DESMOND MORRIS ZWIERZĘ ZWANE 'CZŁOWIEKIEM Przełożyła ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ '41 1 ;:'*^kiisi^,4ks^ "^^^śjsEWŚRy. Te dwie skazy środowiska miejskiego — napady na obcych i agresja przeniesiona — stanowią rezultat nadmiernej liczebności miejskiego superplemienia. Jak próbujemy się przed tym bronić? W świecie zwierząt podstawową metodą ograniczania agresji jest ustanawianie terytoriów, czyli obszarów bronionych. Ich właściciele są silni, a intruzi słabi. W ten sposób środowisko jest jak gdyby podzielone pomiędzy wszystkich jego użytkowników. Każde terytorium zapewnia właścicielom ograniczoną przestrzenią formę dominacji, umożliwiając im tym samym respektowanie praw innych do ich terytoriów. Podział na sfery wpływów doskonale pasuje do opartego na współdziałaniu stylu życia plemienia. Jest wysoce prawdopodobne, że od zarania naszej ludzkiej ewolucji istniały siedziby rodzinne. Zdarzały się również siedziby komunalne, ale najpopularniejsza forma ludzkich osad — a we współczesnych społeczeństwach plemiennych istnieją one do dziś — Wielką zaletą tego systemu jest to, że pozwala on osobnikom o stosunkowo niskim statusie na zapewnienie sobie odpowiedniej pozycji społecznej, przynajmniej w obrębie ich własnych jednostek domowych. Chroni to przed groźbą zmiażdżenia w trybach społecznego współzawodnictwa i zmniejsza prawdopodobieństwo tego, że będą się chcieli mścić w akcie agresji przeniesionej. Mała chata może nie być chatą wodza, ale w kategoriach dumy osobistej nawet najmniejsza lepianka może stać się zamkiem dla członka plemienia. Te proste ludzkie osady w swojej najwcześniejszej postaci zapewniały dwa rodzaje terytoriów — osobiste i plemienne. Każda chata stanowiła własność jednostki albo rodziny, każda zaś osada należała do plemienia. W dość powszechnym mniemaniu człowiek pierwotny był mieszkańcem jaskiń, ale takie stawianie sprawy jest mylące. Tam, gdzie jaskinie miały charakter gotowych siedzib plemiennych, były w tym celu wykorzystywane, stanowiły one jednak rzadkość. Ludzka osada w swojej zwykłej formie niemal z pewnością wymagała budowy chat. Przykład najstarszej znanej ludzkiej chaty to dziś niewiele więcej, jak tylko krąg z kamieni, ale wystarczy on do ustalenia zdumiewającego faktu, że proste siedziby ludzkie były budowane przez naszych dalekich przodków już milion dziewięćset tysięcy 92 Ludzkie zoo I lat temu. Odległe ślady tej potrzeby budowania odkryto ostatnio w Tanzanii w wąwozie 01duvai. Mówią nam o tym, że najstarsze budowle były okrągłe, ale nie dają pojęcia o liczebności grup plemiennych. By odpowiedzieć na to pytanie, musimy zrobić wielki skok naprzód. W Nicei na Riwierze Francuskiej znajdują się szczątki bardzo ważnej osady o trzysta tysięcy lat starszej od bloków mieszkalnych, jakie dziś stoją na tym miejscu. Kiedy kopano doły pod fundamenty owych nowoczesnych bloków, stwierdzono, że było tu skupisko owalnych chat, budowanych i wielokrotnie odbudowywanych przez naszych przodków. Wsadzali oni w ziemię gałęzie, które mocowali kamieniami, a następnie wyginali je tworząc szkielet dachu, podtrzymywanego w środku mocnymi pionowymi palami. Ślady tych pali były bardzo wyraźnie widoczne. Starożytni budowniczowie zamieszkujący tę osadę żywili się ostrygami i dziczyzną. Są także dowody na to, że siedząc dokoła paleniska znajdującego się pośrodku każdej z chat, zajmowali się wykonywaniem narzędzi z krzemienia. Ta wczesna forma osady miała się utrzymać przez bardzo długi okres. Jeśli od epoki sprzed trzystu tysięcy lat posuniemy się do tego, co było zaledwie siedem i pół tysiąca lat temu, znajdziemy na słonecznym stoku wzgórza w południowej części Cypru neolityczną osadę Khirokitia o bardzo podobnej zabudowie. Jest tam skupisko sklepionych chat, są dowody na urozmaiconą dietę ich mieszkańców, ale dostrzeżono też nowe elementy. Otóż osada rozrosła się w niewielkie miasto. Chociaż dotychczas wykopano zaledwie czterdzieści osiem okrągłych chat, ocenia się, że było ich około tysiąca. A to oznacza, że ludzkie plemię rozrosło się do rozmiarów społeczności miejskiej liczącej kilka tysięcy mieszkańców. Zmianami, które umożliwiły ten rozrost, były początki hodowli zwierząt i uprawa roślin domowych. Pojawiły się owce i kozy, a obecność żaren świadczyła o tym, że na dobre rozpoczęło się rolnictwo. Ta społeczna kontrola pożywienia, produkcja nadwyżek, które można było magazynować, oznaczała ogromny wzrost liczby ludności. Mimo to nadmorska osada miejska zachowała odwieczny wzorzec „małej okrągłej chaty", w której ściany, u dołu zbudowane z kamienia, a wyżej z cegieł z mułu, były już mocniejsze; pojawiły się drzwi i okna, a także nowe elementy wyposażenia wnętrz, jak: paleniska, spiżarnie, kamienne misy i stoły. W niektórych domostwach znajdowały się piętra ze specjalnymi platformami przeznaczonymi do spania. Na zewnątrz były podwórka i biegnąca przez całą osadę główna brukowana droga. 93 Ludzkie zoo Tego typu osady przetrwały do dziś w bardziej odległych rejonach świata. Wiele wiosek afrykańskich świadczy o nieznacznym postępie w stosunku do pochodzącej z epoki kamiennej osady Khirokitia. Tam, gdzie plemiona pozostały stosunkowo nieliczne i gdzie nie dotarła nowoczesna technika, w dalszym ciągu utrzymują się małe okrągłe chaty. Ale zanim pracowicie wzniesiono sklepione chaty Khirokitii, zdążono wynaleźć inną jednostkę terytorialną. Tą jednostką o podstawowym wręcz znaczeniu była „izba". Sklepiony kształt okrągłej chaty utrudniał podzielenie jej na izby. Połączenie kilku takich prymitywnych budowli w jedną, większą, bardziej skomplikowaną, okazało się nie mniej trudne. Stało się to możliwe dopiero po zastosowaniu kształtu pudełka. Kluczem do rozwiązania tego problemu okazały się cegły z mułu używane do budowy najwcześniejszych chat. Cegły te były prostokątne, dzięki czemu dobrze do siebie pasowały przy budowie muru. Nie pozostawało więc nic innego, jak budować chaty o tym właśnie ksztafcie. Dokonano tego aż osiem i pół tysiąca lat temu na Bliskim Wschodzie w Catal Hiiyiik na terytorium dzisiejszej Turcji. W takiej neolitycznej osadzie zamieszkiwanej przez blisko tysiąc lat znajdowały się ciasne skupiska prostokątnych chat, zgrupowanych wokół wewnętrznych podwórek. Znamienną cechą tych siedzib były tylne drzwi prowadzące na wspólne większe podwórza oraz brak drzwi frontowych od zewnątrz. Do chat wchodziło się po drabinach. Kiedy właściciele znaleźli się w środku, wciągali za sobą drabinę i od strony frontowej pozostawała jedynie gładka, ślepa ściana. Dopiero później, gdy wynaleziono mocniejsze materiały budowlane, pojawiły się drzwi frontowe. Izby wydzielano stosownie do funkcji, jaką pełniły. Były więc pomieszczenia służące do spożywania posiłków, do przechowywania żywności, izby dzienne i izby do spania. Początkowo ściany działowe nie różniły się niczym od cienkich przepierzeń, z czasem jednak stawały się coraz grubsze i solidniejsze. Pomieszczenia mieszkalne spełniały dwie podstawowe funkcje: zapewniały bezpieczeństwo i poczucie prywatności. Każdy osobnik — męski czy żeński — odgrywał na tej swojej niewielkiej domowej przestrzeni rolę dominującą. Mogli się oni spotykać na zasadach równości na terenie wspólnym, ale u siebie każdy był panem. Rozważania na temat wpływu tych prywatnych przestrzeni na rozwój kulturalny człowieka są pasjonujące. Wraz z odosobnieniem nasi przodkowie zyskali nieco więcej czasu na myślenie, co z kolei mogło doprowadzić do gwałtownego wzrostu wynalazczości i postępu technicznego. Za granicznymi murami takich osiedli możliwe były zarówno 94 Ludzkie zoo samotne rozmyślania, jak i zbiorowe dyskusje. Kwitła tu więc ludzka aktywność o wielkim wpływie na kształtowanie świata — myślenie, liczenie, zapisywanie i planowanie. System budowania osiedli mało się zmienił od tamtych odległych czasów. W dalszym ciągu żyjemy w małych izbach wewnątrz niewielkich pudełek. W dalszym ciągu dzielimy domy na poszczególne pomieszczenia w zależności od kilku podstawowych funkcji życiowych, jak: jedzenie, przechowywanie żywności, spanie, mycie się i rozmawianie. Urządzenia, na przykład kanalizacja i oświetlenie, przeszły niebywałe wprost zmiany, ale w zasadzie wciąż przestrzegamy odwiecznych zasad związanych z zamieszkiwaniem. Jeśli w ogóle dokonaliśmy jakichkolwiek zmian strukturalnych, to w kierunku stopniowego tworzenia pomieszczeń od całkowicie publicznych do całkowicie prywatnych. A oto jak wygląda skala prywatności. Najwięcej prywatności mamy w sypialni. Tutaj udajemy się na spoczynek, tu śpimy, tu się ubieramy i rozbieramy, tu się kochamy i wydajemy na świat dzieci, tu chorujemy i umieramy. Do sypialni wpuszczamy tylko najbliższych. Następne pomieszczenia w skali prywatności to łazienka i kuchnia. Potem living-room i wreszcie korytarz. Są ludzie, których zapraszamy do living-roomu, ale nie wpuszczamy do sypialni. Są też tacy, których wpuszczamy tylko do przedpokoju. I wreszcie tacy, których nie wpuszczamy nawet za próg. W ten oto sposób terytorium osobiste czy rodzinne jest podzielone stosownie do stopnia prywatności na różne pomieszczenia, w których czujemy się tym pewniej i bezpieczniej, im są one bliżej naszego sanktuarium, czyli sypialni. Gdy odbywamy drogę w przeciwnym kierunku — przez drzwi wejściowe, ogród i bramę na drogę — stopniowo stajemy się coraz bardziej publiczni. A kiedy się już znajdziemy na ulicy, stajemy się członkami zupełnie nowej jednostki społecznej, tu bowiem musimy z innymi dzielić przestrzeń i z nimi współpracować. To jest strefa plemienna. Tu jesteśmy członkami grupy, a nie poszczególnymi jednostkami. W tej strefie stajemy się użytkownikami terytorium plemiennego. System ten sprawił, że większość ludzi żyje dziś z głębokim poczuciem bezpieczeństwa osobistego. Kiedy przekraczają bramę swego obejścia, ogarnia ich swojskie ciepło. Kiedy zaś wkładają klucz w zamek drzwi wejściowych, odczuwają silną radość „powrotu do domu". Ten prosty układ — czy mówimy o luźno rozrzuconych podmiejskich domkach czy o mieszkaniach w wysokich blokach — nie zmienił się praktycznie od tysięcy lat. Jeśli nie liczyć nowych zdobyczy w postaci wyposażenia czy mebli, którymi urządzamy nasze prywatne pokoje, pozostał nie tknięty przez postęp. 95 Najwcześniejszą formą ludzkiego budownictwa była okrągła chata. Jako pojedynczy obiekt mieszkalny okazała się wspaniale funkcjonalna, tyle że łączenie takich chat w większe jednostki okazało się niemożliwe. Mniej więcej osiem i pól tysiąca łat temu wynaleziono chatę w kształcie pudełka, co umożliwiło dobudowywanie kolejnych izb, a także zwartą zabudowę osady, łatwiejszą do obrony przed intruzami z zewnątrz. 1 Ludzkie zoo Szczegóły zawartości i dekoracji pokojów są podporządkowane trzem czynnikom: funkcjonalności, modzie i wygodzie. Na przykład funkcjonalność wymaga, byśmy mieli krzesło, na którym moglibyśmy usiąść. Moda dyktuje styl tego krzesła. Życzy sobie, byśmy mieli krzesło o określonym kształcie. Styl, który wybieramy, świadczy o naszym guście i pozycji społecznej. Wreszcie potrzeba wygody decyduje o tym, że kupujemy krzes/o, które umoż/iwia nam re/aks fizyczny i — częściowo — psychiczny. Potrzebne nam są miękkie powierzchnie, na których moglibyśmy spocząć, ale jednocześnie chcemy, by to krzesło nas objęło, jakbyśmy znów byli niemowlęciem w ramionach matki. Dlatego fotele mają oparcia dla rąk. W naszych mieszkaniach mamy wiele udogodnień, z których korzystamy nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Na przykład kolory, które wybieramy, wcale nie są przypadkowe. Wyobrażamy sobie, że dekorujemy nasze pokoje zgodnie z wymogami mody, ale jest w tym coś więcej niż tylko potrzeba nadążania za modą. Każdy pokój ma preferowany przez nas kolor. Nie jest to oczywiste na pierwszy rzut oka, jako że w grę wchodzą nasze najrozmaitsze indywidualne upodobania, gdy jednak przeprowadzimy badania na większą skalę, okaże się, że każde z pomieszczeń zaspokaja inne psychiczne potrzeby właściciela. Przeprowadzono badania w tysiącu pięciuset domach brytyjskich. W każdym z nich zebrano siedemset różnych informacji dotyczących szczegółów dekoracyjnych. Analiza komputerowa wyników ujawniła niewielkie, ale znaczące preferencje kolorystyczne we wszystkich głównych pomieszczeniach, a mianowicie: w sypialni lubimy czerwień, w łazience błękit, w kuchni pomarańcz, w living-roomie beż, a w przedpokoju zieleń. W kategoriach psychologicznych oznacza to, że urządzając sypialnię, bardziej myślimy o seksie niż o spaniu; urządzając łazienkę — bardziej o spokoju niż o czystości; w kuchni lubimy kolory dojrzałych owoców; w living-roomie ochry kojarzące się z bezpieczeństwem ziemi; w przedpokoju skłaniamy się ku barwom natury. (Te kolory bywają zwykle rozmyte i przytłumione, co jednak nie zmienia faktu istnienia naszych określonych upodobań). Odwiedzający nas goście respektują naszą pozycję i w większości wypadków nie podlega ona dyskusji. Granice domostw są honorowane, jeśli nawet można je w ten czy inny sposób naruszyć. Niemal zawsze mają znaczenie symboliczne. Każdy, kto chciałby wejść do domu nielegalnie, może to łatwo zrobić, wybijając szybę. W bogatszych domach, 98 Ludzkie zoo aby zapewnić sobie bezpieczeństwo, zatrudnia się ochroniarzy, zakłada kamery telewizyjne, płoty pod napięciem czy wreszcie trzyma się złe psy, ale przytłaczająca większość ludzi odwołuje się jedynie do wzajemnego poszanowania własności. Mimo że są praktycznie bezbronni, nie zamieniają swoich domów w warowne fortece. Na ogół nie pociąga to za sobą przykrych dla nich następstw, czasem jednak takie domy działają na bandy gnieżdżących się w sercu miasta opryszków jak magnes. Te bandy mają swoje terytoria, a ponieważ nie są one oficjalnie uznane, muszą być bronione tym bardziej rygorystycznie. Z samej definicji terytorium gangu wynika, że jest to teren broniony. By jednak ta obrona była skuteczna, rywale muszą dobrze znać granice swoich obszarów. Muszą wiedzieć, kiedy naruszają cudzy teren, a to znaczy, że obecność jego gospodarzy powinna być dość ostentacyjna. Jeśli chodzi o wilki czy tygrysy, oznacza to pozostawianie śladów zapachu podczas patrolowania własnego terytorium przez zwierzę. My, ludzie, jesteśmy jednak wzrokowcami i dlatego nasze punkty graniczne muszą być widoczne, a nie wyczuwalne węchem. Dla zwykłych posiadaczy domów takim klasycznym oznaczeniem jest tabliczka na bramie albo na drzwiach frontowych. W niebezpiecznych dzielnicach nowoczesnych miast istnieje potrzeba umieszczania innych, dobitniejszych, znaków wizualnych. Tam, gdzie ulice bywają penetrowane przez rywalizujące ze sobą gangi, ludzie stosują jeszcze bardziej rzucające się w oczy oznaczenia. Nigdzie nie widać tego wyraźniej, jak w podzielonym na strefy gangsterskie Los Angeles. Całe obszary tego wielkiego miasta są opanowane przez gangi młodych mężczyzn. Każdy gang ma swoje specyficzne znaki. Kiedy jest aktywny, jego członkowie noszą specjalne elementy stroju, które czasem tworzą rodzaj uniformu. Często też tatuują sobie ciała. Istnieje tatuaż ogólny w postaci trójkąta składającego się z małych czarnych kropek. Znaczy to, że dany osobnik jest członkiem gangu, nie wiadomo jednak którego. Określa to specjalne imię i emblemat. Typowe nazwy gangów to Crypts i Bloods. Czasem nazwa pochodzi od dzielnicy, której dany gang broni. Najbardziej znany jest Gang z Ulicy Osiemnastej. Członkowie grup gangsterskich przebywając razem, często między sobą wykonują gesty, które symbolizują nazwy ich organizacji, zwykle pokazując na palcach pierwsze litery tych nazw. (Niestety jeden z gangów jest znany lokalnie jako BBC. Może to wywoływać przykre nieporozumienia, gdy na terytorium jakiegoś gangu przybędzie ekipa filmowa oznajmiając, że jest z BBC). 99 Jeśli środowisko miejskie staje się zbyt szare, jego mieszkańcy buntują się i sami je ozdabiają. W gangsterskich dzielnicach Los Angeles mury są dosłownie pokryte graffiti. Niektóre znaki mają charakter ściśle dekoracyjny, inne jednak są emblematami poszczególnych gangów i służą do wyznaczania ich terytoriów. Członkowie rywalizujących ze sobą band wymazują sobie nawzajem te znaki, co powoduje gwałtowne walki między gangami. Mc ?* 0 . . 4 #s*"4m- ''*?: '¦*?~?? ? i?"* iFiP'" '^?^ Ludzkie zoo Ponieważ członkowie gangu nie zawsze mogą być obecni, są na tyle przezorni, że na każdej wolnej powierzchni, jaką tylko mogą znaleźć, zostawiają swoje „wizytówki". Służą im do tego zwykle farby w sprayu. Mimo że te graffiti są często obraźliwe w stosunku do innych obywateli, stanowią znaczący element życia młodzieżowego podziemia. Można wyodrębnić dwa wyraźne typy malowideł ściennych: dekoracyjny i identyfikacyjny. Stanowią one dzieła trojakiego rodzaju „artystów". Są to: malarze dekoracyjni, pokrywający wielkie powierzchnie dla samej przyjemności malowania; „metkarze", którzy zostawiają swoje „podpisy" wszędzie, gdzie się tylko pojawią, i „zamazywacze", którzy chodzą i zamazują znaki innych gangów, często zabijając ich członków — swoich rywali. Niektórzy „metkarze" to artyści indywidualni. Chodzą oni od rewiru do rewiru i malują symbole oznaczające „byłem tutaj". Inni, zatrudniani przez gangi, włóczą się, zostawiając po sobie znaki danego gangu w jak największej liczbie miejsc w obrębie określonego terytorium. Zwykle gdy rywale zamalują te miejsca, dochodzi do gwałtownych utarczek między gangami. Poziom brutalności i przemocy w opanowanych przez gangi dzielnicach Los Angeles jest zdumiewający. Wszystkie gangi bowiem dysponują bronią automatyczną i późno w nocy, kiedy ich członkowie są na narkotycznym haju czy, jak to nazywa policja, „pod wpływem substancji kontrolowanych", kule świszczą i „trup ściele się gęsto". Ci, którzy przeżyją, szczycą się potem „chwalebnymi bliznami" na dowód szczególnej odwagi. Wielu jednak ginie. Według oficjalnych danych w ubiegłym roku w samym tylko Los Angeles było osiemset sześćdziesiąt jeden zabójstw związanych z porachunkami gangsterskimi, czyli ponad dwa dziennie — liczba, przy której ulice Irlandii Północnej wydają się oazą spokoju. W gorsze weekendy ginie do dwudziestu pięciu osób, nic więc dziwnego, że policja nie daje sobie rady. Jedyne, co może robić, to starać się ograniczyć przestępczość, nie dopuszczając do rozprzestrzeniania się tego groźnego zjawiska na resztę miasta. Dochody gangów płyną z handlu narkotykami albo z odpłatnego odstępowania prawa do tego procederu na własnym terytorium. Dopóki handel narkotykami pozostanie nielegalny, dopóty związana z nim subkultura będzie kwitła, wszelkie bowiem próby zwalczenia przemytu narkotyków okazały się nieskuteczne. 102 Ludzkie zoo Istnienie tych nieoficjalnych terytoriów należących do poszczególnych gangów w obrębie Los Angeles i innych wielkich ośrodków miejskich tworzy skomplikowaną podwójną kulturę. Każda metropolia ma swoje podziemie i życie naziemne. Te dwie struktury są na ogół zwane, nieściśle zresztą, „bezprawną" i „przestrzegającą prawa". Nieściśle, bo podziemie może nie przestrzegać praw oficjalnie obowiązujących w społeczeństwie, ale to nie znaczy, że nie ma swoich. Bez określonego zbioru zasad nie mogłoby funkcjonować. Prawdziwe bezprawie oznacza bowiem chaos, a chaos ma wpływ destrukcyjny na wszystko. Jesteśmy więc świadkami powstawania regulacji i zakazów w świecie „bezprawia" równie surowych jak w społeczeństwie ortodoksyjnym. Każdy, kto złamie te zasady, odpowiada tak samo jak przed najsurowszym tradycyjnym sądem. W najlepszym razie przestępca traci twarz; w gorszym inne części ciała. Ludzkie zwierzę nie potrafi działać bez swoistej struktury społecznej. Jeśli nie stworzyła jej historia, to ustanowią ją choćby i ci, którzy uważają, że istnieją poza granicami wszelkich zakazów społecznych. Tylko niedorozwinięci umysłowo i szaleńcy nie respektują tej zasady. Izolowanie terytoriów poszczególnych gangów nie jest jedyną metodą obniżania poziomu agresji. Drugi ważny system to zachowywanie „porządku dziobania", czyli innymi słowy, hierarchii społecznej. Jest ona oparta na osobistych, a nie terytorialnych stosunkach. Gdyby relacje między dwiema osobami musiały być ustanawiane od nowa w zależności od ich pozycji za każdym razem kiedy się spotkają, związane z tym agresywne działania pochłaniałyby wiele czasu i energii. „Porządek dziobania" to system ustanawiający dokładne zasady, które trzeba zapamiętać i respektować. To one regulują postępowanie zainteresowanych jednostek. W pięcioosobowym męskim gangu na przykład powstaje niepisane porozumienie, na mocy którego jeden z członków jest szefem, drugi jego zastępcą, trzeci człowiekiem usytuowanym pośrodku, czwarty członkiem niższego szczebla i piąty postacią zgoła podrzędną. Między najwyżej a najniżej postawionymi w hierarchii członkami gangu istnieje prosta zależność, w której każdy wie dokładnie, komu podlega i nad kim stoi. W organizacjach mundurowych, takich jak policja, wojsko czy kler, o zajmowanej pozycji świadczą określone uniformy. We wszystkich innych grupach mimo istnienia stopni zwykle nie ma żadnych formalnych wyróżnień. Opierają się one bowiem nie na kostiumach, tylko na osobowości poszczególnych członków. Zazwyczaj procesowi powstawania grupy towarzyszy ostra przepychanka, zanim w naturalny sposób wyłonią się przywódcy i ich poplecznicy. A kiedy już członkowie grupy zaakceptują swoje miejsce 103 Ludzkie zoo w hierarchii, zazwyczaj się uspokajają i zajmują swoimi sprawami. Od czasu do czasu któryś z podwładnych buntuje się, w wyniku czego „porządek dziobania" może się zmienić, zdarza się to jednak rzadko. Na ogół grupa współdziała zgodnie. System ten sprawdza się w małych grupach, lecz w superplemieniu nowoczesnego miasta może stwarzać problemy. Jednostki dominujące są w szczególnie trudnej sytuacji. W dawnych epokach groziły im co najwyżej indywidualne akty buntu. Jako liderzy manifestowali wtedy swój wysoki status w sposób bezpośredni, a nawet ostentacyjny. A zatem: wielki książę przywdziewał najbardziej uroczysty strój i najokazalsze klejnoty. Wojownik — najwspanialszą zbroję, jaka wyszła spod ręki najlepszego płatnerza. Ludzie na szczycie obnosili się ze swoją władzą. Ich bogactwo było praktycznie nieograniczone. Dziś wszystko się zmieniło. Nasi nowi przywódcy nie obnoszą się ze swoją często znaczną władzą. Żyjąc w społeczeństwach pozornie egalitarnych, muszą stwarzać wrażenie, że są „jednymi z nas". Jak sobie z tym radzą? Otóż demonstrują władzę w sposób niebezpośredni. Nosząc nie rzucające się w oczy konwencjonalne ubranie, nie różnią się zewnętrznie od — powiedzmy — dyrektorów banków. Sprytnie jednak otaczają się oznakami władzy. Kiedy chodzą na piechotę, towarzyszą im doradcy i goryle. Podróżują zaś w specjalnie zaprojektowanych limuzynach, w asyście motocyklistów. Gdy przemawiają, stoją nie przed jednym, ale przed całym lasem mikrofonów. Innymi słowy, znamiona władzy zostały przeniesione z osoby przywódcy na jego system ochrony. W ten sposób przekazuje nam przesłanie o podwójnej wymowie: mogę być skromny, ale jestem szefem i mogę być szefem, ale jestem skromny. Aby dziś znaleźć postać dominującą w starym stylu, trzeba szukać w innych rejonach świata. W krajach słabiej rozwiniętych pojawia się od czasu do czasu paw w rodzaju prezydenta Bokassy, byłego władcy jednej z republik środkowoafrykańskich, któremu rzędy medali sięgały niemal do stóp i który podczas swojej koronacji w 1977 roku siedział na złotym tronie wartym trzydzieści milionów dolarów — a to wszystko w kraju, gdzie dochód roczny na głowę ludności wynosił zaledwie dwieście pięćdziesiąt dolarów. Kilku spektakularnych przykładów, balansujących zazwyczaj na granicy autoparodii, jak Liberace, Elvis Presley czy Michael Jackson, może dostarczyć show-business. Są to jednak skrajne przypadki. Dzisiejsze gwiazdy znacznie częściej pokazują się nie ogolone, niechlujne i byle jak odziane, bardziej przypominając sprzątacza czy posłańca niż wielkiego artystę. Zachowując się w tak przekorny sposób, odwołują się do pewnej szczególnej cechy naszej 104 Ludzkie zoo epoki, a mianowicie do wizualnego doświadczenia swojej widowni. Sytuacja udzielnego księcia z dawnych czasów wyglądała zupełnie inaczej. Bez fotografii, kina czy telewizji jego powierzchowność była praktycznie nie znana poddanym. Gdyby się nie ubierał, jak przystało na księcia, całkowicie by go zignorowali. Dziś jednak twarze wszystkich większych gwiazd znane są ludziom równie dobrze jak twarze członków najbliższej rodziny. A to znaczy, że wielkość gwiazd jest rozumiana i akceptowana niezależnie od tego, jak się one ubierają. Odziewając się po łachmaniarsku, w arogancki sposób domagają się od swojej widowni, by je zaakceptowała jako postacie dominujące nawet z takim wyglądem. Uważają się bowiem za tak wielkie, że stawiają się ponad drobiazgami w rodzaju dbałości o wygląd. Sama ich nonszalancka obecność powinna maluczkim wystarczyć. Ta przewrotna forma demonstrowania swojej dominacji jest jednak bardzo ryzykowna, będąc bowiem z natury rzeczy obraźliwa, grozi — w razie niepowodzeń — szybką detronizacją. Pośledniejsi śmiertelnicy w nowoczesnym społeczeństwie mają specjalny sposób na podnoszenie własnej wartości. Jeśli im brakuje znaczenia, mogą naśladować tych, co są na świeczniku. Gdy ich nie stać na prawdziwe brylanty, noszą sztuczną biżuterię. Gdy nie mogą sobie pozwolić na oryginały impresjonistów, wieszają reprodukcje. Powstał cały przemysł wytwarzania tanich kopii bezcennych dzieł sztuki, na czym ucierpiały sztuka ludowa i rzemiosło. Obecnie sytuacja się zmienia. Prostactwo tego naśladownictwa sprawiło, że staje się ono z czasem coraz bardziej nieskuteczne we wszystkim — poza sprawami najsubtelniejszymi. W dalszym ciągu utrzymuje się w dziedzinie męskiej garderoby, gdzie świadczące o wysokiej pozycji materialnej stroje sportowe są używane jako ubiór codzienny przez ludzi, których noga nie postała na boisku sportowym. Dzieje się to stale i niezmiennie od czasu wprowadzenia melonika, marynarki sportowej i swetra. (Pierwotnie melonik pełnił funkcję kasku ochronnego dla jeźdźców konnych, marynarka sportowa była kurtką myśliwską, a sweter został zapożyczony od francuskich rybaków — żeby wszyscy wiedzieli, że się było na Riwierze). Dziś nowe sporty, jak narciarstwo, latanie, polo, golf i lekkoatletyka dostarczają odzieży, która po zmodyfikowaniu staje się ostatnim krzykiem mody. To wszystko jednak nie wystarcza najżarliwszym poszukiwaczom wysokiej pozycji. Dla nich każdy symbol musi być autentyczny. Kiedy ich nie stać na ferrari czy jacht motorowy, pożyczają pieniądze, żeby je kupić, łudząc się naiwnie, że za pomocą tego wybiegu zapewnią sobie upragniony status. 105 Dawnymi czasy wybitne postacie musiały podkreślać swoją wysoką pozycję społeczną za pomocą rzucających się w oczy kosztownych strojów. Nie dysponując prasą ani telewizją, nie miały wyboru. Dziś tylko nieliczni spośród ludzi na świeczniku uciekają się do tak ostentacyjnych sposobów. Po prawej: Dzisiejsi przywódcy ubierają się w sposób nie zwracający uwagi, by swoim podwładnym dać do zrozumienia, że są skromnymi ,,sługami ludu", ale jednocześnie nadając swoim wystąpieniom pełną przepychu oprawę, dbają o to, by było jasne, że nie są ,,sługami ludu". 106 Ludzkie zoo Te ekstremalne środki są skutkiem nacisków superplemienia. W mniejszym, prostszym układzie dystans od szczytu do dołu „porządku dziobania" nie jest aż tak wielki. Kontrast zaś między mieszkającymi w tekturowych pudłach kloszardami a milionerami w ich luksusowych domach jest tak ogromny, że dążenie do osiągnięcia wysokiej pozycji społecznej pochłania niemało ofiar. Tak wielu jest na dnie, a tak nieliczni są na szczycie, że zawsze ktoś szuka zemsty za to, co uważa za wyzysk i ucisk. Ci ludzie mają tylko dwie możliwości. Pierwsza to wybuchnąć i niszczyć innych albo siebie. I druga — znaleźć jakąś drogę ucieczki rzeczywistej albo wyimaginowanej. O dziwo, ucieczka rzeczywista należy do rzadkości. Niewiele osób jest skłonnych całkowicie opuścić znajome środowisko, jeśli nawet zostały przez nie źle potraktowane. ^m bardziej szare i nudne staje się życie, tym bardziej ludzie Są zbyt głęboko uwarunkowane życiem w miejskim stresie, potrzebują odmiany w postaci a ucieczka do jakiejś zapadłej dziury wydaje się mało ™flkich uroczystości. J J r J Największe w skali światowej atrakcyjna. Zamiast tego, tkwiąc mocno w swojskim śro- karnawały i festiwale odbywają ... ,.,,..,. się w miastach, gdzie stanowią dowisku, poszukują złudzenia ucieczki. najbardziej uderzający kontrast Istnieje kilka rodzajów takich iluzorycznych ucieczek, w stosunku do codzienności. Zawsze popularne i zawsze zakazane były tak zwane marzenia chemiczne. Od tysięcy lat branie narkotyków jako próba ucieczki od ciężarów i napięć życia w mieście było rzeczą zwyczajną. Niestety, te najsilniejsze narkotyki stanowią poważne zagrożenie zdrowia i jako takie nigdy nie zostały zaakceptowane. Mimo to w wielu społeczeństwach stały się popularnym wsparciem, do którego uciekają się ludzie znękani ciężkim dniem i koszmarną nocą. Pozostali zawsze jeszcze mają znacznie bardziej niewinną alternatywę w postaci fantazjowania. Dzięki powieściom, filmom i programom telewizyjnym przeżywają fantastyczne przygody. Jeśli sami nie mogą odbyć podróży w osiemdziesiąt dni dookoła świata, to przynajmniej mogą patrzyć, jak robi to kto inny, i utożsamiać się z nim najlepiej, jak tylko potrafią. Inni szukają bardziej aktywnych i twórczych rekompensat wobec ogarniającego ich uczucia znużenia i przygnębienia. Oddają się na przykład różnym pasjom dla dorosłych, takim jak: sport, hobby czy rozmaite gry, a także celebrowanie dorocznych uroczystości, w rodzaju karnawałów, festiwali i innych form zabawy. Czasem też podejmują działania związane ze świadomym ryzykiem, jak uprawianie hazardu czy inne niebezpieczne przedsięwzięcia. Wreszcie sięgają po najróżniejsze nowinki w postaci dziwnych kultów, mód 108 V / / '*? S i?? *'-"'. » ;V*; ._- i ¦yf* #. I^^???'? :« &?. Ludzkie zoo i barbarzyńskich występków. Na wszystkie sposoby szukają zapomnienia, ucieczki od bólu i dręczącego napięcia w miejskim kotle, w którym żyją — od ludzkiego zoo. Pomimo oczywistych niedogodności życia w warunkach tak nienaturalnych dla „plemiennego" gatunku, jaki reprezentuje człowiek, ludzie tkwią w miastach, które z każdym rokiem stają się większe. Los Angeles na przykład rozrosło się do rozmiarów równych połowie Belgii. Z tego wynika, że życie w mieście musi mieć jakieś powaby silnie oddziałujące na ludzkie zwierzę, i nawet nietrudno zgadnąć, o jakie powaby chodzi. Otóż te same warunki, które sprawiają mieszkańcowi miasta tyle kłopotów, kryją w sobie zarazem szczególne rekompensaty. Niszcząc spokojną plemienną egzystencję małej osady, życie w nowoczesnym mieście uwalnia jednostkę od ograniczeń tradycji i zapewnia dostęp do innowacji na wielką skalę. Nowość, która w małej wiosce wydawałaby się nie na miejscu, w pobudzającej atmosferze wielkiego miasta jest czymś właściwym i oczywistym. Tu mogą rozkwitać: wynalazczość, nauka i sztuka. Problem na przyszłość polega na tym, żeby utrzymując tę cenną stronę życia w mieście, maksymalnie wyeliminować z niego niebezpieczeństwo. A w tym celu ośrodki miejskie powinny stać się w takim stopniu pobudzające i atrakcyjne, by wywoływać reakcję twórczą, a nie destrukcyjną. Architektura zawierająca w sobie element zabawnej indywidualności podnieca ludzi, tak samo jak architektura nużąco użytkowa — powtarzająca się i łatwa do przewidzenia — działa na nich ogłupiająco. Handel, idealny sługa miasta, zbyt często staje się jego panem. Idąc ulicami nowoczesnej metropolii nieraz wyczuwamy wśród jej gładkich, ponurych murów atmosferę monotonnej szarzyzny. Szalone, ekstrawaganckie pomysły projektantów rzadko kiedy przybierają postać z cegieł i zaprawy. Niezwykła i prowokująca architektura stanowi w mieście szczególną rzadkość. Nie chodzi o to, byśmy nie potrafili stworzyć pobudzającej do myślenia miejskiej scenerii. Przy projektowaniu wielkich wystaw czy ośrodków rekreacyjnych wyobraźnia przemawia pełnym głosem. Z jakichś względów jednak element luzu i zabawy rzadko kiedy znajduje dostęp do zwykłego miejskiego krajobrazu. Jeśli przypadkiem artysta ma szansę na to, by w środku miasta stworzyć budynki z rozmachem i fantazją, jak choćby Dom Hundertwassera w Wiedniu czy budynki Gaudiego w Barcelonie, ludzie przybywają tłumnie, by je oglądać, napawając się ich niezwykłością. Mimo takiej reakcji decydenci nie wyciągają wniosków z wpływu, jaki te projekty potrafią wywrzeć na człowieka. Kiedy młodzieżowe gangi spędzają godziny, pokrywając malunkami brudne mury swoich obskurnych gett i zamieniając je w wielkie, pełne kolorowych znaków i symboli 111 Jedne miasta są zaplanowane geometrycznie, inne organicznie. W nowoczesnej metropolii zaprojektowanej na planie kratki istnieje niewielkie poczucie charakteru lokalnego czy tożsamości terytorialnej. W miastach starszych, które rozwijały się organicznie, każdy róg ulicy ma charakter wyraźnie zindywidualizowany, a poczucie lokalności jest silniejsze, bardziej dostosowane do poczucia przynależności terytorialnej ludzi. ?^^??? ??L ? ¦ i Rozwój miasta nie musi koniecznie oznaczać utraty wymiaru ludzkiego. Nawet w tak ogromnym skupisku ludzkim, jakim jest dzisiejszy Kair, lokalne poczucie tożsamości nie zostało całkowicie zatracone. Teoretycznie mieszkaniec miasta może korzystać jednocześnie i z atrakcji życia wielkomiejskiego, i z dobrodziejstw pierwotnego poczucia przynależności do lokalnej grupy plemiennej. 113 Ludzkie zoo dzieła sztuki abstrakcyjnej, nikomu nie przyjdzie do głowy, że człowiek ma potrzebę ozdobienia swego świata pełną inwencji zabawną twórczością. Typowa reakcja to przypięcie autorom graffiti etykiety wandali i tęsknota za powrotem nudnej szarzyzny. A nie są to sprawy błahe. Jest bowiem rzeczą oczywistą, że warunki, w jakich żyjemy, mają kolosalny wpływ na nasze zachowanie. Jeżeli projektujemy miasta na modłę staroświeckich ogrodów zoologicznych, nie dziwmy się, że ich mieszkańcy spacerują apatycznie tam i z powrotem po klatkach swego ludzkiego zoo. Jeśli zaś zaprojektujemy nasze miasta jak egzotyczne parki zabaw, ich mieszkańcy zaprezentują zgoła inny typ zachowania. Nie ma powodu, by ludzkie zwierzę nie mogło z powodzeniem żyć w wielkich ośrodkach miejskich. Jeśli tylko będziemy pamiętali, że ewolucja nie miała czasu zmienić gatunku plemion myśliwskich, do którego wszyscy należymy, to będziemy umieli wykorzystać dobrodziejstwa elementów stymulujących, unikając przy tym szkodliwych napięć. Jeżeli — zamiast naginać ludzkie zwierzę do warunków życia w mieście — dostosujemy miasto do podstawowych cech natury ludzkiego zwierzęcia, nie powinniśmy mieć żadnych problemów. Takie postępowanie prowadzi do zapewnienia sobie bardziej satysfakcjonującej egzystencji plemiennej bez pozbawiania się uroków wielkiego miasta. Innymi słowy, oznacza życie w lokalnych niewielkich społecznościach, z ich niepowtarzalnym kolorytem i zarazem z dostępem do wielkich ośrodków stymulacji. Wymaga to jednak niemal całkowitej „restrukturyzacji" naszych miast. Rozrastały się one bowiem w sposób przypadkowy i teraz przypominają słonie, które próbują latać. Musimy więc w jakiś sposób zmienić te słonie w jumbo jęty. Jest to zadanie, które stoi przed dwudziestym pierwszym wiekiem, jeśli nie chcemy podzielić losów tak wielu cywilizacji, które zginęły przed nami. Spotkanie z jednym z dzisiejszych megamiast to doświadczenie działające jak wiadro zimnej wody. Na przykład wizyta w Kairze daje pojęcie o tym, w jak złym kierunku sytuacja może się rozwinąć i jednocześnie, jak można tego uniknąć. Obecny Kair to kipiąca masa piętnastu milionów mieszkańców. Do roku dwutysięcznego liczba ta ma wynieść około dwudziestu milionów, jako że codziennie przybywa temu miastu tysiąc mieszkańców. Już teraz korki uliczne trwają do wczesnych godzin rannych. Przyszłość rysuje się ponuro, mimo to jednak w tej kłębiącej się ludzkiej masie jeszcze ciągle można znaleźć lokalne społeczności mające własną specyficzną tożsamość. Większość architektury pozostała wprawdzie przyjazna człowiekowi, ale tam, gdzie powstają wielkie, bezduszne bloki, ludzie zaczynają zdradzać objawy rozpaczy. Pomimo dławiącego chaosu Kair w wielu starszych dzielnicach zdołał zachować 114 Ludzkie zoo atmosferę małych osiedli. Mogą być one ścieśnione, jedno przy drugim, ale każda z tych społeczności zachowuje jakoś plemienne poczucie przynależenia do niewielkiej cząstki ludzkiej działalności. Niewykluczone, że w efekcie przepadnie i ono i wtedy możemy być świadkami czegoś w rodzaju biblijnej plagi. Brzmi to zapewne bardzo dramatycznie, lepiej jednak nie lekceważyć faktów. Każdy bowiem gatunek, który rozmnoży się ponad pewną miarę, przechodzi siedem stadiów destrukcji: 1. Jednostki podlegają stresom psychicznym. 2. Stresy wywołują zaburzenia natury biologicznej. 3. Zaburzenia z kolei osłabiają naturalne mechanizmy obronne organizmu. 4. Osłabienie czyni ludzi coraz bardziej podatnymi na wszelkiego rodzaju infekcje. 5. Przeludnienie powoduje, że infekcje rozprzestrzeniają się jak ogień. 6. Infekcje rozrastają się do rozmiarów epidemii. 7. Epidemie dziesiątkują populacje. Najlepiej widać to na przykładzie lemingów w tak zwanym roku lemingów. Jeśli się zdarzy, że te małe gryzonie nadmiernie się rozmnożą, zaczynają cierpieć na choroby wywołane stresem i uciekać szaleńczo we wszystkich kierunkach. Nie popełniają one samobójstwa, jak głosi popularna wersja, tylko tak osłabiają mechanizmy obronne swoich organizmów, że w końcu padają na skutek różnych chorób wywołanych stresem. Mimo że nie osiągnęliśmy jeszcze kondycji lemingów, to jednak wyraźnie zmierzamy w tym kierunku. Mamy przedsmak tego przy każdej epidemii grypy. Ci, którzy już są niesprawni, osłabieni przez niewłaściwe warunki życia, pierwsi padają ofiarą nadciągającej fali wirusa. Dotychczas epidemie grypy zabiły więcej ludzi niż wszystkie wojny razem wzięte. Większość jednak z tych, co złapią grypę, jest w stanie ją przeżyć. Ale co będzie, kiedy w drodze mutacji powstanie choroba groźniejsza, bardziej wyniszczająca od zwykłego zaziębienia? Staniemy się wtedy świadkami upadku i zagłady naszych wielkich miast. Ze wszystkich scenariuszy końca świata ten jest najbardziej prawdopodobny. Żeby się przed nim ustrzec, musimy przede wszystkim zadbać o to, by nasze naturalne mechanizmy obronne nie uległy osłabieniu. A to oznacza maksymalne zredukowanie stresu wynikającego z życia w wielkich miastach. Obliczono, że do roku dwutysięcznego połowa ludzkości będzie mieszkała w miastach i że powstanie co najmniej dwadzieścia sześć megamiast o liczbie mieszkańców przekraczającej dziesięć milionów. Większość z nich znajdzie się w obrębie Trzeciego Świata. Czy staną się one ośrodkami ludzkiej wynalazczości i myśli twórczej, czy wylęgarniami śmiertelnych chorób i epidemii — pokaże przyszłość. Gigantyczne tereny zabaw albo wielkie miasta widma — wybór zależy od nas. 115 4 Biologia miłości XV. iedy nazwałem istoty ludzkie najbardziej seksualnymi przedstawicielami naczelnych, niektórzy uważali, że stroję sobie żarty. Nic bardziej mylnego. Po prostu informowałem o naukowym fakcie. Otóż w trakcie ewolucji stało się coś bardzo dziwnego z naszymi zachowaniami seksualnymi. Rozwinęliśmy mianowicie naszą seksualność na wiele nowych sposobów. Nie mam tu na myśli żadnych wariacji i ekscesów o charakterze kulturowym; w tej dziedzinie niektóre społeczeństwa wręcz obsesyjnie kultywują pewne szczególne formy wyrazu erotycznego. Myślę o podstawowych zmianach w biologii seksualnej, odnoszących się do wszystkich ludzi na całym świecie we wszystkich czasach. Wiele zwierząt ogranicza swoją aktywność seksualną do krótkiego okresu w roku. Podczas rui przejawiają wzmożony popęd, ale poza tym są całkowicie seksualnie obojętne. Poziom hormonów płciowych się obniża, przestają produkować jajeczka i spermę, często też tracą dodatkowe zewnętrzne oznaki płciowe i jaskrawe kolory, nabierając szarego, nieefektownego wyglądu. Ludzie przestali ograniczać swoją aktywność seksualną do krótkiego okresu godowego i mogą się kojarzyć w dowolnej porze roku. Organizm ludzki produkuje jajeczka i spermę bez przerwy w określonym cyklu, tak że czas niepłodności praktycznie nie istnieje. Nie zmieniamy się też w związku z tym fizycznie. Bywa, że na wiosnę młodemu mężczyźnie zaszumi w głowie, nie znaczy to jednak, że ma on za sobą coś w rodzaju seksualnego snu zimowego. Albo że jesienią wstąpi do klasztoru. U innych naczelnych nie występuje też przedłużony okres zalotów; jest to specjalność człowieka. Między momentem pierwszego spotkania mężczyzny z kobietą a zbliżeniem seksualnym istnieje wiele stadiów pośrednich. To prawda, że pewne społeczeństwa — z purytańskich czy innych względów — próbują zdławić tę naturalną ludzką skłonność, ilekroć jednak młodzi ludzie korzystają z dostatecznej swobody, prezentują typowe dla naszego gatunku przemyślne zaloty. Tego typu zachowania zdarzają się także w krajach, gdzie są surowo karane i bardzo ryzykowne dla zainteresowanych. Kochankowie, nawet zagrożeni śmiercią, potrafią się spotykać, szepcząc sobie czułe słówka i w ten sposób dając wyraz potężnym tęsknotom seksualnym, jakim podlega ludzkie zwierzę. 116 Biologia miłości Kiedy już młoda para zakończy zaloty i rozpocznie właściwe współżycie płciowe, widać wyraźnie, w jaki sposób rozwinęliśmy naszą seksualność. Otóż zamiast krótkiego, bezosobowego aktu, trwającego zaledwie osiem sekund i typowego na przykład dla pawianów, ludzka para podejmuje długotrwałe działania poprzedzające właściwą kopulację. Sam stosunek płciowy, jako ukoronowanie tych erotycznych igraszek, jest także znacznie dłuższy. Owszem, i my jesteśmy zdolni do szybkich „małpich" kopulacji, ale gdy mamy odpowiednią kondycję fizyczną i dostateczną intymność, nasze zbliżenia seksualne trwają co najmniej sto razy dłużej niż u małp. Największa zmiana, jeśli chodzi o zachowania seksualne, zaszła w ludzkiej samicy. Rozwinęła ona mianowicie swoją seksualność na cztery sposoby. Po pierwsze, w punkcie kulminacyjnym stosunku płciowego doznaje intensywnego orgazmu, czym różni się od innych naczelnych. Zaobserwowano, że samice niektórych gatunków przeżywają wprawdzie coś w rodzaju miniorgazmu, ale nie da się go porównać z wszechogarniającą potężną falą orgazmu kobiecego. Po drugie, samica ludzka przedłużyła swój okres płodności i gotowości płciowej na cały comiesięczny cykl menstruacyjny. Większość samic innych naczelnych ogranicza popęd do krótkiego okresu comiesięcznej owulacji. W pozostałych fazach cyklu albo są obojętne wobec samców, albo obojętne samcom. Samica ludzka jest zawsze gotowa do kopulacji, bez względu na to, czy może zostać zapłodniona, czy nie. A to znaczy, że prawie trzy czwarte jej naturalnej aktywności płciowej nie ma nic wspólnego z prokreacją. Po trzecie, ukryła czas owulacji. Samica ludzka nie tylko jest gotowa do kopulacji poza tym okresem, ale także nie ujawnia momentu, w którym jest zdolna do poczęcia. U innych naczelnych podczas owulacji występują widoczne obrzmienia w okolicach genitaliów, ale nawet u tych gatunków, u których takich oznak nie ma, widać wyraźną zmianę w zachowaniu czy w zapachu. U ludzkiej samicy tego rodzaju zmian nie dostrzeżono, na skutek czego ludzki samiec musi raz po raz powtarzać akt płciowy, by zapłodnić jej jajeczko, potwierdzając tym samym wzmożoną aktywność seksualną naszego gatunku. Po czwarte, samica ludzka jest gotowa kopulować nawet w ciąży, a także po przejściu menopauzy, w starszym wieku i jeszcze długo po utracie zdolności rozrodczych. Tego typu zachowań nie stwierdzono u żadnych innych naczelnych. Kochamy się częściej, intensywniej i dłużej niż jakakolwiek inna małpa. Jedynym gatunkiem, jaki można z nami porównywać pod względem apetytów seksualnych, są szympansy karłowate. 117 Biologia miłości \ Moje kontrowersyjne stwierdzenie, że jesteśmy najbardziej seksualni ze wszystkich naczelnych, było więc w pełni uzasadnione. Nie świadczy to zresztą o żadnej kulturowej dekadencji, ale o potężnej tendencji postępującej ewolucji. Ta specyfika z jednej strony dostarcza nam najbardziej wzniosłych momentów w życiu, z drugiej bywa przyczyną największych cierpień. Pruderia seksualna i purytanizm są zachowaniami nietypowymi dla naszego gatunku, odwrotnie niż zmysłowość i erotyzm. Ale skąd się one wzięły? Co nas w tak zasadniczy sposób zmieniło? Zanim spróbujemy odpowiedzieć na to pytanie, przyjrzyjmy się bliżej następstwu zachowań seksualnych u człowieka, od chwili kiedy chłopak poznaje dziewczynę do chwili pełnego seksualnego kontaktu. Jak się zaczyna intymność między młodymi ludźmi? Jakie są te pierwsze najważniejsze kroki, które doprowadzają młodych mężczyzn i kobiety do fizycznego zbliżenia? W każdej kulturze spotykamy się z podobnym problemem: jak dochodzi do tego, że chłopak poznaje dziewczynę? Tam, gdzie młodzi wiążą zachowania seksualne ze sprawami ekonomicznymi czy innymi, które z seksem nie mają nic wspólnego, pierwsze spotkania mogą mieć charakter bardzo sztuczny. Aranżowanie małżeństw dławi i eliminuje całą wstępną fazę zalotów. Młoda para zostaje oficjalnie połączona, podporządkowana pewnemu określonemu rytuałowi zaślubin i następnie pozostawiona, by w zaciszu małżeńskiej sypialni radziła sobie z własną seksualnością. Gdy nie ma obcej, sztucznej interwencji, młodzi ludzie zawsze znajdują jakiś sposób na to, by się poznać i znaleźć sobie odpowiedniego partnera. Może się to odbywać zupełnie przypadkowo w wyniku normalnego życia towarzyskiego albo na specjalnych „wybiegach". W tym drugim wypadku młodzi ludzie spotykają się w określonych szczególnie uczęszczanych miejscach, gdzie mają okazję się sobie przyjrzeć. Często odbywa się to pod pozorem innych działań, takich jak popijanie, jedzenie czy taniec. Przyjęcia, potańcówki i inne wydarzenia towarzyskie są organizowane głównie po to, by pomóc młodym ludziom w przełamaniu pierwszej nieśmiałości. Naturalnie osoby zainteresowane zawsze starają się stworzyć pozory, udawać, że chodzi o wszystko, tylko nie o zaloty. Ten dość przejrzysty wybieg ma służyć ukryciu porażki, w razie nienawią-zania kontaktu uczuciowego. W sytuacjach bardziej bezpośrednich pomija się takie względy. Na przykład w biurach matrymonialnych czy w barach dla samotnych na Zachodzie nikt nawet nie stara się 118 Biologia miłości ukryć celów, jakie go tu sprowadziły. Gdy się próba nie powiedzie, trudno to jednak ukryć i zawsze trzeba się liczyć z przykrością. Bywają także mniej wyreżyserowane spotkania, gdzie łatwiej uniknąć niemiłego doświadczenia. Otóż w krajach śródziemnomorskich istnieje miła tradycja — której sprzyja łagodny klimat — spacerowania po głównych ulicach miast i nadmorskich bulwarach, co umożliwia młodym ludziom wzajemne przyglądanie się sobie, a nawet nawiązywanie wstępnych kontaktów. Dla najmłodszych nastolatków jest to początek długotrwałego procesu wybierania partnera, procesu, w którym zdarzają się falstarty i błędy, z jednej strony bowiem brak doświadczenia i pewności siebie wpływa na nich hamująco, z drugiej zaś narastające napięcie seksualne stanowi potężną siłę napędową. Jednym z największych problemów, wobec których stają młode pary, jest sprawa wyrwania się z dotychczasowych dziecięcych grup, do których każde z nich należało. Do tej pory chłopcy bawili się z chłopcami, a dziewczęta z dziewczętami. Teraz nowa więź między chłopakiem a dziewczyną sprawia, że czują się oni jak gdyby nielojalni wobec swoich towarzyszy zabaw. Co gorsza, członkowie takiej grupy często przeciwstawiają się tym nowym kontaktom, widząc w nich instynktownie koniec pewnego etapu. Grupa dziecięca jest zagrożona rozpadem, przed czym broni się na wszelkie możliwe sposoby. W trakcie łączenia się w pary niepewni partnerzy przechodzą we wzajemnych stosunkach kruche stadium, w którym przeżywając coraz to bardziej intymne momenty, raz po raz powracają do swoich jednopłciowych „plemion", by donieść, co się wydarzyło. Mimo starannie kradzionych chwil prywatności w nowych heteroseksualnych związkach nie mogą się oprzeć potrzebie dzielenia nowych doświadczeń ze starym „gangiem". Następnie, w miarę jak więź w parach się zacieśnia, a więź z grupą młodzieżową słabnie, nieuchronnie nadchodzi chwila, w której młodzi tracą chęć dzielenia się z innymi swoimi osobistymi przeżyciami. W związku dwojga kochanków zaczyna się faza wyłączności. Od tego momentu para zaczyna spędzać coraz więcej czasu na osobności. Jest to okres wymiany informacji, kiedy partnerzy sprawdzają, ile mają ze sobą wspólnego. Do osiągnięcia tego stadium niezbędne jest jednak odpowiednio silne wzajemne zainteresowanie seksualne. Pociąg płciowy przestaje być najważniejszą sprawą. To, co się teraz dzieje, jest czymś znacznie więcej niż tylko aktem seksualnym, jest formowaniem się związku dwojga ludzi. Jeśli ma on przetrwać, partnerzy muszą być pewni, że nie tylko mogą z powodzeniem współżyć seksualnie, ale także razem spędzać dnie i noce, tygodnie i miesiące, lata, a nawet dziesięciolecia wspólnego wychowywania potomstwa. Takiego 119 ??\ 4 4 ? ¦ Młodzi dorośli oddziałują na siebie nawzajem bardzo silnie zaznaczonymi cechami płciowymi. Mężczyźni wyróżniają się szerszymi ramionami, bardziej muskularnym ciałem i grubszym głosem; kobiety szerszymi biodrami i bardziej zaokrąglonymi pośladkami. Odpowiednikiem pary półkul, jaką stanowią pośladki, są zaokrąglone piersi. Wydatne czerwone wargi to jakby powtórzenie genitaliów. 121 Biologia miłości kroku nie należy robić lekkomyślnie, zwłaszcza że w większości wypadków zaloty trwają u ludzi bardzo długo. Jak się więc cały ten proces zaczyna? Jakie sygnały wysyła osobnik, żeby wzbudzić zainteresowanie przedstawiciela płci przeciwnej? U wielu ssaków takim pierwszym sygnałem jest zapach. Kiedy spotykają się dwa psy, przede wszystkim zaczynają się obwąchiwać. Po zapachu poznają nawzajem swoją kondycję seksualną. U ludzi zapach ciała jest również ważny, ale to sprawa dalsza. Na samym początku są sygnały wizualne. Wiąże się z tym pewien problem wynikający z naszej unikatowej postawy pionowej. Sygnały wizualne wysyłane przez samice innych naczelnych pochodzą bowiem głównie z tylnej części ciała. Kiedy samica jest w okresie rui, w okolicach jej genitaliów występują widoczne z daleka obrzęki albo wydaje ona specjalny zapach. Te potężne sygnały działają jak magnes na samce, które się zbliżają, by dokładniej zbadać sprawę. Jeżeli samiec osiągnie właściwy stopień podniecenia, wspina się na samicę od tyłu i pokrywają w pozycji stojącej — na czterech łapach. W ten sam sposób musieli załatwiać te rzeczy nasi praojcowie, zanim przyjęli pozycję pionową i stali się istotami dwunożnymi. Gdy bowiem stanęliśmy na dwóch nogach, nastąpiły dwie ważne zmiany. Po pierwsze musiała się zmienić nasza tylna część ciała, ponieważ potrzebowaliśmy silniejszych mięśni pośladków, by nas utrzymywały w pozycji pionowej. Te nowe mięśnie w miarę narastania tworzyły wybrzuszenia, które dziś wyróżniają nas spośród innych małp: zaokrąglone pośladki. To one właśnie stały się pierwszymi kobiecymi sygnałami seksualnymi. Niestety, gdy ludzkie osobniki, męski i żeński, się do siebie zbliżały, pośladki były niewidoczne. Nowa pozycja pionowa, której zawdzięczamy ów pierwszy sygnał, sprawiła również, że stał się on niewidoczny. Powstała więc potrzeba zwiększenia atrakcyjności wyeksponowanego przodu. I tak oto ludzka samica została wyposażona w imitację pośladków — podobnie jak u samic innych naczelnych, w okresie karmienia małych powstawały na jej klatce piersiowej wzgórki, które jednak po ustaniu laktacji zanikały. Zadaniem ewolucji stało się utrzymanie tych wzgórków. Gdyby się bowiem udało utrzymać je, a do tego jeszcze powiększyć tak, że nabrałyby kształtu dwóch półkul, samica ludzka mogłaby nadawać swoje sygnały seksualne zarówno przednią, jak i tylną częścią ciała. A zatem kobiece piersi rozwinęły się w drodze ewolucji po prostu jako imitacja pośladków. Potwierdzenie tej idei można znaleźć w ich budowie. Otóż większa część 122 Biologia miłości (mniej więcej dwie trzecie) masy piersi to tkanka tłuszczowa nie biorąca udziału w produkcji mleka. Część odpowiedzialna za karmienie dziecka, czyli gruczoły mleczne, to zaledwie jedna trzecia piersi. Innymi słowy, te zaokrąglone parzyste kształty zdobiące kobietę z przodu w znacznie większym stopniu służą oddziaływaniu seksualnemu na mężczyznę niż karmieniu potomstwa. Na marginesie warto dodać, że kobiety o małych piersiach nierzadko bywają lepsze i wydajniejsze w karmieniu dzieci niż kobiety o dużych piersiach. Ciężka pierś bowiem często zatyka ssące niemowlę. Piersi osiągają swoje maksymalne rozmiary w okresie dojrzewania płciowego nastolatki, w czasie najkorzystniejszym do wysyłania sygnałów seksualnych. Potem opadają nieco, ale jeszcze przez wiele lat pozostają pełne — aż do starszego wieku, kiedy to tracą swój zaokrąglony kształt i stają się obwisłe. Jako drugorzędna cecha płciowa, piersi wysyłają sygnały przez cały okres aktywności płciowej kobiety, czyli od pierwszej miesiączki do menopauzy. Tak więc główna oznaka płciowa samicy naszego gatunku składa się z parzystych cielesnych półkul. Dodatkowo jeszcze te oznaki są wzmacniane przez ogólną krągłość kształtów ciała dorosłej kobiety. Można to powiedzieć zwłaszcza o ramionach i kolanach, które nawiązują do półkul pośladków i piersi. W okresie zalotów kobiety często eksponują te cztery elementy swego ciała, umożliwiając oglądanie ich zainteresowanemu mężczyźnie. W świecie zachodnim przywołuje się na pomoc ubranie, które pomaga w podkreślaniu tych cech. Śmiałość seksualna podyktowała wiele trendów mody nastawionej na eksponowanie krągłości ciała kobiecego, jak suknie z obnażonymi ramionami, głębokie dekolty ukazujące część piersi czy krótkie spódnice odsłaniające kolana. Same pośladki -- ta pierwotna oznaka, której odbiciem są wszystkie inne — stanowią zbyt silny sygnał i w normalnych warunkach pozostają zakryte, z wyjątkiem plaży. Stopień obnażenia ciała jest różny w zależności od nastroju i kondycji kobiety. Ostatnie badania kobiet występujących w klubach nocnych przyniosły prawdziwe rewelacje. Okazało się mianowicie, że zupełnie nieświadomie bardziej obnażały ciało dokładnie w okresie owulacji. Wyszło to na jaw dopiero po zebraniu i przeanalizowaniu informacji o ich cyklach menstruacyjnych. Same kobiety naturalnie nie wiązały stopnia obnażania się ze swoimi uwarunkowaniami fizjologicznymi. Dowodzi to, jak bardzo pierwotne i nieświadome potrafi być zachowanie seksualne człowieka. 123 Biologia miłości Podobne różnice, jeśli chodzi o eksponowanie ciała, występują nie tylko między poszczególnymi osobnikami, ale także między całymi kulturami. W świecie zachodnim w bieżącym wieku stopień odsłaniania nóg związany z długością noszonych przez kobiety spódnic zmieniał się z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Był on znaczny na przykład w latach dwudziestych i sześćdziesiątych — w okresie ożywienia gospodarczego — a mniejszy w latach trzydziestych i siedemdziesiątych — w czasach recesji. Pogodny nastrój mający swe źródło w dostatku zachęca kobiety do śmiałego odsłaniania nóg; ponura atmosfera towarzysząca recesji onieśmiela i skłania do ukrywania się. I tu znów zmiany są zupełnie nieświadome; kobietom wydaje się, że jedynie „idą z duchem czasu". Siłą napędową tych tendencji nie są jednak pomysły projektantów mody, lecz ludzka seksualność. Jeśli zaś chodzi o kobiece genitalia, to dzięki pionowej postawie są one również w znacznym stopniu ukryte. U małp okolice narządów płciowych, wyraźnie widoczne od tyłu, mogą działać jako mocny sygnał seksualny. Inaczej jest z samicami ludzkimi. I tu znów pojawiła się potrzeba czegoś zastępczego, jakiejś mimikry, by sygnał wysyłany przez kobiece genitalia do zainteresowanego mężczyzny był bardziej czytelny, a przede wszystkim widoczny. Tym czymś są kobiece wargi. W przeciwieństwie do wąskich warg innych naczelnych, samica ludzka (i w mniejszym stopniu samiec) ma wargi wywinięte. Gdy na nie patrzymy, w efekcie widzimy częściowo wnętrze jamy ustnej, tyle że wywinięte na zewnątrz. Kształt i kolor tych wywiniętych warg powstały w drodze ewolucji jako naśladownictwo warg sromowych kobiety, ukrytych teraz między jej nogami. Jakby na podkreślenie tej mimikry, owe powstałe w drodze ewolucji specyficznie ludzkie wargi w chwilach podniecenia seksualnego wzbierają krwią, w wyniku czego stają się wydatniejsze i czerwieńsze, dokładnie tak jak ukryte wargi sromowe. By ten efekt zwiększyć, wiele kobiet, już od czasów starożytnego Egiptu, dodatkowo jeszcze maluje usta na czerwono. Ostatnimi laty chirurdzy plastyczni w Europie i Stanach Zjednoczonych stosują nowe techniki sztucznego powiększania kobiecych warg tak, by im na stałe nadać pociągający seksualnie kształt. Jedni wszczepiają implanty z kolagenu lub silikonu, inni po prostu chirurgicznie zwiększają stopień wywinięcia ust. Tym zabiegom, w wyniku których powstaje „paryska buzia w ciup" czy „wargi użądlone przez pszczołę", od dawna 124 Biologia miłości poddają się różne znane aktorki i modelki, aby sprostać wymaganiom stawianym im przez role. Oprócz tej automimikry samica ludzka sygnalizuje zdolność reprodukcyjną całą swoją dojrzałą figurą. W okresie dojrzewania jej kanciaste dziewczęce kształty wyraźnie się zaokrąglają. Piersi stają się pełniejsze, biodra szersze, uwidacznia się talia. Ta nowa naznaczona seksem sylwetka kobieca kontrastuje z figurą dojrzewającego mężczyzny, którego ramiona i klatka piersiowa stają się coraz szersze, a ręce bardziej muskularne. Tę różnicę podkreśla dodatkowo budowa tkanek dojrzałych osobników. Kobiece ciało ma niemal dwukrotnie więcej tłuszczu niż męskie. A ściślej: przeciętne kobiece ciało zawiera dwadzieścia osiem procent tłuszczu, podczas gdy męskie zaledwie piętnaście. Przedstawiciele obu płci potwierdzają swoją dojrzałość kępami włosów pod pachami i w okolicach genitaliów. Z odległości mogą one służyć jako wizualne dowody dojrzałości płciowej, w rzeczywistości jednak w bardziej zaawansowanych stadiach zalotów pomagają w wysyłaniu sygnałów zapachowych. Istnieje bowiem w skórze wiele gruczołów produkujących zapachy seksualne, które wnikają we włosy w okolicach pach i genitaliów. Taki zapach, bijący od czystego ciała, ma walor erotyczny, lecz pod warstwami ubrania szybko traci świeżość. Z tego powodu tak popularne są dziś dezodoranty i środki przeciwpotowe, lepiej bowiem nie mieć wcale zapachu, niż mieć zapach nieświeży. Dojrzałość męska manifestuje się dodatkowo grubszym głosem i owłosieniem twarzy. Nawet usunięty przez golenie zarost bywa widoczny jako szorstkie i nieco ciemniejsze miejsca na skórze. Także męska żuchwa jest masywniejsza, bardziej wystająca i dłuższa od kobiecej. Istnieje wiele innych pomniejszych cech odróżniających młodego mężczyznę od młodej kobiety. Ogólnie rzecz biorąc, męskie ciało jest bardziej muskularne, o większych dłoniach i stopach, bardziej też owłosione. Ciało kobiece — miększe i gładsze w dotyku. Gładkość skóry stanowi bardzo silny sygnał erotyczny naszego gatunku. Kiedy przeprowadzano badania nad seksapilem w dwustu różnych kulturach, okazało się, że czysta skóra znalazła się na czołowym miejscu wśród cech pozytywnych. Brud, brzydka cera, wypryski i inne defekty skóry zostały ogólnie uznane za cechy niepożądane w kontekście seksualnym. (O ironio, trądzik młodzieńczy, powszechnie uważany za nieatrakcyjny 125 Biologia miłości seksualnie, świadczy o wysokim poziomie hormonów płciowych i znacznym popędzie płciowym). Te reakcje na stan skóry mają niewątpliwy związek z unikaniem chorób przez pierwotnych ludzi. Ujmując to w kategoriach ewolucyjnych: młody osobnik poszukujący partnera trzyma się z daleka od przedstawiciela płci przeciwnej, który może być nosicielem poważnej choroby. Ten wrodzony odruch nie jest jednak wystarczająco „czuły", by odróżniać poważne schorzenia skóry od całkiem banalnych. Preferowanie czystych i pozbawionych wad partnerów świadczy o unikaniu ryzyka w obrębie naszego gatunku. (Cały nowoczesny przemysł kosmetyczny opiera się na tym odwiecznym mechanizmie biologicznym). Wracając do cech różniących przedstawicieli dwóch płci: nawet tam, gdzie nie ma 126 Biologia miłości biologicznych kontrastów między płciami, tworzymy je kulturowo. Nasze ubranie, ozdoby, specyficzne, mające charakter lokalny dekoracje skóry — wszystko to podkreśla różnice wizualne między przedstawicielami przeciwnych płci. Odnosi się to przede wszystkim do włosów na głowie, które — o dziwo — nie wykazują żadnych płciowych różnic biologicznych w okresie dojrzewania. Nie strzyżone, osiągają znaczną długość zarówno u młodych mężczyzn, jak i u kobiet. Żadna małpa nie może się poszczycić tą osobliwą cechą, która bez wątpienia stała się jednym z pierwotnych znaków rozpoznawczych całego gatunku, określających naszych przodków jako nowy typ zwierzęcia. Jeśli chodzi o ciało, staliśmy się nagimi małpami, nasze głowy jednak świadczą o tym, że staliśmy się zarazem małpami długowłosymi. Włosy ludzkie, nie strzyżone, sięgałyby u dorosłych osobników do pasa. Rosną przez sześć lat do długości około stu centymetrów, po czym zaczynają wypadać. W niewielu kulturach pozostawia się takie „plerezy" w stanie nie tkniętym. Niemal wszędzie modyfikuje się je i zamienia w jeszcze jedną oznakę płci. Tak więc wyposażeni we wszystkie biologiczne cechy płciowe i upiększeni zgodnie z lokalnym zwyczajem, stajemy naprzeciwko siebie. Przyglądamy się sobie z pewnej odległości i zastanawiamy nad pierwszym ruchem. Procedura, z drobnymi różnicami w tę czy w inną stronę, jest zawsze z grubsza taka sama. Najpierw patrzymy. Potem oceniamy atrakcyjność zewnętrzną młodych przedstawicieli płci przeciwnej. Kiedy już dokonamy wyboru, obmyślamy sposoby nawiązania kontaktu wzrokowego. Gapienie się na nieznajomych jest z reguły uważane za coś niewłaściwego, więc musimy przełamać tę barierę. Z miłym uśmiechem i spojrzeniem nieco dłuższym niż zwykle sygnalizujemy zainteresowanie seksualne. 127 Biologia miłości Mimo że faza zalotów przybiera różne formy w różnych rejonach świata, schemat ogólny pozostaje najczęściej niezmienny — poczynając od pierwszego kontaktu wzrokowego, a na kontakcie genitaliów kończąc. Ilustracje pokazują sześć typowych stadiów: • wzajemne spojrzenia, • prosty kontakt cielesny — położenie ręki na ramieniu, • bliski kontakt ciała z ciałem — objęcie, • kontakt usta—usta — pocałunek, % kontakt intymny — ręka błądzi po ciele, • usta błądzą po ciele. 128 Biologia miłości 129 Biologia miłości Gdy nasz uśmiech zostanie odwzajemniony, robimy następny krok — nawiązujemy kontakt słowny. Wymieniamy kilka nic nie znaczących uwag. Wykonujemy drobne nieistotne czynności, które można z tą drugą osobą dzielić, i jednocześnie sprawdzamy jej głos, akcent, dialekt, tonację, żywość, wesołość i ciekawość. W tym stadium łatwo zerwać znajomość. Jeśli w wyniku wstępnej pogawędki okaże się, że niewiele mamy z partnerem wspólnego, możemy bez trudu, nie urażając niczyich uczuć, zrezygnować ze znajomości. Jednym ze sposobów sprawdzenia, jak nasz nowy znajomy na nas reaguje, jest przedłużanie spojrzeń z bliska. W tym wczesnym okresie zalotów oczy przekazują bardzo ważne sygnały. Jeśli patrzymy z odpowiednio bliskiej odległości, bez trudu możemy zobaczyć, w jakim stopniu rozszerzają się źrenice drugiej osoby, kiedy na nas patrzy. A ponieważ źrenice rozszerzają się bardziej, gdy patrzymy na coś miłego, możemy się łatwo przekonać, czy się podobamy, czy nie. Kiedy zobaczymy u naszego partnera duże, ciemne źrenice, możemy być spokojni, że kolejny etap zalotów zostanie uwieńczony sukcesem. Jeśli zaś — przeciwnie — skurczą się one do rozmiarów łebka od szpilki, dajmy sobie spokój. A źrenice nie kłamią, ponieważ nie mamy nad nimi żadnej kontroli. Zwykle nasza reakcja jest nieświadoma. Po prostu czujemy, że się podobamy lub nie, nie bardzo rozumiejąc dlaczego. Nic więc dziwnego, że młodzi kochankowie tyle czasu spędzają, patrząc sobie w oczy i szepcząc czułe słowa. Następny etap wymaga przekroczenia bardzo istotnego progu, jakim jest fizyczny kontakt. Początkowo często nadajemy mu pozory przypadkowego zetknięcia lub swoistej pomocy. Takim klasycznym przykładem „strategii pierwszego dotyku" jest podanie ręki przy pokonywaniu jakiejś przeszkody. Może to być także przedłużony uścisk dłoni. Wreszcie, kiedy już para się zdecyduje na wspólne spędzenie czasu, trzymanie się za ręce jest najwcześniejszą i najbardziej niewinną formą kontaktu fizycznego. Większa poufałość to na przykład objęcie za ramię. Zbliża ono ciała partnerów i umożliwia całkiem jeszcze skromne zetknięcie się bokami. Kolejny, intymniejszy, krok to objęcie w talii. Po nim następuje już właściwe obejmowanie się, któremu zwykle towarzyszy w większości kultur pocałunek w usta. W niektórych kręgach, gdzie publiczne całowanie się stanowi tabu, do tego etapu dochodzi znacznie później. Ale i tam w bardziej intymnych chwilach pary pozwalają sobie na takie zbliżenia. 130 Biologia miłości Następna faza to dotykanie ręką głowy partnera. Kontakt ten może się wydawać bardzo niewinny, ale w rzeczywistości wcale taki nie jest. Przeciwnie, oznacza on szczególny rodzaj intymności. Głowa, jako siedlisko bardzo ważnych organów zmysłów, jest silnie strzeżoną częścią ciała. Dlatego też zanim dopuścimy nowego partnera do pieszczot w obrębie twarzy, musimy mieć do niego pełne zaufanie. Potem pozwalamy jego rękom na poznawanie całego naszego ciała. Ta eksploracja jest pierwszym sygnałem, że między dwojgiem ludzi zaczyna powstawać głębokie zainteresowanie seksualne. Wszystkie poprzednie stadia zalotów można od biedy upozorować zwykłymi zachowaniami o charakterze towarzyskim, bez żadnych seksualnych podtekstów, gdy jednak gra rąk wkracza w intymniejsze rejony ciała, trzeba odrzucić wszelkie pozory. Teraz, gdy jedno z partnerów chce zahamować dalszy rozwój poufałości, z reguły dochodzi do nieporozumień. Każdy mężczyzna, który zbyt szybko dąży do osiągnięcia tego stadium znajomości, jak podrywacz biurowy czy zalotnik wykorzystujący wszelkiego rodzaju spotkania towarzyskie, może się narazić albo na upokarzającą odmowę, albo na zarzut molestowania seksualnego. Po tym stadium następuje już tylko całkowicie intymny kontakt młodych kochanków, polegający na dotykaniu piersi ręką lub ustami, dotykaniu ręką genitaliów i wreszcie kontakt genitalia-genitalia. Do tej fazy dochodzi zwykle, kiedy partnerzy po dłuższym okresie zalotów decydują się utworzyć parę. Prowadzi ona nieuchronnie do kopulacji. Przedstawiona tu przeze mnie sekwencja poszczególnych stopni zalotów jest oczywistym uproszczeniem, gdybyśmy jednak zbadali odpowiednio dużą liczbę osób, a potem uzyskane dane uśrednili, okazałoby się, że ostateczny wynik niewiele się różni od tego, co tu zaprezentowałem. Kiedy jesteśmy zakochani, uważamy tę sytuację za jedyną i niepowtarzalną, podczas gdy w rzeczywistości łatwo przewidzieć nasze zachowania aż do najmniejszego gestu czy spojrzenia. Na przykład filmy o młodych parach, nakręcone w skrajnie różnych kulturach i miejscach świata, w tej szczególnej fazie ludzkiego życia wykazują znaczne podobieństwa. Nieśmiałe uśmiechy i powłóczyste spojrzenia dziewczyny, wychylenie ciała chłopaka do przodu, gdy zadaje jej pytanie, i jego „zgrywanie się" przed nią — te i setki innych ulotnych zachowań to uniwersalne elementy ludzkich zalotów. Zrozumiałe mimo barier językowych i klasowych, sprowadzają się do tego samego rytuału towarzyszącego tworzeniu się par. Zaletą stopniowo narastającego procesu jest możliwość wycofania się przez jedną ze stron, zanim sprawy zajdą za daleko. W każdym bowiem stadium partnerzy dowiadują 131 Biologia miłości się o sobie czegoś nowego, przekonując się po trochu, jak bardzo do siebie pasują (czy też nie pasują). Pod tym względem łączenie się w pary u ludzi przypomina ten sam proces u innych gatunków. W bardziej zaawansowanych stadiach intymności, kiedy zaloty dojdą już do fazy przedkopulacyjnej, pojawiają się dodatkowe czynniki. I chociaż w dalszym ciągu partnerzy wzajemnie się poznają, to jednak równie ważne staje się podniecenie seksualne. Pary bowiem obejmując się, „uczą się" swoich ciał i jednocześnie nieświadomie badają poziom pobudliwości fizjologicznej partnera. Teraz odbywają się cztery rzeczy naraz: partnerzy dowiadują się coraz więcej o sobie jako o indywidualnościach; podniecają się seksualnie; podniecają seksualnie jedno drugie; synchronizują swoje podniecenie. Dla naszego gatunku szczególnie ważna jest ta właśnie synchronizacja. A to dlatego, że rownoczesnośc orgazmów kobiecego i męskiego gwarantuje potężne wspólne doznanie emocjonalne, które z kolei zacieśnia wzajemną więź między partnerami. Ponadto im lepsza synchronizacja orgazmów, tym większa szansa na zapłodnienie. Nie zawsze jednak osiągnięcie tego podwójnego orgazmu jest łatwe. Na ogół młody mężczyzna wyprzedza partnerkę. Jest to dość powszechne, choć niegroźne, zwykle bowiem taki osobnik bywa zdolny do kilku ejakulacji w dość krótkim czasie, co daje kobiecie szansę na „dogonienie go". Starsi mężczyźni rzadko mają takie możliwości, rekompensują jednak ten brak dłuższym okresem przygotowywania się do orgazmu. W każdym wypadku kobieta może osiągnąć stan podniecenia wystarczający do tego, by stosunek był udany. Jaką formę przybiera to podniecenie? W jaki sposób zmienia się ciało mężczyzny i kobiety podczas stosunku płciowego? Otóż u przedstawicieli obu płci następuje coś, co można by nazwać zastojem w naczyniach krwionośnych. Zrozumiemy to najlepiej, jeśli wyobrazimy sobie ludzki układ krwionośny jako sieć dróg, na których powstał korek. Krew wpływa do niektórych naczyń znacznie szybciej, niż z nich wypływa. Chodzi tu o naczynia krwionośne na powierzchni skóry. Ulega ona zaczerwienieniu, a miękkie widoczne części ciała powiększają się i nabiegają krwią. Doznania spowodowane tymi zmianami mają charakter bardzo erotyczny. Cała powierzchnia ciała „płonie" i staje się szczególnie wrażliwa. Na klatce piersiowej może się pojawić silne zaczerwienienie, sutki doznają wzwodu. Nos nabrzmiewa. Podobnie dzieje się z uszami, które zdradzają wzmożoną wrażliwość na pieszczotę ust. U kobiet wargi — zarówno ust, jak i sromowe — również obrzmiewają i nabiegają krwią. Stopniowo też stają się coraz wrażliwsze na najlżejszy choćby dotyk. Piersi 132 Biologia miłości \ powiększają się — czasem nawet o dwadzieścia pięć procent swojej objętości. U mężczyzny także nabrzmiewają wargi, ale przede wszystkim powiększa się penis, który w miarę ukrwienia stopniowo twardnieje. Ludzki penis to bardzo dziwny organ. U innych naczelnych występuje tak zwany os penis — niewielka kość penisowa, dzięki której osobniki męskie osiągają szybko i łatwo erekcję. Gdy tylko zwierzę zaczyna być podniecone, kość penisowa „stawia" członek, doprowadzając go do stanu erekcji. U człowieka owa „kość penisowa" zanikła. Gdzieś w naszej ewolucyjnej przeszłości zgubiliśmy ów pożyteczny przyrząd umożliwiający szybkie osiągnięcie stanu gotowości seksualnej. Ta unikatowa cecha ludzka wydaje się elementem spowalniania aktu kopulacji. Otóż osobnik męski musi być bardzo podniecony seksualnie, żeby jego penis osiągnął erekcję wystarczającą do wprowadzenia go do pochwy. Jeśli zaś mężczyzna jest w stresie lub stan jego zdrowia nie jest dostatecznie dobry, osiągnięcie erekcji może być dla niego znacznie trudniejsze, niż gdyby miał ową „kość penisową", która by jak na zawołanie przy najlżejszym choćby bodźcu seksualnym uruchamiała cały mechanizm. Ów ewolucyjny „defekt" ma jednakowoż pewną poważną zaletę: zyskujemy mianowicie pewność, że osobniki męskie zdolne do kopulacji są jednocześnie zdrowe i silne fizycznie, a zatem dobrze przygotowane do przyszłego ojcostwa. W tym sensie bezkostny ludzki penis wykazuje bliski związek z ewolucją więzów między dwojgiem osobników różnej płci i ojcowskiej opieki. W pełnej erekcji członek mężczyzny jest także znacznie większy zarówno pod względem długości, jak i grubości od penisa małp człekokształtnych. (Penis goryla w stanie wzwodu ma tylko pięć centymetrów długości, u szympansa zaś przypomina cienką drzazgę). To powiększanie się rozmiarów penisa u człowieka ma niewątpliwy związek z przedłużonym procesem kopulacji i doprowadzaniem kobiety do takiego stanu podniecenia, by mogła osiągnąć głęboki, intensywny orgazm, jakiego nie doznają samice innych naczelnych. (Stosunek płciowy zarówno u szympansów, jak i u goryli trwa zaledwie piętnaście sekund). Nowoczesne „podręczniki seksu" rozpowszechniają dziwny mit, jakoby rozmiar ludzkiego penisa był nieistotny. Wersja ta ma zapewne służyć leczeniu kompleksów tych mężczyzn, którym taka lektura jest potrzebna. Gdyby tak było rzeczywiście, to czym wytłumaczyć fakt, że ewolucja wyposażyła samca ludzkiego w największego penisa — większego nawet niż u potężnego goryla — wśród wszystkich naczelnych? Odpowiedź jest prosta: większy penis to większa fizyczna podnieta dla ludzkiej samicy, chociaż nie podlega dyskusji, że bardzo kochany mężczyzna z małym penisem potrafi bardziej 133 Biologia miłości podniecić niż nie kochany z dużym. Przy równym zaangażowaniu uczuciowym przewaga dużego członka nad małym jest jednak niewątpliwa. Odpowiednik penisa u ludzkiego osobnika płci żeńskiej — łechtaczka, mały wyrostek cielesny znajdujący się tuż nad otworem genitaliów — w stanie podniecenia seksualnego także doznaje wzwodu. Jest ona obficie zaopatrzona w zakończenia nerwowe, dzięki czemu ruchy frykcyjne w znacznym stopniu przyczyniają się do wzmożenia stanu podniecenia kobiety. Tak bogato wyposażona w skomplikowane instrumenty seksualne para zaczyna oddawać się pieszczotom — lizaniu, ssaniu, głaskaniu, ściskaniu i innym karesom, które w końcu doprowadzają do podniecenia seksualnego graniczącego z całkowitym zapamiętaniem. Zamiast — jak u większości naczelnych — pospiesznego krycia, wytrysku i natychmiastowego wycofania się, ludzcy kochankowie splatają się jedno z drugim, wiją i pojękują w poczuciu celowo przedłużanej rozkoszy. Świadomość, że jest to przyjemność wspólna o znacznym stopniu natężenia, służy wzmocnieniu więzi między partnerami. W ten sposób — obok zwiększenia szans na zapłodnienie — zwiększa ona szanse powodzenia w wychowywaniu potomstwa. Troska ojcowska wspierająca obowiązkową opiekę macierzyńską odgrywa w życiu dziecka bardzo ważną rolę. Na początku kopulacyjnej fazy zbliżenia seksualnego dochodzi do przekroczenia zasadniczego progu — teraz dłuższy o osiem centymetrów niż w stanie spoczynku penis zostaje wprowadzony do pochwy. Jednocześnie pochwa wydłuża się i rozszerza. Stan podniecenia seksualnego wzmaga także wydzielanie się płynów, które zapewniają smarowanie genitaliów, ułatwiając i zwiększając skuteczność ruchów frykcyjnych. W tym samym czasie wzrasta u kochanków ciśnienie krwi, powodując przyspieszony puls i oddychanie. W miarę zbliżania się orgazmu serce bije dwa razy szybciej niż normalnie. Ciśnienie też wzrasta dwukrotnie, ciało poci się obficie, a oddech staje się coraz głośniejszy i trudniejszy, jakby kochankowie brali udział w forsownym wyścigu. W chwili orgazmu kobiety dochodzi do rytmicznych skurczów pochwy w odstępach ośmiu dziesiątych sekundy. Podczas wytrysku skurcze penisa wydalającego spermę odbywają się dokładnie w tym samym tempie. Oznacza to, że jednoczesny orgazm może być zsynchronizowany zadziwiająco precyzyjnie, przyczyniając się do powstania silnego psychicznego poczucia jedności kochającej się pary. Na tym więc polega wzorzec seksualny naszego gatunku. Kiedy mówimy o dwojgu ludziach, że „się kochają", ani trochę się nie mylimy. Żywiołowość naszego erotycznego 134 Biologia miłości zachowania służy dobrze temu, co nas czeka, a mianowicie najdłuższemu — ze znanych w całym świecie zwierząt — procesowi wychowywania potomstwa. Skoro więc więź między partnerami jest tak ważna dla gatunku ludzkiego, to nieuchronnie nasuwa się pytanie: dlaczego ta więź tak często się rwie? Dlaczego jest tak wiele trójkątów, zdrad, separacji i rozwodów? Dlaczego ludzkie dorosłe osobniki nie są zaprogramowane do stałego monogamicznego życia w parach? Jeśli potrzeba jest taka silna, to dlaczego więź jest taka słaba? Skoro najważniejszą funkcją więzi pomiędzy dwojgiem partnerów jest chronienie potomstwa przez podwojenie opieki rodzicielskiej, to z punktu widzenia dobra dzieci więź ta powinna być doskonała i całkowita. W idealnym świecie rodzice powinni się kochać i być sobie wierni na zawsze. Zapewniałoby to bezpieczeństwo następnemu pokoleniu najpierw jako maleńkim bezbronnym niemowlętom, potem jako kruchym dzieciom, następnie jako dorastającej młodzieży, jako rodzicom (wspomaganym przez dziadków) i wreszcie jako starzejącym się dorosłym (przez dziedziczenie majątku rodziców). Wszelkie załamania tej więzi powodują nieszczęścia i zagrożenie. Dlaczego więc ignorujemy zagrożenie? Można podać kilka odpowiedzi na to palące pytanie, które zainspirowało niejeden film i niezliczone powieści. Pierwsza uwzględnia w więzi między dwojgiem ludzi nowy trend ewolucyjny, który dopiero musi zostać udoskonalony. Inne małpy — argumentują zwolennicy tej koncepcji — rzadko łączą się w pary. Nasz gatunek odszedł od ich norm seksualnych tak niedawno, że mechanizm tworzenia się par w dalszym ciągu podlega ewolucji. Przyjdzie chwila, kiedy będzie w pełni ukształtowany, ale na razie mamy do czynienia z niedoskonałym prototypem. Trudno zaakceptować to tłumaczenie. Nie ma żadnych dowodów na istnienie silnej więzi w parach u jakiegokolwiek gatunku zwierząt. Nie chodzi też o to, że u ludzi owe więzi były słabsze w porównaniu z innymi zwierzętami łączącymi się w pary. Nie, są równie silne i najprawdopodobniej w pełni ukształtowane. Staranne badania nad łączącymi się w pary ptakami wykazały, że w każdym gnieździe jest co najmniej jedno jajko zapłodnione nie przez „męża" danej samiczki. Konrad Lorenz, wybitny austriacki przyrodnik, którego badania nad życiem gęsi zyskały światowy rozgłos, dokonał kiedyś zdumiewającego odkrycia: jedna z jego ulubienic zdradziła stałego długotrwałego partnera. Poprosił więc swoją asystentkę, by sprawdziła dane dotyczące wszystkich badanych gęsi. Okazało się, że niewierność była dość powszechna w tym ptasim stadku. Lorenza tak zaskoczyła ta wiadomość, że 135 Biologia miłości asystentka próbowała go uspokoić: „Proszę się nie denerwować, profesorze, ostatecznie gęsi są w tym po prostu tylko ludzkie". Skoro więzi między dwojgiem partnerów nigdy nie są doskonałe, to co sprawia, że mimo wszystko istnieją? Jakie korzyści płyną z ich niedoskonałości zarówno dla nas, jak i dla innych zwierząt? Jedną z odpowiedzi można znaleźć w potrzebie chronienia gatunku przed zmarnowaniem dobrego, zdrowego dorosłego osobnika o zdolnościach reprodukcyjnych, gdy zginie jego partner. Kiedy bowiem dochodzi do nagłej utraty stałego partnera, następuje okres głębokiej rozpaczy. U ludzi czas żałoby trwa od kilku miesięcy do wielu lat. Niektórzy przedłużają ten okres na całe życie i wtedy ich potencjał reprodukcyjny nie zostaje nigdy wykorzystany. To samo można powiedzieć o innych gatunkach. U większości rozpacz rozciąga się na wiele dni, a nawet tygodni. W końcu dochodzi jednak do nawiązania stosunków z nowym partnerem, choć czasem proces ten trwa bardzo długo. Okazuje się, że to, co wygląda na niedoskonałą więź, jest w rzeczywistości lepszym biologicznie systemem rozmnażania. Ale elastyczność ma swoją cenę. Jeżeli osobnik — obojętne czy męski, czy żeński — nie jest całkowicie i nieodwracalnie związany ze swoim partnerem, to zawsze grozi niebezpieczeństwo, że jedno z nich wejdzie w nowy związek, który może zapoczątkować trójkąt. A ten z kolei może wywołać perturbacje niekorzystne z punktu widzenia wychowania potomstwa. Nasuwa się więc pytanie, dlaczego ewolucja nie zaprogramowała tego mechanizmu tak, by więzi między partnerami mogły zostać zerwane tylko przez śmierć jednego z nich. Nie byłoby wtedy obawy o zmarnowanie potencjału reprodukcyjnego partnera, który pozostał przy życiu, a interesy dzieci byłyby w pełni chronione, jak długo żyliby rodzice. Fakt, że tak wielu żyjących w parach dorosłych pozwala sobie na niewierność, wymaga dodatkowego wyjaśnienia. Skoro para jest ze sobą związana, to dlaczego jedno z nich miałoby myśleć o zdradzie? Jakie jest biologiczne wyjaśnienie namiętnego romansu? Najlepiej odpowiedzieć na to pytanie, przyglądając się przedstawicielom obu płci z osobna. Osobnik męski ma w sposób oczywisty genetycznie uwarunkowaną łatwość uprawiania seksu niejednotorowo, pod warunkiem że jego przelotne związki nie przeszkadzają mu Kiedy już więź między kobietą i mężczyzną wejdzie w decydującą fazę, ulega przeważnie zalegalizowaniu, czemu towarzyszy na ogół specjalny rytuał. Polega on na publicznym stwierdzeniu, że powstała nowa komórka rodzinna o charakterze rozrodczym. Rytuał, o którym mowa, przybiera najróżniejsze formy — od bardzo uroczystego ceremoniału do skromnego ślubu typu drive-in. 137 Biologia miłości w pełnieniu obowiązków „opiekuna rodziny". Aby to zrozumieć, trzeba się przyjrzeć dwóm podstawowym strategiom seksualnym u zwierząt. Pierwsza z nich polega na powołaniu do życia tak wielu młodych, jak tylko to jest możliwe, i na jak największym ich rozproszeniu. Taki typ samca łączy się z wieloma samicami, zjedna po drugiej. Nigdy też, w najmniejszym nawet stopniu, nie interesuje się on swoim potomstwem, pozostawiając je trosce matek lub wręcz przypadkowi. A jeśli brakuje dostatecznej opieki, z tak spłodzonych dzieci pozostaje przy życiu zaledwie kilkoro. Wystarczy to jednak do przedłużenia jego linii. Mamy tu do czynienia ze „strategią ilości". Przeciwieństwem tego postępowania jest spłodzenie bardzo nielicznego potomstwa, które ma zapewnioną jak najlepszą opiekę. Jest to „strategia jakości". Reprezentujący ją osobnik męski jest w stanie spłodzić więcej młodych, ale w wypadku zbyt licznego potomstwa jego opieka mogłaby się okazać niedostateczna, wskutek czego ucierpiałoby bezpieczeństwo młodych. W takich okolicznościach ojciec bierze czasem na siebie rolę wyłącznego opiekuna. U niektórych gatunków jest to reguła. U większości jednak samiec przyłącza się do samicy, by dzieci miały podwójną ochronę. Gdy obydwoje rodzice zapewniają potomstwu jedzenie, ciepło, schronienie i obronę przed drapieżnikami, ma ono znacznie większe szanse przetrwania. I tu znów widać skuteczność systemu łączenia się w pary. Co się dzieje, kiedy ten dobry ojciec, starając się o pożywienie dla rodziny, napotka inną atrakcyjną samicę? Spermy ma pod dostatkiem, dlaczego więc miałby jej żałować? Jeśli mu się jednak powiedzie i samica urodzi młode, to będzie pozbawiona jego pomocy, samiec bowiem poświęca swój czas na opiekę nad swoją poprzednią rodziną. Istnieje taka możliwość, że samica mimo wszystko sama wychowa potomstwo albo zwiąże się z innym osobnikiem i ten weźmie na siebie obowiązki ojca w stosunku do małych, które już się w jej ciele rozwijają. Dla samca ta podwójna strategia wydaje się wprost idealna. Starannie ochrania on nieliczne potomstwo z grupy niewielkiego ryzyka, jednocześnie przypadkowo płodząc inne młode — podlegające znacznie większemu zagrożeniu — z których wszak część może przeżyć i przekazać dalej jego geny. Korzysta w ten sposób tak czy inaczej. Wracając jednak do naszego gatunku: co jest dla nas złego w tym rozwiązaniu? W wypadku mężczyzny problem polega na sile ludzkiego mechanizmu tworzenia par. Gdyby bowiem mógł płodzić dzieci, nie angażując się uczuciowo w stosunku do nich i do innych kobiet, byłoby to dla niego korzystne z genetycznego punktu widzenia: przekazałby następnemu pokoleniu więcej genów. Ale u ludzi nie jest to takie proste. Jak już wspo- 138 Biologia miłości mniałem, nazywanie przez nich kopulacji „kochaniem się" ma swoje uzasadnienie, gdyż wspólne przeżycia seksualne przyczyniają się do powstania nowej więzi emocjonalnej. Przypadkowy flirt może się łatwo przerodzić w nową partnerską więź nawet wtedy, gdy żadne z dwojga zainteresowanych nie miało takich intencji. Kiedy zaś już powstanie nowy związek, zaczyna on kolidować ze starym. A ponieważ związek między dwojgiem partnerów jest z natury oparty na wyłączności, nie ma łatwego wyjścia z tej trudnej konfliktowej sytuacji. Ktoś — a może nawet wszyscy — z zainteresowanych z pewnością na tym ucierpi. W takich wypadkach rozsądnym rozwiązaniem mogłoby być dzielenie się partnerami. Od czasu do czasu dochodzi do tego rodzaju prób; ostatnio występowały w komunach lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, które wprawdzie przez jakiś czas funkcjonowały, ale ostatecznie dość szybko się rozpadły. Wbrew najlepszym intencjom zainteresowanych powstawały gwałtowne rywalizacje. Nawet najstaranniej zaplanowane i kontrolowane społeczności oparte na wspólnocie seksualnej nie trwały długo. Najbardziej chyba dziwaczną i zarazem udaną komuną była Oneida, powstała w latach czterdziestych dziewiętnastego wieku w stanie Nowy Jork. Zdominowana przez fanatyka religijnego, który okazał się także seksualnym siłaczem, komuna polegała na tym, że jej członkowie mieszkali razem w wielkim, stojącym do dziś, budynku zwanym Dworem Oneida, gdzie wszyscy kopulowali ze wszystkimi. Pozornie nic się złego nie działo, gdyby nie jeden drobiazg: otóż przywódca grupy przyznał sobie prawo do wybierania partnerek spośród młodych dziewcząt, podczas gdy młodsi mężczyźni musieli się zadowalać starszymi kobietami. W rezultacie był on ojcem większości urodzonych tam dzieci. W latach siedemdziesiątych doszło do buntu, w wyniku którego przywódca zbiegł. Do końca dziesięciolecia kolonia upadła. Ta rebelia nie była jedynym problemem, wobec którego stanęła komuna. W ciągu jej krótkiej historii wstrząsały nią afery wynikłe z powstawania zakazanych romansów i osobistych związków. Często zazdrość na tle seksualnym określa się jako uczucie niszczące, zajmuje ona jednak ważne miejsce w ewolucyjnej biologii, wywodzi się zaś z potrzeby chronienia potomstwa spłodzonego przez parę. Ponieważ nasze dzieci są tak bardzo wymagające, a ciężar opieki rodzicielskiej większy niż u innych zwierząt, stąd konieczność zapewnienia potomstwu jak najlepszej opieki w rodzinie. Najłatwiej osiągnąć to, gdy oboje rodzice poświęcają się całkowicie swojej progeniturze. Wszelkie formy dzielenia któregokolwiek z partnerów z kimś innym zagrażają temu układowi. Rozwój intensywnego uczucia 139 Biologia miłości / zazdrości seksualnej u naszego gatunku jest jednym z podstawowych mechanizmów stojących na straży systemu maksymalnej opieki rodzicielskiej. Wyjątek od tej reguły stanowi harem. Gdy jeden mężczyzna zyskuje tak wysoką pozycję, że potrafi zapewnić opiekę licznemu potomstwu, może też sobie pozwolić na zapładnianie wielu kobiet. Teoretycznie taki układ powinien być bardzo korzystny dla właściciela haremu, zapewnia mu bowiem najbezpieczniejsze przekazywanie genów następnym pokoleniom. System ten jednak ma dwie poważne wady. Po pierwsze, powoduje, że wielu mężczyzn pozostaje bez partnerek, a mężczyźni pozbawieni swego seksualnego dziedzictwa zawsze stanowią zagrożenie. Po drugie, system haremowy wymaga, by przebywające w nim kobiety bez sprzeciwu akceptowały wspólnego partnera. Wystarczy przyjrzeć się bliżej życiu największego ze wszystkich haremów, jakim był Wielki Seraj sułtanów tureckich, by się przekonać, jak ułomny w praktyce może być ten system rozmnażania. Okazało się mianowicie, że na skutek niezliczonych intryg i morderstw tę 140 Biologia miłości skomplikowaną organizację można było utrzymać tylko za pomocą terroru. Kara, jaka spotykała kobiety, które nie potrafiły podporządkować się narzuconej im roli, polegała na wsadzeniu ofiary do worka obciążonego kamieniami i wrzuceniu do wód cieśniny Bosfor. Worki ładowano na niewielką łódź, którą następnie odholowywano na głębinę. Tam, pociągając za specjalne liny, wywracano łódź i bezbronne ofiary szły na dno. Pewnego razu posłano w ten sposób na śmierć cały harem — trzysta kobiet naraz — tylko dlatego, że ówczesny sułtan chciał zażyć przyjemności z nowymi partnerkami. Był jednak okres w całej czterystupięćdziesięcioletniej historii tego wielkiego haremu, kiedy role się odmieniły i kobiety zaczęły sprawować władzę. Podczas trwających sto lat Rządów Kobiecych sułtanowie mogli się oddawać pijac-Kiedy mężczyzna osiągnie bardzo wysoką pozycję, może kim orgiom i rozpuście, gdy w tym czasie kobiety ujęły sobie pozwolić na sprawy kraju w swoje ręce. Nieustannie też trwała pomię- utrzymywanie haremu. Mimo że system haremowy jest dość dzy starszymi kobietami walka o władzę, obfitująca w ok- powszechny u innych rutne wendet i morderstwa. Aby tę władzę utrzymać, gatunków, u ludzi J J x J przejawiających naturalną urządzały one dla swojego sułtana coraz to wymyślniejsze skłonność do łączenia się . , .,.,,.,, . . . w pary staje się przyczyną ??§1?> ktore ??1? ?? dopuście do związania się przez najróżniejszych komplikacji. nieg0 z jakąkolwiek nową kobietą. Zawsze istniała bowiem Pokazany tu obraz haremu tureckiego stanowi wysoce groźba, że na skutek pierwotnej potrzeby łączenia się wyidealizowaną wersję w pary — dochodzącej do głosu nawet u właścicieli hare- rzeczywistbści. mów — będą powstawały związki stwarzające szansę nowym wpływowym faworytom. Należało je więc niszczyć w zarodku. Jednym z wypróbowanych sposobów było wyszukiwanie po całym świecie najatrakcyjniejszych dziewic i dostarczanie sułtanowi co dzień innej. Zachęcano go także do udziału w orgiach zbiorowych, w których kobiety całkowicie zatracały swoją indywidualność. Ulubiona zabawa jednego z sułtanów polegała na tym, że kazał wszystkim swoim kobietom rozbierać się do naga, by następnie w pozycji na czworaka, rżąc, udawały klacze. Sam zaś odgrywał rolę ogiera, dopóki nie padł z wyczerpania. W tych warunkach o żadnej nowej miłości naturalnie nie mogło być mowy. Synowie sułtana zaraz po urodzeniu trafiali do budynku zwanego Klatką. Po osiągnięciu dojrzałości płciowej każdy z nich dostawał własny harem, w którym jednak wszystkie kobiety były wysterylizowane, by młody książę nie mógł płodzić potomstwa stanowiącego konkurencję dla progenitury sułtana. Każde przypadkowo narodzone dziecko było natychmiast mordowane. Od czasu do czasu sułtan posyłał do siedziby książąt zawodo- 141 Biologia miłości wych dusicieli, by likwidowali tych spośród jego synów, którzy z jakichś względów stawali się dla niego niewygodni. Ci, którzy dożyli wieku dojrzałego, rzadko kiedy zachowywali zdrowe zmysły. I z takich ułomnych jednostek wybierano nowego sułtana. Życie w komunach i haremach w niczym nie przypominało szczęśliwego życia w dużych rodzinach. Nie ulega też wątpliwości, że gdy się odrzuci więź między dwojgiem partnerów jako podstawę jednostki reprodukcyjnej naszego gatunku, powstają wszelkie możliwe komplikacje. W najlepszym razie brakuje troski nacechowanej rodzicielską miłością, stanowiącej warunek wychowania zdrowego psychicznie, inteligentnego potomstwa. W najgorszym wypadku dochodzi do groteskowych wprost ekscesów. Wygląda na to, że jesteśmy genetycznie zaprogramowani do życia rodzinnego i osiągamy pełne powodzenie tylko wtedy, kiedy się do tego nakazu stosujemy. Jak można ten model zachowania pogodzić ze znaną nam podwójną strategią osobnika męskiego, polegającą na utrzymywaniu stałej, opartej na więzi emocjonalnej, komórki rodzinnej przy jednoczesnym pozwalaniu sobie na przypadkowe krótkotrwałe przygody? Jak mężczyzna może zaspokoić potrzebę szerokiego rozsiewania swojego nasienia, nie rujnując przy tym rodziny elementarnej? Co ma robić, gdy powstanie konkurencyjny związek i system dzielenia się partnerem seksualnym przestaje działać? Jednym ze sposobów jest ograniczenie przypadkowych przygód seksualnych do sfery wyobraźni. Mężczyzna może do woli śnić na jawie, może wreszcie przeżywać przygody miłosne zastępczo, śledząc je na ekranie, na scenie czy wreszcie na kartkach książki. Wybór jest tu ogromny — od delikatnych romansów do twardej pornografii. Wokół tej formy wyżycia powstał cały przemysł. Bardziej drastyczny sposób to korzystanie z usług prostytutek. Mężczyzna ryzykuje wprawdzie zarażenie się jakąś chorobą czy utratę dobrej opinii, ale przynajmniej unika niebezpieczeństwa uwikłania się w inny związek. Najczęściej tego typu spotkania są tak bardzo bezosobowe, że nie może być mowy o żadnym głębszym uczuciowym zaangażowaniu. Oczywiście jeśli chodzi o „rozsiewanie nasienia", tego typu działania mają charakter symboliczny, dla niektórych jednak mężczyzn mogą one stanowić satysfakcjonujące zaspokojenie potrzeb seksualnych bez narażania na szwank więzi rodzinnych. Jeszcze inna męska strategia to uwodzenie z zimną krwią. Kobieta — zwykle przypadkowa znajomość i przedmiot tak zwanego zaliczania — stanowi raczej ofiarę niż partnerkę seksualną. Mężczyzna tak cynicznie podchodzi do sprawy, że niebezpieczeństwo uwikłania się emocjonalnego (z jego strony) praktycznie nie wchodzi w grę. Zaraz po osiągnięciu celu traci zainteresowanie obiektem swoich starań i zaczyna „obstawiać" inną ofiarę. 142 Biologia miłości Na końcu skali technik uwodzicielskich znajduje się metoda, którą można by nazwać gwałtem z przyzwoleniem. Mężczyzna nie mogący osiągnąć celu posuwa się do ostatecznych granic, wzmacniając w pewnym stopniu perswazję siłą fizyczną. Oprócz tego jest już tylko brutalna strategia gwałtu. Aby zrozumieć gwałt, należy go podzielić na dwa odrębne typy, które z grubsza można nazwać: jeden gwałtem sadystycznym, drugi gwałtem żołnierskim. Gwałt sadystyczny niewiele ma wspólnego z seksem. Ogólnie rzecz biorąc, jest to akt dominacji i upokorzenia, dokonywany przez mężczyzn, którzy, złapani na tych praktykach, okazują się zwykle żałosnymi nieudacznikami. By we własnych oczach podnieść swoje nędzne ego, potrzebują potężnego zastrzyku superdominacji. W tym celu muszą zadawać bezbronnej ofierze ból i dotkliwe cierpienie psychiczne. Celem głównym nie jest rozładowanie seksualne, lecz upodlenie i maksymalne podporządkowanie sobie kobiety. Innymi słowy, jest to bardziej akt patologicznej dominacji, ukryty pod pozorami seksu, niż nawet brutalny stosunek płciowy. Zwłaszcza że ofiary tego typu gwałtu bywają zwykle na koniec zabijane, a więc z punktu widzenia przekazywania materiału genetycznego mężczyzny stają się bezużyteczne. Gwałciciele sadystyczni to samotnicy, o których często czytamy w gazetach. Gwałt żołnierski to zupełnie inna historia polegająca zazwyczaj na działaniu zbiorowym — od napadów gangów lokalnych do znacznie szerszego w swoim zasięgu plądrowania rejonów objętych wojną. Kiedy gromada mężczyzn znajdzie się na obcym terenie i napotka bezbronne kobiety pokonanej formacji czy podbitego narodu, zazwyczaj kończy się to orgią systematycznych zbiorowych gwałtów. Głównym celem, obok dominacji, jest zaspokojenie potrzeb seksualnych. Wiele z kobiet zachodzi wskutek tego w ciążę, co oznacza nagłe zasilenie miejscowej populacji materiałem genetycznym intruzów. W tym wypadku mamy do czynienia z „rozsiewaniem nasienia" na wielką skalę. Odbywa się ono od wieków, ilekroć dużym grupom najeźdźców udaje się wtargnąć na terytorium innej kultury. Młodzi wojownicy dopuszczający się takich okrucieństw nie są żadnymi psychopatami, jak gwałciciele-sadyści. Po prostu znalazłszy się w obcym kraju, nie czując żadnych mechanizmów kontroli społecznej, bez skrupułów dają upust potrzebie rozprzestrzeniania swojego materiału genetycznego. Po zakończeniu konfliktu powracają do domów do swoich żon, gdzie zachowują się jak przykładni mężowie i ojcowie. Ponieważ mężczyźni ulegają potrzebie genetycznego wypowiedzenia się na te dwa kontrastujące ze sobą sposoby, często wprowadza się zasady społeczne, działające w jednym określonym kierunku. Jest nim zawsze strategia ochrony rodziny. W czasach współczesnych w większości społeczeństw cudzołóstwo, bigamia, poligamia, prostytucja, 143 Biologia miłości uwodzicielstwo i gwałt są karane. Niektóre z tych kar mają charakter potępienia społecznego, ale większość jest domeną wymiaru sprawiedliwości. Ciężar przewinienia bywa różny w zależności od czasu i miejsca. W niektórych krajach prostytucja jest legalna, w innych surowo wzbroniona. W jeszcze innych, mimo że oficjalnie zabroniona, w praktyce jest uprawiana. Podobnie cudzołóstwo — może być traktowane jako przestępstwo albo jedynie jako podstawa do rozwodu. W ocenie uwodzenia i gwałtu dochodziło do ciekawych przewartościowań. Dziś gwałt uważa się za znacznie poważniejsze przestępstwo niż uwiedzenie, uznawane z kolei za nieuczciwość — pod warunkiem naturalnie, że nie doszło do użycia siły fizycznej. W czasach starożytnych było dokładnie odwrotnie — uwiedzenie traktowano jako znacznie poważniejsze wykroczenie niż gwałt. Starożytni rozumowali w następujący sposób: gdy mężczyzna uwodzi kobietę, kradnie zarówno jej ducha, jak i ciało; gdy ją gwałci — kradnie tylko ciało. Ofiara uwiedzenia zatem okrywała się znacznie większą niesławą niż ofiara gwałtu, a kara za uwiedzenie mężatki była znacznie surowsza niż za jej zgwałcenie. Niezależnie od tego, jak się te oceny zmieniały, zawsze „rozsiewaniu nasienia" przez ludzkiego samca towarzyszyła atmosfera potępienia. Te zachowania jednak będą istniały, a to z powodu genetycznych dobrodziejstw, jakie się z nimi wiążą, i zawsze będą wywoływały sprzeciw, stanowią bowiem zagrożenie zarówno dla zdradzanych partnerek, jak i dla innych mężczyzn, którzy mogą zostać pozbawieni swoich kobiet. (Mimo tych sprzeciwów ostatnie badania wykazały, że sześćdziesiąt procent brytyjskich mężczyzn zdradza swoje życiowe partnerki przynajmniej raz w życiu). Tyle o sytuacji mężczyzny. A co z kobietą? Otóż z kobietą sprawa ma się zupełnie inaczej. Z faktu poczęcia bowiem wynikają dla niej nieuniknione obowiązki rodzicielskie. Po okresie ciąży mężczyzna może pozostać u boku swojej partnerki jako kochający ojciec, ale równie dobrze może „odejść w siną dal". Kobieta nie ma takiego wyboru, jeśli nie liczyć katastrofy, jaką jest aborcja. Ponieważ stały partner jest w stanie dać kobiecie tyle dzieci, ile zdoła ona przyjąć, nie ma powodu, by kopulowała z innymi mężczyznami, narażając na szwank swoje ognisko domowe. Takie rozumowanie wydaje się w pełni uzasadnione, poza rzadkimi przypadkami impotencji lub bezpłodności partnera. A jednak wiele kobiet pozwala sobie na tak zwane boki. Okazuje się, że kobiety, podobnie jak mężczyźni, uprawiają podwójną strategię seksualną. Łącząc się w pary, tworzą silne, oparte na uczuciu związki i są bardzo macierzyńskie, a mimo to pozwalają sobie na krótkotrwałe romanse. (Ostatnie wyżej wzmiankowane 144 Biologia miłości badania brytyjskie ujawniły, że niewiernych kobiet jest czterdzieści procent — liczba mniejsza niż u mężczyzn, ale też znaczna). Skoro jednak trudno tu mówić o rozsiewaniu nasienia, więc jakie biologiczne korzyści płyną z tych zachowań? Dla wygody nazwijmy uczestników trójkąta żoną, mężem i kochankiem. Najnowsze badania ujawniły niezwykły fakt, że niewierna żona dostosowuje swoją aktywność seksualną tak, by najlepiej służyła kochankowi. Jej zmysłowość jest najsilniejsza w okresie owulacji. Innymi słowy, podświadomie przedkłada spermę kochanka nad spermę męża, co świadczy o tym, że chociaż sam moment owulacji jest przed kobietą ukryty, to jednak tuż przed jego nadejściem czuje się ona seksualnie pobudzona w takim stopniu, by szukać dodatkowych wrażeń. Potwierdzają to wyniki badań grup krwi przeprowadzanych w Ameryce. Wykazały one, że ojcami dziesięciu procent badanych dzieci byli raczej kochankowie matek niż ich mężowie. Powodem, dla którego żony tak często narażają na rozpad swoje związki ze stałymi partnerami, jest biologiczna potrzeba najlepszego wykorzystania obu możliwości. Kobiety instynktownie łączą się w pary z mężczyznami utwierdzającymi je w nadziei, że okażą się w przyszłości troskliwymi, kochającymi opiekunami i dobrymi ojcami, którzy dbać będą o przyszłość potomstwa. W kochankach poszukują innych zalet, takich jak tężyzna fizyczna i męskość, wysoka inteligencja i pozycja społeczna albo młodzieńczość. Młodzieńczość ma szczególne znaczenie, ponieważ gwarantuje młodszą, lepszą spermę. Sperma bowiem ma swój cykl życiowy, jak sam człowiek, który rośnie, dojrzewa, starzeje się i umiera. A że produkcja spermy u starszych mężczyzn jest niższa, nie mówiąc o tym, że kopulują oni rzadziej niż młodsi mężczyźni, ich sperma, gdy zostanie przekazana kobiecie, jest po prostu starsza. Tak więc kobiety zostały zaprogramowane do szukania młodszych, seksualnie atrakcyjniejszych mężczyzn pod warunkiem oczywiście, że nie ma między partnerami drastycznych różnic inteligencji i pozycji. Nie jest to naturalnie sytuacja pożądana dla owego starszego mężczyzny, chyba że osiągnął stan całkowitej impotencji i bezpłodności. Zachodzi bowiem obawa, że cały swój potencjał rodzicielski zużyje na wychowywanie dzieci będących nośnikami cudzego materiału genetycznego. Musi się więc w jakiś sposób chronić. We wszystkich społeczeństwach mężczyzna taki stara się bardzo, by więź ze swoją partnerką wzmocnić pewnymi aktami świadczącymi o uczuciu. Jednocześnie ma ją na oku i starannie kontroluje jej spotkania. W niektórych kulturach partner podejmuje specjalne działania zmierzające do tego, by seksualne poczynania kobiety pozbawić wszelkiej atrakcyjności. Jeszcze dziś żyją do- 145 Biologia miłości słownie miliony kobiet, których narządy płciowe zostały okaleczone, by nie odczuwały przyjemności ze stosunku płciowego, a — co za tym idzie — nie zdradzały zainteresowania mężczyznami. Takiego kobiecego obrzezania, czyli wycięcia łechtaczki i warg sromowych, dokonuje się rutynowo w dwudziestu pięciu krajach Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji. Mówi się, że liczba kobiet poddanych owemu zabiegowi wynosi obecnie siedemdziesiąt pięć milionów. Dawnymi czasy, gdy mężczyźni długo przebywali poza domem, zakuwali swoje kobiety w metalowe „pasy cnoty", które praktycznie uniemożliwiały kopulację. Skutek był tylko taki, że kowale stali się ludźmi bardzo bogatymi. Teraz jednakże wiemy, że i ewolucja przyczyniła się do rozwoju tak zwanego biologicznego pasa cnoty. By zrozumieć jego działanie, zajrzyjmy do ciała kobiety zaraz po stosunku. Dawniej panowało przekonanie, że po wytrysku spermy do pochwy kobiecej wszystkie plemniki płyną energicznie w stronę jajeczka, by przynajmniej jeden z nich mógł je zapłodnić. Obecnie uważa się, że to nieprawda. Wydarzenia następujące bezpośrednio po ejakulacji są znacznie bardziej fascynujące. Mężczyzna bowiem został wyposażony nie w jeden, lecz w dwa rodzaje plemników. Jedne można by nazwać zdobywcami, drugie — wartownikami. Zdobywcy to tradycyjne plemniki, które pływają, dopóki nie znajdą jajeczka. Wartownicy tworzą coś w rodzaju kordonu. Sczepiają się ogonkami, stanowiąc swoistą ariergardę. Jak straż graniczna, sprawdzają paszporty wszystkich nowo przybywających plemników. Jeśli sperma pochodzi od tego samego mężczyzny, ma swobodny dostęp do jajeczka, jeśli nie, zostaje zablokowana, a plemniki pozabijane. To nowe odkrycie świadczy o tym, że mężczyzna jest zupełnie nieźle zabezpieczony przed przyprawianiem mu rogów. Przez kilka dni po odbyciu stosunku ze stałym partnerem kobieta nie zajdzie w ciążę z żadnym innym mężczyzną. W czasach pierwotnych mężczyzna po stosunku z kobietą mógł spokojnie wyruszyć na kilkudniowe polowanie nie obawiając się, - ' • fek^. fctv W ^•ł-1 ,«#; ¦*?- Krańcową formą ograniczeń seksualnych był okrutny pas cnoty mający na celu zapewnienie wierności żon, których mężowie udawali się na wyprawy krzyżowe. 146 Biologia miłości że w tym okresie jego partnerka na skutek uwiedzenia czy gwałtu zajdzie w ciążę z kimś innym. Młodzi mężczyźni, którzy mogli mieć ze swoimi kobietami stosunki niemal codziennie, nie musieli się niczego obawiać. Ich plemniki były nieustannie wspomagane świeżymi posiłkami. Tak więc żaden obcy plemnik nie miał szansy, pod warunkiem że myśliwy nie bawił poza domem zbyt długo. Starsi mężczyźni znajdowali się w sytuacji znacznie mniej korzystnej. Niezdolni do tak częstych stosunków, byli narażeni na to, że jeśli w porę nie ustanowią blokady z własnych plemników „wartowników", młodzi rywale znajdą dostęp do ich partnerek i zapłodnią je swoją spermą. A kiedy już do tego dojdzie, to sperma „kochanka", a nie męża, będzie uprzywilejowana. Nowe plemniki utworzą bowiem „biologiczny pas cnoty" i po powrocie męża jego plemniki będą miały problem ze znalezieniem dostępu do jajeczka kobiety. Ale mężowie nie są bezbronni i wobec tej przeszkody. Otóż najnowsze badania ujawniły, że im dłużej trwa nieobecność męża u boku żony, tym obfitszy jest jego wytrysk, gdy wreszcie dojdzie do stosunku. Chodzi o coś w rodzaju „wypłukania" spermy „kochanka", usunięcie blokady za pomocą potężnego strumienia. Tak więc w ciele kobiety żyjącej z dwoma mężczyznami równolegle dochodzi do „pojedynków na plemniki". A najbardziej zdumiewające jest to, że zainteresowani nie mają w ogóle pojęcia, co się dzieje, nie mają też żadnego świadomego wpływu na ilość wydalanej spermy. Należy tu z góry skorygować ewentualne nieporozumienie. Można sobie bowiem wyobrazić, że organizm męża, który przez dłuższy czas przebywał z dala od żony, po prostu produkuje większy zapas spermy niż organizm tego, który przebywał z żoną przez cały czas. Tak jednak nie jest. Jeśli na przykład dwaj mężowie odbędą stosunek ze swoimi żonami i przed następnym stosunkiem zrobią dwudniową przerwę, to wytrysk spermy u mężczyzny, który cały czas przebywał u boku żony, będzie mniej obfity niż u mężczyzny, który te same dwa dni spędził powiedzmy w podróży. Otóż ejakulacja drugiego mężczyzny może być aż trzykrotnie obfitsza od ejakulacji pierwszego. Nie ma to nic wspólnego z męskością tych dwóch osobników. Mogą bowiem w sumie produkować tę samą ilość spermy, ale każdy inaczej nią „gospodaruje". (Rozłąka czyni serce gorętszym", ale bez wątpienia i wytrysk obfitszym). Podczas gdy ciało kobiety staje się polem bitwy między dwoma jej partnerami, ona sama też nie jest bierna. Ma możność posługiwania się kilkoma różnymi sposobami, za pomocą których foruje spermę jednego lub drugiego mężczyzny. Może mianowicie przesądzić o sukcesie jednych lub drugich plemników przez manipulowanie swoimi 147 Biologia miłości I orgazmami. Jeśli współżyje z jednym partnerem, któremu jest całkowicie wierna, to kieruje systemem swoich orgazmów tak, by maksymalnie zwiększyć szansę na poczęcie. Jeśli zaś ma i stałego partnera, i kochanka, może forować spermę kochanka nie tylko przez (nieświadome) „zgrywanie" spotkań z nim z okresami własnej owulacji, ale także przez (również nieświadome) wpływanie na swoje orgazmy po to, by jak najdłużej utrzymywać spermę kochanka. Ujmując sprawę inaczej: kobieta może tak wpłynąć na swoje orgazmy przeżywane ze stałym partnerem, że zmniejsza zdolność zatrzymywania spermy. Te manipulacje są możliwe z uwagi na sposób, w jaki kobiecy orgazm pomaga wciągnąć spermę do macicy. Jeśli kopulująca kobieta ma orgazm na więcej niż minutę przed wytryskiem mężczyzny albo ponad czterdzieści pięć minut po nim, zmniejsza szansę poczęcia. Jeśli zaś zmieści się w owych czterdziestu sześciu minutach, szansę tę zwiększy. Tłumaczy to trzy znane właściwości ludzkiej kopulacji, a mianowicie: dlaczego kobieta jest zwykle nieco powolniejsza od mężczyzny w osiąganiu orgazmu; dlaczego fakt podniecania kobiety do stanu orgazmu jest dla mężczyzny tak ekscytujący i dlaczego kobieta czasem udaje orgazm. Najogólniej mówiąc, zachowanie niewiernej partnerki można wyjaśnić w sposób następujący: na ojca swego dziecka wybiera osobnika najlepszego genetycznie, a na stałego partnera najbardziej troskliwego i zapobiegliwego mężczyznę. Najstabilniejsze zatem wydają się związki, w których mężczyzna spełnia oba wymogi, dzięki czemu kobieta nie musi poszukiwać dodatkowych możliwości realizowania się na polu reprodukcji. Warto pamiętać, że takich par jest wiele i że stanowią one dla naszego gatunku optymalną szansę rozmnażania się. Dopiero kiedy układ taki pod jakimś względem szwankuje, ujawnia się oszukaństwo. Społeczeństwo zawsze potępia takie postawy, warto jednak zrozumieć leżące u ich podłoża mechanizmy biologiczne, a także trudną i skomplikowaną gimnastykę par, które pragnąc zachować jedność rodziny, poszukują maksymalnego spełnienia potrzeb genetycznych. A zatem dla znacznej większości ludzi seks znajduje wyraz w heteroseksualnym kojarzeniu się w pary i w tworzeniu służących prokreacji rodzin elementarnych, przy zachowaniu pewnej aktywności seksualnej poza obrębem stałego związku. W naszych podstawowych kulturach około dziewięćdziesięciu procent populacji żyje według wzorca łączenia się w pary, z czego połowa w pewnym momencie wdaje się w seksualne układy „na boku". 148 W początkowym stadium rozwoju naszego gatunku, kiedy nasi przodkowie rozprzestrzeniali się po całej ziemi, szybkie tempo rozmnażania miało ogromne znaczenie. Dziś, przy tak wielkim przeludnieniu, jakiego jesteśmy świadkami, sytuacja się zmieniła. Osobniki nie przyczyniające się do eksplozji populacji — zakonnicy, zakonnice, księża, homoseksualiści, starzy kawalerowie i stare panny — są uważane za jednostki nie mniej cenne niż pozostali ludzie. Biologia miłości ) Istnieje dziś jednak całkiem liczna mniejszość, która odrzuca ten odwieczny wzorzec, ustanawiając styl życia wolny od cyklu reprodukcyjnego. Te nie rozmnażające się jednostki żyją najczęściej w wielkich aglomeracjach miejskich, gdzie gęstość zaludnienia osiągnęła niebywały wprost poziom. Ludzie żyjący w celibacie — kawalerowie, stare panny, eunuchy, zakonnicy, zakonnice i homoseksualiści — to grupy ludności nie przyczyniające się do eksplozji populacji, która grozi zagładą naszemu gatunkowi. Brak potomstwa powoduje, że linia tych osobników wygasa na nich, a wpływ genetyczny na cały gatunek znika wraz z ich śmiercią. To nie przypadek, że w miarę postępującego z roku na rok przeludnienia ludzie stają się coraz bardziej tolerancyjni wobec homoseksualistów. Wcześniejsze poglądy na homoseksualizm jako na grzech czy zboczenie ulegają stopniowej zmianie. U wielu osób wygasła nienawiść, a pojawiło się współczucie. Może homoseksualiści nie są jeszcze powszechnie akceptowani, ale w każdym razie awansowali z pozycji kogoś grzesznego do niepełnosprawnego seksualnie. W znacznym stopniu zmniejszyło to poziom prześladowań, jakim podlegali w przeszłości. Jeśli chodzi o każde inne zwierzę, dorosły osobnik nie biorący udziału w procesie rozmnażania, a więc nie wnoszący nic do historii swojego gatunku, byłby uważany za egzemplarz biologicznie nieudany. Z ludźmi jest inaczej. Człowiek bowiem może zawsze wnieść w dzieje ludzkości trwały wkład niegenetyczny. Wiele jednostek żyjących bezpotomnie pozostawia po sobie spuściznę kulturalną, taką jak dzieła sztuki, wynalazki naukowe czy inne tego rodzaju osiągnięcia. Tak więc nie wszystko jest stracone, jeśli nawet ci ludzie znaleźli się poza ciągłością genetyczną. Wokół homoseksualizmu toczy się wiele sporów. Skoro, jak już wcześniej mówiliśmy, istnieje właściwy każdej z płci cały zespół sygnałów, na które jesteśmy nastawieni jako gatunek, to jak podstawowy system rozmnażania mógł się tak dramatycznie załamać? W jaki sposób nasz pierwotny nakaz przedłużania gatunku mógł tak łatwo zejść na fałszywe tory? Według niektórych opinii istnieje tak zwany gen homoseksualny, a homoseksualizm to wzorzec zachowań, z którym dany osobnik się rodzi. Nielogiczność powyższej tezy polega na tym, że każdy gen, który zmniejsza możliwości reprodukcyjne osobnika, musi nieuchronnie ulec samozniszczeniu. Znacznie słuszniejsze byłoby założenie, że w osobistych losach homoseksualistów pojawia się coś, co leży u podstaw ich późniejszych skłonności. Należy też zdawać sobie sprawę z dwóch różnych aspektów zachowań homoseksual- 150 Biologia miłości nych. Pierwszy z nich to wykorzystywanie jako partnera seksualnego przedstawiciela tej samej płci po prostu z braku płci przeciwnej. Na zasadzie „lepsze to niż nic" homoseksualizm uprawiają marynarze wypływający w długie rejsy, więźniowie odsiadujący kary i uczniowie mieszkający w internatach niekoedukacyjnych. Po znalezieniu się w normalnych warunkach ludzie ci bardzo szybko powracają do praktyk heteroseksualnych. W zasadniczy sposób różnią się od nich osobnicy, którzy aktywnie preferują tę samą płeć, nawet kiedy dostępna jest płeć przeciwna. W krańcowych przypadkach nie są oni zdolni do odbycia stosunku z przedstawicielem płci przeciwnej mimo usiłowań. Nie mają więc innego wyboru, jak tylko łączyć się w pary homoseksualne i tworzyć komórki pseudorodzinne, często traktując zwierzęta domowe jako dzieci zastępcze, by w ten sposób zaspokoić odczuwane potrzeby rodzicielskie. Takie osoby zwykle stykały się w dzieciństwie z jakimiś negatywnymi wzorcami seksualnymi. Kiedy po raz pierwszy na początku procesu dojrzewania doznajemy podniet seksualnych, może to przebiegać dwojako. Albo osiągamy świadomość seksualną w sposób rozmyty i stopniowy, po trochu, albo spada ona na nas nagle w postaci potężnego niezapomnianego doznania. Jeśli w momencie tego gwałtownego, intensywnego przebudzenia jest przy nas coś lub ktoś szczególny, stajemy się jak gdyby przez te okoliczności uwarunkowani. Nadajemy temu czemuś lub komuś potężne seksualne znaczenie. Jeśli, jak to się często zdarza, jesteśmy w tym wczesnym okresie nieśmiali i wyhamowani, to owa szczególna cecha tamtego pierwszego niezapomnianego doświadczenia urasta w naszej wyobraźni do nieprawdopodobnych rozmiarów, stając się z czasem czymś w rodzaju obsesji. Stąd biorą się nasze różne dziwactwa seksualne. Tak zaczynają wszyscy fetyszyści. Jeśli ich pierwsze przeżycia seksualne kojarzyły się w jakiś sposób z przedmiotami ze skóry, gumy czy futra, w późniejszym życiu surowce te mogą nabrać dla nich szczególnego seksualnego znaczenia. Jeśli kimś specjalnym była przypadkowo osoba tej samej płci, to i ten fakt może się przyczynić do pewnych odchyleń w późniejszym dorosłym życiu. Stosunek społeczeństw do różnych aspektów zachowań seksualnych zmieniał się w znacznym stopniu w ciągu lat. Były epoki permisywizmu i epoki restrykcyjności, kultury nacechowane rozwiązłością i nabożnością, społeczeństwa rozpustne i społeczeństwa czyste, hedoniści i purytanie, lubieżnicy i ludzie pruderyjni. Wahadło poruszało się miarowo w tę i w tamtą stronę, ale nigdy nie spoczęło. Tak jakby ludzkość nigdy nie 151 We współczesnej społeczności miejskiej sygnały seksualne od obcych stanowią nieustanne zagrożenie dla więzi między partnerami. Niektóre społeczeństwa, pokładające zaufanie w tej naturalnej więzi, zezwalają na eksponowanie tych sygnałów. Inne wprowadzają surowe restrykcje mające na celu zahamowanie wymiany sygnałów seksualnych między obcymi a osobnikami żyjącymi w związkach. Kontrasty w tej dziedzinie są uderzające: w niektórych kulturach zachodnich pozwala się na maksymalne odsłanianie kobiecego ciała, podczas gdy w pewnych krajach arabskich wymaga się niemal całkowitego zakrycia. i ? ^^* ???^^ ¦ ? ¦#• •* *•- • - • ?*« . < ¦ 'j ? i -i Biologia miłości pogodziła się ze swoją wrodzoną seksualnością. Albo się w niej lubuje i ją celebruje, albo ją potępia i prześladuje. A często jedno i drugie naraz i wtedy mamy do czynienia ze skrajną hipokryzją, z zakłamaniem podwójnego życia. Skąd ta sprzeczność i pomieszanie? Odpowiedź na to pytanie tkwi głęboko w historii sukcesu ludzkości. Otóż nasza seksualność rozwinęła się podczas długiego pierwotnego okresu łowieckiego, kiedy to ludzie żyli w niewielkich grupach plemiennych i wszyscy się nawzajem znali. Było to logiczne: fizyczna bliskość i dostępność seksu sprzyjała podtrzymywaniu więzi w parach wydających na świat potomstwo. Na skutek rozrastania się tych grup powstał jednak pewien szczególny problem. Kiedy człowiek plemienny stał się człowiekiem miasta, zaczął spotykać obcych, ilekroć wytknął nos poza obręb własnego domu. Ci obcy przesyłali sygnały seksualne tym, których nie znali. Nie robili tego w sposób zamierzony; po prostu nie mieli na to wpływu. Wystarczyły kształty ciała, ruchy, wyraz twarzy. Ale ewolucja nie wyposażyła nas w mechanizm obronny przed takimi przypadkowymi sygnałami. Musieliśmy sami sobie z tym radzić. Dlatego system zachowań seksualnych jest tak niestabilny, dlatego waha się to w jedną, to w drugą stronę. Niektóre kultury zareagowały wielką restrykcyjnością. Przejawiało się to między innymi w sposobie ubierania: odzież miała eliminować reakcje zmysłowe. W wielu krajach arabskich kobietom wolno się pokazywać publicznie jedynie w pozbawionych jakiegokolwiek fasonu sukniach i z zakrytymi twarzami. W innych kręgach kulturowych kobietom w ogóle nie wolno opuszczać domów. W pewnych regionach śródziemnomorskich mówi się, że kobieta opuszcza dom tylko trzy razy: żeby się urodzić, żeby wyjść za mąż i żeby zostać pochowaną. W innych, nie tak skrajnych obyczajowościach, mimo że kobiecie wolno wychodzić z domu, nie ma ona prawa pokazywać się sama. Musi zawsze korzystać z przyzwoitek. W krajach zachodnich te restrykcje zostały w znacznej mierze złagodzone, ale i więzi między stałymi partnerami znalazły się w stanie poważnego zagrożenia. Obecność atrakcyjnych przedstawicieli płci przeciwnej w miejscu pracy prowadzi do niezliczonych komplikacji seksualnych. To, że sam kontekst jest nieseksualny, nie znaczy jeszcze, że ludzie są odporni na silne bodźce seksualne. Wymaga to sztucznie narzuconych środków zaradczych, które często zawodzą. W czasach nowożytnych zatem ludzka seksualność stała się sprawą bardzo delikatną do wyważenia. Z jednej strony chcemy eksponować swoją seksualność — na użytek 154 Biologia miłości pogodziła się ze swoją wrodzoną seksualnością. Albo się w niej lubuje i ją celebruje, albo ją potępia i prześladuje. A często jedno i drugie naraz i wtedy mamy do czynienia ze skrajną hipokryzją, z zakłamaniem podwójnego życia. Skąd ta sprzeczność i pomieszanie? Odpowiedź na to pytanie tkwi głęboko w historii sukcesu ludzkości. Otóż nasza seksualność rozwinęła się podczas długiego pierwotnego okresu łowieckiego, kiedy to ludzie żyli w niewielkich grupach plemiennych i wszyscy się nawzajem znali. Było to logiczne: fizyczna bliskość i dostępność seksu sprzyjała podtrzymywaniu więzi w parach wydających na świat potomstwo. Na skutek rozrastania się tych grup powstał jednak pewien szczególny problem. Kiedy człowiek plemienny stał się człowiekiem miasta, zaczął spotykać obcych, ilekroć wytknął nos poza obręb własnego domu. Ci obcy przesyłali sygnały seksualne tym, których nie znali. Nie robili tego w sposób zamierzony; po prostu nie mieli na to wpływu. Wystarczyły kształty ciała, ruchy, wyraz twarzy. Ale ewolucja nie wyposażyła nas w mechanizm obronny przed takimi przypadkowymi sygnałami. Musieliśmy sami sobie z tym radzić. Dlatego system zachowań seksualnych jest tak niestabilny, dlatego waha się to w jedną, to w drugą stronę. Niektóre kultury zareagowały wielką restrykcyjnością. Przejawiało się to między innymi w sposobie ubierania: odzież miała eliminować reakcje zmysłowe. W wielu krajach arabskich kobietom wolno się pokazywać publicznie jedynie w pozbawionych jakiegokolwiek fasonu sukniach i z zakrytymi twarzami. W innych kręgach kulturowych kobietom w ogóle nie wolno opuszczać domów. W pewnych regionach śródziemnomorskich mówi się, że kobieta opuszcza dom tylko trzy razy: żeby się urodzić, żeby wyjść za mąż i żeby zostać pochowaną. W innych, nie tak skrajnych obyczajowościach, mimo że kobiecie wolno wychodzić z domu, nie ma ona prawa pokazywać się sama. Musi zawsze korzystać z przyzwoitek. W krajach zachodnich te restrykcje zostały w znacznej mierze złagodzone, ale i więzi między stałymi partnerami znalazły się w stanie poważnego zagrożenia. Obecność atrakcyjnych przedstawicieli płci przeciwnej w miejscu pracy prowadzi do niezliczonych komplikacji seksualnych. To, że sam kontekst jest nieseksualny, nie znaczy jeszcze, że ludzie są odporni na silne bodźce seksualne. Wymaga to sztucznie narzuconych środków zaradczych, które często zawodzą. W czasach nowożytnych zatem ludzka seksualność stała się sprawą bardzo delikatną do wyważenia. Z jednej strony chcemy eksponować swoją seksualność — na użytek 154 Biologia miłości naszych obecnych lub przyszłych partnerów — z drugiej nie mamy zamiaru zwracać na siebie uwagi wszystkich spotykanych w ciągu dnia przedstawicieli płci przeciwnej. Musimy naturalnie wysyłać sygnały seksualne, ale jednocześnie uważać, by nie były one zbyt oczywiste. Dla dodatkowej ochrony obwarowujemy się całym systemem zasad ujętych w rodzaj kodeksu postępowania. Niełatwo zachować w tej dziedzinie równowagę. Gdy nadmiernie pozwolimy dojść do głosu naturalnym potrzebom seksualnym, szybko możemy stać się wyrzutkami społecznymi. Jeśli zaś, przeciwnie, zbyt gwałtownie stłumimy nasze skłonności i odruchy, może się to okazać bardzo szkodliwe. Wielu mieszkańców dzisiejszych miast odczuwa coraz większy brak zwykłego fizycznego kontaktu i cielesnej intymności. W chwilach kiedy uścisk czy objęcie kogoś drugiego mogłyby stanowić właściwą przyjacielską reakcję, cofamy się przed taką spontanicznością w obawie, że zostaniemy źle zrozumiani, a nasze zachowanie będzie poczytane za przejaw prowokacji seksualnej. Wzdragamy się więc przed dotykiem, trzymamy się na dystans. Nakładanie na siebie takich ograniczeń może powodować problemy psychologiczne. Doprowadza do głębokich frustracji, które nieuchronnie stają się przyczyną załamań. U wielu taka nie zaspokajana potrzeba intymności uzewnętrznia się inaczej. Głaszczemy więc koty, poklepujemy psy. Znajdujemy też pociechę w samotnych rozładowaniach napięć seksualnych. Paradoksalnie, im bardziej przeludnione są nasze społeczeństwa, tym dotkliwiej odczuwamy samotność. Większość jednak potrafi dopasować odwieczne wzorce zachowań seksualnych do potrzeb naszego nowego dziwnego, nienaturalnego świata. Ciągle jeszcze umiemy znaleźć sobie partnera, zakochać się, połączyć się trwałą więzią i wychować potomstwo. Nasza silna ludzka seksualność choć rozwinęła się w znacznie prymitywniej szych czasach, to przecież wytrzymała wszelkie dotychczasowe próby, jakim została poddana. Niewykluczone jednak, że w końcu, kiedy nasza liczebność osiągnie niewyobrażalny poziom — na co wszystko wskazuje — spotkamy się ze szczególnym wyzwaniem w postaci ograniczenia naszych możliwości prokreacyjnych. I może nastać taki dzień, w którym urodzenie dziecka będzie wymagało specjalnego pozwolenia. Cokolwiek powiemy o naszych zachowaniach seksualnych, jedno jest pewne: kopulacja wydaje się najbardziej udanym ze wszystkich wzorców zachowań ludzkich, o czym świadczy blisko sześć miliardów żyjących dziś na świecie ludzi. 155 5 Nieśmiertelne geny JL oczy się wiele sporów o to, gdzie znajduje się ludzka dusza nieśmiertelna. W sercu, w głowie, czy może rozproszona po całym ciele jest praktycznie wszechobecna jako duchowość właściwa tylko istotom ludzkim. Mnie jako zoologowi odpowiedź wydaje się dość oczywista: dusza mężczyzny mieści się w jego jądrach; dusza kobiety w jajnikach. Tam bowiem znajduje się to, co jest w człowieku naprawdę nieśmiertelne — geny. Możemy je wywieść od samych początków życia, generacja po generacji, w ich kolejnych kombinacjach zawartych w tymczasowych „pomieszczeniach". Te tymczasowe „pomieszczenia" to naturalnie my. Chociaż mamy tendencję do patrzenia na świat z naszego, ludzkiego, punktu widzenia i chociaż lubimy mówić o naszej osobowości czy charakterze, to przecież — jeśli chodzi o geny — jesteśmy zaledwie jednorazowymi pojemnikami, użyczającymi im krótkiego schronienia w ich długim marszu. Dlaczego geny w ogóle „zawracają sobie nami głowę"? Otóż dlatego, że jesteśmy dla nich dość wygodnym sposobem na utrzymanie pewnej elastyczności. Żonglując nimi dzięki kopulacji, stwarzamy im coraz to nowe szanse. Dajemy im możliwość dokonywania drobnych zmian, które pozwalają im przetrwać w stale zmieniającym się świecie. Bez nas geny byłyby zbyt stałe, zbyt sztywne i łatwo mogłyby zginąć. Największa katastrofa dla genów to niezdolność człowieka do reprodukcji. W tym momencie bowiem przerwany zostaje marsz genów. Życie w celibacie — czy będzie to kawaler, stara panna, zakonnik, zakonnica czy stuprocentowy homoseksualista — oznacza, że trwająca miliony lat ewolucja, która doprowadziła do ostatecznego uformowania plemników i jajeczek, uległa w tym wypadku nagłemu zahamowaniu. Kończy się linia genetyczna, a wraz z nią potencjalna nieśmiertelność. Gwarancją genetycznej nieśmiertelności są nasze dzieci. W sztafecie życia rodzice przekazali nam pałeczkę chromosomów, a my przyjęliśmy wyzwanie, sami stając się rodzicami. Upewnieni, że nasze geny mają się dobrze w nowych pojemnikach, jakie im dostarczyliśmy, doznajemy nagłego przypływu uczuć rodzicielskich. Większość ludzi zaczyna się zastanawiać nad naturą opieki rodzicielskiej, a także 156 Nieśmiertelne geny ludzkiego cyklu życiowego w chwili przyjścia na świat ich pierwszego dziecka. Dla mnie ten moment nastąpił znacznie wcześniej, kiedy stałem się przybraną matką małego szympansiątka. Małpka bowiem traktowała mnie jak swego rodzica, co sprawiło, że wkrótce poczułem do niej silne uczucie rodzicielskie. Połączyła nas tak głęboka więź, że gdy w wiele lat później szympans umarł, odczułem to jako bolesną stratę. Nie ma w tym zresztą nic dziwnego, choć pozwoliło mi to na ciekawe spostrzeżenia dotyczące ludzkiego niemowlęcia. Jesteśmy naturalnie bardzo blisko spokrewnieni z małpami człekokształtnymi, ale między dzieckiem małpim a ludzkim istnieją pewne istotne różnice. Jedną z nich — która mnie bardzo mocno zaabsorbowała — jest różnica w zdolności czepiania się. Szympansiątko czepiało się mojego ubrania z desperacką żarliwością, która wywarła na mnie trwałe wrażenie. Uświadomiło mi to ogromną różnicę, jaka powstała w momencie, gdy nasi przodkowie utracili włochatą powłokę. Kiedy matkująca małpa stała się nagą małpą (przed pojawieniem się ubrania), zmienił się stosunek między matką a dzieckiem. W porównaniu z innymi naczelnymi ludzkie dziecko stało się wyjątkowo bezbronne. I wyjątkowo wrażliwe. By mogło być odpowiednio chronione, troska rodzicielska człowieka musiała zostać rozwinięta do maksymalnych granic. Jeśli potomstwo miało się dobrze rozwijać, wymagało to od ludzkich rodziców znacznie większego poświęcenia niż od jakichkolwiek innych. Nadeszły dla nas czasy superrodziców, ze wszystkimi ich wspaniałymi satysfakcjami i trudnymi wyrzeczeniami. Ludzkie niemowlę wymaga znacznie większej — i znacznie dłuższej — opieki niż maleństwo jakiegokolwiek innego zwierzęcia. To właśnie te szczególne cechy zacząłem studiować, zabierając się do pisania książki Babywatching {Obserwowanie dziecka). Patrząc na niemowlęta z punktu widzenia zoologa — jak na małe zdumiewające zwierzątka — zobaczyłem je w zupełnie nowym świetle, a moim wcześniejszym doświadczeniom jako przybranej matki szympansiątka zawdzięczam nową bezcenną perspektywę. Gdy tylko zacząłem analizować sposób, w jaki zachowujemy się wobec małych dzieci, zrozumiałem, że jeszcze wiele możemy się nauczyć od naszych zwierzęcych kuzynów. I to poczynając od samego aktu rodzenia. Otóż w przeciwieństwie do ludzkich matek, inne zwierzęta rodzą lekko. Skąd ta różnica? W powszechnym mniemaniu kobieta rodzi ciężko i boleśnie, ponieważ jej miednica musi spełniać dwie funkcje. Działać jako kanał porodowy, ale także podtrzymywać ciało w pozycji pionowej. Ta właśnie sprzeczność interesów jest zwykle podawana 157 Wyobrażenia porodów z okresu prehistorycznego i plemiennego z zasady przedstawiają kobiety w pozycji kucznej jako naturalnej dla aktu rodzenia. Nawet ten egipski hieroglif oznaczający narodziny przedstawia kobietę w przysiadzie, z wyłaniającymi się spod niej główką i rączkami noworodka. Podobną pozycję przybierały rodzące w Europie w wiekach średnich, kiedy to kobieta siedziała na stołku porodowym (poniżej). Współcześnie wszystko się zmieniło. W szpitalach wymaga się, by kobieta parła w pozycji leżącej, bez pomocy siły grawitacyjnej, co naturalnie zwiększa ból rodzącej. Nowe metody polegające na zastosowaniu basenów porodowych w znacznej mierze ograniczyły problemy związane z rodzeniem. 159 Nieśmiertelne geny jako przyczyna, dla której kobieta z takim wysiłkiem wydaje dziecko na świat. Zwierzęta czworonożne nie mają tego problemu: za pomocą kilku skurczów dosłownie „wypychają" swoje małe. Kiedy jednak nasi przodkowie przyjęli postawę pionową, zmuszając nas do tego, byśmy używali miednicy jako podstawy, na której wspiera się całe ciało, wszystko się najprawdopodobniej zmieniło. Jeśli przyjmiemy to wyjaśnienie, musimy się pogodzić z faktem, że kobieta jest skazana na ciężki i długotrwały poród. I że pomóc jej w tym mogą jedynie leki i środki znieczulające. Ale czy rzeczywiście owo wyjaśnienie jest właściwe? Patrząc na to z zoologicznego raczej niż z medycznego punktu widzenia, przeoczenie tak ważnej sprawy wydaje się karygodnym niedbalstwem ewolucji. Długotrwały proces rodzenia, pozbawiający na jakiś czas sprawności fizycznej, wystawiałby prehistoryczne ludzkie samice na wielkie ryzyko. Znacznie bardziej prawdopodobne wydaje się, że to dziś popełniamy jakiś błąd i że poród ludzki może być równie łatwy jak poród u innych gatunków. Cóż więc takiego mogło się stać? By znaleźć odpowiedź na to pytanie, warto sobie przypomnieć, w jaki sposób rodziły kobiety w starożytności. Zachowało się na ten temat sporo informacji w postaci chociażby różnych dzieł sztuki. Jedno jest im wspólne: pozycja kuczna rodzącej. Zawsze bowiem przedstawiają kobietę w przysiadzie. Nawet starożytny egipski hieroglif oznaczający poród wyobraża kucającą kobietę z wystającą spod niej główką dziecka. U kobiet z plemion prymitywnych spotykamy tę samą pozycję porodową. Antropologiczny film przedstawiający poród pokazuje kobietę przykucniętą nad wielkimi liśćmi i łagodnie, bez wysiłku, wydającą dziecko na świat. Mimo to w czasach nowożytnych wymaga się od kobiety, by rodziła leżąc na plecach, jakby była chorą pacjentką, a nie zdrową istotą spełniającą swoją naturalną funkcję. Magia medycyny z jej szpitalami najwyraźniej wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem, który mówi: wykorzystaj przy porodzie siłę grawitacji. Lekarze kładą kobietę na plecach i pokrzykując: „przyj, przyj", zmuszają ją, by rodziła w pozycji poziomej. Ostatnio bardziej nowoczesne szpitale zerwały z tymi dziwnymi praktykami i pozwalają rodzącym przybierać dowolne pozycje. Kobiety, które nie boją się eksperymentowania, stwierdziły, że poród w pozycji kucznej wymaga znacznie mniej wysiłku. Niektóre poszły jeszcze dalej, lansując poród wodny. Kucając w basenie porodowym — wielkim pojemniku wypełnionym ciepłą wodą — rodzą one pod powierzchnią wody. Płyn podtrzymuje 160 Nieśmiertelne geny matkę, działając na nią relaksująco i zarazem ułatwiając sam akt wydawania dziecka na świat. Jeśli noworodek natychmiast po urodzeniu zostanie delikatnie wyjęty z wody i położony na brzuchu matki, niebezpieczeństwa utopienia praktycznie nie będzie. Pępowina, którą dziecko jest połączone z matką, jeszcze przez kilka minut po urodzeniu dostarcza mu krew, maleństwo nie próbuje więc oddychać, dopóki nie znajdzie się na powierzchni wody. Ta metoda rodzenia zyskuje coraz większą popularność nie tylko dlatego, że wydaje się znacznie łatwiejsza dla matki, ale dlatego, że korzysta na niej również dziecko. Zamiast przeżywać szok wynikający z tego, że w sposób nagły zostało wyrzucone w inne środowisko, przechodzi ono przez stadium pośrednie — ciepłej wody, przypominającej łono matki. Poród obejmujący dwa łagodne stadia przestaje być jednym gwałtownym aktem. Niektórzy lekarze utrzymują, że nie wystarczy sama zmiana pozycji rodzącej, należy zmienić także jej otoczenie. Tradycyjnie sale porodowe w szpitalach przypominają gabinety zabiegowe z ostrymi światłami, hałasem i błyszczącymi narzędziami, a więc to, co się kojarzy z chorobą lub wypadkiem. Ich wygląd, zdaniem lekarzy, powinien ulec zmianie. Światła muszą być przyćmione, aby nie raziły oczu noworodka; głosy ciche, by nie atakowały brutalnie jego uszu; jak najmniej atmosfery szpitalnej, żeby nie szokować matki. Wiele postępowych szpitali stosuje się już do tych zaleceń z bardzo dobrym skutkiem. Dla niektórych kobiet jednak i te zmiany są niedostateczne. Gdy wszystko wskazuje na poród zdrowy i bez powikłań, odrzucają możliwość rodzenia w szpitalu, wybierając poród w domu, w znanym uspokajającym otoczeniu własnej sypialni. Utrzymują, iż relaksujące działanie tak bliskiego otoczenia powoduje, że wydanie dziecka na świat staje się znacznie łatwiejsze. Wielu tradycjonalistów uważa te zmiany za zbyteczne, w niektórych więc środowiskach powstały przeciwko nim silne opory. Zoologowi jednak wydają się one bardzo sensowne, ponieważ uwzględniają dobro matki. Jeśli chodzi bowiem o rodzenie, istnieje jedna prosta zależność: w im większym stresie jest matka, tym dłużej rodzi; im jest ona swobodniejsza, tym poród krótszy. Ma to swoje głębokie uzasadnienie. Kiedy bowiem zwierzę rodzi, jest zupełnie bezbronne. Niezdolna do ucieczki w tym specyficznym momencie samica może stać się łatwym łupem drapieżników. Dlatego u większości ssaków podstawowym warunkiem 161 Nieśmiertelne geny \ wydania na świat małych jest całkowite poczucie bezpieczeństwa przyszłej matki. Gdy wyczuwa ona zbliżające się niebezpieczeństwo, w jej organizmie wydzielają się związki chemiczne, które błyskawicznie hamują proces rodzenia. Samice niektórych gatunków w poczuciu zagrożenia potrafią odłożyć poród nie o kilka godzin, lecz o kilka dni. Dla ludzkich samic ten mechanizm nie ma już dziś żadnego znaczenia — nie są zagrożone ani przez wilki, ani przez lwy — nie miały jednak dość czasu ewolucyjnego, by się w ogóle pozbyć odwiecznego systemu ochrony wydawania na świat potomstwa. Jest to już tylko relikt, ale relikt o pewnych określonych mechanizmach działania. Gdy kobieta czuje się bardzo napięta, związki chemiczne, które wydziela jej organizm, wysyłają sygM' „Stop! Wstrzymać poród". Taki sygnał może odwlekać poród, ? to z kolei wzmaga napięcie ciężarnej kobiety, co jeszcze bardziej opóźnia poród, i tak w koło, aż w końcu wśród bólów i cierpień przerywa ona to sprzężenie zwrotne, by wreszcie wydać dziecko na świat. Tego wszystkiego mogłaby uniknąć, gdyby tylko w miarę zbliżania się porodu potrafiła się całkowicie odprężyć. I nie ma tu żadnej tajemnicy, chodzi jedynie o to, żeby rodząca przyjęła odpowiednią dla siebie pozycję i rodziła w środowisku najbardziej dla niej przyjaznym i relaksującym. Jeśli kobieta bezpieczniej czuje się w szpitalu, najlepszym miejscem dla niej jest szpital; jeśli we własnej sypialni, to sypialnia. I wreszcie jeśli się lepiej czuje w towarzystwie bliskich, męża czy przyjaciółek, powinna rodzić w ich otoczeniu. Poza jej dobrym samopoczuciem i wygodą nie obowiązują tu żadne reguły. Jest to wniosek, do jakiego dochodzimy, obserwując porody innych zwierząt, i zasada, której przestrzeganie mogłoby oszczędzić kobietom wielu niepotrzebnych cierpień. Zaraz po narodzinach z dzieckiem dzieje się coś bardzo dziwnego. Otóż przez godzinę pozostaje ono w stanie czuwania. Mimo wyczerpania spowodowanego przeciskaniem się przez kanał rodny ma oczy szeroko otwarte i obserwuje otaczający je świat. Dopiero po upływie tej pierwszej godziny zapada w głęboki sen. Ten pierwszy okres, zanim noworodek zapadnie w sen, ma ogromne znaczenie, często nie doceniane. Zgodnie ze starymi praktykami szybko odcina się pępowinę, zabiera noworodka matce, kąpie się go i ubiera. Po tradycyjnym porodzie, opartym na zachęcaniu do parcia, kobieta czuje się całkowicie wyczerpana i jest zbyt słaba, by zdobyć się na cokolwiek więcej poza ciepłym spojrzeniem. Jeśli zaś ma za sobą poród nie tak męczący, bez interwencji profesjonalistów, z pewnością odczuwa naturalną potrzebę przytulenia maleństwa i czułego wpatrywania się w jego twarzyczkę. W tej pierwszej magicznej 162 bez interwencji profesjonalistów, z pewnością odczuwa naturalną potrzebę przytulenia maleństwa i czułego wpatrywania się w jego twarzyczkę. W tej pierwszej magicznej Nieśmiertelne geny wydania na świat małych jest całkowite poczucie bezpieczeństwa przyszłej matki. Gdy wyczuwa ona zbliżające się niebezpieczeństwo, w jej organizmie wydzielają się związki chemiczne, które błyskawicznie hamują proces rodzenia. Samice niektórych gatunków w poczuciu zagrożenia potrafią odłożyć poród nie o kilka godzin, lecz o kilka dni. Dla ludzkich samic ten mechanizm nie ma już dziś żadnego znaczenia — nie są zagrożone ani przez wilki, ani przez lwy — nie miały jednak dość czasu ewolucyjnego, by się w ogóle pozbyć odwiecznego systemu ochrony wydawania na świat potomstwa. Jest to już tylko relikt, ale relikt o pewnych określonych mechanizmach działania. Gdy kobieta czuje się bardzo napięta, związki chemiczne, które wydziela jej organizm, wysyłają sygnał: „Stop! Wstrzymać poród". Taki sygnał może odwlekać poród, a to z kolei wzmaga napięcie ciężarnej kobiety, co jeszcze bardziej opóźnia poród, i tak w koło, aż w końcu wśród bólów i cierpień przerywa ona to sprzężenie zwrotne, by wreszcie wydać dziecko na świat. Tego wszystkiego mogłaby uniknąć, gdyby tylko w miarę zbliżania się porodu potrafiła się całkowicie odprężyć. I nie ma tu żadnej tajemnicy, chodzi jedynie o to, żeby rodząca przyjęła odpowiednią dla siebie pozycję i rodziła w środowisku najbardziej dla niej przyjaznym i relaksującym. Jeśli kobieta bezpieczniej czuje się w szpitalu, najlepszym miejscem dla niej jest szpital; jeśli we własnej sypialni, to sypialnia. I wreszcie jeśli się lepiej czuje w towarzystwie bliskich, męża czy przyjaciółek, powinna rodzić w ich otoczeniu. Poza jej dobrym samopoczuciem i wygodą nie obowiązują tu żadne reguły. Jest to wniosek, do jakiego dochodzimy, obserwując porody innych zwierząt, i zasada, której przestrzeganie mogłoby oszczędzić kobietom wielu niepotrzebnych cierpień. Zaraz po narodzinach z dzieckiem dzieje się coś bardzo dziwnego. Otóż przez godzinę pozostaje ono w stanie czuwania. Mimo wyczerpania spowodowanego przeciskaniem się przez kanał rodny ma oczy szeroko otwarte i obserwuje otaczający je świat. Dopiero po upływie tej pierwszej godziny zapada w głęboki sen. Ten pierwszy okres, zanim noworodek zapadnie w sen, ma ogromne znaczenie, często nie doceniane. Zgodnie ze starymi praktykami szybko odcina się pępowinę, zabiera noworodka matce, kąpie się go i ubiera. Po tradycyjnym porodzie, opartym na zachęcaniu do parcia, kobieta czuje się całkowicie wyczerpana i jest zbyt słaba, by zdobyć się na cokolwiek więcej poza ciepłym spojrzeniem. Jeśli zaś ma za sobą poród nie tak męczący, bez interwencji profesjonalistów, z pewnością odczuwa naturalną potrzebę przytulenia maleństwa i czułego wpatrywania się w jego twarzyczkę. W tej pierwszej magicznej 162 Nieśmiertelne geny godzinie życia dziecko odwzajemnia to spojrzenie, nawiązując z matką głęboką emocjonalną więź. Niektórzy twierdzą, że to fantazja, że noworodki są niewrażliwe na otaczający je świat, że widzą tylko coś w rodzaju plamy i są w gruncie rzeczy nieświadome obecności matki. Ale to nieprawda. Dzięki uważnym. obserwacjom dowiadujemy się coraz więcej o szczególnej wrażliwości noworodka na otoczenie, a zwłaszcza na obecność matki. Wzrok nowo narodzonego dziecka jest znacznie lepszy, niż sobie wiele osób wyobraża. To prawda, że noworodki widzą źle na dużą odległość, ale jednocześnie sprawdzono, że w granicach między osiemnastoma a trzydziestoma centymetrami, a jest to odległość, z której widzą twarz matki, mają obraz ostry. Noworodek najsilniej reaguje na duże, jasne, zaokrąglone i poruszające się przedmioty, czyli na to, co jest właściwe twarzy matki. Innymi słowy, przychodzi na świat zaprogramowany, by skupić wzrok i reagować na matkę. Najnowsze badania prowadzone na Krecie ujawniły więcej szczegółów na temat relacji między matką a noworodkiem. Udowodniono, że „w dojrzałym wieku" piętnastu minut noworodki potrafią naśladować zmieniający się wyraz twarzy matki. Odkrycie to zaskoczyło nawet tych, którzy uważali, że dziecko jest istotą wrażliwą, a nie tylko „łysą głową z płucami", jak się wyraził pewien tępak z czasów wiktoriańskich. Nie ulega wątpliwości, że zaraz po porodzie nie należy rozdzielać matki z dzieckiem. Byłoby idealnie, gdyby noworodka w ogóle nie przenoszono do innego pomieszczenia. Powinien cały czas znajdować się w pobliżu matki. Gdy ten warunek zostanie spełniony, matka i dziecko szybko nauczą się siebie nawzajem rozpoznawać zarówno po zapachu, jak i po wydawanych dźwiękach. Noworodkowi wystarczy czterdzieści pięć godzin, by się nauczył rozpoznawać matkę po zapachu ciała, pod warunkiem że w sposób sztuczny nie oddali się go od niej. U matki ten proces przebiega jeszcze szybciej. Jeżeli pozwoli jej się zachować bliski kontakt z dzieckiem przez zaledwie pół godziny po urodzeniu, to będzie później w stanie rozpoznać swojego potomka jedynie po zapachu. To samo odnosi się do dźwięków. Matce wystarczą trzy noce, by nieomylnie rozpoznawała płacz swego dziecka, także przez sen. Ten i tylko ten płacz jest w stanie obudzić ją natychmiast. Kobieta nie ma pojęcia, jak to się dzieje, nie wie też, że ma taką zdolność, nawet gdy mieszka w domu, w którym jest tylko jedno dziecko. Nie ulega wątpliwości, że tę zdolność miały kobiety pierwotne, żyjące w małych plemionach, kiedy 163 to w ciszy nocnej każda matka mogła słyszeć przynajmniej kilkoro dzieci. Gdyby się budziła na płacz każdego z nich, niepotrzebnie traciłaby cenne godziny snu. Zdolność budzenia się do karmienia tylko własnego dziecka miała więc zasadnicze znaczenie dla jej dobrej kondycji i szansy przetrwania. Co do noworodka, to potrafi on rozpoznać głos matki już pod koniec pierwszego tygodnia życia. Ostatnio mówi się, że znaczenie więzi łączących matkę z dzieckiem w pierwszych tygodniach po jego narodzinach jest mocno przeceniane. Pewna pani profesor, psycholog, posuwa się nawet do twierdzenia, że „teza o więzi jest po prostu mitem". Wygląda na 164 Rosyjskie noworodki, pozawijane i ,,ometkowane", leżą ściśnięte jak szprotki w szpitalnym łóżeczku. Matki widzą je tylko podczas karmienia, nie mając do nich praktycznie swobodnego dostępu. Nieśmiertelne geny to, że wymyślono to specjalnie, by zmniejszyć poczucie winy u matek, które z jakichś względów nie dbają o bliskość ze swoim dzieckiem. Autorka nazywa go szczerze „wybielaczem sumienia". Może jest w tym poglądzie wiele życzliwości dla kobiet, ale coraz liczniejsze dowody potwierdzają opinię, że we wczesnym okresie życia niemowlęcia między matką a dzieckiem istnieje subtelne wzajemne oddziaływanie, częściowo tylko świadome. Można to sobie wytłumaczyć wyłącznie przy założeniu, że poczucie zespolenia jest w naszym gatunku bardzo silne. Na cóżby bowiem ludzkiej matce i jej dziecku była zdolność rozpoznawania się nawzajem po zapachu i dźwięku, gdyby nie miała ich połączyć silna więź? Obojętne, co powiemy na temat poczucia winy, nie sposób zignorować poczucia więzi jednoczącej matkę i jej dziecko. Stopień bliskości między kobietą a noworodkiem jest różny w różnych kulturach. Najwięcej podobieństw wykazują dwa skrajne przykłady — kultur prymitywnych plemiennych i rozwiniętych zachodnich. I tu, i tu zaleca się utrzymywanie jak największej bliskości, ale w mniej rozwiniętych kulturach miejskich sprawa kształtuje się zupełnie inaczej, często w sposób bardzo szkodliwy. Na przykład w typowym rosyjskim szpitalu położniczym nowo narodzone dziecko natychmiast się kąpie, owija i zabiera na salę noworodków, zanim jeszcze matka zdąży je przystawić do piersi. Później zaś przynoszą jej maleństwo tylko na krótkie chwile karmienia. Wreszcie, zanim kobieta zostanie wypisana ze szpitala, zaprasza się ją do specjalnego pokoju, gdzie przechodzi krótkie przeszkolenie w sztuce przewijania i ozdobnego owiązywania swego maleństwa, tak by przypominało typową ruską lalę. Ów fachowy sposób zawijania dzieci praktycznie 165 Nieśmiertelne geny uniemożliwia im jakiekolwiek ruchy. Maleństwo nie protestuje przeciwko temu, najprawdopodobniej dlatego, że krępujące powijaki przypominają mu ciasnotę matczynego łona z okresu ostatnich tygodni ciąży. Mimo że niemowlę nie protestuje, to takie upośledzenie możliwości ruchowych w znacznym stopniu ogranicza dobrodziejstwa płynące z bliskości między matką a dzieckiem — ze szkodą dla obojga. Po owinięciu dziecka matka przechodzi do uroczystego pomieszczenia zwanego pokojem wypisów, gdzie czeka na nią mąż i rodzina. Wtedy to po raz pierwszy dumny tata może zobaczyć zawiniątko z ledwie widocznym wewnątrz potomkiem. Tu atmosfera się zmienia. Jak to ujął jeden z zachodnich obserwatorów, przestaje się kojarzyć z rzeźnią, a zaczyna przypominać amerykański salon pogrzebowy. W otoczeniu kolorowych szkieł i z towarzyszeniem muzyczki zebrani obdarowują matkę kwiatami, robią zdjęcia rodzinne, a uroczysty głos oznajmia: „Dziecko jest spełnieniem waszych marzeń; zabierajcie je do domu, niech wam rośnie i niech się wami opiekuje". Po czym wszyscy wychodzą. Można się tylko zastanawiać, jaki wpływ na życie uczuciowe rosyjskiej rodziny ma ten cały spektakl związany z narodzinami dziecka. W większości kultur istnieje jakiś ceremoniał, który „uplemiennia" dziecko, przyjmując je w poczet członków danego kręgu kulturowego. Te obrzędy wahają się od nieszkodliwego wodnego ceremoniału chrztu do opartych na przesądach okaleczeń w rodzaju obrzezań. We wszystkich chodzi jednak o zaanonsowanie pojawienia się nowego człowieka i potwierdzenie jego przynależności nie tylko do komórki rodzinnej, ale także do większej społeczności, w której przyjdzie mu żyć. Dla noworodka z kolei — kiedy już się znajdzie w domu — naczelnym problemem staje się zwrócenie na siebie uwagi. Nie mogąc się uczepić matczynej sierści jak mały szympans, uruchamia inne środki. A więc wybucha płaczem, żeby przyzwać matkę, a potem, kiedy już zostanie utulone, musi ją jakoś przy sobie zatrzymać. W idealnym świecie bowiem — naturalnie z punktu widzenia dziecka — matka nie powinna się nigdy od niego oddalać. Powinna być z nim w stałym kontakcie. Ludzkie matki jednak są na ogół bardzo zajęte i muszą wypełniać najróżniejsze obowiązki, które często uniemożliwiają im bezpośredni kontakt z dzieckiem. Dlatego też maleństwo prowadzi nieustającą kampanię zwracania na siebie uwagi. Najpotężniejszą bronią jest ów sławetny ludzki uśmiech — wyraz twarzy, któremu rodzice nie potrafią się oprzeć i który jest dla nich niczym najsilniejszy magnes. Także sam kształt główki maleństwa ma ogromne znaczenie. Rodzice bardzo żywo reagują na 166 Twarzyczka dziecka wywołuje u ludzkich rodziców silny odruch opiekuńczy. Plaska buźka, duże oczy i kartoflowaty nosek wzbudzają w nich wrodzone reakcje. Automatycznie te same reakcje przenoszą się na małe zwierzątka, które zdradzają podobne cechy. Wiele domowych pieszczochów hoduje się tak, by im nadać szczególną infantylność i by tym lepiej służyły jako ,,dzieci zastępcze". Nieśmiertelne geny to, co Niemcy nazywają Kinderschema, czyli „schematem dziecka". Składa się na ten schemat kilka podstawowych elementów: 1. wielkie, okrągłe oczy z dużymi źrenicami; 2. duże, wypukłe czoło; 3. pucołowate policzki z zaokrągloną bródką; 4. płaska buźka z małym perkatym noskiem; 5. gładka, delikatna skóra. Wszystkie te elementy razem wzięte bardzo silnie przyciągają rodzicielskie spojrzenie. Sprawiają, że matka i ojciec chcieliby być blisko swojego dziecka, brać je na ręce, pieścić, całować, przemawiać do niego i tulić. A takie właśnie zachowania budzą w dziecku niezbędne poczucie bezpieczeństwa, wzmacniając jego więź z rodzicem. Wdzięk małego dziecka jest tak ujmujący, że często bywa wykorzystywany przez twórców filmów rysunkowych, przekonanych, że ich bohaterowie zyskają sobie naszą sympatię. Wystarczy przyjrzeć się dokładnie twarzom popularnych postaci z kreskówek, jak Myszka Miki czy Królik Bugs, by się upewnić, że Kinderschema to obficie eksploatowany wzorzec i że płaskie, okrągłe twarzyczki stanowią tu normę. To samo dotyczy psów. Pieski wybrane na ulubieńców domowych odznaczają się nie tylko tą samą wagą ciała co ludzkie niemowlęta, ale także równie dużymi czołami, wielkimi oczami i płaskimi pyszczkami. Przez hodowlę selektywną ich czaszki ulegały stopniowym zmianom, szorstka sierść stawała się miękka, niemal jedwabista w dotyku, a naturalne wilcze zachowania ustępowały miejsca szczenięcej łagodności, co w coraz większym stopniu uzależniało je od przybranych ludzkich rodziców. Dla niektórych pieski pokojowe stanowią parodię pierwotnego ducha psiego, ale dla współczesnej zurbanizowanej ludzkości są znacznie odpowiedniejsze od wielu ich większych, ostrzejszych kuzynów — psów podwórzowych. Zycie we współczesnych wielkich miastach jest nieprzyjazne żyjącym na wolności psom, a pieski pokojowe okazały się w tej sytuacji nieocenione. Budzą one takie same macierzyńskie uczucia u swoich właścicieli jak zachowanie, wygląd i działania ich prawdziwych dzieci. Od wieków małe psy ochoczo odgrywają rolę dzieci zastępczych. Dawnymi czasy popularne na dworach królewskich, często bywały rozsyłane na cały świat jako wysoko cenione wspaniałe dary. Obecnie są nie mniej popularne i spełniają równie ważną funkcję, szczególnie wobec ludzi, których uczucia rodzicielskie nie zostały w naturalny sposób zaspokojone. Dla nich stanowią one trwałą pociechę, ponieważ — w przeciwieństwie do prawdziwych dzieci — nigdy nie dorastają i nigdy nie opuszczają domu. Dla rodziców proces dorastania prawdziwego dziecka jest zarazem fascynujący i trudny. Z nastaniem każdej kolejnej fazy rozwojowej stopniowo pojawiają się nowe wzorce 168 Nieśmiertelne geny zachowań przynoszących bardzo osobiste satysfakcje. Ale towarzyszą im także nowe problemy. Rodzic musi się dostosowywać do tempa tych zmian. Czasami w danej kulturze istnieje tendencja do przyspieszania dzieciństwa, tak by jego kolejne fazy następowały szybko jedna po drugiej, czasami zaś do jego spowalniania. Obie postawy, szkodliwe w skutkach dla rozwijającego się dziecka, są jednak na tyle elastyczne, że w miarę upływu czasu same się korygują. Pierwsza ważna faza rozwoju dziecka to niemowlęctwo. Trwa ono prawie rok i charakteryzuje się tym, że dziecko nie mówi i nie chodzi. Może gaworzyć i gruchać, ale na posługiwanie się mową musi jeszcze zaczekać. Cały ten okres jest zdominowany przez spanie i ssanie matczynej piersi. Niemowlęta śpią dwukrotnie dłużej niż dorośli, ale ich sen dzieli się na krótsze jak gdyby odcinki, między którymi jest czas na zaspokajanie głodu maleństwa. Dopiero po upływie mniej więcej pół roku dziecko przestawia się na nocny system spania. W tym wczesnym okresie nauczenie niemowlęcia czegokolwiek jest praktycznie niemożliwe. Ustanawia ono swoje własne reguły i wszelkie próby narzucenia mu jakiegokolwiek stałego reżimu są przedwczesne i skazane na niepowodzenie. Odnosi się to szczególnie do karmienia. Ponieważ dorośli mają w mniejszym czy większym stopniu stałe pory posiłków, niektóre matki uważają, że i ich dzieci powinny być karmione o ustalonych godzinach. Wynika z tego na ogół dużo płaczu oraz kłopoty zarówno z piersiami matki, jak i z brzuszkiem niemowlęcia. Ani jedno, ani drugie nie jest bowiem przystosowane do posiłków obfitych a rzadkich. Matki, które podporządkowują się w tej sprawie wymaganiom dziecka, dostosowując się do jego potrzeb, szybko stwierdzają, że jest to korzystne dla obu stron. Niektórzy rodzice zupełnie niepotrzebnie próbują przyzwyczajać maleństwa do swoistego „regulaminu". Takie zachowania, obce społecznościom plemiennym, stały się popularne w tak zwanych rozwiniętych społeczeństwach dwudziestego wieku. Sztywny reżim życia narzucony młodym matkom zmusza je do tego, by na długi czas pozostawiały swoje maleństwa w łóżeczkach czy wózkach. Jeśli dziecko protestuje przeciwko temu płaczem, matka ma je w imię źle pojętej „dyscypliny" ignorować. Jest to przykład zbyt wczesnych a bardzo szkodliwych prób ograniczania niemowlęcia jakimś regulaminem. Dzieci szkolne mogą podlegać dyscyplinie; niemowlęta nie. Skutek takich błędnych działań rodziców to dzieci pozbawione poczucia bezpieczeństwa, a później ludzie z poważnymi zaburzeniami osobowości, wynikającymi z niedostatku miłości w tym pierwszym roku życia. Obserwacje nad małpimi matkami pozwoliły stwierdzić, że nigdy nie próbują one narzucać swemu potomstwu żadnych reżimów. Kiedy dzieci są bardzo małe, otaczają je 169 bliskość matki, muszą się zdać na jej objęcia. Położone w łóżeczku, z dała od matki, wpadają w panikę i zaczynają płakać. Wystarczy jednak, że matka przysunie łóżeczko do swojego łóżka, a dziecko odzyskuje utracone poczucie bezpieczeństwa, cała zaś rodzina spokojny sen. Nieśmiertelne geny najczulszą opieką i miłością. Na wdrażanie dyscypliny przychodzi czas znacznie później. System ten równie dobrze stosuje się do naszego gatunku. Niemowlęta karmione piersią, często przytulane i pieszczone, te z którymi rodzice się bawią i przebywają, czują się kochane, a co za tym idzie, bezpieczne. Traktowane w ten sposób, nie tylko nie są rozpieszczone ani tym bardziej zepsute, ale przeciwnie — wydają się znacznie silniejsze i lepiej przystosowane do życia. Biorąc powyższe pod uwagę, musimy pamiętać, że zarówno pokój dziecinny, jak i wózek to wątpliwe dobrodziejstwa. Małe dziecko nie jest stworzone do tego, by zostawać samo na noc, czuje się wtedy opuszczone. Lepiej postawić łóżeczko maleństwa przy łóżku rodziców — czując ich bliskość, niemowlę będzie znacznie spokojniejsze, a mniej płacząc oszczędzi sen wszystkich zainteresowanych. W ten sposób sypiają młode małpy — i najprawdopodobniej sypiały małe dzieci w czasach prehistorycznych — a czasem warto się uczyć od dalszych kuzynów. Pod koniec pierwszego roku życia dziecko potraja swoją wagę i zaczyna chodzić. Tę trudną i jedyną w swoim rodzaju umiejętność poruszania się zdobywa stopniowo. W wieku około siedmiu miesięcy potrafi siadać bez pomocy. W ósmym miesiącu życia przy pomocy rodziców próbuje stawać. Mając dziewięć miesięcy raczkuje. W ciągu trzech miesięcy, między dziewiątym a dwunastym miesiącem życia, rozwija w tej sztuce tak wielką sprawność, że trzeba na nie bardzo uważać. Wreszcie z wysiłkiem dźwiga się na nogi i zaczyna dreptać w pozycji pionowej. Do chwili pierwszych urodzin ma już opanowaną tę osobliwą umiejętność przemieszczania się, którą my, dorośli, uważamy za coś naturalnego. Na tym kończy się okres niemowlęctwa i zaczyna nowa ciekawa faza rozwoju dziecka. Dzięki silniejszym już teraz kończynom może ono uprawiać różne gry i zabawy. Zaczyna rozumieć pojedyncze słowa. Stopniowo próbuje mówić. Pięćdziesiąt procent dzieci wypowiada swoje pierwsze słowo do dwunastego miesiąca życia; do osiemnastego miesiąca — dziewięćdziesiąt procent. Pod koniec drugiego roku życia dziecko mówi prostymi zdaniami i wspaniały ludzki system porozumiewania się za pomocą mowy zostaje już w pełni uruchomiony. Tempo, w jakim poszczególne dzieci kompletują swój słownik, bywa różne w zależności od dziecka, ale z grubsza biorąc, wygląda to następująco: w wieku dwunastu miesięcy — trzy słowa; w wieku piętnastu miesięcy — dziewiętnaście; w wieku osiemnastu miesięcy — dwadzieścia dwa; w wieku dwudziestu jeden miesięcy — sto osiemnaście; w wieku dwudziestu czterech miesięcy — dwieście siedemdziesiąt dwa słowa. Widać z tego, że 171 Nieśmiertelne geny w drugiej połowie drugiego roku życia następuje gwałtowny skok, jeśli chodzi o posługiwanie się mową. Jest to nie tylko sprawa uczenia się. Dzieci są tak zaprogramowane, że w tym wieku mówią, niezależnie od tego, czy się o to dba, czy nie. Jeżeli rodzice są bardzo zajęci i na rozmowy ze swoją pociechą poświęcają niewiele czasu, mogą ten proces opóźnić, ale go nie zahamują. W wieku dwóch lat małe dzieci osiągają połowę swego dorosłego wzrostu. Rozwijają się też w sposób zasadniczy ich zdolności manualne. Potrafią już bawić się zabawkami, samodzielnie jeść i pić. Jest to okres niebezpieczny, ponieważ przy wzmożonej ruchliwości malcy często uparcie przeciwstawiają się wszelkim próbom powstrzymania ich przed poznawaniem otaczającego świata. W tym okresie życia rozbudza się też wzmożona ciekawość, co pociąga za sobą nowe wyzwanie: dziecko pragnie stawić czoło przejawom szczególnej rodzicielskiej opiekuńczości. W ciągu kilku miesięcy po ukończeniu drugiego roku życia u młodej istoty ludzkiej zaczyna się silnie rozwijać ego. Dziecko, które opanowało trzy podstawowe umiejętności: chodzenia, manipulowania przedmiotami i mówienia, ma coraz większe wymagania. Frustracje wynikające albo z własnych niedostatków, albo z rodzicielskich prób narzucenia ograniczeń, często przybierają formę hałaśliwych awantur. U ludzkiego zwierzęcia egocentryzm jest wcześniejszy niż potrzeba współdziałania. Do ukończenia trzeciego roku życia przeciętne dziecko posługuje się mniej więcej tysiącem słów i tak bardzo lubi mówić, że nieraz słyszy się, jak mówi do siebie. Jego działania są już bardziej skomplikowane; malec angażuje się w zabawy zespołowe, chociaż w dalszym ciągu przedmioty — i rodzice — są na pierwszym miejscu, przed innymi dziećmi. Typowe czterolatki znają piętnaście tysięcy słów i osiągają szczyty ciekawości. W miarę jak coraz więcej dowiadują się o sobie i swoim otoczeniu, zasypują wszystkich dokoła narastającą lawiną pytań. Pięciolatek zna dwa tysiące słów i staje u progu dziesięciolecia wypełnionego nauką. Jego mózg osiąga wagę równą dziewięćdziesięciu procentom wagi mózgu dorosłego człowieka i musi pomieścić te wszystkie informacje, które będą potrzebne dorastającemu młodemu człowiekowi. W długiej poświęconej edukacji fazie rozwojowej od piątego do piętnastego roku życia chłonność ludzkiego umysłu można porównać do gąbki czy też bibuły. Młody człowiek chłonie informacje w zadziwiającym tempie. Ewolucja z tego powodu wydłużyła u człowieka — jak u żadnego innego gatunku — okres dzieciństwa, znacznie opóźniając dojrzewanie. 172 Nieśmiertelne geny W tym czasie dosłownie rozkwitają takie umiejętności, jak: czytanie, pisanie, rysowanie, malowanie, liczenie, a także kolekcjonerstwo. Jest to również okres, w którym, niezależnie od rodzicielskich wzorców zachowań, pojawiają się seksistowskie postawy u młodzieży, która dzieli się na odrębne grupy chłopców i dziewcząt. Bardzo ważną rolę zaczyna odgrywać lojalność wobec grupy. Charakterystyczne jest też zainteresowanie sportem, preferowanie humoru, logicznego myślenia, a także pogoń za nowością. W owych długich szkolnych latach zawiązują się znaczące przyjaźnie. Typowy dla tej fazy rozwojowej podział na grupy według płci jest ważny, bo zmniejsza nieco obycie z płcią przeciwną, stanowiąc przygotowanie do następnego, seksualnego, etapu rozwoju, kiedy to ponad podziałami płciowymi pojawiają się stosunki nowego typu. Każde „spoufalenie" przed tym okresem wytwarza relacje bratersko-siostrzane, w znacznej mierze utrudniające nawiązanie prawidłowej więzi seksualnej. Faza dzieciństwa kończy się wraz z osiągnięciem dojrzałości płciowej przez młodego osobnika. W wieku piętnastu lat już prawie każda dziewczynka miesiączkuje i ma widocznie zaokrąglone piersi, a niemal każdy chłopak jest po pierwszej ejakulacji, większość zaś także po mutacji. Seksistowski podział chłopców i dziewcząt na wyraźne grupy zaczyna się załamywać. Tworzą się pary i jeśli nie ma przeszkód w postaci lokalnych obostrzeń obyczajowych, zaczynają one kopulować. Okres dojrzewania jest bardzo trudny. Biologicznie istoty ludzkie dojrzewają między trzynastym a piętnastym rokiem życia, w sensie prawnym jednak są uznawane za dorosłe dopiero po skończeniu osiemnastu lat, społecznie zaś nie wcześniej niż po podjęciu pracy zawodowej, a więc w wieku dwudziestu jeden lat. Ta wyraźna w społeczeństwie nowoczesnym przepaść między wystąpieniem pierwszych potrzeb seksualnych a osiągnięciem owej społecznie uznawanej dorosłości stwarza wiele problemów. Jest to bardzo burzliwa w sensie emocjonalnym faza ludzkiego cyklu życiowego, faza, w której stosunki między rodzicami a dziećmi bywają napięte do ostateczności. Ponieważ nasze skomplikowane czasy wymagają od ludzi coraz wyższego poziomu wykształcenia, procesy edukacyjne i seksualne się zazębiają. Tam, gdzie potrzeby seksualne okazują się silniejsze od narzuconych społecznie barier, dochodzi do tego, że uczennice zostają matkami. W niektórych rejonach świata zjawisko to doprowadziło do powstawania specjalnych szkół stwarzających uczennicom możliwość karmienia piersią między lekcjami. Kiedy po zakończeniu tego trudnego etapu młody człowiek przekroczy dwudziestkę, jego głównym problemem staje się praca. Do dwudziestego piątego roku życia wszelkie 173 Nieśmiertelne geny procesy rozwojowe są już zakończone i — w sensie fizycznym — zaczyna się szczytowy okres możliwości człowieka. Między dwudziestką a trzydziestką przypada też optymalny czas rozmnażania. Dwadzieścia dwa lata — „wiek płodności" — to okres, w którym groźba urodzenia martwego dziecka jest najmniejsza. Ale najlepsza pora, by wydać na świat potomstwo, to czas nieco późniejszy, gdy kobieta ma dwadzieścia siedem lat, a dziecko największą szansę przeżycia trudu narodzin. W wieku dwudziestu kilku lat większość ludzi łączy się w pary i zakłada własne domy, poza zasięgiem wpływu rodziców. Spłodzenie przez nich dzieci oznacza rozpoczęcie całego cyklu życiowego od nowa. Nieśmiertelne geny zależą teraz od nowego pokolenia rodziców, którzy mają chronić i wychowywać dla nich „świeże, młode pojemniki". By móc się z tych zadań z powodzeniem wywiązać, ci nowi strażnicy muszą dzielić swój czas pomiędzy sprawowanie bezpośredniej opieki rodzicielskiej i robienie własnej kariery życiowej, która ma im umożliwić stworzenie stabilnego, bezpiecznego domu. Nie zawsze jest to łatwe. Jeśli rodzice zbyt wiele czasu i energii poświęcają pracy, cierpi na tym rodzina. Najbardziej twórczy i pełen inwencji okres w ich cyklu życiowym przypada na późne lata trzydzieste, kiedy to dzieci wymagają największej troski rodzicielskiej. To właśnie przed czterdziestką dorośli dają z siebie społeczeństwu najwięcej. W tym wieku bowiem mają już za sobą wiele lat budowania kariery zawodowej i zdobywania niezbędnego doświadczenia, a jeszcze są na tyle młodzi, że ich sposób myślenia jest wciąż twórczy i elastyczny. (Trzydzieści osiem lat to wiek, w którym człowiek dokonuje największej liczby odkryć i wynalazków). W dzisiejszych czasach osiągnięcie czterdziestki staje się dla wielu przyczyną niezrozumiałego niepokoju. Beztroski optymizm trzydziestolatków ustępuje miejsca czarnym myślom na temat starzenia się. Popularnie ten stan nazywa się kryzysem połowy życia. Mężczyźni, którzy jeszcze niedawno mieli się za krzepkich młodzieńców, zbliżając się do pięćdziesiątki, popadają w panikę. Boją się, że jako ludzie w średnim wieku tracą już seksualną atrakcyjność. W rezultacie wdają się w romanse ze znacznie młodszymi przedstawicielkami płci przeciwnej, by sobie udowodnić, że nie stracili młodzieńczego wigoru. Poziom sukcesu w karierze zawodowej osiągnięty na tym etapie życia jest prawie bez znaczenia. Tu idzie walka nie o status społeczny, lecz o zahamowanie procesu starzenia. Typowy dla czterdziestolatków chaos emocjonalny ma swoje biologiczne uzasadnienie. W tym wieku bowiem dochodzi do rzeczywistego spadku formy zarówno fizycznej, jak i seksualnej. Problem polega na tym, że nie towarzyszy mu podobny spadek sprawności 174 Nieśmiertelne geny umysłowej. Ludzie koło czterdziestki w dalszym ciągu czują się mentalnie młodzi i z przerażeniem przyjmują to, że są zaliczani do „starszej generacji". Produkuje się najróżniejsze środki toniczne, które mają wzmacniać tych po czterdziestce, a piosenkarze deklarują, że „życie zaczyna się po czterdziestce", jakby odpowiadali komuś, kto miał czelność stwierdzić, że się ono wtedy właśnie kończy. Budzi się poważna obawa, iż to „przymusowe" pobudzenie seksualne, które dotyka ludzi po czterdziestce, może zagrozić gładkiej drodze nieśmiertelnych genów. Jeżeli w rezultacie wspomnianego kryzysu połowy życia więzi między dwojgiem partnerów zaczynają słabnąć i dojdzie do rozpadu rodziny, z pewnością ucierpią na tym dzieci. Zniechęcone doświadczeniami rodziców, mogą nie chcieć powtarzać ich błędów, co w konsekwencji grozi przerwaniem linii genetycznej. O dziwo, kryzys połowy życia mija w ciągu kilku lat. Pary, które go przetrwają, wychodzą z niego nawet wzmocnione, stanowiąc dowód na to, że poddane próbie ogniowej więzi są zdolne wytrzymać niemal wszystko. Pary, które wkroczą razem w pięćdziesiąty rok życia, mają większą od innych szansę na wspólną starość. Może będzie to okrutne pytanie, ale warto je zadać: dlaczego, z biologicznego punktu widzenia, człowiek miałby żyć jeszcze po czterdziestce? Wkrótce po ukończeniu czterdziestu lat ludzkie samice przestają być zdolne do rozrodu. Między czterdziestym piątym a pięćdziesiątym piątym rokiem życia, najczęściej w pięćdziesiątym pierwszym, przechodzą menopau-zę. (Najstarsza kobieta, która została matką bez żadnej specjalnej pomocy medycznej, miała pięćdziesiąt siedem lat, co jest uważane za ewenement). Mężczyźni również przeżywają spadek swoich możliwości seksualnych i przed sześćdziesiątką aż dwadzieścia osiem procent spośród nich to praktycznie impotenci. Po co więc ludzie — przy średniej życia wynoszącej obecnie niewiele ponad siedemdziesiąt lat — żyją dalej, zabierając innym miejsce? Są dwie odpowiedzi na to pytanie. Po pierwsze, skoro po czterdziestce jeszcze się rozmnażają, to potrzebują czasu, by wychować potomstwo. I po drugie, są potrzebni nieśmiertelnym genom w nowej roli — dziadków. Zjawisko to, właściwe tylko ludziom, stanowi zarazem przypomnienie, że z całego świata zwierząt człowiek ponosi największe ciężary z tytułu opieki rodzicielskiej. Dokonajmy krótkiego przeglądu: są zwierzęta, które nie muszą sprawować żadnej opieki rodzicielskiej. Po prostu składają tysiące jajeczek i wydzielają spermę, pozostawiając młode samym sobie. Przeżywa ich wystarczająco dużo, by podtrzymać linię genetyczną. Wyższy stopień osiągają istoty, których potomstwo wymaga niezbyt intensywnej opieki 175 Nieśmiertelne geny macierzyńskiej, i to w niedługim okresie. Młode szybko rosną i wkrótce stają się samodzielne. I wreszcie kolejny stopień: opieka nad potomstwem stanowi zbyt wielkie obciążenie, by mogła mu podołać sama matka. Aby dzieci przeżyły, potrzebna jest pomoc ojca, a także więź między rodzicami i dom rodzinny, w którym mogłyby się wychowywać. Tyle wymaga człowiek, ale i to nie wystarcza. Z powodu wielkich obowiązków, jakie spoczywają na młodych rodzicach, będących w okresie aktywności rozrodczej, potomstwu przydaje się dodatkowa opieka. Tę funkcję spełniają dziadkowie. Wnuki są nosicielami ich genów i dlatego przedstawiciele starszego pokolenia czują się za nie odpowiedzialni. Już choćby tylko ta okoliczność stanowi wystarczające uzasadnienie długowieczności naszego gatunku. Ale to nie wszystko. Jest inny powód po temu, by istnieli „starsi plemienia". Otóż w każdej społeczności plemiennej nie posiadającej sztuki pisania ktoś musi być strażnikiem wiedzy. Zanim pojawiły się książki i dokumenty pisane, w każdej grupie rolę „plemiennych bibliotek" odgrywali starzy ludzie, którzy przechowywali wiedzę o plemieniu, powtarzając i przekazując innym legendy i mity, historię, a także różne umiejętności. Nie wszyscy musieli dożywać podeszłego wieku, ale po to, by zachować ciągłość kulturową, każda grupa lokalna miała przynajmniej kilkoro mądrych starców — mężczyzn i kobiet. Dziś prawo do roli „strażnika wiedzy plemienia" uzurpuje sobie nowoczesna technika. Dysponując książkami, filmami, taśmami i wydrukami komputerowymi, zepchnęliśmy „mądrych starców" na margines. Wobec rozczłonkowania rodzin miejskich nawet rola dziadków jest zagrożona. W rezultacie ucierpiała pozycja ludzi starych i dlatego dziś jesteśmy świadkami ich dramatu: zamiast cieszyć się poważaniem, jakiego zażywali w czasach prehistorycznych, kiedy to samo starzenie się stawiało ich w sytuacji uprzywilejowanej, dogorywają w tak zwanych domach opieki, odizolowani od reszty społeczeństwa. O ironio, nowoczesna medycyna umożliwia coraz większej liczbie ludzi dożywanie sędziwego wieku, podczas gdy nowoczesna technika czyni ich coraz mniej przydatnymi. Potrzebna jest im nowa rola, która by zastąpiła starą, utraconą, ale jak dotychczas nikt się tym poważnie nie zajął. Gdy mijamy kamień milowy połowy życia, ogarnia nas lęk przed chorobą i umieraniem. Za młodu niewiele myślimy o takich problemach. Wydaje nam się, że mamy przed sobą Dziadkowie, mający już za sobą okres zdolności rozrodczej, pełnią w gatunku ludzkim ważną funkcję biologiczną, zapewniając dzieciom dodatkową opiekę i wyręczając w ten sposób matki nadmiernie obciążone obowiązkami. To tłumaczy szczególnie długi okres życia naszego gatunku. 176 <~4 u W Wi W ?? Bfe~ ¦ Nieśmiertelne geny życie bez końca. Wiemy, że kiedyś umrzemy, ale śmierć wydaje się tak odległa, że się nad nią nie zastanawiamy. Zdarza się jednak, że nagle — jak grom z jasnego nieba — spada na nas wypadek, w którym zostajemy poważnie okaleczeni, że tracimy kogoś bliskiego, czy po prostu spostrzegamy wyraźne symptomy starzenia się własnego ciała. Wtedy wreszcie spoglądamy prawdzie w oczy i zaczynamy się zastanawiać, co dalej. Jest to problem, którego nie mają inne zwierzęta. Świadomość śmierci, właściwa tylko naszemu gatunkowi, stanowi niefortunny efekt uboczny rozwoju języka. Pierwotnie, kiedy nauczyliśmy się posługiwać mową, wymienialiśmy między sobą jedynie informacje dotyczące teraźniejszości. Ale później wynaleźliśmy czasy i tak się to wszystko zaczęło... Chodziło o to, by móc mówić także o przeszłości i wykorzystywać wcześniejsze doświadczenia do rozwiązywania nowych problemów. W tym właśnie tkwi tajemnica naszej wielkiej inteligencji jako gatunku i tajemnica czasu przeszłego. A przecież trzeba było także planować, co będziemy robili na następnym polowaniu. Do tego był już potrzebny czas przyszły. Dyskusje o przyszłości sprawiły, że mogliśmy się także zastanawiać nad naszą śmiertelnością. Dla zwierząt istnieje tylko teraźniejszość. Śmierć stanowi dla nich problem jedynie w chwili bezpośredniego zagrożenia, na które reagują rozmaicie: uciekają, kryją się, chowają we własną skorupę, strzykają trucizną, kąsają, jeżą kolce i wreszcie — atakują. Poza tym są szczęśliwie nieświadome tego, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym staną się smacznym posiłkiem dla jakiegoś drapieżcy lub że będą leżały na ziemi w stanie rozkładu. My zaś, dla których perspektywa śmierci stała się czymś realnym a niemiłym, stanęliśmy wobec problemu chronienia się przed nią. Mając możliwość wyobrażenia sobie śmierci, znaleźliśmy się w stanie jak gdyby permanentnego zagrożenia, wymagającego od nas specjalnej strategii obronnej. Od najdawniejszych czasów była nią koncepcja „życia pozagrobowego". Powiedzieliśmy sobie, że po śmierci nie przestajemy istnieć, że jedynie przenosimy się w inne miejsce, gdzie żyjemy wiecznie, tylko w innej postaci. Nikt, jak dotychczas, nie znalazł dowodów ani na istnienie, ani na nieistnienie tego „innego świata", ci jednakże, którzy potrafili uwierzyć w życie pozagrobowe, zyskali w nadziei na nie skuteczną obronę przed lękiem wynikającym z nieuchronności śmierci. W niektórych kulturach, jak na przykład w kulturze starożytnego Egiptu, przykładano tak ogromną wagę do życia pozagrobowego, że poświęcano mnóstwo czasu i energii przygotowaniom do wielkiej podróży, jaką człowiek miał odbyć po śmierci. Wewnątrz 178 Nieśmiertelne geny wspaniale udekorowanych grobów starannie zabalsamowane ciała, wyposażone w niezbędne przedmioty, oczekiwały na dostatnie życie wieczne. Wraz ze zmarłym składano więc do grobu jedzenie, picie, ubranie, meble, klejnoty, a nawet służbę i zwierzęta, słowem wszystko, czego potrzebował on, by czuć się jak w domu. Dla Egipcjan bowiem ten inny świat był całkowicie realny i nie miał w sobie nic z mglistej widmowej atmosfery, jaką mu przypisywano w niektórych innych kulturach. To samo ziemskie życie, tylko lepsze i kontynuowane gdzie indziej. Na ścianach obszernych grobowców wykutych w skale widniały sceny przedstawiające wszystkie czynności, które zmarły pragnął wykonywać w swoim przyszłym życiu, jak na przykład: ucztowanie, polowanie i żeglowanie. Na wypadek gdyby bogowie zażądali i od najmożniejszych skromnej fizycznej pracy, co naturalnie było nie do pomyślenia, umieszczano w grobowcach małe figurki zwane uszebti (odpowiedzialni). Symbolizowały one postaci, które miały wykonywać za swoich panów i właścicieli wszelkie prace w życiu pozagrobowym, umożliwiając egipskiej elicie zażywanie wiecznego wypoczynku. By zapewnić liczbę robotników wystarczającą na całą wieczność, u wykonawców uszebti zamawiano coraz to więcej małych figurek, aż wreszcie w co możniejszych grobach całe ich setki, a nawet tysiące oczekiwały na przyszłe zadania. Może Egipcjanie w skrajny sposób podchodzili do tych spraw, ale przecież niemal każda kultura na świecie miała swoje obyczaje i rytuały związane czy to z pochówkiem, czy z kremacją zmarłych, a także z przygotowaniem ich do transformacji. Skoro było wiadomo, że ciało ludzkie musi nieuchronnie ulec rozkładowi, wymyślono element nieśmiertelny, który po opuszczeniu powłoki ziemskiej człowieka mógł spokojnie odpłynąć ku swemu nowemu życiu. Taką „duszę" uważano za właściwą jedynie istotom ludzkim. Niektóre wczesne sekty, przypisujące duszę również i zwierzętom, zostały wymordowane za świętokradcze idee. Kiedy na scenie pojawił się Darwin z teorią ewolucji, powstał problem. Ponieważ od dawna ustalono, że zwierzęta nie mają duszy, a tu nagle na ludzi zaczęto patrzeć jak na zwierzęta, nastąpił więc kryzys. Byli tacy, co utrzymywali, że ludzie mają duże dusze, a zwierzęta małe. Że ludzie podróżują do Innego Świata pierwszą klasą, a zwierzęta w ładowni — poza może kilkoma ulubionymi psami, którym przyznawano prawo do klasy turystycznej. Inni poszukiwali bardziej naukowych rozwiązań. Badając naturę procesu starzenia, twierdzili, że mimo wszystko nie jest on nieunikniony, że to jedynie sposób, w jaki nieśmiertelne geny zapewniają sobie elastyczność. Ów materiał genetyczny musi nas wymieniać, pokolenie po pokoleniu, żeby utrzymać zdolność zmieniania się i dostosowywania 179 I i ?" * ? iU- i ,««« *?-? i Nieśmiertelne geny do zmieniającego się stale otoczenia. Starzenie się nie jest zatem jakimś sprytnym planem wszechmocnego, tylko prostym mechanizmem biologicznym — „wbudowanym" procesem zużywania się. By ten mechanizm mógł działać, potrzebny jest gen albo grupa genów, które polecą ciału: „stopniowo zmniejszać sprawność komórek i tkanek". Powoli zatem ulegamy osłabieniu, by wreszcie paść ofiarą tej czy innej banalnej choroby. Kiedy już ta idea zostanie zaakceptowana, stanie się boleśnie jasne, że pewnego dnia w przyszłości za pomocą inżynierii genetycznej będziemy mogli wyeliminować „geny starzenia się" i żyć wiecznie (pod warunkiem, że nas nie potrąci przejeżdżający autobus). Sęk w tym, że chętnie już byśmy się poddali tej terapii, na którą najprawdopodobniej przyjdzie nam jeszcze czekać przez okres kilku pokoleń. Jak więc to zrobić? Odpowiedzią na to pytanie jest rozwój krioniki. Krionika to technologia konserwowania ciał ludzkich przez głębokie zamrażanie. Zaczęto ją stosować całkiem niedawno, bo dopiero w 1967 roku. Polega ona na zapobieganiu procesom rozkładu po to, by móc przechowywać ciało ludzkie do chwili, kiedy medycyna rozwiąże trzy problemy. A oto one: wynalezienie lekarstwa na schorzenie, które zabiło przechowywane ciało; wynalezienie sposobu na przywrócenie życia zmarłemu ciału tak, by je można było wyleczyć z tego, co je zabiło; wynalezienie sposobu na naprawienie szkód powstałych w komórkach ciała na skutek tworzenia się kryształków w procesie zamrażania. To wyzwanie rzucone nauce może zabrzmieć odstraszająco, ale przynajmniej stwarza dla zmarłego choćby nikłą szansę, podczas gdy zarówno pochówek, jak i kremacja tę szansę całkowicie przekreślają. Dla większości jednak szansa ta jest zbyt nikła i dlatego liczba ludzi, którzy chcą ponieść koszty głębokiego zamrożenia swoich ciał, pozostaje niewielka. A oto jak dla garstki entuzjastów wygląda poddanie się temu eksperymentowi: kiedy człowiek umiera, zawiadamia o tym specjalistów od krioniki, którzy czekają na zgon. Wtedy, dokładnie po upływie dziesięciu minut od chwili śmierci, usuwają z ciała krew, Ponieważ jako jedyny gatunek jesteśmy zdolni do rozważań o śmierci, poczuliśmy się nią zagrożeni. By to zagrożenie złagodzić, wymyśliliśmy życie pozagrobowe. Dla zmniejszenia trudów naszej długiej ostatniej podróży szykujemy specjalne pogrzebowe wyposażenie, w tym jedzenie i picie. Dla starożytnych Egipcjan stało się to niemal obsesją. Każde społeczeństwo na swój sposób radzi sobie z problemem śmierci. Ogromne wieże kremacyjne na Bali zapewniają zmarłym spektakularne pożegnanie; jadalne czaszki, specjalność meksykańskiego Dnia Zmarłych, stanowią element dorocznego spotkania z nieżyjącymi przyjaciółmi i bliskimi; i wreszcie stosowana w Kalifornii nowa technologia krioniki daje nadzieję na ponowne ożywienie głęboko zamrożonych ciał. Siłą napędową tych wszystkich działań jest niechęć do pogodzenia się ze śmiercią jako czymś ostatecznym. 181 Nieśmiertelne geny zastępując ją specjalnym płynem konserwującym. Ma to służyć zminimalizowaniu zniszczenia komórek. Po zakończeniu tego zabiegu, zwanego cryo-protective profusion, ciało zostaje zabrane do centrum krioniki i tam zawieszone do góry nogami w wielkim metalowym pojemniku, wypełnionym ciekłym azotem o temperaturze minus sto dziewięćdziesiąt sześć stopni Celsjusza. Tutaj będzie oczekiwało na przyszły cud medyczny. (Powód, dla którego ciało przechowuje się do góry nogami, jest następujący: gdyby w razie trzęsienia ziemi czy jakichś przedłużających się niepokojów publicznych nie można było uzupełniać poziomu ciekłego azotu w pojemniku, najważniejsza część ludzkiego organizmu — mózg — będzie chroniona najdłużej). Ponieważ krionika jest nauką zajmującą się „przedłużaniem życia", nie używa się w stosunku do ciał nazw „zwłoki" ani „trupy", tylko „pacjenci", a przechowywani są nie w kostnicy, lecz w „poczekalni specjalistycznej". Dla większości ludzi jest to sposób zbyt drastyczny, by go brać pod uwagę, i dlatego wiele osób ucieka się do innych, łagodniejszych metod przedłużania życia. Sprowadzają się one głównie do poprawiania kondycji duchowej i fizycznej człowieka. Według niektórych sposobem na długowieczność jest właśnie „zdrowy duch" i rzeczywiście istnieje wiele dowodów na potwierdzenie tej tezy. Badania osobowości ludzi, którzy dożyli setki, ujawniły, że istotnie mają oni wiele wspólnego, jeśli chodzi o stosunek do życia. Elementy, jakie się powtarzają w życiu ludzi długowiecznych, to przede wszystkim: 1. Znajdowanie naturalnej przyjemności w regularnym wysiłku fizycznym. Zamiłowanie do spacerów i pracy w ogródku, traktowanych jako relaks. Unikanie ćwiczeń wysiłkowych podyktowanych troską o zdrowie. Wysiłek fizyczny raczej ekstensywny niż intensywny. Zażywanie ruchu dla przyjemności, a nie z obowiązku. 2. Spokojne, ale żywe usposobienie. Miłość życia, lecz bez popadania w krańcowe stany emocjonalne, jak wybuchy złości czy momenty paniki. 3. Unikanie nostalgii i grzebania się w przeszłości, polegającego na rozpamiętywaniu czasów, kiedy byliśmy młodsi, szybsi i silniejsi, a co za tym idzie, unikanie frustracji. Życie dniem dzisiejszym i entuzjazmowanie się teraźniejszymi działaniami i problemami. 4. Odnoszenie sukcesów w tym, co się robi. Nie chodzi o wielki, spektakularny sukces. Wystarczą skromne, bliskie cele, wiadomo bowiem, że spełnianie się stanowi czynnik przedłużający życie. Dla ludzi długowiecznych znacznie ważniejsze jest to, co robią, niż to, czym są. Bywają dumni raczej ze swojej pracy niż z siebie. 182 Nieśmiertelne geny 5. Umiarkowanie w sposobie życia. Zróżnicowana dieta, bez skrajności. Regularne codzienne jedzenie, w rozsądnych proporcjach, jarzyn i mięsa, z uwzględnieniem niewielkich ilości alkoholu. Ludzie przestrzegający powyższych zasad żyją dłużej od tych, którzy cierpią na „lęk jedzenia i picia", prowadzący do różnego rodzaju wyrzeczeń. Rzadko też bywają smakoszami, którzy problem jedzenia i picia podnoszą do rangi sztuki. 6. Regularny tryb życia, co naturalnie nie oznacza sztywnego wojskowego drylu, a raczej stałą codzienną rutynę, bez chaosu i stresów. 7. Poczucie humoru. Ludzie, których stać na przymrużenie oka, z pewnością żyją dłużej. Niektórzy żyjący według tych wskazań osiągnęli niewiarygodnie sędziwy wiek, stając się najdłużej żyjącymi ssakami na ziemi. Do tej pory największym potwierdzonym rekordzistą, jeśli chodzi o długowieczność, jest pan Shigechiyo Izumi z Japonii, który właśnie niedawno umarł w wieku stu dwudziestu lat i dwustu trzydziestu siedmiu dni. Popijający sake i pod koniec życia nałogowy telewidz, pan Izumi zdradził nam sekret swojej długowieczności: „nie przejmuję się". Wiele osób przeżyło jeszcze pół wieku po utracie zdolności reprodukcyjnych. Choć może w ciągu tych długich lat jednostki te nie przyczyniły się bezpośrednio do marszu swoich nieśmiertelnych genów, to jednak z pewnością na wiele innych sposobów zaznaczyły swój pozytywny wpływ. Ci spośród młodszych, którzy sami marzą o długowieczności, mogą się wiele od stulatków nauczyć. Mogą próbować rozwijać w sobie cechy, które innym są dane w sposób naturalny. Trzeba to jednak robić na wesoło i spokojnie. Gdy bowiem ta próba zaczyna być przykrym obowiązkiem, z góry skazana jest na niepowodzenie. Podobnie kończą się wszelkie „bziki" na punkcie zdrowia, sztuczne diety, jogging i gimnastyka, w której dziś wielu widzi sposób na „idealną figurę". Praktycznie nie ma dowodów na to, że tacy ludzie żyją dłużej od tych, którzy mniej rygorystycznie podchodzą do narzucania sobie ograniczeń i wysiłku fizycznego. Wszelkie skrajne formy samodyscypliny mają swoje źródło w głęboko zakorzenionych lękach, a to one nas właśnie zabijają. Obojętne, co się stanie z życiem danej jednostki, jeśli tylko wydała ona na świat potomstwo, ma zapewniony rodzaj nieśmiertelności — biologicznej czy, jeśli wolicie, genetycznej. I mimo że już sami nie będziemy jej świadkami, to ten typ nieśmiertelności pozostanie najważniejszą znaną na tej planecie formą przedłużania życia. A wszak nasz gatunek ma jeszcze przed sobą bardzo długą przyszłość pod warunkiem naturalnie, że nie zanieczyścimy całkowicie globu ziemskiego. 183 6 Więcej niż przetrwanie W alka o przetrwanie zajmuje większości zwierząt praktycznie cały czas. Szukanie pożywienia i picia, zapewnienie sobie ciepła, utrzymywanie czystości i unikanie drapieżników pochłania całą ich energię. Jeśli pozostaje im jeszcze jakiś wolny czas, spędzają go śpiąc albo wypoczywając. Tylko bardzo młode zwierzęta, korzystające z opieki rodzicielskiej, mogą sobie pozwolić na zabawę. Odnosi się to także do naszych bardzo dawnych przodków, na których nieustanna konieczność zdobywania pożywienia nakładała wielkie ciężary. Powoli jednak, w miarę jak stawali się coraz sprawniejszymi łowcami, sytuacja się zmieniała. Tajemnica ich sukcesu polegała na szczególnym rozwoju inteligencji. Do polowania zamiast mięśni zaczęli używać rozumu. Pod koniec długiej epoki łowieckiej, zanim jeszcze zajęli się uprawą roli, żyli już całkiem dostatnio. W niektórych okolicach w określonych porach roku występowała obfitość zwierzyny, a technika polowania była na tyle zaawansowana, że nasi przodkowie zażywali już względnego bogactwa. Mieli wolny czas. To właśnie wtedy stali się ludźmi w całym tego słowa znaczeniu i zaczęli się wyraźnie odróżniać od innych gatunków. Kiedy na przykład stado lwów natrafi na szczególną obfitość zwierzyny, poluje szybko i sprawnie, a resztę dnia spędza na leniwym wylegiwaniu się i trawieniu. W podobnej sytuacji nasi przodkowie zachowywali się w nowy, szczególny sposób. Niewykluczone, że również oddawali się drzemce, ale bardzo szybko zaczynali zdradzać niepokój. Ten sam duży mózg, któremu zawdzięczali swoje powodzenie, rozbudzał w nich także nie zaspokojoną potrzebę działania. Zamiast po osiągnięciu dojrzałości zatracić skłonność do zabawy, zachowali ją i rozciągnęli na poważniejsze, dorosłe, formy. Dziś te dorosłe zabawy różnie nazywamy. Szufladkujemy je, opatrując etykietami, takimi jak sztuka, poezja, literatura, muzyka, taniec, teatr, kino, filozofia, nauka i sport. Nazwy te nie istniały w słownikach ludów pierwotnych, które w dorosłych zabawach nie widziały odrębnych kategorii. Funkcjonowały one wplecione w życie ludzi jako elementy ich plemiennej egzystencji. Nie było specjalistów. Wszyscy robili wszystko. Dopiero później, wraz z rozwojem życia miejskiego, nastąpił podział pracy i pojawili się specjaliści. W miarę tego jak różne formy zabaw stawały się coraz bardziej skom- 184 Młode lwy i młode istoty ludzkie są skore do zabawy, kiedy jednak osiągną dojrzałość, zaznacza się między nimi bardzo poważna różnica. Dorosłe lwy tracą skłonność do zabawy, dorośli ludzie — nie. Więcej niż przetrwanie plikowane i wyrafinowane, zwykłym ludziom było coraz trudniej sprostać podnoszącemu się poziomowi poszczególnych sztuk. Powstawały wyraźne odrębne zawody skupiające wysoko wyspecjalizowanych artystów, pisarzy, kompozytorów, tancerzy, aktorów i tak dalej. Wszyscy inni byli tylko widzami. Z pokolenia na pokolenie specjaliści doskonalili się coraz bardziej, aż wreszcie staliśmy się świadkami rozkwitu osiągnięć naszego gatunku, najwspanialszych w historii całej planety. Ich skala przyćmiewała dosłownie wszystko. Doprowadziło nas to w końcu do jakże mylnego wniosku, że w żadnym razie nie możemy być zwierzętami. Skoro potrafimy malować arcydzieła, wznosić katedry, komponować symfonie, to jakim prawem porównuje się nas do innych gatunków? Chyba przez jakąś straszną pomyłkę. Musieliśmy zostać sprowadzeni na ziemię przez bogów albo jakieś nieznane istoty, byśmy — pod postacią zbliżoną do innych zwierząt — pasowali do ziemskiego otoczenia, podczas gdy w rzeczywistości jesteśmy kimś egzystującym poza biologią. To błędne mniemanie starałem się skorygować w Nagiej małpie. Próbowałem przywrócić właściwie spojrzenie na sprawę i uświadomić ludziom, że bez względu na niezwykłość naszych osiągnięć pozostajemy zwierzętami i podlegamy normalnym prawom biologicznym. Jeśli będziemy te prawa lekceważyć i na przykład przeludnimy lub za-trujemy ziemię ponad miarę, nie uratuje nas przed katastrofą żadna nadprzyrodzona siła. Wyginiemy jak każdy inny gatunek. Ponieważ podkreślałem w mojej książce bardziej pierwotne, zwierzęce, aspekty ludzkich zachowań, takich jak odżywianie się, seks, agresja czy opieka rodzicielska, zarzucono mi, że zapomniałem o wznioślejszych ludzkich osiągnięciach. Nic podobnego. Po prostu w przeszłości nie szczędziliśmy sobie hymnów pochwalnych pod własnym adresem i dlatego poczułem, że należy przywrócić zachwianą równowagę. To właśnie w mojej pierwszej książce Biologia sztuki, opublikowanej wiele lat wcześniej, usiłowałem dotrzeć do początków najstarszych form dorosłych zabaw i prześledzić ich drogę od biologicznych korzeni do wspaniałego, wielkiego drzewa ludzkiej sztuki. Najwcześniejsze świadectwo, jakim dysponujemy, liczy sobie około trzech milionów lat. W roku 1925 w grocie skalnej w tak zwanych Kamieniołomach Wapiennych w Transwalu na południu Afryki, znaleziono dziwny przedmiot. Był to ogładzony przez wodę czerwonawy kamyk, który wydawał się tam dziwnie nie na miejscu. Badacze uznali, że nie mógł on pochodzić z jaskini, w której go znaleziono, i że musiał zostać przyniesiony 186 Więcej niż przetrwanie z odległości jakichś czterech i pół kilometra. Osobliwością tego kamyka był jego kształt. Przypominał on mianowicie ludzką czaszkę z małymi otworkami, które wyglądały jak głębokie oczodoły nad prymitywnymi ustami. Nie ma powodu przypuszczać, że jest to dzieło czyjejś ręki, ale przypadkowe uderzające podobieństwo kamyka do twarzy pozwala sądzić, że został on znaleziony i przyniesiony do „domu" jako cenna zdobycz. Najstarszy przedmiot sztuki na świecie: liczący trzy miliony lat Kamyk z Makapansgat. Choć nie ukształtowany ręką człowieka, został znaleziony przez małpoludy, uznany za podobiznę twarzy i zaniesiony do jaskini jako cenny skarb. Twarz ta, zwana od miejsca, w którym została odkryta, Kamykiem z Makapansgat, uważana jest za najstarszy przedmiot sztuki na świecie. A najosobliwsze w tym wszystkim jest to, że jaskinia, w której został znaleziony, nie była zamieszkiwana przez człowieka prehistorycznego, lecz przez istoty człowiekowate, znane jako australopiteki. Istoty owe, zapewne niezdolne do tego, by wykonać podobiznę twarzy, potrafiły jednak dostrzec podobieństwo w ukształtowanym przez czynniki atmosferyczne kamyku, który wywarł na nich wystarczająco silne wrażenie, by go przyniosły do domu z tak daleka. Podejmując pozornie proste działanie, jakim było zabranie osobliwego kamyka, te pierwotne istoty zrobiły gigantyczny krok naprzód. Dostrzegły twarz w czymś, co nią nie było. Zareagowały na przedmiot, który przedstawiał coś innego, dając tym dowód 187 Więcej niż przetrwanie prymitywnego symbolizmu. Uderzone podobieństwem, przypadkowym skojarzeniem, tak były swoim odkryciem zafascynowane, że przyniosły kamyk z miejsca odległego o ponad cztery i pół kilometra. Trud, jaki sobie zadały, świadczy o tym, że ich zainteresowanie nie było jedynie przelotnym kaprysem, tylko czymś znacznie poważniejszym. Wykonanie podobizny — czynność o wiele bardziej __ skomplikowana niż znalezienie czegoś i wzięcie do domu — najwyraźniej przekraczało możliwości ludzi-małp i było sprawą dalekiej przyszłości. Jeszcze do niedawna taki akt twórczy wiązano z ostatnimi pięćdziesięcioma tysiącami lat historii człowieka. Jednakże dość świeże odkrycie dokonane na Bliskim Wschodzie cofnęło ten okres do trzystu tysięcy lat, ale i to w porównaniu z Kamykiem z Makapansgat wydaje się czasem dość późnym. Niedawno znaleziona przez archeologów prowadzących wykopaliska na Wzgórzach Golan najstarsza na świecie podobizna wykonana przez człowieka to kamienna figurka przedstawiająca kobietę. Rzeźba jest bardzo prymitywna, ale głowa postaci została wyraźnie oddzielona od tułowia przewężeniem, a ręce zaznaczone pionowymi rowkami, najprawdopodobniej wykonanymi ostrym narzędziem krzemiennym. To znalezisko w jeszcze większym stopniu zaświadcza o starożytności ludzkiej fascynacji symbolicznymi obrazami. Akceptowanie „symbolicznego równania", czyli przyjmowania jednej rzeczy za drugą, ma swoje korzenie w zabawach zwierząt. Kiedy kociak uderza łapą w liść, a następnie go atakuje, bawi się liściem, jakby był on myszą. To samo zjawisko występuje w zabawach dziecięcych, gdzie różne rzeczy dzieją się na niby. Gdy jednak specjalnie zaczyna się wytwarzać przedmioty, które mają zastępować inne, dochodzi do przekroczenia nowego progu. Wiadomo nam, że aborygeńscy twórcy skomplikowanych malowideł naskalnych, znalezionych w Australii, wierzyli, że przedstawione przez nich zwierzęta żyły w tych skałach. Obrazy po wykonaniu zaczynały żyć swoim własnym magicznym życiem. Stawały Najstarszy przedmiot sztuki, wykonany przez człowieka. Niedawno odkryty na Wzgórzach Golan — obecnie znajduje się w Muzeum Jerozolimskim — przedstawia krągłą postać kobiecą sprzed trzystu tysięcy lat. 188 Więcej niż przetrwanie się potężnymi duchami, a miejsca, w których zostały namalowane, stawały się miejscami świętymi. Podobnie rzecz się miała z grobowcami w starożytnym Egipcie. Tamtejsze malowidła ścienne również odzwierciedlały duchową siłę scen, które przedstawiały. Ale oto nastał nowy etap w rozwoju symboli. Mniej więcej pięć tysięcy lat temu pewne obrazki, poddane Od pięćdziesięciu tysięcy lat mieszkańcy Australii zdobili powierzchnie skal dziwnymi obrazami. Od momentu zaistnienia malowidła zaczynały żyć własnym życiem. Przerabiano je w regularnych odstępach czasu, by nie utraciły swej magicznej mocy. stylizacji i uproszczeniu, dały początek hieroglifom. Zestawianie razem hieroglifów służyło opowiadaniu historii. Stąd był już tylko jeden krok do języka pisanego, w którym litery i cyfry nie miały już takiego oczywistego związku z obrazkami, z jakich powstały. 189 Więcej niż przetrwanie W alfabecie, którego dziś używamy, nowoczesne litery można wywieść od egipskich hieroglifów typu obrazkowego. Na przykład litera A to łeb byka odwrócony do góry nogami; R — uproszczona głowa ludzka z profilu; E — odwrócony bokiem człowiek z uniesionymi ramionami; N — zygzakowaty kształt węża. Gdy zestawimy te litery w słowo ARENA, ich obrazkowa proweniencja przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. W ciągu pięciu tysięcy lat doskonalenia liter ich bezpośrednia symbolika została zatracona. EGIPSKIE -> WSPÓŁCZESNE ^> -> ^ ^> R -> ^> ^ ^> ^> ^ Tak więc dzisiaj rozróżniamy dwa rodzaje symboli: stylizowane i nie stylizowane. Symbole stylizowane mają charakter umowny. W niektórych przypadkach potrafimy ustalić ich pochodzenie, w innych nie, ale to już dziś nie ma znaczenia. Wszyscy akceptujemy tę umowność. Możemy wiedzieć lub nie wiedzieć, dlaczego kółko nad krzyżykiem oznacza rodzaj żeński, ale zgadzamy się, że tak jest. I odwrotnie, pochodzenie symboli nie stylizowanych jest zawsze oczywiste. Malowidło przedstawiające krajobraz naturalnie oznacza krajobraz. W dwudziestym wieku ta teza zawarła się w pewnym niezwykłym malowidle pędzla belgijskiego surrealisty Renę Magritte'a. Obraz przedstawia bardzo starannie i realistycznie namalowaną fajkę. Pod spodem artysta napisał: Ceci n'est pas une pipę — „To nie jest fajka". Zapytany, dlaczego sam sobie zaprzecza, Magritte odpowiedział: „Ponie- 190 Więcej niż przetrwanie waż tej fajki nie można napełnić tytoniem". Innymi słowy, chociaż dzieło Magritte'a przyjmujemy jako wyobrażenie fajki, to w rzeczywistości mamy do czynienia z czymś płaskim składającym się z płótna i farby. Australopiteki z południowej Afryki wiedziały, że twarz na Kamyku z Makapansgat nie jest twarzą, a jednak jest twarzą. My dzisiaj wiemy, że obraz fajki nie jest fajką, ale patrząc na niego przyjmujemy, że nią jest. To posługiwanie się równaniem symbolicznym stanowi podstawę wszystkich gier, w które gramy, a więc sztuki opowiadania, teatru, kina, powieści, fantazji, mitologii, legend, a także całej sztuki obrazkowej. Jeśli nie potrafimy wykonać skoku od realnego do pozornie realnego i — Stworzony przez nas obraz nie jest rzeczą, którą przedstawia. Możemy powiedzieć o tym obrazku: ,, to jest fajka", ale jak nam uświadamia artysta, nie jest to fajka. Nasza zdolność do tego, że potrafimy uznać jedną rzecz za drugą i tak to przedstawiać — zwana równaniem symbolicznym — okazała się jednym z najważniejszych ludzkich atrybutów. 191 Sztuka jako dekoracja: gdy chcemy, by coś mocniej oddziaływało na naszą ciekawość, dopracowujemy to. Jedną z najstarszych form dekoracji było malowanie i ozdabianie ciała. Jak widać na ilustracjach, w Nowej Gwinei (z prawej), w Kenii (zdjęcie główne) i w Brazylii (u dołu) zwyczaj ten jest do dziś szeroko rozpowszechniony. ? ?I? ?? ^ *^? I-, ?-: I 22?| . ?!i ??^^?-^ ??€1 3 ?-: * ??» ?? i ??*'*. •*• 4 ' /OS' ? ;\N i ?1 :< Więcej niż przetrwanie choćby przez chwilę — traktować tego jak jedno i to samo, to znaczy, że sztuka przestała spełniać jedną ze swoich podstawowych funkcji. W sztuce jest coś więcej niż tylko symbolizm. Wystarczy spojrzeć na nią z innej perspektywy, by się przekonać, że służy także dekoracji sprawiając, że przedmioty stają się niepokojące, niezwykłe. Inna z podstawowych funkcji sztuki to przemiana zwykłego i przeciętnego w niezwykłe i nieprzeciętne. Ta zaś przemiana dokonuje się za sprawą ozdabiania tego, co brzydkie, nagłaśniania tego, co ciche, i eksponowania tego, co skromne. Nie ozdobione ludzkie ciało zbyt ostentacyjnie zwraca na siebie uwagę. Podkreślaniu jego wrodzonej dekoracyjności służą kostiumy i ozdoby. Szare powierzchnie domów, narzędzi, broni i pojazdów pokrywa się wzorami i maluje kolorowo. Nieraz całe osiedla przypominają dzieła sztuki, przyciągając oko i rozpalając wyobraźnię. Najczęściej chodzi o stworzenie silnego kontrastu z otoczeniem. To wyjaśnia fakt, że sztuka plemienna bardzo często odwoływała się do wzorów geometrycznych. Można mnożyć przykłady starożytnych glinianych naczyń i innych przedmiotów pokrytych figurami geometrycznymi i liniami. Dziś te wzory mogą nam się wydawać surowe, ale dla artystów z tamtych czasów musiały być ekscytująco nowe i inne — inne niż otaczający ich świat organiczny. W czasach nowożytnych żyjemy w geometrycznie zaprojektowanych domach i mieszkaniach, znajdujących się w geometrycznie zaprojektowanych miasteczkach i miastach. Geometria przestała być dla nas nowością. Kiedy wieszamy na ścianie obraz, znacznie częściej jest to pejzaż niż wzór geometryczny. W świecie mieszczuchów bowiem to właśnie idylliczny krajobraz stanowi ostry kontrast z otoczeniem. Dekorowanie jest, na równi z symboliką, bardzo starą praktyką i sięga przynajmniej trzystu tysięcy lat wstecz. W pierwotnej osadzie Terra Amata, położonej na terenie obecnej Nicei na południu Francji, używano specjalnego barwnika do malowania osób i przedmiotów, by je ożywić, nadać im kolorytu. Informację tę uzyskano na podstawie siedemdziesięciu pięciu kawałków ochry czerwonej znalezionych w tej bardzo starej osadzie. Te kawałki ochry obrabiali i kształtowali prehistoryczni ludzie zamieszkujący małe owalne chaty. Najwyraźniej na tym etapie ewolucji człowieka do specjalnych celów dekoracyjnych używano czerwonego barwnika. Odgrywał on rolę zarówno zdobniczą, jak i symboliczną, służąc obu artystycznym celom naraz. Barwa czerwona była zawsze preferowana w dziełach sztuki na całym świecie z tej prostej przyczyny, że jest najrzadszym kolorem w naturze, gdzie królują zielenie i żółcie. 194 Więcej niż przetrwanie Użycie więc czerwieni sprawia, że przedmiot zaczyna się wyróżniać na tle otoczenia. Jako kolor krwi i ognia ma także czerwień dodatkowe symboliczne znaczenie. Nic więc dziwnego, że kiedy około trzydziestu tysięcy lat temu, w epoce kamiennej, artyści zaczęli pokrywać ściany jaskiń Francji i Hiszpanii swoimi wspaniałymi malowidłami, sięgnęli po ochrę czerwoną. Malowidła, odkryte w słynnych dziś miejscach — Las-caux w środkowej Francji i Altamira w północnej Hiszpanii — ukazały całą nonsensow-ność określenia „sztuka prymitywna". Może technologia, jaką się posługiwali artyści, była prymitywna, ale same dzieła nie miały nic wspólnego z prymitywnością. Przeciwnie, stanowiły świadectwo wielkiej wrażliwości artystycznej i umiejętności patrzenia na rzeczy, co obaliło koncepcję człowieka prehistorycznego jako istoty prymitywnej i brutalnej. Głównym tematem malowideł ściennych epoki kamiennej były zwierzęta w naturze. Początkowo myślano, że gatunki przedstawiane przez artystów stanowiły podstawową zwierzynę, na jaką polowali ludzie tamtych czasów. Sugerowano, że malowidła służyły celom edukacyjnym, że za ich pomocą uczono młodych mężczyzn polować. Lecz badania kości znalezionych wśród różnych szczątków w jaskiniach ozdobionych malowidłami naskalnymi nie potwierdziły tych przypuszczeń. Kości owe świadczą dobitnie, że plemiona, z których wywodzili się artyści, odżywiały się różnymi drobnymi, a czasem i większymi zwierzętami, ale na ścianach zostały uwiecznione tylko wielkie, ważne gatunki. Jak gdyby w pojęciu artystów jedynie te duże gatunki, jak nosorożce, konie, jelenie i bawoły zasługiwały na szczególną uwagę, podczas gdy mniejsze, jak lisy, króliki i inne drobne ssaki oraz ptaki mogły służyć wyłącznie za pokarm. Sugerowano, że malowidła wykonywano po to, by zdobyć władzę nad wielkimi zwierzętami, by stały się one łatwym łupem podczas przyszłych polowań. I ta koncepcja okazała się błędna, kiedy na podstawie pozycji nóg tych zwierząt udowodniono, że były one przedstawione jako martwe. Przez porównywanie zdjęć żywych zwierząt, stojących na czterech nogach, i martwych, leżących na boku w rzeźni, z malowidłami naskalnymi wykazano, że zwierzęta przedstawione na malowidłach odpowiadają zdjęciom zwierząt martwych. Świadczy o tym układ kopyt — „na palcach" — typowy dla leżącego na boku martwego zwierzęcia kopytnego, a nie żywego, kiedy to ciężar dużego ciała naciska na stosunkowo małe kopyta. Odkrycie to oznacza, że artyści epoki kamiennej nie mogli malować swoich dzieł z pamięci. Prawdopodobnie robili najpierw szkice (być może na suszonych skórach) dużych zwierząt ubitych podczas polowań, a następnie pracowicie przenosili je na ściany jaskiń. Jakby dla upamiętnienia i oddania czci tym zwierzętom, zapewniali im nowe 195 Więcej niż przetrwanie miejsce spoczynku. Być może sam proces malowania pozwalał tym prehistorycznym ludziom raz jeszcze przeżyć moment zabijania zwierzęcia i za pomocą gestów i pieśni celebrować tryumf. Innymi słowy, te prehistoryczne malowidła naskalne w grotach nie miały służyć przyszłym polowaniom, tylko raczej stanowiły upamiętnienie ofiar minionych polowań. Nic więc dziwnego, że właśnie te potężniejsze, okazalsze zwierzęta, których upolowanie wiązało się z większym ryzykiem, ale zarazem i przynosiło większą chwałę łowcom, zasługiwały na specjalne traktowanie. Wygląd malowideł pozwalał przypuszczać, że w grę wchodził jeszcze inny czynnik. W niektórych jaskiniach mianowicie można było zauważyć, że podobizny pewnych rodzajów zwierząt zajmowały określone miejsca na ścianach, jakby za sprawą jakiegoś specjalnego rytuału. Ma- Zwierzęta na prehistorycznych malowidłach jaskiń Francji i Hiszpanii są przedstawione z taką precyzją, iż po układzie ich kopyt można poznać, że zostały namalowane jako martwe. Wyciągnięte kopyta najwyraźniej nie dźwigają żadnego ciężaru. Wygląda na to, że malowidła powstały dla uczczenia świeżych zdobyczy. 196 Więcej niż przetrwanie lowidła te nie były więc odzwierciedleniem życia codziennego, a raczej rodzajem ściennego bestiarium. Naturalistycznym wizerunkom zwierząt towarzyszyły często dziwne znaki i symbole świadczące o tym, że wtedy, setki tysięcy lat temu, działo się tam coś bardzo skomplikowanego. Być może nigdy się tego nie dowiemy, jedno jest wszakże pewne — że musiało to być coś w rodzaju tajemniczych ceremoniałów, pełnych symboliki. Malowidła z jaskiń to zarazem pierwsze w historii ludzkości świadectwo trzeciej podstawowej funkcji sztuki, jaką jest rejestrowanie wydarzeń. Tym, co nas dzisiaj tak bardzo zdumiewa w prehistorycznych malowidłach naskalnych, jest ich dokładność. Starannie namalowane zwierzęta odznaczają się elegancją i realizmem proporcji. Nie są to ani prymitywne symbole, ani jedynie dekoracje, lecz precyzyjne podobizny. Tego typu figuratywne rysunki są stosunkowo rzadkie w historii sztuki. Dziś wydają nam się czymś normalnym, ponieważ patrzymy na nie z punktu widzenia tradycji sztuki europejskiej ostatnich wieków, ale gdy potraktujemy problem globalnie, w skali historii całej ludzkości, przekonamy się łatwo, że sztuka stylizowana, symboliczna, jest zjawiskiem częstszym i powszechniejszym. I nie jest to sprawa umiejętności, tylko świadomego wyboru. Sztuka jest znacznie częściej mistyczna niż dokumentalna, magiczna niż naśladowcza, emblematyczna niż figuratywna. Wygląda na to, że precyzja prehistorycznych malowideł ściennych wynikała z potrzeby przedstawienia konkretnego zwierzęcia w określonej pozycji. A zatem należy sądzić, że były one świadectwem pewnych wydarzeń, a nie uogólnionymi portretami. Jedno malowidło przedstawia zwierzę z wyprutymi wnętrznościami, inne z ranami, najprawdopodobniej śmiertelnymi, jeszcze inne z nienaturalnie wykręconym łbem, jakby z przetrąconym kręgosłupem. O dziwo, malowidła z jaskiń cechuje brak dbałości o kompozycję i brak szacunku dla ukończonego dzieła. Czasami we wzajemnym układzie zwierząt można dostrzec pewne elementy kompozycji, ale wydają się one całkowicie przypadkowe. Na ogół każde zwierzę występuje samo dla siebie, bez żadnego związku z innymi szczegółami obrazu, co dodatkowo uwypukla fakt, że często jedno jest namalowane na drugim, jakby poprzedni obraz przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. A to z kolei potwierdza tezę, że malowidła z jaskiń służyły rejestrowaniu konkretnych ceremonii czy rytuałów i że gdy wydarzenie zostało uwiecznione, rysunek tracił wartość i można go było pokrywać nowymi, nie popełniając świętokradztwa. Jest więc jasne, że najstarsze zachowane malowidła są już wysoce skomplikowane zarówno pod względem manualnych zdolności ich autorów, jak i społecznego znaczenia 197 Więcej niż przetrwanie i niewiele nam mogą powiedzieć o pierwszych nieporadnych próbach stworzenia sztuki obrazkowej przez człowieka prehistorycznego. Prawdziwe pierwociny z pewnością przepadły na zawsze, poszukiwanie więc korzeni ludzkiej sztuki należy skierować na inne tory. Otóż zamiast przyglądać się jej najwcześniejszym formom, zajmijmy się najmłodszymi twórcami. Sztuka dziecięca bowiem otwiera inną, równie skuteczną drogę do poznawania natury estetyki. Analizując tysiące obrazków namalowanych przez młodziutkich artystów poznajemy mechanizmy jej kształtowania się. Na samym początku, kiedy dziecko jest bardzo małe — między pierwszym a drugim rokiem życia — zarówno jego dłoń, jak i ramię nie są zdolne do formowania linii. Pierwsze bazgroły nie noszą śladów jakiejkolwiek dyscypliny. Wkrótce jednak, bo już między drugim a trzecim rokiem życia, dziecko potrafi pokryć kartkę śmiałymi, energicznymi znakami. Z plątaniny linii zacznie się niebawem wyłaniać prymitywny obraz. Znamienną rzeczą jest fakt, że u wszystkich dzieci na świecie, niezależnie od uwarunkowań kulturowych, ten proces przebiega jednakowo. Między czwartym a piątym rokiem życia dzieci zaczynają wyodrębniać w swoich rysunkach główne obrazkowe motywy i je różnicować. Zawsze odbywa się to według tego samego schematu. Z analizy dwustu tysięcy rysunków bardzo małych dzieci wynika, że stadium wczesnych bazgrołów przechodzi w „stadium diagramu", charakteryzujące się tym, że plątanina niespokojnych linii zostaje zredukowana do kilku prostych elementów, składających się z takich motywów, jak krzyż, kwadrat, koło i przestrzeń o nieokreślonym kształcie. Wyłaniają się one niemal przypadkowo z wczesnych bazgrołów i są wspólne wszystkim dzieciom, nie stanowiąc jednak efektu nauczania przez dorosłych, tylko własnego wzrokowego procesu poznawania świata. Po „stadium diagramu" przychodzi kolej na „stadium łączenia", w którym dziecko składa poszczególne jednostki diagramu w bardziej skomplikowane motywy. I to właśnie z nich rodzą się pierwsze obrazy figuratywne, z których najpowszechniejszym jest postać ludzka. Podobizna człowieka niemal zawsze przechodzi tę samą dość dziwną drogę rozwojową. Początek to kółko z plamkami w środku. Z kolei plamki te układają się w oczy, nos i usta. Kreski odchodzące promieniście od głowy to włosy. Niektóre z tych włosów, coraz to bardziej przedłużane, zamieniają się w ręce i nogi. W tym stadium rozwoju ludzkiej postaci brak jeszcze tułowia, ale już wkrótce pojawi się on poniżej głowy, za sprawą prostej kreski łączącej nogi. Wreszcie szyja i inne szczegóły anatomiczne uzupełniają całkowicie już wyraźny wizerunek człowieka. Początkowo proporcje są jeszcze 198 Więcej niż przetrwanie nienaturalne i upłynie sporo czasu, nim szczególnie duża głowa osiągnie swoje właściwe rozmiary. Jednocześnie podobnym przemianom podlegają obrazy przedstawiające domy, zwierzęta i kwiaty. Wreszcie — między szóstym a dwunastym rokiem życia dzieci — niewinne, dziecięce prace zaczynają zdradzać skażenie wpływami edukacyjnymi. Młodych artystów kształtują dorośli, odciskając na nich piętno lokalnych tradycji i mówiąc im, by to czy tamto robili w ten czy inny sposób. Do czasu kiedy dzieci zaczną precyzyjnie prowadzić linię po płaskiej powierzchni, już mają silne kulturowe „skrzywienia". Większość małych twórców niestety traci zainteresowanie rysowaniem w wieku kilkunastu lat. Głównie dlatego, że stawia się przed nimi szczególnie trudne zadanie wiernego odwzorowywania świata zewnętrznego. Co by się stało, gdyby tak idąc za głosem własnej wewnętrznej potrzeby kontynuowały zabawę z kształtami wizualnymi bez ingerencji dorosłych? Jest to dręczące pytanie, praktycznie bez odpowiedzi. Nowoczesne dorosłe spojrzenie na nauczanie rysunku przewiduje — w pierwszej kolejności — opanowanie jego funkcji rejestrującej. Takie podejście zniechęca niemal wszystkich, poza bardzo nikłym procentem młodych ludzi, spychając sztukę do roli przedmiotu marginalnego. W innych kulturach i w innych czasach, gdy funkcje symboliczna i dekoracyjna sztuki miały dużo większe znaczenie, prawie wszyscy młodzi ludzie zachowywali zainteresowanie sztuką kreatywną, na czym w rezultacie zyskiwała kultura. W społeczeństwach zachodnich rejestrująca rola sztuki osiągnęła szczytowe znaczenie w ostatnich kilku wiekach, kiedy liczyła się wyłącznie funkcja reprezentatywna. Sztukę narodową i plemienną uznano za barbarzyńską, a co za tym idzie, bezwartościową. Zamiłowanie do dokładności stało się tak wielkie, że wreszcie, w epoce wiktoriańskiej, wynaleziono fotografię. Przeżywała ona niebywale gwałtowny rozwój, tak że wkrótce wzięła na siebie niemal wszystkie obowiązki związane z rejestrowaniem, które dawniej spoczywały na artystach. Fotografia nieruchoma zamieniła się później w fotografię ruchomą, skąd był już tylko krok do taśmy wideo. Gdy chodziło o rejestrowanie wypadków historycznych, ekran telewizyjny zastąpił galerię sztuki. Świat sztuk pięknych odpowiedział na te zmiany w intrygujący sposób. Początkowo były próby rywalizowania z nowymi technikami. Impresjoniści usiłowali pochwycić „ulotną impresję" określonej sceny, rywalizując z kamerą. Wkrótce jednak poniechano tych wysiłków i artyści rozpoczęli stopniowy powrót do bardziej „zabawowych" korzeni sztuki. Kubiści zaczęli rozdzielać swoje obrazy, wracając do kształtów kanciastych, widocznych 199 Przed wynalezieniem fotografii na sztuce spoczywał ciężki obowiązek rejestrowania świata wizualnego. W rezultacie nastąpił ogromny rozwój umiejętności technicznych, ale na ogół kosztem twórczej zabawy. m ? Wynalazek fotografii wywarł ogromny wpływ na malarstwo. Początkowo impresjoniści rywalizowali z kamerą, próbując pochwycić różne ulotne momenty (poniżej), jednak od tamtej pory artyści coraz bardziej eksperymentując, powoli zaczęli wracać do ,,zabawowyeh" korzeni sztuki. •¦_-¦L-"• -», ¦•¦-(????? •?? 1 I ¦ JŚ " 'S '¦"» * ¦ «*"- 'a*' ¦ • # ''-«**' ¦I ;!?.'-' ~? ¦ ,.J ^k- Kubiści zaczęli kroić świat na kawałki (góra, prawa strona), potem obrazy stawały się coraz bardziej prymitywne (lewa), aż wreszcie malarstwo osiągnęło stadium radośnie swobodnego pacykarstwa (powyżej). Prace Moneta (góra, lewa strona), Braąue 'a (góra, prawa strona), Dubuffeta (lewa) i Pollocka (powyżej). 201 Więcej niż przetrwanie na wielu plemiennych dziełach sztuki. W ślad za nimi poszli tacy artyści, jak Klee, Miro i Dubuffet, którzy inspirację czerpali z wyobrażeń dziecięcych. Nieco później Mondrian i Nicholson swoimi abstrakcjami sięgnęli do bardzo wczesnego stadium — stadium diagramu. I wreszcie za sprawą Pollocka i taszystów nastąpił powrót do stadium infantylnych bazgrołów. Innymi słowy, po wynalezieniu fotografii i odebraniu sztuce funkcji polegającej na rejestrowaniu wydarzeń proces rozwoju estetyki uległ odwróceniu, a świat sztuk pięknych powrócił krok po kroku do pełnego pomysłów, naiwnego, typowego dla dzieci wyrazu artystycznego. Sztuka jednak nie stała się z tego powodu, jak utrzymują niektórzy tradycjonaliści, dziecinna. Pomiędzy bowiem określeniami „dziecinny" a „naiwny" istnieje zasadnicza różnica. Naiwność sztuki nowoczesnej wynika bowiem z zastosowania dojrzałych, wyrafinowanych środków, co ją stawia na równi z dziełami z innych okresów historii sztuki. Dla tych, którzy upierają się przy filozofii „sztuki jako środka rejestrującego", może być ona mniej przystępna, ale dla wszystkich innych jest znów sztuką radośnie wolną od jakichkolwiek formalnych ograniczeń. By zyskać dalszy wgląd w pierwotne stadia rozwoju sztuki, należało znaleźć źródło malowideł bardzo prostych, ale przy tym tworzonych przez silne, muskularne ręce, które prowadziły każdą linię dokładnie tak, jak artysta sobie tego życzył. W tym celu trzeba było porzucić ludzkich twórców i zwrócić się ku pracom naszych najbliższych żyjących krewnych — szympansów. Otóż w latach pięćdziesiątych zająłem się poważnie studiami nad „malarstwem" małp człekokształtnych. Wiedziałem, że zarówno w Rosji, jak i w Stanach Zjednoczonych udało się skłonić kilka szympansów do wykonania prostych rysunków. Postanowiłem posunąć tę pionierską pracę znacznie dalej. Zdobyłem młodego szympansa imieniem Kongo i zacząłem mu dostarczać materiały rysunkowe. Kiedy już Kongo opanował sztukę rysowania, przestawiłem go na malowanie, oferując mu nowy podniecający element tej zabawy w postaci jaskrawych barw. W ciągu trzech lat Kongo namalował około czterystu obrazów, które w znacznie większym stopniu zbliżyły mnie do początków ludzkiej sztuki niż cokolwiek innego. Co ciekawe, jego ulubionym kolorem, tak samo jak pierwotnych ludzkich artystów, była czerwień. Dostrzegłem też wiele innych podobieństw. Kiedy mu podsuwałem czystą kartkę, pokrywał ją liniami, które zdradzały elementy prymitywnej kompozycji. Położenie 202 Więcej niż przetrwanie każdej linii miało wpływ na pozycję następnej. Tak więc rysunki Konga nie były przypadkowymi bazgrołami, tylko wyraźnymi wzorami. Taki wzór wypełniał zwykle określoną przestrzeń, nie wychodząc poza nią. Innymi słowy, szympans, podobnie jak człowiek, pracował w granicach pewnej określonej przestrzeni. W miarę upływu tygodni niektóre wzory zaczęły się powtarzać, za każdym razem różniąc się nieznacznie jeden od drugiego. Na przykład najpopularniejszy typ szympansiego rysunku czy malowidła przedstawiał motyw wachlarzowaty: wiązkę promieniście rozchodzących się linii, zbliżających się do siebie u dołu kartki. Ponad dziewięćdziesiąt rysunków Konga (mniej więcej dwadzieścia cztery procent) zawierało ów wachlarzowaty motyw. Powtarzał się on w ciągu dwóch lat i można go śmiało sklasyfikować jako „temat dominujący". Miał też wiele wariantów: 1. wachlarz prosty; 2. wachlarz z krzywą podstawą; 3. wachlarz punktowany; 4. wachlarz rozdzielony; 5. wachlarz rozdzielony z plamką pośrodku; 6. wachlarz główny z wachlarzem dodatkowym; 7. wachlarz skręcony; 8. wachlarz przekrzywiony; 9. wachlarz odwrócony. Inspirację do pierwszego wzoru wachlarzowego zwierzę czerpało najwyraźniej z czynności budowania legowiska. Kiedy młody żyjący na wolności szympans buduje sobie na noc gniazdo, przyciąga w swoją stronę patyki i liście. Kongo rysując wachlarz, „ściągał linie do siebie", jakby je chciał zebrać. Gdy już jednak opanował ten wzór, przestał się nim interesować. Wachlarz stał się w umyśle małpy „pojęciem", czego dowodem były sposoby, na jakie zwierzę próbowało zmodyfikować oryginalny prosty kształt. W pewnym momencie Kongo zaczął obsesyjnie dzielić wachlarz na dwie części, prawą i lewą, z przerwą pośrodku. Następnie na kilku obrazkach z lubością wypełniał tę szparę plamą farby. Ta centralna plama nadawała rysunkowi rodzaj równowagi i kompozycji. Innym znów razem Kongo namalował duży, centralnie położony wachlarz, do którego w prawym rogu dodał drugi, mniejszy. Ale chyba najbardziej fascynującym z namalowanych przez niego obrazów był motyw, który Kongo osiągnął przez odwrócenie czynności ręki. Zamiast zaczynać linię od góry strony i ciągnąć ją w dół, do siebie, szympans zaczynał od dołu i prowadził linie do góry na zewnątrz. Sprawiało mu to wielką trudność i dlatego przy rysowaniu tego obrazka był szczególnie skupiony. Po długim okresie zdominowanym przez motywy wachlarzowate Kongo odkrył uroki rysowania kształtów kolistych. Prowadziło to zwykle do szalonych powtarzających się kolistych ruchów ręki, które z reguły kończyły się całkowitym zabazgraniem kartki. Pewnego pamiętnego dnia Kongo zdołał narysować pośrodku strony foremne koło, wewnątrz którego dodał parę drobiazgów. U ludzkich dzieci takie „nakrapiane kółko" 203 Więcej niż przetrwanie Te trzy ,,obrazy" zostały namalowane przez szympansa Kongo. Pokazują one, że mózg małpy jest zdolny do prostych koncepcji estetycznych, wzbogaconych o elementy kompozycji i wariacje tematyczne. Bez żadnego przygotowania Kongo potrafił dobrze wyważyć i ocenić malowane przez siebie motywy, tak by wypełniały pole kartki. Widać na nich także rozwój tematyczny: wachlarzowaty wzór został później przedzielony na dwie części, a w centralnym miejscu dodana plamka albo zakrzywiona podstawa. 204 Chociaż szympans Kongo wykonał kilkaset malowideł, nigdy nie osiągnął stadium tworzenia wizerunków. Ten rysunek przedstawiający kółko, a w nim kilka znaczków, pozwala przypuszczać, że autor był tego Miski. U ludzkiego dziecka podobny rysunek stanowi zapowiedź pierwszego wizerunku — twarzy. Trzy miliony lat temu małpoludy — nasi przodkowie — dostrzegły twarz w Kamyku z Makapansgat; współczesny szympans nie był zdolny do takiego skojarzenia. Więcej niż przetrwanie bywa zwykle zapowiedzią rysowania twarzy z oczami, nosem i ustami. U szympansa ta granica nigdy nie została przekroczona. Wszystko to dowodzi, że mózg szympansa jest zdolny do tworzenia prostych, opartych na bazgrołach obrazów, z elementami kompozycji, wypełnianiem przestrzeni, tworzeniem motywów wizualnych i różnych wariacji podstawowych tematów. Te małpie rysunki powstawały bez żadnej uprzedniej nauki czy zachęt. Nie posługiwano się żadnymi nagrodami w rodzaju przysmaków. Co więcej, zwierzę pracowało z tak wielkim zapałem, że wszelkie próby przerwania mu przed tym, co samo uznało za koniec, wywoływały hałaśliwe wybuchy agresji. I mimo że dla większości ludzi „dzieła" szympansa były jedynie mieszaniną bazgrołów i plam, to dla Konga miały ogromne znaczenie. Znając już podobieństwa między twórczością człowieka i szympansa, zastanówmy się z kolei nad różnicami. Po pierwsze i najważniejsze, małpa nie osiągnęła stadium przedstawiania za pomocą obrazów, pozostając na poziomie tworzenia wzorów. Latami Kongo produkował abstrakcyjne kształty, których nigdy nie potrafił połączyć w bardziej złożony sposób. Najbliższe obrazu było „nakrapiane koło", ale należy je traktować jako wyjątkowy odosobniony przypadek. Po drugie, ukończywszy pracę nad swoim dziełem, małpa już nigdy potem o nie nie dbała. Była malarzem zainteresowanym samą czynnością malowania, procesem tworzenia. Po zakończeniu tego procesu produkt własnej pracy przestawał dla niej istnieć. Po trzecie, przy organizowaniu „pracowni" zawsze potrzebowała pomocy. W przyrodzie małpy nie tworzą spontanicznie bazgrołów ani dzieł sztuki. Mimo to nie sposób nie doceniać zdolności zwierzęcia. Gdy małe dziecko zaczyna malować, też potrzebna mu jest pomoc. Podobnie jak małpie, należy mu dać arkusz papieru i inne materiały. I tak samo zdradza ono nikłe zainteresowanie skończoną pracą, ponieważ podobnie jak małpa, interesuje się samym procesem malowania. To zwykle nauczyciele i rodzice zachwycają się rysunkami, przechowują je i komentują. Niewątpliwie najbardziej charakterystyczną cechą małpiego malarstwa jest zdolność do różnych wariacji tematycznych. Fakt, że zdolność ta występuje na poziomie możliwości umysłowych szympansa, świadczy o tym, że mamy do czynienia z pierwszym etapem rozwoju estetyki. Prowadzi on do kolejnej fazy kształtowania się ludzkiej sztuki, a mianowicie do klasyfikacji. Przyjrzyjmy się zabawom dziecięcym. Powiedzmy, że zostaje wynaleziona nowa zabawa. Jest to faza wynalazcza, w której występuje element innowacji. Wysoki stopień ciekawości 206 Więcej niż przetrwanie właściwy naszemu gatunkowi skłania nas nieustannie do próbowania czegoś nowego. Eksperymentujemy i poszukujemy, dopóki nie znajdziemy czegoś, co nas zainteresuje. I to jest właśnie chwila oryginalności, czas buntu i ryzyka. Po wynalezieniu nowej zabawy bawimy się w nią w kółko, bez końca. Wkrótce jednak zaczyna nas ona nużyć i próbujemy ją modyfikować początkowo nieznacznie, potem coraz bardziej. Wreszcie, po wyczerpaniu wszystkich możliwości, rozglądamy się za jakimś nowym tematem i proces zaczyna się od początku. W ten sposób bawią się dzieci i w ten sposób maluje szympans. Tyle że u człowieka prowadzi to do osiągnięcia nowego stadium. Jeśli zabawa okaże się dobra, jeśli stwarza szansę zdobycia jakiejś umiejętności, jeśli kryje w sobie piękno czy służy rozrywce, nadajemy jej nazwę i wprowadzamy reguły, by nad nią panować. Wreszcie formalizujemy ją i ustanawiamy sztywne zasady. Teraz zabawowy charakter gry jest niemal całkowicie ukryty pod różnymi zrytualizowanymi procedurami. Nasza prosta dziecinna zabawa stała się profesjonalnym dorosłym sportem. Gdy te zasady przeniesiemy do świata sztuki, mamy do czynienia z „ekspertami sztuki", genre'em i „wyspecjalizowaną kategorią". A kiedy już poszczególne rodzaje sztuki nazwiemy i podzielimy na kategorie, możemy oceniać dzieła danej kategorii według ich jakości i wartości. Obojętne, czy jest to malarstwo surrealistyczne, antyczne tabakiery, hinduskie miniatury czy japońskie zbroje — gdy tylko zaistnieje dana kategoria, zostaje zaszufladkowana jako określony rodzaj dzieł sztuki, który natychmiast skupia wokół siebie tłum koneserów, pośredników, krytyków, ekspertów, licytatorów i tak-satorów. I oto powstaje nowa zabawa zwana taksofilią, polegająca na zamiłowaniu do klasyfikowania. Nie ma ona nic wspólnego z wytwarzaniem przedmiotów. Przeciwnie, ludziom, którzy się jej oddają, powinno zależeć na przerwaniu dopływu dalszych okazów po to, by dana kategoria mogła zostać zakończona, zamknięta. Chodzi o coś tak ulotnego jak piękno. Każdy więc przedmiot mieszczący się w danej kategorii jest klasyfikowany według typu i piękna i stosownie do tego oceniany. By sobie poradzić z tym trudnym problemem, tworzy się bardzo zawiłe i w większości fałszywe kryteria natury estetycznej. Są one przedmiotem nieustających sporów między znawcami na całym świecie. Rozpaczliwie usiłują ustalić, co jest w dobrym, a co w złym guście i jednocześnie to wszystko wymyka im się z rąk. Jest to rozkosznie subtelna gra przybrana w bardzo uroczyste szaty. Dowcip polega 207 Więcej niż przetrwanie na tym, że tak naprawdę nikt nie wie, czym jest piękno. Odpowiedź na to pytanie — dotyczące wszak czegoś bardzo realnego, a jednocześnie nieuchwytnego — stanowi ostatnią wielką tajemnicę nauki. By pojąć, jak bardzo subtelna jest ta gra, która u zainteresowanych wywołuje dreszcz podniecenia, a u postronnych obojętne wzruszenie ramion, wystarczy przyjrzeć się z bliska plemiennemu ceremoniałowi jednej z prymitywnych kultur. Kolorowy strój, który nam się wydaje wspaniały, może być z punktu widzenia tubylców właśnie najskromniejszy, najmniej atrakcyjny. Dopóki nie poznamy delikatnych reguł tego konkretnego rodzaju sztuki, będziemy całkowicie zagubieni. Nie ma bowiem na świecie sztuki, którą byśmy mogli kompetentnie oceniać bez pewnego znawstwa. Dzięki temu, że dzieła sztuki są w ten sposób klasyfikowane, przypisujemy im określoną wartość. Wywołuje to nieraz ostrą rywalizację między „miłośnikami sztuki" i kolekcjonerami na całym świecie. Wielkie galerie i muzea walczą między sobą o najlepsze eksponaty, płacąc wielkie sumy za dzieła, które kiedyś można było kupić za bezcen. Sztuka bowiem zastępczo odgrywa rolę skarbu. A ze skarbem związana jest koncepcja umiejętności. Przyjemność płynąca ze sztuki w znacznej mierze wynika bowiem z umiejętności, dzięki którym jest ona tworzona. 208 Więcej niż przetrwanie Doskonałość wykonania stanowi przedmiot podziwu i wymaga wielkiego nakładu pracy albo w czasie zdobywania umiejętności, albo w czasie tworzenia, albo w jednym i drugim. Innymi słowy, jedną z cech sztuki jest przejaw ludzkich zdolności samych w sobie. A to wymaga talentu podniesionego z poziomu ucznia do poziomu geniuszu. Taksofilia to zamiłowanie do klasyfikowania przedmiotów. Kiedy już zdecydujemy się na rodzaj sztuki, zaczynamy zabawę polegającą na kłóceniu się o to, które obiekty są najbardziej wartościowe. Czasami decyduje o tym praktyka, czyli aukcja. Te dwie greckie wazy zostały ostatnio sprzedane u Sotheby 'ego, przy czym cena jednej była trzydzieści trzy razy wyższa od ceny drugiej. Tym, którzy nie są znawcami sztuki greckiej, trudno ocenić, która z waz jest bardziej wartościowa (odpowiedź na str. 213). Zasady dorosłych zabaw stosują się nie tylko do sztuki, ale do prawie wszystkich innych form ludzkiej działalności. Wybitny kucharz zamienia banalny akt jedzenia w subtelne doznanie zmysłowe. W świecie mody zwykłe wymagania wygody i skromności niemal całkowicie ustępują wymogom stylu i gustu. To samo odnosi się do mebli i dekoracji domu. Nawet tak praktyczna dziedzina jak architektura nie jest wolna od elementów „zabawowych". Poczynając od ozdobnych kapiteli starożytnych kolumn aż do dzikich wybryków w rodzaju zamków Disneylandu, wszędzie tam, gdzie projektant zdoła przekonać klienta o konieczności wyjścia poza granice potrzeb podyktowanych względami bezpieczeństwa i wygody, toczy się nieustanna gra. Uprawiamy gry związane z seksem, które nazywamy tańcem. Gry wojenne i myśliwskie zwane sportem. Gry podróżnicze zwane turystyką, polegające na odwiedzaniu miejsc, których odwiedzać nie potrzebujemy i do których jedynie przez ciekawość wtykamy nos choćby na parę morderczych tygodni. Gdy tylko nasze podstawowe potrzeby zostaną zaspokojone i wyjdziemy poza granice tego, co niezbędne do przeżycia, zaczynamy szaleć. Tak, rzeczywiście, nagą małpę należałoby przemianować na twórczą małpę. W najlepszym bowiem razie przez całe życie pozostajemy podobnymi do dzieci dorosłymi, którzy pod najbłahszym pretekstem oddają się dorosłym zabawom. Gdybyśmy kiedykolwiek z tego zrezygnowali i stali się przygnębiająco poważnymi, namaszczonymi dorosłymi-dorosłymi, zdradzilibyśmy nasze wielkie biologiczne dziedzictwo najbardziej płodnych, najbardziej figlarnych i twórczych zwierząt na tej planecie. Kiedy się to stanie — o ile w ogóle do tego dojdzie — będzie to czas, byśmy ustąpili miejsca na ziemi jakiemuś ciekawszemu gatunkowi. A tymczasem cudowna gra, której na imię życie, należy do nas. 209 *45L Ludzka skłonność do zabawy przejawia się w wielu dziedzinach współczesnego życia, nawet w tak bardzo funkcjonalnym świecie architektury: Best Storę w Sacramento i kontrowersyjny Headington Shark (Headingtoński Rekin). ? ? ?* ¦i f Ą¦• Aj- 41- '^?????!^ 4.' ' ff ,-^A - :'l *Sg gg*. ^?? ??51 ^'i?? i F '??i^?? P*-~^5Ł_ . Nawet z tak poważnej sprawy, jaką jest wojna, potrafimy zrobić skomplikowaną zabawę; także nużącą codzienność korków ulicznych ożywiamy nieraz wybuchami żartobliwości. 211 I???????????? Więcej niż przetrwanie Niektórzy uważają, że nazywając największe ludzkie osiągnięcia „dorosłą zabawą" umniejszam ich znaczenie. Nic podobnego. Chcę tylko powiedzieć, że nigdy nie traktowaliśmy zabawy wystarczająco poważnie. Według licznych opinii, naszych największych osiągnięć należy szukać w takich dziedzinach jak handel, technika, medycyna, polityka i ekonomia. Dla mnie jednak są to środki prowadzące do dwóch zasadniczych celów: albo do lepszego życia, albo do lepszej dorosłej zabawy. Jeśli na przykład handel dotyczy jedzenia i picia, to albo zaspokaja głód i pragnienie, albo przyczynia się do podniesienia na wyższy poziom subtelnej estetyki konsumpcji czy wreszcie służy zabawie gastronomicznej. Jeżeli nowoczesna technika przynosi nam dobrodziejstwa w postaci coraz to nowych wygód, jesteśmy bardzo z tego radzi, ale przecież nie siedzimy i nie łamiemy sobie głowy nad mechanizmem działania klimatyzatora, lodówki, radia czy telefonu. Po prostu wykorzystujemy je jako środki do osiągnięcia wielu innych celów. Jeśli medycyna zajmuje się leczeniem chorób, to przecież nie jest to cel sam w sobie, a jedynie sposób na zdrowsze życie — byśmy mogli lepiej przetrwać albo lepiej korzystać z dorosłych zabaw. Głównym marzeniem współczesnej ekonomii i polityki jest zapewnienie człowiekowi wolności osobistej i powszechnego dostatku, przy cichym założeniu, że trzeba ludzkość wprowadzić w dziedzinę rozwiniętej, dojrzałej dorosłej zabawy, stworzyć jej coś więcej niż tylko warunki do przetrwania. Naszą najwybitniejszą, najbardziej ludzką cechą jest nie zaspokojona ciekawość. Drogę od glinianych lepianek do rakiet kosmicznych przebyliśmy w zaledwie kilka tysięcy lat, a to jest w kalendarzu ewolucyjnym jedna chwila. W tym czasie przeobraziliśmy oblicze Ziemi i wznieśliśmy budowle tak wspaniałe i wielkie, że część z nich widać z Księżyca, do którego też dotarliśmy. A to wszystko dlatego, że nigdy nie przestaliśmy zadawać pytań i że odpowiedzi, jakie na nie znajdowaliśmy, pomagały nam w formułowaniu dalszych pytań. Z licznych milionów gatunków zwierzęcych, jakie kiedykolwiek zamieszkiwały naszą małą planetę, to my, ludzkie zwierzęta, jesteśmy najbardziej niezwykli. Ale dlaczego właśnie my? Dlaczego zaszliśmy tak daleko, podczas gdy nasi bliscy krewni, tacy jak goryle i szympansy, w dalszym ciągu się czają po dżunglach? Cóż jest w naszej historii aż tak szczególnego, że praktycznie rządzimy światem? Dla niektórych kolekcjonowanie dzieł sztuki jako przedmiotów wartościowych umniejsza ich wielkie znaczenie jako aktów twórczych. Świadomie używając materiałów nietrwałych przywiązujemy wagę przede wszystkim do samego procesu tworzenia, a nie do trwałości jego wyniku, jak to widać na przykładzie największego na świecie zamku z piasku powstałego na jednej z holenderskich płaz. Wazy greckie ze str. 208: ta z lewej została sprzedana za 2 201 500 funtów, a ta z prawej za 65 300. 213 Więcej niż przetrwanie Mówiąc pokrótce, dzieje się tak dlatego, że należymy do naczelnych, które przyjęły postawę pionową i zaczęły polować zespołowo. To, że jesteśmy naczelnymi, oznacza, że mamy duży mózg i ciało nie wyspecjalizowane w żadnym określonym kierunku, zdolne do najróżniejszych rodzajów czynności. Gdybyśmy mieli mniejszy mózg albo bardziej wyspecjalizowane ciało, nie bylibyśmy w stanie postawić następnego kroku. A był to krok naprzód. Przyjmując bowiem postawę pionową, mieliśmy — w sensie dosłownym — wolną rękę w poznawaniu otaczającego nas świata. Mogliśmy wytwarzać narzędzia i używać ich w inteligentny sposób. Mogliśmy zabijać upolowane zwierzęta. Dzięki łowiectwu staliśmy się dzielniejsi, mniej samolubni, bardziej skłonni do współpracy (z konieczności, a nie z moralności), bardziej skoncentrowani na dalekich celach, ale nade wszystko lepiej odżywieni. Nowa wysokobiałkowa dieta przyczyniła się także do wzrostu naszej inteligencji. Potrzeba zespołowego, opartego na współpracy polowania zmusiła nas także do tego, byśmy się stali bardziej komunikatywni. Stworzyliśmy język, a wraz z nim przyszło zrozumienie skomplikowanych symboli. Dzięki temu mogliśmy dawne działania zastąpić ich nowoczesnymi odpowiednikami. Mogliśmy uznać jedną rzecz za drugą i przedstawiać to tak przekonywająco, że posługując się światem na niby dziecięcych zabaw, przekształciliśmy nasz język ciała w aktorstwo, sport i balet. Z myślistwa wzięły się sport, hazard, turystyka i kolekcjonerstwo; z mowy — śpiew, poezja i teatr; ze współdziałania — altruizm i wspaniałomyślność. Jesteśmy magiczną kombinacją, tymi, którzy przekroczyli próg i ryzykowali — wspaniałym dzieckiem na wszystkie okazje. Inne zwierzęta, ze swoimi olśniewająco pięknymi ciałami, odznaczają się tylko tym, czym są. My, z naszymi dość cherlawymi, raczej nieatrakcyjnymi ciałami, odznaczamy się tym, czego dokonaliśmy. I czego niewątpliwie dokonamy w przyszłości, ta historia bowiem dopiero się rozpoczęła... Na wysokości ponad pięciuset siedemdziesięciu kilometrów nad ziemią dwaj astronauci reperują teleskop ????I?'?, którego wartość wynosi 1,3 miliarda funtów. Dzięki temu urządzeniu możemy widzieć gwiazdy odlegle o dziesięć miliardów lat świetlnych i być może ocenić wielkość wszechświata. Nasza dociekliwość — nasza dojrzała skłonność do zabawy — nie zna granic. Może ciekawość to pierwszy stopień do pieklą, ale bez ciekawości nie ma mądrości. 214 Podziękowania Książka ta została pomyślana jako uzupełnienie sześcioodcinkowego serialu telewizyjnego Redakcji Przyrodniczej BBC w Bristolu. Mam ogromny dług wdzięczności wobec zespołu twórców tych programów. Ich entuzjazm nie słabł ani na chwilę, a troska i wysiłek, z jakimi obserwowali i opisywali różne ludzkie zachowania na całym świecie, okazały się ogromnie inspirujące. Chciałbym szczególnie podziękować tym wszystkim, których nazwiska znalazły się poniżej. Muszę przyznać, że początkowo miałem pewne wątpliwości, czy uda się zrobić taki serial. Koncepcja sprowadzenia problemu ludzkich zachowań do sześciu godzin telewizyjnego programu wydała mi się oczywistym skazaniem sprawy na jej powierzchowne potraktowanie. Uważałem, że aby wyczerpać temat, potrzebujemy nie sześciu, a sześciu tysięcy godzin. Ale mój producent, a zarazem pomysłodawca serialu, Mikę Beynon, nie jest człowiekiem, który by ustąpił przed jakąkolwiek przeszkodą na drodze do urzeczywistnienia swoich telewizyjnych marzeń. Kiedy ma wizję jakiegoś wspaniałego programu, staje się — w najlepszym tego słowa znaczeniu — symbolicznym łowcą. Wobec moich obiekcji przyjął nową strategię. Zamiast robić serial o wszelkich ludzkich zachowaniach, postanowił go ograniczyć do tych aspektów, o których pisałem w swoich książkach. Traktowały one o problemie dość szeroko, to prawda, lecz szczególny nacisk kładłem w nich na pewne określone sprawy i to samo zamierzaliśmy zrobić w serialu. Pierwszy odcinek postanowiliśmy oprzeć na mojej książce Podglądanie człowieka, drugi na Nagiej małpie, trzeci na Ludzkim zoo, czwarty na Zachowaniach intymnych, piąty na Podglądaniu niemowląt i Księdze wieków i szósty na Biologii sztuki. Każda z tych książek miała swój główny temat, odpowiednio: język ciała, ewolucja naszego gatunku, urbanizacja, intymność, ludzki cykl życiowy i sztuka. Każdy zaś z tych tematów wiązał się z kolei z jednym z podstawowych, wszechobecnych aspektów ludzkiego zachowania, takich jak: komunikacja, odżywianie, terytorium, seks, wychowanie i zabawa. Przyjmując za tematy programów poszczególne z sześciu wymienionych biologicznych imperatywów ludzkiego zwierzęcia, mogliśmy pomieścić nasz serial dokładnie w profilu Redakcji Przyrodniczej BBC. Jednocześnie nadając im bardziej osobisty charakter, bardziej wiążąc z moimi studiami nad gatunkiem ludzkim, mogliśmy uniknąć tego, czego tak bardzo się bałem, a mianowicie powierzchownego potraktowania tematu. Jestem ogromnie zobowiązany Mike'owi Beynonowi, który całe to przedsięwzięcie zainicjował. Chciałbym także wyrazić swoją wdzięczność zespołom producenckim, z którymi podróżowałem po świecie, w tym producentom: Grahamowi Boothowi, Clive'owi Bromhallowi, Johnowi Macnishowi i Martinowi Weitzowi; głównemu kamerzyście Ericowi Huytonowi; badaczom Vanessie Berlowitz i Penny'emu Smithowi; oraz asystentkom producenta Lizie Stevens i Di 216 Podziękowania Williams. Praca z nimi wszystkimi, nie wyłączając najróżniejszych kamerzystów i specjalistów od dźwięku, w warunkach trudnych, a często nawet niebezpiecznych, była prawdziwą przyjemnością. Jestem ponadto szczególnie wdzięczny Jennifer Fry za jej fachową pomoc w tworzeniu części ilustracyjnej niniejszej książki, a także Sheili Ableman i Nicky'emu Copelandowi z BBC Books za opracowanie redakcyjne. I na koniec dziękuję wszystkim, którzy swoją fachową radą wspomagali ekipę telewizyjną, zatrudnioną przy produkcji programu. Należą do nich: dr Peter Andrews, Molly Badham, dr Paul Bahn, dr Robin Baker, Carol Beckwith, dr Nelly Bedrova, dr Mark Bellis, Ino Bonello, Anthony Borbon, Richard Brereton, Christopher Dean, dr Ellen Dissanayake, Lesley Downer, Robin Dunbar, David Gibbs, Jenny Hall, Annę Hawley, Ken Hedges, Diana James, Mark Johnston, Jenny Kaye, Sheila Kitzinger, dr Giannis Kugiumutzakis, Chris Lyons, dr Neil Marlow, Michael 0'Hanlan, dr Richard Rayner, Peter Rich, dr Vernon Reynolds, David Roxborough, Tammy Roxborough, dr Tim Sanders, Sue Savage--Rumbaugh, Chloe Sayer, Wendy Stephenson, dr Chris Stringer, prof. Colwyn Trevarthen, dr Walter Van Beek, Londa Van Elsacker, Kristel de Vleeschouver, dr Marsden Wagner, Kały Walker i Leon Yost. 217 Fotografie Pragniemy podziękować następującym firmom i osobom za umożliwienie wykorzystania zdjęć oraz innych chronionych prawem materiałów, a także przeprosić tych, którzy mimo naszych usilnych starań, by dotrzeć do wszystkich właścicieli praw, zostali błędnie podani lub omyłkowo pominięci. Legenda: g — góra, śr — środek, d — dół, 1 — lewa, p — prawa, gl — góra lewa, gp — góra prawa, śrl — środek lewa, śrp — środek prawa, dl — dół lewa, dp — dół prawa. ALLSPORT strona 58 (g — Simon Braty); ANCIENT ART AND ARCHITECTURE COLLECTION strona 27; ARCAID strony 112 (1 — John Stuart Miller) i 210 (1 — Richard Bryant); AUSTRIAN NATIONAL TOURIST OFFICE strona 110; GRAHAM BOOTH strony 189, 192 (g) i 212; BRIDGEMAN ART LIBRARY strony 76 (Ali Meyer/ Naturhistorisches Museum, Wiedeń), 106 (gp — Henryk VIII Hansa Holbeina/Board of Trustees of the National Museums and Galleries on Merseyside/Walker Art Gallery, Liverpool), 140 {Harem c. 1850 Johna Fredericka Lewisa/Victoria and Albert Museum, Londyn), 191 (Cecinest pas une pipę Renę Magritte'a/Giraudon/ Los Angeles County Museum of Art/© ADGP, Paryż i DACS, Londyn, 1994), 200 (detal z Fruit and Flowers Isaaca Soreau/Musee du Petit Palais, Paryż) i 201 (gl — Boulevard des Capucines Claude'a Moneta/Muzeum Puszkina, Moskwa, gp — Yiolin and Glass Georges'a Braque'a, © ADAGP, Paryż i DACS, Londyn, 1994; dl — Magician with Red Skin Jeana Dubuffeta, © ADAGP, Paryż i DACS, Londyn, 1994; dp — Yelłow, Grey, Black, 1948 Jacksona Pollocka/© 1994, Pollock-Krasner Foundation/ARS, Nowy Jork); CLIVE BROMHALL strony 18 (gl), 39, 136 (d), 146 i 152 (śr); FRED BRUEMMER strona 51 (p); BUBBLES strona 72 (g); BRUCE COLEMAN strony 11 (wstawka), 18 (dl — John Cancalosi), 167 (gp — Rod Williams) i 170 (gp — Christer Fredriksson); MARY EVANS PICTURE LIBRARY strony 79 (d) i 149 (dp); WERNER FORMAN ARCHIVE strony 158 (gl — Peabody Museum, Harvard University) i 180 (gl); FLPA strony 90 (T. Whittaker) i 185 (gl — E. i D. Hosking); SALLY AND RICHARD GREENHILL strony 83, 91 i 159 (d); ROBERT HARDING PICTURE LIBRARY strony 11 (Bildagentur Schuster/Alexandre), 18 (gp — Explorer/Fievet), 67 (g — Bildagentur Schuster/Bramaz), 86 (g — Adam Woolfitt), 96 (d — F. Jackson), 96—97, 109, 113 (p — M. Jenner), 121 (gp), 136 (g — Paul Freestone), 149 (dl), 159 (g), 177 (Adam Woolfitt), 180 (gp), 185 (dl), 192 (śr — Paul van Riel), 192—193 (Arthus Bertrand), 210 (p — Walter Rawlings) i 211 (gp — Rob Cousins; dp — S. H. i D. H. Cavanaugh); MICHAEL HOLFORD strona 196; HORIZON strona 167 (dl — Heidi Ecker); HULTON-DEUTSCH strony 24 (śr), 126, 127 i 158 (dp); IMAGE BANK strona 24 (d — Werner Bokelberg); IMAGES strony 72—73 i 167 (gi); ISRAEL ANTIQUITIES AUTHORITY/ISRAEL MUSEUM strona 188; JESSICA JOHNSON strona 55 (wstawka); KATZ strony 15 (gl — Richard Baker; dl — Ron Haviv/Saba) i 180 (dl — Machete); ANDREW LAWSON strona 29 (dp); LONDON FEATURES INTERNATIONAL strona 24 (g); MAGNUM strony 29 (gp — S. McCurry), 66 (śrp — Dennis Stock), 83 (d — Michael K. Nichols), 86 (d — Scianna) i 106— 107 (Renę Burri); JOHN MACNISH strony 100— 101; MINDEN PICTURES strona 72 (d — Jim Brandenburg); DESMOND MORRIS strony 25, 58 (d), 204 (gl — Michael Lyster; gp i d — Alan Clifton); MUSEE DE UHOMME, PARYŻ strona 158 (dl); NASA strona 215; NETWORK strony 18 (dp — 218 Fotografie Justin Leighton) i 192 (śrl — Mikę Goldwater); NHPA strona 185 (dp — John Shaw); OXFORD SCIENTIFIC FILMS strona 72 (śr — Steve Turner); PACIFIC STOCK strona 29 (1 — Bachmann); PETIT FORMAT strona 170 (dp — J. P. Casaubon); PHOTO RESEARCHERS strony 87 (wstawka — Bobbie Kingsley) i 112—113 (Joseph Nettis); PLANET EARTH PICTURES strony 19 (wstawka — Brian Kenney), 50—51 (John Downer) i 54—55 (D. Perrine); REFLECTIONS (Jennie Woodcock) strony 128 (1 i p — wstawka) i 170 (1 i śr); REX FEATURES strony 14 (gl — Sipa/Larry Reider; gp — Peter Heimsath; dl — Peter Brooker; dp — „The Times"), 15 (gp — Peter Brooker; dp — Patsy Lynch), 34—35 („Today"), 44—45 (gl), 66 (d — „Today"), 66—67 (Sipa/Cole), 74 (g — Sipa/Frilet), 78—79 (łan Black), 106 (1 — Sipa/T. B. Gibod; dp), 107 (p — Nils Jorgensen), 129 (dp — Robert Fergus), 149 (g) i 180 (dp — Sipa/Alcor); SOTHEBY'S strona 208; TONY STONE WORLDWIDE strony 86—87 (Ed Pritchard) i 110 (g — David Hanson); SYNDICATION INTERNATIONAL strona 45 (p); UNIVERSITY OF WITWATERSRAND, JOHANNESBURG (Bernard Price Institute for Palaeontological Research) strona 187; MARTIN WEITZ strony 164— 165; ZEFA — strony: 1, 2—3, 19 (Havlicek), 35, 59 (Jack Fields), 66 (gl), 74 (d — Damm), 120—121, 121 (gl — Eggermont; d), 128 (p), 129 (1, gp), 152—153 (Sunak), 167 (dp — Lacz-Lemoin), 185 (gp — Norman) i 192 (dp — O. Luz). 219 Książki Desmonda Morrisa Książki Desmonda Morrisa poświęcone różnym aspektom zachowania człowieka 1962 THE BIOLOGY OF ART. Methuen, Londyn. 1965 MEN AND SNAKES (współautor: Ramona Morris). Hutchinson, Londyn. 1965 THE MAMMALS: A GUIDE TO THE LIVING SPECIES. Hodder and Stoughton, Londyn. 1966 MEN AND APES (współautor: Ramona Morris). Hutchinson, Londyn. 1966 MEN AND PANDAS (współautor: Ramona Morris). Hutchinson, Londyn. 1967 NAGA MAŁPA. Jonathan Cape, Londyn. Wiedza Powszechna, Warszawa, 1974. Prima, Warszawa, 1997. 1969 LUDZKIE ZOO. Jonathan Cape, Londyn. Prima, Warszawa, 1997 (w przygotowaniu). 1971 ZACHOWANIA INTYMNE. Jonathan Cape, Londyn. Prima, Warszawa, 1998 (w przygotowaniu). 1977 MANWATCHING: A FIELD-GUIDE TO HUMAŃ BEHAVIOUR. Jonathan Cape, Londyn. 1979 GESTURES: THEIR ORIGINS AND DISTRIBUTION (współautorzy: Peter Collett, Peter Marsh, Marie 0'Shaughnessy). Jonathan Cape, Londyn. 1981 THE SOCCER TRIBE. Jonathan Cape, Londyn. 1983 THE BOOK OF AGES. Jonathan Cape, Londyn. 1985 BODYWATCHING: A FIELD-GUIDE TO THE HUMAŃ SPECIES. Jonathan Cape, Londyn. 1988 THE HUMAŃ NESTBUILDERS. Crown, Darwen. 1990 THE ANIMAL CONTRACT. Virgin Books, Londyn. 1991 BOBAS. ŚWIAT WIDZIANY OCZAMI NIEMOWLĘCIA. Jonathan Cape, Londyn. PWN, Warszawa, 1997. 1992 CHRISTMAS WATCHING. Jonathan Cape, Londyn. 1994 ZWIERZĘ ZWANE CZŁOWIEKIEM. BBC Books, Londyn. Prima, Warszawa, 1997. 1994 BODYTALK. Jonathan Cape, Londyn. 1997 THE BATTLE OF THE SEXES. BBC Books, Londyn. 220 O autorze Desmond Morris urodził się w Wiltshire (Wielka Brytania) w 1928 roku. Ukończył zoologię na Birmingham University, a następnie obronił pracę doktorską na Oxfordzie. W latach 1959—67 pracował w londyńskim zoo, gdzie prowadził badania nad zachowaniem ssaków. Do chwili, gdy w 1967 roku ukazała się „Naga małpa", opublikował około pięćdziesięciu artykułów naukowych i siedem książek. „Naga małpa" przyniosła mu międzynarodową sławę; przetłumaczona na większość języków świata osiągnęła łączny nakład ponad dziesięciu milionów egzemplarzy. Na klasyczną już trylogię Morrisa o naturze ludzkiej złożyły się dwa kolejne tomy — „Ludzkie zoo" i „Zachowania intymne" — wydane w latach 1969—71. Napisał również inne prace o zachowaniach ludzi i zwierząt — m.in. głośny cykl obejmujący Manwatching, Bodywatching, Animalwatching i Babywatching, a ponadto Bodytalk, Catworld i „Zwierzę zwane człowiekiem". Morris jest też uzdolnionym rysownikiem i autorem książek z dziedziny sztuki: The Biology of Art, The Art of Ancient Cyprus i 77ze Secret Surrealist. Desmond Morris jest twórcą wielu programów telewizyjnych i filmów z dziedziny historii naturalnej, które uczyniły go popularnym prezenterem zarówno wśród dorosłych jak dzieci. Od lat współpracuje z brytyjską telewizją BBC. Nakręcone przez niego seriale popularnonaukowe były również wyświetlane w Polsce. 221 DESMOND MORRIS TRYLOGIA „NAGA MAŁPA" „Naga małpa", rozprawa o naturze ludzkiej wydana po raz pierwszy w 1967 roku, stała się kamieniem milowym w antropologii i psychologii drugiej połowy XX wieku. Sprowokowała liczne dyskusje w środowisku naukowców, łamiąc seksualne i religijne tabu. Fakt ten nie przeszkodził jej jednak w zjednaniu sobie milionów czytelników na całym świecie. Autor, z wykształcenia zoolog, pisze tu o ludziach jako „nagich małpach" — szczególnym gatunku „pozbawionych owłosienia prymatów". W 1969 roku Desmond Morris opublikował „Ludzkie zoo", a dwa lata później — „Zachowania intymne" — kolejne części klasycznej już trylogii noszącej ten sam tytuł, co tom pierwszy. NAGA MAŁPA W tomie pierwszym trylogii autor stara się pokazać, iż zachowania uważane za czysto ludzkie to w rzeczywistości typowe głównie dla małp, kulturowo zniekształcone i wystylizowane popędy i odruchy zwierzęce. Tam, gdzie zachowanie człowieka różni się zdecydowanie od zachowania małp, doszło do jego „udrapieżnienia", tj. nałożenia pewnych właściwości psychologicznych cechujących zespołowo polujące ssaki drapieżne na stare „małpie podłoże". W rezultacie, w jednych dziedzinach człowiek pozostaje typowym naczelnym, w innych przeważają u niego cechy ssaka-drapieżcy. Uzbrojony w powyższy klucz, Morris odkrywa prawdziwą naturę różnych ludzkich obyczajów, upodobań i instytucji, szczególnie dużo uwagi poświęcając obyczajom seksualnym. DESMOND MORRIS LUDZKIE ZOO W tomie drugim trylogii „Naga małpa" opisane zostały zachowania mieszkańców miast. Morris zauważa ich zadziwiające podobieństwo do zachowań zwierząt w zoo i decyduje się przyjrzeć bliżej agresywnym, seksualnym oraz rodzicielskim odruchom ludzi przejawianym wskutek stresów i nacisków miejskiego życia. ZACHOWANIA INTYMNE Tom trzeci trylogii „Naga małpa" zawiera analizę kształtowania się stosunków międzyludzkich i silnie seksualnej natury człowieka pod wpływem rozwoju cywilizacyjnego. Morris podkreśla fakt, iż pomimo inteligencji i pomysłowości wyróżniających gatunek ludzki i pozwalających mu cieszyć się z wygód niesionych przez postęp techniczny, w sferze popędów i elementarnych zachowań człowiek pozostaje niezmiennie zwierzęciem. Trylogia „Naga małpa" ukaże się nakładem PRIMY i ŚWIATA KSIĄŻKI Konsultacja merytoryczna: dr Joanna Lewandowska Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryło wicz Redakcja: Barbara Nowak Redakcja techniczna: Janusz Festur WYDAWNICTWO PRIMA s.c, Świętokrzyska 30/55, 00-116 Warszawa ŚWIAT KSIĄŻKI Warszawa 1997. Wydanie I Objętość (z ilustr.): 20 ark. wyd., 28 ark. druk. Skład: Zakład Poligraficzny „Kolonel" Druk i oprawa: Mladinska Kniga Slovenja