Alan E. Nourse TYGRYSA ZA OGON Dom towarowy pękał w szwach od posezonowego tłumu klientów, toteż zdumiewające było, że w ogóle ją zauważyli. Ekspedientka była czymś bardzo zajęta w jednym końcu lady, zaś kobieta, o której mowa, działała w przeciwległym krańcu, pakując leżące na ładzie artykuły do pokaźnej czarnej kosmetyczki. Kearney przyglądał się temu przez dłuższą chwilę z rosnącym niepokojem, na koniec zaś przywołał gestem nadzorcę innego działu. — Popatrz chwilę na tamtą kobietę — szepnął, starając się nie zwracać na siebie uwagi. — Przebiera w garnkach, jakby cały sklep był jej! — Kleptomanka? A ty — na co czekasz? — zdziwił się kolega. — Weźmy ją na rozmowę… Kearney poskrobał się po głowie. — Przypatrz się jej dokładniej. Coś tu jest nie w porządku. Patrzyli razem. Kobieta stała w dziale naczyń kuchennych i błądziła dłońmi po rozstawionych na półce przedmiotach. Wybrała trzy foremki do wykrawania ciastek i wrzuciła je do kosmetyczki. W ślad za nimi poszły dwie tortownice i tłuczek do kartofli. Następnie mały pojemnik do ciast i dwa czajniki. Wreszcie pokaźna aluminiowa brytfanna. Kolega Kearneya przyglądał się temu z niedowierzaniem. — Nabrała tyle, że sama mogłaby spokojnie otworzyć sklep. I wszystko upycha w tej torebce. Kearney, przecież to niemożliwe, żeby ten cały złom wepchnęła do kosmetyczki. — No właśnie — zgodził się Kearney. — Chodźmy. Zaszli kobietę z dwóch stron i Kearney delikatnie ujął ją za ramię. — Chcielibyśmy z panią pomówić. Proszę z nami, spokojnie. Kobieta popatrzyła na nich, jakby w ogóle nie wiedziała, o co chodzi, wzruszyła ramionami i dała się zaprowadzić do niedużego gabinetu. — Nie mam pojęcia, dlaczego… — Obserwujemy panią od kwadransa. Kearney wyjął jej kosmetyczkę spod pachy, otworzył zatrzask, zajrzał do środka i zaniepokojony potrząsnął kilkakrotnie. Wreszcie podniósł wzrok, zdumiony i zaintrygowany. — Jerry, patrz! Jerry popatrzył. Chciał coś powiedzieć, ale nie miał słów. Kosmetyczka była pusta. * * * Frank Collins zaparkował samochód przed Instytutem Fizyki i przez kontrolę odcisków palców wszedł do skrzydła, w którym mieściły się laboratoria. W korytarzu powitał go Evanson. — Dobrze, że jesteś — rzedł z ponurą miną. — Co to za afera z tą jakąś kosmetyczką, John? Mam nadzieję, że nie próbujesz mnie nabrać? — Ani trochę — zaprzeczył Evanson. — Poczekaj, sam zobaczysz. Poprowadził Collinsa do jednego z dużych działów laboratoryjnych. Collins nieufnie powiódł wzrokiem po konsoletach, ogromnych generatorach, wzmacniaczach, tablicy przekaźnikowej z systemem lśniących rurek i gmatwaniną przewodów elektrycznych. — Nie mam pojęcia, po coś mnie tu ściągnął. Przecież jestem mechanikiem. Evanson wszedł do małego gabinetu na tyłach laboratorium. — 1 specjalistą od kłopotów, każdy o tym wie. Oto, Frank, nasza komisja badawcza. Komisję badawczą charakteryzowały kitle, okulary i typowe rozmemłanie ludzi nauki. Collins skinął komisji głową i spojrzał na leżącą na stole kosmetyczkę. — Wygląda mi na zwyczajną kosmetyczkę — zaopiniował. Wziął ją do ręki. Także i na dotyk była to zwykła kosmetyczka. — Co tam jest w środku? — Ty nam powiedz — odparł Evanson. Collins otworzył kosmetyczkę. Jej wnętrze było zdumiewająco mroczne; nieco poniżej zamka znajdował się matowy metaliczny pierścień. Collins odwrócił sakiewkę do góry dnem i potrząsnął. Nic nie wypadło. — Tylko nie wsadzaj ręki do środka — ostrzegł go Evanson. — To niebezpieczne. Jeden już próbował i pożegnał się z zegarkiem. Collins podniósł wzrok; na jego pełnej, dobrotliwej twarzy malowało się szczere zaciekawienie. — Skąd to macie? — Parę dni temu dwaj nadzorcy działu z domu towarowego Taylora–Haydena nakryli złodziejkę. Buszowała w dziale gospodarstwa domowego, ładując w tę kosmetyczkę wszystko, co jej wpadło w ręce. Złapali ją, ale gdy chcieli wydostać skradzione rzeczy z kosmetyczki, okazało się, że nic tam nie ma. To właśnie jeden z nich grzebiąc ręką w środku stracił zegarek. — No dobrze, ale skąd się ta sakiewka wzięła tu, u was? Evanson wzruszył ramionami. — Odkąd po wojnie, w roku 71, powstał PSYCH, wszyscy sklepowi złodziejaszkowie lądują właśnie tam. Kobietę, o której mówię, też odstawiono do PSYCHa, ale gdy ją zmusili do przypomnienia sobie kim jest, okazało się, że w ogóle nie wie, że miała jakąś kosmetyczkę. PSYCH przyjrzał się bliżej kosmetyczce i naturalnie zaraz przysłał ją do nas. Patrz, zaraz ci pokażę dlaczego. Evanson ujął drewnianą miarę metrową i zaczął ją wpychać do kosmetyczki. Schowała się na głębokość jakichś dziesięciu centymetrów, do dna sakiewki — i dalej. Pręt nie przebił dna. Nie spowodował nawet najlżejszego wybrzuszenia. Collins wybałuszył oczy. — Ale numer. Jakżeś to zrobił? — Może te przedmioty trafiają gdzieś indziej — w czwarty wymiar? Sam już nie wiem. — Bzdury! — No to co się z nimi dzieje? — Evanson odłożył miarę. — Coś ci jeszcze powiem o tej kosmetyczce — dodał. — Nie ma siły, żeby ją wywrócić na lewą stronę. Collins zajrzał w mroczne wnętrze sakiewki. Ostrożnie wsadził tam palec, potarł metaliczny pierścień, przejechał po nim paznokciem, Wystąpiła lśniąca rysa. — To aluminium, tam w środku — zawyrokował. — Aluminiowy pierścień. Evanson wziął od niego sakiewkę i spojrzał jeszcze raz. — Wszystko, co kradła ta kobieta, było z aluminium — powiedział. — Między innymi dlatego właśnie cię wezwaliśmy. Znasz się na mechanice i na metalach. Od trzech dni próbujemy dojść do tego, co tu się właściwie dzieje. I nic. Może tobie się uda. — Jak próbowaliście? — Wpychaliśmy do środka różne przedmioty. Sprawdziliśmy to świństwo na wszystkich przyrządach, rentgen, wszystko. Niczego nam to nie wyjaśniło. Chcemy wiedzieć, gdzie trafia to wszystko, co się włoży do środka. Collins wrzucił do kosmetyczki aluminiowy guzik. Guzik minął aluminiowy pierścień i znikł. — Zaraz, zaraz — spytał gwałtownie, zachłystując się własnymi słowami. — Co to znaczy, że nie można jej wywrócić na lewą stronę? — Figura geometryczna drugiego rzędu — wyjaśnił Evanson z namaszczeniem zapalając papierosa. — Wywrócić można figurę pierwszego rzędu, kulę, dajmy na to, albo piłkę gumową: wystarczy mała dziurka w powierzchni. Nie można jednak wywrócić na lewą stronę wewnętrznego walca, nie ma siły. — Dlaczego nie? — Ponieważ ma on w sobie otwór. A nie da się przeciągnąć otworu przez otwór. Nawet nieskończenie małego. — Jaki stąd wniosek? — Collins zmarszczył brwi. — Dokładnie tak samo jest z tą sakiewką. Sądzimy, że ochrania ona grudkę innego wszechświata. Wszechświata czterowymiarowego. A grudki innego wszechświata nie da się przeciągnąć przez nasz bez wywołania poważnych komplikacji. — Ale przecież walec wewnętrzny da się wywrócić na drugą stronę — zaoponował Collins. — Może istotnie nie będzie potem przypominał walca wewnętrznego, ale przejdzie cały przez otwór. Evanson omiótł wzrokiem leżącą na stole sakiewkę. — Może i tak. Figura geometryczna drugiego rzędu poddana silnemu ciśnieniu. Tylko że w tym jest jedno ale: figura przestanie być walcem wewnętrznym. Evanson wrzucił do kosmetyczki czwarty z kolei aluminiowy przedmiot. Ze znużeniem pokręcił głową. — Nie wiem, nie wiem. Coś wciąga to aluminium… — Wcisnął do środka drewnianą linijkę: natychmiast wyskoczyła jak z procy. — I nic prócz aluminium. Absolutnie nic. Tamten detektyw w sklepie miał aluminiowy wojskowy zegarek, który mu zniknął z przegubu, ale dwa złote pierścionki, które nosił na tej samej dłoni, pozostały nietknięte. — Spróbujmy trochę pogdybać — zaproponował Collins. Evanson ocknął się gwałtownie. — Co takiego? Collins uśmiechnął się od ucha do ucha. — To coś, wszystko jedno co, na drugim końcu sakiewki wyraźnie czyha na aluminium. Zastanówmy się, dlaczego. U wylotu sakiewki mamy aluminiowy pierścień — to jakby wejście. Z tym, że pierścień jest nieduży i niewiele zawiera aluminium. Tamci potrzebują go, zdaje się, znacznie więcej. — Tamci? — Ci, co wciągają metal, ale wypychają drewno. — Ale po co? — Można zgadywać. Może budują drugi otwór, tym razem duży? Evanson wytrzeszczył na niego oczy. — Nie wygłupiaj się. Po co… — Ja tylko głośno myślę — odparł łagodnie Collins. Ujął stalową miarę. Mocno ściskając jeden koniec, wprowadził drugi do sakiewki. Evanson w zdumieniu obserwował jego zabiegi. — Nie chcą go. Próbują wypchnąć z powrotem. Collins napierał dalej, z całej siły, i nagle drugi koniec pojawił się na :zewnątrz, wygięty w wąskie U. Collins pochwycił go błyskawicznie i zaczął pchać dwa końce na raz. — Uważaj, uważaj! — krzyknął Evanson. — Zmuszasz ich wszechświat do podporządkowania się naszej geometrii. Kosmetyczka zaczęła się jakby wsysać. Nagle jeden koniec pręta wyśliznął się z dłoni Collinsa. Collins upadł na plecy, dalej ściskając pręt w garści. Pręt był prosty. — Evanson! — zawołał z wielkim przejęciem. — Możecie tu sprowadzić wyciąg? Evanson tępo zamrugał oczami, kiwnął głową. — Dobra — powiedział Collins. — Myślę, że mam pomysł, jak się zahaczyć o ich wszechświat. * * * Pokaźna, trzycalowej średnicy stalowa laga wtoczyła się gładko do laboratorium na niskiej platformie. Końcowy jej odcinek, długości sześciu cali, osłonięty był lśniącą aluminiową rurką i pod ostrym kątem zagięty w hak. — Wyciąg gotowy? — zapytał gorączkowo Collins. Evanson odpowiedział twierdząco. — No to nałóż sakiewkę na koniec pręta. Końcówka wyciągu zniknęła w kosmetyczce. — Co ty chcesz zrobić? — zapytał z niepokojem Evanson. — Tamci, zdaje się, bardzo lubią aluminium, więc go trochę od nas dostaną. Jeżeli istotnie budują z niego drugi wylot, chciałbym zahaczyć się o jego brzeg i przeciągnąć go do tego tutaj laboratorium. Aluminium na końcu naszego wyciągu będą chcieli dołożyć do reszty. Jeżeli uda nam się utrzymać przyrząd w garści, to albo się wreszcie odetną, rezygnując z łupu, albo dadzą się wciągnąć do laboratorium. Evanson spochmurniał. — A jeżeli nie zrobią ani tego, ani tego? — Muszą. Przeciągnięcie niesamodzielnej cząstki ich wszechświata przez sakiewkę poważnie zagrozi tamtejszej strukturze geometrycznej. Cały ich wszechświat skręci się, dokładnie tak jak wewnętrzny walec. Wyciąg skrzypiał, Collins manewrował jego ramieniem we wnętrzu sakiewki. — Trochę do góry — poinstruował operatora. Ewinson z zatroskaną miną kręcił głową. — Nie wyobrażam sobie… — zaczął. Ramię wyciągu szarpnęło gwałtownie. — Trzymaj! Zahaczył się! — wrzasnął Collins. Wyciąg skrzypiał niemiłosiernie, silnik aż wył od nadmiernego wysiłku. Stalowy pręt powoli wyłaniał się z sakiewki, milimetr po milimetrze, naprężony jak struna fortepianu. Co dziesięć minut któryś z techników rysował kredą na pręcie znak tuż nad wylotem kosmetyczki. Frank Collins nabił fajkę i nerwowo wydmuchiwał kłęby dymu. — Moja teoria — powiedział — jest następująca: tamtym istotom udało się wydłubać w naszym wszechświecie małą czterowymiarową dziurkę i jakimś sposobem wprowadzić w trans kobietę ze sklepu. Nakłonili ją, aby zbierała aluminium, z którego mogliby zbudować większy otwór. — Tylko po co? — Evanson nalał kawy z termosu. Było już późno, cały gmach, z wyjątkiem sekcji laboratoryjnej, w której się znajdowali, ucichł i opustoszał. W sali słychać było tylko jęki silnika, mocującego się z innym wszechświatem. — Kto wie. Może żeby zdobyć jeszcze więcej aluminium? Niezależnie od przyczyny, oni wyraźnie chcą się dobrać do naszego wszechświata. Może ich własny jest w jakiś sposób zagrożony? Do diabła, w końcu motywy mogą być tak niepojęte, że nigdy nie będziemy w stanie ich zrozumieć. — Ale po co ty chcesz się o nich zahaczyć? — w oczach Evansona wyraźnie malowała się troska. — Blokada. Przeciągamy niesamodzielną cząstkę ich wszechświata w nasz i już nie mogą używać wylotu. Bo będzie zakorkowany. Im więcej przeciągniemy, tym większe będzie zakłócenie .w strukturze ich wszechświata. A wtedy będą musieli przyjąć nasze warunki. Będą musieli udzielić nam swojej wiedzy, abyśmy mogli sami budować wyloty i badać je jak należy. Jeżeli nie zechcą, dokonamy zagłady ich świata. — Przecież ty wcale nie wiesz, co oni tam robią! Collins wzruszył ramionami i nakreślił kolejny znak kredą na pręcie. Pręt grał pod wpływem naprężenia. — Uważam, że nie mamy prawa ryzykować — zaprotestował żałośnie Evanson. — Nie mam na coś takiego zezwolenia. Wezwałem cię tutaj na własną rękę, żebyś opierając się na danych’… — Evanson zadrżał gwałtownie. — To wszystko jest takie niejasne, że w ogóle nie ma rąk i nóg. Collins głośno odstukał fajkę. — Innych danych nie mamy. — Uważam, że robimy źle. Powinniśmy natychmiast uwolnić ramię wyciągu i poczekać, aż przyjdzie Chalmers. Collins z rosnącym niepokojem patrzył na wyciąg, drżącymi palcami zbliżając zapałkę do fajki. — Nie możemy teraz zwolnić ramienia. Zbyt wielkie napięcie. Żaden palnik tlenowy nie przetnie nam tej laski w mniej niż dwadzieścia minut, a kiedy ją przetnie, cały rozleci się na kawałki. — A jednak niebezpieczeństwo… — Evanson wstał; czoło miał usiane kropelkami potu. Gestem głowy wskazał skrzypiący wyciąg. — Możliwe, że kładziesz na szalę cały nasz wszechświat. — Przestań histeryzować! — skarcił go ze złością Collins. — W tej chwili nie — mamy już wyboru, ani nawet czasu na zastanowienie. Robimy co robimy, i koniec. Jak się już raz złapało tygrysa za ogon, nie wolno puścić. Evanson w zdenerwowaniu przemierzał salę. — Mnie się wydaje — rzekł stanowczym tonem — że tygrys może mieć tutaj przewagę. Pomyśl, co mogłoby t spotkać nasz wszechświat z ich strony, gdyby sytuacja się odwróciła! Collins wydmuchiwał dym kącikiem ust. — Tak czy owak, cieszę się, że to my pierwsi wpadliśmy na ten… — głos zamarł mu gwałtownie, a twarz pobielała jak ściana. Evanson podążył za jego wzrokiem i aż się zachłysnął. Termos z głośnym brzękiem poleciał na podłogę. Evanson wyciągnął rękę w kierunku drugiego znaku kredą na stalowym pręcie: znak ten chował się właśnie w głębi sakiewki. — Chciałeś powiedzieć: mam nadzieję, że to my pierwsi — powiedział. Tłum. Jolanta Kozak