MARCIN WOLSKI UROJENIE Nie wiem, skąd to się wzięło. To ciągłe, denerwujące urojenie, uczucie czyjejś stałej nieproszonej obecności. A może ja jestem chory psychicznie? Ileż razy dziennie zadawałem sobie to pytanie. Niestety, nigdy nie miałem dość hartu ducha, aby pójść do lekarza specjalisty. A przecież, czy mogło to być tylko urojenie, te kroki, szelesty i nieustanny ciężar czyjegoś uważnego spojrzenia. Co gorsza, z biegiem czasu mój niepokój stawał się coraz silniejszy. Zwłaszcza siedząc w pustym pokoju, czułem jego obecność za szafą. Mówię o nim ON — lecz czyż mogłem nazwać inaczej coś, czego nie sposób dojrzeć ani zrozumieć? Po prostu mi towarzyszył. Zasypiając czułem, jak staje przy mym wezgłowiu, lecz kiedy otwierałem oczy, tylko lekkie kołysanie story w uchylonym oknie zdradzało kierunek jego ucieczki. Miałem też ślady bardziej namacalne — z lodówki znikało mi pożywienie, z barku napoje… Kiedy szedłem pustą ulicą, słyszałem jego lekki krok, kiedy jednak odwracałem się, zawsze zdążył ukryć się za węgłem. A może rzeczywiście to była tylko chora wyobraźnia… Nie, nie powiem, żeby czynił mi coś złego. Po prostu był. Kiedy zamykałem się w łazience, słyszałem zza drzwi trzeszczenie mojego bujanego fotela i szelest gazet. Czasem dopisywał mi słowo brakujące w krzyżówce, kiedy indziej ściszał radio grające na pełny regulator. Usiłowałem jakoś się z nim porozumieć. Pisałem do niego kartki, przemawiałem. Błagałem, żeby napisał chociaż, dla kogo pracuje. Bez rezultatu. Najgorzej było, kiedy przychodziła do mnie Anna. Wspaniała dziewczyna, cała moja nadzieja na lepsze życie pozamałżeńskie. Ledwie drżącymi dłońmi zanurzałem się w batyst jej bluzeczki, z przedpokoju dolatywało ciche, znaczące chrząknięcie. Dlaczego jednak panowała dyskretna cisza, kiedy wypełniałem obowiązki małżeńskie? Było ze mną coraz gorzej. Podobno marniałem w oczach. Nieraz pytałem znajomych, czy nie widzą i nie słyszą czegoś koło mnie. Wzruszali ramionami. — Jesteś nad wrażliwy — powtarzali. — Ja nadwrażliwy?! Być może, ale nie do tego stopnia! Z dnia na dzień rosła we mnie tępa agresja. Czułem, że trzeba z tym skończyć. Obojętnie, w jakim celu mnie szpiegowano — skończyć raz na zawsze. Wśród moich zbiorów, a pasjonowałem się od lat zbieraniem militariów, posiadałem jeden sprawny granat… Było właśnie piękne letnie popołudnie, żona miała dyżur, nic więc dziwnego, że zawitała do mnie Anna. Świeża, pachnąca, w najwyższym stopniu ponętna. Siadłem jak zwykle przy biurku, a ona przycupnęła mi na kolanach. Jej włosy! Do licha! To było prawdziwe szaleństwo. Jej szyja… Wtuliłem się w nią pocałunkiem, W przedpokoju zachrząkało. Udając, że posuwam się dalej w namiętnej grze, uchyliłem szufladę i namacałem chłodny metal… Wyciągnąłem zawleczkę. Policzyłem i rzuciłem do przedpokoju! Huk. Kurz… Poleciały szyby, posypał się tynk. Anna zemdlona osunęła się na dywan, nie zwracałem na to uwagi. Przysiągłbym, że w momencie eksplozji usłyszałem wysoki, bolesny krzyk. Wybiegłem do przedpokoju. Wszędzie była krew, na podłodze, na poharatanej boazerii, na suficie. Krew i pióra… Długie, białe pióra i strzępy delikatnej, śnieżnej tkaniny. Krew, pióra i złocisty krążek aureoli na wieszaku.