod szal na głowie, a zielone gąsieniczki spadały z pnących krzewów na ramiona. Jamna wściekle wymachiwała rękami, starając się odganiać muchy w kierunku teściowej. Musiała cierpieć takie katusze, bo Warda się na nią uwzięła! Każda inna teściowa doceniłaby synową, która w tak krótkim czasie małżeństwa dała jej dwóch wnuków z rzędu. Mało tego, inna teściowa, wiedząc, że synowa może być już trzeci raz przy nadziei, nie tylko nie kazałaby jej pracować w palącym słońcu, lecz raczej namawiałaby ją do wypoczynku w cieniu orzecha włoskiego, pod którego wystającymi korzeniami jej synkowie turlali swoje małe ciężarówki. Tylko jak przekonać o tym tak wzorową gospodynię jak Warda, która w dzień spodziewanego porodu zdążyła jeszcze wymyć okna w całym domu, ugotować obiad dla męża, pozmywać i wyszorować kuchnię, a dopiero potem przykucnęła w kącie spiżarni i wydała na świat Muhamma- da? Nie, Warda Malik uważała trzydziestopięciostopniowy upał najwyżej za drobną niedogodność, podobnie jak zakaz używania węży ogrodowych. Chyba każdy rozsądny człowiek na wiadomość o wpro- wadzonych ograniczeniach podlewania ogrodów raczej zrezygnowałby z ich uprawy! Każdy, ale nie Warda! Ta, jakby nigdy nic, naflancowała całe rządki sadzonek i każdego popołudnia nosiła wiadrami wodę, pobieraną z kranu na zewnątrz domu. Do podlania wszystkich sadzonek zużywała dwa wiadra, toteż podczas gdy napełniała jedno — liczyła, że Jamna będzie wylewać zawartość drugiego na roślinki. Oprócz podlewania pielęgnacja roślin obejmowała także ich przycinanie, tępienie szkodników i plewienie, przy czym Warda również oczekiwała pomocy Jamny. Żeby tak na wieki smażyła się w piekle! Jamna była jednak pewna, że wie, co się kryje za szykanami teściowej. — Warda po prostu mściła się na niej za to, że tak łatwo jej przychodziło to, z czym sama miała trudności. Nie dało się przecież ukryć, że Warda i Akram Malik byli małżeństwem od dziesięciu lat, gdy dochowali się pierwszego syna — Muhammada, a następne sześć lat minęło, nim na świat przyszła Salija. Czyli trzeba jej było aż szesnastu lat, żeby urodzić dwoje dzieci, podczas gdy Jamna w takim samym czasie na pewno dałaby Muhammado-wi przynajmniej tuzin potomstwa, w tym większość chłopców! Warda Malik musiała uznać wyższość synowej pod tym względem, toteż traktowała ją jak niewolnicę, aby znała swoje miejsce. „Niechże ją piekło pochłonie!" — przeklinała Jamna, dziabiąc motyką ziemię wyschniętą jak skała mimo codziennego podlewania. Rozbijała właśnie bryłkę ziemi tkwiącą u korzeni krzaczka pomidorów i wyobrażała sobie, że ta gruda to tyłek teściowej! Oto zadała pierwszy cios motyką, tak silny, że stara wiedźma aż się wyprostowała! Dalsze ciosy — i już ta paskudna baba jęczy z bólu, ale Jamna tylko się uśmiecha i wali dalej, aż do krwi! Warda pada na ziemię, wyciąga do niej ręce i błaga o litość, ale Jamna przeżywa teraz chwilę triumfu, widząc teściową u swoich stóp, zdaną na jej łaskę i niełaskę... — Jamna! Przestań natychmiast! Igraszki wyobraźni przerwał okrzyk Wardy, toteż Jamna się poczuła, jakby obudzono ją ze snu. Zdała sobie sprawę, że serce wali jej jak młotem, pot spływa po szyi na tunikę, trzonek motyki ślizga się w ręku, a stopy obute w sandały zagrzebały się w ziemi. Tumany kurzu wzniecone uderzeniami motyki otaczały ją zewsząd jak woal z gazy. — Co ty wyrabiasz, idiotko?! — łajała ją Warda. — Po patrz, coś narobiła! Poprzez mgiełkę kurzu Jamna dostrzegła, że razami swojej motyki obaliła cztery krzaczki pomidorów — dumę teściowej. Padły jak drzewa złamane przez burzę, a ich owoce zamieniły się w bryłki czerwonej mazi, całkowicie niezdatne do użytku. Warda wrzuciła swój sekator do koszyka i gniewnie natarła na synową. — Czy musisz niszczyć wszystko, czego się tkniesz? — utyskiwała. — Czy nie mogę ci kazać zrobić czegokolwiek, żebyś tego nie popsuła? Jamna patrzyła na nią w milczeniu, rozdymając nozdrza i zaciskając wargi. — Jesteś bezmyślna, leniwa i myślisz tylko o sobie! — Warda kontynuowała swoje kazanie. — Gdyby twój ojciec nie zapłacił dobrze, żeby ktoś cię wziął z domu, do dziś za truwałabyś życie swojej matce, a nie mnie! Po raz pierwszy Jamna usłyszała taką długą reprymendę od łagodnej zwykle teściowej. Jednak zaskoczenie szybko ustąpiło miejsca wzburzeniu, a mięśnie sprężyły się, jakby chciała spoliczkować swoją prześladowczynię. Jakim prawem odzywa się w ten sposób do małżonki Muhammada Malika, matki jego dzieci? Jamna już szykowała się do ciętej repliki, lecz okazało się, że Warda jeszcze nie skończyła. — Teraz uprzątnij ten bałagan. Wynieś te krzaki na pryzmę kompostu, wyrównaj rządek, który popsułaś... I to szybko, żebym nie zrobiła czegoś, czego bym potem żałowała! — Nie jestem twoją służącą! — Jamna ze złością cisnęła motykę na ziemię. — Rzeczywiście, bo taką leniwą i niedbałą służącą zwolniłabym w ciągu tygodnia. Podnieś motykę i zrób, co ci każę. — Muszę się zająć moimi dziećmi! — Jamna szybkim krokiem ruszyła w stronę drzewa, pod którym dwaj mali chłopcy bawili się samochodzikami, nie zważając na kłótnię pomiędzy matką a babcią. — Nic nie musisz. Masz robić to, co mówię. Wracaj do pracy, ale już! — Moi synkowie mnie potrzebują — wykręcała się Jamna, zwracając na siebie uwagę dzieci. — Chcecie poba wić się z mamusią, najdrożsi? Chłopcy podnieśli głowy znad swoich zabawek, ale War-da przykazała im surowo: — Anas, Biśr, proszę iść do domu. Dzieci zawahały się, zdezorientowane sprzecznymi po- leceniami. — Już, już mamusia do was idzie! — nawoływała tym czasem Jamna. — W co się bawimy? Gdzie będziemy się bawić? A może pójdziemy do pana Howarda na lody, co, moje maleństwa? Od tej wizji rozpromieniły się buzie malców, ale Warda zaraz ich zgasiła. — Anas, nie słyszałeś, co powiedziałam? — zakomen derowała stanowczo. — Zabierz braciszka i marsz w tej chwili do domu! Starszy chłopczyk złapał młodszego za rączkę i obaj rzucili się biegiem w stronę kuchennych drzwi. Jamna obróciła się na pięcie i przyskoczyła do teściowej. — Ty stara czarownico! — krzyknęła. — Jak śmiesz rozkazywać moim dzieciom? Policzek był mocny i tak niespodziewany, że Jamnę aż zatkało. Na chwilę zapomniała, kim jest i gdzie się znajduje. Przypomniały jej się lata młodości, kiedy ojciec wciąż urządzał awantury i brał się do bicia, wyładowując na niej swą złość o to, że bez posagu dziesięciokrotnie przewyższającego jej wartość nie mógł znaleźć dla niej męża. Zapomniała się tak dalece, że zaatakowała teściową i chwyciła za oba końce szala, który zsunął jej się z głowy. Ciągnęła za nie, aż rzuciła starszą kobietę na kolana. — Ty podnosisz rękę na mnie?! — krzyczała. — Na mnie, która dałam synów twojemu synowi?! Klęczącą już teściową przyciskała za ramiona do ziemi, kopała i rzucała w nią zniszczonymi krzakami pomidorów. Z równą furią tratowała grządki wokół siebie i starannie uprawiane sadzonki warzyw. — Jestem dziesięć razy bardziej kobietą niż ty! — wrzeszczała jak opętana. — Potrafię wzbudzić pożądanie mężczyzny i urodzić mu dzieci! A ty jeszcze śmiesz coś gadać o lenistwie i niedbalstwie? Wyładowywała złość z takim zapamiętaniem, że nie słyszała innego krzyku niż swój ani nie zauważyła, że jeszcze ktoś się pojawił w ogrodzie. Zorientowała się dopiero wtedy, kiedy wykręcił jej do tyłu ręce i odciągnął od skurczonej postaci. — Zwariowałaś całkiem, suko?! Ledwo rozpoznała nabrzmiały gniewem głos Muham-mada. On zaś odepchnął ją szorstko na bok i dopadł do swojej matki, pytając troskliwie: — Mamo, nic ci się nie stało? Co ona ci zrobiła? — Ja jej coś zrobiłam?! — oburzyła się Jamna. Szal jej się zsunął, warkocz rozplótł, rękaw tuniki miała rozpruty... — To ona mnie uderzyła, i to za nic, stara krowa! — Zamilcz! — ryknął Muhammad. — Do domu! Z tobą policzę się później! — Muni, czy nie rozumiesz, że ona uderzyła twoją żonę w twarz? To dlatego, że jest zazdrosna o... Muhammad poderwał się na nogi, a w jego oczach płonęła taka zaciętość, jakiej Jamna nigdy dotąd u niego nie widziała. Spuściła więc szybko z tonu. — Pozwolisz, żeby każdy, kto chce, mógł uderzyć twoją żonę? — spróbowała urażonym głosem pobudzić jego am bicję, ale spojrzał na nią z taką odrazą, że aż się wzdryg nęła. Sam zaś zajął się swoją matką, pomagając jej wstać i przygładzając zmiętą odzież. Jamnie nie pozostało więc nic innego, tylko wycofać się do domu. W kuchni Anas i Biśr, wystraszeni, kulili się w kącie na podłodze. Tym razem jednak Jamna nie myślała o tym, aby ich pocieszać. Skierowała się wprost do łazienki. Ręce się jej trzęsły jak w chorobie Parkinsona, a nogi uginały. Przepocony materiał tuniki, poplamionej ziemią i zbryzganej sokiem pomidorów jak krwią, przyklejał się do ciała, a lustro ukazywało zabrudzoną twarz i rozczochrane włosy z wplątanymi w nie liśćmi, pajęczynami i gą-sieniczkami jak u zaniedbanej Cyganki. Wszystko to jednak się nie liczyło, gdyż racja była po jej stronie. Najdobitniej świadczył o tym znak, który ręka Wardy pozostawiła na jej twarzy. Jamna spłukała brud z czoła i policzków, umyła ręce i osuszyła twarz ręcznikiem. Zauważyła przy tym, że ślad po uderzeniu jakby zbladł, więc sama sobie wymierzyła serię siarczystych policzków, na ile starczyło jej siły. Przechodząc do małżeńskiej sypialni, usłyszała z dołu głosy Muhammada i jego matki. Warda znowu przybrała sztucznie uniżony ton głosu, jakim zawsze zwracała się do męża i syna, natomiast Muhammad przemawiał do niej chyba jeszcze czulej niż do żony w chwilach, kiedy byli sobie najbliżsi. Jamna wychwyciła pojedyncze słowa i zwroty: „Ona nie chciała... to wszystko przez ten upał... przeprosi cię i naprawi szkody..." Przeprosić? Naprawić szkody? Jeszcze czego! Jamna wpadła do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi z takim impetem, aż szyby zadrżały w ramach. Tam znów sama zbiła się po twarzy i podrapała do krwi, aby mąż zobaczył, jaką krzywdę wyrządziła jego rodzona matka. Kiedy Muhammad wszedł do pokoju, zastał ją przy toaletce, gdzie usiadła specjalnie, aby w dobrym świetle lepiej wyeksponować ślad po uderzeniu. — Co miałam robić, kiedy twoja matka się na mnie rzuciła? — zaatakowała pierwsza, zanim zdążył otworzyć usta. — Miałam dać się zabić? — Zamknij się! — uciął krótko, podszedł do komody i zrobił coś, na co dotąd nie odważyłby się w domu ojca — zapalił papierosa! Paląc, stał zwrócony twarzą do komody i opierał się o nią jedną ręką, podczas gdy drugą przyciskał do skroni. Wrócił dziś z fabryki nadspodziewanie wcześnie, ale nie towarzyszył żonie i dzieciom przy południowym posiłku. Przesiedział natomiast kilka godzin przy telefonie, prze- prowadzając rozmowy stłumionym bądź zniecierpliwionym głosem. Najwidoczniej załatwiał jakieś ważne sprawy, ale czyżby zajmowały go one aż tak bardzo, że nie dostrzegał cierpienia własnej żony? Dopóki stał do niej plecami, Jamna uszczypnęła się w policzek tak mocno, że łzy jej nabiegły do oczu. Musiała mu pokazać, jakie odniosła obrażenia! — Spójrz na mnie, Muni! — zażądała. — Popatrz, co mi zrobiła twoja matka, i dopiero wtedy powiedz, czy nie miałam prawa się bronić? — Powiedziałem ci, żebyś zamknęła dziób, i powtarzam to. Zamknij dziób. — Nie zamknę się, dopóki na mnie nie spojrzysz! — Podniosła głowę, przechodząc do wysokich tonów. — Zgoda, nie okazałam twojej matce należnego szacunku, ale czy miałam pozwolić, aby wyrządziła mi krzywdę? Czy nie powinnam chronić dziecka, które może już w tej chwili noszę w łonie? Podkreślając swoją największą zaletę skłoniła Muham-mada, aby się wreszcie odwrócił. Zanim się na to zdecydował, błyskawicznym spojrzeniem w lustro upewniła się, że jej policzek jest dostatecznie zaczerwieniony. — No więc dobrze, popełniłam błąd przy plewieniu, to chyba może się zdarzyć w taki upał — przekonywała. — Ale żeby od razu za to bić? I to jeszcze kobietę w moim stanie? Miałam pozwolić, żeby bezkarnie wyładowywała na mnie swoją złość i zazdrość? — Zazdrość? — warknął. — Moja matka nie jest bardziej zazdrosna o ciebie niż... — Nie o mnie, Muni, tylko o ciebie, a raczej o nas i nasze dzieci. Te, które już mamy, i te, które jeszcze będziemy mieć. Jestem w tym od niej lepsza i dlatego traktuje mnie jak służącą, albo i gorzej! Muhammad przyglądał się jej z drugiego końca pokoju, więc Jamna miała nadzieję, że wyciągnie odpowiednie wnioski z tego, co zobaczył. Widział przecież nie tylko ślady uderzeń na jej twarzy, ale i ciało, które szybko, bez wysiłku i raz po razie dało mu upragnionych synów. Cóż z tego, że ta twarz wyglądała raczej odstręczająco, a figura najlepiej się prezentowała pod luźnymi szatami, które nakazywała nosić tradycja? Jamna posiadała właściwość, którą wszyscy mężczyźni cenili najwyżej, więc Muhammad powinien ją chronić. — Muni, powiedz mi, proszę, co mam robić. — Spuści ła oczy z udawaną pokorą. — Przyrzekam, że zrobię, co ka żesz. Udało się jej osiągnąć to, że podszedł do toaletki, więc sądziła, że wygrała tę batalię. A kiedy jeszcze dotknął jej włosów — była przekonana, że zaraz pójdzie do Wardy i zapowie, aby nie wydawała żadnych poleceń matce jego synów. Muhammad owinął sobie warkocz Jamny wokół nadgarstka. Spodziewała się zatem, że odchyli jej głowę, zacznie szukać ustami jej ust, a potem, nawet mimo tego okropnego upału, spełni swój obowiązek małżeński... On jednak szarpnął jej głowę do tyłu tak brutalnie, aż jęknęła. — Muni, to boli! Pochylił się nad nią i uważnie oglądał jej policzek, więc wiła się jak piskorz w żelaznym uścisku jego ręki i jęczała: — Popatrz, co ona mi zrobiła! Następnie zainteresował się jej dłonią — oglądał paznokcie, aż wyskrobał spod nich pozostałości krwi i naskórka. Skrzywił się z niesmakiem, odrzucił jej rękę i oswobodził warkocz tak gwałtownie, że byłaby spadła z zydla, gdyby nie przytrzymała się nogi męża. — Nie nadajesz się do niczego! — zawyrokował. — Wymagam od ciebie jedynie tyle, abyś żyła w zgodzie z moją rodziną, ale ty nawet tego nie potrafisz! — Ja? Ja nie potrafię? — protestowała. — Zejdź na dół i przeproś moją matkę. Ale już! — Ani myślę! Ona mnie uderzyła. Nie przeszkadza ci, że uderzyła twoją żonę? — Moja żona — ironizował — zasłużyła na dobre lanie i powinna się cieszyć, że nie dostała go wcześniej. — Co to ma znaczyć? Mam pozwolić, żeby mnie obrażała i traktowała jak psa? — Jeśli myślisz, że urodzenie dwojga dzieci zwalnia cię od obowiązków względem mojej matki, to się bardzo mylisz. Masz robić to, co ona ci każe i co ja ci każę. A zaczniesz od tego, że weźmiesz tyłek w garść, zejdziesz na dół i przeprosisz moja matkę. — Nie przeproszę! — A potem wyjdziesz na dwór i uprzątniesz bałagan, który zostawiłaś w jej ogrodzie. — Odejdę od ciebie! — A proszę bardzo, droga wolna! — Zaśmiał się złym, szyderczym śmiechem. — Nie wiem, dlaczego kobietom się wydaje, że należą się im specjalne prawa, bo potrafią ro dzić dzieci. Do tego nie trzeba wielkiego rozumu. Cóż ty myślisz, że ktoś ci będzie bił pokłony za coś tak naturalne go jak sranie albo sikanie? No, jazda, bierz się do roboty i nie zawracaj mi głowy! Szybkim krokiem zmierzał ku drzwiom, a Jamna aż trzęsła się w środku. Przecież był jej mężem, któremu chciała urodzić kolejnego syna! Może nawet ten syn już rozwijał się w jej łonie? Przedtem kochał ją i szanował za te dzieci, które już mu dała, i za kobiecość, której tym sposobem dowiodła. Teraz więc nie miał prawa zostawić jej w gniewie, ale i ona nie zamierzała na tym poprzestać. Wyrzuciła z siebie potok słów: — Ja wypełniam swoje obowiązki wobec ciebie i twojej rodziny, a jak mnie za to traktują twoi rodzice i siostra? Gardzą mną i złośliwie mi dokuczają, bo jestem taka, jaka jestem, i mówię, co myślę. Nie udaję posłusznej córeczki ani nietkniętej dziewicy. Cha, cha, cha — ona dziewicą! Czekaj, jeszcze kilka tygodni i nie ukryje prawdy nawet pod luźną tuniką. Wtedy wszyscy zobaczycie, kto tu na prawdę zna swoje obowiązki. Muhammad zawrócił od drzwi, a jego rysy stężały jak wykute z kamienia. — Coś ty powiedziała? — spytał. Jamna poczuła nie tylko ulgę, ale i satysfakcję, bo oznaczało to, że kryzys został zażegnany. — Powiedziałam dokładnie to, co usłyszałaś. Twoja sio stra jest w ciąży. Dawno domyślilibyście się tego, gdyby wszyscy w tym domu nie czekali tylko na moje potknięcia! Oczy zaszły mu mgłą, a pod skórą naprężyły się mięśnie. Jamna siłą woli opanowała kąciki warg, aby nie podniosły się w uśmiechu. No, to cnotliwa Salija będzie teraz miała za swoje! Czym są cztery połamane krzaczki pomidorów wobec takiej hańby w rodzinie? Muhammad otworzył drzwi na oścież z taką siłą, że odbiły się od ściany i uderzyły go w ramię. Nawet się nie uchylił. — Dokąd idziesz?! — zawołała za nim Jamna. Nie odpowiedział, tylko wypadł z pokoju i zbiegł po schodach. Po chwili dało się słyszeć wycie silnika thunderbirda i zgrzyt żwiru tryskającego spod jego kół. Przez okno dojrzała jeszcze, jak grzał na pełnym gazie gdzieś przed siebie. Dopiero teraz pozwoliła sobie na uśmiech, który tłumiła w obecności męża. Biedna mała Salija, teraz wpadła na dobre! Jamna podeszła do drzwi sypialni i zamknęła je od środka. „Cóż za piekielny upał" — pomyślała, układając się wygodnie. Przecież kobieta w wieku rozrodczym nie może przemęczać się pracą na słońcu! Ogród Wardy może poczekać, dopóki ona porządnie nie odpocznie. — Ależ, Em, przecież on miał motywy, sposobność, a teraz wiemy, że i środki. Z tego domu zaszedłby piechotą na przystań w ciągu piętnastu, góra dwudziestu minut. Ścieżka jest tak dobrze wydeptana, że widać ją bez latarki. To wyjaśnia, dlaczego nie mogłyśmy znaleźć ani jednego świadka tego wydarzenia. — Z wyjątkiem Cliffa Hegarty'ego — sprecyzowała Emily, włączając silnik forda. — Który podał nam Theo jak na talerzu. Razem z wia- domością o ciąży panny Malik. Emily nie odzywała się, dopóki nie wyjechała z parkingu i nie włączyła się do ruchu na ulicy biegnącej do miasta. Dopiero wtedy wyraziła swój pogląd na sprawę. — Theo Shaw nie był jedynym człowiekiem, który mógł się dostać na przystań i ukraść którąś z tratewek Charliego. Tak łatwo odrzuciłabyś ślad wiodący do „Importu ze Wschodu", „Dookoła Świata", Klausa Reuchleina i Hamburga? Wszystkie powiązania Kurejśiego z ciemnymi sprawkami Mu-hammada uznałabyś za przypadkowe? A telefony do mieszkania Reuchleina w Hamburgu? A list przewozowy z „Importu ze Wschodu" w sejfie? Tajemniczą wyprawę Muhammada do magazynu nad ranem? Odrzuciłabyś to wszystko? — Jeżeli Muhammad rzeczywiście zajmuje się jakimiś ciemnymi sprawkami — zastrzegła się Barbara. — A po cóż by wyjeżdżał ciężarówką z „Importu ze Wschodu" o pierwszej w nocy? — zdziwiła się Emily. — To musi być podejrzane, Barb. Już ja znam tego ptaszka! Szybko pokonały drogę powrotną do miasta. Przy wjeździe Emily zwolniła, a na rogu High Street zahamowała aby przepuścić rodzinę wracającą piechotą z plaży. Wszyscy jej członkowie, zgrzani i zmęczeni, dźwigali składane leżaki, plastikowe wiaderka, łopatki i ręczniki, a przy tym wcale nie wyglądali na zadowolonych. Barbara jednak nie przyglądała się powracającym pla- żowiczom, tylko przygryzła wargę i skupiła się nad omawianym przypadkiem. Wiedziała, że trudno byłoby podważyć niezaprzeczalną logikę rozumowania Emily. Rzeczywiście, w tej sprawie występowało za dużo zbieżności, aby uznać je za przypadkowe. Nie mogła jednak odrzucić oczywistego faktu, że prawie od początku Theo Shaw miał motyw jakby wypisany na czole, a Muhammad, mimo swojej niewątpliwie konfliktowej osobowości, takiego motywu nie miał. Nie chciała jednak wszczynać dyskusji o tym, czy nie byłoby lepiej, zamiast przetrząsać wytwórnię musztardy, skierować się najpierw na molo? Chętnie podążałaby dalej śladem, który sugerowała bliskość Balford Old Hall od przystani, ale ani ona, ani Emily nie miały poważnych dowodów obciążających konkretnego człowieka. Nie znalazłby się świadek, który widziałby coś więcej niż tylko mglistą sylwetkę na Nez, a same wydruki tajemniczych rozmów telefonicznych i kilka splotów okoliczności nie wystarczyłyby, aby kogokolwiek aresztować. Do tego potrzebny był materiał, który jednoznacznie wskazywałby na któregoś z podejrzanych, lub czyjeś potknięcie w zeznaniach, ujawniające winę kogoś, kto wydawał się niewinny... Mając w ręku nakaz rewizji, należało raczej trzymać się śladu prowadzącego do fabryki, bo tam istniało największe prawdopodobieństwo odnalezienia dowodów przestępstwa. Na molu roztrząsałyby znane im już informacje, co najwyżej starając się bardziej krytycznie oceniać zasłyszane opowieści. — A napis na bransolecie: „Zycie zaczyna się teraz"? — nie ustępowała. — Może miał na myśli, że ożeniłby się z nią, gdyby Kurejśi nie stał na przeszkodzie? — Theo Shaw miałby się ożenić z córką Malika? — nie dowierzała Emily. — Nigdy w życiu! Babcia puściłaby go w skarpetkach. To raczej Kurejśi spadł mu z nieba, bo dzięki niemu bez kłopotu mógłby się pozbyć Salii. Komu jak komu, ale właśnie jemu zależało najbardziej, aby Kurejśi żył. Przejechały przez Esplanadę, mijając rowerzystów, piechurów i rolkarzy. Za dowództwem Straży Przybrzeżnej skręciły w głąb lądu, przemierzając Hall Lane aż do jej zgięcia, za którym przechodziła w Nez Park Road. Tą drogą Emily wjechała do zaniedbanej dzielnicy prze- mysłowej. Wyjęła ze schowka nakaz rewizji i zauważyła: — O, chłopcy już są! „Chłopcy", czyli ośmiu funkcjonariuszy, zostali odwołani od swoich aktualnych zadań, gdy Belinda Warner przekazała im polecenie szefowej. Przedtem jedni sprawdzali alibi Gerry'ego DeVitta, inni wypytywali właścicieli domków plażowych o rzeczy skradzione im przez Trevora Rud-docka, a teraz mieli przeprowadzić rewizję w zakładach Malika. Tymczasem snuli się leniwie na zewnątrz głównego budynku, palili papierosy bądź próbowali zwalczyć skutki upału, wypijając litry wody lub coli. Wyszli naprzeciw szefowej, przy czym palacze dyskretnie gasili papierosy. Emily poleciła im czekać na rozkaz, a sama wraz z Barbarą skierowała się do recepcji. Tym razem za biurkiem siedziała nie Salija, lecz jakaś starsza kobieta w chuście islamskiej i długiej sukni, segregując dzisiejszą pocztę. Na widok służbowej legitymacji Emily nowa recepcjonistka pospiesznie przeprosiła i znikła w dziale administracyjnym firmy. Po chwili w recepcji pojawił się łan Armstrong, podczas gdy zastępczyni Salii zatrzymała się w bezpiecznej odległości, by obserwować scenę. Armstrong od drzwi przywitał obie policjantki ukłonem, zwracając się do nich: „Pani inspektor, pani sierżant..." Sięgnął do wewnętrznej kieszonki marynarki, więc Barbara sądziła, że chce przedstawić własne dokumenty, ale on wyjął tylko zmiętą chusteczkę i wytarł spocone czoło. — Pana Malika nie ma dziś w pracy — oświadczył. — Pojechał odwiedzić w szpitalu panią Agatę Shaw, bo po dobno miała wylew. Kausar przekazała mi prośbę pań... — To nie prośba! — ucięła Emily, pokazując nakaz rewizji. — Ale ja nie mogę pod nieobecność szefa... — Nerwowo przełknął ślinę. — Nie ma pan wyboru. Proszę zebrać całą załogę na dworze. — Pani inspektor, ale my akurat wypróbowujemy nową recepturę sosu! — Protestował dla zasady, bo chyba zdawał sobie sprawę, że nic nie wskóra. — To bardzo ważny proces produkcyjny, więc gdyby dała nam pani jeszcze pół godziny... no, może więcej... Zamiast odpowiedzieć Emily cofnęła się do drzwi, wystawiła głowę na zewnątrz i krzyknęła do swoich ludzi: — Zaczynajcie! — Ależ... — łan Armstrong nerwowo splatał ręce i spoglądał błagalnie na Barbarę, jakby chciał prosić ją o wstawiennictwo. — Może przynajmniej powiecie mi, czego tu szukacie? W końcu pod nieobecność Malików pełnię tu obowiązki dyrektora. — To i Muhammada też nie ma? — zdenerwowała się Emily. — Oczywiście, że jest... to znaczy był... Chciałem po- wiedzieć, że on jada lunch w domu. — Armstrong wodził rozpaczliwym spojrzeniem za członkami ekipy dochodzeniowej wkraczającymi do budynku. Emily celowo wybrała do tej akcji najwyższych i najpotężniej zbudowanych funkcjonariuszy, gdyż wiedziała, że podczas rewizji i zatrzymań zastraszenie to połowa sukcesu. I rzeczywiście, wystarczyło, że Armstrong rzucił okiem na gęstniejące szeregi policjantów, by zdecydował, że lepiej milczeć. Westchnął tylko: — O Boże! — Proszę wyprowadzić z budynku wszystkich pracowników — poleciła Emily. Funkcjonariusze policji rozproszyli się po fabryce. W czasie gdy załoga zgromadziła się na asfaltowym placyku przed głównym wejściem — przeczesywali pomieszczenia biurowe, dział spedycji, hale produkcyjne i magazyny. Poszukiwali ukrytych między słoikami i butelkami materiałów pornograficznych, broni, substancji wybuchowych, fałszywych banknotów bądź biżuterii. W trakcie akcji zadzwonił nagle telefon komórkowy, który Emily nosiła przy pasku od spodni. Obie z Barbarą przeszukiwały akurat magazyn towarów przeznaczonych do wysyłki, więc Emily, wściekła, że dotychczas niczego konkretnego nie znaleziono, ze złością warknęła swoje nazwisko do mikrofonu. — Z tej strony Barlow... — Barbara słyszała ją z drugie go końca rampy załadunkowej. — Tak... Kurde, Billy, nie mogę się teraz stąd ruszyć. Co się stało?... Tak, o to mi wła śnie chodzi. On tylko czeka, żebyś go choć na chwilę spu ścił z oka, a zaraz ci pryśnie spod ręki... Ze co? Dobrze szu kałeś? Wszędzie?... Tak, słyszę jakiś bełkot. O co mu cho dzi?... Ukradli mu? Jeszcze wczoraj? Gówno prawda! Dawaj go z powrotem na komendę, choćby miał narobić w portki. Chcę go mieć w zasięgu ręki. Wyłączyła telefon i rzuciła krótko Barbarze: — Kumhar! — Znowu z nim jakiś problem? — A cóż by innego?! — skrzywiła się Emily. Przeglądała wprawdzie zawartość pudeł przeznaczonych do wysyłki, ale myślami najwidoczniej była gdzieś daleko stąd. — Kazałam Honigmanowi zabrać papiery Kumhara, kiedy odwiózł go do Clacton. Paszport, dokumenty imigracyjne, pozwolenie na pracę... wszystkie takie rzeczy. — Aha, pamiętam, żeby nie próbował ucieczki, w razie gdybyśmy chcieli go jeszcze przesłuchać? — przypomniała sobie Barbara. — No i co? — Właśnie Honigman dzwonił. Wygląda na to, że ten mały wszarz nie ma w ogóle żadnych papierów. Podobno wciska Honigmanowi, że ukradli mu te dokumenty, kiedy siedział u nas. — Przyczepiła komórkę z powrotem do paska. Barbara rozważyła tę informację w świetle tego wszystkiego, co dotąd wiedziały. — Kurejśi trzymał swoje papiery imigracyjne w sejfie u Barclaya, prawda? — przypomniała sobie. — Może to ma z tamtym coś wspólnego? A jeśli z tamtym, to czy także z tym tutaj? — Wymownie zatoczyła ręką w kierunku działu spedycji. — Tego właśnie chciałabym się dowiedzieć — oświadczyła Emily, schodząc z rampy. — Dopilnuj tej rewizji, Barb. Gdyby Malik się tu pojawił, łap go pod mankiet i szybko z nim na komendę! — A jeśli się nie pokaże? — Sprawdź u niego w domu. Wykop go choćby spod ziemi i dawaj tu! Cliff Hegarty, kiedy policjanci odwieźli go z powrotem do sklepu, postanowił, że na resztę dnia weźmie sobie wolne. Przykrył plastikową płachtą swoją najnowszą układankę, przedstawiającą biuściastą damę w tyleż podniecającej, co niemożliwej fizycznie pozie z małym słonikiem. Powkładał narzędzia do odpowiednich szufladek, zmiótł trociny z podłogi, przetarł z kurzu gabloty, umył kubki po herbacie i zamknął sklep. Przez cały czas podśpiewywał. Był zadowolony, że przyczynił się do ujawnienia okoliczności zabójstwa. Mógł wprawdzie zrobić to już w tamten piątkowy wieczór, kiedy widział, jak biedny Hat spadał głową na dół, ale wmawiał sobie, że w innych okolicznościach postąpiłby tak na pewno. Zresztą odwlekając moment zgłoszenia się na policję, nie myślał wyłącznie o sobie. Miał na względzie także reputację Hatima, bo gdyby ujawnił, po co facet przyszedł na Nez, fatalnie popsułby mu opinię. A w imię czego miałby szargać dobre imię nieboszczyka? Musiał także myśleć o Gerrym. Niby po co miał go nie- potrzebnie denerwować? Przecież to Ger nawijał na okrągło o wierności, jakby naprawdę w to wierzył. W rzeczywistości natomiast śmiertelnie bał się zakażenia wirusem HIV. Trzy razy do roku poddawał się testom i utrzymywał, że tylko wierność jednemu partnerowi chroni przed infekcją. Można więc sobie wyobrazić, jak by się zamartwiał, gdyby się dowiedział, że Cliff robił „te rzeczy" z Hatimem Kurejśim! Może nawet od razu wykryłby u siebie objawy jakiejś choroby? Zresztą Hatim zawsze się zabezpieczał. Obcowanie z nim było tak przeraźliwie sterylne, że Cliff zaczynał już przemyśli-wać o dokooptowaniu trzeciego, bardziej krewkiego partnera. Nie znaczy to, że naprawdę miał takie zamiary, ale czasami, zwłaszcza gdy Hat za długo guzdrał się z tą pieprzoną gumką, przychodziły mu do głowy różne pomysły... Tak czy owak, miał to już za sobą. Wsiadając do samochodu, postanowił pojechać do domu i zapomnieć o wszystkim. Kiedy po przeciwnej stronie ulicy dojrzał sześć wozów policyjnych obstawiających wytwórnię musztardy — dziękował Bogu, że jego udział w śledztwie już się skończył. Byłby chyba ostatnim idiotą, gdyby nie odebrał wydarzeń minionych dni jako widomego znaku z nieba, że czas już rozpocząć zupełnie nowy rozdział w życiu. Pogwizdując, przejechał przez Balford w kierunku po- łudniowym, najpierw wzdłuż wybrzeża, potem w górę High Street. Doszedł do wniosku, że jego życie odmieniło się teraz na lepsze. Epizod z Hatimem należał do przeszłości, a resztę lat postanowił spędzić wspólnie z Ger-rym. Przeżyli po postu swoje złe dni, ale było już po wszystkim. Musiał tylko użyć wszelkich możliwych wybiegów, aby przekonać Gerry'ego, że jego podejrzenia były bezpodstawne. Od początku zareagował na nie gniewem. Propozycję Gerry'ego, aby poddać się testowi na obecność HIV, potraktował jak cios w samo serce. — Znowu zaczynasz, Ger? — oburzył się tamtego poranka w kuchni. — Chyba cię nie oszukuję, do jasnej cholery! Myślisz, że miło mi słyszeć takie rzeczy? — A ty myślisz, że HIV cię ominie? — Gerry, jak zawsze, przemawiał aż do obrzydliwości rozsądnie. — Nie bój żaby! Widziałeś, jak wygląda facet, który umiera na AIDS? Czy może wychodziłeś z kina, zanim to pokazywali? — Ogłuchłeś, stary, czy co? Chyba mówiłem wyraźnie, że cię nie oszukuję. Jeśli mi nie wierzysz, to może raczysz wyjaśnić dlaczego. — Nie jestem głupi, jasne? Za dnia pracuję na molu, a w nocy przy tym pieprzonym domu. Może byś się przyznał, co robisz, kiedy mnie nie ma? W tym momencie był tak bliski prawdy, że Cliff aż się zatrząsł w środku, ale trzymał fason. — A może ty byś mi powiedział, do czego zmierzasz? Wyrzuć to wreszcie z siebie! — Blefował, co łączyło się z pewnym ryzykiem, bo nie miał pojęcia, jakimi informacjami dysponuje jego adwersarz. Wiedział natomiast, co go niepokoi, a przekonać Gerry'ego o bezpodstawności jego podejrzeń mógł tylko w jeden sposób: zmuszając go do ich głośnego wyartykułowania. — No, jazda, gadaj! — Dobra. Na pewno gdzieś chodzisz, kiedy ja pracuję w nocy. Czuję to, bo nie robimy już tych rzeczy tak samo jak przedtem. Coś tu nie gra. — Gówno prawda! Chciałbyś, żebym siedział kamieniem w domu i czekał na ciebie? Człowieku, chyba zacząłbym łazić po ścianach! Pewnie, że od czasu do czasu wyjdę się przejść albo pojeździć sobie trochę samochodem, skoczę do knajpy na drinka, popracuję w warsztacie nad jakimś specjalnym zamówieniem... Może mam ci przedstawiać zaświadczenie od barmanki? A może podbijać karty zegarowe w „Rozrywkach"? Tym wybuchem osiągnął pożądany efekt. Głos Ger-ry'ego złagodniał na tyle, że Cliff był już pewien swojej przewagi. — Dobra, ale jeśli mówię, że trzeba dać sobie zbadać krew, to wiem, co mówię. Lepiej znać prawdę niż żyć z wy rokiem śmierci, nie wiedząc o tym. Cliff wywnioskował stąd, że im agresywniej naciera, tym bardziej jego kochanek wycofuje się z zajętych uprzednio pozycji. — Proszę cię bardzo, rób sobie badania, jeśli chcesz, ale mnie daj spokój. Ja cię nie oszukuję, ale jeśli zaczniesz mnie podejrzewać, nie będę ci dłużny. — Podniósł głos jeszcze bardziej. — Przesiadujesz cały dzień na molu, a potem jeszcze przez pół nocy naprawiasz czyjąś pieprzoną chałupę... Chyba że naprawdę robisz tam coś zupełnie innego. — Zaraz, co to ma znaczyć? — zaniepokoił się Gerry, — Przecież potrzeba nam pieniędzy, a nie znam innej legalnej drogi, aby je zdobyć. — W porządku, rób sobie, co chcesz, ale nie oczekuj ode mnie tego samego. Jeżeli za każdym razem, kiedy chcę zaczerpnąć świeżego powietrza, będziesz podejrzewać, że idę przelecieć jakiegoś faceta w pisuarach... — No, Cliff, przecież chodzisz na rynek w dni targowe! — Chryste, aleś utrafił! Ciekawe, jak mam robić zakupy, jeśli nie na rynku w dni targowe? — Tam czyhają największe pokusy, a obaj wiemy, jak łatwo im ulegasz. — Jasne, że wiemy, i powiedzmy sobie jeszcze, skąd to wiemy! — Gerry zaczerwienił się jak burak, więc Cliff nie miał wątpliwości, że mało mu już brakuje do zwycięstwa w tym pojedynku. — Pamiętasz, jak się poznaliśmy? Mnie też poderwałeś w pisuarach na rynku. Wtedy nie myślałeś o zabezpieczeniach, tylko o tym, żeby przelecieć każdego, kto cię zechce. — To już przeszłość — wykręcał się Gerry. — Zgadza się, ale wtedy było ci z tym całkiem dobrze, tak samo zresztą jak mnie. Lubiłeś puszczać oczko do chłoptasiów i pieprzyć się z nimi w pisuarach, nie znając nawet ich nazwisk. Tyle że ja nie wypominam ci tej przeszłości za każdym razem, kiedy postąpisz nie po mojej myśli. Nie urządzam ci przesłuchania trzeciego stopnia, jeśli zatrzymasz się na rynku, żeby kupić główkę sałaty. Zakładając oczywiście, że chodzi ci naprawdę o sałatę. — Daj spokój, Cliff. — To ty daj spokój, bo można oszukiwać się nawzajem. Ty spędzasz więcej nocy poza domem niż ja. — Przecież mówiłem, że pracuję! — Dobra, dajmy na to, że pracujesz. — Przecież wiesz, co sądzę o wierności. — Wiem tylko, co mówisz na ten temat, a to duża różnica. Niejeden co innego mówi, a co innego myśli naprawdę. Wydawało mi się, że to rozumiesz, ale widzę, że byłem w błędzie. I o to chodziło! Gerry został pokonany własnymi argumentami, które teraz obróciły się przeciwko niemu. Jeszcze trochę się dąsał, ale nie umiał długo się gniewać, więc w końcu sam zaczął przepraszać za swoje podejrzenia. Cliff początkowo niechętnie przyjmował przeprosiny. — Nie wiem, Gerry, czy na dłuższą metę będziemy mogli żyć w zgodzie — odburknął ponuro — jeśli grożą nam ta kie kłótnie... — Wybacz, to wszystko przez ten upał... — Gerry wycofał się na całej linii. — Chyba rzuca mi się na głowę i nie potrafię myśleć logicznie. Cliff natomiast myślał logicznie, kiedy pędził wiejską drogą między Great Holland a Clacton, wśród łanów dojrzałej pszenicy konających pod bezlitosnym niebem, z którego od czterech tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu. W rezultacie tych przemyśleń zdał sobie sprawę, że powinien od tej pory podporządkować własne „ja" wymogom partnera. Każdy przynajmniej raz w życiu musiał słyszeć taki ostrzegawczy dzwonek — sęk w tym, aby należycie go zinterpretować i odpowiednio zareagować. W tym przypadku odpowiednią reakcją mogło być tylko dochowanie wierności Gerry'emu DeVittowi. W końcu to porządny człowiek, miał dobrą pracę, dom blisko plaży, a do tego jeszcze łódź i motocykl. Cliff mógł przecież wylądować dużo gorzej — najlepszy dowód na to stanowiła jego przeszłość. Może i Gerry bywał czasami nudziarzem. Przesadzał trochę ze swoim zamiłowaniem do porządku i przyzwoitości, a nieraz zanadto się narzucał ze swym uczuciem — wszystko to jednak drobiazgi w porównaniu z tym, co miał do zaoferowania. Przynajmniej tak się wydawało. W Clacton Cliff skręcił na bulwar Kings Paradę, biegnący wzdłuż brzegu morza. Nie lubił tędy jeździć, bo przy tej ulicy rozciągały się same stare rudery, rozwalające się hotele i zaniedbane domy starców. Nie znosił widoku trzęsących się staruszków, którzy poruszali się za pomocą balkoników i żyli tylko przeszłością, bo przyszłości przed sobą już nie mieli. Ilekroć ich widział, zaklinał się, że raczej młodo umrze, niż znajdzie się na ich miejscu. Dojeżdżając do pierwszego z brzegu domu opieki, zwykle dodawał gazu, zwracając oczy w kierunku Morza Północnego. Dziś też zamierzał postąpić podobnie, jednak tym razem wskutek upału cała horda pensjonariuszy tych domów wyległa na bulwar. Ta trzęsąca się i kuśtykająca masa siwych głów, łysin i rozdętych żylaków przepełzała właśnie na drugą stronę ulicy, toteż ruch został wstrzymany. Utworzył się korek, w którym uwięzieni kierowcy mogli podziwiać perspektywy, jakie im oferował złoty wiek ludzkości. Cliff niecierpliwie postukiwał palcami w kierownicę. Przed sobą dojrzał koguta" karetki, potem drugiego, a może i trzeciego... Widocznie rozpędzona ciężarówka wjechała w tłum staruszków i teraz trzeba było czekać, aż sanitariusze oddzielą żywych od martwych, jakby oni wszyscy nie byli już półtrupami! Ciekawe, dlaczego ludzie tak kurczowo trzymają się życia, kiedy nie mają już z niego żadnego pożytku? Ruch uliczny utknął na dobre, a Cliffowi zasychało w gardle z pragnienia. Doszedł do wniosku, że gdyby dwoma kołami wjechał na chodnik — wydostałby się na Queensway, a stamtąd do miasta. Zdecydował, że tak właśnie postąpi. Trąbił, aby piesi się przed nim rozstępowali, na co odpowiedziało mu kilka podniesionych pięści, jeden ogryzek i grad wyzwisk. Protestującym pokazał obelżywy znak palcami, a kiedy przebił się na Queensway — zaczął oddalać się od brzegu. Tak było lepiej, bo tym sposobem przeciął miasto. Wy- starczyło, żeby wrócił na brzeg morza dopiero za molem w Clacton, a stamtąd miał już tylko krok do Jaywick Sands. Włączając się ponownie do ruchu, zaczął rozmyślać, jak by tu uczcić pogodzenie się z Gerrym i przyrzeczenie mu dozgonnej wierności. Naturalnie Gerry nie będzie wiedział, z jakiej to okazji, bo przecież Cliff z takim świętym oburzeniem zapewniał go o swojej lojalności. Sądził jednak, że mała uroczystość nie zaszkodzi. Dobra kolacyjka, na przykład befsztyk z jarzynkami, do tego wino, zielona sałata i duży pieczony ziemniak ociekający masłem... Aby Gerry wyzbył się wszelkich podejrzeń, należało tylko wymyślić jakiś pretekst uzasadniający świętowanie. Cliff miał na to czas, zanim Gerry wróci do domu. Czym prędzej włączył się do ruchu na Holland Road, potem skręcił na zachód, w kierunku torów kolejowych. Musiał je przeciąć, aby następnie skręcić w Oxford Road, która doprowadziłaby go z powrotem nad morze. Obierając tę drogę, mijał nieatrakcyjną dzielnicę przemysłową i pożółkłe od upału zieleńce, ale wolał już to niż widok starych dziadków w drodze na plażę. Prowadził samochód, trzymając kierownicę luźno jedną ręką, z drugą wystawioną za okno. Po drodze nadal myślał, jaki powód uroczystości poda Gerry'emu. Może nadzwyczaj lukratywne nowe zamówienie dla „Rozrywek", spadek po starej ciotce albo jakaś rocznica? O, właśnie! Rocznica to dobrze brzmi, tylko czego? Czy dzisiejsza data wiązała się z czymś szczególnym? Cliff próbował sobie przypomnieć, kiedy poznali się z Gerrym, ale z trudem udało mu się przywołać na pamięć rok, a co dopiero miesiąc lub dzień! Zresztą nie była to data nadająca się do uczczenia, bo znajomość ich zaczęła się od tego, że zrobili „to" w męskiej toalecie. Zamieszkali razem, czy raczej Cliff wprowadził się do Gerry'ego, w marcu, kiedy wiało jak diabli. Wynikałoby stąd, że musieli się poznać w lutym, ale to niemożliwe, bo luty był wtedy piekielnie zimny. Zważywszy na to, że randka miała miejsce w pisuarach przy rynku — nie mogło to się wydarzyć w lutym. Cliff przecież przestrzegał pewnych zasad i trudno przypuszczać, aby naraził na odmrożenie swoje cenne narządy! Ponieważ zaś pamiętał, że niedługo później zamieszkali razem, nie mógł to być także marzec... Kurczę blade, co się stało z jego pamięcią? Ger-ry'emu nie przytrafiłoby się to nigdy — miał umysł jak stalowa zapadnia. „W tym właśnie problem z Gerrym" — westchnął Cliff. On nigdy o niczym nie zapominał! Gdyby miał choćby chwilowe zaniki pamięci i wyleciało mu z głowy, kto dokąd wychodził i o jakiej porze — Cliff nie musiałby teraz wymyślać pretekstu do świętowania. Już sam fakt, że musiał na siłę coś wymyślać, był dostatecznie denerwujący. Gdyby Gerry ufał mu choć trochę — Cliff nie starałby się teraz go załagodzić ani na powrót wkraść się w jego łaski, bo nigdy by ich nie utracił! Na tym polegał kolejny problem z Gerrym: że zbyt łatwo można było go zrazić. Wystarczyło jedno nieostrożne słowo, jakakolwiek pora dnia lub nocy, kiedy Cliff nie miał ochoty na „te rzeczy" — a już Gerry brał pod lupę cały ich dotychczasowy związek. Skręcając w Oxford Road, Cliff czuł wzrastającą złość na kochanka. Ulica przebiegała równolegle do torów kolejowych, oddzielona od nich jeszcze jednym skupiskiem zakładów przemysłowych. Widok brudnych i zakopconych cegieł nasunął mu skojarzenie, że Gerry chciałby, aby w porównaniu z nim Cliff poczuł się brudny jak te cegły, podczas gdy on sam sobie wydawał się czysty jak łza. Myślałby kto, że tak było naprawdę! Każdy ma swoje słabostki, więc i Gerry też miał swoje. Podobno lubił kopulować z owcami i nie przepuścił żadnej nadarzającej się po temu okazji! Przy końcu Oxford Road dwie inne ulice tworzyły rozwidlenie. Carnarvon prowadziła w kierunku mola, a Wel-lesley łączyła się z nadmorską Marinę Paradę, obie więc wiodły ku brzegowi. Cliff przyhamował, trzymając rękę na dźwigni zmiany biegów, ale nie zastanawiał się nad tym, w którą ulicę ma skręcić, tylko nad znaczeniem ostatnich dni w jego życiu. Nie da się ukryć, że Gerry potraktował go zbyt ostro, ale nie mógł też twierdzić, że na to nie zasłużył. Wiedział zresztą, że Gerry zawsze zachowywał się opryskliwie, kiedy chciał coś rozgryźć. Po prostu nie potrafił zostawić sprawy własnemu biegowi. Kiedy akurat nie miał takich problemów — na przykład niedociągnięć ze strony Cliffa, które zaraz, natychmiast wymagały naprawy — wtedy znów natarczywie domagał się zapewnień, że partner nadal go kocha, pożąda i... diabli wiedzą co jeszcze! Chwilami zachowaniem przypominał kapryśną kobietę. Na zmianę to urządzał Cliffowi „ciche dni", to znów wymownie wzdychał, trącał go w kark, co miało oznaczać zaproszenie do gry wstępnej, albo wręcz — co przywodziło Cliffa do szału — szturchał go swoim naprężonym członkiem, niedwuznacznie dając do zrozumienia, czego właśnie oczekuje. Cliff zaś najbardziej nie znosił, gdy ktoś czegoś od niego oczekiwał. Wyprowadzała go z równowagi świadomość niemych pytań, na które musiał odpowiedzieć. Toteż kiedy Gerry dźgał go tym swoim pieprzonym kutasem — nieraz miał ochotę dać mu po pysku albo wrzasnąć: „Chcesz czegoś, Gerry? To czemu, kurde, sam tego nie powiesz?" Szkopuł w tym, że Gerry nie mówił niczego wprost, chyba że o coś Cliffa oskarżał, a to go szczególnie wkurzało. Miał wtedy ochotę kogoś pobić, łamać sprzęty lub podejmować podobne nieprzemyślane działania. Tymczasem, sam nie wiedząc kiedy, zdecydował się na jazdę po prawym boku trójkąta, który tworzyły zbiegające się ulice Carnarvon i Wellesley. Również bezwiednie dojechał aż do rynku w Clacton i od razu tam przyhamował, mówiąc do siebie: „Prrr! Czas na popas, synku!" Ściskając kurczowo kierownicę, rozejrzał się wokół. Od czasu jego ostatniej wizyty udekorowano plac targowy niebieskimi, czerwonymi i białymi chorągiewkami. Szczególnie bogato przystrojony był ceglany budyneczek po przeciwnej stronie rynku, jakby dla zwabienia klientów. Umieszczony na nim szyldzik „Dla panów" zdawał się lśnić w rozgrzanym powietrzu. Cliff przełknął ślinę, ale głównie z powodu silnego pragnienia. Postanowił, że koniecznie musi kupić sobie coś do picia — wodę mineralną, jakiś sok czy może colę... A skoro już tu był, mógł przy okazji porobić zakupy na planowaną kolację. Trzeba wstąpić do rzeźnika po befsztyki, a i warzywa na targu dostanie świeższe, niż gdyby kupił je w Jay-wick. Zresztą miał trochę czasu, bo przecież wziął sobie wolne popołudnie, więc mógłby też rozejrzeć się po stoiskach za jakimś podarunkiem dla Gerry'ego na znak po- jednania... To znaczy, on oczywiście nie wiedziałby, co ten prezent symbolizuje. Zresztą tak czy owak, nie będzie w stanie prowadzić sa- mochodu ani chwili dłużej, jeśli się zaraz czegoś nie napije. Gdyby nawet nie zdecydował się dokonać tutaj zakupów — musi ugasić ten żywy ogień płonący w gardle. Wysiadł, zatrzasnął za sobą drzwi kopniakiem i pewnym krokiem pomaszerował na plac targowy. Zaczął od tego, że nabył butelkę wody mineralnej i wypił ją jednym haustem. Od razu poczuł się zupełnie nowym człowiekiem! Poszukał wzrokiem kosza na śmieci, a przy tym zauważył, że w pobliżu rozłożył swój stragan Plucky — sprzedawca krawatów, apaszek i chusteczek, podróbek renomowanych firm. Cliffowi przyszło do głowy, że taki fa-tałaszek nadałby się na prezent dla Gerry'ego. Nie musiał- by się przecież przyznawać, gdzie go kupił. Dopchał się więc do stolika, gdzie Plucky artystycznie wyeksponował apaszki, rozwieszone na sznurku według tabeli barw, którą zwędził kiedyś w sklepie żelaznym. Cliff przerzucał barwne chustki, delektując się chłodnym dotknięciem śliskiego jedwabiu. Chętnie zanurzyłby w nie twarz, gdyż wydawało mu, że odświeżyłyby go jak woda z górskiego potoku. Aż tu nagle... — Ładne, prawda? — rozległ się głos po jego prawej stronie. Przy stoliku, na którym piętrzyły się stosy pudełek z chusteczkami do nosa, stał młody człowiek w obcisłej, głęboko wyciętej koszulce. Prężyły się pod nią efektowne tarcze mięśni klatki piersiowej, z widocznymi brodawkami sutkowymi, a nad jedną z nich miał wkłuty kolczyk. „O rany, ale przystojniak!" — pomyślał Cliff. Bary jak u atlety, lekkie wcięcie talii, a spodenki tak obcisłe, że Cliff przestępował z nogi na nogę, aby ukryć reakcję własnego ciała na to, co zobaczył. Teraz wystarczyłoby puścić do faceta oko, skrzyżować z nim spojrzenia i rzucić uwagę w rodzaju: „Rzeczywiście super". Potem już tylko zachęcająco się uśmiechnąć, dając mu w ten sposób do zrozumienia, że chce się tego samego... Tak, ale przecież miał kupić warzywa, sałatę i ziemniaki na kolację! Miał przygotować ten uroczysty posiłek specjalnie dla Gerry'ego na cześć ich miłości, przyjaźni i dozgonnej wierności! Tyle że nie mógł oderwać oczu od tego faceta, opalonego i wysportowanego, którego mięśnie lśniły w słońcu niczym na posągu z brązu. Jaka szkoda, że Gerry tak nie wygląda! Tamten zaś najwyraźniej czekał na odpowiedź Cliffa. Chyba wyczuł jego rozterki wewnętrzne, bo zaraz się uśmiechnął i dodał: — Cóż za piekielny upał! Ale ja lubię taką pogodę, a ty? „Chryste, nie wytrzymam!" — skręcał się w środku Cliff. „Niech licho porwie Gerry'ego! Uczepił się mnie jak rzep psiego ogona i wiecznie czegoś chce, wypytuje, podejrzewa, urządza sceny zazdrości... Nie mógłby mi po prostu zaufać? Nie widzi, do czego mnie doprowadza?" Rzucił przelotne spojrzenie w kierunku toalet po przeciwnej stronie rynku i zaraz znów napotkał wzrok tamtego. — Dla mnie nigdy nie jest za gorąco — odpowiedział. Potem wolnym krokiem — tak jak chyba tylko on potrafił — przedefilował w stronę domku z tabliczką „Dla panów". 25 Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła teraz Emily, byłaby kolejna konfrontacja z Azjatami. Kiedy jednak posterunkowy Honigman przywiózł roztrzęsionego Fahda Kumhara z powrotem na komendę — zaraz za nimi pojawił się kuzyn Muhammada Malika. Ledwie Kumhar spostrzegł Emily — z miejsca, tak jak poprzedniego dnia, wyrzucił z siebie potok słów, pozornie bez ładu i składu. Honigman trzymał go pod pachę, więc zrobił mu lekką „pokrzywkę" w tym miejscu, aby go uciszyć, lecz bez skutku. Emily kazała mu więc odprowadzić Pakistańczyka do celi, ale wtedy znalazła się twarzą w twarz z Tajmullahem Azharem. Emily nie miała w tym momencie nastroju do rozmowy, gdyż ledwo dotarła na komendę — przywitał ją następny telefon od Fergusona. Szef zażądał szczegółowego sprawozdania z przebiegu rewizji w wytwórni musztardy i mniej więcej tak samo jak ona nie był zachwycony wynikiem. Interesowało go przy tym nie tyle wykrycie mordercy Kurej-śiego, ile przebieg rozmowy kwalifikacyjnej na stanowisko zastępcy komendanta policji. Za niecałe czterdzieści osiem godzin miał stanąć przed komisją, więc chciał się pochwalić czymś konkretnym. — Barlow, do jasnej cholery, co się tam u was dzieje?! — grzmiał w słuchawkę. — Tylko mi nie mówicie, że nie kręcicie się w kółko za własnym ogonem! Chyba znacie procedurę, czy może ją wam przypomnieć? Jeśli do jutra rana nie przedstawicie mi podejrzanego, wyślę do was Presleya. Nadinspektor przypuszczalnie się spodziewał, że przestraszy ją na tyle, iż czym prędzej dostarczy mu jakiegokolwiek aresztanta, a wtedy będzie mógł się pozytywnie zaprezentować przed komisją kwalifikacyjną. Emily jednak była zanadto rozstrojona, aby brać udział w tej grze. Zamiast schlebiać ambicjom Fergusona, wolałaby raczej przedostać się na drugi koniec linii i porządnie dokopać mu w tyłek! — A wysyłaj sobie choćby i dziesięciu Presleyów, tylko daj mi święty spokój! — odburknęła wreszcie i z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Akurat w tej chwili Belinda Warner zaserwowała jej niemiłą wiadomość, że jakiś Pakistańczyk czeka w biurze przepustek i koniecznie chce z nią mówić. Tym Pakistańczykiem okazał się Tajmullah Azhar. Ponieważ Emily nie pozwoliła mu osobiście odwieźć Kumhara na kwaterę w Clacton — pojechał tam w ślad za wozem policyjnym. Do tego stopnia nie ufał policji, a szczególnie pewnej pani inspektor, że zaparkował swój samochód w pobliżu mieszkania Kumhara, aby je obserwować, dopóki policjant nie odjedzie, a wtedy sprawdzić, w jakim stanie fizycznym i psychicznym znajduje się jego rodak. Tymczasem zobaczył, że Honigman eskortuje Kumhara z powrotem do swego wozu, toteż i on zawrócił za nimi na komendę. — Widziałem, że pan Kumhar płakał — opowiadał. — Nic dziwnego, przeżywa taki stres! Chyba zgodzi się pani ze mną, że powinno mu się znowu... Emily nie dała mu skończyć. — Fahd Kumhar przebywa w naszym kraju nielegalnie — przerwała ostro. — Chyba pan wie, jaki to ma wpływ na jego prawa? — Czy chce pani przez to powiedzieć, że jego obecne zatrzymanie nie ma związku z zabójstwem Kurejśiego? — Azhar wydawał się przerażony takim obrotem sprawy. — Chcę powiedzieć to, co już powiedziałam. Pan Kumhar nie przyjechał tu jako turysta, na studia, do pracy wakacyjnej ani w charakterze służącego. Nie jest też mężem obywatelki angielskiej, a więc nie ma żadnych praw. — Rozumiem — odpowiedział spokojnie Azhar, ale nie zamierzał bynajmniej uznać się za pokonanego. — Chciałbym tylko wiedzieć, w jaki sposób mu to pani zakomunikuje. „Ten to ma zimną krew, szlag by go trafił" — pomyślała Emily. Nawet jeśli przez chwilę czuł się zdruzgotany poprzednią wiadomością — błyskawicznie odzyskał olimpij- ski spokój i czekał, aż Emily wyciągnie jedyny logiczny wniosek z faktu, że Kumhar prawie nie mówi po angielsku. Pluła sobie w brodę, że pozwoliła profesorowi Siddikiemu wracać do Londynu, bo gdyby nawet połączyła się z posterunkowym Heskethem przez telefon komórkowy — to i tak obaj pewnie dojeżdżali już do Wanstead. Zresztą jeśliby się jej udało skłonić profesora do powrotu i uczestnictwa w jeszcze jednym przesłuchaniu — straciłaby przynajmniej dwie godziny, a na to absolutnie nie mogła sobie pozwolić. Tajmullah Azhar także o tym wiedział. Emily przypomniała sobie, czego dowiedziała się o nim na podstawie materiałów przysłanych z Londynu. Komórka SOU uważała, że należy go mieć na oku, ale nie można było mu zarzucić niczego poważniejszego niż cudzołóstwo i opuszczenie prawowitej małżonki. Żaden z tych uczynków nie świadczył o nim pochlebnie, ale też nie kwalifikował się jako przestępstwo. Gdyby bowiem karano za takie czyny — prawie każdy mógłby pójść siedzieć, z księciem Walii włącznie! Poza tym — jak słusznie zauważyła Barbara Havers — Tajmullah Azhar nie był bezpośrednio zamieszany w sprawę będącą przedmiotem śledztwa. Dotyczące go materiały nie zawierały również żadnego śladu wskazującego na powiązania z azjatyckim podziemiem przestępczym reprezentowanym przez jego kuzyna. Zresztą jaki miała wybór? Czekać na Siddikiego albo dowiedzieć się prawdy zaraz! Oznaczało to, że w gruncie rzeczy nie miała żadnego wyboru. Podniosła więc palec wskazujący i podstawiła go prawie pod nos Pakistańczyka. — Proszę ze mną, panie Azhar — poleciła. — Ale niech pan pamięta: jeden fałszywy ruch, a wyrzucę pana jak... pewien przedmiot po użyciu! — Po jakim użyciu? — zapytał dyskretnie. — Myślę, że wie pan to równie dobrze jak ja. Dzielnica Alej leżała w przeciwnym końcu miasta w stosunku do wytwórni musztardy i graniczyła z polem golfowym. Można było dostać się tam różnymi drogami, ale Barbara obrała trasę wzdłuż wybrzeża. Zabrała ze sobą naj-potężniej zbudowanego funkcjonariusza z ekipy przepro- wadzającej rewizję w zakładach Malika. Posterunkowy Reg Park prowadził samochód i wyglądał, jakby był w stanie zmusić każdego, żeby tak tańczył, jak mu zagra. Barbara zaś przypuszczała, że Muhammad Malik nie przyjmie z entuzjazmem zaproszenia na komendę. Owszem, nieraz chętnie odwiedzał ten obiekt, ale tylko wtedy, gdy sam chciał. Posterunkowy Park miał więc służyć jako obstawa, w razie gdyby Malik stawiał opór. Po drodze Barbara pilnie się rozglądała za turkusowym thunderbirdem. Muhammad nie zajrzał ani razu do fabryki podczas rewizji, nie zadzwonił ani nie zostawił nikomu wskazówek co do miejsca swojego pobytu. Jednak łan Armstrong nie uważał jego zachowania za dziwne, gdyż jako dyrektor działu handlowego Muhammad Malik często przebywał poza fabryką. Musiał przecież brać udział w konferencjach, organizować wystawy produktów firmy, publikować materiały reklamowe, urządzać promocje... Jego stanowisko pracy nie miało bezpośrednich powiązań z produkcją, toteż wyjeżdżając w teren, lepiej mógł się przysłużyć rodzinnemu przedsiębiorstwu. Barbara nie wykluczała możliwości, że rzeczywiście udał się gdzieś służbowo. Ale telefon z agencji „Dookoła Świata" lub od Klausa Reuchleina wyciągnąłby go z domu równie skutecznie. Nigdzie jednak nie natknęli się na turkusową limuzynę. Nie było jej także na podjeździe przed imponującym domem Malików, zbudowanym z pruskiego muru i ozdobionym licznymi facjatkami. Mimo to Barbara poleciła kierowcy zatrzymać się przed rezydencją, bo brak samochodu nie musiał automatycznie oznaczać nieobecności jego właściciela. — Rozejrzymy się tutaj — zadecydowała. — Ale w razie czego bądź gotów, żeby przytrzymać faceta. Posterunkowy Park chyba był zadowolony z takiej per- spektywy, bo naśladując goryla, wydał z siebie groźny pomruk i zabębnił długimi łapskami w swój bokserski tors. Ciężkim krokiem podążył też za Barbarą, kiedy szła ścieżką między dwiema grządkami kwitnącej lawendy, lwich paszczy i floksów. Przy takim upale i obowiązującym zakazie używania węży ogrodowych ktoś musiał pieczołowicie podlewać je konewką. Za romboidalnymi szybkami okien nikt się nie poruszał, ale gdy Barbara nacisnęła guzik dzwonka przy drzwiach frontowych — ktoś od wewnątrz otworzył w nich małe okienko zabezpieczone ozdobnie kutą kratką. Przypominało to odwiedziny w klasztorze, tym bardziej że za okienkiem pojawiła się twarz kobiety w czymś podobnym do zakonnego welonu. — Słucham? Barbara pokazała jej przez kratę swoją legitymację służbową. Dodatkowo przedstawiła się, oznajmiając: — Chcielibyśmy pomówić z panem Muhammadem Malikiem. Okienko szybko się zatrzasnęło, dał się słyszeć odgłos odsuwanego zamka i otwieranych drzwi. W ich cieniu stała kobieta w średnim wieku, ubrana w spódnicę do ziemi i tunikę z długimi rękawami, zapiętą pod szyję. Jej głowę i ramiona szczelnie okrywały obfite zwoje ciemnobłękitnej tkaniny, która w mrocznym wnętrzu wydawała się prawie czarna. — Czego państwo chcą od mojego syna? — spytała. — Pani Malik, prawda? — odpowiedziała pytaniem Barbara. — Możemy wejść? Kobieta zdawała się oceniać, jak bardzo na miejscu jest to żądanie, bo mierzyła badawczym spojrzeniem Barbarę i jej towarzysza. — Muhammada nie ma w domu — spławiła interesantów. — Jak to? Przecież pan Armstrong powiedział, że pojechał do domu na lunch, i nie wrócił już do fabryki... — Tak, był tutaj, ale wyjechał. Jakąś godzinę temu. A może więcej? — Te ostatnie słowa wygłosiła pytającym tonem. — Nie jest pani pewna? A czy wie pani, dokąd pojechał? Może jednak wpuści nas pani do środka? Kobieta powtórnie obrzuciła badawczym spojrzeniem posterunkowego Parka. Obciągnęła przy tym szal ciaśniej wokół szyi. Barbara zdała sobie sprawę, że dla kobiety z tego kręgu kulturowego było czymś niespotykanym, aby sama, pod nieobecność męża, przyjmowała w domu obcego mężczyznę, i to białego! Dodała więc szybko: — Posterunkowy Park zaczeka w ogrodzie. Bardzo spodobały mu się pani kwiaty, prawda, Reg? Policjant zrobił krok na zewnątrz, mrucząc pod nosem: „W razie czego niech sierżant krzyknie!" — z porozumiewawczym gestem w kierunku Barbary. Chciał już zacząć trzaskać stawami swoich grubych jak cygara palców, ale Barbara odprawiła go słowami: „Dziękuję wam, posterunkowy", wskazując ruchem głowy grządki kwiatowe. Dopiero kiedy posterunkowy Park zniknął z pola widzenia, pani Malik cofnęła się od drzwi, co Barbara potraktowała jako zaproszenie do wejścia. Skorzystała z niego skwapliwie, nie czekając, aż kobieta się rozmyśli. Pani Malik wprowadziła ją przez łukowato sklepione przejście z hallu do pomieszczenia po lewej stronie. Był to zapewne salon. Na podłodze leżał tu dywan z kwiatowym wzorem, lecz na ścianach, zamiast obrazów, porozwieszano makatki w złotych ramkach, z wyhaftowanymi złotą nicią arabskimi sentencjami. Tylko nad kominkiem znajdowało się malowidło przedstawiające budynek w kształcie sześcianu nad tle błękitnego nieba z obłokami. Na gzymsie kominka stały oprawione zdjęcia — również jedyne w tym pomieszczeniu, toteż Barbara podeszła, aby im się przyjrzeć. Na jednej fotografii Muhammad i jego żona w zaawansowanej ciąży, objęci wpół, pozowali z koszykiem piknikowym u stóp. Drugie zdjęcie przedstawiało Saliję i Hatima Kurejśiego, ustawionych na tle domu z pruskiego muru. Na pozostałych obrazkach widać było dwóch małych chłopców w różnych ujęciach, razem i osobno, w pieluszkach lub w powijakach. — To pani wnuki, prawda? — zagaiła Barbara, odwra cając się od kominka. Wtedy zauważyła, że gospodyni nie weszła z nią do pokoju, lecz zatrzymała się w hallu. Stamtąd obserwowała ją, sama pozostając w cieniu, jak jej tradycja narodowa nakazywała kobietom. Wyglądała jednak na zdenerwowaną, jakby coś ukrywała. Zaintrygowana tym Barbara ponowiła pytanie. — Gdzie pani syn? Czy jest jeszcze w domu? — Przecież mówiłam, że nie — powtórzyła pani Malik i jakby chcąc nadać większą wagę swoim słowom, zdecydo wała się zbliżyć do Barbary. Jeszcze mocniej obcisnęła się szalem wokół twarzy, przy czym Barbara zauważyła, że jej dłoń jest posiniaczona i podrapana. Podobne obrażenia do strzegła na policzku kobiety, kiedy ta podniosła na nią oczy. Spytała więc: — Cóż się pani stało? Czy ktoś panią pobił? — Ależ skąd, po prostu upadłam w ogrodzie, bo zaczepiłam o coś spódnicą — wyjaśniła, demonstrując na dowód prawdy zabrudzony w jednym miejscu materiał. — To niemożliwe, w ogrodzie nie można się aż tak potłuc! — nie dowierzała Barbara. — Mnie się to jednak zdarzyło! — oświadczyła pani Malik, po czym wróciła do przerwanego wątku. — Jak już mówiłam, mój syn przebywa w tej chwili poza domem. Spodziewam się jednak, że wróci na podwieczorek, bo zawsze stara się asystować przy posiłkach dzieci. Gdyby więc pani zechciała wstąpić później... — Proszę nie mówić w imieniu Muhammada! — odezwał się inny głos. Barbara odwróciła się i zauważyła, że ze schodów zeszła żona Muhammada. Co ciekawsze, też miała potłuczony policzek, a widniejące na nim zadrapania świadczyły, że musiała pobić się z inną kobietą. Barbara wiedziała bowiem aż nadto dobrze, że kobiety przy porachunkach wzajemnych używały paznokci, podczas gdy mężczyźni — pięści. Dla porównania rzuciła jeszcze raz okiem na ślady obrażeń u pani Malik, zastanawiając się, jak może wykorzystać na swoją korzyść konflikt między tymi dwiema kobietami. — Tylko żona Muhammada ma prawo o nim mówić! — wygłosiła sentencję młodsza niewiasta. „To tym lepiej" — pomyślała Barbara. — On mówi, że skradziono mu papiery — przetłuma czył Tajmullah Azhar. — Wczoraj jeszcze były w szufladzie komody. Mówi, że powiedział wam o tym. A dziś, kiedy policjant kazał mu przynieść te papiery, zajrzał do szuflady i nie znalazł ich. Emily dobrze przygotowała się do przesłuchania, choć pokój przeznaczony do tego celu przypominał raczej duszną szafę. Na stole ustawiła włączony magnetofon, a sama zajęła miejsce przy drzwiach. Z tej pozycji mogła patrzeć na Fahda Kumhara z góry, aby nie miał wątpliwości, kto tu reprezentuje władzę. Tajmullah Azhar usiadł przy jednym końcu stołu, a Kumhar po jego prawej stronie. Na razie przynajmniej wydawało się, że Azhar przekazuje swemu rodakowi tylko to, na co Emily mu pozwala. Przesłuchanie rozpoczęło się od kolejnego słowotoku z ust Kumhara. Początkowo, kiedy tylko weszli, siedział na podłodze, skulony w kącie jak mysz oczekująca na ostateczny cios kociej łapy. Patrzył w przestrzeń ponad Emily i Azharem, jakby się spodziewał, że przyjdzie jeszcze ktoś trzeci. Kiedy jednak się przekonał, że przesłuchujących jest tylko dwoje, zaczął mamrotać coś niezrozumiałego w swoim języku. Emily zażądała przetłumaczenia tych słów, więc Azhar najpierw przez jakieś pół minuty uważnie się przysłuchiwał, a potem przekazał Emily treść tego, co usłyszał. — Przytoczył ustęp z Koranu, gdzie napisano, że wśród mieszkańców Medyny znaleźli się hipokryci, o których Mahomet nie wiedział, ale wszyscy oni zostaną ukarani i potępieni. — Proszę mu powiedzieć, żeby dał sobie spokój z tą ga- daniną! — przykazała Emily. Azhar rzekł coś łagodnym głosem do Kumhara, ale ten kontynuował swój monolog: — Byli też tacy, którzy wyznali swoje błędy. Chociaż dobre uczynki szły u nich w parze ze złymi, Allah może jeszcze okazać im miłosierdzie, gdyż Allah... — Słyszeliśmy już wczoraj tę piosenkę — przerwała Emily. — Dosyć modlitw, mówmy o konkretach. Niech pan go spyta, co u nas robi bez właściwych dokumentów i czy Kurejśi wiedział, że on przebywał tu nielegalnie? Wtedy właśnie Kumhar zakomunikował jej za pośrednictwem Azhara, że skradziono mu dokumenty pomiędzy wczorajszym popołudniem, kiedy policjant zabrał go z mieszkania, a dzisiejszym dniem, gdy tam wrócił. — Bzdury plecie! — nie uwierzyła Emily. — Posterunkowy Honigman przed chwilą mnie poinformował, że inni lokatorzy domu pani Kersey to Anglicy, których nie obchodzą jego papiery. Drzwi od frontu są stale zamknięte, a okno pokoju pana Kumhara wychodzi na ogród i znajduje się cztery metry nad ziemią. Może więc on nam wyjaśni, jak ktoś mógł ukraść jego papiery, mniejsza o to — dlaczego. — On nie potrafi wytłumaczyć, jak mogło do tej dojść — powtórzył Azhar po wysłuchaniu dłuższego komentarza ze strony swojego rodaka. — Powiedział tylko, że takie dokumenty mają dużą wartość, więc ktoś mógł je sprzedać na czarnym rynku. Niejeden chętnie skorzystałby z możliwości pracy i awansu społecznego w tym kraju. — Słusznie — wycedziła Emily, obserwując Pakistańczyka przymrużonymi oczami. Zauważyła przy tym, że jego ręce odcisnęły na blacie stołu widoczne strużki potu. — Niech więc pan mu powie, że może nie obawiać się o swoje papiery, gdyż odpowiednie władze w Londynie wydadzą duplikaty. Kiedyś, przed wprowadzeniem techniki komputerowej, odtworzenie dokumentów było trudniejsze, ale w tej chwili możliwe jest sprawdzenie, czy otrzymał odpowiednią wizę przy wjeździe do Anglii. Ułatwiłby nam pracę, gdyby podał miejsce swego wjazdu. Gdzie to było? Heathrow? Gatwick? Kumhar oblizał wargi i przełknął ślinę, a kiedy Azhar przetłumaczył mu żądanie Emily — cicho jęknął. Emily trzymała się tego rozumowania, dowodząc z naciskiem: — Oczywiście musimy wiedzieć dokładnie, jakiego ro dzaju wizę miał pan Kumhar w swoich papierach, bo ina czej nie będziemy mogli jej odtworzyć. Niech więc pan go spyta, w jakim charakterze dostał zezwolenie na wjazd do naszego kraju. Czy przyjechał tu do krewnych, czy do sezo nowej pracy wakacyjnej, a może ktoś go zatrudnił do po mocy w gospodarstwie domowym? Chyba że jest lekarzem albo nawet ministrem, chce u nas studiować lub ożenił się z Angielką... No, ta możliwość raczej nie wchodzi w grę, bo przecież zostawił w Pakistanie żonę i dzieci. Ostatecznie mógł też przyjechać tu na leczenie, choć wątpię, aby miał na to środki. W miarę jak Azhar tłumaczył kolejne zdania, Kumhar wił się jak piskorz. Odpowiedzi udzielił nie wprost. — Allah obiecał ogień piekielny hipokrytom i niedo wiarkom — tłumaczył Azhar. — Przeklął ich i skazał na wieczne męki... „Jeśli ten pokurcz myśli, że w jego obecnej sytuacji modlitwy coś mu pomogą, to jest głupszy, niż się wydaje!" — zdecydowała Emily i niecierpliwie zaczęła: — Panie Azhar, niech pan mu powie, że... — Czy mogę wypróbować na nim pewien chwyt? — przerwał jej Azhar, gdyż przez cały czas obserwował Kumhara spod oka, choć pozornie nie zmienił wyrazu twarzy. — Co to takiego? — burknęła Emily podejrzliwym tonem. — Moją... własną modlitwę, jeśli można to tak nazwać. — Dobrze, jeśli pan mi ją przetłumaczy. — Oczywiście. — Odwrócił się do Kumhara, powiedział do niego kilka zdań i powtórzył Emily to samo w wersji angielskiej. — Błogosławieni będą ci, którzy okażą skruchę wobec Allaha, którzy mu służą i którzy Go chwalą, którzy nakazują czynić dobro, a zakazują czynić zła... — Dobrze już, wystarczy tego pojedynku na modlitwy! — nie wytrzymała Emily. — Tak, ale chciałbym powiedzieć mu jeszcze jedno: kto kryje się w labiryncie kłamstw, może łatwo zabłądzić. — Proszę bardzo, ale niech pan doda, że żarty się skończyły. Albo powie prawdę, albo znajdzie się w najbliższym samolocie do Karaći. Wybór należy do niego. Kiedy Azhar przekazał tę informację, łzy trysnęły z oczu Kumhara. Przygryzł górną wargę i wyrzucił z siebie następny potok słów. — Co on mówi? — dopominała się Emily, gdyż Azhar nie od razu przystąpił do tłumaczenia. Sprawiał wrażenie, jakby z trudnością przychodziło mu odwrócić się plecami do swego cierpiącego rodaka. — Powiedział, że nie chce stracić życia — zaczął w koń cu, powoli wymawiając słowa. — Prosił nas o ochronę. Z grubsza biorąc, powtórzył to, co powiedział nam wczoraj, że jest nikim i w tym kraju nie ma nikogo bliskiego, więc prosi o opiekę, bo nie chciałby zginąć jak tamten. Dopiero teraz Emily ogarnęło miłe uczucie triumfu. — A więc jednak on coś wie o okolicznościach śmierci Kurejśiego? — spytała na wszelki wypadek. — Na to wygląda — potwierdził Azhar. Barbara doszła do wniosku, że znajdzie tu świetne zasto- sowanie zasada „dziel i rządź". Pani Malik bowiem albo rzeczywiście nie wiedziała, gdzie podziewa się jej syn, albo po prostu nie chciała wydać go w ręce policji. Z kolei żona Muhammada pałała chęcią wykazania wszem wobec, że ona i jej mąż to jedno, toteż dla pokreślenia swojej ważności gotowa była podzielić się niejedną cenną informacją. Tyle że Barbara mogłaby coś od niej wyciągnąć, gdyby udało się jej rozdzielić obie kobiety. Okazało się to łatwiejsze, niż myślała, bo Jamna sama zaproponowała rozmowę w cztery oczy. — Są pewne sprawy między mężem a żoną, które nie są przeznaczone dla uszu teściowej — zaznaczyła dyskretnie. — Ponieważ jestem żoną Muhammada i matką jego synów... — Tak, oczywiście — potwierdziła szybko Barbara, nie chcąc po raz któryś z rzędu wysłuchiwać tyrady w stylu biblijnym na cześć kobiecej płodności. — Gdzie możemy porozmawiać? Jamna zdecydowała, że pójdą razem na górę. Miała właśnie kąpać synów Muhammada przed podwieczorkiem, więc mogła rozmawiać podczas tej czynności. Pani sierżant na pewno chętnie zobaczy, jak to się robi, a synkowie Muhammada w kąpieli to widok jedyny w swoim rodzaju. Rzeczywiście, myślałby kto, że Barbara nie może się już doczekać, kiedy zobaczy gołych chłopczyków! — Zaraz, Jamno, czy to nie Salija miała ich dziś kąpać? — wtrąciła się pani Malik. Przemawiała głosem tak łagod- nym, że łatwo można było przeoczyć ukrytą w jej słowach aluzję. Jednakże Jamna należała do osób, które potrzebują co najmniej uderzenia siekierą między oczy. Bo skalpela wbitego między żebra zapewne by nie zauważyła. Toteż jej odpowiedź nie zdziwiła Barbary. — Ona może poczytać im przed zaśnięciem, jeśli nie będą zbyt zmęczeni. Tylko niech nie wybiera takich bajek, od których mój Anas znowu miałby koszmarne sny! Pani pozwoli ze mną — zwróciła się do Barbary. Weszła więc po schodach na górę, podążając za grubym tyłkiem Jamny, która przez cały czas szczebiotała radośnie. — Nie ma pani pojęcia, jak to ludzie nieraz sami siebie oszukują! — zagadywała. — Teściowej się wydaje, że potrafiła zatrzymać przy sobie serce mojego męża. Widzi pani, on jest jedynym synem, bo mogła mieć tylko dwoje dzieci, mojego Muni i jego siostrę. To przykre, prawda? Dlatego tak lgnie do niego, bo w nim cała jej nadzieja. — Czyżby? — powątpiewała Barbara. — Wydawało mi się, że pani teściowa mocniej lgnie do Salii, jak kobieta do kobiety. — Do Salii? — zachichotała Jamna. — A któż by chciał się przywiązać do tak bezwartościowej dziewuchy? O, proszę, tam są moim synkowie. Pokazała drogę do swojej sypialni, gdzie na podłodze bawili się dwaj mali chłopcy. Młodszy miał na sobie tylko pieluszkę, i to chyba przemoczoną, bo zwisała mu prawie do kolan. Za to starszy rozebrał się do naga, a rozrzucone ciuszki — pielucha, koszulka, spodenki i sandały — służyły jako tor przeszkód, między którymi wraz z braciszkiem toczyli swoje ciężarówki. — Anas, Biśr! — zagruchała do nich Jamna. — Chodź cie do mamusi, pora na kąpiel! Chłopcy nie odrywali się od zabawy, więc kusiła dalej: — A potem moje skarby dostaną lody... To wzbudziło ich zainteresowanie, odłożyli więc zabawki i pozwolili matce podnieść się z podłogi. Jamna rzuciła Barbarze wesoło: „Tędy proszę" — i zaniosła swoje pociechy do łazienki. Tam nalała do wanny trochę wody, posadziła w niej chłopców i wrzuciła za nimi trzy żółte plastikowe kaczuszki, dwie żaglówki, piłkę oraz czte- ry gąbki. Polała to wszystko obficie płynnym mydłem i wsadziła gąbki dzieciom do rąk. — Z kąpieli można zrobić wspaniałą zabawę — poin formowała Barbarę, która cofnęła się nieco, bo chłopcy za częli okładać się nawzajem namydlonymi gąbkami i piana pryskała aż pod sufit. — Ta niedobra ciocia tylko by was szorowała, prawda? — zagadywała Jamna. — Za to z ma musią fajnie jest się kapać. Chcecie się pobawić łódkami czy kaczuszkami? Prawda, że kochacie mamusię najbar dziej na świecie? Chłopcy byli nadto zajęci ochlapywaniem się pianą, aby zwrócić uwagę na jej słowa. Matka pieszczotliwie zwichrzyła im włosy na główkach. — Jesteśmy z nich dumni, Muni i ja — podkreśliła z satysfakcją. — Wyrosną na takich samych prawdziwych mężczyzn jak ich ojciec. — Rzeczywiście podobni — potwierdziła Barbara. Jamna odstąpiła na krok od wanny i przyjrzała się sy nom, jakby to były dzieła sztuki. — Tak, Anas ma oczy po ojcu — przyznała. — Ale Biśr... Kiedyś jego żona zobaczy, co Biśr odziedziczył po oj cu! Będzie z ciebie chłop na schwał, no nie, Biśr? Barbara nie od razu zrozumiała, co Jamna ma na myśli. Połapała się dopiero wtedy, kiedy matka wsadziła rękę między nóżki synka, aby zademonstrować jego siusiak wielkości mniej więcej małego palca u nogi Barbary. „Przynajmniej chłopak nie wpadnie w kompleksy!" — zawyrokowała. — Właściwie to szukam pani męża — postanowiła przystąpić do rzeczy. — Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie on w tej chwili przebywa? — A cóż pani może chcieć od mego Muni? — zdziwiła się Jamna, myjąc gąbką plecki Biśra. — Nie zapłacił za parking, czy co? — Chciałabym tylko zadać mu kilka pytań — wyjaśniła Barbara. — Pytań? A o co? Czy coś się stało? Barbara zmarszczyła brwi. Czy to możliwe, żeby ta kobieta o niczym nie wiedziała? — Chodzi o Hatima Kurejśiego — podsunęła. — Ach, o niego? Mój Muni niewiele pani o nim powie, bo ledwo go znał. Lepiej niech pani spyta Saliję. — Ją? — Barbara przyglądała się, jak Jamna, niby w zabawie, kapie kroplami mydła po łopatkach Anasa. — A pewnie, bo to ona wpakowała się w jakieś ciemne sprawki. Hatim dowiedział się o tym nie wiadomo skąd i porządnie się przemówili, a od słowa do słowa... To przykre, do czego słowa potrafią doprowadzić ludzi... Moje słoneczka! Może zrobić wam fale, żeby łódki lepiej pływały? — zaczęła chlapać wodą na uda chłopców, aż łódki podskakiwały i tańczyły na wzburzonej powierzchni. Malcy śmiali się i walili piąstkami o wodę. — Cóż to za ciemne sprawki? — dopytywała się Barbara. — Coś tam knuła po nocach, bo kiedy myślała, że wszyscy zasnęli, wychodziła gdzieś albo ktoś przychodził do niej. Oczywiście ona dalej sądzi, że nikt o tym nie wie, ale znów ona nie wie, że kiedy Muni wychodzi wieczorami, ja długo nie mogę zasnąć. A słuch mam dobry, oj, mam, prawda, moi kochani? — Pieszczotliwie połaskotała chłopców po brzuszkach. Anas ochlapał wodą przód jej tuniki, na co ona ze śmiechem chlusnęła na niego. — Łóżko naszej cioci tak czasem skrzypi w nocy, prawda? Coś ta ciocia bardzo niespokojnie śpi! Ale Hatim odgadł, co to tak skrzypiało, i mieli z ciocią dobrze do pogadania, oj, mieli! „Co za żmija!" — pomyślała Barbara. „Przydałoby się jej dobre lanie, a i wśród domowników znalazłoby się chyba wielu chętnych, aby jej przyłożyć!" Głośno zaś zapytała: — Czy nakłada pani czasem czador, pani Malik? Jamna przestała tworzyć sztuczne fale w wannie. — Czemu pani zadaje takie dziwne pytania? — Tak tylko, z ciekawości, bo zauważyłam, że nosi pa ni tradycyjne stroje. A czy często pani wychodzi z domu, na przykład z wizytą do znajomych albo na kawę? Ale sa ma! A kiedy pani gdzieś wychodzi, nakłada pani czador? W Londynie spotyka się je często, ale tu, nad morzem, nie widziałam nikogo tak ubranego. Jamna podniosła z podłogi duży plastikowy dzbanek. Napełniła go wodą z kranu i wyjęła z wanny korek. Zaczę- ła polewać chłopców, którzy przy tym piszczeli i otrząsali się jak zmokłe psiaki. Nie odpowiedziała na pytania Barbary, dopóki nie opłukała dzieci starannie i nie owinęła ich w duże białe ręczniki. Oparła sobie po jednym na każdym biodrze i skierowała się ku drzwiom, sygnalizując Barbarze: „Proszę ze mną". Nie wróciła jednak od razu do pokoju chłopców. Poszła w przeciwny koniec korytarza, gdzie znajdowała się jeszcze jedna sypialnia. Drzwi była zamknięte, lecz Jamna je otworzyła i władczym gestem zaprosiła Barbarę do środka. W małym pokoiku pod jedną ścianą stało łóżko, a pod drugą — stolik i komoda. Za otwartym oknem z romboidalnymi szybkami rozciągał się ogród otoczony ceglanym murem, a za nim dobrze utrzymany sad bez jednego chwastu. — To jest właśnie to łóżko — podkreśliła Jamna, jakby chciała napiętnować miejsce hańby. — Hatim wiedział, co się na nim wyrabiało. Barbara wprawdzie odwróciła się od okna, ale nie zain- teresował jej zbytnio wskazany mebel. Miała już na końcu języka stwierdzenie: „...a obie wiemy dobrze, skąd się o tym dowiedział, prawda, kochana?" W tym momencie jednak zauważyła, że stolik po przeciwnej stronie pokoju pełnił funkcję swoistego warsztatu. Podeszła więc, aby mu się przyjrzeć, ale Jamna nie przerywała swojej przemowy. — Może pani sobie wyobrazić, jak poczuł się Hatim, kiedy doszło do niego, że jego narzeczona, którą ojciec przedstawił mu jako czystą dziewicę, zachowuje się jak zwykła... no, wie pani. Może wyrażam się zbyt dosadnie, ale mówię to, co myślę. — Hm... — zamyśliła się Barbara, bo na stole stały trzy plastikowe kasety z szufladkami, a w nich znajdowały się paciorki, monety, muszle, kamyki, kawałki rudy miedzi i inne drobne przedmioty. — Kobiety są powołane do tego, aby strzec tradycji i kultury — monologowała dalej Jamna. — Należą do nich nie tylko obowiązki żon i matek, ale też przekazywanie wzorów cnót swoim córkom. — Tak, rozumiem — rzuciła machinalnie Barbara, ale jej uwagę przykuło co innego: stojak na narzędzia, a na nim rozwieszone żabki, płaskie szczypczyki, tubka kleju, nożyczki i obcążki do cięcia drutu. — Jeśli kobieta nie sprawdzi się w tej roli, zawiedzie zarówno siebie, jak też swego męża i rodzinę. Zostanie na zawsze pohańbiona i Salija o tym wiedziała. Wiedziała także, co ją czeka, gdyby Hatim zerwał zaręczyny i ujawnił, dlaczego to zrobił. — Rozumiem, oczywiście — potakiwała Barbara, ale bardziej interesował ją rząd wielkich szpulek leżących obok stojaka na narzędzia. — Żaden mężczyzna jej po czymś takim nie zechce. Jeśli nawet rodzina takiej nie wypędzi, pozostanie w domu jako popychadło, właściwie niewolnica... — Muszę porozmawiać z pani mężem — przerwała ten wykład Barbara, zaciskając palce wokół cennej zdobyczy. Oprócz kłębków cienkiego łańcuszka, sznureczka i przędzy znajdował się tam bowiem kłębek bardzo cienkiego drutu. Gdyby go rozciągnąć nad ziemią, w ciemo-ściach na Nez, nieprzeczuwający niczego człowiek na pewno by się potknął. „Bingo!" — pomyślała Barbara. „Kurczę, »Bestia Bar-low« miała rację od samego początku!" Emily musiała pozwolić obu mężczyznom zapalić. Dopiero wtedy Kumhar rozluźnił się na tyle, aby zeznawać. Mimo ucisku w piersiach, łzawienia oczu i pulsowania w skroniach wdychała dym z jego benson and hedgesów, ale dopiero po trzech papierosach dało się z niego wyciągnąć coś zbliżonego do prawdy. Najpierw bowiem utrzymywał, że przebrnął przez odprawę celną w Heathrow. Później się poprawił, że chodziło o Gatwick. Nie mógł jednak przypomnieć sobie numeru lotu, linii lotniczej ani nawet daty lądowania, toteż nie pozostało mu nic innego, jak wyznać rzeczywistą prawdę. Azhar tłumaczył te wynurzenia, zachowując beznamiętny wyraz twarzy. Tylko w jego oczach, w miarę postępów przesłuchania, malowało się coraz większe cierpienie. Emily jednak podchodziła do tego z rezerwą, gdyż wiedzia- ła z doświadczenia, jak świetnymi aktorami potrafią być Azjaci. Kumhar zeznał, że w Pakistanie są ludzie, którzy pomagają takim jak on. Znają metody uproszczenia skomplikowanej procedury emigracyjnej, potrafią załatwić skrócenie okresu oczekiwania, ominąć niektóre wymagania i zaopatrzyć we właściwe dokumenty... oczywiście za odpowiednią opłatą. — Co on rozumie przez „właściwe dokumenty"? — za interesowała się Emily. Kumhar nie odpowiedział na to pytanie wprost. Opisał tylko, jak początkowo miał nadzieję, że uda mu się legalnie przenieść do kraju jego marzeń. Próbował różnych sposobów — poszukiwał sponsora, deklarował się nawet jako chętny do ożenku, nie ujawniając swego prawdziwego stanu cywilnego. Zresztą według jego kanonów moralnych nie byłaby to bigamia — muzułmanin ma prawo poślubić kilka kobiet, jeśli tylko stać go na ich utrzymanie. Na razie, oczywiście, nie miał ku temu środków, ale kiedyś... — Niech pan sobie daruje te szczegóły — przerwała Emily. Kumhar posłusznie wrócił do podjętego wątku. A zatem, gdy nie powiodły się jego plany legalnej emigracji do Anglii, dowiedział się od teścia, że w Karaći działa agencja specjalizująca się w... nazywali to pośrednictwem w sprawach emigracyjnych. Podobne filie tej firmy działały w wielu krajach. — W dowolnie wybranym punkcie wjazdu i nieko niecznie oczekiwanym punkcie wyjazdu — skomentowała Emily, przypominając sobie miejsca lokalizacji filii agen cji, o których wspominała jej Barbara. Kumhar zgodził się, że można i tak patrzeć na tę sprawę. Wybrał się do biura agencji w Karaći i przedstawił swoją prośbę. Pracownicy firmy za odpowiednim wynagrodzeniem obiecali zająć się jego przypadkiem. — Przemycili go do Anglii? — domyśliła się Emily. No, nie bezpośrednio do Anglii, bo Kumhar nie zgromadził wystarczającej sumy. Załatwienie bezpośredniego wyjazdu do Anglii kosztowało pięć tysięcy funtów, w zamian za co otrzymywało się brytyjski paszport, prawo jaz- dy i polisę ubezpieczeniową. W Pakistanie jednak mało kto, oprócz wyjątkowych szczęściarzy, dysponował taką kwotą. To, co Kumhar był w stanie zaoszczędzić po pięciu latach wyrzeczeń, wystarczało zaledwie na transport drogą lądową z Pakistanu do Niemiec. — Do Hamburga? — domyśliła się Emily. Kumhar znów odpowiedział wymijająco. W Niemczech musiał czekać w bezpiecznym miejscu na możliwość wyjazdu do Anglii. Obiecano mu, że jeśli się postara, to we właściwym czasie otrzyma dokumenty uprawniające do pozostania w tym kraju. — Wjechał pan przez port w Parkeston. — domyśliła się Emily. — Jakim sposobem? Okazało się, że przedostał się do Anglii na pace ciężarówki wwiezionej promem. W ten sposób przemycano wielu uchodźców ukrytych w transportach kauczuku, pszenicy, kukurydzy, ziemniaków, odzieży czy części do maszyn. Wystarczało, że kierowca ciężarówki zgodził się podjąć ryzyko — oczywiście za sowitym wynagrodzeniem. — A co z pana dokumentami? Kumhar wyrzucił z siebie następny potok słów w swoim języku, na co Azhar odpowiedział taką samą tyradą, aż Emily im przerwała: — Dosyć, proszę przetłumaczyć mi to wszystko, zaraz! Azhar odwrócił się do niej z posępnym wyrazem twarzy. — To znowu to samo, co słyszeliśmy przedtem. On boi się powiedzieć więcej. — Więc ja dokończę za niego! — zniecierpliwiła się Emily. — Muhammad Malik jest w to umoczony po uszy. Przemycał do nas nielegalnych imigrantów i przetrzymywał jako zastaw ich podrobione dokumenty. Niech mu pan to przetłumaczy! Azhar nie zareagował od razu, ale po każdym zarzucie kierowanym przeciwko jego kuzynowi smutniał coraz bardziej. — Proszę tłumaczyć! — ponagliła go chłodno Emily. — Sam pan pchał się w tę sprawę, więc ma pan za swoje. Pro szę mu przekazać, co powiedziałam. Azhar wykonał polecenie, lecz zmienił się przy tym ton jego głosu. Emily wyczuła w nim zatroskanie. Przypusz- czała, że będzie chciał ostrzec swego kuzyna, bo ci ludzie trzymali się razem nawet wtedy, gdy w grę wchodziło przestępstwo. Na pewno jednak Azhar nie wyjdzie stąd, dopóki ona się nie upewni, o co naprawdę chodzi. Do tego czasu Muhammad znajdzie się już pod kluczem. Fahd Kumhar zalał się łzami, kiedy Azhar przetłumaczył mu słowa Emiły, ale potwierdził jej przypuszczenia. Po przyjeździe do Anglii zawieziono go wraz z towarzyszami podróży do magazynu mebli, gdzie oczekiwało ich trzech ludzi — jeden Niemiec i dwóch Pakistańczyków. — Jednym z nich był Muhammad Malik, prawda? — podsunęła Emily. — A ten drugi to kto? Nie wiedział tego i nigdy się nie dowiedział. Zauważył tylko, że ten drugi był dobrze ubrany, nosił złoty zegarek i dużo pierścionków, a językiem urdu mówił płynnie. Nie przyjeżdżał do magazynu zbyt często, ale gdy się pojawiał — dwaj pozostali odnosili się do niego z szacunkiem. — Rakim Chan! — szepnęła Emily. — Ten opis nie mógł pasować do kogokolwiek innego. Kumhar początkowo nie znał nazwisk tych ludzi. Nazwisko Muhammada Malika skojarzył z właściwą osobą dopiero podczas przesłuchania z jego udziałem. Przedtem słyszał tylko, że mówiono o nim „Szef". — Doskonała ksywka! — mruknęła Emily. — Pewnie sam ją wymyślił. Kumhar opowiedział następnie o umowach, jakie za- I warto w imieniu imigrantów. Mieli pracować do czasu, aż zgromadzą fundusze niezbędne do wykupienia właściwych dokumentów. — I gdzie pracowali? — zainteresowała się Emily. Rozwożono ich na okoliczne farmy bądź do fabryk lub młynów - tam, gdzie było zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą. Po wykonaniu określonych prac robotników odwożono z powrotem do miejsca ich przetrzymywania, czasem wieczorem tego samego dnia, a czasem po kilku dniach. Ich wynagrodzenie zabierał Malik i jego dwaj towarzysze. Rzekomo odliczali z niego kwoty należne za wyrobienie dokumentów, a kiedy uzbierała się cała suma - imigrant miał otrzymać spłacone papiery i był wolny. Tyle że przez trzy miesiące, kiedy to Fahd Kumhar od- pracowywał swój dług, ani jednemu spośród przetrzymywanych z nim ludzi nie udało się uzyskać wolności ani obiecanych papierów. Przybywali coraz to nowi imigranci, ale żaden nie zarobił wystarczająco dużo, aby się uniezależnić. Przybywało też pracy, bo owoce i warzywa dojrzewały do zbioru, ale najwidoczniej wszystkiego tego było za mało na spłacenie długów. Emily z przerażeniem ogarniała myślą zasięg tego prawdziwie gangsterskiego programu. Farmerzy, młynarze i brygadziści fabryczni zatrudniali imigrantów za dużo niższe stawki, niż musieliby płacić legalnie zatrudnionym robotnikom. Nawet tych sum nie dawali do ręki pracującym na czarno, tylko pośrednikowi, który ich przywoził. Ten zaś potrącał sobie, ile chciał, a robotnikom wydzielał jakieś marne grosze według swego uznania. Rzekomo miała to być pomoc dla uchodźców w uzyskaniu legalnego statusu, ale w świetle prawa proceder taki nazywał się po prostu niewolnictwem. Kumhar opisywał, jak i w którym momencie imigranci zorientowali się, że wpadli w pułapkę. Mieli do dyspozycji dwa wyjścia: albo w nieskończoność pracować nielegalnie, licząc, że kiedyś dostaną upragnione dokumenty, albo uciec i na własną rękę próbować przedostać się do Londynu. Tam mogliby niezauważeni rozpłynąć się w licznej diasporze pakistańskiej. Emily uznała, że dosyć już się tego nasłuchała. Zrozumiała, na czym polegała rola całego klanu Malików, jak też Hatima Kurejśiego. W grę wchodziła tu zwykła ludzka chciwość. Kurejśi, wyjeżdżając nocą z hotelu „Zamek", wpadł na trop podejrzanych działań Muhammada. W zamian za milczenie zażądał udziału w zyskach jako części posagu córki Malika. Ponieważ jednak Malikowie stale odmawiali mu tej satysfakcji — użył Kumhara jako narzędzia szantażu. Zagroził, że jeśli nie otrzyma swojej doli — Kumhar wyśpiewa wszystko policji lub prasie. Pomysł był sprytny, gdyż Kurejśi liczył, że chciwość rodziny Malików przeważy nad dążeniem do rozszyfrowania jego blefu. Zresztą nie bez racji domagał się swojej części łupów — w końcu miał zostać członkiem tej rodziny i zasługiwał na taką samą gra- tyfikację jak chociażby Muhammad. Teraz zaś Muhammad będzie musiał pożegnać się ze swoją luksusową limuzyną, rolexem, pantoflami ze skórki węża, brylantowym sygnetem i złotymi łańcuszkami. Tam, dokąd pójdzie, takie rzeczy nie będą mu potrzebne. Równocześnie pozycja Akrama Malika w społeczności lokalnej spadnie na łeb, na szyję. Pośrednio uderzy to we wszystkich imigrantów pakistańskich, bo wielu z nich pracowało w zakładach Malika. Przynajmniej na czas śledztwa fabryka zostanie zamknięta, a wtedy jej pracownicy będą musieli szukać sobie innych posad. Oczywiście tylko ci, którzy przebywają w Anglii legalnie. Emily miała więc nosa, że kazała przeprowadzić rewizję w fabryce. Pomyliła się tylko w tym, że zamiast ludzi poszukiwała przedmiotów. Na obecnym etapie śledztwa należało włączyć komórkę SOI w celu rozszyfrowania międzynarodowych powiązań. Nielegalnie sprowadzonych przez Muhammada pracowników trzeba będzie deportować, chociaż niektórzy mogą się okazać cennymi świadkami. A gdyby tak obiecać im azyl w zamian za zeznania obciążające Muhammada i jego rodzinę? Propozycja godna rozważenia! — Jeszcze jedno, panie Azhar! — przypomniała sobie Emily. — Jakim sposobem pan Kumhar nawiązał kontakt z Kurejśim? Kumhar wyjaśnił, że spotkał go w miejscu pracy. Pewnego dnia, kiedy wraz z towarzyszami niedoli przysiedli na skraju truskawkowego pola, aby spożyć skromny posiłek — pojawił się tam obcy człowiek, który obiecywał, że wyswobodzi ich z upokarzającej zależności. Potrzebował tylko któregoś z nich do pomocy, zapewniając w zamian bezpieczeństwo i pomyślny start życiowy w nowej ojczyźnie. Spośród ośmiu ludzi tylko Kumhar zgłosił się na ochotnika. Kurejśi zawiózł go do Clacton, umieścił w wynajętym pokoju u pani Kersey i wręczył czek na pewną sumę, aby miał co przekazać rodzinie w Pakistanie jako dowód szczerych intencji nieznanego dobroczyńcy. Emily pomyślała z niesmakiem, że została tu zastosowana inna forma niewolnictwa. Kumhar miał służyć Kurej- śiemu jako narzędzie do trzymania w szachu Muhammada Malika i jego rodziny. Ale był po prostu zbyt ograniczony, aby zdać sobie z tego sprawę. Chciała znaleźć się w tej chwili w swoim gabinecie, aby sprawdzić, czy Barbarze udało się przyłapać Muhammada. Równocześnie jednak nie mogła pozwolić, aby Azhar opuścił budynek komendy, gdyż natychmiast uprzedziłby krewnych, że policja jest na ich tropie. Mogła zatrzymać go jako wtajemniczonego w sprawy śledztwa, ale wystarczyłoby jedno nieostrożne słowo, a zaraz zażądałby widzenia z adwokatem. Lepiej zostawić go z Kumharem w przekonaniu, że spełnia dobry uczynek. Zaproponowała więc Azharowi: — Chciałabym, aby pan Kumhar złożył to zeznanie na piśmie. Czy mogłabym pana prosić, aby asystował mu pan przy pisaniu i od razu dołączył tłumaczenie tego tek stu? Tyle powiedziała głośno, a w duchu dodała: „Powinno mu to zająć co najmniej dwie godziny". Kumhar trzęsącymi się rękami zapalił kolejnego papierosa i czegoś jeszcze natarczywie się domagał. — Co on mówi? — zapytała Emily. — Chciałby wiedzieć, czy teraz, kiedy powiedział prawdę, dostanie swoje papiery. Wyraz twarzy Azhara był jednoznacznie wyzywający, co drażniło Emily. — Proszę mu przekazać, że wszystko w swoim czasie — spławiła go i ruszyła na poszukiwanie sierżant Havers. Jamna zauważyła, że Barbara zainteresowała się warsztatem zorganizowanym na stole w sypialni Salii. — To jej służy do wyrobu biżuterii — objaśniła. — Przynajmniej ona to tak nazywa, bo według mnie służy jej to głównie jako pretekst do uchylania się od obowiązków. Podeszła do stołu i wyciągnęła cztery szufladki z piętrowych kaset. Rozsypała na blacie monety i paciorki, a na przystawionym do stołu krześle usadowiła Anasa. Oczywiście chłopczyka zafrapowały toczące się lub podskakujące przedmioty o dziwnych kształtach i kolorach. Wyciągnął następną szufladkę i ze śmiechem wysypał jej zawartość na stół. Drobiazgi, uprzednio starannie posegregowane według wielkości, koloru i rodzaju, teraz przemieszały się bezładnie. Ich ponowne posortowanie z pewnością zajęłoby cały wieczór, tym bardziej że Anas opróżnił na kupę jeszcze dwie dalsze szufladki, w czym matka bynajmniej mu nie przeszkadzała. Przeciwnie, uśmiechała się zachęcająco i czule czochrała jego włosy. — Prawda, jakie to ładne, kolorowe? — zagadywała. — Powiesz mamusi, jak się nazywają te kolory? O, ten koralik jest czerwony, Anas. Pokaż, co tu jest jeszcze czerwone? Barbara nie chciała jednak tracić czasu na głupstwa, tylko z uporem wracała do podjętego wątku. — Mimo wszystko chciałabym jeszcze porozmawiać z pani mężem. Gdzie mogłabym go znaleźć? — Po co pani ma rozmawiać z moim Muni, kiedy ja już pani powiedziałam... — Owszem, i dobrze to sobie zapamiętałam. Chciałabym jednak wyjaśnić z nim parę spraw dotyczących zgonu pana Kuręjsiego. Jamna nie przestawała bawić się włosami Anasa, ale odwróciła się w stronę Barbary. — Przecież już pani powiedziałam, że on nie miał nic wspólnego ze śmiercią Hatima. Powinna pani zapytać o to Saliję, nie jej brata. — Mimo to... — Żadne mimo! — Jamna podniosła głos, a na policzki wystąpiły jej czerwone plamy. Porzuciła udawaną słodycz wzorowej żony i matki, oświadczając stanowczo: — Mówiłam już, że Salija pokłóciła się z Hatimem. Mówiłam, czym ona zajmowała się w nocy. Pani pracuje w policji, więc powinna sama połączyć jedno z drugim, żebym ja nie musiała tego robić. Mój Muni jest prawdziwym mężczyzną i nie ma pani o czym z nim rozmawiać! — Dobrze, dziękuję, że poświęciła mi pani swój czas — zamknęła dyskusję Barbara. — Sama spróbuję dowiedzieć się prawdy. Kobieta wyczuła podtekst kryjący się w słowach Barbary i uparcie powtarzała: — Nie ma pani po co z nim rozmawiać! Barbara minęła ją bez słowa i wyszła na korytarz, ale Jamna wolała za nią: — Panią też omotała, tak samo jak wszystkich! Wystar czyło zamienić z nią parę słów i już pani uwierzyła, że nie skrzywdziłaby nawet muchy? Znowu uszło jej płazem? Barbara zaczęła schodzić ze schodów, odprowadzana dalszymi wywodami Jamny: — Tej dziwce wszystko uchodzi płazem. Puszczała się z nim we własnym łóżku, a udawała cnotliwą, posłuszną i pobożną panienkę! Barbara była już przy drzwiach i sięgała do klamki, kiedy Jamna wykrzyczała ze szczytu schodów: — On był ze mną! Barbara zatrzymała się z ręką w powietrzu, kiedy dotarł do niej sens słów Jamny. — Słucham? — Odwróciła się. Kobieta zbiegła ze schodów, trzymając młodsze dziecko na ręku. Cała krew z jej twarzy skupiła się teraz w dwóch pąsowych rumieńcach wypełzających wysoko na policzki. Rozbiegane oko rzucało dzikie błyski, potęgując wymowę dalszych słów. — Powiem pani to samo, co powiedziałby Muhammad, żeby pani nie musiała go szukać. O to pani chodzi, prawda? — No więc, co mi pani powie? — Tylko tyle, że Muhammad nie mógł mieć nic wspólnego z tym, co przytrafiło się Hatimowi Kurejśiemu. W piątek przez całą noc był ze mną. Byliśmy razem w łóżku. — Jest pani tego pewna? — dopytywała się Barbara. — Przez całą noc? Nigdzie nie wychodził? Ani na chwilę? Nie usprawiedliwiał się przed panią, że musi spotkać się z przyjacielem czy nawet zjeść z nim kolację? — Chyba wiem, kiedy mój mąż jest ze mną, a kiedy nie! — obruszyła się Jamna. — A on był tu. W tym domu. W tym pokoju. W piątek przez całą noc. Nie mogła dostarczyć Barbarze lepszego dowodu winy swego męża! 26 Nie mógł uciszyć głosów huczących w jego głowie. Dobiegały chyba ze wszystkich stron. Początkowo myślał, że będzie wiedział, co robić dalej, byleby tylko pozbył się tego szumu rozsadzającego czaszkę. W końcu jednak zdał sobie sprawę, że nie uwolni się od przerażającej gonitwy myśli — chyba że skończyłby ze sobą, a tego nie chciał. Musiał więc poczynić dalsze plany, choć uporczywe głosy wewnętrzne wykańczały go nerwowo. Reuchlein zadzwonił do fabryki zaraz po tym, jak wyszła od niego ta wydra ze Scotland Yardu. Wiadomość, jaką miał mu do przekazania, była lakoniczna: — Klapa, Malik! Oznaczało to, że nowy transport żywego towaru, wart co najmniej dwadzieścia tysięcy funtów (zakładając, że robotnicy pracowaliby dostatecznie długo i żaden nie zdołałby uciec), nie zostanie dziś odebrany w porcie ani dostarczony do magazynu. Farmerzy z Kent, którzy zapłacili z góry połowę umówionej sumy, nie doczekają się obiecanych sezonowych pracowników. Nowo sprowadzeni nielegalni imigranci będą próbowali na własną rękę dostać się do Londynu, Birmingham czy innego większego miasta, gdzie w liczniejszych skupiskach swoich współplemieńców mogą pozostać anonimowi, o ile przedtem nie złapie ich policja. Można tylko mieć nadzieję, że w obawie przed deportacją nie puszczą pary z gęby, w jaki sposób dostali się do Anglii. Natomiast ci robotnicy, których już wcześniej rozwieziono na umówione miejsca pracy, byli wolni, gdyż nikt nie przyjechał, aby zabrać ich z powrotem do magazynu. „Klapa" oznaczała, że Reuchlein wraca do Hamburga, a każdy dokument mający związek z działalnością agencji „Dookoła Świata" może zaprowadzić za kratki. Muham-mad musiał działać szybko, dopóki nie zawali się jego świat, w którym przeżył dwadzieścia sześć lat. Wyszedł z pracy i skierował się w stronę domu, nie przestając planować dalszych posunięć. Dzięki Bogu, że Hatim już nie żyje, a Kumhar nie piśnie ani słowa, bo wie, że czekałaby go deportacja, a to chyba ostatnie, czego by pragnął, kiedy stracił głównego protektora. I jeszcze do tego Jamna, ten wstrętny babsztyl, którego wbrew swojej woli nazywa żoną, musiała wdać się w awanturę z jego matką! Zająłby się nią jak należy, gdyby nie dowiedział się przy okazji prawdy o Salii. Żeby rodzona siostra okazała się taką dziwką? To ona doprowadziła go do tego wszystkiego! Ciekawe, czego się spodziewała, kiedy puszczała się z białasem? Miał jej wybaczyć, zrozumieć czy pogodzić się z tym, że brudne łapy jakiegoś Angola dotykały jej ciała? Pieprzyła się z tym skurwysynem na gołej ziemi, a on, jej starszy brat, miał na to patrzeć obojętnie? Miał wysłuchiwać ich sapania i jęków, patrzeć, jak ten wypierdek pakuje jej łapę pod nocną koszulę? Więc dobrze, rzeczywiście złapał ją wtedy za kark, zaciągnął do domu i zgwałcił jak ostatnią dziwkę. Zasłużyła na to, bo zachowała się jak dziwka, więc tak też powinna być traktowana. Jeszcze i tego było mało, żeby udowodnić, kto tu jest prawdziwym panem jej losu! „Jedno moje słowo i już nie żyjesz!" — zapowiedział. Nie musiał nawet zatykać jej ust ręką, aby tłumić krzyki. Sama wiedziała, że musi zapłacić za swój grzech. Po tym, co zdradziła mu Jamna, udał się na poszukiwanie Salii, choć wiedział, że teraz absolutnie nie ma już na to czasu. Czuł jednak, że musi ją odnaleźć. Oczy go piekły, serce tłukło się w klatce piersiowej, a w głowie huczał gwar głosów, dalszych i bliższych. „Klapa, Malik!" „Mam pozwolić, żeby mnie traktowała jak psa?" „Synu, z nią nie można już wytrzymać! Nie szanuje nawet..." „Policjanci przeprowadzali rewizję w fabryce. Pytali o ciebie". „Klapa, Malik!" „Spójrz na mnie, Muni! Popatrz, co mi zrobiła twoja matka..." „Zanim się zorientowałam, zniszczyła cztery krzaki. Zupełnie nie rozumiem dlaczego". „Klapa, Malik!" „Nie udaję nietkniętej dziewicy". „Klapa..." „Ona dziewicą? Czekaj, jeszcze kilka tygodni i nie ukry-je..." „Nie powiedzieli, czego szukają, ale mieli nakaz. Sam widziałem". „Twoja siostra jest w ciąży". „Klapa! Klapa!" Salija na pewno nie powie nikomu ani słowa. Nie odważy się go oskarżyć, bo sama byłaby skończona. Wtedy przecież on, Muhammad, jej brat, ujawniłby prawdę o jej związku z Theo Shawem. To on byłby oskarżycielem, gdyby opowiedział rodzicom, co widział w sadzie, a już oni wyciągnęliby dalsze wnioski. Czy mogliby uwierzyć córce, która tak długo ich oszukiwała, wymykając się nocami do kochanka? Córce, która zachowała się jak zwykła dziwka? Spytałby rodziców, kto bardziej zasługuje na zaufanie — syn, który wypełniał swoje obowiązki wobec nich, żony i dzieci, czy córka, która dzień po dniu żyła w kłamstwie? Salija na pewno dobrze wie, co powiedziałby rodzicom i komu oni by uwierzyli. Dlatego nie puści pary z gęby. Próbował odszukać siostrę, ale nie znalazł jej ani w fabryce, ani w sklepie z biżuterią, gdzie pracowała ta paskudna Rachel, ani w parku imienia Falak Dedar. Dopiero gdy rozglądał się na molu, dowiedział się o chorobie pani Shaw, więc pojechał do szpitala. Dotarł na miejsce akurat w momencie, kiedy wychodzili stamtąd wszyscy troje — jego ojciec, siostra i Theo Shaw. Wystarczyło mu spojrzeć, jakim wzrokiem patrzyli na siebie, Salija i jej kochanek, kiedy otwierał przed nią drzwi samochodu ojca — aby się domyślić, że ta mała dziwka powiedziała swojemu fagasowi prawdę! Zdążył zawrócić, nim go zauważyli. A w głowie nadal huczały mu głosy: „Klapa, Malik!" „Muni, powiedz mi, proszę, co mam robić? „Pan Kumhar nie wskazał nam osoby, którą chciałby powiadomić". „Jeśli nasz człowiek nie żyje, to ty go nie wskrzesisz!" „...zwłoki znaleziono na Nez". „Od lat pomagam naszym ludziom, kiedy mają trudności z..." „Klapa, Malik!" „Kuzynie, chodź tu i poznaj moją przyjaciółkę Barbarę. Ona mieszka w Londynie". „Dla nas ten człowiek umarł. Nie masz prawa wprowadzać go do naszego domu". „Chodzimy na lody, do kina, ona była na moich urodzinach, a czasem zabiera mnie w odwiedziny do swojej mamy..." „Klapa, Malik!" „Myśmy powiedzieli jej, że jedziemy do Essex. Tylko że tatuś nigdy mi nie mówił, że mam tu kuzyna..." „Klapa, Malik!" „A przyjdziesz tu jeszcze? Będę mogła zobaczyć twoją żonę i chłopców?" Nagle okazało się, że odpowiedź, której poszukiwał, znalazła się właśnie tu, gdzie najmniej się jej spodziewał. Uciszyła głosy w jego mózgu i uspokoiła nerwy. Podjął błyskawiczną decyzję i na pełnym gazie ruszył w kierunku hotelu „Pod Spalonym Domem". — Świetnie! — ucieszyła się Emily, a twarz jej promie niała uśmiechem. — Kurczę blade, dobra robota, Barbaro! Przywołała Belindę Warner, która w podskokach wbiegła do jej gabinetu. Barbara też miała ochotę śpiewać z radości. W końcu dostały przecież Muhammada na srebrnej tacy, niczym Salome — głowę Jana Chrzciciela. I jeszcze oddała go w ich ręce jego własna głupia żona! Emily wydawała teraz rozkazy na prawo i lewo. Policjant, który patrolował ulice w Colchester, wokół domu Rakima Chana, poszukując świadków mogących potwierdzić bądź obalić alibi Muhammada — został odwołany. Funkcjonariusze oddelegowani do wytwórni musztardy w celu przejrzenia akt personalnych pracowników też musieli przerwać to zajęcie, podobnie jak ci, którzy rozpracowywali przypadki włamań do domków plażowych. Wszyscy oni byli potrzebni do pościgu za Muhammadem Mali- kiem. — Jeden człowiek nie mógł przecież przebywać równo cześnie w dwóch miejscach! — entuzjazmowała się Barba- ra. — Zapomniał powiedzieć żonie, jakie miał alibi, a ta idiotka wymyśliła mu drugie. Już po wszystkim, Emily. Teraz Barbara miała sposobność oglądać triumf pani inspektor. Emily odbierała telefony, układała plan akcji i kierowała swoim zespołem ze spokojną pewnością siebie, maskującą podniecenie, które musiała odczuwać. Okazało się przecież, że od samego początku miała rację. Wyczuwała, że za ostentacyjnymi protestami Malika, jego strojeniem się w szaty trybuna ludowego kryły się jakieś nieczyste machinacje. Barbara była pewna, że istnieje przysłowie ilustrujące bezbrzeżną hipokryzję Muhamma- da, ale nie mogła sobie przypomnieć, do czego się odnosiło. Pies ogrodnika? Żółw i zając? Nie, raczej wilk w owczej skórze! Wszystko jedno, grunt, aby wreszcie złapać tego drania. Policjantów rozesłano we wszystkich kierunkach — do wytwórni musztardy, dzielnicy Alej, siedziby rady miejskiej, parku imienia Falak Dedar, lokalu zebrań Dżumy, a nawet do Parkeston, na wypadek gdyby podejrzany próbował nawiązać kontakt z firmą „Import ze Wschodu". Do okolicznych miejscowości przefaksowano rysopis Muhammada, a wszystkie posterunki policji otrzymały numery rejestracyjne i opis thunderbirda. Emily zadzwoniła do redakcji „Tendring Standard", prosząc, aby w razie, gdyby do rana nie schwytano Malika, jego zdjęcie znalazło się na pierwszej stronie. Cała komendę policji w Balford postawiono w stan pogotowia. Każdy jej pracownik stanowił trybik w rozbudowanym mechanizmie śledztwa, którego mózgiem była Emily Barlow. Na tym, właśnie polegał jej styl pracy, dzięki któremu uzyskiwała najlepsze wyniki. Potrafiła podejmować błyskawiczne decyzje i przerzucać zasoby ludzkie tam, gdzie były najbardziej potrzebne. W taki sposób przeprowadzała symulowane akcje na kursach w Maidenstone, gdzie niczego nie ryzykowała, a zyskiwała aprobatę instruktora i podziw kolegów. Także i teraz, kiedy na szalę kładła zarówno spokój w miasteczku, jak i swoją własną karierę — zachowywała olimpijski spokój. Tylko ton głosu, jakim wyrzucała z siebie słowa, świadczył o wewnętrznym napięciu. — Oni wszyscy tkwili w tym bagnie po uszy — rela cjonowała Barbarze, pociągając łyk wody mineralnej „Evian" prosto z butelki. Twarz jej lśniła od potu. — Ku- rejśi też, to widać jak na dłoni. Domagał się działki tego haraczu, który Muhammad ściągał z zatrudniających je go nielegalnych imigrantów. Muhammad nie chciał na to przystać i Kurejśi poleciał na łeb ze schodów. Popiła trochę wody i mówiła dalej. — Popatrz, jak on to wszystko perfidnie ukartował. Ciągle gdzieś wyjeżdżał — a to zebranie Dżumy, to znów spotkanie z Reuchleinem lub przerzuty cudzoziemskich robotników... — Że nie wspomnę o wyjazdach służbowych w sprawach zakładu — dodała Barbara. — Mówił mi o tym łan Armstrong. — Więc nawet jeśli raz czy drugi nie wrócił na noc, rodzina niczego nie podejrzewała. Mógł śledzić Kurejśiego, wykryć jego związek z Hegartym — nie musiał zresztą wiedzieć, z kim się spotykał — i wybrać odpowiedni moment, żeby go załatwić. Mając w zanadrzu przygotowane alibi na dowolnie wybraną noc. Barbara musiała przyznać, że te części tworzyły idealną całość. — Potem mógł występować jako rzecznik swoich rodaków, domagając się prawdy na temat zabójstwa Kurejśiego — uzupełniła. — Tym sposobem chciał uchodzić za prawowiernego muzułmanina i oczyścić się z zarzutów. — No bo niby dlaczego miałby żądać schwytania zabójcy, gdyby sam nim był? — Przynajmniej to mi sugerował — uściśliła Emily. — Tyle że ja ani przez chwilę tak nie myślałam. Podeszła do okna, które sama uprzednio przysłoniła, i oderwała podszewkę. Wychyliła się i obserwowała ulicę. — To najgorsza część śledztwa — wyznała. — Nigdy te go nie znosiłam. Barbara przypuszczała, że chodzi o czekanie na informacje napływające ze wszystkich stron, aby na ich podstawie wydać dalsze dyspozycje. Na tym polegała ujemna strona stanowiska Emily — nie mogła znaleźć się równocześnie w wielu miejscach. Dlatego też często musiała polegać na doświadczeniu oraz wytrwałości swoich podwładnych... — Pani inspektor! Emily błyskawicznie odwróciła się od okna. W drzwiach stała Belinda Warner. — Kto się zgłosił? — spytała Emily. — To tylko ten Pakistańczyk. Znowu jest na dole i... — Jaki znowu Pakistańczyk? — No wie pani, ten Azhar. Jest w biurze przepustek i chce z panią mówić. Powiedział, że pani sierżant też może być. Dzwonili, że strasznie zdenerwowany. — A co on, do jasnej cholery, robi w bierze przepustek? — zreflektowała się Emily. — Zostawiłam go przecież z Fah-dem Kumharem i kazałam z nim siedzieć. Wydałam wyraźne polecenia... — urwała i pobladła. Po chwili dorzuciła: — O Jezu! — Co się stało? — Barbara w mgnieniu oka znalazła się przy niej. Azhar imponował jej zawsze swym opanowaniem, więc coś, co mogło go wyprowadzić z równowagi, napawało i ją przerażeniem. — Liczyłam, że uda się nam przytrzymać go w tym budynku, dopóki nie dostaniemy w ręce jego kuzyna — wyjaśniła Emily. — Kazałam mu zostać z Kumharem, ale, kurde, zapomniałam zadzwonić do biura przepustek, żeby go nie wypuszczali. — To co pani teraz... — Belinda najwyraźniej czekała na dalsze rozkazy. — Już ja się nim zajmę! — rzuciła ostro Emily. Wypadła na korytarz i zbiegła po schodach, a za nią Barbara. Na parterze ujrzały, jak Tajmullah Azhar miotał się rozpaczliwie po biurze przepustek. — Barbaro! — wykrzyknął na widok zbliżających się kobiet. Nie próbował nawet ukryć panicznego wręcz stra chu. — Barbaro, Hadija zginęła. On ją porwał! — Chryste! — wykrzyknęła Barbara, jakby zanosiła modlitwę do nieba. — Co ty mówisz, Azhar? Jesteś tego pewien? — Kiedy skończyliśmy z Kumharem, wróciłem do hotelu. Powiedział mi o tym pan Treves. Pani Porter siedziała przy niej, ale poprzedniego wieczoru widziała nas razem... Pamiętasz, wtedy w barze... więc myślała, że to było z góry umówione! Barbara odruchowo otoczyła go ramieniem. — Odnajdziemy ją — obiecała. — Przysięgam, że wyrwiemy Hadiję z jego rąk. — Co tu się, do jasnej cholery, dzieje?! — Emily domagała się wyjaśnienia. — Hadija to jego córka. Ma dopiero osiem lat. Muham-mad ją porwał, bo najwidoczniej nie bała się z nim pójść. — Ale ona miała nakazane, żeby nie iść z nikim obcym! — powtarzał z rozpaczą Azhar. — Nigdy i nigdzie. Wiedziała o tym! — Tak, ale Muhammad nie był już dla niej kimś obcym — przypomniała Barbara. — Sama mu powiedziała, że chciałaby poznać jego żonę i dzieci. Oboje to słyszeliśmy. Nie musisz więc myśleć... Za wszelką cenę próbowała go uwolnić od ciążącego na nim poczucia winy, ale nie dała rady. Chodziło przecież o jego dziecko! — Co to wszystko ma znaczyć?! — naciskała Emily. — Przecież ci mówię, że Hadija... — Chromolę Hadiję, czy jak tam się ona nazywa. Znacie tych ludzi, sierżancie? A jeśli tak, to kogo z nich jeszcze znacie? Barbara zdała sobie sprawę, że popełniła błąd. Potwierdzał to jej gest solidarności z Azharem i znajomość faktów, do których się teraz przyznała. Gorączkowo szukała w myśli jakiegoś usprawiedliwienia, ale teraz mogła już powiedzieć tylko prawdę, bo na nic więcej nie starczyło czasu. — Pani Porter słyszała, jak pytał ją: „Lubisz morze? A co byś powiedziała na małą wycieczkę morską?" — przypomniał sobie Azhar. — To znaczy, że on ją zabrał... — Rany boskie, łodzią! — Barbara doznała nagłego olśnienia. Rzuciła rozpaczliwe spojrzenie w stronę Emily, nie próbując jej załagodzić ani z niczego się tłumaczyć. Wiedziała już, dokąd udał się Malik i co zamierza. — Wziął łódź z przystani, z tej wypożyczalni. Hadija myśli, że zabrał ją tylko na krótką przejażdżkę po Morzu Północnym, ale on na pewno chce dopłynąć na kontynent. Przy tej odległości to szaleństwo, ale on robi to ze względu na Reuchleina i ślad hamburski. Zabrał ze sobą Hadiję, żebyśmy nie próbowali go zatrzymać. Trzeba zawiadomić Straż Przybrzeżną, Em. Emily Barlow milczała, ale miała odpowiedź wypisaną na twarzy. To zaś, co wyrażała jej mina, nie wiązało się z pościgiem za zbrodniarzem. Zaciśnięte wargi i wysunięta do przodu szczęka oznaczały reakcję na nielojalność Barbary. — Em! — wyrzucała z siebie Barbara w szalonym pośpiechu. — Znałam Azhara i Hadiję jeszcze z Londynu. To wszystko. Em, na miłość boską... — Nie mogę uwierzyć! — Oczy Emily płonęły. — Kto jak kto, ale ty? — Barbaro... — wtrącił udręczonym głosem Azhar. — Nie wiedziałam, że to ty prowadzisz śledztwo, dopóki nie przyjechałam do Balford — tłumaczyła się Barbara. — Popełniłaś wykroczenie bez względu na to, kto pro- wadziłby śledztwo. — Wiem, że popełniłam. — Barbara za wszelką cenę próbowała zmobilizować szefową do działania. — Chciałam po prostu ich uchronić, żeby nie wpakowali się w kłopoty. — Iw tym celu manipulowałaś mną, jak chciałaś? — Masz rację, popełniłam błąd. Powinnam była powiedzieć ci o tym od razu. Możesz to zameldować mojemu przełożonemu, ale błagam cię, później, nie teraz! — Proszę... — powtórzył Azhar błagalnym, niemal mo- dlitewnym tonem. — Co za pieprzona amatorszczyzna, Havers! — podsu- mowała tymczasem inspektor Barlow, jakby go nie słyszała. — Niech będzie amatorszczyzna — zgodziła się Barbara. — Ale teraz chyba moje kwalifikacje zawodowe są nie- ważne. Przede wszystkim trzeba złapać Muhammada. Musimy zawiadomić Straż Przybrzeżną, i to już! Ze strony Emily nie nastąpiła żadna reakcja, więc Barbara w końcu zaczęła krzyczeć: — Em, na litość boską, czy chodzi tu o morderstwo, czy o ciebie? Był to chwyt poniżej pasa i Barbara wyrzucała sobie, że go zastosowała, jednak to podchwytliwe pytanie osiągnęło pożądany efekt. Emily omiotła spojrzeniem najpierw Azhara, potem Barbarę. Wreszcie przejęła kontrolę nad sytuacją. — Straż Przybrzeżna na nic się nam nie przyda — za wyrokowała i pomaszerowała szybkim krokiem na zaple cze komendy. — Chodź! — Barbara pociągnęła Azhara za rękę. Emily zatrzymała się przy drzwiach pokoju pełnego komputerów i sprzętu łącznościowego. — Nawiążcie kontakt z posterunkowym Fogartym — poleciła. — Wyślijcie samochód pancerny na przystań. Po szukiwany wypłynął na morze i wziął ze sobą zakładnicz kę. Powiedzcie Fogarty'emu, żeby przygotował dla mnie glocka 17 i automat MP5. Dopiero teraz Barbara zrozumiała, dlaczego Emily sprzeciwiła się powiadomieniu Straży Przybrzeżnej. Formacja ta nie nosiła broni, a do tego pościgu konieczna była uzbrojona jednostka szybkiego reagowania. „Cholerny świat" — myślała gorączkowo Barbara. Wolała nie wyobrażać sobie małej Hadii w krzyżowym ogniu wystrzałów. — Chodź! — ponagliła Azhara. — Co ona... — Ona rusza za nim w pościg i my też! — Barbara uważała, że w ten sposób najlepiej uchroni przed najgorszym swoją małą przyjaciółkę. Emily przecięła siłownię i wyszła na tyły budynku, podczas gdy Barbara i Azhar deptali jej po piętach. Wsiadła do samochodu terenowego, włączyła silnik i koguta na dachu, a Barbara i Azhar zajęli tymczasem miejsca w wozie. Emily powiodła po nich spojrzeniem. — Ten pan zostaje — orzekła, a zwracając się bezpo średnio do Azhara, dodała: — Proszę wysiąść. Kiedy ociągał się z wykonaniem polecenia, warknęła: — Powiedziałam chyba, żeby pan wysiadł?! Mam już dość pana i was wszystkich. Proszę opuścić wóz! Azhar spojrzał pytająco na Barbarę, która jednak nie wiedziała, czego po niej oczekiwał. Zresztą tak czy inaczej, nie mogłaby spełnić jego życzenia, więc zaproponowała kompromis: — Odnajdziemy ja, Azhar — obiecała. — Zostań tutaj. — Proszę, pozwólcie mi! — błagał. — Mam ją jedną na świecie i tylko ją jedną kocham! — Niech pan to powie swojej żonie i dzieciom w Houn-slow — wycedziła Emily ze zwężonymi złością źrenicami. — Na pewno wzruszy je to do łez. A na razie proszę wysiadać z wozu, zanim zawołam policjanta, żeby panu pomógł. Barbara obróciła się na swym siedzeniu. — Azhar! — Skłoniła go do oderwania wzroku od in spektor Barlow. — Ja też kocham Hadiję. Przywiozę ci ją, tylko poczekaj tu na nas. Niechętnie i z widocznym wysiłkiem Pakistańczyk opuścił pojazd. Kiedy tylko zatrzasnął za sobą drzwi, Emily nacisnęła pedał gazu. Samochód wyprysnął z parkingu i na sygnale pognał ulicami miasta. — Coś ty sobie myślała, do kurwy nędzy? — złościła się Emily. — Co z ciebie za glina? Z wyciem syreny dotarły do Martello Road. Ruch na High Street został wstrzymany, więc skręciły w prawo i na pełnym gazie rwały w kierunku morza. — Ile razy miałaś szansę powiedzieć mi całą prawdę? — drążyła Emily. — Dziesięć? Dwanaście? — Powiedziałabym ci, ale... — Daruj sobie wyjaśnienia. — Powinnam była ci o tym powiedzieć, kiedy zapropo- nowałaś mi funkcję rzecznika. Bałam się jednak, że wtedy zrezygnujesz z moich usług i nie będę w tej sprawie na bieżąco. Obawiałam się o niego, bo sądziłam, że jako profesor uniwersytetu angażuje się w coś, co go przerasta. — Akurat! — szydziła Emily. — To tak samo przerasta jego jak mnie. — Nie wiedziałam o tym. Niby skąd miałam wiedzieć? — To ty tak mówisz. Skręciła w Mili Lane, gdzie wóz dostawczy stał zaparkowany zbyt daleko od jezdni. Kierowca właśnie zdejmował z niego tekturowe pudła i ładował je na ręczny wózek. Aby go ominąć, Emily musiała zjechać na chodnik. Klnąc w żywy kamień, przewróciła przy tym kosz na śmieci i rower. Barbara przytrzymała się deski rozdzielczej, kiedy Emily wykręciła samochód z powrotem na jezdnię. — Nie miałam pojęcia, że on na boku zajmuje się także problemami prawnymi! — tłumaczyła się dalej Barbara. — Znałam go jako swego sąsiada i wiedziałam o tym, że się tu wybiera. On nawet nie przypuszczał, że za nim pojadę. To raczej jego córeczka jest moją przyjaciółką. — Jezu, ośmioletnia przyjaciółka? Daruj sobie resztę szczegółów. — Em... — Zamknij się, dobra? Już po raz drugi tego dnia znalazły się na przystani. Z bagażnika zabrały megafon i biegiem pokonały przestrzeń od parkingu do wypożyczalni sprzętu pływającego. Charlie Spencer potwierdził, że Muhammad Malik wypożyczył łódź motorową. — Silnik Diesla, w sam raz na długi rejs! — zachwalał. — Była z nim taka śliczna mała dziewczynka, jak laleczka, po dobno jego kuzynka. Opowiadała, że jeszcze nigdy nie płynę ła łódką, i aż się paliła do tego. Charlie szacował, że Muhammad miał nad nimi około czterdziestu minut przewagi. Gdyby płynął zwykłą łodzią rybacką, nie dotarłby dalej niż do miejsca, w którym zatoka Pennyhole otwierała się na pełne morze. Wybrał zatem jednostkę o pojemniejszym silniku, którą mógł dopłynąć aż na kontynent. Aby go dopędzić, potrzeba było łodzi pościgowej. Emily dostrzegła ją właśnie lśniącą w słońcu przy pontonie. — Wezmę „Diabła Morskiego" — zadecydowała. Charlie niepewnie przełknął ślinę. — Chwileczkę, nie wiem jeszcze... — wahał się. — Nie musi pan nic wiedzieć — ucięła krótko Emi ly. — Wystarczy, że zepchnie go pan na wodę i przekaże nam kluczyki. Jesteśmy z policji, a pan udostępnił łódź mordercy, który trzyma to dziecko jako zakładniczkę. Proszę zwodować „Diabła Morskiego" i dać mi jeszcze lornet-kę. Charlie rozdziawił usta, gdy usłyszał, w co się wpakował. Bez słowa wręczył Emily kluczyki i towarzyszył obu policjantkom aż do pontonu. Podczas gdy spychał scigacza typu „Sokół 31" na wodę — na parking wjechał, z migającym „kogutem" i wyciem syreny, policyjny wóz pancerny. Posterunkowy Fogarty dołączył do nich biegiem, niosąc w jednej ręce pas z pistoletem w kaburze, a w drugiej automat. — Pomożesz nam, Mikę — zarządziła Emily, wskaku jąc do lodzi. Oderwała niebieski płócienny pokrowiec osłaniający kokpit i włożyła kluczyk do stacyjki. Podczas gdy posterunkowy Fogarty przeglądał mapy nawigacyjne, wypuściła kilka kłębów dymu z maszynowni i po jakichś dwu minutach uruchomiła silnik. W obłoku spalin zwróciła łódź dziobem w stronę portu. Charlie nerwowo przechadzał się tam i z powrotem po ograniczonej powierzchni pontonu, obgryzając knykieć palca wskazującego. — Tylko, na miłość boską, niech pani inspektor uważa! — zaklinał. — Ta łódź jest dla mnie wszystkim, a kosztuje mają tek! Barbarze dreszcze przebiegły po plecach, gdyż dopiero co słyszała podobne słowa: „Mam ją jedną na świecie..." Widziała stąd, że Azhar zaparkował swego golfa na samym środku asfaltowanego placu i nie zamykając drzwi, popędził w stronę pontonu. Nie próbował ich zatrzymać, tylko wbił uporczywy wzrok w Barbarę, podczas gdy Emily wyprowadzała łódź na głębsze wody Twizzle — dopływu zasilającego przybrzeżne płycizny, a biorącego początek w Kanale Balfordzkim. Barbara próbowała telepatycznie przekazać Azharowi komunikat: „Nie martw się. Przywiozę Hadiję z powrotem. Przysięgam, że nic się jej nie stanie". Ze swego długoletniego doświadczenia w sprawach kry- minalnych wiedziała jednak, że nikt nie może być pewny swego bezpieczeństwa, jeśli morderca poczuje się osaczony. Skoro Muhammad bez skrupułów mógł wykorzystywać własnych rodaków jako niewolników, strojąc się przy tym w szaty ich obrońcy, to niby dlaczego miałby go wzruszać los ośmioletniej dziewczynki? Barbara uniesionym w górę kciukiem zasygnalizowała Azharowi, że wszystko będzie w porządku. Potem obróciła się w przeciwną stronę, bo musiała obserwować kanał przypływowy, który miał ich wynieść na pełne morze. Prędkość na tym odcinku, była ograniczona do pięciu węzłów. Po południu żegluga na kanale stawała się niebezpieczna, gdyż niedzielni żeglarze wracali do przystani. Emily jednak nie przejmowała się żadnymi zakazami. Nasunęła na nos okulary przeciwsłoneczne, rozstawiła nogi dla zachowania równowagi i wyciskała ze ścigacza maksymalną szybkość, zachowując równocześnie właściwy kurs. — Włącz radio — poleciła Fogarty'emu. — Połącz się z kwaterą główną. Podaj im naszą pozycję i spytaj, czy nie mogliby wysłać jego śladem helikoptera. — Tak jest! Policjant odłożył broń na plastikowe siedzenie łodzi i zaczął manewrować przyciskami na tablicy rozdzielczej, wywołując różne kody. Włączył mikrofon i przekazał polecenie Emily, z uwagą nasłuchując odpowiedzi. Barbara stanęła na dziobie obok Emily. Znajdowały się tam dwa siedzenia, ale żadna nie usiadła, bo na stojąco mogły widzieć na większą odległość. Barbara zawiesiła sobie na szyi lornetkę. — Potrzebuję namiaru na Niemcy. — Emily przerwała Fogarty'emu nawiązywanie łączności radiowej. — Kon kretnie na ujście Łaby. Znajdź mi współrzędne. Posterunkowy nastawił radio na odbiór, odłączył mikrofon i zajął się studiowaniem map. — Ty też uważasz, że będzie próbował tam się dostać? — upewniła się Barbara, przekrzykując warkot silnika. — To jedyna logiczna możliwość. W Hamburgu ma wspólników, którzy mogą wyrobić mu lewe papiery i zame- linować go gdzieś do czasu, aż będzie mógł bezpiecznie przedostać się do Pakistanu. A tam już szukaj wiatru w polu... — W zatoce są płycizny — przerwał jej Fogarty. — Niech pani inspektor uważa na boje. A kiedy stąd wypłyniemy, trzeba wziąć kurs zero-sześć-zero stopni. — Co to znaczy? — Emily przekrzywiła głowę, żeby lepiej słyszeć. — Ten namiar, który pani kazała podać. Zero-sześć--zero — powtórzył, wracając do radia. — Namiar na co? — To pani inspektor nigdy nie żeglowała? — zdziwił się Fogarty — Przecież wiesz, że to Gary zawsze żegluje, a ja wiosłuję. No więc, co to znaczy to „zero-sześć-zero"? Fogarty w końcu zorientował się w sytuacji i postukał dłonią po wierzchu busoli. — Trzeba sterować tak, żeby na tym trzymać stale od czyt zero-sześć-zero — wyjaśnił. — Jeśli on wziął kurs na Hamburg, to do połowy drogi musimy utrzymywać taką pozycję. Emily skinęła potakująco głową i dodała gazu, zostawiając za sobą pienisty kilwater. Po prawej ręce mieli zachodni brzeg przylądka Nez, a po lewej zalewowe wysepki na odcinku bagnistego terenu zwanego „brodem". Stan wody był wysoki, lecz o tej porze na kanale roiło się od turystów powracających z morskich wycieczek. Emily starała się trzymać głównego szlaku, prując z maksymalną prędkością. W miejscu, gdzie boje wyznaczały przejście w kanał przypływowy Hamford, wpadający bezpośrednio do morza — Emily zmniejszyła tempo. W rezultacie dziób łodzi najpierw uniósł się, a potem gwałtownie opadł. Posterunkowy Fogarty na krótko utracił oparcie dla nóg, Barbara przytrzymała się relingu i „Diabeł Morski" wpłynął na wody Hamford. Przed nimi rozciągała się zatoka Pennyhole i Morze Północne, przypominające zieloną połać mchu pociętą białymi czapami piany. „Diabeł Morski" wyskoczył do przodu tak ostro, że Emily musiała znowu zmniejszyć prędkość. W odpowiedzi potężne maszyny tak zakołysały łodzią, że dziób poszedł do góry, a później na dół, z dużo większą siłą niż poprzednio. Barbara poczuła klujący ból w niedokładnie zagojonych żebrach, promieniujący aż do gardła i oczu. W tej chwili jednak nie mogła przecież się wycofać! Podniosła lornetkę do oczu, mocno ściskając nogami siedzenie, bo łódź podskakiwała na fali jak szalona. Fo-garty wrócił do radia, próbując przekrzyczeć huk motorów. Wiatr rozpryskiwał mgiełkę wodną unoszącą się wokół dzioba. Po okrążeniu przylądka Nez Emily otworzyła dławiki na całą szerokość. „Diabeł Morski" wyskoczył na wody zatoki jak koń spięty ostrogą, roztrącając dwóch narciarzy wodnych jak plastikowe żołnierzyki. Barbara przesuwała szkła lornetki wzdłuż linii horyzontu. Tymczasem posterunkowy Fogarty przycupnął w kok-picie, nie zaprzestając prób nawiązania łączności radiowej. W końcu udało mu się połączyć z kimś konkretnym na lądzie. Barbara nie słyszała samej rozmowy, ale Fogarty zaraz przekazał jej treść Emily: — Nie da rady, pani inspektor. Dywizyjny śmigłowiec bierze teraz udział w manewrach jednostki specjalnej w Southend-on- Sea. — A co oni tam, do jasnej cholery, robią? — niecierpliwiła się Emily. — Przeprowadzają pozorowaną akcję przeciw terrorystom. Te ćwiczenia zaplanowano już na pół roku z góry. Obiecali mi, że spróbują odwołać ten śmigłowiec, ale nie gwarantują, czy w porę do nas dotrze. Mam się połączyć ze Strażą Przybrzeżną? — Gówno nam pomoże Straż Przybrzeżna! Myślisz, że Malik sam się grzecznie podda, kiedy go o to poproszą? — Możemy więc liczyć tylko na ten śmigłowiec. Przekazałem im naszą pozycję. Emily w odpowiedzi dodała gazu, aż Fogerty stracił równowagę. Przy tym z brzękiem ześliznął się z siedzenia pistolet maszynowy. Emily odwróciła się na ten odgłos. — Daj mi spluwę! — poleciła. Sterując jedną ręką, drugą przerzuciła sobie przez ramię pas z kaburą. — Widzisz coś?! — krzyknęła do Barbary. Nie byli przecież jedyną jednostką znajdującą się w tej chwili na morzu! Od północy, z portów Felixstone i Har- wich, kanciaste sylwetki promów sunęły w kierunku kontynentu. Na południe od nich molo w Balford w blasku zachodzącego słońca rzucało długie cienie na wodę. Za nimi, na tle linii brzegowej, przesuwały się kolorowe trójkąty żagli przy deskach windsurfingowych. Przed nimi zaś rozciągała się otwarta przestrzeń morza aż do linii horyzontu, nad którą unosiło się pasmo mgły, utrzymujące się od dnia przyjazdu Barbary. Od czasu do czasu zauważała jakieś łodzie, gdyż w środku lata nawet pod wieczór znaleźli się chętni do wypływania na morze. Gorzej, że Barbara nie wiedziała nic o łodzi, której szukała, oprócz tego, że zmierzała w tym samym kierunku co oni. Odrzekła więc: — Nic, Em. — Uważaj dalej — poleciła Emily, zwiększając prędkość jeszcze bardziej. Łódź na przemian to wyskakiwała z wody, to opadała, co Barbara odczuwała w swoich świeżo zrośniętych żebrach. Inspektor Lynley nie byłby zachwycony sposobem, w jaki spędzała urlop! Nad łodzią unosiły się mewy o żółtych dziobach. Niektóre z nich podskakiwały na falach, wzlatując dopiero, gdy „Diabeł Morski" zanadto się przybliżył. Ich gniewne skrzeczenie zagłuszał huk silników ścigacza. Przez najbliższe pół godziny Emily utrzymywała ten sam kurs, mijając żaglówki, katamarany i łodzie rybackie, głęboko zanurzone pod ciężarem dziennego połowu. Zbliżali się teraz coraz bardziej do pasma mgły, zapowiadającego na najbliższe dni chłodniejszą pogodę dla wybrzeży hrabstwa Essex. Barbara przez lornetkę śledziła połać morza przed nimi. Zdawała sobie sprawę, że dalsze zwiększanie szybkości niewiele da, jeśli nie zdołają dogonić Muhammada przed strefą mgły. We mgle łatwo by się im wymknął, a na ogromnej przestrzeni otwartego morza mógłby zmienić kurs i wywieść wszystkich w pole. Jeśli w ogóle znajdował się na pełnym morzu, gdyż Barbara nie wykluczała także możliwości, że już zawczasu miał zaplanowaną kryjówkę gdzieś u wybrzeży Anglii. Odjęła od oczu lornetkę i otarła twarz, tym razem nie z potu, ale z rozpylonej mgiełki słonej wo- dy. Po raz pierwszy od wielu dnia zrobiło się jej wyraźnie chłodno. Posterunkowy Fogarty przeczołgał się na rufę, gdzie uprzednio osunął się jego pistolet maszynowy. Sprawdził, czy nastawiony jest na oddawanie strzałów pojedynczo czy seriami. Pamiętała z kursów, że taka broń ma zasięg rażenia około stu metrów. Zrobiło się jej niedobrze na samą myśl, że istotnie mogłoby dojść do strzelaniny. Z odległości stu metrów posterunkowy mógłby z równym prawdopodobieństwem trafić Hadiję jak Muhammada. Normalnie Barbara nie przykładała wagi do praktyk religijnych — teraz jednak zaczęła się modlić, aby strzał ostrzegawczy, oddany w powietrze, przekonał przestępcę, że policja bynajmniej nie żartuje. Przypuszczała, że Muhammad inaczej się nie podda. Powróciła do obserwacji, powtarzając sobie, że musi się skoncentrować. Prześladowały ją jednak wytwory wyobraźni, podsuwające przed oczy obrazy małej dziewczynki w różnych sytuacjach życiowych. Tu warkoczyki podskakiwały radośnie na jej ramionach... tam znowu stała na jednej nóżce w pozycji flaminga, ze stopą drugiej opartą o łydkę pierwszej... marszczyła nosek w skupieniu, ucząc się obsługi automatycznej sekretarki... robiła dobrą minę, mimo że na jej urodziny przyszedł tylko jeden gość... skakała z radości na wieść, że ma krewnych, o których istnieniu nie wiedziała! Muhammad obiecał jej, że wkrótce znowu się zobaczą. Jakże musiała się ucieszyć, że to tak szybko nastąpiło! Barbara przełknęła ślinę i próbowała o tym nie myśleć. W tej chwili przede wszystkim trzeba było schwytać bandziora, a w tym celu musiała nieprzerwanie obserwować... — Jest! Kurde mol, widzę go! Na horyzoncie pojawiła się mała plamka, która błyskawicznie posuwała się w stronę pasma mgły. Sylwetka łodzi wyłaniała się i znikała pomiędzy grzbietami fal, ale jasne było, że płynie tym samym kursem co oni. — Gdzie?! — wykrzyknęła Emily. — Przed nami — objaśniła Barbara. — Gaz do dechy, bo on pakuje się prosto w mgłę! Łódź z impetem wyskoczyła naprzód. Barbara nie spuszczała ściganego z oka, głośno podając wskazówki co do kierunku. Muhammad na razie nie orientował się, że depczą mu po piętach, ale jasne było, że wkrótce zda sobie z tego sprawę. Nie dało się przecież uciszyć warkotu silnika. Wystarczyło, żeby go usłyszał, a już wiedziałby, że go ścigają. A wtedy desperacja mogłaby go pchnąć do zgoła nieobliczalnych działań. Fogarty podszedł do kobiet, trzymając automat w pogotowiu. — Chyba nie zamierzasz tego użyć? — Barbara spioru- nowała go wzrokiem. — Dałby Bóg, żebym nie musiał — odpowiedział, za co Barbara od razu go polubiła. Otaczała ich teraz falująca ciemnozielona tafla morza. Na tę odległość od brzegu nie zapuszczały się już łódki turystów, więc ścigaczowi towarzyszyły tylko widoczne z daleka promy, zdążające do Holandii, Niemiec lub Szwecji. — Dalej płyniemy za nim czy mam skorygować kurs! ? — krzyczała Emily. Barbara podniosła lornetkę do oczu, raz po raz wzdryga-jąc się, kiedy przechyły łodzi urażały jej bolące żebra. — W lewo! - dyktowała poprawki. — Jeszcze bardziej w lewo. I szybciej, na miłość boską! — dodała, bo druga łódź zbliżała się już do granicy mgły. Emily skorygowała kurs ścigacza bardziej w lewo. Po chwili wykrzyknęła: — Jest, widzę go! Zbliżyli się już na tyle, że Barbara mogła odjąć lornetkę od oczu. Obie jednostki dzieliło od siebie najwyżej sto pięćdziesiąt metrów, kiedy Muhammad zorientował się, że ma policję na karku. Jego łódź wspięła się akurat na grzbiet fali i wtedy się obejrzał. Musiał jednak pilnować steru, aby nie zbłądzić we mgle, nie mógł więc liczyć na to, że uda mu się zgubić pogoń. Jednak zwiększył prędkość. Jego łódź przecinała dziobem grzywy fal, a z obu stron wzbijały się bryzgi piany. Z tej odległości było już widać rozwiane włosy Muhamma-da, po raz pierwszy — odkąd Barbara go poznała — nie-związane w kucyk. Zaraz za nim stała Hadija, tak blisko, że z daleka wydawali się jedną osobą. Kurczowo uchwyciła się oburącz paska Muhammada. „On nie jest głupi, trzyma ją blisko siebie!" — pomyślała Barbara. „Diabeł Morski" rwał ostro do przodu, wspinając się po falach i zanurzając dziób w spienione bałwany. Kiedy odstęp między łodziami zmniejszył się do jakichś czterdziestu metrów, Emily zredukowała szybkość i wyciągnęła megafon. — Zatrzymaj się, Malik! — wezwała. — I tak nam nie uciekniesz. Muhammad oddalał się ze stałą prędkością i nie zamierzał zwolnić. — Nie bądź głupi! — nawoływała Emily. — Zatrzymaj się, i tak przegrałeś. Żadnej reakcji. — Rób, jak chcesz, durniu! — zdenerwowała się Emily, odkładając tubę na bok. Otworzyła dławik do oporu i coraz bardziej doganiała mniejszą łódź, aż zbliżyła się na mniej więcej dwadzieścia metrów. Ponownie zaapelowała przez megafon do rozsądku Muhammada: — Malik, mamy broń! Będziemy strzelać! Zatrzymaj się! Nie masz żadnych szans. Jeszcze dodał gazu, aż łódź wystrzeliła gwałtownie do przodu, a wtedy ostro skręcił w lewo. Wskutek nagłej zmiany kierunku siła odśrodkowa rzuciła Hadiję na niego. Muhammad złapał dziewczynkę wpół i podniósł. — Puść dziecko! — rozkazała przez tubę Emily. W tej jednej strasznej chwili Barbara zdała sobie sprawę, że to właśnie Malik zamierzał zrobić. Przez ułamek sekundy widziała wykrzywioną strachem twarz Hadii, dopiero co promieniejącej radością z morskiej wycieczki z kuzynem. Muhammad krótko balansował z nią na burcie, po czym z rozmachem wrzucił dziecko do morza. — A to skurwysyn! — krzyknęła Barbara. Muhammad odwrócił się do steru i ponownie wykręcił łódkę w przeciwną stronę, prosto na ścianę mgły. Emily dodała gazu, a Barbara po chwili, która wydała się wiekiem, zrozumiała, że szefowa zamierza kontynuować pościg. — Emily, przecież tam jest ta dziewczynka! — zakrzyknęła. Wypatrywała Hadii wśród fal i dostrzegła jej głowę, ramiona bezsilnie bijące wodę... Dziecko to się zanurzało, to znów wypływało. — Pani inspektor! — dołączył się Fogarty. — Szlag by to trafił, grunt, że go mamy! — brzmiała odpowiedź Emily. — Ależ ona utonie! — Hak jej w smak, mamy go! Dziewczynka tymczasem poszła pod wodę i za moment wynurzyła się, próbując konwulsyjnymi ruchami rąk utrzymać się na powierzchni. — Jezu, Emily! — Barbara chwyciła ją za rękę. — Za trzymaj łódź, bo Hadija się utopi! Emily odepchnęła ją i zamierzała ustawić dławiki na jeszcze większą szybkość. — To on chciałby, żebyśmy stanęli! — wykrzyczała. — Właśnie dlatego zepchnął ją do wody. Rzućcie jej kamizelkę ratunkową. — Ale ona jest już za daleko od nas. Utonie, zanim kamizelka do niej dopłynie! — próbowała argumentować Barbara. Fogarty natomiast rzucił automat, błyskawicznie ściągnął buty i wskoczył za burtę łodzi. — Zostań tam, gdzie jesteś! — zakomenderowała Emily. — Musisz mieć broń w pogotowiu. — Ależ, pani inspektor... — Mikę, do jasnej cholery, słyszałeś, co powiedziałam? To rozkaz! — Jezu, Emily, co robisz? — krzyczała przeraźliwie Barbara. Odpłynęli już zbyt daleko, żeby Fogarty mógł dotrzeć wpław do dziewczynki, zanim zniknęłaby pod wodą. A gdyby nawet mu się to udało — najwyżej utonęliby razem, gdyż inspektor Barlow nieubłaganie kontynuowała swój pościg. — Emily, stój! — Dla jakiegoś brudnego, azjatyckiego bachora? Nigdy w życiu! — odwarknęła jej Emily. To przepełniło miarę. Jeszcze nie przebrzmiało echo słów o „azjatyckim bachorze", a Hadija rozpaczliwie młócąc rękami wodę, znów zniknęła pod powierzchnią — gdy Barbara schyliła się po automat Fogarty'ego, podniosła go i wycelowała prosto w swoją szefową. — Zawróć tę pieprzoną łódkę, Emily, bo rozwalę ci łeb! — zagroziła. Emily w odpowiedzi sięgnęła ręką do kabury pistoletu. — Pani inspektor, nie! — wrzasnął Fogarty. Barbarze w ułamku sekundy przewinęło się przed oczami całe dotychczasowe życie, kariera zawodowa i ewentualna przyszłość, zanim nacisnęła spust. 27 Upuściła automat, bo Emily upadła, ale zamiast krwi rozprysnęła się tylko woda. Rozrzut serii był zbyt duży i pociski trafiły w morze. Fogarty skoczył do przodu i pchnął szefową na siedzenie, krzycząc jej nad uchem: — Ona miała rację, pani inspektor! W tym czasie Barbara przejęła stery łodzi. Nie zdawała sobie sprawy, ile czasu upłynęło, gdyż dla niej trwało to całą wieczność albo i dłużej. Zawróciła łódź w miejscu z taką szybkością, że mało nie wylądowali dnem do góry. Podczas gdy Fogarty rozbroił Emily — nerwowo przepatrywała powierzchnie wody, prosząc Boga o pomyślny rezultat. W końcu, o jakieś czterdzieści metrów od prawej burty, dostrzegła dziewczynkę już nie walczącą o życie, lecz biernie unoszącą się na falach. — Mikę! Tam jest! — krzyknęła i dodała gazu. Gdy tylko dopłynęła dostatecznie blisko, Fogarty w jednej chwili znalazł się za burtą. Barbara wyrzuciła w ślad za nim kamizelki ratunkowe i nadmuchiwane siedzenia z łodzi, które unosiły się na wodzie jak nenufary. Potem zaczęła się modlić. Nieważne, że ta dziewczynka miała ciemną skórę, że opuściła ją rodzona matka, a ojciec przez osiem lat utrzymywał w przeświadczeniu, że nie mają nikogo oprócz siebie... Liczyło się tylko, że to była Hadija, niewinna, pełna radości i kochająca życie! Kiedy Fogarty do niej dopłynął, unosiła się już na wodzie twarzą w dół. Policjant przekręcił ją na plecy, podtrzymał pod brodę i zawrócił do łodzi. Barbarze pociemniało w oczach. Rzuciła się do Emily. — Coś ty sobie myślała, do kurwy nędzy?! — krzycza ła. — Przecież ona ma dopiero osiem lat, wszystkiego osiem pieprzonych lat! Emily patrzyła przedtem w morze, ale odwróciła się do Barbary. Uniosła rękę, jakby chcąc odparować jej słowa, ale tylko zwinęła dłoń w pięść, nad którą jarzyły się zwężone z gniewu źrenice. — Ona nie jest jakimś anonimowym azjatyckim bacho rem, tylko żywym człowiekiem! — nastawała na nią Bar bara. Tymczasem Fogarty podnosił już dziecko na wysokość burty. — Chryste! — wyszeptała Barbara, odbierając z jego rąk drobne ciało. Podczas gdy policjant wciągał się z powrotem do łodzi, Barbara ułożyła małą płasko na deskach pokładu. Chociaż sama ledwo chwytała oddech, rozpoczęła sztuczne oddychanie, przerzucając się od metody „usta-usta" do masażu serca i na odwrót. Od wysiłku czuła ból w żebrach, każdy oddech przejmował jej klatkę piersiową żywym ogniem, więc odchrząkiwała i kaszlała, ale twardo uciskała opuszką dłoni pierś Hadii. — Odejdźcie, sierżancie — usłyszała nagle nad uchem oschły, nawykły do rozkazywania głos Emily. — Nie! — odkrzyknęła i wdmuchnęła następną porcję powietrza w usta Hadii. — Puśćcie mnie do niej, sierżancie. Ja się nią zajmę. Barbara nie zwracała na te słowa najmniejszej uwagi. Do piero Fogarty ciężko dysząc z wyczerpania, dotknął jej ręki. — Sierżant pozwoli szefowej — powiedział. — Ona na prawdę umie to robić. Tak będzie lepiej. Barbara niechętnie usunęła się z drogi i Emily sama rozpoczęła akcję ratunkową. Wzięła się do rzeczy równie sprawnie i konsekwentnie, jak do wszystkiego, do czego kiedykolwiek przyłożyła rękę. I tak jak zawsze nie mogła znieść, żeby ktoś jej w tym przeszkadzał. Z piersi Hadii wydobyło się głośne westchnienie, potem kaszel. Emily przewróciła małą na bok, aż po jeszcze jednym konwulsyjnym skurczu ciała dziewczynka zwymiotowała mieszaninę morskiej wody, żółci i treści żołądkowej na pokład reprezentacyjnej jednostki Charliego Spencera. Potem Hadija zamrugała oczami i powiodła wokół oszo- łomionym spojrzeniem. Stopniowo rozpoznawała nachylonych nad nią dorosłych i z pewnych zakłopotaniem przeniosła wzrok z twarzy Emily na Fogarty'ego, a w końcu na Barbarę. Wtedy jej buzia rozpromieniła się błogim uśmiechem. — Mój żołądek zrobił fikołka! — oznajmiła. Nad przystanią w Balford wschodził już księżyc, gdy wreszcie grupa pościgowa powróciła z akcji. Na miejscu zastali rzęsiście oświetlone nabrzeże i tłum oczekujących. Przewodził im mężczyzna, w którego łysinie odbijało się więcej świateł, niż zwykle o tej porze paliło się przy pontonach. Emily, stojąc przy sterze, rzuciła okiem poza dziób łodzi i wycedziła z niesmakiem: — No, to wspaniale. — Co tam się dzieje? — spytała Barbara z tylnego siedzenia, trzymając w ramionach Hadiję owiniętą w zatęchły koc. — Ten skunks Ferguson sprowadził pismaków! — wyjaśniła Emily. Istotnie, na pomoście roiło się od fotografów z lampami błyskowymi, reporterów z notatnikami i magnetofonami, a nawet znalazł się tam wóz transmisyjny ITV, aby od razu zmontować materiał do wiadomości o dziesiątej. Zaledwie Emily wyłączyła silniki „Diabła Morskiego"! pozwoliła łodzi siłą rozpędu przybić do nabrzeża — dziennikarze pod wodzą nadinspektora Fergusona obstąpili ścigacz. Przez gwar głosów przebijały się trzaski fleszy, a kamerzyści torowali sobie drogę w tłumie. „Gdzie on jest, do jasnej cholery?" — ryczał Ferguson, a Charlie Spencer histeryzował: „Coście zrobili z deskami z mojej łodzi?" Wszyscy jednak rozglądali się za głównym bohaterem całej akcji, którego spodziewali się ujrzeć w kajdankach, skruszonego i ze spuszczoną głową, akurat w odpowiednim momencie, aby zażegnać poważny kryzys polityczny. Tymczasem zamiast niego zobaczyli tylko drżącą dziewczynkę, która tuliła się do Barbary, dopóki szczupły, ciemnoskóry mężczyzna o płonących, czarnych oczach nie przedarł się do niej, odtrącając trzech policjantów i dwóch młodocianych gapiów. — Tatusiu! — krzyknęła Hadija na jego widok. Azhar porwał ją z ramion Barbary i przygarnął do siebie tak mocno, jakby od tego zależało zbawienie jego duszy. — Dziękuję ci, Barbaro! — oświadczył żarliwie. Posterunkowa Belinda Warner musiała przez najbliższe kilka godzin trzymać ekspres do kawy „pod parą". Przybyło bowiem wielu gości do obsłużenia. W pierwszej kolejności należało się zająć nadinspektorem Fergusonem, który zamknął się z Emily w jej gabinecie. Przez drzwi dolatywały strzępy ożywionej wymiany zdań, która Barbarze przypominała coś pośredniego między szczuciem psami niedźwiedzia a nieprzebierającą w środkach dyskusją na temat przydatności kobiet w służbie policyjnej. W powietrzu krzyżowały się wzajemne oskarżenia, burzliwe protesty i zwyczajne obraźliwe inwektywy. Cały ten dialog dotyczył głównie jednej kwestii. Nadinspektor chciał wiedzieć, co właściwie ma napisać w sprawozdaniu do wyższych instancji na temat tego, co nazwał „waszą bezprzykładną arogancją, Barlow". Emily z miejsca replikowała, że ma gdzieś, cokolwiek on napisze, byleby robił to z dala od jej biura i nie utrudniał ostatecznego schwytania Malika. Na pożegnanie Ferguson ostrzegł Emily, żeby się nie zdziwiła, jeżeli w jej sprawie zostanie wdrożone postępowanie dyscyplinarne. Ona zaś odwzajemniła mu się groźbą, że oskarży go o... molestowanie seksualne, jeśli nie przestanie przeszkadzać jej w pracy. Barbara wraz z resztą ekipy oczekiwała w przyległej sali konferencyjnej. Wiedziała, że od niej teraz zależy dalszy przebieg kariery zawodowej Emily, podobnie jak w ręku Emily leżała teraz jej przyszłość. Dotychczas żadna z nich nie wracała do wydarzeń, jakie miały miejsce, kiedy Barbara przejęła kontrolę nad łodzią. Także posterunkowy Fogarty nabrał wody w usta. Spokojnie pozbierał broń, którą przywiózł ze sobą na przystań, i wrzucił ją do wozu pancernego. Sam też do niego wsiadł i odjechał z powrotem do swoich zadań, od których oderwało go wezwanie. Z Emily i Barbarą pożegnał się skinieniem głowy i zdawkową formułką: „Pani sierżant, pani inspektor — to była wspaniała akcja!" Dał przy tym niedwuznacznie do zrozumienia, że ewentualne przecieki w tej sprawie nie mogły wyjść z jego ust. Barbara nie była pewna, co właściwie powinna zrobić, gdyż nie mogła pogodzić się z tym, czego dowiedziała się o Emily w ciągu kilkudniowego pobytu w Balford-le--Nez. „Podnieśli dziki raban na temat praw człowieka..." „Tatuś i mamusia już zawczasu obgadali ten ślub..." „...to Azjaci. Z pewnością nie chcieliby stracić twarzy". Przez cały ten czas, choćby na podstawie takich zwrotów, wyrażających głęboką pogardę dla ludzi o innej barwie skóry, miała okazję wyrobić sobie pogląd na temat prawdziwej osobowości Emily. Nie zwracała jednak uwagi na szczegóły, bo przesłaniał je ślepy podziw dla jej umiejętności. Zgodnie z wymogami etyki zawodowej Barbara powinna była teraz ujawnić wszystko, co widziała i słyszała, a nie tylko to, co chciała widzieć i słyszeć. Zdawała sobie jednak sprawę, że gdy oskarży Emily — ona wytoczy przeciwko niej nieporównanie poważniejsze zarzuty, poczynając od niesubordynacji, a kończąc na usiłowaniu zabójstwa. Wystarczyło jedno słowo Emily, aby złamać dalszą karierę Barbary w Wydziale Dochodzeniowo-Śledczym. Nie można przecież bezkarnie obracać nabitej broni przeciw swemu przełożonemu! Jednak kiedy Emily dołączyła do reszty załogi, z jej twarzy nie można było odczytać konkretnych zamiarów. Od razu zagoniła podwładnych do roboty, a ton głosu, jakim rozdzielała zadania, sugerował, że myślała w tej chwili raczej o pracy niż o rewanżu. Należało włączyć do współpracy Interpol. Wydział Do- chodzeniowo-Śledczy komendy w Balford będzie musiał nawiązać z nim kontakt za pośrednictwem Policji Metropolitalnej w Londynie. Oczywiście niemiecki Federalny Wydział Kryminalny nie musi wszczynać własnego śledztwa — wystarczy, jeśli dokona aresztowania. Jednak nie takie to proste, zważywszy na to, że sprawa nabrała międzynarodowego zasięgu. Interpol zażąda dokumentacji, aby przekazać ją do Niemiec. Emily wyznaczyła więc pracowników do skompletowania teczki. W tym czasie inni mieli się zająć przygotowaniem wystąpienia o ekstradycję, a jeszcze inni — materiałów dla rzecznika prasowego na jutrzejszą konferencję. Oddzielny zespół miał opracować sprawozdanie z akcji, protokoły przesłuchań i ekspertyzy biegłych, potrzebne jako materiał dowodowy dla prokuratury, aby po ujęciu Malika można było postawić go w stan oskarżenia... Na tym etapie wkroczyła do sali Belinda Warner, popychając przed sobą kolejny wózek z filiżankami kawy. Poinformowała Emily, że pan Azhar prosi o rozmowę z nią i z panią sierżant. Azhar ulotnił się wraz z córką, gdy tylko ją odzyskał. Udało mu się wydostać z tłumu, ignorując padające ze wszystkich stron pytania i spokojnie znosząc błyski fleszy, bo przedstawiciele prasy chcieli zamieścić jego zdjęcie w porannych gazetach. Wsadził Hadiję do samochodu i odjechał, pozostawiając policji uporanie się ze skutkami działalności Muhammada. — Zaproś do go mojego gabinetu — poleciła Emily. — Sierżant Havers i ja będziemy tam na niego czekać. Barbara spojrzała z ukosa na Emily, zastanawiając się, czy za słowami „sierżant Havers i ja" kryje się jakiś głębszy podtekst. Jednak wyraz twarzy Emily nie zdradzał żadnych emocji. Po prostu odwróciła się na pięcie i wyszła z sali konferencyjnej, a Barbara podążyła za nią, czekając na jakiś sygnał. — Co z małą? — spytała Azhara, kiedy wszedł do gabinetu pani inspektor. — Wszystko w porządku — zapewnił. — Pan Treves był tak miły, że podgrzał dla niej zupę. Zjadła, wzięła kąpiel i poszła spać, ale na wszelki wypadek kazałem lekarzowi ją zbadać. Pani Porter zostanie z nią do mojego powrotu. I wiesz co? — dodał z uśmiechem. — Wzięła ze sobą do łóżka żyrafę, i to tę zniszczoną. Powiedziała tak: „Biedactwo, to nie jej wina, że ktoś ją nadepnął. Przecież ona nie wie, że brzydko wygląda!" — Ani ona, ani nikt inny — zgodziła się Barbara. Azhar obrzucił ją długim spojrzeniem, potem powoli kiwnął głową i zwrócił się do Emily. — Przepraszam, pani inspektor, ale nie wiem, co Barbara powiedziała pani o naszej znajomości. Obawiam się, że mogła pani mylnie zrozumieć jej zaangażowanie w sprawy mojej rodziny... Po prostu w Londynie jesteśmy sąsiadami i Barbarze udało się zaprzyjaźnić z moją córką pod... — urwał, uciekł spojrzeniem gdzieś w bok, ponownie zwrócił oczy na Emily i dokończył: — ...pod nieobecność jej matki. I na tym polegała cała nasza znajomość! Ona nie wiedziała, że przyjechałem tutaj, aby pomóc mojej rodzinie w kontaktach z policją, ani też nie miała pojęcia o mojej działalności poza pracą naukową. Nigdy jej o tym nie mówiłem, więc kiedy pani poprosiła ją o pomoc... — Kiedy co zrobiłam? — przerwała Emily. — No, zadzwoniła pani do niej czy w jakiś sposób ją wezwała... Barbara na chwilę zamknęła oczy. „Kurczę — pomyślała — ale się porobiło!" — To było zupełnie inaczej, Azhar — sprostowała szyb ko. — Oszukałam was oboje. Przyjechałam do Balford ze względu na ciebie. Na twarzy Azhara odbiło się takie zaskoczenie, że Barbara miała ochotę zapaść się pod ziemię. Brnęła jednak da-lej. — Nie chciałam, żebyś wpakował się w jakieś cholerne kłopoty. Miałam nadzieje, że potrafię was uchronić. Oczy- wiście wszystko spieprzyłam, przynajmniej jeśli chodzi o Hadiję. — Wcale nie — wtrąciła się Emily. — Wyprowadzili ście nas na pełne wody, sierżancie, ale dzięki temu pozna liśmy prawdę. Barbara, mile zaskoczona, posłała jej wdzięczne spojrzenie. Poczuła ulgę, bo mogło to oznaczać, że wszystko, co zaszło między nimi na morzu, zostało puszczone w niepamięć. Najwidoczniej Emily też czegoś się wtedy nauczyła i postanowiła nie powiadamiać przełożonych Barbary. Na krótko zapanowała cisza, zakłócona tyko odgłosami świadczącymi o tym, że ekipa zabiera się do pracy. Zapowiadała się robota do później nocy, ale wszyscy zatrudnieni przy zbieraniu potrzebnych informacji nie przejmowali się zbytnio. Po prostu zdawali sobie sprawę, że taka praca musi być męcząca. Emily znowu zwróciła się do Azhara: — Dopóki nie przesłuchamy Malika, możemy tylko z grubsza sobie wyobrażać, co się właściwie stało. Pan może nam w tym znacznie pomóc. Wydaje mi się, że Ku-rejśi przypadkowo odkrył działalność Muhammada, kiedy wpadł na niego w nocy, wracając z „Zamku". Zażądał udziału w zyskach, grożąc, że w przeciwnym razie wszystko ujawni. Ponieważ Muhammad grał na zwłokę — Ku-rejśi uprowadził Kumhara i ulokował go w Clacton, aby za jego pośrednictwem wywierać nacisk na Malików. Jednak nie uzyskał spodziewanego efektu, a sam stracił życie. — Nie może być! — Azhar pokręcił głową. Emily od razu się najeżyła, co Barbara uznała za objaw powrotu do normalności. — Po tym, co powiedział Kumhar, chyba pan nie wątpi, że Muhammad Malik jest zamieszany w to morderstwo — prychnęła. — Przecież ten człowiek wrzucił pańską córkę do morza! — Nie zaprzeczam, że mój kuzyn brał w tym udział, ale sądzę, że intencje Kurejśiego ocenia pani mylnie. — A to dlaczego? — Emily zmarszczyła brwi. — Ponieważ nie bierze pani pod uwagę naszej religii. Mogę usiąść? — Azhar wskazał jedno z krzeseł w gabine- cie. — Jestem jednak bardziej zmęczony, niż się spodziewałem. Emily przytaknęła, więc wszyscy troje usiedli. Barbara czuła nieodpartą chęć zapalenia papierosa, a widziała, że i Azhar miałby na to ochotę. Jego palce wędrowały bowiem bezwiednie do kieszonki na piersi, jakby spodziewały się znaleźć tam papierosy. Na razie oboje musieli zadowolić się rolką owocowych dropsów, które Barbara wyciągnęła z dna torby i którymi poczęstowała Azhara. Ten z wdzięcznością przyjął cukierka i rozwinął zasygnalizowany wątek. — W egzemplarzu Koranu należącym do Kurejśiego był zaznaczony ustęp dotyczący walki w imieniu słabych... — Profesor Siddiki przetłumaczył nam ten fragment — przerwała Emily. Azhar mimo to spokojnie kontynuował, że przecież, co potwierdzi pani sierżant, Kurejśi kilka razy telefonował z hotelu do Pakistanu w dniach poprzedzających jego śmierć. Jedną rozmowę przeprowadził z mułłą — muzułmańskim przywódcą religijnym — na temat interpretacji słowa „słabość". — Co to ma do rzeczy? — nie zrozumiała Emily. Azhar wyjaśnił, że „słaby" to tyleż co bezsilny lub bezradny, ale czasem także ktoś, to znalazł się w obcym kraju bez żadnej bliskiej osoby i popadł w niewolę, która zdawała się nie mieć końca. Emily ostrożnie przytaknęła, ale wyraz jej twarzy zdradzał, że ma jeszcze pewne wątpliwości i argumenty Azhara nie w pełni ją przekonały. — Kurejśi — przypomniał Azhar — dzwonił też do muftiego, czyli specjalisty od interpretacji prawa koranicz-nego. Szukał u niego odpowiedzi na pytanie, czy muzułmanin mający na sumieniu ciężki grzech pozostaje nadal muzułmaninem? — Sierżant Havers już mi to przekazała — zaznaczyła Emily. — A więc wie pani, że kto żyje niezgodnie z zasadami islamu, ten nie ma prawa uważać się za muzułmanina. Tak właśnie postępował Muhammad i temu Kurejśi chciał położyć tamę. — Zaraz, ale czy Kurejśi sam tak nie postępował? — za- oponowała Barbara. — Jak na tym tle wygląda jego homo- seksualizm? Mówiłeś, że wasza religia tego zakazuje. Może więc rozmawiał z muftim raczej o swoich problemach niż Muhammada? — Teoretycznie mógł — przyznał Azhar. — Jednak biorąc pod uwagę inne jego posunięcia, nie wydaje mi się to prawdopodobne. — Gdyby wierzyć Hegarty'emu — Emily poinformowała Barbarę — to Kurejśi zamierzał także po ślubie prowadzić podwójne życie. Widać stąd, że nie bardzo przejmował się islamem czy też swoją duszą. — Popęd płciowy to przemożna siła — zgodził się z nią Azhar. — Czasem w życiu człowieka dominuje ponad obo- wiązkami religijnymi i moralnymi, każe mu rzucać na szalę wszystko, z życiem i duszą, z tym, co posiadamy, i tym, kim jesteśmy, włącznie. Barbara podchwyciła jego spojrzenie i od razu przypomniała sobie Angelę Weston. Ciekawe, jak musi czuć się ktoś, kto podejmuje desperacką decyzję o ucieczce, wbrew wszystkiemu, co dotychczas znał, czcił i popierał, w pogoni za nieosiągalnym? — Mój stryj to człowiek pobożny — kontynuował Azhar — i nic nie wiedział o działalności Muhammada. Myślę, że dokładne przeszukanie fabryki i sprawdzenie dokumentów wszystkich zatrudnionych Azjatów dostarczy na to dowodów. — Chyba nie chce mi pan wmówić, że Muhammad działał w pojedynkę? — żachnęła się Emily. — Sam Kum-har zeznał, że widział trzech ludzi, jednego Niemca i dwóch Azjatów, a mogło być ich więcej. — Tak, ale na pewno nie należał do nich mój stryj. Nie przeczę, że Muhammad miał wspólników, zarówno w Niemczech, jak i tutaj. Siatka mogła działać przez lata. — Mógł uknuć to jeszcze podczas studiów, Em — pod- powiedziała Barbara. — Z Rakimem Chanem, tym specjalistą od alibi — za- wtórowała Emily. — Zgadza się, bo razem studiowali na uniwersytecie. — Czuję nosem, że gdybyśmy pogrzebali w życiorysie Klausa Reuchleina, można by tam znaleźć powiązania z nimi wszystkimi — dodała Barbara. — Obojętne, jak i kiedy to się zaczęło. — Azhar wzruszył ramionami. — Grunt, że Hatim to rozszyfrował. — Wspólnie z Hegartym — uzupełniła Barbara. — Tej nocy, kiedy obaj byli w „Zamku". — Hatim uważał ze swój religijny obowiązek położyć kres temu grzesznemu procederowi — wyjaśnił Azhar. — Przestrzegał Muhammada, że jego nieśmiertelna dusza jest w niebezpieczeństwie, tym większym, że powoduje nią żądza zysku. — A o swoją nieśmiertelną duszę się nie martwił? — nie ustępowała Barbara. Azhar spojrzał jej prosto w oczy. — Myślę, że próbował już uporać się z tym problemem, szukając dla siebie usprawiedliwienia. Łatwo rozgrzeszamy się z naszych fizycznych żądz, nazywamy je miłością lub poszukiwaniem bratniej duszy i sami przyznajemy, że to coś, co nas przerasta. Wmawiamy sobie, że idziemy za głosem serca i że to Bóg budzi w nas pożądania, zakładając, że będą zaspokojone. — Podniósł rękę otwartą dłonią do góry, co oznaczało wyrozumiałość. — Niejeden z nas w ten sposób sam się oszukuje, ale Hatim uważał przewinienia Muhammada za cięższe. Jego wła- sny grzech szkodził tylko jemu samemu. Często się zdarza, że ludzie pod jednym względem czynią dobrze, a pod innym źle. Nieraz morderca kocha swą matkę, gwałciciel czule opiekuje się psem, a terrorysta, wysadziwszy w powietrze supermarket, wraca do domu i kołysze dziecko do snu... Hatim Kurejśi dążył do poprawy losu swoich rodaków, a przy tym sam się rozgrzeszał z jednej drobnej słabości. Zresztą Muhammad sam postępował podobnie, z jednej strony organizując Dżumę, a z drugiej siatkę przestępczą. — Dżuma była mu potrzebna, aby sprawiać dobre wrażenie — poprawiła Emily. — Właśnie na użytek Dżumy musiał się domagać wszczęcia śledztwa w sprawie Ku-rejśiego. Inaczej wszyscy by się dziwili, czemu tego nie robi. — Tak, ale jeśli Kurejśi chciał ukrócić działalność Mu- hammada, to dlaczego po prostu nie zawiadomił o tym policji? — nie pojmowała Barbara. — Mógł przecież zrobić to anonimowo i osiągnąłby ten sam efekt. — Nie bardzo, bo tym sposobem zniszczyłby Muham-mada, który poszedłby siedzieć, a rodzina odcięłaby się od niego. Wydaje mi się, że Kurejśi tego nie chciał. Liczył, że uda mu się uzyskać wyjście kompromisowe, posługując się osobą Fahda Kumhara. Gdyby Muhammad zwyczajnie zaprzestał swojej działalności — nie wracałby więcej do tego tematu. W przeciwnym razie Fahd Kumhar miał ujawnić szlak przerzutu uchodźców z Karaći do Hamburga, a stamtąd do portu w Parkeston. Myślę, że tak wyglądał plan Ku-rej siego, który kosztował go życie. A więc mieli już motyw, sposób i okoliczności. Brakowało tylko sprawcy. Azhar wstał i oświadczył, że wraca do hotelu. Wprawdzie Hadija spała spokojnie, gdy wychodził, ale nie chciał, aby obudziła się, nie widząc ojca przy sobie. Skłonił się obu kobietom i zmierzał do drzwi, gdy sobie coś przypomniał. — Wyleciało mi z głowy, po co tu właściwie przysze dłem — usprawiedliwiał się. — Pani inspektor, jeszcze jed no... Emily od razu przybrała czujną pozę i Barbara zauważyła napięcie mięśni jej szczęki. — Tak, słucham? — spytała. — Chciałem pani inspektor podziękować. Przecież mogła pani kontynuować pościg i wtedy złapalibyście Mu-hammada. Dziękuję, że zatrzymała się pani i uratowała życie mojej córki. Emily podziękowała sztywnym skinieniem głowy. Nie patrzyła mu w oczy, wolała uciec spojrzeniem w stronę szaf na akta, więc Azhar opuścił jej gabinet. Emily wyglądała na śmiertelnie zmęczoną. Barbara nie wątpiła, że incydent na morzu musiał je obie dużo kosztować, a wyrazy wdzięczności Azhara, skierowane pod niewłaściwym adresem, dodatkowo obciążyły jej sumienie. Wystarczająco ciężkim przeżyciem było dla Emily przekonać się o ciemnych stronach własnego charakteru! „Wszyscy doskonalimy się w naszej pracy" — powtarzał nieraz inspektor Lynley. „Gdybyśmy tego nie robili, powinniśmy oddać nasze legitymacje i odejść". — Wszyscy czasem popełniamy błędy, Em. — Barbara próbowała ulżyć szefowej. — To, co się wydarzyło, nie było błędem — odpowiedziała spokojnie Emily. — Jak to, chyba nie chciałaś, żeby ona się utopiła? Po prostu nie myślałaś, co robisz. Zresztą kazałaś nam wyrzucić za burtę kamizelki ratunkowe, tylko nie zastanowiłaś się, że by do niej nie dopłynęły. Tylko tyle się wydarzyło, nic więcej. Emily odwróciła się od szaf z aktami. Zmierzyła Barbarę chłodnym spojrzeniem. — Kto jest waszym przełożonym, sierżancie? — Moim? Przecież ty, Em. — Nie tutaj, w Londynie. Jak on się nazywa? — Inspektor Lynley. — A wyżej? — Nadinspektor Webberly. — Proszę przeliterować mi to nazwisko. — Emily wzięła do ręki długopis. Barbarę przejął zimny dreszcz. Posłusznie podyktowała nazwisko Webberly'ego szefowej, która je zapisała. — O co chodzi, Em? — spytała z przerażeniem. — Chodzi o dyscyplinę, sierżancie. A dokładniej chodzi o to, co się dzieje, kiedy ktoś obraca broń przeciw swojemu przełożonemu i utrudnia czynności śledcze. Jesteś odpowiedzialna za ucieczkę niebezpiecznego przestępcy i dopilnuję, żebyś poniosła tego konsekwencje. Barbarę kompletnie zatkało. — Ależ, Emily, sama powiedziałaś... — zaczęła, lecz słowa zamarły jej na wargach. Cóż bowiem takiego powiedziała pani inspektor? „Wyprowadziliście nas na pełne wody, sierżancie, ale dzięki temu poznaliśmy prawdę"? Po prostu Barbara nie od razu zrozumiała, o jaką prawdę chodziło. — Jezu, Emily, chcesz mnie wpakować? — jęknęła. — Jakbyś zgadła. Emily nie przerywała pisania, demonstrując na własnym przykładzie cechy, które Barbara zawsze w niej podziwiała. Dzięki temu, że była zdolna, operatywna, a przy tym całkowicie nieprzejednana — awansowała tak szybko na stanowisko inspektora. Całą siłą woli pragnęła utrzymać to stanowisko i wiążącą się z nim władzę, bez względu na koszty i okoliczności. Niby dlaczego więc w stosunku do Barbary miałaby zachować się inaczej niż zwykle? Mogła polemizować z Emily, ale się zorientowała, że właściwie nie ma do niej pretensji, a nawet gdyby miała, to przy nieugiętej postawie tamtej dyskusja nie doprowadziłaby do niczego. — Odwaliłaś kawał dobrej roboty, Emily — powiedziała więc tylko. — Rób, co uważasz za stosowane. — To właśnie mam zamiar zrobić. — Pani inspektor! — W drzwiach gabinetu stanął jeden z wywiadowców. Trzymał w ręku wydruk rozmowy telefonicznej, a wyraz jego twarzy zdradzał zakłopotanie. — Co tam znowu? — Emily zmierzyła go ostrym wzrokiem, szczególnie podejrzliwie patrząc na papier w jego ręku. — Kurka wodna, Doug, jeśli to ten skunks Ferguson... — To nie Ferguson — pospieszył z wyjaśnieniem Doug. — Był telefon z Colchester. Dzwonili jeszcze około ósmej, ale ten kwitek gdzieś mi się zapodział wśród innych dokumentów. Znalazłem go dopiero dziesięć minut temu. — I o co chodzi? — Dopiero co oddzwoniłem, żeby wszystko powiązać do kupy. Pamięta pani inspektor, że już raz sprawdzałem alibi Malika w Colchester? — Streszczajcie się, posterunkowy. Policjant wzdrygnął się, słysząc ton jej głosu. — No więc sprawdziłem jeszcze raz, kiedy próbowali śmy go namierzyć. Niepokój Barbary wzrastał z każdą chwilą, w miarę jak obserwowała wyraz twarzy posterunkowego. Wyglądał, jakby się obawiał, że na zakończenie swojego meldunku podzieli los, dawnych zwiastunów złych wieści. — Tak samo za jednym, jak i za drugim razem w są siedztwie Rakima Chana nie zastałem nikogo, więc zosta- wiłem wizytówkę z prośbą o telefon. I to był właśnie ten telefon. — Doug, nie interesuje mnie twój rozkład dnia. Albo mówisz krótko i do rzeczy, albo zjeżdżaj stąd. Doug odchrząknął i przeszedł do sedna sprawy. — Pani inspektor, Malik rzeczywiście tam był. — Jak to był? Nie mógł tam być, bo sama widziałam go na morzu. — Nie mówię, że dzisiaj, tylko w tamten piątek wieczorem. Malik był w Colchester, dokładnie tak jak mówił Ra-kim Chan. — Zwariowałeś? — Emily z impetem odrzuciła długopis. — Przecież to nonsens! — Dzwonił niejaki Fred Medosch. — Policjant wskazał na świstek wydruku. — Ten facet jest agentem handlowym, więc ciągle podróżuje. Mieszka dokładnie naprzeciw domu Chana, po drugiej stronie ulicy. Kiedy sprawdzałem alibi Malika, nie zastałem tego Medoscha w domu, ale w tamten piątek wieczorem był u siebie. Widział Malika we własnej osobie, o dziesiątej piętnaście, w domu Chana. Oprócz nich dwóch znajdował się tam jeszcze jeden facet. Ciemny blondyn, w okrągłych okularach, trochę przygarbiony... — Kurczę blade, Reuchlein! — szepnęła Barbara. Emily pobladła jak ściana. — Przecież to niemożliwe! — mruczała pod nosem. — Salon tego Medoscha wychodzi dokładnie na fronto we okno domu Chana — wyjaśnił Doug z nieszczęśliwą miną. — To okno od jego jadalni. Tamta noc była upalna, więc je otworzyli i Medosch widział Malika tak dokładnie jak ja panią. Opisał go ze szczegółami, z tym jego kucy kiem włącznie. Próbował zasnąć, ale nie mógł, bo tamci za chowywali się bardzo głośno. Wyjrzał, żeby sprawdzić, co się tam dzieje, i wtedy właśnie go zobaczył. Dzwoniłem do Wydziału Dochodzeniowo-Śledczego w Colchester, żeby dla pewności przeprowadzili konfrontację ze zdjęciem Ma lika, ale chciałem zawczasu uprzedzić panią inspektor. Wie pani, zanim biuro prasowe wyda w tej sprawie komuni kat... Emily gwałtownie odsunęła się od biurka. — To niemożliwe! — powtórzyła. — Jak on to zrobił? Przecież nie mógł być... Barbara wiedziała, co szefowa ma na myśli, bo i ją od razu uderzyło to samo. Jak to możliwe, żeby Muhammad Malik był w dwóch miejscach jednocześnie? Odpowiedź nasuwała się tylko jedna: nie mógł być! — Nie! — powtarzała uparcie Emily. Doug przezornie się ulotnił, a ona przeszła do okna, potrząsając głową, jak by sama ze sobą się spierała. — Kurczę blade, nie! Barbara natomiast rozważała raz jeszcze to wszystko, co dotąd usłyszała od Theo Shawa, Rachel Winfield, Salii Malik, lana Armstronga i Trevora Ruddocka. Próbowała połączyć zasłyszane fakty: to, że Salija zaszła w ciążę, że Trevor został zwolniony z pracy, że Gerry DeVitt po godzinach pracował przy budowie domu dla Kurejśiego, którego kochankiem był Hegarty... Przypominała sobie, kto z nich miał alibi, a kto nie, ile każdy znaczył dla śledztwa i jakie miejsce zajmował w tej gigantycznej układance... — Chryste! — Nagle poderwała się na nogi, jednocześnie zarzucając na ramię torbę. Nie zwracała uwagi na ostry ból, który przeszył jej klatkę piersiową, gdyż przyszło jej do głowy koszmarne, lecz jasne i logiczne rozwiązanie wszystkich problemów. — Dobry Boże, przecież to proste... — Co takiego? — Emily odwróciła się od okna. — On tego nie zrobił. To znaczy, organizował te przerzuty, ale nie zamordował go. Czy nie rozumiesz... — Nie próbuj żadnych sztuczek! — warknęła Emily. — Jeśli myślisz, że uda ci się uniknąć postępowania dyscyplinarnego, bo skierujesz podejrzenie na inną osobę niż Malik... — Niech cię gęś kopnie, Barlow! — nie wytrzymała Barbara. — Chcesz złapać mordercę czy nie? — Za dużo sobie pozwalacie, sierżancie! — Wiem o tym i co z tego? Możesz to dołączyć do raportu, ale jeżeli chcesz zamknąć tę sprawę, jedź ze mną! Nie musiały się spieszyć, więc nie włączały „koguta" ani sygnału. Podczas jazdy przez Martello Road, potem Cres- cent, gdzie mieszkała Emily, przez górny odcinek Paradę i na tyłach stacji kolejowej, Barbara wyłuszczała swój punkt widzenia. Emily zaś uparcie się z nią spierała, dowodząc, że wysnuwa błędne wnioski. Natomiast w umyśle Barbary jasno rysował się zarówno motyw, jak też sposób i okoliczności popełnienia przestępstwa. Tyle że ani ona, ani Emily początkowo ich nie dostrzegały, sugerując się własnymi wyobrażeniami na temat kobiety, która zgodziłaby się wstąpić w zaaranżowany związek małżeński. Założyły z góry, że musi być posłuszna, pozbawiona własnej woli i pozwala sobą kierować wpierw ojcu, później mężowi lub też braciom. Na tej podstawie przypuszczały, że taka kobieta jest też niezdolna do samodzielnego działania. — Tak wyobrażamy sobie aranżowane małżeństwa, prawda? — próbowała podsumowywać Barbara. Emily słuchała jej z zaciśniętymi wargami. Tymczasem przejeżdżały przez Woodberry Way, mijając nowoczesne hotele postawione na tle zaniedbanych szeregowych domków najstarszej dzielnicy miasta. Barbara kontynuowała swój wywód, używając obrazowego porównania. Według niej ludzie Zachodu, reprezentujący tak odrębną kulturę, postrzegali kobiety Wschodu jak wierzbowe gałązki uginające się pod byle powiewem. Nie brali tylko pod uwagę, że w naturze wierzbowych gałązek, które mimo najsroższych porywów huraganu gięły się, ale nie łamały, leży także elastyczność. — Szukaliśmy najprostszych rozwiązań, bo zwykle ta kie nastręcza nam nasza praca - dowodziła Barbara. - Przede wszystkim rozglądaliśmy się za wrogami Hatima Kurejśiego, a przynajmniej ludźmi, którym zaszedł za skó rę. I znaleźliśmy takich! Trevor Ruddock został przez nie go zwolniony z pracy. Theo Shaw miał romans z Saliją. łan Armstrong dzięki śmierci Kurejśiego odzyskałby swoje stanowisko. Wreszcie Muhammad Malik miał najwięcej do stracenia, gdyby Kurejśi ujawnił to, co wiedział. Rozważa liśmy wszelkie warianty - homoseksualnego partnera, za zdrosnego męża, szantażystę — i wszystkich braliśmy pod lupę. Nie wzięliśmy tylko pod uwagę, co zmieni się w ży ciu każdego z nich, gdy zabraknie Hatima. Rozpatrywali- śmy wszystkie możliwości pod jego kątem - on komuś stał na drodze, on wiedział za dużo, więc on musiał umrzeć - a nie dostrzegliśmy, że morderstwo mogło nie mieć nic wspólnego z jego osobą. Jak również z niczym, co my, jako ludzie Zachodu, moglibyśmy ewentualnie zrozumieć. — To wszystko dym w oczy. Nic z tego nie wynika. — Inspektor Barlow uparcie kręciła głową. Przejeżdżały właśnie przez dzielnicę zamieszkaną głównie przez klasę średnią, na pograniczu starego i nowego Balford. Z jednej strony stały podupadające edwardiańskie budynki, które Agata Shaw chciała przywrócić do poprzedniej świetności, a z drugiej eleganckie wille ocienione drzewami, naśladujące style minionych epok. Trafiały się wśród nich dworki z czasów Tudorów, georgiańskie domki myśliwskie, wiktoriańskie letnie pałacyki i klasycy-zujące fasady. — A przypomnij sobie nasz tok myślenia — argumen towała Barbara. — Nigdy nawet nie spytałyśmy o alibi ani jej, ani żadnej z kobiet. A dlaczego? Bo były Azjatkami! Z góry uznałyśmy je za istoty, które pozwalają swoim męż czyznom decydować za siebie. Posłusznie okrywają swoje ciała, gotują, sprzątają, szorują podłogi i nigdy nie uskarża ją się na swój los. Na tej podstawie założyłyśmy, że nie ma ją własnego życia, rozumu ani woli. A jeśli byłyśmy w błę dzie? Emily skręciła akurat w Drugą Aleję, a Barbara wskazała jej właściwy dom. Zastały parter rzęsiście oświetlony. Rodzina miała się teraz dowiedzieć o ucieczce Muhamma-da, jeśli uprzednio nie dał im o tym znać któryś z członków rady miejskiej. Ci na pewno zostali poinformowani przez dziennikarzy, którzy wydzwaniali na okrągło, ciekawi reakcji Malików. Emily zaparkowała samochód i przez chwilę w milczeniu przyglądała się domowi. Potem rzuciła przelotne spojrzenie w stronę Barbary. — Nie mamy na to nawet cienia dowodu — zauważyła. — Co konkretnie proponujesz? To było właściwie postawione pytanie. Barbara rozważyła je w świetle faktu, że Emily zamierzała obwinie ją o ucieczkę Muhammada. W tej sytuacji miała dwa wyjścia. Mogła pozwolić, aby dalsza kariera Emily wywróciła się o tę sprawę — czyli odpłacić jej pięknym za nadobne — albo wykazać moralną wyższość wobec zwykłej chęci odwetu i podsunąć Emily możliwość ratowania twarzy. Jasne, że najchętniej wybrałaby pierwszą ewentualność, ale długie lata współpracy z inspektorem Lanleyem nauczyły ją, że nawet brzydki postępek może obrócić się na dobre, a jego sprawca — wyjść z tarapatów obronną ręką. Nadinspektor Webberly kiedyś stwierdził, że pracując z Lynleyem, będzie mogła wiele skorzystać. Nigdy jeszcze słuszność tych słów nie wydała się jej tak oczywista i w nich też znalazła odpowiedź na pytanie Emily. — Dokładnie to, co mówiłaś: chcę puścić trochę dymu i wykurzyć lisa z nory! Gdy zastukały do drzwi, otworzył im Akram Malik. Wyglądał teraz na dużo starszego niż wtedy, kiedy Barbara i Emily zobaczyły go po raz pierwszy w fabryce. Powiódł spojrzeniem od jednej do drugiej. Głębokiego bólu, jaki przepełniał każde jego słowo, nie musiał dodatkowo podkreślać tonem głosu, więc oznajmił na pozór beznamiętnie: — Proszę mi nie mówić, pani inspektor, że on nie żyje. Dla mnie i tak już umarł! Barbara w duchu głęboko mu współczuła, a Emily udzieliła rzeczowej odpowiedzi: — Pański syn nie umarł, pani Malik. Z tego, co wiem, znajduje się w tej chwili w drodze do Niemiec. Zamierzamy wystąpić o jego ekstradycję, aby go postawić przed sądem i przypuszczalnie wtrącić do więzienia. Nie przyszły-śmy tu jednak po to, aby o nim mówić. — No więc... Przesunął dłonią po twarzy i spostrzegł, że jest mokra od potu. Mimo późnej pory panował bowiem taki sam upał jak w dzień, a w tym domu nie otwierano okien. — Możemy wejść do środka? — spytała Barbara. — Chciałybyśmy porozmawiać ze wszystkimi członkami ro dziny. Akram cofnął się od drzwi, więc policjantki weszły za nim do salonu. Siedziała tam Warda, machinalnie przebie- rając palcami po tamborku z naciągniętym złotym materiałem, na którym wyszywała linie faliste, kropki i zakrętasy arabskiego alfabetu. Barbara dopiero po chwili się zorientowała, że powstawała właśnie kolejna makatka z wyhaftowanymi wersetami z Koranu, jakich wiele wisiało na ścianach tego domu. W salonie znajdowała się także Salija. Siedziała przy stoliku o szklanym blacie, na którym rozłożyła rodzinny album z fotografiami. Wycinała z nich wizerunki Mu-hammada, co miało symbolizować, że rodzina się go wyrzeka. Jaskrawy perski dywan wokół niej był już usiany jego podobiznami, aż Barbarę na ten widok przeszły ciarki. Podeszła do gzymsu kominka, gdzie przedtem stały grupowe zdjęcia przedstawiające Muhammada z żoną i ich dzieci. Na szczęście te jeszcze nie padły ofiarą nożyczek Sa-lii. Przyjrzawszy się tym fotografiom bliżej, Barbara zwróciła uwagę na szczegół, który przedtem przeoczyła: małżonkowie pozowali na tle przystani w Balford, z koszykiem piknikowym u stóp i łódkami Charliego Spencera w tle. Skorzystała z okazji, aby spytać: — Przepraszam, panie Malik, czy Jamna jest w domu? Mógłby pan ją tutaj poprosić? Chciałybyśmy, żeby rodzina była w komplecie. Oboje rodzice spojrzeli niespokojnie po sobie, jakby to żądanie zapowiadało dalsze nieszczęścia. W końcu przemówiła Salija, nie zwracając się jednak do Barbary, lecz do swego ojca: — Czy mam po nią pójść? Trzymała przy tym nożyczki przyciśnięte do piersi, czekając cierpliwie na wskazówki. — Przykro mi — zabrał głos Akram Malik — ale nie widzę powodu, dla którego Jamna miałaby dzisiaj znosić jeszcze jeden cios. Wystarczy chyba, że została wdową, że dzieci straciły ojca, a cały jej świat zawalił się w gruzy. Teraz poszła się położyć, więc jeśli pani sierżant coś do niej ma, proszę najpierw mi powiedzieć, abym mógł ocenić, czy moja synowa będzie w stanie to przetrzymać. — Na pewno nie zrobię niczego podobnego — odparowała Barbara. — Albo pan ją przyprowadzi, albo będziemy tu siedzieć tak długo, dopóki pańska synowa nie poczuje się na siłach, aby do nas dołączyć. Dodała jeszcze: „Przykro mi", bo żal jej było tego człowieka. Na pewno targały nim w tej chwili sprzeczne uczucia. Tradycja nakazywała mu chronić kobiety należące do rodziny, ale zgodnie z przyswojonymi angielskimi manierami powinien był spełnić uzasadnione żądania przedstawicieli władzy. Najwidoczniej jednak zwyciężył nabyty angielski styl bycia, bo Akram westchnął i dał gestem znak Salii. Ta zaś odłożyła nożyczki na stolik, zamknęła album i wyszła, a po chwili dał się słyszeć na schodach stukot jej klapek. Barbara zerknęła ku Emily, której mina sygnalizowała: „Nie myśl, że to cokolwiek zmieni. Jeśli będę miała coś do powiedzenia w tej sprawie, pożegnasz się z pracą w policji". „Rób, jak uważasz" — przekazywała jej w podobny sposób Barbara. Po raz pierwszy, odkąd zetknęła się z Emily Barlow, poczuła się znów wolna. Akram i Warda z niepokojem oczekiwali przybycia synowej. Mąż schylił się sztywno, aby pozbierać odcięte fragmenty zdjęć Muhammada i wrzucić je do kominka. Zona odłożyła haft, wbiła igłę w materiał i umieściła ręce na po-dołku. Wkrótce dał się słyszeć klapiący odgłos kroków Jamny i jej histeryczne protesty: — Ile jeszcze mam wycierpieć w ciągu jednego wieczoru? Co one mają mi do powiedzenia? Mój Muni nie zrobił niczego złego! Oderwali go od nas, bo go nienawidzą, tak samo jak nas wszystkich. Zobaczymy, kto będzie następny! — Ależ, Jamno, one chcą tylko z nami porozmawiać! — uspokajała ją swym łagodnym głosem Salija: — No, jeśli mam jeszcze i przez to przechodzić, muszę się napić herbaty. Ale z prawdziwym cukrem, nie tym kwaśnym chemicznym świństwem. Słyszysz, Salijo? Dokąd znowu idziesz? Powiedziałam, żebyś zrobiła mi herbaty! Salija z obojętnym wyrazem twarzy wkroczyła do salonu, a za nią podążała Jamna, miotając gniewne żądania: — Kazałam ci przecież... Jestem żoną twego brata! Twoim obowiązkiem jest... — Kiedy jednak oko jej spoczę- ło na dwóch policjantkach, uderzyła w inną strunę: — Czego jeszcze ode mnie chcecie? Czy macie zamiar mnie dobić? Oderwałyście mojego Muni od rodziny, bo byłyście zazdrosne! Tak, zżerała was zazdrość, bo same nie macie mężów, a ja miałam! I to nie byle kogo, tylko prawdziwego mężczyznę... — Proszę usiąść! — poleciła jej Barbara. Jamna przełknęła ślinę i spojrzała w stronę teściów, licząc, że staną w jej obronie. Jakaś obca baba miałaby jej dyktować, co ma robić?! Nikt jednak się za nią nie ujął. Z miną pełną urażonej godności Jamna podreptała w stronę jednego z foteli. Nawet jeśli zrozumiała wymowę nożyczek leżących obok albumu rodzinnego — nie dała tego po sobie poznać. Barbara od razu zauważyła, że Akram tymczasem uprzątnął z podłogi i wrzucił do ognia podobizny Muhammada. Najwidoczniej pragnął oszczędzić synowej udziału w rytualnym wydziedziczeniu jej męża. Salija wróciła na kanapę, Akram na drugi fotel, a Barbara pozostała przy kominku. Emily zajęła miejsce koło okna. Sprawiała wrażenie, jakby zamierzała je otworzyć, gdyż powietrze w salonie było duszne i zatęchłe. Barbara wiedziała już, że kości zostały rzucone, toteż nabrała powietrza w płuca i przystąpiła do decydującej zagrywki. — Panie Malik, czy pan lub pańska żona możecie nam powiedzieć, gdzie przebywał wasz syn w tamten piątek wieczorem? — Dlaczego znów o to pytacie? — Akram zmarszczył brwi. — Chyba po to, aby dalej się nad nami znęcać? Żadna z kobiet nawet się nie poruszyła, bo wszystkie czekały na dalsze posunięcia Akrama. Tylko Salija wyciągnęła rękę po nożyczki. — W porządku — zgodziła się Barbara. — Jeśli jednak aż do ucieczki Muhammada wierzyliście państwo w jego niewinność, musieliście mieć ku temu jakiś powód. Przypuszczam więc, że wiedzieliście, co robił tamtej nocy. Mam rację? — Mój Muni był... — zaczęła Jamna, ale Barbara przerwała jej w pół zdania. — Chciałabym usłyszeć to z ust jego ojca — zaznaczyła. — Nie było go w domu — wymówił powoli Akram, jakby się namyślając. — Pamiętam, bo... — Ależ, ojcze, musiałeś zapomnieć... — wtrąciła się Jamna. — Proszę nie przeszkadzać! — osadziła ją Emily. — Ja powiem — przejęła inicjatywę Warda. — W piątek wieczorem Muhammad był w Colchester. Jeździ tam co miesiąc, aby zjeść kolację ze swoim kolegą ze studiów. On się nazywa Rakim Chan. — Ależ nie! — zaprotestowała Jamna podniesionym głosem, trzepiąc rękami. — Muni nie pojechał do Colchester w piątek, tylko w czwartek. Przez tę tragedię Hatima pomyliły ci się daty. Warda nieco się skonfundowała i rzuciła zdezorientowane spojrzenie na męża, jakby oczekując pomocy. Salija również przeniosła wzrok w stronę rodziców. — Normalne, że zapomniałaś, przy tym całym zamieszaniu... — ciągnęła Jamna. — Nie, to akurat pamiętam dobrze — sprzeciwiła się Warda. — Muhammad pojechał do Colchester. Jeszcze przed wyjazdem dzwonił do mnie z pracy, bo niepokoił się, że Anas miewa lęki nocne. Prosił mnie, żebym dawała chłopcom co innego na podwieczorek, bo podejrzewał, że jakaś potrawa mu szkodzi. — Zgadza się — przytaknęła niecierpliwie Jamna — ale to było w czwartek. Anas miał te swoje złe sny w środę. — To był piątek — utrzymywała Warda. — Pamiętam to dobrze, bo w piątki zawsze robię zakupy. Ty też powinnaś to wiedzieć, bo pomagałaś mi wyjmować je z koszyka, kiedy zadzwonił Muni. A ty odebrałaś telefon. — Nie, nie, nie! — gwałtownie zaprzeczyła Jamna, miotając oszalałym spojrzeniem od Wardy poprzez Akra-ma na Barbarę. — On nie był w żadnym Colchester, tylko tu, w domu, ze mną. Mogłaś tego nie zauważyć, bo leżeliśmy razem w łóżku, w naszej sypialni na górze. Ojcze, ty nas widziałeś, prawda? Przecież mówiłeś coś do nas! Akram, z posępnym wyrazem twarzy, nie odezwał się ani słowem. — Salijo, bahin, przecież wiesz, że tam byliśmy. Wołałam cię nawet i prosiłam, żeby Muni cię przyprowadził. Poszedł po ciebie i kazał ci... — Nie, Jamno, to nie tak. — Salija mówiła oględnie, jakby stąpała po kruchym lodzie. Chyba zdawała sobie sprawę z wagi swych słów. — Muni nie przebywał wtedy z tobą ani w ogóle nie było go w domu. Poza tym... Zawahała się, gdyż wiedziała, jakie znaczenie ma to, co chciała powiedzieć, i jak się to odbije na dalszym życiu dwóch niewinnych chłopców. Dokończyła jednak: — ...ciebie, Jamno, też nie było w domu. — Byłam! — wykrzyknęła bratowa. — Jak śmiesz zarzucać mi coś takiego? Co ty sobie myślisz, głupia dziewczyno? — Anas miał znowu koszmary senne — relacjonowała spokojnie Salija. — Zajrzałam do niego, bo krzyczał, a zaraz po nim i Biśr zaczął płakać. Zastanawiałam się wtedy, gdzie jest Jamna. Dlaczego nie przyjdzie do swoich dzieci? Czyżby spala tak mocno, że nie słyszała tego okropnego hałasu w sąsiednim pokoju? Pomyślałam sobie nawet, że jesteś zbyt leniwa, aby wstać z łóżka, ale to nieprawda. Jeśli chodziło o chłopców, nigdy nie byłaś leniwa. — Ty bezczelna! — Jamna zerwała się na nogi. — Masz natychmiast zaświadczyć, że byłam wtedy w domu! Ja, żona twojego brata, rozkazuję ci, żebyś im to powiedziała. Masz mnie słuchać! „I tu pies pogrzebany, a z nim motyw" — stwierdziła Barbara. Motyw ten był tak głęboko zakorzeniony w kulturze, o której prawie nic nie wiedziała, że z łatwością go przeoczyła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, do jakiej desperacji mogła przywieść kobietę sytuacja, w której nie miała czym zaimponować swoim teściom poza wysokim posagiem i płodnością. — Ale gdyby Salija wyszła za Kurejśiego, nie musiała by już pani słuchać, prawda? — podchwyciła. — Nato miast pani musiałaby wtedy podporządkować się wszyst kim: mężowi, teściowej, a kiedyś także własnym synom... Jamna nadal nie miała zamiaru kapitulować. — Matko! Ojcze! — alarmowała. — Jestem matką wa szych wnuków! Akram Malik kompletnie zamknął się w sobie i nie reagował na te rozpaczliwe apele, jakby się odizolował od otoczenia. Barbara przeraziła się, że w jednej chwili Jamna po prostu przestała istnieć dla swego teścia. Warda wróciła do haftu, a Salija otworzyła album ze zdjęciami. Wzięła pierwsze z brzegu i zaczęła odcinać podobiznę Jamny. Nikt nie odezwał się ani słowem, gdy fragment fotografii sfrunął na dywan u stóp Salii. — Jestem... matką... — Janina rozpaczliwie szukała właściwych słów. Głos jej się załamał, wodziła po wszyst kich zdesperowanym spojrzeniem, lecz gdy rodzina uni kała jej wzroku, wpadła w popłoch. — ...synów Muham- mada! Wszyscy macie mnie słuchać i robić, co wam ka żę! Wtedy Emily zdecydowała się odejść od okna. Przeszła przez cały pokój i położyła rękę na ramieniu Jamny. — Lepiej niech się pani ubierze — poradziła. Już wyprowadzała ją z salonu, kiedy Jamna jeszcze spojrzała za siebie przez ramię. — Ty dziwko! — syknęła pod adresem Salii. — My ślisz, że nie wiem, coś za jedna? Słyszałam, co robiłaś w swoim łóżku! Barbara przeniosła niespokojne spojrzenie z Salii na jej rodziców i z zapartym tchem czekała na ich reakcję. Po ich minach jednak poznała, że zignorowali oskarżenie rzucone przez Jamnę. Okazało się przecież, że raz już wszystkich oszukała, więc niby dlaczego nie miałaby oszukać ich znowu? 28 Barbara dotarła do hotelu dobrze po północy, kompletnie wypompowana. Mimo zmęczenia odczuła jednak przyjemne tchnienie wiatru od morza. Muskał jej policzki, kiedy wysiadała z samochodu, krzywiąc się z powodu bólu żeber. No cóż, nie oszczędzała dziś zbytnio swojej klatki piersiowej! Postała chwilę na parkingu, głęboko oddychając, bo tyle się nasłuchała o leczniczych właściwościach słonego morskiego powietrza! W świetle latarni ulicznej dostrzegła pierwsze pasemka długo wyczekiwanej mgły, które wiatr przewiewał w stronę brzegu. I chwała Bogu! Nigdy jeszcze tak bardzo się nie cieszyła z perspektywy powrotu typowo angielskiego, pochmurnego i wilgotnego lata. Zarzuciła na ramię torbę i ciężkim krokiem powlokła się do drzwi wejściowych. Czuła się przytłoczona brzemieniem prowadzonej sprawy, choć wszystko wskazywało, że miała się ona już ku końcowi. Barbara nie musiała jednak szukać przyczyn swego stanu ducha zbyt daleko, bo sama niedawno widziała je i słyszała. Tym, co widziała, były twarze starszych państwa Malików, którzy musieli przyjąć do wiadomości ogrom zbrodni popełnionej przez ich ukochanego syna przeciw własnym rodakom. Rodzice widzieli w nim przyszłość całej rodziny, gwarancję dobrobytu dalszych pokoleń, a dla siebie — zabezpieczenie na starość. Przez większą część życia stanowił dla nich oparcie, ale jego ucieczka, a szczególnie jej powód, obróciła w gruzy wszystkie nadzieje i oczekiwania. Ich miejsce zajęła hańba, poczucie druzgocącej klęski, a dodatkowej niesławy przysporzyła synowa, która okazała się winna śmierci Hatima Kurejśiego. W tajemnicy przed rodzicami Barbara spytała Saliję, co ma teraz zamiar po tym wszystkim zrobić. Oczywiście nie powinna była wtrącać się w nie swoje sprawy, ale w sytuacji, kiedy życie tak wielu ludzi zrujnowała chciwość jednego mężczyzny i żądza władzy jednej kobiety — pragnęła usłyszeć przynajmniej jedno zapewnienie, z którego by wynikało, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Sa-lija jednak odpowiedziała głosem tak spokojnym i niewzruszonym, że jej decyzja nie budziła wątpliwości: „Zostanę z moimi rodzicami. Nie mają już nikogo oprócz mnie, a i dzieciom będę potrzebna". Barbara miała ochotę ją zapytać: „A czego ty sama potrzebujesz?" Nie odważyła się jednak zadać tego pytania, bo wiedziała, że dla kobiety wychowanej w kulturze, w której wyrosła Salija, zabrzmiałoby ono wręcz egzotycznie. Przypomniała sobie zresztą, że ilekroć próbowała zrozumieć nawet swojego rodaka — zawsze musiało się wydarzyć coś, co kompletnie ją dezorientowało. Ostatnie dni szczególnie obfitowały w takie zdarzenia. Przystąpiła na przykład do pracy u boku fenomenalnej inspektor Barlow — tymczasem okazało się, że król jest nagi. Mało tego, w gruncie rzeczy Emily Barlow niewiele się różniła od kobiety, którą sama aresztowała pod zarzutem morderstwa. Obie, nie przebierając w środkach, dążyły do osiągnięcia władzy nad innymi. Drzwi wejściowe hotelu otworzyły się, zanim Barbara zdążyła położyć rękę na klamce. Zaskoczona zauważyła, że na parterze palą się wszystkie światła. Jej uwagi uszedł natomiast ktoś, kto czekał na nią siedząc na krześle stróża. „Żeby to tylko nie był Treves!" — modliła się, gdyż była zbyt zmęczona, aby kontynuować zabawę w „policjantów i złodziei" z hotelarzem. Na szczęście w porę dostrzegła błysk nieskazitelnie wypranej, białej koszuli, a po chwili usłyszała znajomy głos: — Pan Treves nie chciał nawet słyszeć o pozostawieniu otwartych drzwi na całą noc — wyjaśnił Azhar. — Zaofe rowałem się więc, że będę tu czekał na ciebie, a potem sam je zamknę. Nie był zachwycony tym pomysłem, ale wie dział, że gdyby odmówił — zrobiłby mi otwarty afront, a on woli obrażać ludzi w sposób bardziej zawoalowany. Na pewno jednak jutro rano zechce policzyć srebrne łyżeczki! Słowom tym towarzyszył uśmiech niezbyt korespondujący z ich treścią. — Głowę daję, że będzie je ostentacyjnie liczył w twojej obecności! — zachichotała Barbara. — Nie wątpię — potwierdził Azhar. Zamknął za nią drzwi wejściowe od środka i przekręcił klucz w zamku. Potem dodał: — Chodź! Pierwszy poprowadził do ciemnego o tej porze salonu, zapalił lampkę przy kominku i otworzył barek. Nalał do szklanki whisky na wysokość dwóch palców i pchnął drinka po mahoniowej ladzie w stronę Barbary. Sobie nalał soku cytrynowego. Potem wyszedł zza bufetu i przysiadł się do stolika, przy którym siedziała Barbara. Podsunął jej swoje papierosy. Wtedy opowiedziała mu wszystko, od początku do końca, nie opuszczając niczego. Wspomniała o Cliffie Hegar-tym, Trevorze Ruddocku, Rachel Winfield i Salii Malik. Opisała, jaka rolę w tej sprawie grał Theo Shaw, w którym miejscu pasował do układanki łan Armstrong, kogo obie z Emily podejrzewały na początku i co doprowadziło do tego, że w końcu aresztowały osobę, której nigdy nie posądzałyby o popełnienie tej zbrodni. — Jamna? — zdziwił się Azhar. — Jak to możliwe? Barbara wytłumaczyła mu, jak doszła do tego wniosku. Udało się ustalić, że Jamna odwiedzała Kurejśiego w hotelu, kryjąc się z tym przed resztą rodziny. Nakładała wtedy czador — trochę dla tradycji, a trochę dla niepoznaki — i wymykała się niezauważona. Wystarczyło poznać rozkład domu, szczególnie położenie podjazdu i garażu w stosunku do salonu i sypialni na górze, aby stwierdzić, że z łatwością mogła skorzystać z samochodu. W czasie gdy Muhamma-da nie było w domu, chłopcy już spali, Salija pracowała przy wyrobie biżuterii, teściowie zaś odmawiali w salonie wieczorne modlitwy — nikt nie spostrzegłby jej nieobecności. Zresztą sama policja przyznawała, że plan był niezwykle prosty. Wystarczyło śledzić Hatima Kurejśiego na tyle długo, aby stwierdzić, że regularnie udawał się na Nez. Potem pozostawało tamtej pamiętnej nocy podpłynąć łód- ką do przylądka od jego wschodniej strony i rozpiąć cienki drut nad rozsypującymi się schodkami, aby wysłać ofiarę na tamten świat. — Znaliśmy ten schemat i cały czas zakładaliśmy, że kobieta mogła to zrobić — przyznała Barbara. — Nie pomyśleliśmy tylko, że Jamna miała motyw i możliwość popełnienia tego czynu. — Ale po cóż miałaby zabijać Kurejśiego? — nie rozumiał Azhar. Barbara wyjaśniła, jak to Jamna chciała pozbyć się Hatima, aby utrzymać podporządkowaną pozycję Salii w rodzinie. Zauważyła jednak, że Azhar spogląda na nią z powątpiewaniem. Zanim otworzył usta — zapalił papierosa, zaciągnął się i długo przypatrywał rozżarzonemu koniuszkowi. — Czy tylko na tym opierasz zarzuty przeciwko Jamnie? — spytał ostrożnie. — Także na zeznaniach rodziny. W tamten piątek wieczorem nie było jej w domu, chociaż utrzymywała, że prze- bywała w tym czasie w sypialni z Muhammadem. Nawiasem mówiąc, on naprawdę znajdował się wtedy w Colche-ster, co zostało udowodnione. — Tak, ale dobry adwokat podważy wartość takich zeznań. Przypisze je błędnie zapamiętanej dacie, niechęci wobec kłopotliwej synowej lub też dążeniu rodziny do odwrócenia podejrzeń od prawdziwego mordercy, który przezornie uciekł do Europy. Obrońca podkreśli, że nawet w razie ekstradycji Muhammada wyrok za przerzut nielegalnych uchodźców byłby łagodniejszy niż za morderstwo z premedytacją. Przypuszczalnie linia obrony oprze się na założeniu, że Malikowie mieli powód do zwalenia winy na kogoś innego niż Muhammad. — Jak to, przecież go wydziedziczyli! — Zgadza się — przyznał Azhar. — Ale czy skład sę- dziowski, złożony z ludzi Zachodu, potrafi zrozumieć, co dla Azjaty oznacza wykluczenie z rodziny? Ton jego głosu i wyraz oczu wskazywały, że nadeszła godzina szczerości. Najwidoczniej pragnął wreszcie opowiedzieć Barbarze historię własnego życia. Chciał, by dowiedziała się więcej o żonie i dwojgu dzieciach, które pozostawił w Hounslow; o tym, jak poznał matkę Hadii i co go skłoniło do wyboru życia w oderwaniu od rodziny w zamian za związek z kobietą, która nie była mu przeznaczona. Barbara przypomniała sobie zasłyszaną kiedyś wypowiedź pewnego reżysera filmowego, który porzucił swoją długoletnią przyjaciółkę dla dziewczyny młodszej od niego o trzydzieści lat. Usprawiedliwiał on swój postępek sentencją: „Serce chce tego, czego chce serce". Barbarę zaś w tych sześciu słowach najbardziej zaintrygował problem, czy to, czego chce serce, ma w ogóle coś wspólnego z sercem? Jednak gdyby Azhar nie poszedł za głosem serca — zakładając, że miało tu ono coś do rzeczy — Chalida Hadija nigdy by się nie narodziła. Bez niej zaś tragedia niespełnionej miłości przybrałaby wymiar jeszcze głębszy. Może więc Azhar wybrał mniejsze zło? Tylko kto dziś mógłby sprawiedliwie to osądzić? — Ona coś nie zamierza wracać z Kanady, prawda? — zdecydowała się zapytać. — O ile w ogóle tam pojechała. — Wciąż nie wraca — potwierdził Azhar. — Dlaczego dotąd nie powiedziałeś Hadii prawdy? Chcesz, aby nadal żywiła nadzieję... — Ponieważ ja też nadal żywię nadzieję. Dla człowieka zakochanego nie ma rzeczy niemożliwych, nie istnieją różnice kultur ani charakterów. Nadzieja jest tym uczuciem, które obumiera ostatnie. — Tęsknisz za nią. — Barbara stwierdziła oczywisty fakt, którego nie maskowała powściągliwość Azhara. — Każdego dnia — przyznał. — Z czasem pewnie to minie, bo wszystko przemija. Zdusił papierosa w popielniczce, a Barbara wypiła duszkiem resztę whisky. Właściwie nie pogardziłaby jeszcze jedną, ale potraktowała tę chęć jako sygnał ostrzegawczy. Nawet gdyby się upiła — w niczym by to jej nie pomogło, a fakt, że chciałaby się upić, oznaczał, że trudno jej dojść do ładu z samą sobą. Postanowiła jednak, że pomyśli o tym kiedy indziej — może jutro, a może za tydzień, miesiąc lub rok... Teraz była zanadto zmęczona, aby roztrząsać zagadnienie, dlaczego czuła to, co czuła. Wstała więc i przeciągnęła się, a przy tym znów odezwał się przeszywający ból w klatce piersiowej. — No tak — chciała już zamknąć tę dyskusję. — Myślę, że z czasem wszystko się jakoś wyjaśni... — ...albo umrzemy w nieświadomości — dokończył Azhar. Ostrość tych słów złagodził jednak ujmującym uśmiechem, w którym oferował jej swoją przyjaźń. Barbara błyskawicznie się zastanowiła, czy pragnie ją przyjąć. Oznaczało to bowiem ryzyko, że odda serce — znowu ten nieobliczalny organ! — komuś, kto później może je złamać. W trakcie tych rozważań zorientowała się jednak, że i tak już zaangażowała swoje serce, gdyż poczesne miejsce zajmowała w nim urokliwa córka tego człowieka. Cóż więc złego się stanie, jeśli przyjmie jeszcze jedną osobę na pokład zagraconej galery, którą płynęła po oceanie swego życia? Razem wyszli z salonu i zaczęli wchodzić po nieoświetlonych schodach na piętro. Zanim doszli do drzwi pokoju Barbary, żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Pierwszy przełamał milczenie Azhar. — Barbaro, czy zjesz jutro z nami śniadanie? Hadija byłaby szczęśliwa! Od razu wyobraziła sobie, jaki cios zadałaby tym filozofii Basila Trevesa na temat „równego, lecz oddzielnego" traktowania gości różnych ras. Ponieważ ociągała się z odpowiedzią, Azhar dorzucił: — Także i dla mnie byłaby to wielka przyjemność. — Ależ bardzo chętnie! — odrzekła z uśmiechem Barbara. Wypowiedziała te słowa zupełnie szczerze, mimo że mogły skomplikować jej życie już teraz, a przyszłość uczynić jeszcze bardziej niepewną. Podziękowania Jako Amerykanka podjęłam się ciężkiego zadania, przystępując do pisania książki o losach Pakistańczyków w Wielkiej Brytanii. Bez pomocy niżej wymienionych osób nie dałabym rady nawet zacząć tej pracy. Przede wszystkim winna jestem wdzięczność Kay Gha-foor, której entuzjazm dopomógł mi położyć podwaliny pod konstrukcję powieści. Jak zawsze muszę również podziękować tym, którzy do- starczyli mi materiałów źródłowych dotyczących pracy angielskiej policji. Dziękuję więc inspektorowi Pipowi La-ne'owi z komendy policji w Cambridgeshire za udzielenie mi informacji o wszystkim — od jednostek szybkiego reagowania do Interpolu, oraz za pośrednictwo między mną a siłami policji w Essex. Wyrażam także wdzięczność oficerowi operacyjnemu Rayowi Chrystalowi z komórki wywiadu w Clacton, inspektorowi Rogerowi Cattermole'owi i Gary'emu Elliotowi za umożliwienie mi obserwacji pracy tych komórek oraz obejrzenia wnętrza sali odpraw i siedziby Scotland Yardu. Dziękuję Williamowi Tullbergowi z firmy Wiltshire Tracklements i Carol Irving z Crabtree and Evelyn za to, że wskazali mi wzorowe przedsiębiorstwo rodzinne; Samowi Llewelynowi i Bruce'owi Łąckowi za wiadomości z dziedziny żeglarstwa, a Sue Fletcher i Bettinie Jamani za pomoc i poparcie przy wydaniu tej książki. Jestem równie zobowiązana Veronice Kreuzhage i Christine Kruttschnitt z Niemiec za dostarczenie informacji o niemieckiej procedurze śledczej i topografii Hamburga. \ Tu, w Stanach, muszę wyrazić wdzięczność doktorom Tomowi Rubenowi i H. M. Uptonowi za szczegóły z dziedziny medycyny, jak też mojej asystentce Cindy Murphy za konserwację mojego stateczku w Huntingdton Beach. Dziękuję również studentom literatury — Patricii Fogarty, Barbarze Fryer, Tomowi Fieldsowi, April Jackson, Chrisowi Eyre'owi, Timowi Polmanteerowi, Elaine Medosch, Carolyn Honigman, Reggiemu Parkowi, Patty Smiley i Patrickowi Kerseyowi — za to, że mobilizowali mnie do pracy. Osobisty dług wdzięczności mam wobec wielu wspaniałych ludzi za ich przyjaźń i współpracę. Są to: Lana Schlemmer, Karen Bohan, Gordon Globus, Gay Hartell-Lloyd, Carolyn i Bill Honigmanowie, Bonnie SirKegian, Joan i Colin Randallowie, Georgia Ann Treadaway, Gunil-la Sondell, Marilyn Schulz, Marilyn Mitchell, Sheila Hił-linger, Virginia Westover-Weiner, Chris Eyre, Dorothy Bo-denberg i Alan Bardsley. Wiele zawdzięczam także Kate Miciak, redaktorce z wy- dawnictwa Bantam, która włożyła wiele trudu w wydanie tej książki. Na koniec muszę podziękować agentom z firmy William Morris — Robertowi Gottliebowi, Stephanie Ca-bot i Marcy Posner — za zachętę do kontynuacji pracy oraz promocję finalnego produktu zarówno w USA, jak i na całym świecie.