Tytus Karpowicz żelazny wilk vc? •N Tytus Kar powieź żelazny wilk Wydawnictwo Lubelskie ' Rodzicom w hołdzie Pamięci ludzi, którzy kiedykolwiek zetknęli się z wilkiem Wspominając Żelaznego Wilka z legendy o śnie Gedymina na Zamkowej Górze w Wilnie Z pozdrowieniem wszystkim wilkom świata Projekt okładki i karty tytułowej MIROSŁAW ZDRODOWSK^ZDROZDOWSKI Ilustracje TOMASZ BIELSKI Redaktor JADWIGA B1AŁOWĄS ISBN 83-22-0336-5 © Copyright by Wydawnictwo Lubelskie Lublin 1961 WYDAWNICTWO LUBELSKIE ¦ LUBLIN 1986 Wydanie III. Nakład 149 850+150 egz. Ark. wyd. 12. Ark. druk. 12. Papier offset kl. III. 70 g. rola 86 cm z Zakładów Celulozowo-Papierniczych w Kwidzynie. Oddano do składania we wrześniu 1983 r. Podpisano do druku w listopadzie 1985 r. Druk ukończono w 1986 r. Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku, ul. Trzy Lipy 3. Zam. nr 206 1-2 Ojczyzna - to nie tylko naród, historia i tradycja, ale i ziemia, jej bogactwa i piękno. JOACHIM LELEWEL Rozdział I W KRÓLESTWIE WILKA Nie nosił na swych rdzawoczarnych, potężnych łapach taksometru ani na zuchwałym pysku żadnego licznika. A szkoda! Zdobyłby z pewnością niejeden rekord i wprawił w jeszcze większe zdumienie Dwułape Mordy, już i bez tego żywo nim zainteresowane. Kto wie, może przez szacunek przestałyby wreszcie dybać na jego burą duszę... Dobijał dziś lat piętnastu. Przepastne uroczyska kniei nad rzeką Bystrą - zwanej w okolicy Wielką Puszczą lub po prostu Puszczą - były jego ojczyzną. Znał je jak własne'„kieszenie". Często spotykał na Szlaku wilki, które nosiły w żyłach jego krew: czy to poznawał, czy tym się interesował - nie było oznak; gdy mijał czas każdorocznego -odchowu szczeniąt, porzucał rodzinę i zdecydowanie wbiegał na zupełnie samodzielną ścieżkę wojenną. A gdy nasta-wała Pora Zimna, nieubłaganie uderzał na wszystkich pobratymców, którzy wydzierali mu z kłów mięso, władzę nad watahą i pierwszeństwo w zalotach do srebrnokufej * samicy. Świt obrzeżał właśnie kontury leśnych przedmiotów. Lekka mgiełka przysnuwała śpiące uroczysko Pośpieszka - był to jeden z najdzikszych wilczych ostępów Wielkiej Puszczy, istny matecznik burych watażków. Rzadko który pastuch odważył się tam wejść tylko z kijem w dłoni. Łowcy natomiast musieli dobrze wytężać zmysły, by coś dostrzec w istnej dżungli splątanej roślinności. Bywało, tropiciel namęczy się, namorduje, nim tam dotrze, przedziera się przez gąszcz kilometrami, a chwilka nieuwagi wystarczy, by wrócić z pustą torbą. Pod ciemnym wiszarem kaliny poruszyły się W półmroku dwa nieco jaśniejsze punkty... Kształt ich przypominał trójkąty. *O srebrnym pysku. I z. r" Musiał być w szczególny sposób sprzężony z pracą tych „trójkątów" nie lada zmysł orientacyjny! Każdy silniejszy podmuch wiatru, upadek żołędzia czy orzecha, trzask gałązki, wyraźniejszy szmer - były momentalnie ostrzelane wylotem któregoś z owych tajemniczych narządów; czasami zgodnie strzygły w kierunku puszczańskiego sygnału oba naraz. Zaczajone pod kaliną stworzenie miało tych obserwacyjnych organów dwa, ale za to z jaką precyzją używanych, ho, ho! Las, widać, jednak nie groził teraz niczym poważniejszym. Spod wiszaru wychynął jakiś zwierz. Czołgał się przy samej ziemi, więc nie można było określić jego wysokości, natomiast długość sięgała z pewnością dwóch metrów. Ni to wilk, ni ryś. Barki zwierza pogrubiała do pokracznych rozmiarów jakaś krwawa narośl. Ostrożne kroki, właściwie pełzanie, i leśny rabuś znowu znikał w gęstwinie. W niczym nie dostrzegało się końca lata. Ciepło, jeszcze pełno liści, żdziebeł i traw. Borem ciągnęła woń dojrzewających roślin - gęsta, nasycona włóknami tysięcy zapachów. Starodrzew ma swoje prawa, a noc w jego cieniach - specjalny romantyzm. Każde stworzenie, spiesząc po dnie starego lasu, wytęża zmysły „na wysokość": śledzi czarne paszcze dziupli, które przemawiają czarcim wrzaskiem puchacza; obmacuje grube konary, gdzie zalega tumak, sowy, sprężysty ryś, o szponach prawie tak morderczych, jak kłańce wilków. Długie cienie i poszum drzewnych wierzchołków, prześwit gwiazd przez różnorodną gęstość mroku budzą w żywym sercu zmienne nastroje. Leśny wędrowiec to pomyka chyłkiem, to przypada do ściółki, czai się w gąszczach lub w cieniu zwalonych wiatrołomów czy w kotlinach wądołów. Uroczysko Pośpieszka miało takich kryjówek setki. Nocny rabuś już minął starodrzewny ostęp. Akurat docierał do zbitego młodniaku. Ostatni to moment, by stwierdzić, co ten wagabunda taskał na swoim barku... Pół źrebaka! Kasztanek, z wypartymi na wierzch gałkami zbielałych oczu. „Dolna" połowa już w wilczym kałdunie. Rabuś od tego posiłku napęczniał do rozmiarów szczennej wilczycy. Dał nura w jedlniak! Pofalowane jezioro ciemnozielonego i granatowego mroku odrobinkę szarzało już w nadchodzącym brzasku. Szmer wiatru, cienki pisk myszy, jakieś wczesne ptaszki. W nozdrza leśnego łowcy uderzyła woń zwilgotniałych mchów, darni, /.dartej pazurem z kamienia. Łapska jego oplatał wąż widłaku - suty, szorstki, mokry od rosy. Strącił z grzbietu zwierzynę - ciężko, bezwładnie przewaliła się pod świerczki i znieruchomiała wśród wielu leśnych przedmiotów, głaz nie-głaz, wykrot niewykrot, rudawa kępa czy mrowisko. W cieniu zajarzyły się miedzianym pobłyskiem brązowe lampy... Wilk! Żelazny Wilk, drapieżczy król Wielkiej Puszczy. Posłuchał, powęszył, obszedł najbliższą część koczowiska, wrócił w pobliże mięsnego zapasu i legł w małej pieczarze. Jakiś tam kamień o /ebatym profilu, wystyrkły ze zbocza pagórka i podstemplowany rogami korzeni, jakieś wgłębienie, wygrzebane poniżej - wszystko bujnie zarosłe chwastami i okryte leśną młodzieżą drzjewną: doskonały zakątek na bure legowisko! Zadrzemał. Puszcza pieszczotliwie kołysze do snu swoim szumem. Rytmiczne wachlowanie gałęzi, łapka trze się o łapkę, szemrzą liście, sucho szeleści igliwie świerków... Brzask narasta: napływa srebrzystawą półbielą mrok. Potężne wilczysko śpi. Lekki to sen, łowiecki. Czasem zadrży któraś część ciała, otworzą się lampy, łysną roztopionym metalem, wietrznik silniej wciągnie powietrze, sztywne, trójkątne uszy obiegną Pośpieszkę, zmaleje natężenie zmysłów, /wierzę zadrzemie, a po chwili znowu - na lada żywszy sygnał otoczenia -i'rają nozdrza, świece i uszy... Już „odchował" tegoroczne szczeniaki. Dość ma ojcostwa. Coraz częściej pryska od tej gwarliwej czeredy. Coraz chętniej wypoczywa z dala od wilczycy, tak przecież niezbędnej w okresie weseliska i tak pożytecznej w letnim życiu gniazda. Szuka pustkowi, poluje sam, tylko niekiedy zanosi malcom łup, ot, tak sobie, od niechcenia, jak gdyby z nawyku czy z nadmiaru łowieckiego powodzenia. Już od tygodnia obrał sobie za legowisko wądół w sercu Pośpieszki. Szmer w listowiu! Wilk uniósł pysk. Oblizał się. Drgnęły mu na „policzkach" potężne /wacze. Przecież syty, nażarł -się źrebca do zatkania przełyku, jednak drapieżczy instynkt już podrywa go do ataku. Zwierz jednak pozostaje na miejscu: głupi to wilk, który tłucze obok swego leża! i m Niewinne leśne dziadzisko, borsuk-niemrawiec przesunął się w pobli- ¦ żu, ani śniąc, jak straszne niebezpieczeństwo go ominęło. Przycichła puszcza. Pełny brzuch rozleniwia Żelaznego Wilka - drzemie snem coraz głębszym. Przyćmiewa jego czujność rozkosz sytości i ciężar znużenia. Daleko - na peryferiach puszczy - leciutko pyknęły strzały z fuzji... Lampy rozwarły się! Słuch badał zagrożoną przez Dwułapego stronę świata. Cisza, cisza. Lekkie podmuchy wiatru. Budzi się dzień. Ogromna przestrzeń chroni najpewniej. Nieraz tak fuka z daleka ludzka „hucząca gałąź". Doświadczenie nauczyło nie lękać się jej ponad pewną odległość, zresztą wypróbowaną na własnych gnatach. Strzały -jak opad orzechów na suche liście - zgasły w stronie, gdzie za borami-lasami rozciągało się wśród pól gęsto obsiane ludzkimi gniazdami królestwo człowieka. Pod ciemnym jeszcze wiszarem łysnęły zielone iskry! Wilka aż podrzuciło: zjeżył się, podebrał łapy. Żaden liść, żadna gałązka, żaden dźwięk nie potwierdziły stanu zagrożenia. Lśnienie zgasło, nie powtórzyło się, wilk powoli ochłódł, na nowo zaczął drzemać... Wszystko, co żywe w puszczy, wolało chyłkiem ominąć legowisko Burego Króla. Rozdział II TROPICIEL SZYKUJE PUŁAPKI Ranek był słoneczny, ciepły, pierwsze cytrynowe liście brzóz osypywały zieloną jeszcze murawkę, gdy tropiciel Jan Kondratowicz z Nowo-siołek, zwany Kondratem, wyszedł przed swój zaścianek. Zbierano właśnie jarzyny. W sadach dojrzewały owoce. Podlatując z podorywek na podorywki, samotnie ćwierkały skowronki; lot ich teraz bywał krótki, ot, takie sobie przeskoczenie miedzy lub pagórka, nastroszone pióra, ćwirk zaś bojaźliwy i ostry, całkiem niepodobny do piosenki wiosennej. Za łęgami, na wschód, odbijając pogodne niebo, lśniła gładź wodna; zwano ją Sinym Jeziorem. Opodal, na prawo, ciemniała stara Wielka Puszcza. Kondratowicz tłukł różnego zwierza, ale pasją jego było wilczarstwo. Słynął z tego daleko i szeroko. Fragment puszczy, na którym zatrzymał teraz swój wzrok, podtaczał się bujną falą pod jego osadę; zwał się Wilczym Klinem. Już od pokoleń bure drapieżniki właśnie tędy wychodziły w nowosioł-czańskie pola na żer wśród ludzkiej chudoby. Szlak ich prowadził dalej przez polne rozłogi, obok Majowej Kapliczki, sznurował szczytem płaskowyżu, bo widoczność stamtąd była ogromna, wreszcie sięgał Sinego Jeziora i drepcząc wśród trzcin i tatarzyska, ginął w suchych, żywicznych borach tajemniczej Aloksy. Z roku na rok wilków przybywało. Kto wie, ile zwierzyny potrafi ubić w ciągu roku jeden basior, zna jego szkodliwość dla łowiska. Kondrat był pierwszym w swoim powiecie, który doskonale wiedział, za co przez całe życie następował wilkom na ogon. Mimo to coraz częściej docierały doń skargi gajowych i mieszkańców okolicznych osad: narzekano nie tylko na ogromne straty wśród stworzeń' leśnych, ale i na dziesiątkowanie wiejskiej „żywioły". Najgroźniejszym burym zabijaką był Żelazny Wilk, któremu przypisywano cechy wprost wilkołackie. Dwanaście razy strzelany, pięciokrotnie ranny-w bliznach jak w orderach-bujał dalej po okolicznych lasach. On niezmiennie pokonywał łupurów sąsiednich puszcz, gdy mu usiłowali wydrzeć władztwo nad zimową watahą. On podczas łowów, naciśnięty nagonką, runął barkiem w pierś takiego myśliwca jak Barabasz Kiejstut z Mickun, wytrącił mu z rąk rusznicę i pomknął wolny za linię strzelców ,(- ,,Dobrze jeszcze - uśmiechali się złośliwcy - że nie poniósł w kłańcach jego strzelby"). On wreszcie umknął cało z pułapki najsłynniejszemu wilczarzowi Wielkiej Puszczy, Kondratowi, ba, i to jeszcze wtedy, gdy ledwo wyszedł z niedowilctwa... Takich spraw się nie zapomina; nie dziw więc, że w świecie myśliwych z każdym rokiem wzrastała cena jego futra, a Kondrat coraz groźniej ostrzył nań zęby. - Nosił wilk razy kilka - mruczał zawzięcie drepcząc jego tropem już przeszło czternaście lat - poniesieni i wilka! Tymczasem „spędzał flegmę" na pomniejszych basiorach, których w tym okresie napatoczyło się pod jego dwururką co najmniej ze sześć dziesiątków. Strzelba (którą zwał Aniołkiem) strzelbą, ale też dobrze jest uciec się do prastarej łowieckiej tradycji. Co roku Kondrat urządzał nowe albo reperował stare pułapki: „doły", „ogródki" i „słupki". Gwizdnął ku stodole raz, drugi. Przez na wpół otwarte drzwi wysunął się płowy, nieomal biały, łeb chłopaka - nazywał się Bierniuka. Czub miał duży, naczochrany, tam i ówdzie sterczało z niego źdźbło - chłopak porządkował na wyżkach gumna snopki bobu i grochu. -Oporządź wóz z zakładami i zaprzęgnij konia. Wrzuć dwie łopaty, ze cztery naręcza płach, siekiery, kilka słupków - wskazał ręką w kierunku powiatki, gdzie pod słomianym daszkiem stał niezły warsztacik ciesielski i bieliło się sporo, mniej lub więcej ociosanych, kawałków drzewa. - Poje-dziem! - ... do Puszczy? - uradował się chłopiec. - Tak, do Puszczy. Bierniuka z ochotą skoczył po wyliczone przez Dziadźkę narzędzia i materiały. Chwytał wszystko zapalczywie i znosił na kupę obok ścieżki ciągnącej do boru. A gdy na chwilę stawał na skraju sadu, podnosił głowę, 10 oczy mu błyszczały, wielkie jak u łoszaka chrapy węszyły w stronę lasu... Jakże mu knieja pachniała. Ojciec przed laty zginął we młynie w Turgielach. Matkę zabili w pobliskim miasteczku „Germańcy", tam gdzieś pochowana. „Przystał" do pracy w Nowosiołkach. Dziadźka był dobry, miał wesoły charakter, jedzenia nie żałował, znalazło się i takie-siakie „odzienie". Od dziecka stykał się z ziemią, niebem i borem. Gęsi, świnie, bydło, gdy podrósł - praca na roli - wszystko to pod gołym niebem, wśród pól albo w sąsiedztwie lasu. A noclegi „końskie" pod gwiazdami, przy ogniskach, gdy w puszczy ożywały duchy nieduchy. Wyjazdy po drzewo. Raniutkie marsze grzybowe. Wreszcie pierwsze kroki tropicielskie pod kierunkiem Dziadźki. He, he, czy pierwsze? Któż policzy jajka dzikich ptaków, które z pastuchami wypił wśród mszarów, bagien i chaszczów; tłukł ptaki kamieniem, strzelał z łuku, rzucał w nie własnoręcznie sporządzonym dziry-tem. Wrażliwy chłopak na swój sposób pragnął przeżyć i przygody: już nieraz capnął nocą z alkowy Dziadźkowego Aniołka i - w bór, w las, na łąki, w samo serce nieustannie kuszącej Puszczy! Znosząc w jedno miejsce wonne, sosnowe tarcice i świerkowe pół-kłodki -już był myślą w lesie: mijał jesienne uroczyska, podkradał się do zwierza. - Urodzony osacznik! - pochwalał Kondrat. - Jak to Pambuk nie daje iskry temu, kto ma wszystko pod ręką - myślał z wyrzutem o swoim Antosiu, którego las wcale nie pociągał, tylko ręczna harmoszka, bajan * i bajan! Czegóż, grał dobrze. Stary Bojarun twierdził, że Jeszcze sekundka, a wyskoczą z Bujwidzkiego Smentarza mogilniki" i - nuże w prysiudach >dtańczą okoliczną polkę! Dobre to, czemuż, ale co mu stoi na przeszkodzie, żeby celować i w polowaczce? Ech... „Wilczy duch!" - sarkał rozeźlony wilczarz. Cmokając na deresza Bukłaka, pojechali w kierunku Wilczego Klina. Dudniąc kołami po korzeniach, wóz wtoczył się w las. Pociągnęło smugami chłodu, zapachniało wrzosem, grzybami, więdnącym liściem, ostygłą żywicą. Rozcmokała się zainteresowana ludzką wyprawą wiewiórka. Krzyczał dzięcioł. Sójki - niby miękkie kwiaty - przelatywały na "Harmonia ręczna. 11 .-*J szeroko rozstawionych skrzydłach z gałęzi na gałąź. Leśny ptasi drobiazg z rzadka, wśród czubów drzew. Niebawem Kondrat ze swym „udałym" pomocnikiem znalazł się na szlaku, którym zazwyczaj wykradali się ku polom „wilcy". Zatrzymali konia, zahaczyli lejce o gałąź, łowca zlustrował pierwszą od pola pułapkę. Zwała się Jamą. Był to „wilczy dół", głęboki na kilka metrów, szeroki na cztery, z palem wbitym w dno. Na słupku tym była podstawka w formie klatki, do której zamykano na noc prosiaka. Dół pokrywano z góry smolnymi żerdkami, wierzchowiną świerkową lub drążkami olszyny; pułap ten ledwie się trzymał, przy dotknięciu rozsuwał się lub opadał w dół. Na żerdki, dla zamaskowania pułapki, narzucano sporo świerkowych łapek. Zimą ten zielonkawy kożuszek dla niepoznaki przysypywano śniegiem. Zostawione samo sobie prosię, niepokojone poszumami i obcą wonią puszczy - to chrząkało i rechotało, dodając sobie ducha, to płaczliwie lamentowało. Wilki ciągnęły do Jamy jak pszczoły do miodu. Dla zachęty skrzętna ręka Bierniuki pokrapiała dach pułapki i najbliższą okolicę świńskim łajnem. Jan Kondratowicz pilnie obejrzał pułapkę. Za nim wszędzie wtykał swój duży, czerwony nos Bierniuka. Gdzieniegdzie podczas lata osypał się w dole strumień białego piachu lub odpadł z pionowej ściany któryś kamień. Tam i ówdzie wiatr lub ciekawość któregoś pastucha czy baby, ciągnącej na jagody, rozsunęła żerdki; przez otwory zapadły na dno zbutwiałe gałęzie drzew puszczańskich, szyszki, ułomki łapek, płachcie kory, kamienie. Wszystko to należało usunąć, całość poprawić, podtrzymać ściany, ażeby mądry zwierz - gdy dotrze do granic Jamy - ani na jotę nie poczuł fałszu, nienaturalności, czegoś obcego leśnemu dnu. Gdy ten pierwszy dół wilczy był już załatany, okryty żerdkami, świer-czyną, mchem i jesiennymi liśćmi, a gdzieniegdzie i ziemią - Bierniuka pozbierał resztki materiału i odpadki, a myśliwiec cmoknął na Bukłaka, by udać się do następnej wilczej pułapki. Ta druga - Ślimak - była zbudowana całkiem inaczej niż Jama. Znajdowała się na skraju choiniaku, na powierzchni ziemi. Ściany jej składały się z półkłodek, mocno wbitych w dno lasu i sterczących jak ostrokół na kilka metrów wysoki. Był to „ogródek": taki sobie korytarzyk, szeroki na pół metra, zgięty w kształt ślimaka (stąd nazwa tej pułapki) i zakończony 12 ślepą pionową ścianą. Wpust do tego labiryntu mroczniał sobie niewinnie w gąszczu młodych świerczków. Co skłaniało drapieżców do zanurzania się w ten otwór? Również przynęta: bywała nią kura, owca, kogut, pies. W objęciu żerdkowej ślimacznicy, poza jej ścianką, jakby na małym podwórku, sterczał nieco wyżej słupek, na słupku „bocianie gniazdo", a w nim - smakołyk dla wilczej zgłodniałej gardzieli. Okazało się, że w klatce, gdzie zazwyczaj umieszczano przynętę, zadomowiły się teraz sójki: popstrzyły na biało deskę, naściągały tam gałązek i pierza; wyglądało na to, że szykowały sobie w tej kleci kącik na zimę. Obaj ludzie uśmiechnęli się do tych miłych ptaków, często spotykanych w leśnych wyprawach, a w zimie - nierzadko przefruwających w poprzek podwórza pod oknami zaścianka w Nowosiołkach. Przy tej łowieckiej robocie nie rozmawiali wiele ze sobą: chodziło o to, by w miejscu nowych „inwestycji" leśnych nie akcentować ludzkiej obecności - „wilcy" słuch mają doskonały, włócząc się po okolicy, „mogliby" usłyszeć rozgardiasz w tej części boru i później przez dłuższy czas „omijaliby" Wilczy Klin. A Kondratowi zależało na tempie: jak najprędzej wytrącić z burych szeregów tego i owego łotrzyka! Bierniuce również śmiały się do tego oczy: nie tylko pochłaniał go cały obrzęd wyciągania wilka z dołu „za uszy", jak żartował, ale wynikały też z tej okazji inne przyjemności i korzyści. Dziadźka Jan bywał w takim czasie miękki jak wosk, hojny, darowywał to pasek, to nóż, to jakąś część przyodziewku, chodaki. Opatrzono w ten sposób do podwieczorku jeszcze trzy wilcze pułapki. Leżały one poniżej wysokiego boru, wyciągnięte zgodnie z topografią terenu w „lecącego żurawia": czyhały jak bunkry na pograniczu lasów i pastwisk. Ostatnia z nich docierała aż do rejonu mokradeł dolnej Juryz-dyki. Obiad diabli wzięli - pomyślał Kondratowicz. - Frania zmyje nam łby, nu, nic nie poradzisz. Ale przecież i tę robotę trzeba było odwalić! Słysząc utęsknione wzdychania Bierniuki, nie mógł powstrzymać uśmiechu: znał dobrze apetyt chłopca i objawy, jakimi to okazywał. Sięgnął po torbę do wozu. Wydobył z niej potężny krążek gotowanej kiełbasy, olbrzymi kęs razowca, kilka główek czosnku. Jedli, nie tracąc czasu na rozmowę. Siedzieli obok siebie na rdzawych kępach. Przed ich oczyma płaszczył się i opadał coraz niżej obszar siwożółtych mszarów, kraj lisów, rudych 13 J łowców dna Wielkiej Puszczy. Z mszaru wytryskały tu i tam niski©, karłowate sośniny; czasem strzelało radośnie któreś wyższe drzewko. Cały ten uroczy, cichy zakątek oblewało miękkie słońce. Bierniuka uzbierał kilka garści czerwoniutkich borówek; tyle tego było w tym roku, że nie zdołały ich wszystkich przerzucić do swych koszy nowosiołczańskie i juryzdyczańskie kumoszki. Chrupali je teraz łowcy, myśląc o ptasich mieszkańcach tej obszernej tundry. Z dala wyrywał się z łopotem cietrzew, przysiadł na witkach brzozy, kołysał się niby czarna butelka węgrzyna, osypywał liście, które jak złote pieniążki opadały ku ziemi: miękkie dukaty jesieni. Widać słońce rozmarzyło ptaka - obrócił się ku niemu dziobem i siedział cichutko, lśniący jak granatowa papużka, piękny nawet na tę sporą odległość. t Osacznicy odwalili się do tyłu, wsparli plecami o kępy, było tam sucho, jeszcze nie nastał okres szarej pluchy, koń poszczypywał źdźbła trawy, brzęczało wokół wiele owadów. Niebo było czyściutkie, jasnochabrowe, nieco poblakłe. Patrzyli w nie, pozostawiając swobodę myśłom i marzeniom. Nagle spostrzegli jakiś drobny ruch: wiadomo, mieli oczy myśliwskie. Coś poruszyło się nad prawym rogiem mszaryska. Ptaki nadpływały z północnego wschodu. Szły dość wysoko. Sformowane w arcysymetryczny klucz parły ku swemu przeznaczeniu. Dwaj tropiciele przeprowadzali je oczyma. - Żurawie... Dziadzia - odruchowo szepnął Bierniuka. - Cóż ty myślisz, że ja bez oczu? - odmruknął staruch. Gdy klucz wędrowców zginął nad lewą ścianą puszczy okalającej mszar, Kondrat podniósł się z kępy, za nim chłopak, wyprowadzili wóz na dudniącą po korzeniach drogę puszczańską i skierowali się do Nowosio-łek. - Za jakiś czas - powiedział łowca - jak wilki przyzwyczają się do naszych sztuczek, trzeba będzie podrzucić im do pułapek co smacznego... Chłopak zatarł z radości ręce! Rozdział III NA CZATACH Dwułape Mordy ścięły już na swym bezleśnym koczowisku szeleszczący szuwar. Był on niski, o wiele niższy niż drzewa, jednolity, pożółkł i wybielał w czasie Pory Ciepłej, a później pochylił się pod ciężarem kłosów; z nich to kiedyś, będąc szczeniakiem, wygniatał w pysku białe mleko; i później nieraz, z przejedzenia się mięsem, z przesytu krwi, sięgał wietrznikiem po grube, sypkie ziarno, uzbrojone kłującymi wąsikami -jakoś to dogadzało jego trawieniu. Często w zbożach koczował, nierzadko - tropiony w kniei - zapadał w wielkim, szmerliwym jeziorze ludzkiej uprawy na długie godziny dnia lub nocy. Opierając się na własnym doświadczeniu, uczył szukania w polach schronu swoją letnią towarzyszkę, a następnie,w dnie Pory Sytej Paszczęki - i małą, ruchliwą szczeniaterię. Ucapiło się tam często wonną kuropatewkę, przepiórkę, derkacza, który przydrapał z łąki posmakować ziarna; malcy zaprawiali się do łowiectwa na myszkach. Czasem nadybało się gorącą kotlinę szarego biegusa, pełną tłustych kawałków niebiańskiego mięska, okrytych delikat-niutką turzycą... Kto by tam ze starych bazgrał się w tej piance? Było to dańko w sam raz dla śmiesznych łobuzów o wielkich, okrągłych głowach. Żar letniego słońca wyciągał wszelkie reumatyzmy Pory Zimnej, trwałej zabliźniały się rany po walkach ze współplemieńcami lub po spotkaniach z Dwułąpą Mordą. Brzęczały wysoko nad łanem małe lotne istoty, migające drobniutkimi skrzydłami. Polatywały stworzonka bez smaku - J I motyle, chwiejnie błądzące nad kwiatami wśród zboża, zdawałoby się, bez żadnego planu i sensu. Zdarzało się, że'prosto w pazury, jak na zamówienie, przychodziły do rozhuśtanego na wietrze ludzkiego oczeretu sarny. Tłukło się aż do skutku: przez chwilę kipiało wokół piekło - zgiełk, tupot, kwilenie, szmer ździebeł, furkot spłoszonych ptaków, a potem -spokój, świeży łup, najlepsze leśne mięso - sarnina, gorąca juszka, uciecha wilcząt, babroszących się w trzewiach, zdobyczy, nad zbożami czysty łęk, a po nim krążenie wielkich ptaków, polujących nad wodą na stworzonka śliskie, zimne i ciągle nerwowo skaczące, i jeszcze większych ptaków, jasnych, aż do ćmienia w ślepiach, które wolno płynęły bardzo daleko, by zginąć w wielkim białym stadzie nad kresem borów. Czasem widziało się przemarsz albo przejazd Dwułapych Mord: heu--heu, z latami doskonale się rozróżniało, co to ludzka „skóra" rozdzielona w dole i ściślej obciągająca dwie łapy, a co to „skóra" bez luki, najczęściej w barwach jaskrawych. Poznało się, nieraz na własnej skórze, jaka jest różnica między narzędziami człowieka: do czego służy kij z zakończeniem z drzewa nabitym długimi cierniami; jaką rolę spełnia kij ze lśniącym, metalowym, długim i ostrym kłem gryzącym trawę, czym jest duży pazur z żelaza trzymany przez istotę o długiej, barwnej „skórze"; jak niebezpieczny jest kij z metalowymi, błyszczącymi kolcami, którym Dwułapy w rozdartej „skórze" roztrząsa wśród pól łajno powolnych stworzeń ze swego budowi-ska. Wzrok leśnego zwierza, napotkawszy w polu widzenia ludzką istotę, natychmiast szukał na niej lub przy niej „kija" czy „gałęzi", które mogłyby się okazać najzgubniejsze w skutkach. A-u, jaki leśny diabeł wypuścił na świat „huczącą gałąź" - przekleństwo puszczy? Na jakim parszywym drzewie wyrosła? Z jakiego zbójeckiego gniazda wypełzła, niczym najzjadliwsza żmija. Tego „kija", tej „gałęzi" najbardziej unikał wszelki mieszkaniec puszczy. Podrzucona z dołu do góry, pod pysk Dwułapego, sięgała twojej skóry na dużą odległość, na odległość aż nadto gwarantującą całkowicie pomyślną ucieczkę, gdyby doszło do wyścigu o życie wyłącznie na czterech własnych łapach. Z tych powodów hałaśliwe bydlę człowieka, o przekrwionych ślepiach, z pianą na pysku i wywieszonym (jak u niedowilka) jęzorem - nie stanowiło dla leśnych czy polnych biegunów takiej groźby, co „hucząca gałąź", w „skrzydłach" Dwułapego. 16 Ilekroć dostrzegało się człowieka, posuwającego się przez las lub pole z takim właśnie podejrzanym kijem, dziki świat stawał na baczność, napinały się wszystkie zmysły, krewni podawali sobie ratunkowe sygnały, inne stworzenia z sąsiedztwa uczyły się rozpoznawać larum najbardziej zagrożonych i - Dwułapa Morda, skradająca się do puszczy, im bardziej była niezręczna w maskowaniu się, tym głupiej wypadała. A-u, najprzemyślniej wślizgiwała się do Wielkiej Puszczy olbrzymia, tęga Dwułapa Morda, brodata jak sam łoś. Zawsze wynalazła jakiś pozór: to niosła duże, plecione z korzeni sosnowych „gniazdo", które pachniało grzybem albo malinami - „gniazdo" bywało puste, ciemniało wielkim okiem albo sterczały zeń jakieś przedmioty, mające odwiatr żyta, krowy albo mięsa; to dźwigała wsparty o ramię długi kij z cierniami do zgrabiania na łąkach suchej trawy; to znów jechała wozem, kiwając się jak we śnie; czasem maszerowała z młodą I )wułapą Mordą, która miała na sobie długą skórę, ona zaś szła swobodnie, /. pustymi rękami - wyglądali oboje całkiem niewinnie, niczym kozioł i sarna, bez żadnej broni. A jednak, na krótko potem, jak już ten Dwułapy zniknął za pierwszymi drzewami boru, huczała po lesie jego „straszna gałąź" i lęk szedł i leciał przez spory szmat puszczy... Minęła Pora Ciepła. Wiatr zamiata stadem liści; całe ich kłęby jak gromadki słabych ptaszków gna, przerzuca z wądołu w wądół, wbija pod wiszar choinowy, zatyka nimi - jak troskliwa łapa wilczycy swoje gniazdo - każdą leśną dziurę. Woń grzybów, butwy, zwiędłych roślin. Jeszcze się czerwienią lub żółcą niektóre drzewa i krzaki, jaskrawo jak krople posoki lśni w powietrzu czerwony głóg; na jarzębinie żerują paszkoty. Przez rózgi brzóz snuje się polami dym pastuszego ogniska. Całe powietrze jest pełne tego odoru -to gęstsze smugi, bardziej zawiesiste, to lekkie, rozcieńczone, ale docierają niemal wszędzie, w każdy zakątek pól i lasów. Nadeszła Pora Sytej Paszczęki, Czas Dojrzewania Owocu, Pora Żółtej Kity - jesień. Dwułape Mordy pochylone grzebią w polach. Chyba wszystkie wyległy ze swych barłogów: tyle ich jest, jeszcze więcej niż wilków w okresie styczniowej cieczki i gonitwy! Teraz można je wszystkie rozpoznawać, „oceniać", „wiązać" ich sylwety z przygodami, które zdarzyło się z nimi przeżyć na leśnych dróżkach, jagodnikach, pod wioską i wśród śniegów na pustkowiu... 17 Dwułapa Morda o brodzie jak łoś rzadko grzebie się w polu. • Chodzi wzdłuż zagonów, dogląda, coś tam mruczy, wypuszcza z pyska drażniący dymek, czasem huczy jak bąk nad bagnem, pokazuje zęby, często przysiada na kopce, na miedzy, na stosie zwiędłej i wyschniętej naci kartoflanej, ba, niekiedy nawet, niby stary, ociężały basior, zamyka ślepie i, śpi, głośno pochrapując. By chwytać ludzką „żywiołę", trzeba znać obyczaje człowieka! Zwijają się pośród rudych kartoflisk człowiecze watahy. Dobywają z ziemi miękkie „kamyki", wrzucają je do turkoczących barłogów, ciągniętych przez grzywiaste zwierzęta o ostrym pocie. Palą na miedzach coraz więcej ognisk z suchej naci, słychać ostry trzask, rozjarza się ogień (dziwny stwór o groźnej czerwonej paszczy i parzących nawet na odległość pazurach!), wiatr kładzie na ścierniach to białe, to siwe kłaki dymu, polatują wrony, z rzadka ćwirknie skowronek, kuropatwy krzykną „ki-rek, ki-rek", hauknie pies, przejdzie się bruzdą kot polujący na myszy... Obrazek stary, znany, już tyle razy oglądały go wilcze ślepia. Ale biada temu, kto da się uśpić tym sielskim zarysom „wsi spokojnej"! Oto spośród czarnych, jeszcze nie powiędłych olszynek wyłonił się na pochyłości kartoflisk najprzód łeb koński, potem wóz, a w nim Dwulapa Morda z brodą jak łoś. Żelazny Wilk wyostrzył czujność. Wóz zatrzymał się przy ludziach grzebiących w ziemi, odłączył się z ich gromadki młody człowiek, wskoczył do wozu i pojechali w stronę boru. Basior czatował w Wilczym Klinie. Ostrze leśnego półwyspu kończyło się wysepkami brzózek, połączonymi dość głębokim rowem. Zamieć puszystych liści potworzyła wysokie zaspy; jeśli w nie wpaść i czołgać się wzdłuż, rzadko które oko odszuka bure futro. Doskonała jest jesień, że po wadersku chroni wilcze życie! Przemknęły wysoko ptaki chmurek, słońce przypieka jak w Porze Ciepłej, aż parzy w jeden ź boków, mrużą się lampy, senność, ciężar w kościach. Skrajem brzeźniaku przemknął lis, rączy zuchwalec o śmierdzącym odwietrze; widać, ślini mu się pysk do gąsek, gęgają tam, opodal boru, w pobliżu któregoś ze skrajnych ognisk. Brodata Dwułapa Morda poturkotała w swojej ruchomej pieleszy na poprzek pól, ukosem do lasu, jak gdyby wcale jej nie zależało na szybkim dotarciu do kniei. Coraz dalej, coraz ciszej, senniej... Zadrzemało potężne wilczysko. Śpi. Uszy jak czułki aparatu badają idgłosy i poszmery. A pastuszek Bojarunów, Mućka, pozwala swoim i Kondratowym iwcom dreptać coraz bliżej Wielkiej Puszczy. Trawka w cieniu brzóz cszcze smakowita, to jagodnik, to „nowalijka" jesienna - wrzos, sitnik, Ddygi łóz i rzadziej - bagna. Tłuste to bractwo, kołtuniaste, niesie łojem, iach, na bark i taszczysz żywe szczęście ze sobą! Wrzasnęła sroka, tak sobie, nie sygnalowo, niesie długi, ciemny ogon, polatuje w stronę opuszczonego przez ludzi ogniska: grzebie się, wyciąga z popiołu jakieś ochłapy, tarmosi dziobem. Szpary wilczych lamp cedzą czujność... Pisnęły myszy, narobiły rwetesu w liściach i pozmykały pod ziemię. Puszczańskie zaplecze niczym nie ostrzega. Żelazny Wilk drzemie. Dzień Pory Sytej'Paszczęki jest krótszy niż Pory Ciepłej. Gorący blask nad ziemią toczy się niżej, prędzej zmierza do czarnego boru. Ciepło już mniej silnie gmerze się w basiorskich kudłach. . Dwie, trzy, cała gromadka sójek podnosi wrzask na całe najbliższe brzozowe gaje! Pies dźwiga nieco łeb, śledzi: wygląda to na ostrzeżenie... Raptem - nikt nie zgadnie, co się stało - porwał się dziesiątek Boja-i unowych owiec w stronę lasu, za nimi - stado Kondrata: gnają, aż dudni ugór i suchy pył smuży się z wiatrem na bok... Bywało tak parę razy w wilczej praktyce, owszem, zdarzało się - owczy pęd. Tłuste mięso coraz bliżej. Prosto w łapy. Wilk napręża mięśnie. Buch! Drugi raz dopchnął paszczękę. Rozdarł gardziel: niech milczy na .imen. Niema czasu na jeszcze, a wszystko aż kipi, by tłuc, rozdzierać... ' hwycił za bujną wełnę na szyi, przerzucił przez bark. Ślepia kłują okolicę. Prędko przebiera łapami, coraz szybciej, brzuch przywarty do ziemi, grzbiet spłaszczony, niech nikt się nie zorientuje, jak przepadło jedno bydlę ze stada. Szurnął w liściaste zaspy, już jest w rowie, ciągnie do zacisznej puszczy-matki. Głębiej, dalej, w gęstwę. Mućką nawet nie spostrzegł, co się stało. Wyskakuje zza kilku brzózek, patrzy: rozszczepione na dwoje stadko owieczek mknie piorunem z powrotem w pola... Pastuch myśli: - „Wilka na pewno poczuły. Jak to .lobrze, że zawróciły". Za moment tylko ogon kurzu zawinął się za osza-lałą gromadką rączych kopytowców; skryła je wypukłość rudych kartoflisk. Pastuszek wraca i pogwizduje piosenkę, ciska kamykami w ćwierka-i;|cc na grudkach skowronki, rad, że ocalił owce przed drapieżcą. 18 19 Żelazny Wilk pruje w głąb Wielkiej Puszczy... Pomyka, przysiada, ślizga się wądołami, nadsłuchuje, wiatr dogania go i tłucze w zad garściami listowia. Źle: wiatr od pól, niczego nie można wyniuchać z ostępów z przodu. Za to uszy grają podwójną pracą. Słuch i ślepia. Długo popasać w Wilczym Klinie nie można - to bardzo niebezpieczny cypel: ma sporo miejsc na doskonałe zasadzki Dwułapych. Już brzeźniaki w tyle. Pierwsza świerkowa gęstwina również. Mały rojst. Krzewy bahunu. Potem wiszar - gęsty, schylony nad ziemią; tylko wpaść, a bura dusza poczuje się krzepko, pewnie, całkiem bezpiecznie. Uszy wytężone... Polanka. Na niej kilka urzekająco zgrabnych choinek. Nigdy środkiem. Omija w cieniu wielkich drzew. Dziesięć kroków do zbitego gąsz-czaru... Barania jucha pachnie jak Wilczy Raj. Kondrat przepadł za brzuchem pagórka, zjechał w dół, miękko, łąkami, bez żadnego stuku wsiąknął w las. Dobył z pachnącego sianka wiernego Aniołka (Póki „on" przyjdzie do pułapki, wyjdę ja na „niego") i podyndał - jak drugie stare wilczysko - w bór. Jesień. Złote listy pisze czas. Opadają lata. Jeden, barwniutki, zawiruje, zatańczy-jak szczęśliwe życie. Inny ugrzęźnie w tarninie, nadzieje się na kolec i dynda cierpiąc, niby ofiara drapieżnej dzierzby. O, ten człapnął prosto pod but: został w mokradle. Każdy inaczej zasypia, każdy inaczej odchodzi. Idziesz tak lasem i dumasz. Wiele obrazków powtarza się co roku, inne są nowe, świeże. Wonie więdnących roślin. Słoneczko grzeje w bok. Pokrzyk gajowych ptaków. Wiatr. „On" lubi tamten cypel - planuje łowiecka myśl. - Ale nie zajdziesz „go" z bliska od boru. Czmychnie. Na los szczęścia śpieszy w stronę jednego z przesmyków; znajomość lasu, terenu i obyczajów zwierza wie najlepiej, co wybrać. Bywało... Z Kulawym Bronkiem, z Szałapuchą - wspominał jesienne spotkania z wilkami - kłańce ich błyszczą już na deseczkach w zaścianku... Ech, „tego" by wreszcie dostać! Przygładził brodę, zżuł kilka napotkanych borówek, pociągnął nozdrzami dusznej woni bahunu. - Pachnie puszcza -jeszcze bardziej ociepliło mu się w myśliwskiej duszy. Tu. Właśnie tu. Mroczna ściana świerkowego ostępu. Wiatr w twarz. Niezłe pole widzenia. Stój i czekaj. Leśne życie; myszy, sikorki, dzięcioł ma ostry dyżur akurat na dębu-szku w pobliżu. Dobrze: to maska. Ho, ho, sprytnie się ukryłem - stwierdza, obserwuje jarząbka, który cichutko wydreptał ze świerkowych podrostów i zdziobuje ze mchu na kępach czerwone paciorki ostatnich jagód; jest o pięć kroków od lufy jego Aniołka. Szelest liści opadłych z osik jest dobry i zły, dobry, gdyż tuszuje ruchy łowcy, zły, gdyż przeszkadza usłyszeć szmer nadchodzącego zwierza. Musi nadejść - cierpliwości! Rosną cienie, czernieją luki, głuchnie bór. Dwie sójki miękko zwinęły skrzydła przed gałęzią w pół wysokości świerka, klapnęły na konar i tulą się do siebie, pusząc się i przysuwając jak papużki bliżej do szarego pnia. Wilk wyczuł. Z pewnością nie widział, z pewnością nic nie usłyszał, wyczuł. Strącił owcę z barku. Bryznął jak bury rykoszet w lewo... Strzał! Strzał! Zakołysały się gałęzie, młyńcem zagrały w ucieczce czarniawe łapy, serce aż w gardle, brak tchu, strzelba dymi, skok na pogankę, naładować fuzję, latają ręce: poznał „go", poznał Żelaznego, grzebie dłońmi pod wiszarem, część siekańców w ziemi, tak, reszta „na mur" w zwierzu, w najgorszym razie - w szynce, owca cuchnie ostro wilczym odorem, wytrzeszczone ślepia jeszcze zdradzają lęk: cichnie las, przegrzmiał skrzydełkami uchodzący jarząbek, szmer liści na wietrze, jakby wilk był a jakby nie był, niczym w baśni, szum, szelest, jesienna mgła w mroczniejącym borze... O pięć kroków dalej Kondrat znalazł kilka kropelek juchy, umazany /estrzał włosia - to wszystko; dalej już nic, żadnego śladu. - Ech! - machnął wściekle ręką. - Takie pudło! Starzejesz się, bracia-s/ku, nerwy, nerwy - nie mógł zapanować nad sobą. - Takie pudło... 20 i lit i* ii IllfiM Irl Rozdziałll' ŁOWCA PTAKÓW Żelazny Wilk ciągnął przez Wielką Puszczę. Łapy jego rytmicznie zagarniały przestrzeń, potężne lędźwie pracowały harmonijnie, ale z nieubłaganą stanowczością żywiołu; już dawno wyleczył jesienny postrzał Dwułapej Mordy - na szynce została tylko blizna. Skośne ślepia, zwane przez łowców lampami albo świecami, przenikliwie lustrowały dookolne chaszcze, skraj borów, łuk pola i odległą pstro-kaciznę drzewek - pojedynczych lub zbitych w większe plamy. Grube futro zimowe, niezbyt gęsto, lecz wełnisto podbite miękkim, krótkim włosem, miało końcówki sierści zabarwione na kolor pordzawio-nego żelaza. Było ciepłe, nie dopuszczało do organizmu ziąbu. Za to głód coraz silniej skręcał drapieżcy kiszki. Był grudzień. Dzionek chylił się już ku wieczorowi: krótki, zimowy -zaledwie łysnął białą, nie grzejącą kulą słońca a już ginął w zawiesinie mroku. Czerwone niebo, jak twarz w gorączce, chwilę paliło się jaskrawo, wróżąc mróz, wróżąc wiatr. Najgorsze, co być może! Wietrzysko, podwywając po krzakach, wbija taką porą ostre igły mrozu w najgrubsze nawet futra; szczególnie dokucza tym,' którzy dawno nie jedli. Żelazny Wilk posuwał się, jak zwykle, skrajem boru. Nigdzie płowego tropu! Ani nawet zajączka - nic. Kopny śnieg zawalił na początku grudnia rozległe przestrzenie, przysypał puszczę, przydusił wszelkie życie. Ot, czasem w koronie któregoś drzewa ćwierknie mała ptaszyna i czym prędzej zwiera się w ciepłą kulkę w najgęstszym wiszarze. Spasione jesienią borsuki już śpią w suchych norach. Zapchały wyloty gałęziami, faszyną, liśćmi: mają ciepło, opasane 22 warstwą sadła śpią. Dranie! A ty, wilku, zbijaj sobie łapy. Też sprawiedliwość... Jaskrawy rumieniec nieba przygasł. Od borów wysuwał macki zmierzch. Nagle ślepia wilka padły na pobliski gaj! Na łękach brzozowych czubów czerniały duże punkty. Nieraz je waga-hunda widywał na drzewach i na ziemi - na śniegu, mszarach i na pagórkach. Dla ludzkiego oka rysowały się one na wzór liry albo rudawego, aerodynamicznego wrzeciona. Były to cietrzewie. Lubiły zasiadać całym stadem na skraju lasów. Zapadały jeszcze rankiem na gałęzie brzóz, wyciągały butelkowate szyje, przesuwały się po grubszych konarach, czasem któryś ptak poślizgnął się, pomknął, odpadł -wtedy rozlegał się krótki łopot energicznych skrzydeł; korzystając ze słonka, które czasem w południe nieco przygrzewało, cietrzewie puszyły się, z cicha-jak mawiał Kondrat - „ugwarzały" sobie, gmerały dziobami wśród palców, iskały się i poszturchiwały. Dzień grudniowy krótki, a noc długa i mroźna: trzeba dzielnie ruszać dziobem, by napełnić puste brzuszki; toteż kuraki nieraz nie odfruwały nawet na żaden wypoczynek, a tylko na miejscu, wśród wierzchołków brzóz, spędzały calutki czas; pasły się na smakowitych pączkach. Żelazny Wilk urwał swój marsz. Przykucnął w napięciu jak potężna sprężyna. Gruczoły wycisnęły ślinę, która spłynęła mu do pyska. Basior przełknął ją. Ślepia jego obrzuciły ptasie żerowisko, teren pod drzewami, niedalekie gęstwiny -jakby planując łów. Nie na darmo stary wyga włóczył po kniei puszyste polano * już kilkanaście lat. Od grubaśnego szczeniaka do dziś oczy jego nieustannie podglądały leśne życie. Każde spotkanie puszczańskie, każda obserwacja-poszerzały jego doświadczenie i ugruntowywały panowanie nad terenem. Coraz pełniej, coraz nieustępliwiej władał Bujwidziami, Juryzdyką, Siwym Bagnem, Wilczym Ostrowem, Margielami. Ha, jeśli płowe bydlaki umknęły daleko, jeśli szaraki, wbite w śnieżne kotliny, nie dawały znaku życia, trzeba było zabawić się w... lisiurę. Kurze niięsko też jest niczego sobie. Jeśli sprytnie i szybko przeprowadzić łów, można zdobyć nawet kilka tych „latających kotletów" na raz. Żelazny Wilk jeszcze niżej przypadł na łapach, jakby przywarł brzuchem do śniegu. Szybki refleks. Wpatrzony w ptaki - powolutku wycofał *Ogon, inaczej wiecha. 23 się do tyłu. Na gasnącym niebie jak miedzioryt rysowało się jeszcze dość wyraźnie kilka drzew z czarnymi śliwkami cietrzewich sylwetek. Rozległ się łopot skrzydeł! To pierwszy ptak oderwał się właśnie od gałęzi i ukośnie strzelił w śnieg. Żelazny Wilk pobiegł za nim ślepiami. Stary kogut, czarny jak diabeł lirnik, dał nura w biały puch. Na pewno podrepce tam jeszcze zgrzebłami * , wydrąży korytarzyk, wytłucze sobie barkami jamkę, by mieć na całą noc dość powietrza. Przyjemne jest zacisze, gdy pełny brzuch nie skwierczy o jadło. Nowy klask skrzydeł... Trzeba śpieszyć, bo inaczej całe to latające bractwo zapadnie w biały labirynt i - szukaj mięsa w śnieżnym morzu! Żelazny Wilk zagłębił się w bór. Nastawiając uszu w różnych kierunkach, znurkował pod świerkowy zagajnik i, czołgając się samym dnem lasu, zbliżał się do noclegowiska kuraków... Nie było to jednak zbyt miłe, dla jego burej mości, bo posturę miał nie byle jaką, olbrzym - długi do dwóch metrów, wysoki ponad metr, koniarz jakich mało, potrafił bez steku taszczyć na grzbiecie świnię wagi dwustu funtów. Ocierał się brzuchem o śnieg lub ściółkę, rozpychał wątłe gałązki, z lubością chłonął woń leśnej butwy, przy okazji rozgniótł na zębach mysz, którą przypadkiem wytarł brzuchem razem ze mchem - każdym krokiem zbliżał się do pierzastej zwierzyny. Mroczniało coraz bardziej. Ku puszczy na nocleg leciało stado wron: cicho przebierały w powietrzu skrzydłami; zdawało się, że pierze ich nie ma^ wcale poślizgu i jest wykonane z mięciutkiej waty. Z głębi mrocznego boru - jak złowróżbne hasło na pohybel zmarzniętym ptakom - rozległo się wołanie puchacza... Był to zapewne Czerci Szpon, sąsiad Żelaznego Wilka, którego wade-ra ** od paru lat zakładała swe gniazdo na Wilczym Ostrowie, o miedzę od skrzydlatego rozbójnika. Nocą on był władcą wyższego piętra Wielkiej Puszczy. Na dnie lasu pomykały lisy, a królowały wilki, no i rysie, które czasem sięgały wzwyż rejonu grubych konarów; jeszcze wyżej natomiast niepodzielnie panowały puchacze. Widać Czerci Szpon nie dostrzegł jeszcze spóźnionych wron, bo hukał przeraźliwie, płosząc sen przyczajonych w wiszarach stworzeń, wciąż *Nogi u kuraków. *Wilczyca. 24 hałasował - zamiast przysiąść na wysokiej gałęzi i z nagła uderzyć na stado, zapadające na nocleg. Jednym okiem dostrzegł Żelazny Wilk, jak wronia chmara, słysząc zew lotnego zbójnika, skręciła nagle w stronę wygasającej na zachodzie tuny. Od gaju brzóz wciąż furczały skrzydła... Basior przyśpieszył tempa. Nad puszczą wyraźniały już gwiazdy. Pachniało ostrym mrozem. Szybko skorupiała powierzchnia śniegu. Tym bardziej należało się śpieszyć! Żelazny Wilk znalazł się wreszcie niemal na skraju świerkowego zagajnika. Jeszcze kilka ostrożnych stąpnięć... Brzuch przywarty do śniegu. Nie kołysze się żadna gałązka. Nie osypuje się znikąd najmniejsza śnieżynka. Za borami, lasami pyknął strzał z fuzji. Może go wydała strzelba Jana Kondrata, a może przy końskim ścierwie zasiadł na wilki jakiś inny sławny wilczarz okoliczny. Łupur* wzdrygnął się, posłuchał: - A-u... daleko, nie szkodzi, dwunożne łapserdaki robią swoje, a ja tu - swoje... A-u. Powolutku wysunął kufę z gęstwiny. Na brzozach siedziało jeszcze kilka ptaków. Były stąd większe, bardziej apetyczne. Szykowały się do lotu nurkującego. Furkotnęły sterówki, jeden cietrzew pomknął w dół, nad samym śniegiem wypadł ze stromego ukosu, pociągnął niemal równolegle do ziemi, posługując się tylko mechanizmem ogona, wreszcie buchnął w śnieg - aż dźwięknął świeży, kryształowy pancerzyk i zadymił pióropusz pyłu... Wilcze świece zapamiętały to miejsce. Korzystając z przerwy w zlatywaniu ptaków, drapieżca zlustrował kotlinę między puszczą a brzozowym liugajem. Wytrawne jego oczy wypatrzyły aż kilkanaście ,jamek" podobnych do tej, jaka ukazała się po ostatnim ptaku. Basior z Wilczego Ostrowu zakradł się na środek Cietrzewiej Kotliny. Posłuchał chwilę, co mówi okolica, i nagle dał nura w ten lejek, który zaobserwował wpierw, wytykając nos z choiniaku: przymknął świece, przytłumił oddech. Wietrznik nieomal uderzył o ciepłe ciało koguta. Kły capnęły żywy, rozedrgany kotlet. Jak gorąca fala podrzucił się w pysku i ietrzew, szarpnął się, jeszcze raz, nie zdążył wydać krzyku, sflaczał. Wilk pomalutku wycofał się do tyłu. Znalazłszy się na powierzchni, ułożył zdobycz na śniegu. Nozdrza jego namiętnie wciągały powietrze. Zmysł słuchu obiegł okolicę. "Inaczej wilk lub basior. 25 Cisza. Gwiaździste niebo. Czasem od boru strzeliło na mrozie pękające drzewo. Przestrzeń tchnęła spokojem wielkich rozłogów: martwoty tej nie mącił żaden niebezpieczny odgłos. Nie rwały się spod śniegu cietrzewie: część z nich, te głupsze, może nawet nic nie spostrzegły; inne w nerwowym napięciu czekały gotowe do zrywu - niech tylko coś ponownie zaniepokoi ich sypialnię... Żelazny Wilk przysunął się do następnej jamki. Dobrze znał obyczaje „ciecioruków" * nieraz widział, jak spłoszone przez lisa albo tumaka, prują w stronę puszczy - zawsze w kierunku drzewnego schroniska albo w pogmatwany labirynt chaszczów. Czuwał, by mu tam teraz nie uszły. Uderzył ponownie wietrznikiem w śnieg jak szara torpeda, rozcinając puszystą kipiel. Tym razem wyczuł, że ptak szybko przed nim ucieka, silniej więc grzebnął łapami, wbił się w pociemniały puch głębiej i ucapił za nogi cietrzewia samicę, gdy ostro, z łopotem, podrywała już do lotu skrzydła. - Kwo-kwo-kwo-kwo... - narobiła, wiadomo, po babsku, okropnego wrzasku. Spod śniegu, z całej kotliny, zaczęły teraz wystrzelać gwałtowne gejzery... Drobne, suche śnieżynki opyliły strasznego łowcę, zamgliły mu widok. Wściekły - dopchnął pysk do przodu, stłamsił kurę, cisnął ją na bok i długim skokiem dopadł jeszcze jednego ptaka. Było to już w locie: wilk odciął lirnikowi drogę do puszczy. Zginął milczkiem, w walce, w największym napięciu wszystkich sił. Kipiel śniegu, rozpaczliwe walenie skrzydeł, kwok samic -jak dźwięki dramatycznej orkiestry - wygasły w mroku. Jeszcze jeden spóźniony uciekinier przerwał chwilową ciszę; w oddali rozległ się klask skrzydeł, obijających się o zmarzłe gałęzie chojara... Od pól dmuchnął ostry wiatr, wstrząsnął główkami ostów, ledwie--ledwie wybijających się z głębokiego śniegu, silnie zapachniało mroźną przestrzenią. Księżyc zadrzemał w siodle pól. Szczęśliwy łowca pozbierał zdobycz, przedreptał skrajem zbitego jed-lińca, wyszukał sobie zaciszny kąt, gdzie nie dął wiatr, i nasłuchując na wszystkie strony, zabrał się do wielce zasłużonej biesiady. Rozdział V ""Cietrzewie. SPOTKANIE Z CZARNYM BASEM W tydzień później Żelazny Wilk polował w uroczysku Juryzdyka. Właśnie posila! się mięsem tłustego odyńca, gdy do owego ostępu jęła się zbliżać nie znana wataha wilków. Na miękkich, elastycznych łapach, szybko, lecz bardzo czujnie, przodem pomykał basior z Puszczy Wysokiej, zwany przez nie gardzącego skrzypcami łowcę, Perkuta, Czarnym Basem. Istotnie - włos tego wilka, nawet w zimie, sporo odbiegał od burej maści współbraci, tonacja zaś jego „pieśni" była bardzo niska, iście robesonowska. Zwierz miał szeroką pierś i silny, krępy kark. Wielki łeb zdobiły sztywne uszy, osłuchujące teraz nerwowo całą puszczę. Z lekkim chrobotem stawiał łapy, ani rusz nie mogąc uniknąć tej niebezpiecznej wrogości terenu; śnieg bowiem skuwała zamarznięta skorupa, krucha i hałaśliwa jak szkło. Ślepia drapieżnika nicowały uparcie wszystkie zagadki terenu. Wiatr coraz zdecydowaniej przynosił woń dziczego mięsa. Ha, nie należy ono w burej kuchni do pierwszych przysmaków, ale gdy doskwierze głód i chłód, nawet ochłap awansuje do rangi specjału. Czarny Bas rozejrzał się jeszcze raz dokoła, przystanął, zeskoczył ze swego szlaku i obracając się ku licznej drużynie, wnikliwie obrzucił ją lampami. Z półmroku zalśniły ku niemu świece całej watahy. Były poddane, wyczekujące, czasem ziały zniechęceniem i złością - owszem, czytało się w nich i te nastroje, szczególnie u ostatnich maruderów ordynku. Gdy prowodyr znów obrócił pysk w dotychczasowym kierunku i energicznie pomknął ku coraz bliższej Juryzdyce - wilczy pochód, jak oddział na znak komendanta, wyciągnął się w lewo i na prawo od swego wodza w dwa ramiona i osaczającym szykiem jął zbliżać się do celu. 27 Jeszcze zimowy świt był daleko. Trwała właśnie godzina nocy, gdy wprawdzie głód nie nęka jeszcze dziennych stworzeń, ale mróz skłania ptactwo, uśpione to w krzakach, to w zbitej gęstwinie świerkowych łapek-do zmiany pozycji i jeszcze intensywniejszego niż dotąd wypuszania dla ciepłości swoich piór i piórek. Lisiura Psia Kita z któregoś tam bocznego podmuchu wiatru wyciągnął dla siebie najwłaściwszy wniosek: co prędzej wyniósł się daleko od potężnego frontu. Zabębnił w puszczy puchacz Czarci Szpon. Do uszu watahy zaczęły docierać odgłosy uczty Żelaznego Wilka. Doświadczony basior żarł dość ostrożnie, „nie wywołując wilka z lasu", jednakże pewna ilość ruchów jego paszczęki nie mogła obyć się bez rozgłosu: spieszył się bardzo, by jak najwięcej mięsiwa przerzucić z tuszy dzika do swego chłonnego jak wór brzucha. I nim dotarły do jego jadalni skradające śię skrzydła burego frontu, Żelazny Wilk właściwie był już syty. Okrążywszy całą Juryzdykę, straszni watażkowie ciągnęli teraz ze wszystkich stron, bez względu na kierunek wiatru. Parli naprzód szybko, zuchwale, durni w swą potęgę. Jątrzący zapach dziczej posoki pędził im z pysków ślinę, brzuchy pomrukiwały w odruchu trawienia, łapy sprężyście skracały odległość do miejsca wilczej biesiady... Żelazny Wilk ani myślał uchodzić. Był najedzony. Po obiedzie każdy stwór jest optymistą. Czuł niesłychaną krzepę: w każdej chwili był zdolny wywalczyć sobie drogę do wolności. Mało tego! Odór szarej braci, bure sylwetki, ich migotliwe świece -wszystko to mówiło mu o własnym Plemieniu, wypełniało Juryzdykę atmosferą jego Klanu. Pierścień saka o stalowych żebrach coraz bardziej zwiera! się wokół wilczego żerowiska. Ba! Już nie pozostało przestrzeni, by nie napotkać hardej paszczęki. Na kilkanaście metrów przed Żelaznym Wilkiem okrążenie nagle ustało; spowodował to najsłabszy wilk napastniczej watahy: widząc ogromną sylwetę osaczonego drapieżcy, po prostu stchórzył. Za jego przykładem przystanęli najbliżsi kamraci. Czarny Bas zjadliwie obrzucił ich swoimi ślepiami, potem obrócił łeb w stronę dziczego kadłuba. Dopiero teraz, niby nic, uniósł się stamtąd Żelazny Wilk. Był usma-rowany posoką, nastroszony włos powiększał sylwetę zwierza o połowę jego wielkości. Istny kolos. Wolnym krokiem na prowokująco sztywnych łapach obszedł wkoło swoją zdobycz. Biła od niego, jak też od mocno „obskubanego" odyńca, drażniąca podniebienia głodnych drapieżników woń juchy. Dość było tej pokusy. Czarny Bas, zjeżony jak sam wilczy Lucyfer, postąpił kilka kroków naprzód. Zmierzał do środka śmiertelnego kręgu... Żelazny Wilk jeszcze raz ostentacyjnie okrążył swój łup. Zatrzymał się przy ryju czarnego zwierza i - kto by się tego spodziewał w tak dramatycznym momencie? - uniósłszy nieco tylną łapę, oblał żółtawe kły dzika. Zacieśniające swój chwyt wilki Czarnego Basa, zaskoczone, zatrzymały się ponownie. Teraz przystanął również ich dowódca. Ha-u, ha-u! Żadęn^ słaby wilk „nie leje" wobec wroga - uważał Bara-hasz Jaźwiec ze Starowsi. Widać Czarny Bas podzielał zdanie tego dwu-lapego osacznika, bo częściowo opuści! włos, jakby zmierzając ku per- t raktacjom. Basior z Wilczego Ostrowu niemal swobodnie oddalił się od ubitego dzika. Skierował się ku napiętemu pierścieniowi burych oczajdusz. Jak wymacał najsłabsze ogniwa morderczego łańcucha - jego rzecz; dość, że zbliżywszy się do wbitych weń ślepi owego tchórzliwego szakala, który uprzednio pierwszy zahamował okrążenie Basa, na kilka kroków przed nim lekceważąco obrócił się, doń zadem i... nieco fantazyjnie układając puszyste polano, przysiadł na śniegu. Pysk wraz ze wszystkimi zmysłami miał pilnie skierowany ku dowódcy bandy; doświadczenie uczyło, że od niego zależy wiele, jeśli już nie bardzo wiele. Niebo nad puszczą iskrzyło się od gwiazd. Mróz oszroni! chaszcze i gałązki. Żelazny Wilk był syty - nic go nie popychało do walki z bracią, z którą, lakby nie było, odbył po kniei tyle wspólnych wędrówek; z którymi ścigał i osacza!, powala! i zżera! plowce, loszaki i młodzież czarnego zwierza. A-u, trudno zapomnieć wspólne surowe dni frontowe, trudno chować w sercu urazę do starych towarzyszy, jeśli są głodni i chcą dobrać się do resztek twego stołu, podczas gdy jest ci ciepło i nażarleś się już do pęknięcia Hrzucha. Niech sobie użyją, mizeraki, byle by tylko bez... min i grymasów, i - u! - gniewnie zezował ku Czarnemu Basowi, z którym od kilku lat by! na pieńku. O... z nim miał oddzielne porachunki! Potykali się ze sobą o hegemonię. Jak przystało na dwóch najsłynniejszych burych kniaziów: Wielkiej Puszczy i Puszczy Wysokiej. Było o co. letni zielony las to raj dla zwierza: tyle smakowitych i zdrowotnych zapachów, tyle dźwięków, tyle ruchu...! A Porą Zimną? Nie tylko im, ruchliwym wagabundom, dawała natura bujne futra. Całą puszczę od stóp 28 29 do głów wyiskrzał puszysty, delikatny kożuszek. Lodem podzwaniały jeziora i stawy. Na oparzeliskach i bystrych strugach wykwitały dziwaczne, lecz piękne, szklane figury, jakby wydmuchane z kruchej masy kryształowej ciepłym oddechem nie zamarzających wód. Na rozległych polach wiatr popychał w barki i dopomagał zdobywać przestrzeń i wiedzę - czynniki karmiące życie. Usośnione, kępiaste rojsty, pofalowane nierównościami, były nie tylko krajem pewnej kryjówki, ale i znakomitą zaprawą koczowniczą, szczególnie dla młodych pokoleń. A gdy nadchodziła Pora Zimna i skuwała chłodem świat, wybielając wszystko do jarzącej się czystości - wtedy jak spod sztancy drukarskiej wysypały się na świeżutkie arkusze ponowy litery śladów leśnych mieszkańców... Dopiero zaczynała się wilcza uciecha! Wyłowienie obecności zwierza, gon, zasadzka, wyścig na śmierć i życie. Rozległy świat stawał otworem dla dzielnych, szybkich i mocnych; świat ten przy tym nieustannie kontrolował zdolność życiową wszystkich stworzeń. Nie tylko samotnicza zdobywczość pociągała burych kniaziów puszczy. Powalić rywali do władzy, wodzić pod sobą nieustępliwą złaję - w czas groźnej zimy było to właściwie tym samym, co mieć wydłużoną paszczękę, pomnożone łapy i kły, zwielokrotnione zmysły. I tu właśnie biło nieustanne źródło niezgody między kandydatami do palmy pierwszeństwa. Drugim - równie ważkim powodem ostrych walk -stawała się w okresie zimy wilczyca. Już od paru lat, gdy zjawiał się w polu działania zimowej watahy Czarnego Baśa, Żelazny Wilk gromił tego prowodyra, odbierał mu władztwo, i sam w „żelazny" sposób wodził jego złaję. Zazwyczaj pod jego paszczęką ta secina często-gęsto dotąd buntujących się kozaków, przemieniała się w najgroźniejszy bury szwadron na sto wiorst wokoło. Z roku na rok zbliżający się do pełni samczych sił Bas za każdym razem stawiał basiorowi z Wilczego Ostrowu coraz bardziej zdecydowany opór. Czarny prowodyr powoli zbliżył się do centrum wilczego koła. Zatrzymał się przy resztkach odyńca: były jeszcze dość obfite: wciągnął wietrz-nikiem intensywną woń. Calutki czas bystro oczył na Żelaznego Wilka. Pochylił łeb w dół, ku dziczemu ryjowi, odczytał (jak mawiał Kondrat) podpis poprzednika i, wiele się nie namyślając... podniósł nogę, by dać mu godną odpowiedź. Dokonawszy tego historycznego aktu, /. całą zapalczywością głodomora, widać rezygnując z uprzedniej powagi książęcej, zabrał się do marz- 30 rgo mięsiwa. Żarł prędko, hałaśliwie, jakby z niczym się nie licząc i nie i|;|c o członków swojej złai. lednakże głód kazał im z miejsca przypomnieć się sobkowskiemu AÓdcy. Szybkimi, nerwowymi krokami wilki zwarły obręcz wokół '¦ uca. Ciekawie przy tym zachowywały się te psy, na których drodze do 111 przysiadł Żelazny Wilk. Widać było, że nie grzeszyły odwagą: pod- • iijąc ogony, lękliwie, chyłkiem, można powiedzieć - służebnie, omi-. i s bokami ogromnego łupura. Siedział nieustraszenie na własnym polanie, jak wójt na ławie, i nawet raczył obrócić w ich stronę łba. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że ile tchórzy nie dostrzega! Owszem, kątem świec śledził dokoła wszys-nawet najmniejsze ruchy i odruchy przybyłych kłusowników. Teraz wilcze okrążenie, ominąwszy Żelaznego Wilka, zwarło się iownie przy mięsiwie. Ten i ów pysk sięgnął ku dzikowi. Tu i tam kieł larł pasmo skóry, ścięgna lub mięśnia. Sapnął czyjś oddech, skrzypnęła u.i ,niegu któraś łapa. la zuchwałość watahy rozwściekliła jej prowodyra. Skrupiło się to na n nliliższych. Uderzył w nich bałkiem, ciachnął kłami - nie żartował: i tał w nerowowym napięciu, nie tylko rościł sobie prawo do pierwszego i, ale i podniecało go sąsiedztwo wieloletniego przeciwnika. Wataha odsunęła się nieco od dziczego kadłuba: któryś zwierz legł na y,u, inny przysiadł, ziały z paszcz gorącymi oddechami, kłuły swego ;iżkę zjadliwym wzrokiem. Ale kły jego na razie trzymały ich w sza- Czarny Bas tymczasem pośpieszał ze swą spóźnioną kolacją, jak na podaj*. Chrobotały zęby, ginęły w jego przełyku byle jak tłamszone kęsy, co jak co, ale - zryć potrafił! ( o śmielsze, co silniejsze sztuki od czasu do czasu próbowały zbliżyć »ic ku ścierwu, ślizgając się na łapach do przodu w postawie lwa. Początkowo Czarny Bas srożył się na nich, wreszcie, gdy zasycił pierwszy głód, /upr/.estał' tego, jakby pozwalając swym kompanom skosztować smaku lak bezkrwawo zagarniętej dziczyzny. Bez zwłoki, żrąc się między sobą i ostro jazgocząc, zabrały się do gruchotania dziczych kości. On zaś przy-Miul! o parę kroków od czeredy, podobnie jak Żelazny Wilk, oblizywał pysk i spozierał zbójecko wokół siebie. Basior z Wilczego Ostrowu już od paru chwil poniechał „psiego" pi /ysiadu i wyciągnął na śniegu przednie łapy ze swobodą spoczywającego lwa. (iranat nocy poczerniał, przechodząc w brunatną maź zimowego ,l,iznv Wilk 31 przedświtu, popiskiwały cienko sikorki, leśne gęstwiny ziały głuchą cisz przysypaną tłumiącym puchem śniegu. Po chwili Czarny Bas ostrzej zawęszył, wstał i oddalił się w stro pobliskiego dębu. Doszlusowało doń kilku kamratów. Nie mieli już nic roboty przy dziku, szukali nowej okazji do napchania pysków, nieustann napięty nerw poszukiwawczy już ich porywał w następną przygodę. Nagle od strony golizny, gdzie do niedawna leżał Żelazny Wilk, buc nął w czarnobrązowe niebo przedświtu jęk gardzieli potężnego samotni ka... Przystanął Czarny Bas. Inne wilki nastroszyły sierść, przypadły nisk na łapach. Ryś na konarze, drżąc, przypłaszczył do czaszki jedyne całe ucho. Jęk się ponowił, modulując się i płacząc wśród zastygłych borów. Po nim błądząc między drzewami - rozległ się jeszcze jeden akord. Widocznie miał w sobie wymowę nieodpartej prowokacji, bo spod dębu jęknął ku haliźnie Czarny Bas. Po chwili odezwała się w mroku wadera. Potem jeszcze jeden nieznany wilk: wycie jego było gardlane i głuche. Dźwięki te, wydawane przez niespokojnych synów nocy, tchnęły grozą i melancholią, brzmiały echem pierwszych dni świata i najsurowszych praw Przyrody. Żelazny Wilk zeszedł z golizny w bór, pomknął w głąb mroku; za nim pobudzona krzepą jego pieśni - pociągnęła większość wojowników Czai nego Basa. Rozdział VI W PUŁAPCE i apa za łapą. Pień drzewa. Śnieżna okiść. Obok niej - cicho, ostrożnie, 1 nie osunęło się nic na dno lasu. Niczym nie zdradzić swojej wyprawy. i nktowne mistrzostwo. i >aleko, na łęku drogi, przedźwięczał z wieczora samotny dzwoneczek - niskiej duhy wśród pól. Zapach konia jednak nie dotarł do nozdrzy i ./nej Watahy; wiódł ją przez bory-lasy Żelazny Wilk. Hury różaniec wyszedł z puszczy na śnieżne rozłogi, prowodyr powę- l pomedytował, przeciął zatokę pastwiska i znowu utonął w lesie - tym ¦ niw Wilczym Klinie. llył środek zimy. Chwyciły ostre mrozy. Ku wieczorowi pociągnął »o)owy wiatr. Kłuł w miejsca przedmuchane z futra jak ostre kęsy. Na żer, na żer! Żelazny Wilk na razie nie wychodził w pola; lustrował pobrzeże i-zy. szukał tropów sarnich, przetrząsał zajęcze chaszcze. Cóż tam, iarto ze trzy szaraki - i tyle tego. A przecież jego wataha wzrosła o ivięć sztuk: byli to członkowie złai Czarnego Basa, łupura z sosnowych i w znad rzeki Bystrej, inaczej zwanego Zimowym Słowikiem. Żelazny v w ostrym spotkaniu na Siwych Bagnach pobił go na głowę i wcielił • /. kamratami do swojej drużyny. Głodnych brzuchów było teraz co mu miara. Dokładnie przeszukiwał partię lasu po partii, byle tylko wyrwać itciiy" komyszom coś większego na kieł. Stado dotarło w ten sposób do środkowego punktu Wilczego Klina. I u, /. prawa, nagle uderzyło słuch prowodyra kuszące kwilenie. Spotykał utworzenia o podobnym głosie tuż przy gawrach człowieka lub na pastwi- 33 skach: głupie to, ruchliwe; lecz nieporadne, ba, całkiem bezbronne, a przy tym wyśmienite, jak uczta w Wilczym Raju, a-u! Basior przez moment posłuchał i przyjął kurs na wab prosięcia. Zagubione w szumie gałęzi i trwożne rozpaczliwie wzywało pomocy wielkiej matki. Wprawdzie w kleci na słupie było sporo siana i mróz nie dobiera! się zbyt ostro do różowej skóry zwierzaka, ale głucha pustka leśna budziła w nim niepokój. Wiatr był od boru: wygwizdywał jak sto szatanów, poklepywał gałę ziami o pnie, biczował sąsiednie świerki witkami okrutnych piękniś -brzóz. Luba woń ciepłego mięska drażniąco połechtała wietrznik Żelaznego Wilka. Świadom niedołęstwa pulchnego stworzenia nie rozwijał żadnego szyku bojowego. Szedł przodem, ciągnąc za sobą wstęgę zwiewnych postaci; wypuszone przez własne futra zatracały one konkretność swych sylws tek na granicy gorącego ciała i zimnej, półmrocznej przestrzeni. Straszna Wataha ożywiła się: już do wszystkich dotarły judzące sygna 0 niedalekiej zwierzynie. Kroki stały się jeszcze bardziej skradające, jeszcze bardziej napięły się zmysły. Każdy z drapieżców szykował kły do ataku 1 pysk do żarcia. Doświadczenie zalecało Żelaznemu Wilkowi jak największą ostroż ność: kroczył przecież po dziedzinie człowieka; w wielu miejscach napo tykał tu ślady Dwułapych - dość nawet świeże. Wprawdzie kpił sobie dzisiaj z wielu zasadzek leśnych, jak i człowie czych, przed którymi drżeli albo kładli swoje popędliwe, durne łby młods kompani Szlaku. Jednakże wypadki każdego roku, nawet dojrzałych ostat nich lat, pouczały sławnego basiora, że nigdy nie jest dość uwagi, szcze gólnie - w kraju bezpośredniego panowania człowieka. I teraz nie dopuścił krewkich młokosów do wypadnięcia z wilcze „strzały", jak określał Kondrat drapieżczy pochód, „sznurem". Paszczęki dowódcy wyszczerzyła się do niecierpliwych, łysnęła biel kłów, lamp] uderzyły ogniem wściekłości. Jeden z drugim - szare huncwoty - podtuliłj ogony między nogi i z uszami na kwintę... skok do szeregu! Prowodyr wciąż sunął naprzód. Świdrował oczyma ośnieżone pnie pochylał wietrznik ku śladom, pil nim mroźny wiatr. Jakże zdumiewającym organem były jego subtelne nozdrza! Cokolwiek przemknęło ziemią lub powietrzem, każda ścieżka istnienia, sygnały butwiejącego życia, wahania cieplne, jakiekolwiek zmiany atmosferyczne - wszystko to było dlań więcej czytelne, niż dla najbardziej precyzyjnych przyrządów pomiarowych. Mało tego! W Żelaznym Wilku nie znalazło się 34 i miejsca na zgrzybiałość: przykładał się do wszystkiego ze szczenięcą *inost pasją, działał zaś z refleksem odruchu, a z doświadczeniem naj-*n,-kszego wygi. Zatrzymał się w miejscu, gdzie pośród świerczków ciemniał otwór ndratowiczowskiej pułapki, zwanej Ślimakiem. lego miedziane oczy przebiły mrok aż do pierwszego zakrętu ślimacz-v. Kłódki, płachy, drzewo -nic groźnego. Wokół podwywa wietrzysko. i i ptem: kwik prosiaka - tuż, blisko, powyżej tarcic, osypanych śniegiem. i na! Szare wagabundy jęły osaczać obiecujący zakątek. Żelazny Wilk bardzo uważnie obszedł dokoła całą pułapkę. Za nim Uw;t wilki. Reszta sformowała dwa skrzydła. Doszedłszy znowu do wlotu koiytarza, prowodyr zatrzymał się powtórnie. I tym razem doskonała modrość instynktu doradziła mu nie wsuwać się w głąb węziny. Jakże wzdragał się zawsze przed wślizgnięciem się w każdą czeluść, hoćby żadnym szczegółem nie zdradzała ludzkiego dotyku! Zdawało się takich razach, że zwierz myśli: - „Wchodzę, ale czy wyjdę cało?!" I ti /eba było naprawdę ostrej dogrzewki niebezpieczeństwa - pościgu tęgiej thu ogarów czy dzików, strzelby, nagonki człowieka - by przekreślić tę wilczą awersję do wąskich przejść, zwłaszcza takich, które wykazywały za du/a, jak nabasiorskie doświadczenie, symetrię, czy zbyt uporządkowany układ różnorakich szczegółów (barw, kształtów, woni) terenu lub pu- > /ańskich przedmiotów. W wyniku tej cechy szlachetny łupur obiegł jeszcze raz Ślimaka dokoła odskoczył ku wolnym borom! Na ten jego ruch jakby iskra elektryczna przeszła przez najbliższe Iki: odrywały się od zasadzki i mknęły w gąszcze za swym apodyktyczni wodzem. Ich szczęście! Jednakże nie wszystkich ominęła Czarna Łapa Losu. A kurat w tym momencie, gdy większość szarej braci wyłamała się już z ulicznego kręgu witalnej pokusy i szorowała wąziutkim przesmykiem 11 dolinom Juryzdyki, znalazło się u wylotu Ślimaka dwóch wilczych rdorobków: niedokształcony „przezimek"* i bezmyślny dwulatek. Spostrzegły ruch pozostałych towarzyszy. Ciemny wlot z zapaszkiem nęsiwa kusił. Od czasu do czasu pokwikiwało prosię. Wilcze młokosy i wahały się. Pierwszy z nich wkradł się w korytarz, drugi obejrzał się po . huszczach i - za nim! W sekundę oba zginęły za najbliższym zakrętem •.lunacznicy. Wiatr otrząsnął okiść z kilku pobliskich drzew: śnieg szurnął na dno * Młody wilk z ostatniego miotu. 35 J • lasu, spora jego ilość zabębniła na górnych partiach sterczących półkłc dek. Strwożone wilcze gołowąsy przystanęły w półprzysiadzie, nastawił uszu... Nie odezwały się już więcej żadne niepokojące, nagłe odgłos} Puszcza szumiała zwyczajnie, jak podczas silniejszego wiatru. Stado Żelaznego Wilka odsuwało się od Ślimaka coraz dalej i dalej.I Młodziki chyłkiem ruszyły naprzód. W pewnej odległości od właziT dwulatek napotkał drewnianą przegrodę. Była to furtka zawieszona ni łozowych zawiaskach. Stała teraz odrobinę nie domknięta, jakby wskazuj jąc miejsce, w którym należało ją pchnąć, by przejście się poszerzyło. Wilk wetknął w szparę nos i badał, co się kryje dalej. Napotkał mrok, i mrok to przyjaciel drapieżcy. Z pobliża podkusiło wabienie prosięcia...j Widać mróz dobrał się już nieufutrzonemu zwierzęciu do skóry, bo darło się coraz częściej bardzo przeraźliwie. Dwulatek pchnął wretrznikiem furtkę. Nieco skrzypnęła, ale poza tyr nic się nie stało. Ustąpiła - wilk wszedł, za nim wierny kumpel. Furtk^ napięta otarła się o prawe boki zwierząt. Zaledwie ostatni rabuś ją minął,; rozmachem nie tylko wróciła na poprzednie miejsce, ale zupełnie dokładj nie dobiła do lewej ścianki korytarza: była nasprężynowana elastycznyr prętami leszczyny. Znikła szpara. Zaszokowane tym zwierzę przystanęło, obejrzało się. Korytarzyk by jednak za wąski na szybki obrót, zresztą pierwszy wilk, czując w pobliż^ smakowity łup, żwawo pośpieszał do przodu: pognał więc za nim i przej zimek. Tak skradając się w mroku, pilnie wytężając zmysły i łaknąc zwierzył ny, drącej się tuż, w pobliżu, na cały las, przewodnik tej bezmyślne| wyprawy oparł się nosem o pionową ścianę. Ob węszył każdy jej centymetr. Nie znajdując nigdzie żadnej wyrwy ar szczeliny, wspiął się na tylne łapy i badał przegrodę tak wysoko, jak tylk^| mógł sięgnąć pyskiem. Jednakże zapora była ścianą końcową przemyślnej ślimacznicy i przyl tykając do stwardniałej ziemi stromo ściętego pagórka, nie dawała żadj nych szans ratunku. Na razie jeszcze nie o to ązło; wrażenie grożącego niebezpieczeństw^ nie szarpnęło psychiką zwierza. Umykał gdzieś łup, zagradzały doń drogą półkłodki - ani ich ugryźć ani powalić, a-u! Tymczasem na pięty dwulatkowi następował zapalczywie drugi wilk. I Obrócił się więc z trudem w wąskim korytarzu, robiąc słupka i wspierając się łapami o boczną ścianę. Cofając się przed nim tyłem, uszedł ku furtce przezimek. Teraz już niepokój udzielił się dwóm drapieżcom: węszyły, czujnie nastawiały uszu, przezimek niezdarnie obrócił się ku wyjściu, wilk starszy I* ¦ n agi ił go szarpnięciem kłów za wiechę; wiadomo - niepowodzenie nieci *.t .n wśród rzezimieszków. 1'cdząc ku włazowi, młodszy wilk z rozmachu trzepnął łbem w furtkę, • ii i zasnął ją na amen, formalnie: koniec epopei. /akotłowało się w ślimacznicy! Starszy wilk jeszcze nie połapał się, o liodzi, parł ku furtce, by własnymi zmysłami dać sobie radę, powstał k, jazgot; cięcia kłami. Wreszcie rozeźlone psy odpadły od siebie, v w swoim kącie węszył, szukał otworu, wtykał to jedną to drugą łapę szersze szczeliny między żerdziami; wreszcie przysiadły na zadach i kłe na sytuację, zagrożone klęską, ciśnięte w odgrodzoną od świata )t ność - zaczęły wyć. '¦ >otączyło się do ich larum kwiczenie zamarzającego prosiaka. Cie-było to trio zaborców i ofiary, wysyłane w ogromną, zimną paszczę •rei. a parkanem z półkłodek szumiała wolna puszcza: pachnący Szlak, inicrzany codziennie dziesiątkami wiorst. Wiatr, drapiąc łapkami i ków o pułap przemyślnej ludzkiej kleci, naglił: - Chodź-cie! Prę-dzej !/-cie! .'nowu gwałtowne, nerwowe poszukiwanie wyjścia z więzienia, w u rozpaczliwe wycie. 'elazny Wilk, słysząc sygnały zgrozy przystanął. Znajdował się właś-i.i białym Mszarysku, gdzie jesienią Kondratowicz z Bierniuką żegnali tujace żurawie. >hrócił się ku odległemu już Ślimakowi. Za nim większość watahy, u-lki były napięte, uszy podane na bratni dźwięk. V u, już wielokrotnie w swym życiu, pełnym różnorakich przygód, 1 podobną skargę zwierząt, skazanych na zagładę. Ba, sam kiedyś 11 takiego psalmu! Po grzbiecie Żelaznego Wilka przelatywał teraz podnosił włos, jęk uwrażliwiał psychikę i srożył dzikość, no temu, ściągnięty wyciem któregoś członka watahy, podkradł klatkę, instynktownie usiłował wtykać łapy między płachy, nie • i dopasowane. Do zajętego tą robotą wygrzał nagle z „huczącej Dwułapy! Odtąd unikał miejsc podejrzanych, które nierzadko • »k.ilo się na pograniczu jego gospodarstwa i - ludzkiego. 'w y kało obok konia, po biegł z tyłu; ^.^^m tuf Iwdzie wyraźniej rozszerzającym się w brzegach drogi albo rowem, iu płytką kotlinę. . . . 7pla7nv wilk On pierwszy wyłapał w Przewodził zgłodniałej złai ^^l^hrzękot dzwoneczka u duhy. s^^kcympoWfuu^^^^l się ludzkiego zaprze- On pierwszy zdalnie okresm kiw gu- • ¦ ł^inr z Wilczego Ostrowu przemierzył puszczą w Ostatniej nocy basior z wut ^^ poszukiwaniu żeru az P^cdzlfl4nakilkudnitrzymały niezłe mrozy, a po Szarabraćbyłazgłodzona boodkdkudnitt y ferby niedawnym opadzie ^"^S^abTegu śródleśnych polan; wpadł Drephdoac.wi^?^^^ aknapchaj tą chudzizną tyle tam w okrążenie jeden : drugimi , ^ rozciągliwych jak ^^^iJS^LUtf **» ludzki dzwo-Dopiero teraz, nad ^nem ja«- ^ na ^ witych nad neczek; pwjodyr.^^ ^ w któryeh wylegiwały się końmi, wlokącymi za soDą sy«4 * Dwułape Mordy. . ,, aie _ „dy głód zaciska cęgi, trwoga Zbrojny Powiek to wie ka groźba a e gdyg przeradza się we ^^^^^Sd^n borze. Mknęli szybko, nap^^ lasem. . . w:iczvm sznurem" - zwiera za zwierzem, Wataha na razie ciągnęła ¦ZaJa zdawało się, że to potężny waz wstawiając łapy w trop)'P°L"^op„cho a temu zdarzeniu decydujący przebieg. Dziś przywódca zwlekał. Leżał na samym skraju prawego skrzydła, ml/.ie kończył się choinowy wiszar i puszcza nieco się przerzedzała, by za mostkiem na rzeczułce opaść w łąki. - Zaraz dom - uśmiechnęły się oczy Kondratowi. Koń dobywał ostatnich sił. „Chcesz mieć całą skórę - nieraz ostrzegał syna - to zabieraj ze sobą taką harmoszkę, coby wilkom zagrała aż do łzów, a nie tylko babom... Posłuchaj mnie, Antoś, póki czas!" Był już niemal pewny ocalenia, gdy z chaszczów wypadł ku Gniademu /clazny Wilk! Szybkość ataku, siła uderzenia, celność chwytu paszczęki -w zupełności potwierdziły jego władztwo w stadzie. Koń potknął się. Buchnął śmiertelnym rżeniem! Czego nie dokonały khińce* poprzedników, w mig zdziałały kły potężnego basiora: gardziel /arzęziła rwącym się oddechem, jucha strzyknęła na pierś i nogi gniadosza, \posoczyła uprząż, bryzgała na śnieg- Koń chwiał się, miękł w nogach. Rozżarta czereda, rozjuszona odorem krwi, przypuściła ostrzejszy szturm ze wszystkich stron. Gniady zwolnił biegu. Groza zmroziła serce Kondrata! Ręka stężała na stylisku topora: gdyby klo zechciał wyrwać mu teraz broń z dłoni, musiałby ją wydrzeć razem z f u mieniem. Myśl - Ot, wilczarski koniec! Wstrząsnął nim ostry dreszcz. Raptem It >wca przechylił się w prawo - właśnie szurnął obok burawy zad jednego z wilków- ciął straszliwie, aż gruchotnęła kość, puszczę przekłuł jazgotliwy i rabuś z przerąbanym kręgosłupem opadł w śnieg, chwilkę dreptał dnimi łapami, powłóczył zadem, umykając w gąszcz. Wtem tuż przed oczyma Kondrata zaczerniała czapierzasta gałąź rka! Pchnął topór za pas, odbił się nogami, rozpaczliwym susem ięgnął rękami tęgiej łapy choinowej. /.wisła pod jego ciężarem; uderzył buciorem o pień, zaszurały niższe 1 ,/ie, od tyłu kłapnęła któraś wilcza paszczęka. Kondrat poderwał nogi róry, gramolił się wyżej, jakby mu spadło z karku ze trzydzieści lat, ściągnął się, ucapił wyższego konara, jeszcze trochę... Nie mógł złapać tchu, serce rozsadzało mu pierś, dzwoniły zęby, •Inaczej: kęsy, kły. 45 baranica potoczyła się po gałęziach w dół, aż ją pochwycił któryś czw ronożny obwieś, nie napotkał jednak pożądanego kęsa, wyparskał wi nienawistny smród Dwułapego i zawrócił ku „pieczonce" z koniny. Łowcę chwycił nagły atak kaszlu, trząsł się cały, aż dygotał pod ni cienki świerk. Między ośnieżonymi czubami drzew rozjarzało się nad puszczą nieb barwy były lekkie, akwarelowe; szykowało się na spóźniony wschó niemrawego słońca. Tu i tam pobrzękiwało leśne ptactwo zimowe. Dzięcioł, tak sam< ciekawski jak i jego poprzednik z początku puszczańskiej trasy, wytkną łebek zza pobliskiego pnia i zapewne dziwił się „dzięciolej" pozycji człi wieka. Obok, jak kolorowy obłoczek, przemknęło stadko ślicznie upiera nych, czubatych jemiołuszek. U szczytów wysokich świerków wieszały si główkami w dół zajęte swą cyrkową pracą przy szyszkach oryginaln krzyżodzioby. Wyżej, przez jasną ślizgawkę nieba, przesuwały się dwa kruki; wid; dostrzegły coś z rwetesu przy leśnej drodze, bo w paru lustracyjnyd kręgach zniżyły się nad puszczę. Kondrat widział, jak jego ulubiony koń zwalił się w śnieg; widział, j Straszna Wataha opadła go rozżartą chmarą; jak Żelazny Wilk, wyróż niający się wzrostem i większym łbem, „wyciął" sobie z kadłuba jeszcz gorącą szynkę; potaszczył ją głębiej w bór, szynka parowała na mrozi nastroszony basior powalił barkiem dwóch kumpli, którzy chcąc tani kosztem zdobyć wspaniałą pieczeń, spróbowali sięgnąć pyskami po jegi śniadanie. Stary uczuł, jak mu kostnieją ręce. -Oho, jeszcze jak przydałaby się nieźle grająca harmoszka! - stwierdź ze wściekłą ironią. Przychodził już do siebie. - Co... mają zeżreć całeg konia? Niedoczekanie wasze! Obrócił twarz w stronę zaścianka w Nowosiołkach i wołał przeciągi dalekosłyszalnie: - Ha-lu lu- lu- lu- lululu...! Ha-lu lu- lu- lululu...! Do domu było przeszło wiorsta. Pięknie ośnieżony zaścianek siedział w głębi sadu wśród kilku budyń-ków gospodarskich. Wyglądał bogato, romantycznie, zacisznie. Już na kominie dawno buzował ogień, bulgotały garnki, pachniał' śniadaniem dla ludzi i zwierząt. Od czasu do czasu ktoś z domowników wybiegał tylnymi drzwiami vi i cie, pośpieszał do chlewa, obory lub gumna. Porykiwała i pochrzą- iła wokół podwórza „żywioła"; psy skomlały przy drzwiach kuchen- li albo podzwaniały ogniwami łańcuchów. Czasem słychać było śne gdakanie kur, które próbowały łapkami białego śnieżku po słonej stronie domostwa. Właśnie biała kula zimowego słońca wytoczyła się nad Bojarskie Błota . * >lna posuwała się w prawo w grubej aureoli namarzniętego, mglistego ictrza; zdawało się, że spowita jest w obszerny bandaż szadzi. Ha-lu lu- lu- lululu! - darł się w oddali jakiś głos. 1'omocnica Franciszki, Zośka, biegnąc do stodoły, nastawiła ucha. I la-lu lu- lu- lululu! - wzywał ktoś od strony boru. Pan? - drgnęło serce dziewczyny. - Na pewno pan! /awróciła do domu, narobiła wrzasku, wybiegli na dwór domownicy, cizi, kto żyw, nadsłuchiwali, wykłócali się, uznali, że to głos gospo-i, zrozumieli, że coś mu zagraża, porwali, co kto miał pod ręką - to iitc, to widły, to cep, kosy, a nawet grabie, żerdki i kije, spuścili z ichów psy, ten i ów wskoczył na konia i - hajda w bór na wroga, ¦odarzowi z pomocą! 1 ticgli, pomrukując i grożąc, ponaglając siebie i „swarząc się". Kondrat /al tę zbliżającą się falę ratunku, uczuł żywsze krążenie krwi, zało- ¦ lo w nim serce, jął kląć głośno wilcze plemię, pomstował, na czym Id stoi: gdyby się miała spełnić chociaż dziesiąta część jego żarliwych iń, Wielka Puszcza nigdy by już nie ujrzała żadnego z tych drapież- ¦i czworonogów. 1 >wszem, chwała Bogu, szła odsiecz, ale tylko jemu, Kondratowi, bo ulemu to... już nic po tym! Hej, koniczek! - rozczulił się staruch. - Nawet pogrzebu tobie nie wic. Podrzuciłoby się twoje mięsko za stodołą, zasiadłbym na czaty, v,r/.ał im z jednej rury i z drugiej, psiakrew, zapłaciliby futrem za twoją i,-... a tak- co...? im bliżej był pomruk nadbiegających ludzi, tym szybciej zwijali się 'icżcy: zdawało się - grupa felczerów pośpiesza z zagadkową sek- ITu! - splunął Kondrat. - Wilczarz na drzewie, a wilcy dokańczają konia... To będę miał opinię! A ściekły zaczął krzyczeć na wilki: I iu-py! Tiu-py! Czortowskie nasienie! A poszli won! Tiu-py! 1 i|l topór za głowicę i głośno trzaskał styliskiem w pień chojara, aż ¦¦> rozległo się po lesie. 46 47 (i Ten i ów wilk stchórzył, zerkał ku drzewu, ale mięso kusiło, więc nowo przykładał pyska, rozdzierał milczkiem i sapał jak bies. Pod koniec tej krwawej uczty wysunęła się z boru jeszcze jedna s> wetka wilcza. W ślepiach zwierza tlił się zimny, zdecydowany zamiar.! Dała susa ku czeredzie! Nie liczyła się z niczym. Morderczym kłen wpisywała się w poczet zimowej watahy Żelaznego Wilka. Była to wadera Błyskawica, która dłuższy czas sznurowała troper Strasznej Watahy. Wobec fali mrozów, głębokiego opadu i głodu córa natarczywiej szukała solidarnych paszczęk plemiennego stada: razer weselej, razem można łatwiej „zorganizować" przemyślne polowanko! Roztrąciła na boki słabsze wilki; gdy się rozeźliły, cięła ich po uszachj zdobyła jeszcze niezły ochłap koniny, zawróciła z nim w bór. - A... to herod-baba! - parsknął na drzewie Kondrat. - Tiu-py! zapomniał na chwilę o swojej niedoli. Nim na zakręcie drogi ukazała się uzbrojona gawiedź, zniknął już gąszczarach ostatni wilk. Na śniegu w porannym słońcu czerwieniała posoka Gniadego. Hołobla sań sterczały na boki - rozrzucone jak ramiona w rozpaczy. Jeden koniea duhy wymknął się ze skórzanego uchwytu. Nawet dzwoneczek był zbryzJ gany końską juchą. Wokół cichutko -jak bardzo piękna świątynia stała w mglistej zadumi j zimowa puszcza. Matowy opar, dziwny zamróz powietrza, oszczędnie siał w knieję witrażową atmosferę stłumionego światła. " W wielkiej ciszy dzięcioł, jak sygnaturka, werbli! donośnie na olbrz> mim pniu sosny godzinę słonecznego poranka... Rozdział VIII DŁUGIE NOGI TO NIE WSZYSTKO W białej pustce kłębi się śnieżyca. Przestrzeń nie zna litości - jest wielka, zimna, hasa po niej obłąkany wiatr. Wietrzysko wyje, rechoce wśród chaszczów, trzepie w wilcze lampy kłakami śniegu, drażni nozdrza, ii ytuje napięte uszy. Naprzód - naprzód! Jak oddział zwiadowczy Straszna Wataha uparcie sunie przez pu- W stadzie sznuruje też Błyskawica. Z trzaskiem kości, grzechocząc kęsami po łopatce zdobyczy, z najlepszym smakiem szybko przełknęła mięsiwo; miało to miejsce o jakieś pół kilometra od drogi z zarżniętym koniem. Podobnie zachowało się jeszcze kilku maruderów śniadania: w samotności ducha rozprawili się w gąszczach z porcją, jaką udało się im zdobyć; potem, bystro odszukując trop dowódcy, doszlusowali do jego pochodu. Mądry basior wiedział, „czym śmierdzi" zatarg z Dwułapymi. Naje-il/.ic ich chmara z końmi i syczącymi barłogami. Wielu przytaska na plecach „huczące gałęzie". Inni przydrepcą w łapciach, zanoszących wierzbowym łykiem i dziegciem; ten i ów zacuchnie duszącym dymem z fajek lub cygaretek, trzymanych w pysku. Mało tego! Obejdą cichutko hure stado dookoła (Bogać tam cicho, wilcze ucho wszystko usłyszy; chyba, że znękana brać nieco... zdrzemnie), osaczą kawał lasu. Boki takiego miotu obwieszą groźnymi sznurami. I - huzia! zaczną wypychać szare bractwo na linię strzelców. Nie na próżno jednak Żelazny Wilk deptał knieje już kilkanaście lat. 49 Głupi są, ale w Puszczy Wysokiej, nie u nas! Więc - naprzód, daleko, j najdalej od miejsca ostatniego ataku. Przez bajora i mszary, przez wy; kopienny bór; ku najgłuchszym matecznikom. Łów był wyśmienity. Pożarło się niewąsko. Ożywiły się organizmy Krzepa nasprężynowała łapy - mogą ciągnąć pierwszym biegiem cale dnie i noce. Byle dalej od podrażnionych Dwułapych Mord! Jeden z drugim jeszcze oblizywał pysk. Jeszcze wierciła im w nozdrzach woń posoki. Wilkom jednak żeru nigdy nie jest za dużo! Nie| wiadomo, jakie nadejdą dni. Co władujesz w kałdun- to twoje. Najlepszy! taki magazyn, który idzie razem z tobą i nieustannie podpala siły żywotne. W sobie spichrzyć mięsiwo - to grunt! Nawinęła się w pochodzie właśnie taka okazja. Wiatr niósł nie tylko zadziorne, dokuczliwe płatki śniegu. Wiatr niósł również odgłosy kniei. Na lewo od szlaku wędrującej złai, o kilkanaście kroków, w gęstyi młodniaku pod wiszarem starych drzew odpoczywało po trudach dnij stadko sarn. Mrużyły wielkie, łagodne oczy, drzemały, nasłuchiwały, ja| płatki śniegu szeleszczą w szpilkowiu... ] Nagle wiatr-przyjaciel trącił w nozdrza strasznym odorem! Nim podi rwały się do ucieczki biegi, wpierw napięły się zmysły: czy dystans każ wiać? Wataha przesuwała się w lewo. Jednakże fala wilczej woni naroste Wtedy któraś z kóz nie zachowała spokoju: obróciła łeb w prawo, jakbl szukając drogi do ucieczki. Pyszczek jej potrącił o wiszar, zsunęła się nj śnieg biała okiść, uwolniona gałąź z rozmachem smagnęła inną. W tyri momencie trzasła przygięta gałązka pod czyjąś racicą. Żelazny Wilk zamarł w miejscu. Pysk jego - jak lufa broni - celował w sarnie ostoisko. Był to tylko moment. Jak znamienity basior rozwiązał rebus zagajnika - to jego tajemnica; dość, że niemal równocześnie ze stadkiem kopytowców ruszył w prawo, wyginając swym biegiem łuk jeszcze bardziej w prawo od dotychczasowego kierunku wilczej marszruty. Sarny, czując zatrzymanie się watahy, porwały z kopyta! Zdumiewające, jak w tym wytrysku z ostoi nie porozbijały sobie głów o pobliskie, stare drzewa. Poniosły się niemal równolegle do dotychczasowej trasy watahy: tylkc płowosiwy dym mignął pośród gęstwin i pni. Czytając odruch prowodyra, Błyskawica odstrzeliła się z watahy w lewo i w niezbyt gwałtownych susach pognała za stadkiem długonogich. Sarny rwały naprzód jak pociski. Przodem galopowały sztuki starsze, i nimi mknęły tegoroczne koźlaki i kózki. Błyskawica niezbyt intensywnie wsiadała im na talerze, wyraźnie /ująć szybkość gonitwy. Wprawny łowca od razu odgadłby jej zamia- /clazny Wilk popędził w puszczę. Zabiec płowcom drogę! Wpaść pod krot albo pod gałęzie choin i - czyhać na przesmyku. Należało więc |Jrze nagonić mu pod kieł zwierzynę. Zadania tego podjęła się wielo-nia samica prowodyra, słynna wadera z Wilczego Ostrowu. Parę wilków natychmiast puściło się w trop za przewodnikiem. Reszta i tirem sadziła za bojową wilczycą. Sarnom nie potrzeba było ostrogi: wystarczył na początku lekki pod- i uch nienawistnego odoru - pędziły ku gładkim, wysokopiennym borom / krzaczastego podszycia, by tam dopiero rozwinąć jak się patrzy swoje /cenne kulasy. Gęstwina zawsze zagraża zasadzką; łatwiej tam goniącej »lorzc zbliżyć się do ofiar dolnym korytarzem lasu, często wolnym od intwikłanych gałęzi i bardziej widnym, niż przestrzeń puszczańska na wysokości sarnich piersi. Słońce już zeszło z bladego nieba. Krwawo zapłonął przestwór nad /.u hodnią częścią horyzontu; cień coraz silniej podkreślał głąb leśną i wszystkie luki pomiędzy drzewami. Nad polanką - od ściany lasu do ściany - przeleciały silnym lotem, niby rącze wrzeciona, czarne lirniki i brunatne ich towarzyszki: ciągnęły z • •i /óz na skraju boru do gęstych komyszy, gdzie nocą doskonale jest zażyć ¦bok siebie ciepła i miłego wczasu. Jeszcze zaćwierkały jemiołuszki, krzyżodzioby i.sikorki, melodyjnie Rozpalone niebo wróżyło na noc wiatr. Istotnie - narastał: gnał Imiury precz, ścigał i ogryzał je po bokach, jak basior stado uciekających 'uranów. Po jakimś czasie sarny zaczęły już dochodzić przejrzystego boru. Stał 1,1 wzgórzu lekki, wsparty na mnóstwie smukłych kolumn, jak Pałac I wów w Alhambrze. We wnętrzu tej puszczańskiej świątyni panował n-s/.cze ostatni blask dnia. Kontury kolumn i kolumienek obrysowywał miękki róż. Pnie sosen koloru cebuli pięły się równiutko jak świece. I /ywość barwy i silniejsze światło skupiało się w kapitelach drzew, baro-t owo splecionych z tysiąca fantastycznych konarów i gałązek. Zdawało • ic, że te ozdobne, rozjarzone głowice są wymyślnym dziełem ludzkiego .c-niuszu. W ciszę nadchodzącej nocy uderzył nagle metaliczny jęk! 50 Płynął z daleka, zapewne z odległości jakichś trzech wiorst. Samotny plącz wilka powielało echo, błąkające się po wzgórzach i wądołach, kotlinach i jarach... Dla Żelaznego Wilka, który, przebiegłszy ze dwa kilometry, zapadł nai przesmyku w zasadzkę - nie było żadnych wątpliwości: to na Wzgórzu Trokiszczy wył Czarny Bas. W pieśni jego był żal tułacza, groza wiecznego gonu, głód i tęsknota, która dość często o tej porze roku napada wilcze serca. '" Z tą snującą się u stóp drzewnych kolumn posępną melodią, pełną niesamowitości i melancholii, kłócił się wesoły barokowy kościół sosnowego lasu. Do niego to teraz mknęła po ratunek chmara sarn. Jeszcze mała polana. Jeszcze tylko gęsty chmyźniak sośniaku. Tam twardsza podłoga lasu, tam dopiero pocwałują pełnym biegiem! Już pierwsza sarna rozbija sośniak. Za nią następna. Reszta - ławą. I tu nastąpił straszliwy atak. Pierwszy runął ku gardzieli przewodniczki Żelazny Wilk: cios jego i tym razem byt śmiertelny. Tuż obok wypadli z^ śniegu, spod kurzących białym pyłem sosenek, dwaj bitni towarzysze! Raz-Wraz i Zakrystian. Pierwszego zwano tak za szybkość, drugi bardzo celnie „gasił" owieczki, jak świece. ( Tym trzem znakomitym wilkom na pomoc rzuciła się reszta członkowi watahy. Spośród pościgu jedynie Błyskawica ukoronowała swój goi! łowem indywidualnym. Pewien tegoroczny koźlak, który sadził w tyle za chmarą, przerażony! atakiem od przodu - z miejsca skręcił w lewo; tu jednakże potknął się na zwalonym wykrocie, skrytym w grubej okiści: ten moment stał się dlań decydujący. Wilczyca w locie ucapiła go za łydkę tylnego biegu! Koźlak przewinął się na bok przez leżący pień; noga jego wyskoczyła ze stawu; rozległ siJ przeraźliwy bek, chrupnęła w zębach wadery dolna część piszczeli, pysl drapieżnicy dopadł sarniego brzucha: wszystko machnęło przez łeb salto! zakotłowało się w wądole, śnieg przymglił całe zajście, kilka stłumionyct drgnień pod białą czapą - jakby ogromny kret wypychał spod śniegu pulchny pagórek... Zdziesiątkowana chmara sarn, niosąc w sercach okrutnych lęk, zginęła w ciemniejącej leśnej głuszy. Tam już gasły sosnowe świece i cmentarny smutek spływał na poczerniały bór. Rozdział IX CZARNY BAS GRASUJE Watażka zbuntowanego stada opuścił Dzicze Polany w kilka minut po odejściu stamtąd Żelaznego Wilka. Pomknął na północ. Za nim reszta jego wisielców. Była to kompania na sto dwa, zbir w zbira, łotry kute na cztery łapy, psy odlane z żelaza i stali. Pośród nich niezgorzej rozrabiały dwie wadery: Gadzina i Żwiarka (to nazwy bujwidz- kie). Na czele przetasowanej watahy sunął ponury jak noc Czarny Bas. Lampy jego ziały miedzianym ogniem nienawiści do catego świata. Na wszystko miał jedyną trójczłonową odpowiedź: chwyt paszczęką, uderzenie barkiem, pracę czterech nóg. Był wściekły. Nie daj, Boże, napatoczyć się mu wówczas pod wietrznik! W parę godzin później rozpętała się w północnej części Wielkiej Puszczy niesłychana kurniawa. Wyły na wietrze gałęziska, chojary uderzały o siebie rozczapierzonymi łapami, łuszczyła się zewsząd szadź, co chwilę zsuwała się na łeb, na kark któraś okiść, wiatr kręcił, zamiatał to z lewa, to z prawa, z góry, z dołu, raz przyciskał sznur siwych wędrowców do śnieżnej płaszczyzny, raz wyginał go w bok, to znowuż podrzucał do góry, czyniąc wagabundzki krok lekkim, zwiewnym, nieomal tanecznym. Powyłaziły z nor, wądołów i pieczar w wąwozach wszystkie leśne diabły, pobrały się za ogony, pierwszy ucapił się potężnego wichru za rozwiane kudły i - hulaj dusza bez kontusza! - całe zawiadiackie bractwo zabawiło się w piekielnego „węża"... Na domiar wszystkiego skołtuniły się nad wysoką dąbrową ciężkie chmury, na leśny świat spadła czarna oćma i sypnął śnieg. 53 52 Z początku był suchy, ostry, rażący jak porąbane szkliwo, siekł płaszczyznami, odbijał się w pędzie od pagórków i kęp, opancerzonych lodem albo stwardniałą pokrywą; czasem sprawiał wrażenie burzliwego szkwału z pośrodka lata, kurzył się kłębami i dzwonił, jak myśliwskie śruty w wielkim polowaniu na szaraki, zwanym kotłem. Później zmiękło powietrze, w nozdrzach wyraźnie odczuło się wilgoć, ożyły zimowe zapachy puszczy, gonitwa chmur po niskim pułapie zwolniła pędu i - śnieg zmienił swoją postać. Teraz spływały z góry płatki duże, ciężkie, powolne, omdlałe motyle, zawiesisty makaron w kolankach- wszystko to przylepskie, chwytające się każdej, nawet najmniejszej gałązki i szpilki. Czarny Bies nie czekał, aż ta żywa, ruchoma biel przygniecie go wraz ze stadem do bieli już uleżalej i martwej. Docierał właśnie do obszernej roztoki puszczańskiej, na dnie której spała pod lodem rzeka Czeremcha. Jakże uroczo kląskały tam w majowe noce słowiki, zaczajone w chaszczach i drzewkach, odurzone silną wonią kwiatostanów, obficie spływających ku granatowej wodzie. Teraz szeroki, płaski parów drzemał w najlepsze pod coraz grubszym dywanem. Zakątek ten był głuchy, chadzali tędy tylko mieszkańcy leśni; Dwułapa Morda, jeśli się czasem ukazała - to het, daleko, po drugiej stronie rzeki, na tle małego wężyka śródpuszczańskiej osady. Las na skraju parowu był podbity świerkową młodzią, wprost kusił wylotami nor, widocznymi pod wiszarem dolnych gałęzi; nory były wygodne, miękkie i ciepłe, niby wytworne loże. I tu pewien niedoświadczony wilk zbyt pośpieszył ze swoim kuprem: na moment odebrało mu rozum lenistwo. Szurnął do najporęczniejszego włazu pod świerkami - tuż przed samym nosem prowodyra. Lepiej by skoczył od razu na rozpalone widły Wilczego Piekła! Spiętrzył się przed świerkowym schroniskiem burobiały kłąb ciał, posypała się okiść, szare kłaki, gejzery śniegu, bezwstydny jazgot zarzynanego durnia i - wyleciał jak z procy na pięć metrów w głąb roztoki nieszczęsny pies, umykał ku rzece, na oślep, jakby śpieszył po ratunek do ludzi, opadł zadem na śnieg, nagle zdeformował się mu bok, widać Czarny Bas rozpruł mu brzuch, na śniegu jęła się zaznaczać złowroga smuga, wilk pełznął ku rzece, pełznął... Prowodyr wsunął się w ciepłą czeluść przygodnego schronu. Za nim zapadła na spoczynek cała wataha. Szanować futra, oszczędzać cieplik, przeczekać gęstą śnieżycę! W tym czasie za roztoką rzeki Czeremchy w głębi śródleśnego pola, 54 pod samą ścianą puszczy spała snem sprawiedliwych wioseczka Korejnia- ty. Wyolbrzymione kominy, obwisłe okapy, grube kożuchy na strzechach, obieliły się i spulchniały opłotki, każdy krzew to kula, w sadach przysiadły zmorzone zimowym snem chochoły, baby-jagi: zdawało się, że w pół słowa ścisnął je za serca chłód i tak już zostały, zachowując wszystkie pozy swych ożywionych dyskusyj i sejmików; drzewa przy budynkach stały się podobne do olbrzymich strażników, odzianych w ochronne jer-miaki * z białej wełny. Cisza. Nie szczekał żaden pies. Ale dymki snuły się z kilku kominów. Ogień na wsi to znicz, szczególnie Porą Zimną: piec nigdy nie wygasa, węgle drzemią w popiele, gościnne jak gospodarze, gotowe w każdej chwili roztlić się wśród suchego mchu lub trzasek i energicznie uderzyć złotym płomykiem w dno sagana z gorącym poczęstunkiem. Oho - traktament to wielka rzecz! Wpadniesz zmarznięty, skuty lodem, wysmagany wiatrem - serdeczne ręce odwiną cię z jermiaka, burki, kożucha, usadzą w honorowym kącie pod obrazami, misy na stół, smolne błonki zapłoną na ścianie w żelaznym uchwycie, w bogatszej chacie błyśnie żółto naftowa lampa, zaskwierczy słoninka, potoczy się wartko gawęda, wspominanie, jak to było, co to było, kto przyszedł na świat, komu się zmarło, jakie „zwierzy" w borach, coś o wojnie, o dawnych czasach... Po cóż Pan Bóg dał język? A po co ludzie pytają? - Kto ma uszy do słuchania, hu, hu, hu - roześmiał się po swojemu Kondrat-Kondratowicz - niechaj słucha! Hu, hu, hu! Odepchnął misę, rzecz jasna, pięknie opróżnioną, otarł wąsy, przeżegnał się, grzecznie, z jakimś tam dowcipem, podziękował gościnnym gospodarzom, Hukom, gospodyni szybko uprzątnęła naczynia, machnęła ścierką po stole, osuszyła szeroką sucełną dechę, łowca wyciągnął na niej ręce, wparł się plecami w brązowy róg izby i sarknął: - Mówię wam, ten Bas to najczarniejsza wilcza dusza, jaką znam! Widziałem w życiu różne wilki, ale takiego zbója nie spotkałem nigdy, nie! Chociaż całe Korejniaty pogrążone były w śnie, u Huka ruchawka, jak na Jakich" chrzcinach! Ten i ów dowiedział się, że w okolicy krąży słynny wilczarz. - „Broni naszych świątecznych kumpiaków, zuch, brat, zuch!" *Wierzchnie okrycie, używane na wsi. 55 Każdy wiedział, że Kondrat i Jan Huk to towarzysze niejednej przygody. Gdy więc porządnie pociemniało, wyczerpawszy zimowy wachlarzyk gospodarskich robót wieczornych, co któryś narzucił lepszą kapotę, to zmienił koszulę na bielszą (chociaż i ta nie była taka śnieżna), przyczesał łeb, umył ręce (co dość rzadko się zdarzało) i - skrzyp, skrzyp po śnieżku -podyndał do kuma na posiedzisko. Dzieci poszły spać, kobiety też, ot któraś tam wysmyknęła się również do Janowej, a cóż to: „baby" nie mają ciekawości, owszem, nawet weselej i jakoś „składniej", gdy niewiasta „wścibi" swój „cienki" głos, czy dorzuci, wszystkim na pociechę, swoje trzy grosze. O, baby czasem bywają „chytre" ojojoj jakie chytryńkie!" Tak sobie mruczeli, wsuwając ręce w kożuch albo podciągając pasa; kołysząc się na boki ciężko, po gospodarsku, sunęli w mroku do Huków. Małe okienka ich dostatniej chaty polśniewały ciepło w zadymce, co z tego, że dmucha, warto odetchnąć, rozprostować nogi, przed nocą obrzucić okiem budynki, powróżyć z różnych objawów, jaka na jutro pogoda. Brzękała klamka, wchodzili, pochwalali Jezusa, uderzali ośnieżoną czapką po udzie, aż powstała pod progiem mokra plama, przywitali się, zagaili jakimś dowcipem, przycinkiem czy wykrzyknikiem i rozglądali się za wolnym miejscem; a tu już w sieni rozlegało się nowe szuranie, nowe walenie butów czy chodaków o twardy gliniec podłogi... - Obszedłem już kawał pola - bajał stary wilczarz - Obszedłem szmat lasu i zbliżam się do Bździkiel. Tamtędy lubi chadzać Żelazny... Znacie te strony? Wioseczka siedzi wtulona w śniegi. Smutno, głucho, ludzi ani na likarstwo; myślę: Wymarli, czy jakie licho? Puszcza z tyłu napiera na wioskę, tylko patrzeć, jak błysną wilcze lampy. Idę tak brzeżkiem lasu, ścieżynki za tynem ani śladu, wszystko zawalone grubym śniegiem, zabuchał się ja w tej mące, przeklinam cały świat! Wiecie... Bździkielowa chata stoi wbita w puszczę, nijakiej tam obórki, ni stodółki, nic... tylko przez powiatkę wiatr wyje, jak sobaka. Brr - aż ja wzdrygnąłem się. Czegóż tam u biedaka będziesz bronić: jednej dziurawej koszuli? Nie ma tam ni owieczki, ni świniaka. Wszak wiadomo, przypatrywałem się bogatszym chlewom, wiecie, jest 56 tam kilka, na ten przykład: Jadzińskich, Jurgielańców, Krukowskich, Chełmika. A tu, żeby ciebie licho, brzdęk! Jakiś chrobot. Babski krzyk! Wyskakuję ja zza chlewa Chełmika... Patrzę. Leci baba: włosy rozczochrane, w jednej koszuli i krzyczy: - Jezus, Maryja! Jezus, Maryja! Wilk! Wilk! - Gdzie wilk? Co wilk? - odkrzykuję. - Jezus, Maryja! Wilk jego poniósł! A-ja-ja-ja-jaj! Ludzie ratujcie! Ludzie! Pędzi po śniegu i kula się. Leci w stronę lasu. Ja czym prędzej za chlew! Jeden wilk tylko machnął wiechą pomiędzy drzewami. Drugi już-już dolatuje do krzaków! Tak ja: bach! Jeszcze raz poprawiłem: bababach! - i biegiem. Jeszcze żywego dotłukłem kolbą, chwyciłem za skórę na karku i ciągnę. Ciężki, zaraza! Ciągnę... A tu z przeciwka nadlatuje baba. Poznałem ją wreszcie. Stara Bździkielowa. Blada, trzęsie się, oczy straszne, koszula rozdarta. Przyskakuje do wilka i drze się: - Jezus, Maryja, a gdzie on, gdzie on...?! - Kto: on? - pytam się. Nie mówi nic, tylko paszczę wilku rozdziera, rozdziera i - nos sadzi w gardło, jak by tam co zgubiła. Myślę: zwariowała baba, czy co? A ona nareszcie poznaje mnie i ręce załamuje: - Pan Kondrat! - głosi. - Ach, pan Kondrat... Wilk, czarny wilk, czarny jak czort! To on jego capnął! - Kogo? Jak to było? - rzucam. - Siedziała ja przy zybce * - lamentuje Bździkielicha. - i ręką kiw, kiw... Zybka chrup-chrup. Synek obudził się i w krzyk! Coś mnie tknęło! Spojrzę w okienko... aż zdrętwiałam: śmierć po mnie przyszła, czy jak? Oczy! Błyszczące oczy. Poczułam lód w sercu. Zasłabłam. A potem -usłyszałam: brzdęk! Przeczchnęłam się. Rama od okienka leży na toku **. Dziecka w zybce nie ma!!! Jakiś zwierz buchnął z chałupy przez okno. Jezus, Maryja, mój synek, gdzie mój synek? *K.olyska; od wyrazu „zybać" - kołysać (gwar.), **Podtoga twardo ubita z gliny. 57 Rozdział X WILCZE GODY Mróz niemróz, gololedź niegołoledź, choćby i zamieć opętana wichrem, siekąca ostrym szkliwem - gdy nadchodzi puszczańskie święto Wilczych Godów, święto gonitwy, święto wypróbowania krzepy walecznych basiorów - nie ma odwołania. W Wielkiej Puszczy tego roku Wilcze Gody rozpoczęły się dwudziestego stycznia. Zainicjował je Żelazny Wilk. Wracając z pomyślnego łowu, znalazł się przypadkiem tuż za waderą Błyskawicą. W pewnym momencie przyśpieszył kroku i bodnął ją wietrznikiem. Dotknęło to do żywego zajętą swymi „myślami" słynną i powszechnie szanowaną wilczą matronę. Jak osa zwinęła się w tył i cięła ostrym kłem w pysk zbyt obcesowego towarzysza. Wcale się o to nie pogniewał. Nie ukrócił nawet śmiałości potężną paszczęką, jak to było w jego zwyczaju, gdy dotknął go któryś z koleżków, ale... okazał całkiem niepoważną ochotę do krotochwili. Odskoczył w bok, lecz tylko po to, by za moment znowu dopaść wilczycy. Znowu nań sarknęła. To niepowodzenie jak gdyby ośmieliło pozostałe łupury: - Co... przywódca dostał po nosie? więc się otwiera furtka możliwości? Naprzód, kawaleria! Skok po wstążkę! Hyc po order podwiązki! A-u! Ale jak prędko kilku basiorów wykonało szarżę w kierunku płci pięknej, tak samo prędko niefortunni zalotnicy umknęli w chaszcze: dostali to w bark, to w pysk całkiem niezłą jak na początek odprawę. Były tego roku w gromadzie Żelaznego Wilka jeszcze dwie wadery. Do nich również szare bractwo uderzyło w konkury. 58 U Tak to rozpoczęło się na Wrzosowej Górce wilcze święto rozmnoży w Wielkiej Puszczy. W pewnym momencie wadera Błyskawica odstrzeliła się w bok od dotychczasowego kursu watahy i - w las, i w las - rozpoczęła swój samodzielny rejs doroczny. Szła lekko, fantazyjnie, niosąc prześliczne polano w nadętym łuku: uroczo przesadzała pomniejsze krzewy, mięciutko spadała na łapy: czasem nurkowała w gęstwiny, czasem wybiegła na twarde, okrągłe lub podłużne polanki leśne, oblane mętnym mlekiem księżyca.- A co któryś łupur dopadł jej boku, tak go - według Kondrata - „liznęła", że na dłużej odechciewało mu się tych, pozornie łatwych amorów. W orszaku Błyskawicy mknął również najsławniejszy basior Wielkiej Puszczy, władca Wilczego Ostrowu. Jednakże wcale nie wysuwał się do przodu. Biegł z dala, nawet jak gdyby na prawo od kursu wilczycy: czy łapał w ten sposób jej odwiatr (co można było wnioskować po kierunku podmuchów) czy też nie znosił przed sobą pętania się innych wielbicieli swojej „piękności", któż to zgadnie. Najprawdopodobniej - znał z doświadczenia tempo gonu i zdarzeń z początkowego stadium ucieczki, pozwalał rozpalonym pętakom nieco zmęczyć waderę, złamać jej hardość, uczynić bardziej uległą; a przy tym -zapewne bystrymi lampami śledził każdy odruch zapaśników, notował ich posunięcia i tricki, technikę gonu i temperament. Mądry wilk, wielki basior, niezrównany znawca wilczych obyczajów. Czasem przez pysk jego przebiegały szybsze lub wyrazistsze drgawki: wtedy zdawało się, że znakomity gończar drwi z nędznych zalotów swych słabszych towarzyszy. Dwie pozostałe wilczyce z dotychczasowej watahy Żelaznego Wilka -naciskane przez popędliwość reszty łupurów - również odbiły od gromady. W ogóle stado - jako całość - przestało istnieć. Wilczyce żegnały je z musu, nie z nadmiaru siły, po prostu w odruchu ucieczki. Jednakże, czując za sobą cały wąż pościgu, wyzbywały się lęku przed samotnością, przed indywidualnym prowadzeniem nowo powstałej watahy, krzepły na duchu, przybywało im na odwadze, wzrastał tupet, szczególnie wtedy, gdy co śmielsze psy, szukające zbliżenia, dostawały po 59 pyskach i zupełnie na to nie reagowały kęsami; ba, wyczyniały nawet jakieś dziwaczne podskoki, akurat jak głupawe niedowilczki. Te sytuacje wyzwalały swawolę wader, podniecały je do igraszek, kokieterii i tanecznego balansowania przez wzgórza i doliny uroczyście ośnieżonej kniei. Już Wrzosowa Górka pozostała daleko w tyle. Weselny korowód Błyskawicy pomknął w dół po zboczu krainą sosnowego boru, ku jeziorku, zwanemu Margielami. Natomiast orszak dwóch wilczyc, na razie sunący, razem, jedną gromadą, skręcił w lewo ku Zajęczemu Polu. Tam, gdy wadery napotkały olbrzymi, ośnieżony kamień - jedna z nich ominęła go z lewej strony, druga- z prawej; za głazem cierniste krzaki berberysu przedłużyły rozłąkę; jeszcze dalej nie pozwoliły się połączyć wilczycom goniące łupury: jeden z nich wpadł w środek i gwałtownie atakując obiekt swojej miłości, zepchnął go ku wylotowi leśnego jaru. Część wilków poszła w ślad za tą parą. Reszta zaś pognała w susach za drugą waderą, w dalszym ciągu na przełaj przez Zajęcze Pole. W ten sposób Straszna Wataha Żelaznego Wilka, która już przeżyła w Wielkiej Puszczy niezły szmat Pory Zimnej, dzielnie walcząc i polując obok siebie bark w bark - rozpadła się ostatecznie na trzy strugi, żywo i spontanicznie mknące ku swemu Przeznaczeniu. Na czele tych nurtów pośpieszały trzy okazy płci żeńskiej Wilczego Plemienia: trzy przyszłe matki, miały „zawilczyć" dzielnymi potomkami swą piękną ojczyznę -Wielką Puszczę. Las zaciągnął za nimi zieloną kurtynę świerkowego gąszczu. Margiele była to urocza kotlina wśród sosnowego boru; bezleśne zbocze jednego ze wzgórz, ten zakątek otaczających, miało wystawę południowo-wschodnią. Tam najwcześniej o wiośnie tajał śnieg, tam ukazywały się pierwsze zielone roślinki. Teraz srebrna pochylnia lśniąco opadała w dół. Czarne oko jeziorka na dnie doliny dymiło mgłą znad oparzeliska. Jezioro było do połowy zarośnięte kępami i karłowatą sośniną. Wisz... ciekawie - nieraz myślał Bierniuka. - Takie same nasionka, z jednej sosny, a jaka różnica. Te na bagnie chyrla latami i prawie zawsze takie same chudziutkie... Za to te na brzegu, fiit... poszło w górę zupełnie jak na skrzydłach. Ot, sztuka. Błyskawica pognała w dół po wyiskrzonej śniegiem pochyłości. Wilki skoczyły za nią z takim rozmachem, że parę z nich najkomiczniej śko-ziołkowało aż do skraju bagienka. 60 Weselna kawalkada narobiła takiego zamieszania, że już z dala zaczęły się podrywać znad brzegów oparzeliska dzikie kaczki, którym los kazał tutaj zimować. Jeden z ptaków, widać postrzelony, zahaczył ranionym skrzydłem o sosnowy pułap i opadł w dół. Przedtem jeszcze obtłukiwał się chwilę o n iższe konary, krzyczał głośno, jakby w przewidywaniu śmiertelnej groźby aż nerwowo pokuśtykał śniegiem ku zbawczej sadzawce. Gnał co sił! Ale było już za późno. Zdenerwowana ucieczką wadera miała jednak tyle przytomności, by capnąć pulpecik na kieł. Rzecz jasna, należało teraz zdobycz zjeść. Wilczyca opadła na brzuch, podkurczając pod siebie tylne stawki, by móc w każdej chwili odbić się nimi od podłoża kotliny jak na sprężynach i zabrała się do kaczuszki. Bardzo jej smakowała. Dawno już miała w pysku drób. Kaczka była zadziwiająco - jak na zimę i jak na swoje kalectwo - tłusta; widocznie oparzelisko miało niezły magazyn glonów, skorupiaków i różnych części roślinnych, zdatnych na pokarm dla płaskodziobych. Bierniuka często chwytał tam nawet karasie. Któryś basior zbyt wcześnie przypisał sobie „prawo do«wspólnego stołu": podskoczył do wilczycy z gotowym pyskiem; ale tak oberwał, że klak wydartego futra leciutko potoczył się po stromiźnie z podmuchem wiatru. Jej miłość - bura królowa, przysiadła na bieluśkim dywanie, utkanym ze srebrnej wełny, i - chrupała skromniutko ptasie kosteczki. Dwór jej przypadł w pobliżu. Jednakże, rzecz zrozumiała, na dystans. Jedni kawalerowie legli sobie niedbale, wspierając się bokiem lub barkiem o pniak; inni, okazując niedwuznaczną nerwowość, kręcili się wokół siebie, z chytra zezując jeden ku drugiemu, niektórzy ledwie tknęli śniegu niecierpliwym zadkiem; paru zaś - widać, niedoparzone młokosy - kłapiąc na siebie paszczękami (jeszcze zbyt młodzieńczo podzwaniającymi), zabierało się do rozprawy na ostro: durne fuksy korporanckie! Żelazny Wilk tymczasem spoczął wśród sosen u szczytu pochyłości, tam, gdzie bór był najgęstszy. Wytknął wietrznik z młodniku i spozierał na całe Margiele. Z miejsca, gdzie leżał, miał, jak na łapie" calutkie uroczysko wraz z przedmiotem swojej styczniowej tęsknoty i z całym zespołem gachów, którzy chcieli go ubiec w zalotach. Jego ubiec w konkurach... - słyszał kto? Wilka, którego barki i kły, niezrównane susy i błyskawiczne chwyty paszczęki, wytrwały gon i przemyślne czaty - były znane na całą krainę 3- Żelazny Wilk 61 Wielkie) Puszczy, ba... stały się „wymarzonym ideałem" dla wielu - dla Wszystkich dzielnych - braci szarego zakonu? Jego ubiec w konkurach?! A u a u a-u ~ nawet *°ś by się uśmiał! Leżał' sobie z daleka, z wysoka, na stoku i wszystko dokoła obrzucał Pozłocistymi ślepiami; pomimo tylu lat jakże wytężonej pracy do dziś oczy te grały żywymi płomykami, latającymi w dnie źrenic. We wzroku jeeo noża pasją samczej gonitwy czytało się teraz jeszcze dwa „nastroje : Pieczołowitej, że się tak wyrażę, czujności i - przyjemności z buszowania Po okolicy wszystko przenikające świece basiora wielokrotnie wracały do tvch samych punktów leśnego pejzażu, do tych samych przedmiotów knieiowvch Żadna kępa, szczególnie ta dziwacznie wybrzuszona, żaden gęstszy krzew, żadna fałda terenu - nie mogły pozostać nieprzejrzane na Wskroś szczególnie w swych partiach najbardziej zagadkowych. Pora Zimna- to najsurowszy egzamin klimatyczny, postawiony przez Przyrodę Wilczemu Plemieniu. . Biel wskazująca całemu światu ciemnawą plamę wędrującego dra-Dieżnika- mróz, bezmyślnie spalający cieplik, tak przecież trudny do odzyskania; głód, zmuszający do nieustannej tułaczki - to były leśne snrawdziany zimowe, z którymi należało się liczyć. Wynikiem tej surowości Przyrody często bywał kres zwierzęcego życia: w walce ze „swojakami", z knieją, z Dwułapą Mordą - albo zwiększona snrawność z roku na rok wspanialsza zdolność bycia w puszczy. W miarę takiego dojrzewania wilczej „psychiki" narastała w wagabun-d • nnstawa" samodzierżcy; z czasem dochodziło do stanu, który ludzie nazywaia „bezczelnością" lub wprost legendarnym „wilkołactwem OkreTlenia te odrobinę raniące wilcze ambicje... ale cóż, nie ma na to rady! ~ Za dużo sadła za skórę zalała jedna strona drugiej, hu-hu, przez tyle setek lat - interpretował Kondrat. _ . ' Pr^rost siły, nadmiar doświadczenia, poczucie pewności siebie -musimy przecież gdzieś znaleźć ujście. W dużej mierze rozładowywała drapieżców styczniowa gonitwa gatunku; wewnętrzne niepokoje zmniejszał też lub gasił spokojny urok boru. . Cdv teren nie nasuwał żadnych sugestii o niebezpieczeństwie, do głosu rWhnLła ,pokojowa" funkcja zwierzęcego umysłu, bujne działanie systemu nerwowego: przecież był on czuły na barwy, kształty, dźwięki, wonie na perspektywę i przestrzenność w gorę, w doł... w^tarczyło spojrzeć teraz na... rozmarzony pysk Żelaznego Wilka; nie to nje był dowcipny retusz szronu ani złudny oprysk księżycowej śreżogi. Żadnej charakteryzacji! Misę margielskiej doliny zdawał się podtrzymywać sosnowy bór. Jesie-nią tu i tam przetykały go złote elipsy brzóz, pomarańczowe krzewy .dzikich łez", stojące na pograniczu lasu mieszanego, i czerwony berbe-i ys, zadawalający się - według Kondratowicza - „kozią" glebą. Z lewej strony fioletowo rysowało się ujście Osinowego Parowu, roz--/czepionego w dwa odnóża, z których jedno przechodziło w płaskowyż, porosły zbitym sośnińcem; o, stamtąd często można było oczekiwać niebezpieczeństwa! Za parowem zbocze pstrzyły wysokie pnie bezlistnych osin i brzóz; .'.dzieniegdzie ciemniały świerki: były rozłożyste, gęste, jak określał Wasiucionek, łowca wilków spod Aloksy - „rozkoszne". Wysypywało się i u późnym latem mnóstwo najbarwniejszych surojadek, wysmukłych npieniek i podosiniaków! Pod korzeniami jednego z największych świerków ciepło bulgotało wiecznie żywe źródełko. Krynica Pod Świerkiem wysyłała swoją wodę w dół; o parę kroków niżej była w terenie wklęsłość: miejsce to tworzyło płytką, niedużą młakę, niemal przez cały rok puszyła się tam bujna, aksamitna roślinność, teraz aś ciemniały wytopniałe plamy gleby, nad nimi stała chmurka oparu, twarzając wśród metalowoksiężycowego pejzażu przytulne, ciepłe ustro- lie. Żelazny Wilk obrzucał teraz powolnym spojrzeniem całe to uroczysko puszczańskie: było to jedno z najbardziej ulubionych przezeń miejsc w Wielkiej Puszczy. I w ubiegłym Okresie Basiorskiego Gonu podobnie wypadł w Margie-laeh pierwszy postój; rzecz ciekawa, zdawało się, że wadera Błyskawica odbywa... bieg „Szlakiem Wspomnień". Już zbliżała się do końca jej strategiczna przekąska. Ale właśnie wtedy basiorom zechciało się koncertu. Pierwszy odezwał się wilk Buturlin; tak ludność wsi Gwoździkiany nazwała tego drapieżnego łupura, doszukując się w nim pewnych, podobieństw ze swym sąsiadem o miedzę, „panem" majątku Podlipiany; wilk ten należał do najbitniejszych w stadzie Żelaznego. Buturlin wstał ze śniegu, otrząsnął futro i jeżąc włos, wyrzucił z krtani przeciągły jęk. Nie patrzył na wilczycę. Nie skarżył się księżycowi. Ział grobową pieśnią prosto w otwartą gardziel Osinowego Parowu... Zdawało się, że widzi tam jakąś zmorę, grożącą całemu Wilczemu Plemieniu. Temu wyjcowi nie pozostał dłużny łupur z prawego zbocza; tam las był 62 jednolity, sosnowy, nieco młodszy niż bór, w którym leżał Żelazny Basior. Zew tego wilka, zwanego Zaiką *, rwał się jak struga na kamiennych porohach; to w zupełności tłumaczyło jego nazwę: trudno, cóż zrobić, już był takim jąkajłem. Jednakże, nie można powiedzieć, odczuwało się w jego śpiewie siłę, a jakże. Ten basior to był zwierz „pchany" przez prowodyra do celów specjalnych w następnej kolei po Buturlinie; stąd można było wnioskować o jego randze w wataże. Nie wyły -jak Dwułape Mordy wśród pól albo pod przyzbami swoich budowisk- wszystkie naraz, ale tradycyjnie dawały sobie chwilę czasu na zaprodukowanie całej - zapewne specyficznej, zapewne ulubionej -arii. Jeszcze tam ze cztery psy odbrzęknęły niezbyt poprawnie nastrojonymi gardzielami kilka wyzywających czy swawolnych melodyj i - pierwsza część koncertu została wyczerpana. Zawisła cisza, z lekka podźwiękująca, niby puste naczynie na wietrze. Jak kruche staccato chrupnęły w paszczęće wilczycy ostatnie cienkie ptasie piszczelki. Księżyc ominął wysmukłą sosenkę na bagnie i podobny do kolosalnego pajaca kołysał się na wietrze z lewa na prawo. Nagle - co to? Jak dźwięk, wydarty z dna ziemi - odezwało się tuż jakieś westchnienie! Jego pierwsza faza rozbiła się o pagórki i wądoły, o pnie i gałęzie. Zdawało siej że wygaśnie w tym coraz cichszym dzwonieniu, jak wysoka sygnaturka ^ wieżyczki, ginącej w zadymce i śnieżycy. Cisza. Żelazny Wilk nastawił ucha. Błyskawica wykręciła łeb w stronę Osi-nowego Parowu. Reszta wilków zamarła w dotychczasowych pozach. Leśna pustka przemówiła znowu. Teraz zdawało się, że to dźwięczy ton zupełnie różny od poprzedniego: niższy o całą niemal gamę; tchnął siłą. Po tej drugiej zwrotce nieznanego trubadura zapadło nieco dłuższe milczenie niż po preludium. Któryś kundel z dna kotliny spróbował odpowiedzi. Zaledwie jednak otworzył pysk i wydobył z gardła więcej nerwowy niż melodyjny ton - fioletowa puszcza Osinowego Parowu odezwała się po raz trzeci; nieposkromiona pasja! Widać zew ten miał moc oddziaływania na puszczańskie stwory, bo *Jąkajlo (gwar.). włos stanął sztorcem na grzbietach wilków, parę z nich zerwało się z przysiadu, zakłapało kilka paszczęk. Błyskawica strzygła w dal ostrymi uszami. Znać było po niej ożywienie: oto włącza się w chór wielbicieli jeszcze jeden, i to nie byle jaki, łupur, a-u-u, a-u-u - naprzód, cwałem, niech tłucze się serce, niech posoka dzwoni w żyłach, przez doliny i jary, przez wzgórza i bory, cwałem, uciekaj, badaj, niech rywalizują między sobą potężne psy, bądź probierczym kamieniem swojego Plemienia - naprzód, a-u-u... a-u-u...! Już podrywała się do dalszego gonu, gdy zelektryzował ją gromki zew! Spadł z góry, z sosnowego zbocza, gdzie królował najwyższy bór, podszyty na skraju gęstą, czupurną młodzią. Uderzył w głuszę lasów tonem niskim, gardłowym, podobnym do beknięcia jelenia - ale to trwało tylko chwilę: tonacja wznosiła się, dźwięk się oczyszczał, wilk pozywał i groził, kpił i oznajmiał, że włada, że krwawo włada (dreszcz poszedł po karkach Strasznej Watahy, to jeżyły się, to opadały grzywy zwierząt, leżące dotąd psy porwały się na łapy) - Żelazny Wilk nieustannie lał w puszczę coraz groźniejszą pieśń (uniosła się z chwilowego leża i jej mość bura caryca), lasy podchwyciły zew, powielały go wśród kotlin i wąwozów, wycie zapierało dech w piersiach wszystkich leśnych stworzeń, brzmiało dziko i dumnie - jak co roku, jak coroczny dytyramb bitewny Okresu Basiorskiego Gonu... Od zamierzchłych czasów znała Wielka Puszcza tę styczniową pieśń IMemienia Wilków. Znała też surowe prawa tego czasu. Jednakże każdy rok niósł wciąż nowe zdarzenia: nieustannie dorzucał do wspaniałego filmu Przyrody coraz bardziej zaskakujące obrazy. 64 Rozdział XI NA TROPIE BUREGO ZAKONU Jeszcze spory szmat czasu gwarzył stary łowca z korejniackimi gospo-i darzami, aż spojrzawszy przez okienko w uciszającą się noc, podniósł się i ławy i mruknął, jakby mówił „dobranoc": - No, komu w drogę, temu czas. Śpijcie spokojnie! Zarzucił na ramię torbę i ujmując strzelbę, przestąpił próg. Tu, cienistej sieni buchnął weń rozpalony wzrok. Pomyślał, że to wilk. Ale byf za wysoko. Burknął więc z nadmiaru swady, już z góry narzucając swoją| wolę: - No, a ty... czego chcesz? - W las. - Ze mną? - Razem! Razem! - zachłysnął się zduszony młodzieńczy szept. Kondrat znał chłopca: był to „drugi Bierniuka", taki sam puszczański zapaleniec, tylko że starszy. Klepnął go po plecach, zażartował: - Lepsza dobra szkoła, niż zła... chodź! Rozległ się ogólny śmiech - w sieni, w izbie i na dworze, gospodarze wychodzili, rzucali jak najgorsze życzenia, by nie zapeszyć myśliwca, poklepywali go po ramionach, żegnali sie. Łowca /.e swoim „cieniem" zniknął w zagajniku. Dobrze, że go ze sobą wziął. Chłopak co dzień deptał okoliczne szlaki leśne: wiedział, co gdzie stoi, co gdzie leży. Gdy tropiciele wyszli z młodniku, Bukowski, dryblas cienki i wysoki, jeszcze wyżej wyciągnął chudą szyję z ogromnym jabłkiem Adama, machnął ku roztoce rzeki Czeremchy długą ręką, która przyciemniła pół i tak już mrocznego nieba, i szepnął: - Oni tam muszo leżeć... W tym chmyź-niaku. ¦• ¦ Głos miał zduszony, tajemniczy. - Muszą...? - podkpił wilczarz. - Tak. Dziadzińka, tak! - nie podejmując, nawet wcale nie rozumiejąc zaczepki, chłopiec odparł w uniesieniu. Wykorzystywali przysłonę olszniaku, który dość grubym futerałem okrywał strugę Czeremszynkę, sączącą swoje wody do Czeremchy z boru, le/.ącego na północ od Korejniat. Kurniawa ustała, ale opad śnieżny jeszcze sypał. Wietrzyk -jeśli i był -to lekki i... od choiniaku, gdzie istotnie zaległ Czarny Bas z Burym Zakonem. Przyjemnie było zbliżać się ku podejrzanemu miejscu pod wiatr. Szli olszynką, szli - droga, a raczej bezdroże, było więcej, niż ciężkie -;ile wokół miękko, ciepło, głucho, jak w nagrzanej wacie; obaj stawiali nogi wolno, ostrożnie, bez najmniejszego odgłosu. Tam, gdzie wpadała w rzekę Czeremszynka, splatało się ze sobą kilka swierczków, zbitych w małą wysepkę; stanowiła ona jak gdyby ostatni przyczółek łowiecki, wysunięty ku ciemnemu borowi za rzeką, niby groźna, czarna pięść: przyczółek myśliwców korejniackich, wśród których dwaj byli sobie „wcale-a-wcale". Teraz skorzystał z niego Kondrat-Kondratowicz, łowca-gość, ze swym samozwańczym pomocnikiem. Gdyby przeprowadzić z ostoi Burego Zakonu linię prostopadłą w poprzek rzeki Czeremchy, opisany bunkier wypadłby grubo jriżej tej kreski w kierunku dolnego jej biegu. Dobrze leżał: chodziło o to, by jak najszybciej dotrzeć do drugiego brzegu, a tam właśnie rzeka się zwężyła i bliski las na niestromym wybrzeżu wróżył z miejsca dobrą kryjówkę. Tamtędy zbliżając się ku wilczemu legowisku, można było rabusiom odciąć drogę do puszczy i co najmniej parkę rozłożyć na śnieżku, gdyby swoim zwyczajem rwały pędem ku większemu kompleksowi leśnemu. - A-u... zawyjecie wy, psubraty, w kułak! - rokował swemu Aniołkowi pomyślność stary wilczarz. Bukowski, jakby zgadując jego ambitne myśli, zatarł nerwowo ręce. - Co... zimno? - bodnął go szturchańcem łowca. - Z gorączki aż trzęsie - szczerze podzielił się swym nastrojem parob-czak. - Trzymaj się, bo wilki przepadają za galaretą. Chociaż stary tropiciel znał nieźle tutejsze „chody" nadczeremszań-skie, to jednak z zachwytem można było się przyglądać przewodnictwu Bukowskiego; naprawdę, doskonale, że wysłuchał jego prośby. Minąwszy świerkową kępę, chłopak ruszył przodem. Już wszedł na 66 67 lód; nie było jednak tego znać, bo gruby śnieg nawatolinował zamarzniętą rzekę. Rzecz jasna: były mrozy, więc lód na pewno skuty, ale... komu życie niemiłe? Szłoby się wolniej, wypatrując, macając - a tak, to prujesz za tym „czarcionkiem", jak w dym! Hu, hu, wyrośnie z niego też niezły kawał włóczystrzelby... Niech rośnie, leśnego chleba starczy! Szedł chłopak, szedł... raptem stanął! Pochylił się nad czymś, pomacał, odskoczył w tył jak oparzony. - W Imię Ojca...! - Cóż tam? - Kondratowicz błyskawicznie skierował w miejsce, skąd uszedł chłopiec, wylot swojej rusznicy. - Siedzi nad przeręblą. - Kto? Duch? Tak... uciekaj! Wysunął się naprzód. Dotarł do ciemnej przerębli, w której z cicha chrzęścił ziarnisty, lodowaty krupnik, nad otworem oczy łowcy wyodrębniły szaro-białą sylwetkę jakiegoś zwierza. Była większa niż największy wilk, wyolbrzymił ją opad. Wilczarz odważnie doszedł do tajemniczego stworzenia; za moment znalazł się już tak blisko, że... bodnął „czorta" lufami! Zimny dreszczyk biegł mu po krzyżach, gdy podchodził, ale zwierz się nie ruszał; bezruch to , śmierć; nie było czego się obawiać. - Zdejm czapkę i zmów Anioł Pański - wyładował swój dreszcz na| młodziku. Szurnął po ośnieżonym chochole kolbą, butem, klepnął go po łbie lewą J rękawicą. „Wilczy duch" przemienił się w średniego basiora. - Aaaa... - buchnęło z parą oddechu zdumienie parobczaka i -ulga. Bukowski zbliżył się szybko, zgiął nad łupurem, do reszty strzepnął zeń śnieg, obejrzał, obmacał - okazywał w tym wszystkim jakąś gwałtowną gorliwość, jakby chcąc zatuszować poprzedni swój nastrój. Wilczarz rzucił okiem na śnieg, dostrzegł pomimo nocnej szarugi, przymżonej dość gęstym śniegiem, plamę posoki, ściekającej aż do przerębli; dostrzegł wyłuskane bebechy. - Nieźle jego oprawili, hu-hu! - A czegóż on nad przeręblą, co... Dziadzińka? - Nie wiesz? Na rybę przyszedł. Na szczupaki. Tak - spoważniał, oglądając zwierzę - widać dogrzali mu kamraci, wygryźli z watahy. Odwlekli psa od przerębli, podepchnęli pod najbliższy świerk, ominęli zamarzający otwór na rzece i cichutko poszli ukosem na drugi brzeg. 68 Po kilkunastu minutach na tyle zbliżyli się do celu, że zamajaczył przed nimi w ruchliwej masie śnieżnej ciemnawy zagajnik. Był na lewo, coraz bardziej na lewo. Kondratowicz nie czekał. Przełożył strzelbę do lewej ręki, sięgnął do kieszeni kożucha, wydobył kamień, zamachnął się, jak do rzutu granatem, i z całej siły cisnął nim w jedliniak. Aniołek już w prawej, podskoczył do ramienia - jak chyże bryzgi ciemnej, podeszczowej wody śmignęły po ratunek do puszczy cztery cienie napięte w walce o życie, głucho fuknął strzał, po nim drugi wchłonęła siwa ściana śniegu, jeden zwierz podrzucił się do góry, drugi machnął kozła jak gach... Nocni łowcy przyciągnęli do Korejniat aż trzy wilki: jeden był dość młodawym, może paroletnim basiorem; dwa pozostałe - to wadery. Kondrat zacierał ręce. W ten sposób Bury Zakon Czarnego Basa utracił ze swych szeregów dwie jedyne wilczyce: Żwiakę i Gadzinę. A-u, lataj teraz dziesiątkami kilometrów ze swym rozpalonym... sercem. Psów - jak nasiał (Kondrat, rubasznik, zastępował ten wyraz nieco odmiennym), a suk - nie ma nawet na niuch. Wadery ożywiły się, ślepia im się iskrzą, wciąż gdzieś pędzą płochliwie i niespokojnie, boją się swych dotychczasowych kolegów czy jakie licho? Trudno: w skok za nimi! Wśród niezmierzonych przestrzeni, przez uroczyska borów i śródleśnych pól, bagien i łąk kilku okolicznych puszcz krzyżowały niespokojnie swoje ścieżki wilcze stadka, watahy albo pojedynczy donkiszoci w burych futrach. Czarny Bas nie dbał w tym czasie o swych kamratów, zbędna mu była wataha, ba, przeszkadzała, żądał pełnej niezależności, samotnie przecinał w poszukiwaniu płci odmiennej dziesiątki pobratymczych szlaków: zresztą, właściwie nikt już zdecydowanie nie trzymał się kupy. Chyba że razem wzięło się na oko jakąś waderę, no, wówczas siłą rzeczy powiększało się jej orszak, wąż, warkocz czy tam inny korowód, wtedy pustkowia stawały się amfiteatrem wielkich i oryginalnych ruchów takiej licznej plejady. Wiwat radosne Dionizje! W tych okolicznościach w pewną pogodną noc styczniową Czarny Bas usłyszał plemienny zew. Dolatywał on zdecydowanie z uroczyska Mar-giele. Wycie wilka przejmuje człowieka zgrozą, smutkiem, niesamowitością. Dla ucha wilka zaś stanowi sygnał, alarm, przekaz nastrojów i samopoczucia. Czarny Bas nie omieszkał poskromić nieudanego (według niego) tenora z Margiel. Na razie: zdalnie; a jak będzie potem, to... się zobaczy na miejscu. Nie rwał od razu w kierunku Margiel: nie wypadało, słuch go pouczył, gdzie przebywa „złote runo" basiorów, po tropie dotrze się do samego raju lub... piekła, nie ma co śpieszyć; wilczy zew mówił również o tym, że śpiewak (pożal się, Wilczy Boże) nie jest sam, ale towarzyszy mu całkiem niezła zgraja. Pas zresztą usłyszał za chwilę urwaną próbkę następnej piosenki. Wszystko to jednak było niczym wobec wokalnego wystąpienia Żelaznego Wilka. Od razu - po tonacji - poznał tego znienawidzonego basiora, ba, zawrzała w nim krew, zjeżył się grzbiet, jakby kły dzicze szarpnęły za trzewia, w krtani spieniła się ślina, uszy dokładnie macały każdą nutkę, podawaną przez kolumny lasu i parowy; zdawało się, że czarny basior pragnie z każdej cząstki dźwięku wywnioskować o aktualnym stopniu siły i samopoczuciu margielskiego władcy. Ha-uh, z tym łupurem nie było żartów! Od szeregu lat on powalał go w śnieg u swoich łap - na wzgardę całej watahy Już cztery razy porysował mu zębami pysk, boki lub żebra; za nim szli jak w dym najwspanialsi wojownicy Plemienia; on wychwytywał przed nim najsmaczniejszą zwierzynę i zagarniał najbardziej bezpieczne uroczyska na miejsca lęgowe dla swoich wader. Doświadczenie uczy cierpliwości, ale krew judzi do walki. - Ha-uh... - odpowiedział Bas na zew Żelaznego Wilka. - Władasz, arcykundysie, niezłą drużyną, masz szczęście do bab, rzadko twoim kęsom umyka łup, ale się nie martw, hyclu, wypsnie się to wszystko, jestem młodszy, przeczekam, nie pamiętasz to, jak sam dostawałoś po durnym pysku, nim wreszcie coś z ciebie wyrosło? 1 la-uh, nic od ra/.u bór zasiano, powolutku, dobierzemy się do twojej cuchnącej skóry, nie bój się, wszystko płynie, mijają w historii najwięksi zabijacy. Być może, potkniesz się już w tym roku, a jakże, ja ci dopomogę, dopomogę najszczerzej, mój staruszku, Ha-uh...! Odpowiadał tak nie tylko Żelaznemu Wilkowi, ale puszczom i wielkiej bieli pól - całemu światu - wszystkim stworzeniom, a szczególnie dzielnym psom swojego Plemienia i wszystkim ciekącym się waderom. W puszczy od wieków rozbrzmiewały odgłosy walki, łowów i rui jej mieszkańców, fale powietrzne przekazywały wszem wobec wiadomości i intencje, pasje i trwogę, plany i marzenia. Przecież puszcza to olbrzymia osada, to cygańskie miasto czworonożnych i skrzydlatych wagabundów; ale puszcza jest też dla nich i polem walki, i łukiem triumfalnym, i... cmentarzyskiem. Czarny Bas - dumny jak Lucyfer - na oślep pognał na spotkanie Przygody. 70 Rozdział XII SPADŁA GWIAZDA CZARNEGO BAS A Już kilka dni i nocy trwał w Wielkiej Puszczy Gon Wader i Basiorów. Parę psów pozostało już na Szlaku: pocięte kłami, zbite, jakby wyplute z szeregu, podreptały lub popełzły w najdziksze ustronia, by z dala od niebezpieczeństwa i hańby zagoić rany, wrócić do formy, przeczekać zły czas. - Hu-hu - gdzieś tam w którejś chacie buczał Kondrat. - Ile oni przelecieli w tym czasie wiorst, hu-hu, zbiliby my z tobą, braciszku, łapki do samych kolan, hu-hu! Pętlice tropów obejmowały różne partie borów i łąk, kreśliły na ponowię błękitne winiety, wycinały śniegoryty. Jakież to było piękne święto. Biała Stopa lśniła czyściutko, jakby wielka miotła Dziada Mroza przeprowadziła w puszczy gremialne porządki. Brzozy zgięły się w triumfalne łuki. Albo nabiało-złoto, bo i słoneczku zechciało się uświetnić te Wilcze Dionizje. Wieczorami fiolet zabarwiał śnieg. Ze zmierzchem samorodnie wysiąkał z puchów ponowy błękit, gęstniał w ultramarynę, wreszcie kostniał w twardy szafir, szczególnie metaliczny na wydętym pancerzu nieba, nasie-kanym srebrnymi gwiazdami. Przyroda nie próżnowała. Zaledwie zakończyły się huczne gody dzicze, już nastawało weselisko wilcze. Nie na tym koniec: jeszcze parę tygodni, a gaiki i pólka przyleśne wypełnią się nieco groteskowymi parkotami szaraków; unikając szlaków wilczych, pogna do ślubu kawalkada lisów; potem rozpoczną się spotkania rysi i tańce bielaków, wreszcie wiosna tryśnie całą młodością godów ptasich! Orszak Błyskawicy zdążył już przebyć dwa tysiące kilometrów, gdy pewnej księżycowej nocy znalazł się na wysokim brzegu Bystrej, między Ojcówką a Kalwarią. Był to jeden z najpiękniejszych zakątków w Królestwie Żelaznego Wilka. Wadera biegła samą krawędzią stromego wybrzeża, jakby specjalnie szukając najbardziej karkołomnej trasy: okazja do wypróbowania zręczności całego dworu; jeśli któreś ogniwo wykruszy się z ruchliwego łańcucha, niech przepada - pękło, gdyż nie było nic warte, czyż nie prawda? Jest z czego wybierać! Od Ojcówki toczyły się dolinami-wzgórzami granatowo-brązowe lasy kilkudziesięcioletnie. W pewnym miejscu teren się łamał, zstępował ku ostrej linii strumienia (brzegi osypywały gaiki olszowe, nieco brzózek, różne krzewy); wyżej piął się stok Kalwaryjskiej Góry. Na nim pomrukiwał bór. Liczył sobie pewno ze czterysta lat. Ach, co to były za drzewa! Pnie gonne, zdatne na maszty dla największych karawel. Potężne korony rzucone chmurą w niebo z lekka kołysały się w takt wiatrów; użyczały swych gałęzi na gniazda orłom-samotnikom; maczały iglaste czuby we mgle obłoków. Góra Kalwaryjska wschodnim stokiem spadała ku Bystrej na łeb, na szyję; ongiś obciął ją nurt wielkich wód, piaszczyste podnóże porwał wraz z kamieniami, przemieszał, oślinił pianą bystrzyny i poniósł w dół, wysypując po brzegach, tu i tam - piękne, bielutkie, dziewicze plaże: dzikie plaże, nigdy nie deptane stopą miejskiego snoba. Żwirowa zerwą - od rzeki ku szczytowi - groziła osypliwym pionem, tu i tam w lecie ozłocona świecznikami dziewanny, żarnowca, żółtej dzię-cieliny, a teraz budząca lęk smugami oblodzonych, połyskujących w księżycu stromizn. Chyba tylko jaskółką być i wiercić sobie w tej wysokiej ścianie półmetrowy korytarzyk na gniazdo... a tymczasem wadera Błyskawica poprowadziła swój orszak właśnie tam, samą szczytową krawędzią: jednym okiem zerkała ku wielkim leśnym kolumnom Kalwarii, drugie spozierało het, nisko i daleko, na pofalowane morze borów wzruszająco pięknej Ojcówki. Światło księżyca przydawało olbrzymiemu pejzażowi niecodziennych barw, mgła osnuwała wielkie ramię Bystrej, silnie obejmujące Kalwaryjska Górę, ą niżej płaski półwysep borów Ojcówki. Z czarnych bystrzyn na zakrętach, na kamienistych płyciznach, gdzie pieklił się szczypany cęgami mrozu buntowniczy nurt - unosił się ciepły 72 opar: zdawało się, że to oddech na chłodzie, wyrzucany z rozgrzanej w walce gardzieli. Głębia tego obrazu była nieuchwytna, stuszowana przez cienie, lekką mgłę i cynkową śreżogę miesięcznego światła. Bieg wilczycy nie byl najkrótszym pędem strzały, bynajmniej: balansował, igrał z czasem i przestrzenią, no i z... nerwami kandydatów do jej (całkiem zgrabnej) łapy. To jeden, to drugi pies jej dopadał, ale króciutko gościł w tym niebie, gdyż konkurent z pobliża już go ciachał pod żebro. Los wciąż tasował karty. Opodal samotnie posuwał się Żelazny Wilk. Trudno było dociec, co w tym roku, w tym roku szczególnie - napadło mocnego basiora: do tej pory nie włączył się w weselisko w sposób zdecydowany i całkowicie wykluczający resztę towarzyszy gonu. Kondratowicz i na tę okoliczność miałby gotowe wyjaśnienie: - A cóż ty myślisz, braciszku, on nie lubi popatrzyć, jak zbytkują te durnie, chociażby troszkę od niego młodsze? Ty nie przyglądasz się zabawie? A potem hyc: i swoje zrobi! Znam się na takich, znam... Obserwatorowi mogło by się wydawać, że wspaniały basior przeprowadza przegląd swoich burych kadr: śledzi energię, zręczność, zamiary i strategię poszczególnych wilków, nie tylko Strasznej Watahy, ale i tych różnych samotnych donkiszotów całej puszczy, których skusił urok Błyskawicy. Jak dotąd - psy, użerając się między sobą, same utrącały siebie nawzajem w zalotach: jeden szachował drugiego; Żelazny Wilk nie potrzebował ingerować. Jednakże parokrotnie, a nastąpiło to wtedy, gdy zdawało się zagraża samicy bezpośrednie „niebezpieczeństwo", wystartował surowo, niby pięść Przeznaczenia: dostało się wtedy w ostry sposób dwóm wilkom „obcym" i jednemu ze strasznej Watahy. Gdy wadera dobiegła punktu największego wychylenia stromego wybrzeża ku rzece, chaszczami wielkiego boru Kalwarii przewinął się nagle jakiś czarny wąż! Pomykał chyłkiem, żmijowo, na łapach skradających się -jak leśny szatan, dybiący na duszę któregoś z mieszkańców puszczy. W ruchach jego wyraźnie rysował się jakiś zamiar. Szybko, coraz szybciej! Ciął przestrzeń na ukos do szlaku Błyskawicy, w klin, jakby obliczając spotkanie w krzewach, szarzejących na tle doliny Ojcówki o trzydzieści kroków przed jej wietrznikiem. Pomimo przysłony terenowej nie uszła ta strategia uwagi Żelaznego Wilka. Już od dwóch dni krążył w okolicy jego basiorskiego gonu ten znienawidzony czarny wilk: ze spuszczoną przyłbicą, po kątach, bokami, jak łotrzyk, zasadzający się na możnego podróżnika; nie wyzywał, nie dawał otwartego pola, ale snuł się wokół - znakomity zagończyk, zawsze gotów wykorzystać okazję, co krok upatrujący jakiejś lepszej możliwości przeprowadzenia swojego planu. Za nim, jak ponura asysta, dyrdało kilku jego koleżków, paru z nich zbyt pochopnie sięgnęło po szczęście: o... jakże szybko rozczarowały ich kły „gwardii" Żelaznego Wilka! Prowodyr Strasznej Watahy przyśpieszył kroku. Na razie krył go zagajnik sosnowy, ale był to lasek ostatni z tej strony zbocza, za chwilę się skończy i - ciemny wietrznik basiora wystrzeli w przestrzeń jak wycelowana w serce włócznia... Błyskawica również dostrzegła ruch Czarnego Basa: zwiększyła tempo. Za nią cały korowód ruszył żywiej. Szybkie oddechy, ziejące paszcze, kłęby pary, skrzyp śniegu, tupot łap, polana u jednych podwinięte, u innych psów zwieszone z lekka, jeszcze u innych fantazyjnie podniesione. Błyskawica, pędząc nadbrzeżną krawędzią, nieustannie zbliżała się do cypla chaszczów, którym docierał do jej szlaku Czarny Bas: jeszcze piętnaście kroków, tylko dziesięć, siedem, pięć... Zagończyk dał susa; za bezceremonialność dostał od wybranki po pysku, ale niby nic sadził obok w lansadach, machnął parę razy wiechą, jakby podkpiwając: - Nie kryguj się, nie kryguj! Żelazny Wilk wściekle minął sosnowy zagajnik i teraz pruł przestrzeń jak starą fastrygę - tylko szeleściły łapy i śnieg bryzgał do tyłu niedużymi płachetkami. Miał już dość kreciej roboty współzawodnika; za daleko, drab, się posunął - grubo zapłaci. Rozpoczęła się najwyższa gra. Stalowe łapy basiora z Wilczego Ostrowu niosły go jak śmigła: już-już doganiał pierwszą parę całego orszaku... w pędzie minął pozostałe psy, parę z nich potrącił barkami, odgryzły się, warknęły, inne łupury umknęły mu sprzed nosa na lewo lub prawo, dodał gazu - o, trzymaj się, czarny łotrze, biada ci... W tym momencie Błyskawica zwolniła biegu, podreptała w miejscu, 74 jakby moszcząc placyk na lożę i napinając zmysły w stronę nadbiegającego Żelaznego Wilka śledziła całe zdarzenie. Czarny Bas nie uciekał przed zbliżającym się nieprzyjacielem: zgodnie z biegiem wadery zwolnił tempo, zatoczył w prawo strategicznie półkole; właśnie zawracał, gdy skierował się ku niemu Żelazny Wilk, on również nie cwałował, lecz pośpieszył teraz krótkim krokiem szturmującego pie- \ chura. Obu łupurom najeżyły się barki, piana wykwitła na wargach, w śle- j piach zapłonął ogień, wiechy były nieco naprężone i grube od wzniesionej sierści. Błyskawica- niby nic - przypadła do udeptanego placyku, podparła się • z ciekawska łapami i z miną królowej w turniejowym krużganku przeciągała mięśnie szyi i grzbietu; raz nawet (brzydko jest nie wierzyć) ziewnęła. Pozostali uczestnicy Basiorskiego Gonu - w miarę przybywania na miejsce turnieju - nieco pokręciwszy się nerwowo, przysiadali na białym dywanie to tu, to ówdzie. Pomni jednak kłów dwóch największych basiorów okolicy zachowywali dystans, podyktowany własnym bezpieczeństwem. Księżyc - biały i puszysty jak głowa polarnej sowy - zapadł w czubie olbrzymiej sosny kalwaryjskiej i wypoczywał po odbytej podróży. Wilcze Dionizje dochodziły do szczytu. Zawodników dzielą już tylko cztery kroki. Cała strategia w oczach,' W oczach chytry plan wojenny! Naprężyli mięśnie łap - sus - zderzenie barkami: obaj nieco zatoczyli się na śriiegu. Drugie okrążenie: wilki zbliżają się do siebie z wolna, doceniając walory przeciwnika, są tuż, napięcie wzrasta. Oddalona o siedem kroków od zerwy wybrzeża siedzi na małym pagó-reczku Błyskawica: wielka, słynna wilczyca i - patrzy. Któż wie, czy przysiadła dalej od brzegu celowo, żeby w ferworze bitwy, nie być strąconą w dół, czy dlatego, że na pagóreczku było roman-tyczniej i bardziej twarzowo (jak kto woli: pyskowo): dość, że stworzyła walczącym samcom okazję do zatoczenia trzeciego kręgu już wokół niej: ślady Żelaznego Wilka odcisnęły się zaledwie o pół metra od linii urwiska. Druga runda okrwawiła pyski obu zawadiakom: rozjuszenie ich wzrosło - widoczne było to z ruchów zwierząt: teraz już mniej zwracały uwagę na własne bezpieczeństwo: ponosiło ich, by jak najprędzej dogodzić przeciwnikowi! W trzecim spotkaniu większy sukces odniósł Żelazny Wilk: powalił Basa w śnieg, ale na tak krótko, wprost na mgnienie, że nie oznaczało to klęski: mało tego - czarny watażka zdarł mu z żebra płat skóry; jednakże punktacja wilczych sędziów przyznałaby tę rundę Żelaznemu. Nie wiadomo, co skłoniło jednego z szarych widzów, że... jęknął z głębi gardzieli. Pysk miał zwrócony w stronę szczytu Kalwarii, wyraźnie wycelowany w ogromną, lśniącą głowę polarnej sowy. Ptak zdążył już przesunąć się na sąsiedni konar, podobny do osrebrzonego szadzią pędzla. Wysokie były tony tego wycia: jak melodyjna kniejówka łowiecka czy starosłowiański róg - wieściła górom, dolinom, wybrzeżom, białej rzece -o wielkim boju dwóch najpotężniejszych łupurów Wielkiej Puszczy i Puszczy Wysokiej. Zacieśniał się krąg burych widzów. Rozpoczęła się szósta runda (piąta minęła bez szczególnych efektów). Wielkie rezerwy sił aż kipią w obu zapaleńcach. Zda się: odbiega od nich rozsądek, obaj natarczywie dążą do zwarcia, wciąż do zwarcia. I tym razem Żelazny Wilk pośpiesza skrajem wybrzeża: krąg jest zamknięty, nie wiadomo, kto kogo ściga. Wreszcie zderzenie następuje tuż pod pagórkiem Błyskawicy, „u stóp tronu". Jest to zwarcie najgroźniejsze: po ataku barkami oba wilki koziołkują, zrywają się ze śniegu, tną się kłami, słychać ostre oddechy, chrobot zębów, znowu piętrzy się kłąb ciał, pryska śnieg, sypią się kłaki futer... Drapieżcy już nie wychodzą ze zwarcia. Przewalając się w śniegu tną się paszczękami: sięgają gardzieli, brzuchów, Bas już ma przeciętą łapę, kuleje, Żelazny Wilk odczuwa ostre touche za uchem, Bas zachwiał się -cios w brzuch, zajazgotał, zyskuje na czasie, znalazł się blisko krawędzi, czy zdąży przebyć mały łuk przestrzeni, by wskoczyć w chaszcze? Żelazny Wilk tnie mu drogę na wskos: wtem - susem! śmiertelnym susem (bo, gdyby się potknął lub nie trafił w przeciwnika, murowany upadek na dno rzeki!), dosięgną! Basa, uderzył piersią, łbem, lewym barkiem, zdawało się taran bije w nieszczęsne zwierzę, watażka stęknął, paszczęka jego pusto kłapnęła nad śniegiem, Czarny Bas wyleciał w powietrze, zniknął za skarpą wybrzeża... Cicho. Potem szmer. Żelazny Wilk wbił cztery łapy w ponowę, podjechał na nich z rozpęd u, oberwał się skościały nawis śniegu, zwycięzca zachwiał się, jedna jego łapa zadrgała nad przepaścią, trzy pozostałe zaparły się rozpaczliwie, dziko, kurczowo, zdawało się, że basior chce wwiercić się w podłoże, w tym 76 77 decydującym momencie prawa tylna stawka napotkała jakiś zbawczy uchwyt, zwierz utrzymał się, za mgnienie cofnął się - był ocalony. Niemal wszystkie wilki przypadły do krawędzi wybrzeża, jak widzowie do bobslejowej bandy, gdy wysypie się któryś z zawodników; królowa turnieju okazała również całkiem zwyczajną wilczą ciekawość: i ona pochyliła srebrzysty pysk nad zerwą. Straszny tam był widok. Obijając się o garby niemal pionowej ściany, spadał w dół Czarny Bas, ambitny zagończyk Puszczy Wysokiej, srogi zabijaka, wilk bez serca. Mógł teraz budzić jedynie litość. Oblodzone lub zamarznięte w twardą skałę garby wybrzeża, w żadnym razie nie mogły mu posłużyć jako stacje ratunku. Dudniąc o nie żebrami, gruchocąc sobie łapy, wytrząsając wśród głuchych ciosów Przeznaczenia resztę świadomości ze łba, już i tak zamroczonego walką z potężnym przeciwnikiem - nieuniknienie pędził ku zagładzie... Nigdzie już nie było dlań żadnego ocalenia. W dole, akurat pod miejscem jego upadku z krawędzi, wrzał czarny nurt Bystrej, gęsto popstrzony pianą. Wszędzie, wokół rozdartej prądem lodowej szczeliny, piętrzyły się ostre trzaskańce kry, sine szpile i nabite krzemieniami oblodzeń ponure buławy i maczugi. Jakby sprzysiężone z Losem, odgradzały wolny świat, biały kraj ocalenia od rozwścieklonej, lodowatej kipieli. Raptem - na którymś tam odcinku swojej karkołomnej drogi Czarny Bas (Pożal się, Wilczy Boże, co to był teraz za Bas, chyba łachman dawnego herosa) zahaczył się łapami o jakiś występ, widać pomógł mu krzew tarniny, karkołomnie uczepiony zbocza, już-już błysnęło ocalenie, ale wyzbyte siły stawki nie utrzymały długo ciężaru ciała - pokonany wilk runął w dół, machnął w powietrzu kilka groźnych kozłów i z całym rozmachem, rozpryskując na boki czarno-białą, lodowatą maź - buchnął w rzekę... Zamarłe profile wilczych pysków nad wybrzeżem, jak pistolety gotowe na żatobną salwę rozpalone lampy, napięte trójkąty uszu, łapy wparte blisko nawisu, niepomne niebezpieczeństwa, stroma jak Śmierć ściana, z której runął zwyciężony wilk, olbrzymia Góra Kalwarii, bór odwieczny, głuchy, wystrzelony w niebo, z lśniącą sową księżyca na ramieniu - cały ten zimny świat wysokiego brzegu i dolinowa roztoka lasów Ojcówki, zasnutych pyłem oddalenia - wszystko to, milcząc salutowało Czarnego Basa burego woja, który odważył się stawić łeb Żelaznemu Wilkowi. Bystra burzyła się na tragicznym zakręcie, warczała na kamieniach 78 wystyrkłych z dna: na tym odcinku absolutnie nie miała ani łagodności, ani cienia dobroci. Porwała zewłok poległego wilka, wyniosła go z dna, niby na pośmiewisko nocy, przewróciła, trzasnęła nim o kamień, rozparty na bystrzynie, czarniawa, zmoczona, ogromna szmata przeleciała w pianie nad głazem, wir nią wypisał na wodzie beznadziejny znak zapytania, łachman spłynął niżej, wpadł na drugi kamień - czyż mogła być dla bojowego stworzenia większa klęska, większa hańba? W tej strasznej ciszy, w której jedynie szemrzał, jak skarga starczych ust, bulgot rozpędzonej wody - rozległo się raptem gromkie wycie. Biło z głęboka, z samego dna Tajemnicy Życia, pełne pobrzmiewań nienawiści, walki i cierpienia; zdawało się, że ten jęk wydaje cała uciśniona Ziemia, skuta mrozem, wbita w dyby lodu. Powoli w zimową pieśń wilka wplatały się tony dzielności i optymizmu, nadzieja i nastrój zwycięstwa: jakby na nowo otwierał się Szlak Gonitwy - młody i wolny, nieustannie kuszący wciąż nową Przygodą... Jakby ożywił się stary bór, jakby zatańczyły chaszcze, któryś wilk, wykorzystując okazję, zarzucił łapy na kark wilczycy, cały dwór basiorski dostrzegł wtedy, jak i ten zuchwalec wyleciał łukiem nad skarpą i pomknął w dół śmiertelnym szlakiem poprzednika. Ale już nie do obserwacji było ruchliwym psom, zerwała się do pędu Błyskawica, znowu zachrupał śnieżek, przestrzeń sypała w ślepia iskierkami lodu, ochota, raźno, pocisnął mrozik, heu-heu, pędzić tak choćby do końca życia... Tymczasem nurt znosił Basa w dół rzeki. Już dowlókł go do ostatniego przed groźnymi maczugami kamienia, zaraz ostatecznie uderzy o głaz, rozbije nędzną skorupę bohatera na miazgę, potnie gilotyną wyostrzonej kry, może część wyrzuci ptactwu czarnemu na śniadanko, część zaś (Niech ż.yje sprawiedliwość) wtłoczy pod lód rybkom dla uciechy - i skończy się saga o zbuntowanym atamanie. Ach! Szczęśliwie ominął poroh. Spływał niżej. Minuta, dwie. Już-już zbliżał się zewłok Basowy do białego progu lodowej zapory, gdy raptem wytrysnęły silniejsze opary, wraz z dotychczasowymi splotły się w gęste kędziory i... zupełnie zamgliły widok. Za zrywającą się do dalszego gonu waderą pierwszy pomknął Żelazny Wilk. Zwycięsko rozegrał kulminację tegorocznych Basiorskich Dionizji. Nie było teraz przed nim żadnych przeszkód. Wywołał z lasów najgroźniejszego rywala i posłał go w diabły do Wilczego Piekła. Dość miał obserwacji i pościgu. 79 Twardą łapą wkraczał w swoje prawa. Pośpieszał teraz tuż obok Błyskawicy, jak król obok pięknej małżonki. Rozdział XIII BIAŁA MATKA Wiosna, wiosna! Ożywia się bór. Z dnia na dzień przybywa ptactwa: jemiołuchy, gile i krzyżodzioby coraz rzadziej barwią - jak choinkowe bombki - szczyty olszyn i jarzębiny: ci zimowi goście okolicznych lasów uchodzą dalej na północ albo na północny wschód: każdy gatunek ma swoje umiłowania, swoje zwyczaje. - Jedne do Sasa, drugie do łasa - śmieje się Kondrat--Kondratowicz. Na ich miejsce przybywają zięby: jakież to miłe ptaszki - ufne i ładne, ubrane czyściutko, schludnie, śpiewają przez całe dnie: najserdeczniej rozlega się ich radość o poranku: wieczorem czuć w ziębiej piosence rzewność. Już pierwszy głuszec Wielkiej Puszczy, Głuchar Tek-Tek, najstarszy brodacz z Ostrowu Pięciu Ran, nieoficjalnie powitał wczoraj nową porę roku - Okres Szerokiej Wody. Szeroko wylały rzeki, topniejący śnieg wypełnił rozpadliny, przykrył lśniącą gładzią równiutkie łąki i bagniska: z moczarów tryskają w górę tylko karłowate sosenki i brzózki, czasem czubek krzewu pijanicy, czasem kamień, gdzieniegdzie pień albo wypukły łeb kępy, porosły rudą szczecią turzycy czy sitowia. W wysokim niebie, pośród gwiazd, wariuje w arcymyśliwskim locie pilot niezrównany: bekas kszyk; nie chce być nie zauważony, beczy jak koza, oryginał, wywraca kozły, werbli, rozstawia na wiatr sterówki, wibrują mu, drżą, wybijają staccato, to znowu chlasną w powietrze przeciągłym jękiem. Co wieczora, co noc, szumi niebo: to ptactwo wraca z, wyraju. Wciąż wraca! Wierne ojczystemu wspomnieniu. Gnane instynktem. Niepoko- 81 jone zmianami klimatu. Pędzą kluczem i klinem, linią ukośną do horyzontu i gromadką, chmurkami i wielką rzeszą - zda się: rozgadaną, plotkującą, beztroską. To śpiewają skrzydła: lotki i sterówki, to wiatr ześlizguje się po doskonale opływowych kształtach wędrowców. Ale męczy się małe serce, mdleją strudzone skrzydła. Ptaki opadają na odpoczynek: to na wodę, to na mszar, to na łąki. Nim dotkną ziemi, zataczają kręgi, oczą, pokrzykują, jakby się naradzały i wybierały lepsze miejsca; są jednak i takie stada, co milczkiem, od razu zapadają na żer i wypoczynek. Nie popasają zbyt długo. Nagli je droga! Po godzinie wczasu podrywają skrzydła, by gnać dalej, wciąż dalej, do im tylko znanego celu. Część pozostaje. I gdy na wygwieżdżonym, pięknym niebie nad puszczą rozlega się gwałtowny, tęskny, pełny jakiegoś niepokoju krzyk ptaków, ciągnących jeszcze dalej na północ lub północny wschód - na dnielasu, na moczarach, łąkach i wodach, rodzima reszta skrzydlatych mieszkańców już szykuje się do Wiosennych Godów, zakładania gniazd i lęgu. Wilczy Ostrów zdawał się jeszcze spać. Odsądzony od ludzkich domostw o dziesiątki kilometrów, odcięty niejednym zasiekiem ostrych, szczotkowanych młodników, był dodatkowo broniony wałem pagórków: dziką wyspę opływała wokół fosa Rudych Bagien, tu i tam wabiących przesmykiem, tu i ówdzie zalanych głęboko wodą. Dzięki swemu położeniu ostrów dzierżył władztwo nad całą okolicą. Doświadczenia lat minionych nauczyły wszelką zwierzynę omijać tę siedzibę potężnych wilków. Jak bowiem nad okolicą wynosiły się najdu-mniej świerki Wilczego Ostrowu, tak Żelazny Wilk z Błyskawicą trzymali w szachu cały leśny lud sporego rejonu puszczy: czyje tylko nozdrza schwyciły ich złowróżbny odór, natychmiast doradzały instynktowi ominięcie groźnego zakątka. Żelazny Wilk ze swą waderą już trzy razy zakładał na ostrowie gniazdo: nie co roku, ale dla bezpieczeństwa co drugi rok. Matecznik ten mógł zaimponować każdej parze wilków okolicznych puszcz, budził zazdrość u najwybredniejszych. Pod pagórkiem, w cieniu chojarów i głazów, tak pomyślnie ułożonych ręką Natury, że tworzyły pieczarę, i w tym roku wystała swoje gniazdo Błyskawica, najgłośniejsza w owych czasach wadera Wielkiej Puszczy. Minęło od dnia pokonania Czarnego Basa równo dziewięć tygodni. Dla Żelaznego Wilka ów dzień (a jak kto woli: czas nocy) był podwójnie szczęśliwy. W godzinę bowiem po walce nad Bystrą na stoku Kalwarii, potężny basior stał się również panem... wdzięków wadery Błyskawicy. Był właśnie początek kwietnia. Po świeżym błękicie nad puszczą porywisty wiatr pędził lodowe góry wiosennych obłoków. Bielutkie, fantastycznie wypiętrzone, sunące nieoczekiwanie lekko. Zbliżała się w życiu wadery Żelaznego Wilka, zwanej też przez niektórych łowców Białą Matką (za jasny kolor podbrzusza i srebrzyste futro), bardzo ważna chwila. Drżała. Była osłabiona i niespokojna. Świerk wachlował pod pieczarą ciemnozielonymi łapkami, ulga w zmęczeniu, brzęk owadów, daleki krzyk kaczora, blask słońca na szczytach brzóz. Zbliżał się pomiot. W tej godzinie wśród gęstwin i jarów, w zagajach i uroczyskach całej Wielkiej Puszczy, na bagnach i w szuwarach jezior i stawów, w dziuplach starych drzew i w młodych gaikach, w zeszłorocznej ściółce i wśród pierwszych liści, na ziemi i na gałęziach - gdzie kto tylko chce - wydawały na świat swe pokolenia tysiące matek: wśród nich byli drapieżcy o groźnych kęsach i pazurach, byli trawożercy o oczach pięknych i łagodnych, było mnóstwo ptaków. Każda z owych matek przeżywała niepokój i lęk, każda musiała przekroczyć próg swoich zmagań, każda kłopotała się o gniazdo. Na osikę wyleciał szpak. Kołysze się na gałązce w otworze Wilczej Jaskini. Polśniewa mu pierś - złoto-zielono, syczy, kląska, stroi skrzy-peczki, czasem zaniesie się melodią, zatańczy na gałązce, podrepce, przy-strzyże do taktu skrzydełkami: p~ł 'skliwa batuta poranka. Jego żwawa sylwetka nie zdradza niepokoju. Jednakże poprzez pieśń ptaka zmysły wilczycy starają się wyłowić z puszczy wszystko, co by niosło jakąkolwiek groźbę. Wietrznik nieustannie wciąga wonie lasu... Czego tam nie ma? Nic jednak nie zalatuje śmiercią. Wszystko tchnie nowością, rozwojem, życiem. Okres Szerokiej Wody w pełni rozkwitu - Rude Bagna aż kipią intensywnym bytowaniem stworzeń błotnych i wodnych. Jasno, śpiewnie, modre niebo, błękit wód, złote szlaki słonecznych promieni, 82 83 złote ścieżki kaczeńców: tylko zerwać się z mrocznej pieczary i pędzić zdrowymi łapami po tym cieple, wilgoci i miękkości... A tu wielkim krokiem zbliża się Mus. Teraz już kły nie uderzą jak gwoździe, nie zgniotą jak obcęgi; drżący bark zachwieje się przy ciosie; łapy - te genialne łapy, niweczące przestrzeń jak bystre śmigła, dygocą. Słyszał kto: wilcze łapy drżą ze słabości? I cóż cię, Paskowana Mordo, skłoniło, by zajrzeć do Wilczej Jaskini? Odcięły na ostrowie roztopy, szukałaś żeru lub nowej nory, czy po prostu wetknęłaś nos tam, gdzie nie potrzeba? Było to jednak bardzo nieopatrzne bobrowanie w cudzych apartamentach: gorsze niż wsadzanie wietrznika w ogień! Błyskawica nerwowo nie wytrzymała: oburzyło ją to wtargnięcie do wilczego domu: - Taka obcesowość, teraz, gdy w tobie pękają z wysiłku wszystkie ścięgna...? Pchnął ją naprzód odruch drapieżnika, zawsze gotowego do ataku. Z wysiłkiem odbiła się łapami od dna jaskini, skoczyła ku wylotowi... Nie ocaliło Paskowanej Mordy szurnięcie w tył: borsuk potknął się o występ kamienia: uwiązł w krzakach tarniny. W rozgwar Wilczego Ostrowu wtargnął jazgot, trzepot łap, zwierzak miał niezłe pazury, spróbował obrony, nic z tego nie wyszło, uległ sile i srogiej pasji rozdrażnionej wilczycy. Dodławiła zdobycz, przełknęła posokę, uniosła w górę srebrny pysk, by zbadać, co mówi o jej potyczce wyspa i rozlew - piękna, ale czasem i niebezpieczna ojczyzna pierwszej zieleni i szerokich wód. Pogoda. Leciutki opar snuł się z Rudych Bagien, wstęgami przepasywał błękit i seledyn. Na tle jasnych lodowych gór obłoków płynęło stado czarno-białych bocianów: opuszczały się coraz niżej, ostrowy i wysepki wabiły obfitym żerem, już zalśniły czerwone nogi, sterczą czerwone dzioby, swojsko, domowo, jak co roku. Nic nie zmąciło duszy zwierza. Nagle - skurcz! Wilczyca już nie dobiegła w głąb nory. Pochyliła się przy samej ziemi, ciepłe podmuchy, malutka trawka, niebo zmroczniało w skośnych lampach, ból, ból, aż ściska za serce, osunęło się między młode kiełki mokre, parujące, śliskie żyjątko, wkrótce - drugie, niby ciemnawe kluseczki... Chwila ulgi. Biała Matka ujęła leciutko w pysk pierworodne szczenię, zaniosła je w pielesz z listowia, mchu i nadartego futra,.wróciła po drugie, i to uniosła z pełnego świata w głąb zacisznej pieczary. Nie miała czasu zadbać o zdobycz: jaźwiec leżał na zielonej posadzce kotliny jak pokutnik - pyskiem do ziemi, z rozkrzyżowanymi łapami. Zaledwie Biała Matka pochyliła się nad dwojgiem pierwszych szczeniąt, by je ogrzać własnym ciałem - nastąpił drugi akt pomiotu. 84 Rozdział XIV NA ŁOW, NA ŁOWY! Dziecinny pokój ma s woj e zapachy. Gdy tylko Żelazny Wilk wsadził kufę w otwór pieczary, zwęszył, że już jest po wszystkim. Rzecz ciekawa, przez organizm basiora przeleciała jakby iskra elektryczna -był to bodziec nakazujący, nieustannie ponaglający: - „Naprzód! Na łowy. Nie ma ani chwili czasu. Ciągle zdobywaj. Ciskaj zwierzynę we właz gniazda i znowu pędź w las! Na łów, na łowy!" Tak było każdego roku w okresie zlegnięcia wilczycy, tak robiły od wieków setki pokoleń jego Plemienia, taka była wola przemożnego Instynktu. Żelazny Wilk wracał właśnie ze spóźnionego łowu, przemierzył dziś chyba z dziesięć wiorst, przytaszczył młodą owcę - jeszcze' ciepłą, silnie pachnącą, okrytą białawym kędziorkiem. Zrzucił ją z potężnego barku, gdzie leżała wygodnie, niby w siodle, na ziemię między młodziutkie paprocie i spojrzał w głąb jaskini. Napotkał ostre, rozpalone ślepia wadery. Nie radziły one wchodzić do wnętrza. - Prawo biologiczne czasu pomiotu uczyło: - „Trzymaj się, bury chłopie, na zewnątrz gniazda, bo możesz całkiem nieźle oberwać po kufie!" Dostrzegł, jak spod wilgotnawych od potu, parujących kłaków pod-brzusza wilczycy wysmykały się ciemniejsze tulejki szczeniąt; usłyszał cieniutkie skomlenie, ciamkanie głodnych pyszczków i - wycofał się z włazu zacisznej komory. Uwagę wilka przyciągnął teraz jaźwiec o czarno paskowanym łebku: zbliżył się do niego i rozpoznał po zapachu, po śladach kęsów, że zwierzę było łupem Błyskawicy. Ujął je za grzbiet, jak gończar zająca, i złożył u wejścia do jaskini, na widoku, obok owcy. Dwa stworzenia: jedno leśne, tajemnicze, drugie wychuchane przez człowieka - pogodzone śmiertelnym ciosem wilczej paszczęki - leżały obok siebie, skierowane głowami w stronę karmiącej Białej Matki, niby pierwszy haracz puszczy i dziedziny człowieka na rzecz Plemienia Wilków z okazji narodzin młodego pokolenia. Żelazny Wilk obleciał Wilczy Ostrów wzdłuż i wszerz, nie stwierdził nic podejrzanego, wyspa trzęsła się od śpiewu ptaków; z dala znad błękitnych wód dotarł krzyk kani, czyhającej na kaczki, basior obiegł ostrów wokoło, drepcąc jego brzegiem, a gdzieniegdzie brodząc po złotawym lub czarnym i mętnym dnie: przybrzeżne chaszcze również nie groziły niebezpieczeństwem, wtedy łupur chwilę postał, posłuchał, obserwując całą widoczną okolicę; wreszcie przeskoczył najbliższą cieśninę, dał susa na rudą kępę, z tej na inną i zginął szarobury wśród szaroburozielonego mszaru. Pomknął na łów. Odczuwał głód, cietrzew z wieczora czymże był dla jego olbrzymiego apetytu? Owieczka, pozostawiona w jaskini, miała pójść na śniadanie z żonką, hau, stało się inaczej, dyndaj więc, stare wilczysko, na pola - na lasy! Doświadczony przedstawicie! Plemienia Wilków niemal nigdy nie tłucze zwierzyny przy gnieździe lub w jego pobliżu. Zawsze dalej. Jak najdalej od domu! Jazda więc naprzód: na bory - na lasy! Tak to szaremu władcy Wilczego Ostrowu leciały wiosenne dni: ciągle w ruchu, nie starczało nocy, szczenięta rosły, ssały coraz intensywniej, wadera miała apetyt na sto dwa, trzeba było coraz częściej zarwać kawał dnia albo z wieczora wcześniej pomykać za żerem. Wilczysko schudło, chociaż nadal odznaczało się nie zmniejszoną krzepą i ruchliwością. Drapieżnik stał się teraz jeszcze bardziej podejrzliwy, jeszcze czulszy na sygnały lasu -jakby nosił na swoim grzbiecie nie tylko własną skórę, ale i sześć skórek szczenięcych, i jedną swojej... „starej". Szlakując zwierza, Żelazny Wilk przemierzał rozległe rejony Wielkiej Puszczy i deptał obszerne ziemie okolicznych wiosek. Ścieżki jego nieraz się krzyżowały z przesmykami innych basiorów, przecinających puszczę za żerem; wszyscy drapieżcy unikali teraz bojowego zwarcia. Samiec Błyskawicy wypatrzył którejś nocy legowisko łoszy Siwuli, która na Głuchym Ostrowie urodziła dwoje cieląt. Po sosnowych wzgórzach lub piaszczystych zboczach jarów, dziko zwisających nad rzekami, czasem zaś na suchych, wyniosłych ostrowach wśród bagnisk - szczeniły się lisice, towarzyszki rudych watażków samego 86 87 dna lasu. Lęgi następowały w norach, nieraz głęboko, pięknie, ba... nawet| wytwornie budowanych w ziemi, pod labiryntem korzeni i głazów. W uroczyskach kamienistych, w olbrzymich dziuplach starych drze-1 wiszcz, wśród wykrotów i wiatrołomów pomiatały dwójkę dumnych kociąt rysice. Nad wodami można było również w tym samym czasie natknąć się na j gniazdo wydry; było to gniazdo przemyślne: jeden z włazów wiódł pod ziemię ku wodzie, drugi wśród chaszczów i powalonych przez wiatr lub podmytych olszyn wybiegał na powierzchnię lądu; małe wydrzątka rodziły się czasami w kwietniu, czasami w maju. W norach, grzebanych jeszcze staranniej i utrzymywanych czyściej, niż u lisów, lęgły się borsuczątka, ślepe przez cały długi miesiąc. W pieczarach, w szczelinach wśród głazów albo w dziuplach przychodziły na świat po dwa-trzy zabawne żbiczki. Las pęczniał od nowych stworzeń, gęstniała siatka tropów, walczących 0 życie, pogwarzały gęstwiny, szeleszcząc o boki zwierza, snuło się tysiąc zapachów i odorów, migały zygzaki ruchu, rozbrzmiewały odgłosy -nastało wielkie, wiosenne ożywienie. Narodziny, chrzest, kumostwo! Było czym napełnić pysk, należało tylko wyostrzyć bystrość i hart: śledzić, podchodzić, tłuc! Basior żarł za dwóch, wadera, karmiąca całą szóstkę brzuchaczy - za trzech: nie było wolnej chwili, należało gnać i gnać.Więc się gnało... Kły wilków, rysie łapy, pazury kun, dzioby orłów Jastrzębi i czarnego ptactwa działały w Okresie Szerokiej Wody - w tym czasie obfitego lęgu -jak aparat doskonałego selekcjonera. W pierwszym rzędzie ofiarą głodnych drapieżców padały te młodociane stworzenia leśne, które przyszły na świat już upośledzone; w drugiej kolejności ginęły te, co miały zmysły za mało wrażliwe. Do nowych sezonów rozmnoży i lęgu docierały tylko najzdrowsze, najbardziej dzielne 1 rozumne. Na początek kwietnia zazwyczaj przypadało w Wielkiej Puszczy największe napięcie głuszcowych toków. W tym roku ptasie gody przedłużały się. Było to w dwa tygodnie po pomiocie Białej Matki. Żelazny Wilk szedł powoli skrajem Rudych Bagien. Dolatywały doń z wody odgłosy nocnego życia błotnych ptaków. Na prawo leciutko mruczał wysoki bór sosnowy. Powietrze było czyste, smaczne, sycące płuca. Leśne świtanie. Drozd na szczycie olszynki, jak srebrna strzałka, wycelowana w niebo. Tylko co zluzował wczesnego raniuszka, a ten nieco przedtem - zupełnie pijanego poezją słowika. Nie wygasały kwietniowe gody: dzień i noc rżnęła wielka orkiestra, wymieniały się tylko poszczególne zespoły grajków lub wirtuozów. Raptem szarzejąca atmosfera ranka odezwała się z niedaleka tajemniczo, jeszcze sennie: - Tek, tek... Basior przystanął. Ślepia jego strzeliły bezbłędnie w kierunku Ostrowu Pięciu Ran. Nieco dalej od ściany sosnowego boru, ze mgły, opasującej moczary, wybijał się z półmroku ku jaśniejszemu niebu kędzierzawy, wypukły tort lasu. Jeszcze gasły nad nim ostatnie gwiazdy. Bekas wydzierał się nad topielą. Załopotały wielkie skrzydła. Czarny cień przesunął się nad wilkiem: to leciał nowy głuszec, ptak dostrzegł drapieżnika, poderwał się do góry, skrzydła jego zaklaskały silniej, skręcił w lewo - już nie pociągnął ku wyspie, gdzie uprzednio rozległ się tajemniczy zew pierwszego koguta. Po przerwie znowu: - Tek... tek... Powolutku, łapa za łapa, bury wziął kurs na Ostrów Pięciu Ran. Wzrok miał wytężony, uszy napięte do przodu. Srebrne blaski nieba nad puszczą zaczynały się rozgrzewać u dalekiego jeszcze ogniska słońca. Niemal każde wyższe drzewko podzwaniało sygnaturką drozda lub zięby. Gdy Żelazny Wilk minął część bagna, porosłą sosenkami, i otworzyła się ku niemu od podmokłych łęgów wolna, nieco wklęsła kotlina - buchnął stamtąd chóralny tok cietrzewi: podobnych wrażeń doznaje przechodzień, gdy mu ktoś nagle otworzy z lewa czy z prawa drzwi do sali koncertowej. Basior aż kucnął w półprzysiadzie. Trwało to jednak tylko chwilę. Nie było nad czym rozważać: głuszec to zawsze większy kawałek mięsa niż cietrzew, więc - kierunek Ostrów Pięciu Ran. Coraz wyraźniej dniało. Głuszec spadł z konaru na ziemię, chodził po tokowisku, skakał do góry. Żaden z samców, nieśmiało odzywających się w okolicy, dotąd nie pośpieszył pod wielką sosnę, by stoczyć walkę z tym dzielnym brodatym księciem odwiecznego uroczyska. 88 89 Zlatywały się zewsząd jedynie głuszyce, instynkt parł je ku znanemu harcowisku. Pieśń GJuchara Tek-Teka nabrała teraz wielkiej szybkości: upajało go uniesienie, obecność cicho, miękko i namiętnie pogdakujących kur. Wreszcie odważył się spłynąć ku niemu jeden z sierdzistych wojowników okolicznych: Kogut znad Małanki. Dopiero zaczęły się zawody! Koguty dopadły siebie, rąbały dziobami jak toporkami, celując w łeb, tv oczy, w szyję, wyskubywały sobie pierze, czasem uderzały łapami jak cietrzewie: z gardzieli ich dobywały się tony i odgłosy, nie słyszane podczas normalnej pieśni na gałęzi: ostro, gwałtownie sapały otwartymi dziobami. Wzeszło słoneczko. Pojaśniał cały Ostrów Pięciu Ran. Ferwor bitwy wzrósł. Jeden kogut wodził drugiego za brodate grzywy, fruwały piórka, pokrwawiły się krasne brwi nad oczyma, pot skleił pierze na szyjach, barwne sukienki zaczynały już tu i ówdzie przyświecać od otrzymanych ciosów, dzioby były ze zmęczenia szeroko otwarte: ziały gorączką i krwią. Nie na darmo jednak Głuchar Tek-Tek, władca zacisznego ostrowu, cieszył się ogólnopuszczańską sławą nie tylko najgłośniejszego tokowika, ale i - walecznego szermierza. Zawachlował skrzydłami, udał wysoki podskok, a tymczasem -zamiast łapami - dziobem trzasnął głuszca, któremu ześniło się panowanie nad Ostrowem Pięciu Ran, nad jego harcowiskiem. Cios był dobrze ulokowany we łbie przeciwnika: kogut znad rzeczki Małanki zachwiał się, zamroczyło go. Głuchar Tek-Tek parł naprzód: punktował bez wytchnienia - garbatym dziobem, łapami, skrzydłem. Już miał zwycięstwo ,,w dziobie", gdy... nagły cień rozepchnął zarośla i, jak wielka chmura, pędził ku niemu! Sus był długi, ale silny, pewny, na mur. Tek-Tek otworzył skrzydła: byle od ziemi, byle na jakąś wysokość, wtedy - wszystko kpina! Żelazny Wilk nie był w szczenięctwie w ciemię bity. Nie celował w ptaka, osłabionego walką, w Koguta znad Małanki. Całą uwagę skupił na słynnym Głucharze. Ze swego skoku nie opadł na halawkę. Ledwie ją musnął łapami. Ale się odbił! Już znowu leciał w powietrzu. Potężna wyrzutnia jego stawek rozporządzała druzgocząco większą siłą, niż mięś- 90 ptaka: szybszy był jego ruch w powietrzu niż unik Tek- y basior już zwierzyny dopadał, mądry ptak ruchem złamał lot ku ziemi. eżca nie pokpił sprawy: nie mogąc skrócić swego susu, z iowietrzu prawą łapą! Dosięgnął grzbietu Głuchara, strącił jęknęła, opadł nań z góry i jednym kłapnięciem paszczęki trubadurską duszę. trwało tak krótko, że przemyślny basior jeszcze zdążył wachlarz i uciekającego Koguta znad Małanki. trzelały, jak brunatnawe rakiety, łagodne głuszyce, które miłość, a były świadkami podstępu i śmierci. rkot, klask lotów, aż zawachlowały gałęzie, kilkanaście w powietrzu, osypywała się, płonąc brylantowo, rosa, z lęła się biała wstążka mgły, przepasała rdzawe pnie starych ę za sobą, prześwistała para dzikich kaczek, już gdakanie r wygasło w dalekim borze. itał i słuchał. dzo daleko tokował jakiś głuszec. Z przetalińy między m docierał gwar pałaszujących się dziobami i skrzydłami jonad ten chór bitewny nieustannie wybijało się „tek-tek" iarza. że to wieloletni sąsiad Głuchara, Pietuch z Tasiemki, =hwalebny zwyczaj, że nigdy nie naleciał terenu Tek-Teka -sśmiane w słońcu ostrowy na Rudych Bagnach: ek-Tek? gdzie... Tek-Tek? nie skrzydłowe ptaka: szybszy był jego ruch w powietrzu niż unik Tek--Teka. Jednakże gdy basior już zwierzyny dopadał, mądry ptak ruchem lewego skrzydła złamał lot ku ziemi. Bystry drapieżca nie pokpił sprawy: nie mogąc skrócić swego susu, z siłą machnął w powietrzu prawą łapą! Dosięgnął grzbietu Głuchara, strącił go na ziemię, aż jęknęła, opadł nań z góry i jednym kłapnięciem paszczęki wygnał z ptaka trubadurską duszę. Wszystko to trwało tak krótko, że przemyślny basior jeszcze zdążył ucapić kłami za wachlarz i uciekającego Koguta znad Małanki. Zewsząd wystrzelały, jak brunatnawe rakiety, łagodne głuszyce, które przybyły tu po miłość, a były świadkami podstępu i śmierci. Gdakanie, furkot, klask lotów, aż zawachlowały gałęzie, kilkanaście piór zatańczyło w powietrzu, osypywała się, płonąc brylantowo, rosa, z wiszarow wysunęła się biała wstążka mgły, przepasała rdzawe pnie starych sosen, goniąc się za sobą, prześwistała para dzikich kaczek, już gdakanie głuszcowych kur wygasło w dalekim borze. Stary Wilk stał i słuchał. Daleko, bardzo daleko tokował jakiś głuszec. Z przetalirty między drzewami czasem docierał gwar pałaszujących się dziobami i skrzydłami cietrzewi. Ale ponad ten chór bitewny nieustannie wybijało się „tek-tek" dalekiego pieśniarza. Zdawało się, że to wieloletni sąsiad Głuchara, Pietuch z Tasiemki, który miał ten chwalebny zwyczaj, że nigdy nie naleciał terenu Tek-Teka-pytał teraz roześmiane w słońcu ostrowy na Rudych Bagnach: - Gdzie... Tek-Tek? gdzie... Tek-Tek? 4- Żelazny Wilk Rozdział XV WILCZKI Uwieńczony kwiatami i zielenią pochód Wiosny przemierzył już całą Wielką Puszczę, wreszcie ustał szalejący pęd -jak to zawsze z podbojami bywa; kolorowe wojsko rozleniwiło się, osiadło na dłuższe leże, by wypocząć i ugruntować swe władztwo. Część rozlewów spłynęła korytem rzek, część wyparowała, reszta służyła okolicznemu ptactwu za pływalnie i żerowiska. Wszystkie młocie pokolenia pięknie rozwijały się z dnia na dzień; szczenięta z Wilczego Ostrowu tak samo. Znakomicie „odżywiana" przez swego basiora, Błyskawica zawsze miała sutki pełne mleka - wilczki opijały się do niemożliwości, pęczniały jak ogromne komary, grubiały niczym pszczoły, obficie obładowane pyłkiem. Dość szybko wyrastały im młode futerka, zmieniał się kolor pilści, krzepły łapki i poszerzały się łby. Rzecz jasna - pierwszym do sutka, najenergiczniej rozpychającym popiskliwe i rozgrzane jak piecyki bractwo, był syn pierworodny, basio-rek, którego kiedyś nazwie łowiecka tradycja Dzwonem z Kalwarii. Jakie by nie powstało pod Białą Matką kłębowisko burczących ciałek, I zawsze on był na górze, zawsze wybił się z tego tłoku, zabawnie opierając ' łapki o wciąż gotujący się wilczy wulkan... Dotarcie do pełnej piersi gwarantuje nasycenie się, toteż Basiorek najczęściej bywał najedzony; gdy pierwszy sutek był wyssany, mały rozbójnik bezceremonialnie odpychał braciszka czy siostrzyczkę od sutka sąsiedniego i sam doń łapczywie się zabierał. Takie obżarstwo z każdą chwilą wzmagało w nim siły, organizm rozwijał się, cechowała szczenię coraz większa ruchliwość, gimnastyka ta wyrabiała mięśnie, wzrastał apetyt, a życiodajne składniki, zawarte w mleku wilczycy, przyczyniały się do szybkiego rozkwitu pierworodnego syna Żelaznego Wilka i Białej Matki. On pierwszy z rodzeństwa przejrzał po jedenastu dniach niemrawego kulkowania tuż pod brzuchem matki albo w jej pobliżu; nastąpiło to dwunastego dnia od przyjścia na świat. Jako druga z kolei ujrzała światło dzienne siostrzyczka Basiorka, nazwana później przez okoliczną ludność puszczańską Harmoszką; to właśnie ona była tym drugim szczenięciem, które urodziło się Błyskawicy podczas ataku na jaźwca Paskowaną Mordę. Przedtem pieski tylko czasami, gdy wkradał się do jaskini promyk słońca, odczuwały instynktownie jaśniejsze liźnięcie blasku; teraz otworzył się przed nimi wielki kraj nowości - namacalnie odbierany wzrokiem. Zawierały znajomość z przestrzenią, z każdym przedmiotem w pieczarze (bywała to często prezentacja bardzo bolesna), uczyły się odróżniać rodzeństwo od matki, z miejsca trafić do piersi wadery, powoli zaczynały spostrzegać różnice między sobą, między rzeczą miękką, taką jak brzuch matki, mech, kłak włosia, liście, a twardą - jak kamień, gałąź, występ jaskini lub pazur wilczycy. Trzynastego i czternastego dnia od chwili pomiotu utraciło ślepotę czworo pozostałych wilcząt. Wśród nich była jeszcze tylko jedna wadera. Już tak jest, że Przyroda niemal zawsze daje Plemieniu Wilków liczebną przewagę płci męskiej; wysoko ceni samice. - Zawsze wygryzie się z takiej kupy - objaśniał tę sprawę Kondrat - sztuka silniejsza i ona zawojuje wilczą samkę; no, wtedy i szczeniuki bywają ciekawsze... Pozostałe wilczki, które w wyniku cech je wyróżniających nazwiemy: Krzywym Uchem, Cienką Wiechą, Jasnym Brzuszkiem i Mazgajem -rozwijały się nieco wolniej, nie przynosiły jednak wstydu rodowi z Wilczego Ostrowu. Jeden tylko Mazgaj zdradzał pewną niemrawość i wskutek tego Los dawał mu często kuksańca, nim wreszcie nie przejechał się po nim na całego. Stary wilk co noc o świcie przynosił zwierzynę, ciskał ją w otwór jaskini, oczył przenikliwie w głąb gniazda złotymi ślepiami i napotykał mniej niespokojne, niż na początku karmienia, lampy wadery, dostrzegał w nich ufność, jednakże nie przekraczał granic macierzyńskiego sanktuarium: stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, obchodził wyspę dokoła, czasem przebijał jej gęstwiny na krzyż, jak piechur, kontrolujący bagnetem wóz siana. Zdarzało się, że stwierdzał coś niepokojącego, wtedy 92 „wyjaśniał" sytuację, usuwał groźbę. Dopiero wówczas szedł na szczyt pagórka, gdzie biło źródełko i puszyła się gęsta roślinność, właził pod najniższe łapy świerkowe i odpoczywał. Drzemał, śnił, marzył. Nieraz wzdrygał się przez sen, częściej leżał spokojnie, bezwładnie, czasem robił wrażenie psa, którego podświadomość przetrawia dzienne przeżycia i przygody, albo jest nawiedzana przez jakieś wizje czy widziadła. Leśny wyga, nim zasnął, tak poręcznie się układał, by mieć wiatr od tyłu, od polana; zalegając w ten sposób, drugie sto osiemdziesiąt stopni horyzontu powierzał słuchowi i ślepiom, które od czasu do czasu otwierał. Dojrzewały i zapalały się nad jego zacisznym zamkiem brzaski, świty, jutrzenki, poranne zorze; wytaczało się słoneczko; czasem siąpał deszczyk lub szumiała na liściach ulewa; podźwiękiwały głosy ptaków; Rude Bagna wrzały dziennym życiem. Wilk niekiedy wstawał, po cichu chłeptał wodę w krynicy, podczas upałów chłodził łapy i pysk w zatoczce, bywało, schwytał rybę, przełknął żabę albo niewypierzone pisklę, które wypadło z gniazda i zgubiło gdzieś rodziców; nigdy jednak basior nie upolował na ostrowie nic większego. Wilcze prawo bowiem uczy: - „Nie tykaj żadnego ze współmieszkańców swego matecznika, żadnego sąsiada". No, jakiś tam ślimak, wąż, pisklak, czy mysz - o to nikt się nie upomni, ale co do innych... to już należy bardzo uważać; szczególnie rozgłośnie lamentują ptaki - ich larum jątrzy czujność reszty mieszkańców i wskazuje intruzom na miejsce pobytu wielkiego drapieżnika. Ubicie Paskowanej Mordy przez waderę już właściwie było złamaniem tej leśnej zasady, ale tłumaczył zdenerwowane zwierzę poród. Potem przychodziło południe, słońce powoli, jak ogromne koło chłopskiego drabiniaka, zjeżdżało w coraz niższe piętra puszczy, a gdy wreszcie zapadło w piwnice rojstów, wygasło w borze światło, budzili się nocni mieszkańcy, a wraz z nimi wstawał z legowiska i nasz wielki koczownik z Wilczego Ostrowu. Nim oddalił się na łów, obchodził wyspę, zaglądał do jaskini, znowu napotykał gorące ślepia samicy i -jeszcze pełen zapachów szczenięcej... kołyski - sznurował w daleki kraj za żerem. W pogodne dni Biała Matka oddalała się od szczeniąt na krótsze lub dłuższe chwile. Szła do wylotu jaskini i tuż za nim, na skale, albo na malutkiej łączce wśród krzewów korzystała ze słonecznej kąpieli. Jakież mogły być jej nastroje i odczucia, gdy tak leżała na boku; może ją zrozumieć tylko człowiecza matka. Wychudła, osłabiona, z na poły wypełzłym, a na poły skłaczonym futrem, tchnąca zaduchem jaskini i szczeniaków, często siusiających w pieluszki ze mchu (a czasem i w jej kędziory) - kładła się to na jeden, to na drugi bok i leżała jak martwa. Całą tęsknotą ruchliwej natury pożądała biegu, przestrzeni, wiatru, zielonych sal puszczy i płowych harcowisk polnych. Czasem drgał jej pod dotykiem owada któryś mięsień. Strzygła uszami. Wykręcała w różne strony czarny, wilgotny, idealnie wrażliwy wietrznik. Oczyma posługiwała się rzadziej - jak gdyby leń ją oblatywał, jak gdyby raził słoneczny blask, jakby nie chciała przerywać sobie plażowania. Jednakże zmysły jej wciąż były na posterunku: ostre pogotowie trwało od pierwszej chwili pomiotu do dziś. Byle pisk, skomlenie, byle stuk czy przetoczenie się szczenięcego ciałka przez tę czy inną zaporę w grocie, szelest siusiania czy igraszki malców -wszystko to przechodziło przez siatkę jej zmysłów i świadomości. Znała już te odgłosy „dziecięcego pokoju": doszło do tego, że znakomicie jęła rozróżniać charakter ruchów każdego ze swych dzieci. Wzrok był wyłączony - w zupełności dawał sobie z tym radę tylko sam słuch. Gdy tak odpoczywała u wrót do Wilczej Jaskini, równocześnie strażując nad pierwszymi krokami swoich malców - nieraz majowa puszcza opowiadała jej różne dziwy. Pieśń ta raz brzmiała troskliwie i kojąco, jak pomruk starej matki--wilczycy, raz biła na alarm, to znowu ilustrowała muzycznie niepisane prawo puszczańskie. Zawsze jednak w mowie boru istniała dla wielkiej, skazanej na macierzyństwo samotnicy - wzmianka, pociecha, nadzieja na przetrwanie trudnego okresu i na dalsze koczownictwo (już całą rodziną) po wielkim Szlaku Wszystkich Stworzeń. Gdy wieczorami gasł we fioletowej ciszy trel drozda, zapadała gwiaździsta noc. Po wielkiej wodzie z granatu sunęły milczące konstelacje, jak łodzie w lampionach w świętojańską noc kupałową. W olszniaku nad strugą zanosił się od śpiewu słowik. Zdawało się: pęknie mu serce i ptasia duszyczka uleci do gwiazd. Księżyc w pełni pochylał srebrnoczerwony łeb nad uroczyskiem śpiewaka. Jednego razu, gdy Biała Matka, leżąc przed gniazdem, chłonęła sw\ m ciałem słoneczną energię - do uszu jej dotarł szmer, coraz bard/i ej mv zbliżający... 94 Poznała w nim łapki pierworodnego. Człapanie narastało, potknięcie się (zapewne na kamieniu, wystyr-kłym z dna pieczary), kroczki coraz bliższe, już niedaleko wylot-drzwi na świat - raptem przystanek... nie, nie stchórzył, skrada się: na pewno mruży przed blaskiem dnia ślepki, na pewno płaszczy się przy ziemi, przylega do niej brzuszkiem (któż lepiej osłoni niż ziemia?), wreszcie wilczek dotarł do matki. Z jakąś pasją, z jakąś radością, skomląc i kładąc uszka, rzucił się wściekle do jej piersi. Ssie - jakby nic nie jadł od samego rana. Od tego dnia wszystko to już poszło łatwo. Basiorek okazywał coraz większe zainteresowanie rodzinnym gniazdem, deptał po kątach, wyłaził na małe skałki, stacza! różnorakie turnieje z rodzeństwem i coraz częściej wytykał grubawy nosek poza obręb groty. Na podstawie tych cech, wybitnie go wyróżniających spośród reszty potomstwa Błyskawicy, nazwę go Małym Koczownikiem: rzecz jasna, do chwili, aż okoliczna ludność nie nada mu charakterystycznego miana -Dzwon z Kalwarii. Zachęcone łazikowaniem najstarszego brata powoli rozkręciły się i pozostałe wilczki. Po tygodniu Wilcza Jaskinia nie stanowiła już dla nich żadnej tajemnicy, natomiast coraz intensywniej wabił postrzępiony otwór, za którym jarzyło się światło aż do bólu ślepi, coś podzwaniało i nawoływało wieloma różnymi tonami, nie spotykanymi wewnątrz półmrocznej groty. Jednakże spacery w stronę tych wszystkich cudów i niesamowitości były na razie ukrócane surową łapą matki; czasem tylko, gdy wilczyca wyskoczyła z pieczary (jak żartował Kondrat) za własną potrzebą - to temu, to owemu z malców udawało się zakosztować nowości i trwogi poza oknem na świat, jakim był dla nich właz do jaskini. Rzecz jasna - na każdym kroku, nawet obok matki, a już nie ma co mówić, poza pieczarą - wszędzie czekała na nich Przygoda; długołapa, wielooka, wszystkosłysząca, o doskonałym węchu. W zdobywaniu wiedzy o życiu stąpa się nie tylko po miękkim mchu, kolcem tarniny przeplatającym powodzenie, był dla Małego Koczownika trzmiel. Zwyczajny, rudo-czarny trzmiel. Lustrował, mrucząc, kwiaty przy głazach jaskini, szukał nektaru, zaglądał do kolorowych kieliszków. Basiorek spostrzegł go i wiele się nie namyślając - hyc mu na kark. A trzmiel, że ma szybki refleks w używaniu żądełka - ciach wilczka w nosek. I Tak to się odbyło pierwsze spotkanie tych stworzeń. Wietrznik spuchł, rudy rozbójnik odleciał, Mały Koczownik, popiskując, przytaszczył swoją udrękę do matki, która błyskawicznie zjawiła się w grocie na jego skomlenie. Dostał klapsa, stwierdził, że niedołęstwo się nie opłaca, więc zagrzebał się w mech, by przeczekać ból i ukryć swą niedolę; ale, uśnij tu wśród łobuzów. Rodzeństwu zachciało się z nim igraszki: wkrótce, zapominając o zgrubiałym nosie, wyprawiał razem z innymi wilczkami niesłychane brewerie. Zdarzyło się któregoś słonecznego poranka, że małżonka ubitego przez wilczycę borsuka, Popielata, wyszła ze swymi czworaczkami na krótki spacerek. Na tyle już poznała obyczaje potężnych wilków, że zamieszkując z nimi tę samą wyspę, nie unikała ich szlaków. Podobnie, jak Biała Matka, korzystała od czasu do czasu z dobrodziejstwa słonecznych promieni. Obok niej rozkładały się w cieple borsuczęta, niektóre z nich wyczyniały psikusy. Dzisiaj Popielata wyciągnęła się na małej halawce i, mrużąc ślepia, drzemała. Jej pierworodny piesek, Czarna Łapka, był zuchem nie lada; myszkując, często oddalał się od drzemiącej mamusi. To samo zaszło teraz. Motyl, kwiat, kamyk, jakiś żuk, szelest zaskrońca - wszystko to absorbuje zmysły młodego zwierzęcia i, wabiąc nowością, coraz dalej odciąga od matki. Powodzenie wzmaga pewność: rozprawiwszy się z motylem, Czarna Łapka pożądał dalszych sukcesów. Tak bobrując po okolicznych chaszczach, niebawem znalazł się w pół drogi do Wilczej Jaskini; matki zazwyczaj są bardzo czujne, ale zdarza się, że zadrzemią, i to nawet bardzo twardo. Podobnie było dzisiaj i z waderą Błyskawicą, i z panią jaźwcową Popielatą. Gdy otworzyły swoje ślepia, ich synkowie dokonali już pierwszego w życiu spotkania na najniższym szczeblu. Nastąpiło to na malutkiej łączce pod łozinami. Nie było nawet mowy o użyciu pyszczków, wszystko odbyło się grzecznie, pokojowo, bez potrząsania szabelką. Węch, wzrok, dotyk - oto trzy zmysły, trzy instrumenty, które po/ wo liły, przecież wrogim sobie zwierzętom, dokonać aktu nawiązania koleżeństwa. I gdy obie zaniepokojone matki podbiegły po tropie do polanki, aż kucnęły ze zdumienia: ich malcy, wprawdzie nieco stios/.ąc włos, ale 96 97 całkiem bezzębnie i bezpazurowo odprawiali wśród łozin młodzieńczy ceremoniał przyjaźni. Oczywista: matki podtrzymały ten miły nastrój -jedna nie atakowała, druga nie umykała panicznie, miękko zawabiły; bohaterowie chwili zawrócili ku swoim gniazdom, zeszli (zgodnie z odwiecznym instynktem plemiennym) z Łączki Pokoju, by odtąd już przez całe życie unikać siebie lub atakować, by już tylko kroczyć po Ścieżce Wojennej. Nim jednak Biała Matka ze swoim pierworodnym łobuzem dotarła do Wilczej Jaskini, rozległ się nad drzewami ostry szum skrzydeł, kilka uderzeń o gałęzie, skomlenie szczeniaka, wilczyca skoczyła na ratunek, ciężki ptak już uniósł się nad krzewy, w szponach jego zwisał wilczek Mazgaj. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie: orzeł bielik, Wielkie Skrzydło, król przestworzy nad podmokłą puszczą wyrównał rachunek plemienia czworonożnych drapieżców za... przerwanie próby współżycia pokojowego, podjętej przez wilczego oseska. Wilczyca była mocno podniecona. Dopadła miejsca, skąd orzeł porwał wilcze, zawęszyła, napotkała białawy pomiot drapieżcy, parsknęła, obejrzała się za resztą dziatwy, przebiegła kilkanaście kroków w kierunku oddalającego się rozbójnika, drzewa przesłaniały jego sylwetkę, na drodze Białej Matki stały gęste krzewy; by śledzić dalszy lot ptaka, należało je ominąć, a nie było na to czasu: wadera zawróciła do jaskini. Tam obszukała wszystkie kąty - zdawało się, że łudzi się nadzieją spotkania Mazgaja: owszem, był ospalcem, wilczkiem gnuśnym, zahukanym i lekceważonym przez całe rodzeństwo, nawet przez najmłodszą ze stada waderę Cienką Wiechę: ale przecież i jego szkoda, może jeszcze wyklarowałby się kiedyś i z niego „porządny" wilk. Mazgaja nigdzie nie było. Cała czwórka już skryła się w grocie. Za nią wpadł tam i Mały Koczownik. Młodociane wilcze bractwo na swój sposób przeżywało gwałtowną napaść latającego myśliwca. Był to pierwszy sygnał, uderzający w zmysły wilcząt na alarm - z Przestrzeni Nad Ziemią, z góry, z powietrza, gdzie dotąd przebywały tylko nie atakujące dziobem ni szponami blask i ciepło; gdy blask zbyt raził albo ciepło zbyt silnie dogrzewało, można było zawsze schronić się w krzaki czy w cień jaskini. Aż tu raptem Przestrzeń Nad Ziemią przemówiła nad wyraz groźnie. Pisk braciszka, potworna sylweta ptaka, wzburzenie wilczycy, brak Mazgaja -to były momenty wrażające się w pamięć: zmuszały do nich powracać, wzdrygać się na sytuacje, w jakimkolwiek szczególe przypominające owo straszne zdarzenie. Przez resztę dnia i najbliższą noc Błyskawica była bardzo surowa, krótko trzymała malców, byle co, to już ich potrącała i sztorcowała bardzo dotkliwie. W takich okolicznościach dobiegł połowy maj i wybiło sześć tygodni od chwili pomiotu szczeniąt. Był to czas, w którym zazwyczaj większość wilczych matek ostatecznie urywa karmienie piersią, zmuszając w ten sposób wilczęta do zupełnego przejścia na pokarm mięsny. Podobnie postąpiła i Biała Matka z Wilczego Ostrowu. 98 Rozdział XVI 1 WYPRAWA ŁODZIĄ Bierniuka zapragnął mieć wilczka. Prawdziwego, własnego! Chować go w domu, obserwować, układać, no i zobaczyć, „czy wilcza natura naprawdę ciągnie do lasu". On, leśny pastuch, skąd najprędzej mógł oczekiwać jakiejś rozrywki, jeśli nie z puszczy, z którą był za pan brat? W okresie Wielkanocy Kondrat miał sporo wolnego czasu, a świąteczny stół to doskonała okazja dla myśliwskiej gawędy. Oczywiście, najwięcej się opowiadało o wilkach: obyczaje tych dra pieżców, przygody z nimi, łowy, baśnie, różne facecje i przypowiastki Parobczak snuł się za gawędziarzem jak kot za sperką. W lutym i marcu urządzono w Wielkiej Puszczy kilka polowań. Po kryjomu wzięli w nich udział wilczarze, wspomniani w tej opowieści, z wyjątkiem Wasiucionka, któremu zmarło się nieco wcześniej. - Tak, braciaszku - mruczał Kondrat. - Widać, nasz Patron chciał mieć dobrą strzelbę w tym sezonie na rajskie wilczki... Hu-hu! nieźle wybrał, całkiem nieźle! I tej zimy stary tropiciel nie zdobył Żelaznego Wilka. Owszem, chłopcy z nagonki podnieśli dwa jego basiory, ale Żelazny... poszedł! Wilczarz nikomu się nie przyznał, że już go niósł na lufach, ale - wilczyduch, ma szczęście! - akurat nastąpił niewypał. Na skraju Nowosiołek, niemal już w „sieniach" fmszczy, mieszkał w zapadłej chatce kłusownik Mohiła, stary samotnik, o którym ludzie mówili bardzo różnie. Znał dobrze Wielką Puszczę i obyczaje jej mieszkańców. On to nastawił Bierniukę na kierunek - Wilczy Ostrów, dał mu trzy smołowe pochodnie z pakułów i pożyczył łódki, którą w tamtejszej gwarze zwano batem: w zamian chciał otrzymać jedno szczenię wilcze; w jakim celu - nie podał. Bierniuka dobrał sobie dwóch energicznych towarzyszy: Mieczka Śli- pikę i Janka Kominka, syna kowala z Bołoszy. Wszyscy trzej uzbroili się w widły, kuchenne noże, kije, wzięli ze sobą nieco konopnych sznurów i dwa „solowe" worki. Z całym tym ekwipunkiem wyruszyli konno na nocleg wśród pu-s/czańskiej łąki. Tam „zdali" swoje konie pozostałym kolegom pod opiekę i o zachodzie słońca wsiedli w „bat" Mohiły. Niebezpieczna wyprawa została rozpoczęta. Dwa wiosła były na dulki, jedno zaś, długie - na pych. Wszyscy trzej Witopcy umieli nimi operować. Ułożyli przybory w dziobie łodzi, na /mianę wiosłując, wkrótce wydostali się z rzeczki Czeremchy na Czerem-,/ynkę. Po godzinie jazdy wpłynęli na Rude Bagna. Na szczęście przyświecał księżyc, widoczność była niezła; zresztą Bier-niuka o tyle o ile znał drogę do wilczej wyspy. Zaplanował on dokonać całej wyprawy w ciągu jednej nocy, wrócić nad ranem z „wilczukami" do nocleżników, a stamtąd konno rozjechać się każdy do swojego domu. Dopieroż wielkie oczy zrobi Dziadźka Jan! Za poradą Mohiły wybrał dobry czas i odpowiednie gniazdo. Ród basiorów z Wilczego Ostrowu był w Wielkiej Puszczy najbardziej rasowy, minęło już osiem tygodni od pomiotu, a więc wilczki przestały ssać i / y wiły się mięsem; co wieczoru więc stare wilki musiały wyruszać dla nich po zwierzynę. Łów często trwał calutką noc, drapieżcy wracali o świcie lub i ano - czasu było sporo. Pozostawał tylko jeden szczegół, który mógł ułatwić albo utrudnić całe przedsięwzięcie. Czy był przy małych „piastun", czy go nie było? Mohiła, który, jak się okazało, często jeszcze dreptał po puszczy, niby /a grzybami, na jagody, albo po witki czy korzenie na koszyki - z „osłu-diu" stwierdził, że Błyskawica i Żelazny Wilk w tym roku piastuna „nie i rzymali". Stary samotnik upewnił Bierniukę, że stwierdził to wabieniem: niż od kilku wieczorów wilczęta odzywały się na jego „kuszenie", czego zazwyczaj nie czynią, gdy jest przy nich piastun. Niewykluczona tu jednak była omyłka co do miejsca: szczenięta, odpowiadające na wab Mohiły, mogły pochodzić z gniazda nie na Wil- m Ostrowie, ale gdzieś z jego pobliża. Płynąc już Rudymi Bagnami, chłopcy poplątali drogę. Wbili się łodzią 100 101 w tak gęsty labirynt roślin, że wiele musieli stracić sił, by nadrobić opóź« nienie wzmożonym tempem. Wokół odzywały się zaniepokojone ptaki wodne. Srebrzyła się ścieżka! księżyca. Szeleściły szuwary. Czasem plusnęła ryba. Raz obok jednej zl dzikich, malutkich wysp, licznie rozsypanych po rozległych bagnach,! parsknął jakiś stwór, zsunął się z czarnego pnia do wody, pobiegły przez! lśniące lustro kręgi... _ Wydra, psianoga! - jednogłośnie określili zwierzę trzej mali tropiciele. Potem z mrocznej głuszy nadleciał puchacz Czerci Szpon. Rzadkc wypadał z lesistych ostępów nad rozłogi wodne lub podleśne, jednak lubij odwiedzać bagna, często trafiał tam w jego szpony niezły kąsek. I teraz ucapił na kępie jakąś nieostrożną cyraneczkę; jej wrzask długo drżał nad| wodami, jak ostry alarm... Chłopcy starali się nie wywoływać na swojej trasie rwetesu: chodziło| przecież o to, by jak najciszej dotrzeć do Wilczego Ostrowu i nie zwrócić na siebie uwagi starych drapieżców, zapewne gdzieś polujących w okolicy bliższej lub dalszej. Były pierwsze dni czerwca. Rozkwitały bzy, kaliny, jaśminy, jarzębina. Gęstwa jasnych kwiatowi biła od brzegów i z wysp silnym, dusznym zapachem. W trzcinach huknął| bąk. Na łęgach darły się chruściele. Huczała sowa. Bat cicho posuwał się po gładzi dość głębokich bagien, omijał pnie! sterczące z dna, niby łby płynących łosi albo kolosalnych rozmiarowi sumy. Często wypadało odchylać się od kursu wobec płycizn albo zakosowi gęstwin, które, wciąż rozrastając się, co roku inaczej kształtowały na| Rudych Bagnach przesmyki zdatne jdla ruchu łódki. ' Kilka leśnych ptaszków, wcale nie zwracając uwagi, że to noc i że wielel stworzeń śpi, pośpiewywało serdecznie, jakby oczekując młodego świ-| tu. Potężnym tremolem buchnął od moczarów i wybrzeży, za dnia silnie| naparzonych słońcem, rechot żab! Pasterze dobili do Wyspy Żółwia. Rosło tam kilkanaście wyższych osin, za to w dole gmatwała się j prawdziwa dżungla. Bez strzelby strach było się tam zapuścić! Chodziły słuchy, że zakładała w tym ustroniu swoją kocierz rysica: o-ho, spotkać się z nią nocą oko w oko przy gnieździe! Obsunęło się wiosło na pych pod ręką Kominka - plusnęło. Raptem 102 łomot! Jakiś olbrzymi zwierz dal susa. Cisza. Kominek ostrożnie zagarnął płetwą wody. Zwierz miał doskonały słuch: rozległ się trzask chaszczów, zacmokało błoto, zadrżały pędy łoziny jak łuki, gdy z nich wypuścić strzałę, odgłos ucieczki zwierza wygasał coraz dalej... za wysepką... zapewne na cyplu, w drodze do większego ostrowu. - Dzika świnia - szepnął Kominek. - Jaka tam dzika świnia - odszeptał Bierniuka. - A kto...? - aż wychylił się z bata Ślipczuk. - Łoś - z miną doświadczonego łowcy odpowiedział Bierniuka.- Na kaczeńce przyszedł - ze swady przeholował. - Teraz kaczeńce? - zakwestionował Kominek. - Chyba na bahun? - podsunął Mieczek. - Dziadźka Jan mówił, że łoś lubi bahun. Oddalający się krok zwierza całkowicie ucichł w oddali. Łódź posunęła dalej. Mijali zatoczki, pełne białych lilij wodnych; zdarzały się wśród nich i z lekka kremowe, i leciutko-leciutko fioletowe, teraz jednak, w słabowitym świetle miesiąca, wszystkie jaśniały matową, aż aksamitną bielą. Już do Wilczego Ostrowu nie było daleko. Zbliżyli się doń jak najciszej, dołożyli wszystkich starań, by czółno przysunęło się do brzegu wyspy bez żadnego stuku, bulgotu, nawet szmeru. Ostrów wyszedł ku' nim na spotkanie na tle nieba, jak wysoka czapka zimowa Dziadźki Kondrata. Sam jego czub - najwyższe drzewa - stanowiły nad nią jrk gdyby kilka fantazyjnych czarnych piór. Podjechali pod wiatr. Przepisowo, jak starzy traperzy. Przyczepili konopną linkę do krzywej olchy, by łódka nie uciekła i nie zostawiła ich na pastwę samotności. Ekwipunek na plecy, widły i pałki w garść, każdy z nich dostał od Mohiły po kilka zapałek z kawałkiem siarki, i gęsiego, jak trójka wilków, zakradli się w głąb wyspy. Depcząc nieraz za Kondratowiczem po szlakach puszczy, Bierniuka nauczył się doceniać, czym w takich sytuacjach jest cierpliwość, spoko , zimną krew, odwaga, wewnętrzny hart, zawzięty upór. Dotąd wszystko szło dobrze; nie wolno było potknąć się w ostatniej chwili. Żadnego zbędnego pośpiechu, uważnie i jak najciszej! Mieczek podzielał zdanie Bierniuki; ale Kominek był chłopcem w gorącej wodzie kąpanym: już od brzegu, zaledwie dobili, zerwałby się i gnał na łeb na szyję z widłami w garści. - Czegóż wy pełzniecie? Co? prędzej doskoczym, to prędzej zapakujem ich do worka - Syczał. - Ech, wy! - Zmilknij, dureń, bo wszystko przepadnie, cały zachód na nic! -osrożył się Bierniuka. Dziwne, gdy ponosił chłopca gniew, jeżyła mu się nad czołem płowa czupryna, jak grzywa u lisa. - Cicho, batrak, bo... o! - bodnął w stronę Kominka widłami MieczekJ W pełni doceniał trud wyprawy i groźną powagę chwili. W puszczańskie!] okolicznościach, gdy ktoś przez głupotę albo lekceważenie narażał jegej tropicielski trud na niepowodzenie, bywał surowy i jak prawa boru: małe tego - bywał wściekły! Kominek uspokoił się: zląkł - jeszcze nigdy nie widział kolegów takim i rozdrażnieniu. Przodem kroczył Bierniuka. Nie miał na łbie czapki. W jego biała wycł włosach jaśniał blask księżyca. Unikał gęstwin, czołgał się, gdzie uznał: potrzebne - zatrzymywał się i słuchał. Ostatnie słowiki tiurlikały w olszynie nad zatoką. Fala białej czerem-1 chy. Dużo, dużo woni, aż do oszołomienia. Zabulgotała na wzgórzu krynica, gdzie zwykle basior zażywał wczasu i chłeptał wodę poczas upałów. Znowu naprzód! Bierniuka kilka lat femu był na Wilczym Ostrowie, owszem, znał położenie jaskini, wiedział, że ma ona dwa wyloty: jeden właz normalny, codzienny, drugi zaś - wyżej, o kilka kamiennych stopni nad dnem pieczary, w tyle. Do tego - Mohiła nakreślił przed chłopcem dokładny obraz całej wyspy: wszystkie jej przesmyki, zakamarki i cyple, zatoki i okoliczne mierzeje. Krocząc teraz przez zbitą dżunglę błotnej roślinności, chłopak nieustannie konfrontował obraz ostrowu, który miał „w głowie" - z terenem. Jednakże dokładne rozeznanie wyspy nie było wcale takie łatwe: upływ paru lat, wzrost dawniej młodych roślin, nasianie się nowych, opadnięte gałęzie, obszyte, niby poroże scypułem, jeżynami i chmielem, pokrzywi-ska i wiele innych azotolubnych badyli - zrobiły swoje; dzisiejszy wygląd Wilczego Ostrowu wcale nie przypominał uroczyska, które zdarzyło się parobczakowi tu przed kilku laty widzieć. Dobrze chociaż, że pamiętał, gdzie leżała grota. Osika ze specyficznym dolnym konarem, głaz rzucony w pobliżu ogromnego świerka - upewniły go, że jest na dobrym tropie. Opracował już w myślach plan ataku. Podzielił się nim z kolegami. Oczywiście, zakładał, że starych w gnieździe nie będzie. Ślipiczuk z Kominkiem mieli wpaść do Wilczej Jaskini przez główne wejście i, zapaliwszy swoje pochodnie, zaskoczyć szczeniaki, zdezorientować je i połapać do worka. Zabronił ich zabijać, najwyżej - można było pięścią lub kijem „ogłuszyć", by łatwiej schwytać. Sam chłopak miał szturmować od tyłu, od strony tajemniczego wejścia, o którym kilkakrotnie przypominał mu cwany Mohiła. Spodziewał się, że tamtędy pomkną najbardziej udane wilczki, był przygotowany na najtrudniejsze, i dlatego to zadanie wziął na siebie. Gdy Ślipiczuk z Kominkiem zbliżali się do włazu groty, usłyszeli obok szmer w podszyciu; zdało się im, że dołem .coś smyknęło, znikając w najbliższych krzewach: była to waderka Harmoszka, która szła na końcu krótkiej szczenięcej wycieczki; wilczki, słysząc podejrzane szmery, czmychnęły do nory. - Jeden poooszedł - z żalem pomyślał Mieczek. Wpadli w otwór pieczary. Zapalili pochodnie i przygięci, niemal na czworakach, wtargnęli do wnętrza. Jaskinia nie była mała. Powstał tam zgiełk, jazgot, skomlenie, stuknęły o głazy pałki chłopców, straszyli. Kominek potknął się, Mieczek trzasnął łbem w któryś występ skalny, gwałtowny chwyt Kominka twardo przegrodziły zwisające korzenie jakiegoś drzewa, rozszczepiające kamienie, zaskwierczała od pochodni sierść któregoś wilczka, przeraźliwy lament zgrozy, ucapili jednego, do worka! któryś pogryzł im ręce, zdzielili go po zadku kijem, i ten znalazł się w worku. Tymczasem Bierniuka wspiął się na kamienne schody. Cichutko wsunął się pod krzaki. Rozepchnął parę świerczków, które tam rozrastały się wszerz niezwykle bujnie. Pochylił się, by wpełznąć w otwór jaskini. Odczuł nozdrzami, że wydobywa się stamtąd ciepławy, duszny odór, nieco przypominający zapachy psiej budy. Nie zdążył jednak wśliznąć się w głąb pieczary, gdy szurnął ku niemu / tajemniczego korytarza jakiś ciemnawy kształt! Bierniuka zamachnął się, trzepnął workiem, poczuł w ręku jakieś szarpiące się zwierzę. W tym momencie wypadła mu z drugiej dłuni jeszcze niezapalona pochodnia, potoczyła się po kamiennych stopniach w dół, chłopiec doznał lekkiego zamroczenia - widocznie w ferworze swo jego ataku rąbnął głową w skałę, ale dopomógł sobie ilni^i kM. l:ł °1' 104 pochodni, teraz już wolną, wór omotał zwierzę, szarpiące się i kłapiące paszczęką zostało z dużym trudem wepchnięte do jego wnętrza. Teraz parobczak owinął wilczka luźnym końcem wora, związał go i kraj z lekka przycisnął kamieniem. Otarł z czoła pot, który go formalnie oślepiał, i już nie mając czasu na pochodnię ani na widły, które wypuścił z rąk w czasie poprzedniego zamieszania, z gołymi dłońmi wcisnął się w głąb tajemniczego przejścia, by pospieszyć towarzyszom na pomoc. Ścigając trzeciego wilczka wewnątrz jaskini Mieczek z Kominkiem nagle spostrzegli, że im gdzieś znikł. Poczołgali się więc dalej i napotkali zapasowe wyjście. Kominek wdarł się tam z pochodnią. Dym, swąd, wilgoć; myślał, że się tam udusi. Raptem z drugiej strony dobiegł doń szept: - Jest tam co? - pytał Bierniuka. - Chyba że wilczuk tam polazł - odparł. - No to pilnujcie! - rzucił dowódca. - Ja tu jego dostanę. Podlazł głębiej. Gdy sięgał w półmroku po szczenię, wilczek ugryzł go w rękę bardzo boleśnie. Dopiero, gdy od wnętrza jaskini Kominek nieźle przygrzał dzielnemu pieskowi pochodnią, nieszczęśnik stchórzył i poddał się. Bierniuka ze swym drugim łupem wycofał się czym prędzej z gardła włazu. Jego szczęście, że pośpieszył! Pierwszy wilczek, a był nim pierworodny syn Białej Matki, już zdążył obluzować worek i omal nie „wygryzł się" z niewoli. Szczęśliwy, rozgorączkowany łowca dorzucił do pierwszego niewolnika następną zdobycz, parokrotnie owinął pieski dalszą częścią wora, obwiązał linką, podniósł pochodnie, widły, kij i pobiegł przed grotę, by się połączyć z kolegami. Był tam tylko Ślipiczuk. Bierniuka ujrzał w czerwonawym świetle pochodni jego zwinną sylwetkę i błyszczące oczy. - Masz? - zapytał, spoglądając na worek kolegi. - Mamy dwa! - odrzucił Mieczek, nie marnując czasu na drobiazgowe wyjaśnienia. - A gdzież on? - zapytał. Od razu obaj wiedzieli, że chodzi tu o Kominka. - Polazł do dziury - odparł Ślipiczonek. - Tam, gdzie ty szeptałeś... - Idzim! - przejął komendę Bierniuka. Zawrócił tam, skąd przed chwilą przybiegł. Za nim Mieczek. Po drodze spotkali Kominka. 106 - Gdzie ty łazisz? - z miejsca napadł nań Bierniuka. - Uciekamy! Nie ma czasu. Prędzej! Skoczyli wszyscy w stronę łodzi. Bierniuka, jakby czując się za wszystko odpowiedzialny, biegnąc, dyrygował: - Wszystko macie? A...? Widły, noże, kije, pochodnie, czapki... co? - Mamy, mamy - odszczekiwali, pędząc jak ogary za zwierzem. - Prędzej - jeszcze raz ponaglił prowodyr. Dopadli bata. Odczepili linkę. Łódka ugrzęzła, nie chciała odbić. Mieczek wyskoczył, niezręcznie człapnął skórzniami po wodzie. - Cicho! - syknął Bierniuka. Bat dał się zepchnąć z mielizny. Prysnęło na boki kilka żab. Krzyknął kaczor krzyżówki. Zabębnił bąk. Od wielkiej puszczy pociągnął poszum wiatru... Pięknie jest księżycową nocą, gdy zaszumi w gałęziach wiatr. - Na, trzymaj worek! - Bierniuka oddał Mieczkowi swój skarb, podczas gdy drugi wór dzierżył na dnie czółna Janek; przyjął go w chwili, gdy Ślipiczuk pośpieszył zepchnąć łódkę. Prowodyr sam ujął za wiosło, gdyż wiedział, że trzeba opuścić wyspę z jak największą ostrożnością. Stanął przy żerdce na pych i z miejsca silnie odsunął łódź od brzegu: byle dalej od czarnych gęstwin, od posępnych luk i wiszarow, ziejących jak wielkie oczodoły, czyhających niby otwarte paszcze... Gdzieś koło wpół do drugiej księżyc pochylił się ku zachodowi. Zwisał nad lasami, nad wielką wodą. Osnuł go opar. Zrobiło się niebezpiecznie. Z Rudych Bagien unosiły się mgły, woalowały widoczność, oblewało i całą łódkę, i trzech nowosiołczańskich awanturników mleko, siwobialc, rozrzedzone mleko. A już się cieszyli na dnie serc, że wyprawa się udała, że wszyscy cali, że każdy miał po wilczku, a i - przed Mohiłą nie trzeba będzie świecić oczyma. Tymczasem - ta nowa przeszkoda! Mgła! Cie, licho! Zaraza! Minęli właśnie wielką zatokę. Obejmowało ją ramię puszczy. Tria/ ramię to wydawało się przytulne, miękkie, napuszone mglistą pian;| Nie było czasu omijać ogromnej wyspy, leżącej na Rudych Hay,n;n ti n.t lewo od kursu. Bierniuka zdecydował się przelecieć jak najs/ybuci wy\^ • bieniem zatoki, między wyspą i wybrzeżem. Musiał go zapewne natchnąć leśny diabeł - wilczy wspólnik.! Gdy bat znalazł się na linii wyspy i nasady puszczańskiego cypla, kłusownikami z Nowosiołek wstrząsnął wilczy zew. Uderzył nagle, dziko, groźnie! Powstał gdzieś daleko, w tyle - może na którymś ostrowie, może na jakimś wybrzeżu - odbił się o niebo, ale... zdawało się, że ktoś połamał echo tej posępnej pieśni na barykadzie mgieł, tuż, przed samym nosem uciekinierów. Czy była to pieśń grozy Żelaznego Wilka, czy bolesna skarga Białej Matki, cisnięta w pustkę nocy spod samego serca, chłopcy nie byli w stanie tego rozeznać. Pochyleni nad wiosłami, jak gdyby gnani echem grobowej melodii, mknęli co sił... Szczęśliwie dokończyć wyprawy! Uciec! Wilczki, które dotąd - i bez tego - dawały się młodocianym łowcom we znaki, podjęły teraz walkę o wolność na całego: gryzły, drapały; workom groziło poszarpanie. Kominek, najmniej zajęty przy wiosłach, usiłował skrępować szczeniętom kończyny, ale porządnie go pogryzły, a przy tym narobiły tyle hałasu, że stare wilki mogły teraz dokładnie się zorientować, w której stronie świata zniknęła ich młodzież. Jazgotały, to któryś szczeknął, któryś zaskomlił, Mały Koczownik spróbował podwywać, wypadło to nawet całkiem nieźle, ale Bierniuka silnym szturchańcem zgasił w szczeniaku tę skargę. Już teraz chłopcy nie dbali o ciszę na wodzie. Byle prędzej! Byle jak najszybciej minąć wąską gardziel między wyspą i puszczą na brzegu. Księżyc już utonął w zębatym dymie puszczy. Mgła tłumiła wszelkie odgłosy pory nocnej. Właściwie - to już noc przełamywała się (jak mawiał Dziadźka Jan); przed chwilą zaszedł księżyc, już bliziutko wschód słońca; oblane jeszcze mlekiem poświaty lustro Rudych Bagien zaraz, za chwilę, zacznie się barwić lekkim odcieniem brzasku. Noc czerwcowa: noc krótka, świętojańska. Bat utonął całkowicie w białym morzu. Niemal nie słychać plusku. Wiosła jak z waty. Wygasł warkot dulek. Kij, służący do pchania, ledwie sięga dna. Cicho, cicho, cały świat wyłożony białym barankiem. Bierniuka wytrzeszczył oczy. Jeszcze kilka pchnięć, jeszcze trochę. Posługiwał się wiosłem na pych, na ślepo, drżąc, by nie stracić kierunku, bo wtedy... Rozdarła się mleczna czeluść! Z mgły buchnął Leśny Czort! Jarzyły mu się ślepia, paszczęka ziała wściekłością... Rozległo się ostre kłapanie, pomruk. Kominek jęknął. Puścił wiosło. Złapał się za ramię. 108 Szczeniaki, czując pomoc, ożywiły się: w jazgot na alarm! Bierniuka machnął długim drągiem! Ślipiczonek bryzgał po siarce dwiema na raz zapałkami. Mądre, doskonałe obaj wykonali odruchy: to właściwie ich ocaliło. Zapłonęła pochodnia. Kominek podsunął drugą. Bierniuka schwycił za widły. Bodnął nimi raz, drugi...! Zwierz dostał: chlusnął ku wodzie, ale już trzymał w pysku jedno szczenię. To Kominek nie dopilnował wspólnego z Mleczkiem wora. Rozwiązał mu się pod nogami: wysunęła się stamtąd waderka Cienka Wiecha i - w nogi! Umykała na oślep... Przekuliła się przez burtę, bach w wodę; tu ją podjęła Błyskawica i uniosła ku brzegowi. Za Cienką Wiechą szurnął Jasny ©rzuszek, ale go przygniótł chodakiem Ślipiczuk. Kominek ze strachu czy z osłabienia wypuścił z rąk swoją pochodnię. Plusnęła w wodę, syknęła. -Du...! - wściekle warknął Mieczek. Chłopcy toczyli walkę: napięci do ostatnich granic - gotowi byli teraz niszczyć każdą ślamazarność, tak samo jak wroga. Jasny Brzuszek znów poszedł do worka. Mieczek wetknął pochodnię między kolana i rzucił się do wioseł. Bierniuka co sił gnał bat wiosłem na pych. A co nim postawił w wodzie „krok", to był nim krok siedmiomi-lowy! Przelecieli w ten sposób przez krytyczną gardziel, wypadli na szerszą wodę, odetchnęli. - Wisz, skacina - pomyślał odruchowo Bierniuka. - to „on" nas pod-straszył od bagien, a „ona" hyc do gardła. Oj, żeby jeszcze troszkę!... - nie dokończył groźnej myśli. Nawet w ferworze potyczki tropiciclska krew szukała wyjaśnienia całego zajścia. Już porządnie odbili od miejsca wilczego ataku: nareszcie po wszystkim! - Czy ona dostała - pomyślał o ciosie widłami Bierniuka. - Czy już nie chce więcej próbować. Jakby w odpowiedzi przebiło mgłę żałosne wycie. Była to najsmutniejsza skarga, jaką w swym życiu słyszał chłopiec. Ni st;|d, ni zowąd stanęła mu przed oczyma matka, zgięta nad mogiłą ojca na llujwid/.kim Cmentarzu. Z dziwnym wyrazem twarzy spojrzał na swój worek, aż kotłujący się od 109 ruchu szczeniąt. Zdawało się, że skoczy, rozwiąże, ciśnie psiaki w mleczny wyjącą pustkę. - A tobież co?! - pochylając pochodnię nad Jankiem, nagle krzyknął Mieczek. Bierniuka przydeptał swój worek nogą, zgiął się nad Kominkiem. Chłopak leżał na wznak, wbita głęboko na czoło czapka maczała mu się w wodzie, od pasa w dół był schlastany krwią, ręka, odrzucona na dno łodzi, silnie broczyła; była mocno rozdarta kłami wilczycy. - Janek! - cucił go Bierniuka. - Trzymaj się! Zaraz już będziem w chałupie... No, Janek! Oddarł rękaw od koszuli, obwiązał ramię towarzysza, wsparł je nieco wyżej o ławkę i ponaglił Ślipiczonka: - Dawaj, brat, ile tylko sił! Musim dobrze zakończyć naszą wyprawę! Obaj krzepko, z całego serca, przyłożyli swych zahartowanych łap do wioseł. Bat wesoło pomknął ku wybrzeżu nocleżników. Rozdział XVII NA ODSIECZ! Harmoszka była w rodzinie po Małym Koczowniku najstarsza. Miała sierść srebrzystą, o wiele jaśniejszą niż reszta jej rodzeństwa. Była szybka, zwinna i kąśliwa. Odznaczała się błyskawicznym refleksem i... całkiem pięknie podwywała w księżycowe noce. Niestety, nie była jeszcze na tyle doświadczona, by rozeznać w „kuszeniu" starego kłusownika Mohiły wabik człowieka. Podlotek - wiadomo, dama w pączku - pragnęła popisu; ona to właściwie walnie przyczyniła się do „ludzkiego" zaplanowania napadu na jej własny dom rodzinny. 1 -jak często w życiu bywa - zamiast zostać sromotnie ukaraną, ona, właśnie ona, zachowała wolność, a reszta gniazda ciężko pokutowała za jej lekkomyślność. Wilcze stadko pod przewodem Małego Koczownika buszowało właśnie w gąszczarach wyspy, gdy przybyli do niej trzej koniuchowic. Słuch u wilków jest zmysłem arcydoskonale wyrobionym: mali potomkowie słynnej pary drapieżców z Wilczego Ostrowu odznaczali się już także nielichym. Pomimo tuszu różnych okolicznych dźwięków z puszczy i bagien wilczęta odróżniły poszmer jakiegoś skradania się w głąb wyspy. Odgłosy były dla nich obce. Co jest nieznane - uczy Prawo Puszczy - może być groźne: umykaj albo obserwuj! Basiorek na razie uważał unik za właściwszy. Las jest wrogi btv rod/i ców, a więc - noga! Najlepiej do domu. Posznurowali w stronę jaskini. ,Nagle zaciemniał w chaszczach wąż pionowych postaci! Włos zjc/yl się wilczętom na karkach. Czmychnęły czym prędzej do pieczary! Jedynie waderka Harmoszka prysnęła w prawo. Nie był to jakiś ruch strategiczny lecz po prostu lęk. Dyndała na końcu „wilczego sznura", za blisko był wróg, bała się, że ją spostrzeże, wynurzy się z gęstwiny i ucapi za futro więc - czmych w pokrzywy! Jeszcze nura, jeszcze. Przepełzła kilkanaście metrów roślinnym korytarzykiem, taką sobie małą pergolą z jeżyn, chmielu i maliniaków, przeskoczyła źródełko, snujące się z górnej krynicy i - buch pod wiszar świerkowy! Gęsto tam było do niemożliwości. Zaszyła się w tym znakomitym ustroniu, obróciła wietrznik w kierunku, z jakiego przybyła, i pilnie nasłuchiwała... Poewarzały bagna - tak, jak co dzień, właściwie, jak co noc. Głosy kaczek puchacz który budził w sercu strach, plusk wydry, dudnienie bąka (też nieco nieprzyjemne z powodu podobieństwa do wołania puchacza), górą nad drzewami, ostro świszcząc, przeciągnęły ptaki, których nie należało się bać, bo ich nie bali się rodzice. Nieco później doleciały do młodej wadery urywki hałasów z jaskini: iakiś obcy brutalny zgiełk, uderzenia, jazgot i skomlenie rodzeństwa - az ciarki poszły po skórze małej wilczycy; płasko przywarowała w kotlinie pod gałęziami świerka: dygotały jej łapy, lęk mroził mózg, mącąc jakiekolwiek „dociekanie", paraliżując nawet odruch ucieczki. Potem - poszepty... szmery, którymi puszcza nigdy dotychczas do mej nie przemawiała, znowu skarga rodzeństwa, człapanie, błysnęło jakieś nieznane światło, w nozdrzach zakręcił niepokojący swąd, kroki szybko oddaliły się, światła pogasły, plusnęła woda... coraz dalej, dalej - wreszcie roztrzęsioną „wilczą dziewczynkę" otoczyła cisza. Nareszcie - cisza! . Ale im dłużej to trwało, tym bardziej zaczynała ciązyc biedulce samotność. Każdy szelest wydawał się jej niebezpieczeństwem, każdy ruch - wrogiem. . . Nora zazwyczaj najprzytulniejsza, teraz odpychała czymś, co do niej wtargnęło i wypełniło niepokojem całą okolicę. Żadnego nawoływania rodzeństwa! Nie odezwie się ani jeden brat, ani siostrzyczka. Im... chyba również strach skul pyszczki? Nie mogąc się odważyć na żaden krok - ni w kierunku Wilczej Jaskini, ni do dalszej ucieczki, Harmoszka leżała cichuteńko pod świerkowym wiszarem, jak gdyby czekając zmiłowania Wilczego Boga. Ale znikąd nie nadchodził ratunek. Puszcza pobrzmiewała swoim 112 odwiecznie jednakim, czerwcowym życiem... szum... szum... czymże dla niej było jedno stworzonko - jego skóra i lęk, samotność i rozpacz? Minęło w ten sposób bardzo wiele ciężkich dla wilczęcia chwil, nim wreszcie zwęszyła odór rodziców. Stare wilki, polując opodal Wrzosowej Górki, usłyszały swym genialnym słuchem niecodzienne odgłosy, docierające od ostrowu z ich gniazdem. Moment nasłuchiwania, szybka decyzja, biegiem ku wyspie! Przodem szła, jak prawdziwa błyskawica, Biała Matka. Niósł ją niczym na skrzydłach instynkt macierzyński. Niemal z kufą na jej polanie sadził potężny basior. Pruli tak puszczę jak dziryt o podwójnym ostrzu! Zdawało się, że z gęstwin zaczną się sypać iskry, niby od pędzącego pocisku. W trzynaście minut byli na Wilczym Ostrowie. W nozdrza ich uderzyła straszna woń człowieka z najgroźniejszymi akcesoriami: z zapachem ognia i żelaza. Jednakże czulszy chwyt wietrznika pouczył basiora, że wyspę napadły nie wielkie Dwułape Mordy, ale mniejsze, te, które często bywają bezradne podczas jego ataków na konie, pasące się nocą na halawach w głębi puszczy. Wilczyca, dotarłszy do wyspy, z miejsca skoczyła w stronę gniazda. On - nie. On - swoim żelaznym zwyczajem - najprzód obleciał wyspę dokoła. Natrafił na miejsce odbicia bata, na ślady nowosiołczańskich kłusowników i prościutko ich tropem pociągnął ku grocie. Niebawem wpadł na wilczycę, która zrewidowała wnętrze jaskini i zawróciła ku wyjściu: Biała Matka była rozjuszona do niepoznania! Wzrok jej płonął ogniem. Sierść zjeżyła się prawie na całym ciele. Ruchy były zapalczywe, nerwowe, piana na pysku. Wilki zderzyły się nosami. Jeszcze raz skontrolowały jaskinię, wilczyca przeczołgała się zapasowym wyjściem: wszędzie wszystko wzburzało i niepokoiło zwierzęta. Małych nie było nigdzie! Ruchy zwierząt stawały się coraz bardziej gwałtowne, nie skoordynowane, rodzicielska troska i zwierzęca wściekłość jątrzyły ich system nerwowy, zakłócały normalne funkcjonowanie. Raptem wilczyca natknęła się na trop Harmoszki! Odpadła od groty i gęstwiną, labiryntem chaszczów, w poprzek strużki dotarła do grupy świerków. Ach, cóż to było za radosne powitanie! Skomlenia, liźnięcia, ota nic się // i ciałami, znów w robocie jęzor, malutki języczek nie chciał pozostać dłu/ ny... Basior był grubo skąpszy w karesach. Oderwał się od wilczyc, obiegł dokoła miejsce spotkania z małą, prze ciął ze dwa razy wyspę w poprzek i ponownie strzelił ku wybrzeżu, skail odpłynęła łódź. Wszedł aż po brzuch w wodę. Skierował w dal, ku rozlewiskom długi wietrznik, podnosił go to wyżej, to niżej, w lewo, nieco w prawo, jak artylerzysta lufę dalekosiężnego działa. Zdawało się: wyławia w dali nieprzyjaciela, szuka jego położenia nastawia celownik - zaraz zagrzmi...! Najwyraźniej chodziło mu o ustalenie kierunku ucieczki dwułapych kidnaperów. Dobrze go wywęszył i wykombinował: wiedział, gdzit bywają puszczańscy koniuchowie, znał położenie ich wiosek, niera/ widział ludzkie barłogi, pływające po wodzie bardzo długo i jakby be/ żadnego zmęczenia. Gdzież drapieżca ciągnie z łupem, jak nie do swojej jamy? Do Żelaznego Wilka przybiegła wilczyca. Obok kręciła się we mgle mała waderka. Nad złudnym majakiem puszczy zasypiał księżyc. Opar gęstniał z każdą chwilą: zasnuwał wszystko i zawijał w olbrzymią, głuchą belę waty cały świat. Wilki obiegły linią wody niemal pół wyspy. Dla pośpiechu, jak też zapewne w celu uchronienia córeczki od przemoknięcia - Biała Matka ujęła ją za skórę na grzbiecie i ulegle dyndała za basiorem. Widać było po jego ruchach, że już otrząsnął się z zaskoczenia, że przejmuje inicjatywę i ostro, zdecydowanie rozwija swoją strategię, nieomal zawsze bezbłędną. Na południowym wybrzeżu ostrowu Żelazny Wilk namacał łapami grzebień podwodnego cypla, bardzo płytko przykryty zalewem, i pobiegł nim na południe. Miejscami znaczyły go pałki wodnych roślin i rozsiane krzewy łoziny. Wilczysko sznurował tędy tyle razy, że trafiłby wszędzie z zawiązanymi ślepiami. Po chwili dno się obniżyło, jednak nie na tyle, by należało puścić się wpław. Z prawa i lewa odzywały się przerażone, zrzędzące albo ciekawskie głosy wodnych ptaków; kilka z nich z bliska rozdarło głośnym przelotem białą watę, by za chwilę ponownie w niej przepaść. O paręset kroków od Wilczego Ostrowu leżała wysepka, zwana przez towców Zapieckiem; tam to stare wilki ulokowały swą ostatnią pocie- uhę. Drzew na tym ostrowku nie było. Za to wysoki oczeret, wikliny, skłębione krzewy wodolubne - bujały tam jak w raju. Zwierz tej miary co wilcze szczenię i tak zwinny jak pierwsza córa Błyskawicy, mógł tam sobie znaleźć znakomity schron. Zostawiona własnemu losowi waderka zaczęła smętnie popłakiwać: uniosła pyszczek w stronę, gdzie zniknęli wielcy rodzice i modulowała swój żal w młodocianej, niewyrobionej jeszcze gardzieli... Nie wiedziała, że za takie coś można dostać lanie: strwożona matka zawróciła z wody i dała jej takie baty, że „dziewczę" nie pisnęło ani tonu nawet wówczas, gdy już z daleka, gdzieś zza Wilczego Ostrowu zabrzmiał wśród nocy zew starego basiora. W jego wyciu była groźba i wyzwanie, rzucone Plemieniu Dwułapych Mord. Odzywały się w nim takie tony - jak stwierdzali później trzej koniuchowie - że nogi same rwały się do ucieczki, że ramiona coraz silniej napinały się przy wiosłach. Podczas gdy rozumny basior stosował nad bagnami tę wokalną nagonkę, Błyskawica co sił gnała ku puszczańskiemu cyplowi, zwężającemu wodne przejście między wybrzeżem a wyspą. Pędząc wybrzeżem Rudych Bagien, wciąż obracała pysk ku wodzie, ku zamglonej gładzi, wciąż nasłuchiwała, czy nie doleci stamtąd głos porwanych szczeniąt. Schlastana błotem i wodą, z sierścią zbitą w kłaki, dymiąca parą, jak stwór wydobyty z gorącej kąpieli, ziejąc paszczą potępieńca, parła wciąż naprzód... Byle prędzej! Żeby zdążyć na czas! Jak sobie planowała atak, jak rozkładała we łbie poszczególne możliwości, odcinki trasy, różnorakie sytuacje - naprawdę niedocieczone to tajemnice funkcjonowania zwierzęcego mózgu. W każdym razie znakomicie przecinała przybrzeżne mierzeje, celnie dokonywała skrótów; złapawszy ludzki odwiatr- ten sam, na szczęście ten sam, co na wyspie! -jakże pilnie wykorzystywała każdy twardszy i suchszy teren, by choć trochę zbliżyć się do linii posuwania się łodzi. Od czasu do czasu dochodziły do niej ściszone oddalą i tłumikiem mgły skomlenia lub warczenie jej szczeniąt. Wszystko wówczas w rozszalałej matce kipiało, drżał każdy nerw, serce chciało wyskoczyć z piersi, wyprzedzić fizyczne możliwości i już dopaść z ratunkiem do wydzieranych jej wilcząt! Tymczasem szeroki pas wód, w tym rejonie rozlewów głęboki i 11min v 114 do sforsowania, do tego przyduszony pięścią oparu - jak niezdobyty bastion odcinał ją od dziatwy. W pewnym momencie, przeskakując jakiegoś leśnego olbrzyma, powalonego przez wichry w głąb zatoki, Biała Matka potknęła się i jak długa wpadła do wody. Musiała wytrząsnąć włos, bo obfita wilgoć przyginała ją do ziemi; ruchy zwierza stały się teraz mniej sprawne, a ciężar futra - dokuczliwszy i zmuszający do zużywania większej siły. Ponowny zew basiora z mniejszej odległości skrzepił ją. Odjął poczucie samotności. Był bratni, bliski, obiecywał pomoc, donosił, że samiec czuwa i wspólnie atakuje. Przyśpieszyła kroku. Wiedziała teraz, że łupur pędzi jej tropem, niebawem ją dogoni, że oboje zdążą na czas do wodnej gardzieli, obsiada cypel puszczy i wyspę, by - pełni wściekłości i nienawiści - runąć wspólnie na uciekającego wroga...! Jednakże, nie czekając na przybycie basiora, wciąż pośpieszała naprzód: przedzierała się przez nadbrzeżne gęstwiny, ślizgała dnem ocze-retu, czasem nurkowała pod korzenie wierzb, podmyte przez wiosenne wody, to znów zmuszona była wybiegać w las na wysoki grunt i omijać podejrzane wybrzeża; czasem puszczała się wpław przez zatoczki. Okazało się, że mgła była jej sojusznikiem. Dzięki niej zręcznie ominęła pewnego rybaka, Wołczka z Wirszuby: odwiatr jego był wilczycy znany, niegroźny, zanosił wodą i rybą, wcale nie zatrącał jej wilczętami, nie ciągnął się też od niego zimny, kłujący odór, żelaza. Był to rybak bez żadnego haka, stare dziwadło, uznające tylko samołapki: więcierze, saki, buczę, dryhubice. Zawsze to jednak była Dwułapa Morda i należało się liczyć z podstępami jej przemyślnego Plemienia. Omijając zatokę z Wołczkiem straciła sporo czasu, toteż dotarła na cypel niemal w ostatnim momencie. Basior dotąd do niej nie doszlusował: albo źle rozmierzył czas, albo coś stanęło mu na przeszkodzie. Ruszyła więc do szturmu sama. Gdy cypel się skończył, zanurzyła się w oczeret i brnąc w płytkiej wodzie, skradała się w głąb wodnej gardzieli. Dopomogły jej w tym z rzadka rozsiane kępy, porosłe ajerem i sitowiem. Mądra - nie zatrzymała się przy ostatniej, gdzie mógł zagrażać wzrok ewentualnego obserwatora, ale zaczaiła się przy jednej z kęp nieco bliższych brzegu. . . Calutka zanurzona w wodzie, z pyskiem opartym o miniaturową wysepkę oczekiwała na przypłynięcie ludzkiego barłogu z jej dziatwą. Znalazła się teraz w sytuacji podobnej jak partyzant, który dostał zadanie ostrzelania nieprzyjacielskiego pociągu: wie, ze częsc transportu to wagony z najbliższymi, a musi strzelać; w sercu żal i wściekłość, obowiązek i pasja, instynkt i miłość. ...Plusk wody, szmer szuwaru, ślizg wioseł, nic nie widać we mgle, a ludzki barłóg zbliża się, przysuwa. . Na szczęście łapy sięgają dna -jakiś garb czy głaz - silne odbicie, strzał! Prosto w łódź. Zjeżona, straszna, zdolna zabijać wszystko co żywe, a ocalić - tylko stworzenia o swojej woni. Ciachnęła paszczęką! Dostała cios widłami - gdzieś w tylne łapy. Błysk pochodni - iskra trwogi. Dostrzegła szczenię umykające po dnie barłogu... Za nie! Dwułapy pchnął ją rozpaloną pochodnią. Buchnęła do wody. Uchodziła z wilczęciem. Niestety, tylko z jednym. A - uinn! Nie ma jak. Ogień i żelazo. Piecze i kłuje. Ach, tyle ich tam jeszcze zostało...! Basior nie zdążył. Zal i strach. Uciekać, uciekać, za wszelką cenę uciekać: ocalić chociaż to jedno. Już bez przeszkód dotarła do Wielkiej Puszczy. Była ledwie żywa. Rzuciła ocaloną waderkę na mech. Opadła na łapy i ciężko dyszała. Z kudłów jej ściekała woda. Jak znękany gladiator siecią, była oplatana rzęsą wodną i zwojami moczarki kanadyjskiej. Łapy jej oklejało błoto. Kto wie, czy w owym momencie - nawet na zew macierzyńskiego serca - byłaby jeszcze zdolna poderwać się do walki z napastnikiem, a co/, dopiero: zwycięsko ją stoczyć? Na szczęście, od skraju boru i Rudych Bagien nadleciał rozgorączkowany Żelazny Wilk. Obwęszył zwierzęta, pociapkał co prędzej na cypel, własnymi zmysłami zbadał, czy już nie istnieje żadna możliwość odzyskania reszty szczeniąt, pokluczył jeszcze nad wielkim łukiem zatoki, powęszyl ku obszernej wodzie, posłuchał. Z daleka, z bardzo daleka, doszły doń zuchwałe, groźne^na r/.asajair się pokrzykiwania ludzkie. Rżały konie. Tętent. Odgłosy te biegły z hala w koniuchowskich; czuć w nich było ludzką krzepę opartą o liczebność. Zwierz został na miejscu. . . Obrzucił przenikliwymi ślepiami okoliczną puszczę: zdawało s,c, ,c 116 dopiero teraz ją spostrzega, że teraz dopiero do niej wraca całym sobą! Zawrócił ku rodzinie. Ujął w pysk waderkę Cienką Wiechę, jakby litując się nad wyzutą z sił samicą, i wziął kurs na odległy Zapiecek. Biała Matka ciężko uniosła się ze mchu, otrzepała sierść, wytarzała się w igliwiu i mchach, znowu kilkakrotnie wstrząsnęła kolejno różnymi partiami ciała i - ciężkim krokiem, zapewne z jeszcze cięższym sercem, zwiesiwszy łeb w dół, posznurowała za swoim wiernym basiorem. Nikt jeszcze nie widział słynnej Błyskawicy w stanie takiej klęski. Rozdział XVIII WŃIEWÓU Nastały dni największych upałów. Okoliczne wsie tchnęły zapachem zbóż. Dojrzewały łany, znużone kłosy zwisały, grube ziarno karmiło wzrok już samym wyglądem, złota sytość kusiła jak skarbiec, pełny żywego pieniądza. Cieszyli się chłopi, zacierali ręce, brali się do żniw. Od świtu do nocy chrzęściły sierpy, świszczały kosy - migał w łanie specjalny łęk ochronny, napięty nad kosą. Barwna, wytężona chwila szturmu: to zamachnie się czarne, spalone słońcem ramię, to błyśnie czoło mokre od potu, uśmiech, czasem grymas, zgrzytnie docinek albo potoczy się śmiech, niby dwojak, z którego wypito chłodzący kwas, „ach" - westchnienie staruszki, „oooch" - przegnie się dziewka, raptem schwytana za warkocz, zwrotka piosenki, niebo bez skazy, słoneczko „żeby jego licho!" grzeje, aż koszula smaży się na karku, pot, zapach mięty, macierzanki, zbóż, pierwszego chleba. Oznajmiły Zielną dzwony, przewalił się w procesji z naręczami zbóż, jarzyn, kwiatów i gałązkami owoców spracowany, ale zadowolony z plonów tłum, brzękot janczarów, kolorowe chustki i spódnice, barwne lny i wełenki, słomiane kapelusze i sukmany; wracali: jedni bryczką, inni pieszo gromadą czy po kilkoro miedzami, polami, psią ścieżką albo ze śpiewem - wielkim, wspólnym wozem drabiniastym. Uciecha w każdym domu! Każdy gospodarz wetknął za obraz wiązankę pięknych ziemiopłodów i - do stołu. Gromadą, rodziną, wszyscy razem, domownicy i czeladź. Wykwitły na polach kopice. To dobre duchy taszczą na barkadi dostatek i zamożność. Rzetelnie zapracowany pochód! Na razie pr/yst.i nął i stoi: suszy się użątek - niech dojrzeje do cepa. ii Wielki księżyc, gruby, złocisty dolar, toczy się nad kopkami - symbol bogactwa. Nastaje ciepła noc. Biją przepiórki. Nawołują się kuropatwy. Harcują całymi stadkami polne myszy: raj na ziemi, jest czym napchać pyszczki, ba, chomiki napełniają na całą zimę swoje podziemne spichrze. Jak w bajkach! Wyległy z zimowych nor lisy i wraz z podrastającą młodzią polują wśród kopie na myszki. Najlepsza to zaprawa łowiecka dla tych rudych wisielców! Kędzior oparu dymi z polnego stawu: chlipią pyszczkami karasie, z cicha pokwakuje krzyżówka. Zające, oburzone nagością pól, poprzenosiły się w podleśne zarośla. Młode kuropatwy już wyfarbowały sobie piórka na modłę ptaków dorosłych. Czas pędzi! Jelenie skończyły wycierać nowe, tegoroczne wieńce - długo ostrzyły i polerowały oręż na zbliżające się gody i turnieje. Dziki, czując dojrzewanie smakołyków wśród pól, zbliżały się do kra- j wędzi Wielkiej Puszczy. Już opierzyły się młode głuszce i rozpoczęły z cichą, łagodną mamusią dłuższe spacery na jagodniki. Pod koniec sierpnia tegoroczne cietrzewie zabrały się do wymiany rdzawych, „damskich" piór (nie licujących z ich werwą i tupetem) - na dobrze skrojone, ciemne dwurzędówki, całkiem podobne do idealnych smokingów rodzonych tatusiów. Żelazny Wilk i Biała Matka jeszcze w tę samą noc po strasznym pogromie przeniosły swoje zdziesiątkowane gniazdo z Zapiecka na stały ląd. Zakątek, w którym znalazły nowe przytulisko, był zaciszny, głuchy i nazywał się Ciamcia; dlaczego tak, nie udało mi się dowiedzieć. Mieszkało się tam dwóm wilczym córeczkom całkiem przyjemnie, być może, ckniło się im tylko za energiczniejszymi psikusami swojej braci, a szczególnie - Małego Koczownika. Dola jego - w porównaniu z ich wolnym bytowaniem - nie była do pozazdroszczenia; jednakże stanowiła najmożliwszą z sytuacji, w jakie popadli trzej wzięci w niewolę wilczy bracia. Bierniuka - od chwili fortunnej wyprawy cieszący się wielkim wzięciem wśród nowosiołczańskich rówieśników - przykuł basiorka na łańcu- 120 I chu na krawędzi sadu, pod powiatką starej szopki. Tam mu urządził ten kącik, że stał się bardzo podobny do wilczego gniazda. Narzucał tam „leśnych" kamieni, naściągał mchu i ściółki, przekrzyżował dach nad legowiskiem sosnowymi korzeniami, wydartymi z lasu ze skarpy nad Czeremszynką, -nakrył kilkoma płatkami darni z wysokim zielskiem, nakruszył żywicy, by pachniało borem, i porozsypywał nieco sproszkowanego wilczego łajna, żeby zanosiło „wilkiem". Wstawiał ulubieńcowi dwa razy dziennie miskę mleka, podrzucał z ukrycia myszy, owady, zaskrońce, jaja - czasem były tam niektóre stworzonka żywe i swoją ruchliwością prowokujące apetyt wilczka lub jego łowiecką powściągliwość. Ale wszystko na nic. Mały Koczownik nie tknął niczego przez cztery dni. Przez długie cztery dni i noce! Schudł, skóra na nim zwisła jak na szkielecie, wystąpiły żebra, włos się zestroszył i skłaczał, ślepki przygasły, wypychał z wietrz-nika język i ciężko dyszał na strasznym upale. Nocami wylewał swój żal ku borom-lasom. Głos mu się łamał, gardziel wydawała tony skomlące. Urywał w pół strofy swój ból i zwijał się na ziemi w biedny kłębuszek. Raz od puszczy odpowiedziała mu Biała Matka. Jan Kondrat nie przeszkadzał parobczakowi w jego eksperymencie; cieszyło go, że chłopak ma łowiecką krew i twardy, tropicielski upór; porównywał wyczyny Bierniuki ze swoimi z dawnych dni i dostrzegał wiele podobieństw. „Hm - mruczał. - Wyrośnie z niego jeszcze lepszy włóczystrzelba od ciebie, nie bój się!" I znowu wtedy myślał z żalem o swoim synu: ,,Ot, jak nierówno los dzieli". Parę razy, w nocy, Bierniuka zakradał się na stryszek szopki i ślol/il zachowanie się swego niewolnika. Którejś godziny (na drugą noc) wilczek wylazł z legowiska i dosc nieudolnie pił z malutkiej kryniczki wodę; źródełko to znajdowało się w zasięgu łańcuszka. Jakże dobrym obserwatorem lasu musiał być chłopak, jeśli przewidział ten szczegół przy urządzaniu Małemu Koczownikowi legowiska. Od owego czasu wilczek zaczął pić wodę stale. Piątej nocy schwytał pierwszą mysz, nieco przyduszoną, ktoi;| mu podrzucił jego czujny opiekun. Ten moment stał się przełomowym. Basiorek zaczął podejmować wróble, jajka, żaby, poćwiartowane kuty. wycyganione gdzieś czy „zachylone na lewo" psiaki i kurczęta. i- Żelazny Wilk - Hu, hu - buczał jak trzmiel wilczarz z Nowosiołek.- Pilnujcie się, baby, bo wam pieszczuch Bierniuki zmiele wszystką żywiołę... pilnujcie się! Wilczek poweselał, z dnia na dzień poprawiał formę, aż „wyprzedził sam siebie" -jak określił parobczak - i zaczął rosnąć. Chłopak radował się. Wszystkie Wolne chwile poświęcał psiakowi; jednakże nie dość mu było, że wilczek je i pije, chciał by ten „dzikun" przyjmował pokarm z jego ręki, nabrał doń zaufania i przywiązał się jak najlepszy, „ludzki" pies. - Gdzieś ty widział - uśmiechał się młynarz Lipka do Bojaruna. -szukać serca u dzi kiego z wierzą... no? Tymczasem wszystko wskazywało na to, że chłopak właśnie tam uwziął sieje znaleźć. Miękkimi ruchami zbliżał się do Gniazda - jak nazwał wycackane przez siebie wilcze przytulisko - przysiadał, przyklękał albo kładł się w pobliżu na trawie, pod drzewem czy pod szopką i szeptał pieszczotliwie do basiorka: - Dzikun, mój dzikus, nie bój się! Ty sierota i ja sierota. Będziem kolegować... no nie? Wyciągał ku wilczkowi rękę, chciał pogłaskać jego miły, polśniewający łebek, ale zwierzę stroszyło włos, kuliło wietrznik w dół i chyłkiem dawało nura do swojej pieczary, by stamtąd nienawistnie, „wilkiem" spozierać na tego, który pragnął z nim przymierza. Ślepia jego, dojrzałe w samotności, zdawały się mówić: - Judaszu! Najprzód zabrałeś mi wolność i dom, oderwałeś od rodziców, a teraz proponujesz przyjaźń... Cóż mi po twojej przyjaźni? Czymże jest ona wobec tego, co mi zrabowałeś? Las nocami przysyłał swoje kuszenie aż po szopkę. Liście zdawały się szumieć: - Chodź... szczenię, wróć! Puszcza przychodziła z podobnymi szmerami również i do drugiego niewolnika - do Jasnego Brzuszka. Ten wilczek dostał się w łapy najgorsze, jak tylko można sobie wyobrazić. Obserwując niektóre odcinki jego nędznego życia, Bicrniuka przeklinał chwilę, w której, ulegając obłudnej namowie Mohiły, zgodził się dostarczyć mu to wilcze szczenię. 122 Stary kłusownik z chatynki spod lasu, będący (jak szeptali niektórzy) na usługach znienawidzonego w okolicy dworu Turwiliszki, właśnie tam oddał Jasnego Brzuszka. Wolff, po cichu zwany w okolicy Rudym albo Ryżym Dziedzicem, był człowiekiem bezwzględnym, chłopów traktował z góry, miał dla nich grube słowo, pogardę; w pełnym świetle dał się poznać z chwilą najazdu hitlerowców. Jemu przypisywano rozpanoszenie się w okolicy donosu i wzmożenie szykan wojennych - łapanek i kontyngentów zboża i żywca. Często zajeżdżali do Turwiliszek na polowania hitlerowscy „dostojnicy". Notował to wszystko Kondrat, wrzały bezsilnym gniewem wioski, a... Mohiła („Żeby on z piekła nie wyszedł!") właśnie „temu judaszu" oddał schwytanego przez Bierniukę wilczka! - „Wyszło tak, że ja do tego przyłożyłem rękę!" - źlił się wyrostek. Raz przeganiał koło dworu hydło Kondrata. A tu jazgot, skomlenie! Przytknął oko do sztachet, patrzy: Ryży ostrym pejczem siecze jakiegoś pieska... Przygląda się: - Jezus! toż to nasz wilczek! Pastuch z Turwiliszek, kolega Bierniuki, opowiadał jeszcze gorsze rzeczy. Bywało: Wolff odczepi łańcuszek i bierze psa „na spacer". W drugiej ręce trzyma kij i „trasuje". Co wilczek do niego „wyszczerzy się", to on go przez łeb; co wilczek warknie, on mu po gnatach! Z każdej takiej „wycieczki" przez park skatowany piesek „wracał" wleczony na brzuchu. O, już dawno Jasny Brzuszek przestał mieć czystą, białawą sierść na podbrzuszu: dziś najczęściej posoczyła ją krew zmieszana z błotem. Kolega Bierniuki mówił, że gdy Ryży Wolff zaczynał szczeniaka bić, „morda jego ścinała się jak u najgorszego psa", stawał się czerwony, coś bulgotało mu w gardle, napinały się żyły, ręce drżały, oczy zaś miał „straszne jak sam diabeł!" Bywało, nocą, gdy mrok i wielka przestrzeń przynosiły aż do dworu leśne odgłosy, serce skatowanego wilczka wyrywało się ku swobodzie. Kierując pyszczek w stronę borów, wył nieumiejętnie, zarwanie, żałośnie - jakby puszcza miała serce. Parokrotnie odpowiedziała mu z lasów czujna matka. Dwa razy zakradł się pod dwór zdecydowany na wszystko Bierniuka i dwa razy wrócił - według określenia Ciotki Franciszki - „z sercem, w którym zapiekła się krew". Chciał wilczka uwolnić albo zabić-byle tylko skrócić jeno mer/;itnu; Nie udało się: noce były „światłe", księżycowe, Wolff jakoś nerwowo spał, parokrotnie zapalał u siebie lampę, wilczek był zamknięty na łańcuchu przy drzewku, stojącym tuż pod oknem sypialni Rudego. A przecież na pewno czuwali w ukryciu nocni stróże, z pewnością gdzieś drzemało kilka psów. Pewnego dnia Jasny Brzuszek poczuł się tak źle, jak gdyby zbliżały się jego ostatnie chwile. Od łańcucha utworzyły się rany, szyja krwawiła, zaczęła ropieć, groziło zakażenie. Wolff, widząc, że traci wilczka, kazał wreszcie zamienić obrożę na skórzaną; najbliższej nocy pozostawiono nieboraka w ogrodzie przy drzewie. Straszny dwór ział odorami żelaza, dymu, krwi i psiarni. Jeżył włos na karku skradającej się wilczycy. Trwoga aż przygniatała ją do ziemi. Czołgała się wytrawnie, z precyzją i ostrożnością najdoświadczeńszego wilka wszystkich czasów. Oto już jest w przydrożnym rowie. Ani łopuszka, ani pokrzywy -pruski dryl, naga ziemia, żadnej przysłony, tylko rów, na szczęście -rów! Znalazła się naprzeciw Jasnego Brzuszka, uwiązanego do młodej jabło- ni. I co dalej? Trzeba sforsować wysoki parkan: to nie jest wiejski tyn, drogę zagradza gęsta siatka, śmierdzi żelazem -ani jej ugryźć, ani podkopać; wpuszczona w cement, głęboko sięga w ziemię. U szczytu najeżona ostrymi kłami z metalu. Biada! Wilcza suka wypełza z rowu, czołgu się do cementowego obmurowania, nasłuchuje, unosi łeb - cała jest skryta przed ludzkimi oknami -jedynie ślepia przeżerają wszystko: ka/di, piędź ziemi, wszystkie szczegóły przedmiotów... Nie! Z tej strony nie ma żadnej możliwości. Wilczyca opada w dół, czołga się w lewo, osłaniają cement siutki. Z daleka dolata ujadanie psów. Szpara! Wolne przejście... Czy nie jest to pułapka? Nie ma wyboru. Trzeba śpieszyć! To nocny stróż, gapa, zostawił uch>Ioikj boczną furtkę: „dziedzic (»zaraza!«) śpi, a on tylko »na moment skoczy do dziewczyny«"; właśnie cichy szmer rozmowy, złączony z bulgotem wody, dobiegi od młyna do uszu Błyskawicy. Działać! Piorunem! . Jak siwy cień prześliznęła się szczeliną w furtce. Skrada się wzdłuż klombów, szpaler krzewów. Sus pod dom! Wzdłuż dworu. Serce łupi, stawki dygocą... Już jest naprzeciw jabłoni. W górze, nad łbem - Dwułapa Morda i Śmierć, w dali, na krótko strzyżonym trawniku, po prostu jak na łapie - dziecko. , . Słucha śledzi -bada: przed ostatnim szturmem. Ślepia, rzecz zdumiewająca, spozierają na księżyc. Czyżby szukała chmurki, cienia na ziemię, chwili ulgi i wytchnienia, przysłony do swego ataku? Nie ma, nic nie ma! . Czysty, jasny blat trawnika. Na szafirze - ani jednego obłoku. Wilczek budzi się z gorączki, czuje matkę, węszy, niepokoi się. Dłużej zwlekać nie można! Błyskawica dopada szczenięcia. Sięga pyskiem do szyi. Napotyka skórzaną obrożę. Mierzi ją obcy odór, narzucony pieskowi przez człowieka: strupów pałki, skóry, okuć, perfum - zmieszany swąd dworu. Ale spośród tego wszystkiego przebija się woń wilcza, woń gatunku, woń jej własna. Jednym zwarciem kłów rozcięła obrożę. Porywa szczenię za skórę na karku! Już niesie! Odskakuje ku oknu - prosto na Dwułapą Mordę, ślepiami w Śmierć. Skręca pod ścianę dworu w lewo. Pędzi jak... błyskawica! A tu otwiera się okno i bucha strzał -jeden, drugi, trzeci! Na szczęście w prawo, wzdłuż muru. Zakurzył się tynk, parę kul zrykoszetowało, pluszcząc w klombach iak w wodzie. . , ., , . . Ale trzeba było przecież odpaść od budynku, by trafie do b.amk.. Cwałem wzdłuż alejki kwiatów. Tuż furtka... Strzał plaskał za strzałem, szarpał noc, nagle bodnął wilczycę w zad! Az wzdrygnęła się. . «, . . Niemal w samej bramce nadziała się na nocnego stroza. Krzyknął, zachwiał się pod ciosem w piersi, wypuścił z rąk dębową lagę. Biała Matka wpadła w rów, rowem pomknęła w stronę jez.orka. t.un schronił ją oczeret, brzegiem przekłusowała ku gajom olszyny, stra/u,;, cym nad ruczajem, jeszcze słyszała od dworu zgiełk, połajank.. k,lk., strzałów, powoli uciszało się jej serce... Zaległa na moment nad zatoką w olszmaku, polizała szczenię, polizała ranę na prawym połciu, parę razy siorbnęła wody, by ostudz.ć wyschły 124 gardziel, obwęszyta dokładnie Jasnego Brzuszka, wylizała go ze wszystkich stron, ujęła za grzbiet i, kuśtykając, powędrowała ku odległej Ciam- ci. Podczas gdy wśród boru pod troskliwą łapą matki ledwie żywy wilczek powoli przychodził do siebie, jego trzeci brat, Krzywe Ucho, pędził życie więźnia u Mieczka Ślipiki. Chłopak nie był zły. Pochłaniał go las, lubił zwierzęta, ale jakoś po swojemu, nierówno: miał napady szorstkości, to znów - uczuć tkliwych. Znalazło to swój wyraz i w „tresurze" schwytanego wilczka. Dołożyło się jeszcze rodzeństwo: każde z trojga nie omieszkało wetknąć w wychowanie Krzywego Ucha swoich trzech palców. A wiadomo, jak to ze smykami: nie tylko, że nie byli... członkami towarzystwa opieki nad zwierzętami, ale jeden kuksnął wilczka pod żebro, drugi pociągnął za krzywe uszko, nawet Baśka, i ta, nie omieszkała od czasu do czasu podrażnić mu wilgotnego noska źdźbłem łaskotliwej mietlicy. Mieczek przecież nie mógł przy szczeniaku strażować dzień i noc; ojciec posyłał go „na zarobek": do sianokosów, to do żniw, na szarwark przy szosie, do młyna, to do lasu „rąbać metry" - wiadomo, podrostek, musi uczyć się wyręczać starego. Gdy chłopak wracał z pracy, nieraz zastawał wilczka z mordką posępną, ułożoną na ciemnawych łapkach; psiak wodził za nim żółtymi ślepiami, ale nie zdradzał żadnych żywszych zainteresowań. Owszem, zaczął jeść mięso, podobnie jak Mały Koczownik Bierniuki, ale ani na pazur nie zrezygnował ze swej dzikości. Czasami bardzo to Mieczka denerwowało: przecież tyle zrobił dla tego „gówniarza", przecież tak bardzo starał się mu dogadzać (przynosił z pól i lasów dzikie zwierzęta -jeszcze żywe, smaczne pachnące przestrzenią), a on, „cholernik", nie miał dlań nawet życzliwszego spojrzenia. Strudzony pracą, rozgniewany - dwukrotnie wsypał szczeniakowi w skórę: nie mógł dłużej znieść jego uporu; wy wołał jednak skutek odwrotny; do tego - gdy z Bierniuką naradzał się nad sposobami dalszego układania wilczka, szczerze mówiąc, sam wstydził się tej wolfTowskiej „trasury". Złość na wilczka podsycało jeszcze powodzenie Bierniuki: pupil kolegi darzył go coraz większą sympatią. A Krzywe Ucho - ani rusz! 126 Nieraz pracując w borze przy metrach, gdy zewsząd wabiły Mieczka leśne uroki (to wietrzyk w liściach, to furkot jarząbka, to bulgotanie strugi, mięciutki mech, zapachy, barwy), chłopak zdobywał się na bardziej szczery obrachunek: - „Za co on ma mnie kochać? Że pozbawiłem go lasu?" Na ten stan rozjątrzenia chłopca wypadło uwolnienie Jasnego Brzuszka przez wilczycę. Akurat „brało się" na zachód słońca. Niedługo miał wrócić z pracy Mieczek. Ryży zatrzymał konia przed tynem „na ulicy" i ostro, gwałtownie-jak to on - pertraktował ze starym Ślipiką na temat odstąpienia mu wilczka, o którym, widać, doniósł mu przewrotny Mohiła. Ślipiko, „wszak wiadomo", Ślipiko - ani tam nie czapkował, ani nie uprawiał zuchwalstwa, ale umiejętnie, po swojemu kołował, by przedłużyć to całe spotkanie i wymyślić jakieś wyjście. Najazd Ryżego był nagły; jednakże chłop wiedział, co o nim sądzić. Był mu wcale nie w smak ten „wilczy" apetyt sprzedajnego ziemianina. Dotąd boczył się na synowską zabawę. Teraz, pod nagonką Wolffa, wszystko „przekręciło się": postanowił bronić pieska przed dworem. Bijąc na zwłokę, zerkał ku zabudowaniom, czy nie nadchodzi stamtąd jaka pomoc. I nadeszła, ale w formie całkiem nieoczekiwanej. Właśnie o tej porze wracał do chaty Mieczek. Bardzo często,.jeśli szedł od wyrębu z puszczy, zbliżał się do wsi „od tyłu", wzdłuż strugi, a potem olszynką i przez sad podchodził do wilczego zakątka. Wiadomo: to w rzece pluśnie ryba, to wśród chaszczów migną kurki wodne, czasem nad zatoką popija wodę dziki gołąb albo zobaczysz, koła, skradającego się do ptaszków. Właśnie tu chłopak nieraz zaopatrywał w świeże mięso wilczkową spiżarnię. Ślipiczonek lubił też ukradkiem podejść do lasu i od swego wychowanka: chciał zaobserwować, jak się zachowuje, jakie zdradza zainteresowania i zamiary. Wilczek, ciągle mając do czynienia z Dwułapymi od strony domu, zazwyczaj tam kierował swoją uwagę, i stamtąd oczekiwał wszelkich niespodzianek. Bardzo ciekawie więc mogła wypaść obserwacja jego życia stamtąd, skąd psiak nie spodziewał się człowieka. Wyłaniając się dzisiaj z olszniaku, Mieczek dostrzegł na drodze kl.|l' kurzu, a po chwili usłyszał głośną wymianę zdań. Coś go Poniechał obserwacji Krzywego Ucha. Skrajem sadu, obok gumna, w cieniu obory, dotarł aż do łanu konopi, gęsto stojących nie opodal gościńca jak zbita kohorta zielonych żołnierzy. Kilka zasłyszanych zdań momentalnie zorientowało go o stanie rzeczy. - Koniec - pomyślał. - Nie da rady. Do lasu z nim już nie ucieknę. Ojca nie narażę. Koniec, braciszku, ty mój. Zawrócił: w cieniu obory, obok gumna, skrajem sadu, podlazł do budki wilczęcia. Piesek patrzył nań niespokojnie jasnymi ślepiami. Wioska grała wieczornym życiem. Brzęczały na żurawcach wiadra, poryk krów, szczekanie, czyjś głos, zarżał koń, skrzypnęły drzwi od stodoły czy któreś wrota. . Ślipiczonek usłyszał twarde kroki w podwórzu, ostre wyrazy, trzaskanie szpicrutą po cholewach. W zdenerwowaniu nie mógł uporać się z obrożą, silnie zapiętą i okutą metalem (by stare wilki „nie odgryzły" nocą szczenięcia. Przez twarz chłopca przeleciał nagły cień. Brwi zbiegły się nad czołem. Kroki coraz bliższe... - No, braciszku - szepnął żywiołowo. - Czołem. - Wywlókł basiorka na łańcuchu z budki. - Wilczuś, życie u „niego" gorsze niż śmierć. Ech... -westchnął z głębi serca, zadając wilczkowi w łeb płaski cios obuchem topora. Wrzucił trupka do budy i jak wilk smyknął, przypłaszczony do ziemi, w otwór zamaskowany w tylniej ścianie stodoły. Zarył się głęboko do torpu w siano i czując ziąb na całym ciele, zlany nagłym potem, zmęczony rąbaniną w lesie, teraz nerwowo dobity swoim miłosiernym uczynkiem -dygotał jak w gorączce. I _______________________Rozdział XIX PORA SYTEJ PASZCZĘKI Brzozy wokół uroczyska Ciamcia pozłociły już swoje liście. Stały w słońcu świąteczne, jak płonące kandelabry. Wilczek Jasny Brzuszek doszedł w tym czasie do sił i doskonale się rozwijał. Jego siostrzyczkom - waderom Harmoszce i Cienkiej Wiesze -też niczego do szczęścia nie brakowało; rozkwitały z każdym tygodniem. Biała Matka już nieco „przyzapomniała" -jak określał podobny stan rzeczy Kondrat - o tragediach z lata. Postrzał nie okazał się groźny: kula przeszyła prawy kumpiak tylko przez mięśnie: ani ścięgna, ani kości nic zostały naruszone. Żywotne zwierzę w krótkim czasie odzyskało znakomitą formę. Zwierzyny wśród lasów i gajów było w bród, do tego po ścierniskach wypasały się stadka tłustej domowizny człowieka - tylko naprężyć stal swoich łap, tylko celnie uderzyć paszczęką. Młode wilki żarły jak stare. Jeszcze nie umiały wytrawnie polować. Wiele im brakowało do wspaniałej techniki rodziców - do ich strategii, sprawności i siły. Apetyty zaś były całkiem nieproporcjonalne do młodzieńczych zalet. Sporo musiały się nakręcić Żelazny Wilk i Błyskawica, by schwytać odpowiednią dla wszystkich ilość mięsiwa. Gimnastyka ta wszakże dodatnio wpływała na racjonalne gojenie się waderskiej rany: nieustanne owi-czenia nie pozwalały w urażonym miejscu powstać niewłaściwym /m stom. Żelazny Wilk w tym czasie bardzo intensywnie przykładat lupo do spraw, związanych z życiem swojej rodziny: oczywiście - do spraw zasadniczych, jak karma i opieka nad gniazdem. Dojrzewały grona jarzębin, kalin, czarnego bzu, bzu koralowego, om wieniaty liście krzewów, wysypywało się na murawki lub na podcienia drzew mnóstwo różnych grzybów, jagodniki aż polśniewały od paciorków brusznic. Młode wilki osiągnęły we wrześniu wielkość średnich psów. Już od . dłuższego czasu razem z rodzicami wypuszczały się na łów, Z każdą nocą teren zasięgu ich polowań zwiększał się i zwiększał. Rozpoczęło się w sercu Rudych Bagien bukowisko łosi. Wielkie, doroczne gody. Nieraz uderzały na siebie grzechoczącymi łopatami potężne samce, porykiwały, groziły, pluskał moczar, trzask łamanych chaszczów; zdarzyło się, że któryś rogal płacił za miłość krwią albo i -życiem. Pod koniec września w księżycowe noce porykujące jelenie odprawiały na halawach turnieje o smukłe (może nieco za chude)... badyle łań. Natomiast kozły sarnie -jakby na odwyrtkę - właśnie teraz, w październiku zrzucały ładne parostki. - Minęło weselisko - uśmiechał się Rymkiewicz - tak skrzypki do futerału. Lekkomyślne szaraki natomiast rzuciły we wrześniu jeszcze jeden (na szczęście, ostatni w tym roku) miot zajączków; to gachowskie bractwo najchętniej teraz przesiadywało w ścierniach i na podorywkach. Stare koguty głuszców po zmianie upierzenia i odkarmieniu się na pysznych jagodach, zapewne wspominając wiosenne toki, z cicha podśpiewywały podczas słonecznych poranków: w tym sennym gdakaniu podobne były do starych aktorów, pogodnie gwarzących o dawnych sukcesach. Jednego razu nad uroczyskiem Ciamcia przelatywał klucz żurawi. Szybowały dość wysoko, ale wyraźnie odbite na tle rozcieńczonego błękitu. Rzewnie krzyczały: - Kyrrl... Kyrrrl... Stare wilki uniosły łby i śledziły stado wędrowców, aż zniknęło w koronach drzew za halawką. Niedowilczki, w wielu rzeczach ślepo naśladujące swych rodziców, również gapiły się na przenikliwie pokrzykujące ptactwo. Czasem wilcza wataha spotykała na bagniskach albo na skraju pól dziki. Młokosy zauważyły, że ani ojciec, ani matka nie wszczynali z tymi czarnymi kolosami zwady; na całe życie nauczyły się w tym czasie odmierzać każdy krok wobec tych silnych i groźnych bydląt. Na mszarach lub wypaleniskach sennie pobełkiwały cietrzewie: im też widać wrześniowe słoneczko napomykało o marcowych zalotach. Ciamcia wprawdzie nadal pozostała dla rodziny Żelaznego Wilka centralnym schroniskiem, jednakże im głębiej w jesień, tym częściej wataha zapadała na dzienny wypoczynek w coraz to nowych zakątkach Wielkiej Puszczy. Niedowilczki już dawno przeszły łowiecki chrzest: rozpoczynały od owadów, myszy, węży, drobnych ptaków, a dzisiaj już chwytały na mszarach cietrzewie i wywąchiwały po krzakach młode szaraki. Zarżnięcie pierwszej owcy odbyło się niedaleko Wilczego Klina. Pastuszek Bojarunów miał na nodze czyrak, nie był w stanie podbiec stadku owieczek z pomocą (co to zresztą za pomoc), wataha zbliżyła się brzeźniakiem do ścierniska, rodzinka cupnęła w ostatniej gęstwinie, a Żelazny Wilk owcę za kudły, przerzucił na bark i - w nogi. Za basiorem posznurowała Biała Matka z trójką swojej łobuzerii. W cichym ustroniu, jakieś pół kilometra od miejsca porwania, łupur puścił owcę w las. Potoczyła się na drewnianych z trwogi badylach, poderwała się, stała chwilę oszołomiona, z głową w dół; nim się zdecydowała na ucieczkę, opadły ją z trzech stron szare opryszki. Rozsierdzone, groźne, z jeżem na grzbietach -jakby szły na rysia albo odyńca - zaczęły szarpać ją kłami, siec niecelnie, jak zgraja młodych chuliganów, nie wprawionych jeszcze w bandyckie rzemiosło. Owca podskakiwała na kępach, rąbała im w pyski racicami, uderzała jak taran opuszczonym łbem (niejeden z napastników porządnie oberwał) - ale nie mogła przecież ich, całej zgrai drapieżców, zwyciężyć ona, roś-linożerca bez kłów i pazurów, a przy tym - samotna. Zresztą, po obu stronach małego mszaru, jak nieubłagani strażnicy, czyhali dwaj wielcy drapieżnicy, którym bardzo na tym zależało, by /. tej ćwiczebnej areny, gdzie ich dziatwa przysposabiała się do twardego boju o istnienie - nie uszło nic żywego. Cała ta rozprawa z nieszczęsną owcą nowosiołczańską była właściwie nędzną fuszerką, jak mawiał wilczarz Jan - bazgraniną; stary mięsożcrca zazwyczaj wie, gdzie uderzyć, by jak najprędzej wyrwać ze stwor/.cnia duszę i wysłać ją na zwierzęcy „tamten świat", a z ciała dobyć to, co smaczne i co krzepi. Od tej surowej chwili coraz częściej odbywały się pod niebem Wielkiej Puszczy podobne hece: była to zaprawa na odwieczną modłę wilc/.a,, niemal za każdym razem z inną zwierzyną-obojętnie: leśną czy lud/k;j-i za każdym razem celniej i szybciej sięgająca gardzieli i brzucha ofiary. W podobnych okolicznościach szkoliły się i docierały do opanowania techniki łowu wszystkie drapieżcę puszczańskie, które w tym roku ujrzały 130 / mogliby dotrzeć do kłębka: do legowiska chorej wilczycy. Monotonny poszmer drobnych kropelek zakołysał wreszcie do snu zirytowane zwierzę. Jeszcze słyszała przemarsz dzików, pośpieszających w dąbrowę na; żołędzie; przeszły jednak daleko, zapewne nie będąc świadome, kto znajduje się w okolicy. Około dwudziestej drugiej z minutami przetarło się niebo, mżawŁ ustała, zrobiło się księżycowo i chłodnawo, wietrzyk osuszał, nieobfit zresztą, wilgoć. Gdy Cienka Wiecha ocknęła się z gorączkowego snu, ślepia jej dojrzał wśród olszyn i jałowców jakieś ruchy... W olszniaku, o zwarzonych przez jesienny mrozik liściach, leżat na pół spróchniały kadłub starego dębu.l Właśnie na tym pniu zażerało się smakowitym ptakiem leśnym (zapewne"i jarząbkiem) jakieś plowo-rude, w plamki zwierzę. Było o wiele mniejsze od wadery i nie prezentowało się zbyt groźnie. W każdym razie spory kawał mięsa; a głodzik nieźle już dokuczał rekonwa-lescentce. Zbyt wielka była pokusa, by zważać na ból kończyny! Zresztą, na widok łupu jak gdyby jakiś życiodajny prąd przeniknął organizm młodej drapieżnicy. Korzystając z zajęcia się płowo-rudego stworzenia swoją kolacją, Cienka Wiecha podpełzła w kierunku zwalonego dębu. Jakby przeczuwając, że nie znane dla niej zwierzę odznacza się znakomitym wzrokiem, czołgała się tak bardzo powoli, że dla obserwatora tego odcinka puszczy mogłoby się wydawać: to martwy przedmiot leśny. Tak się skradając, fortunnie dotarła na odległość odpowiednią na skok. Wykonała go. Złapała młodego rysia za skórę na karku. Równocześnie oszołomiła go uderzeniem barkowym. Tegoroczniaki spadły z wykrotu. Skoziołkowały. Kociak bronił się pazurami. Waderka cięła paszczęką. Była silniejsza, za to ryś zręczniejszy. Walka już trwała dwie minuty i obie strony zadały sobie sporo groźnych ran. W zamieszaniu bitewnym Cienka Wiecha nie dostrzegła, że zbliża się ku niej straszne niebezpieczeństwo... Jak nieraz Biała Matka szła w sukurs swoim burym pociechom, tak dzisiaj, w decydującym dla kociaka momencie, nadbiegła mu z pomocą rysica, z wesoła zwana Paniusią, tegoroczna samica Paniska. Była ogromna, łapy miała potężne, zahartowane w wielu puszczańskich zapasach; jej znajomość lasu i stylów walki jego mieszkańców byta do pozazdroszczenia. Od razu wsiadła wilczycy na kark. Jednym susem. Dwoma cięciami. Cienka Wieol^a broniła się ze wszystkich sił. Rysicę uzbrajała wściekłość matki. Opór wadery był dopingowany przez tragizm samotności. Jazgot, pa«skanie, warkot - nagle wytrysnęło rozpaczliwe skomlenie, groza niebezpieczeństwa zabiła wszelką dumę dojrzewającego nicdowilku, z dna szczenięcej duszy wydarło się wołanie o ratunek. Czy je usłyszy wielka matka? Kociak na wpół żywy prysnął na niski konar dębu. Wciąga się w górę co sił, a łapy mu wiotczeją i polśniewa w księżycu strużka posoki na korze. Zdaje się, że... jeden do jednego. Cienka Wiecha szarpie pazurami mech. Daleko krzyczy piu-hac/ Księżyc wychyla zbladły pysk zza olszyny, przesuwa ostatnią gala,/ -wlepia swe niewyraźne gały. Minuta. f 134 Rysica też patrzy na dąb - ale nieco inaczej niż ten snujący się po nocach stary lunatyk. Kociak wzdrygnął się i odpadł od drzewa. Cichutko, bez chrobotu jak i rudy hsc w jesieni, gdy bez szmeru odłamuje się u nasadki. Spadł w mech - leży. Już nad nim drży Paniusia: dotyka nosem, węszy, liznęła, przewróciła z boku na bok. Nic z tego. Zasnął snem wiecznym. Młoda wadera też spi. Po chwili rysica podjęła szybki marsz: ku swojej drugiej puszystej nadziei, która słysząc, co się święci, oczekiwała jej z trwogą w jakiejś dziupli czy na konarze. Za nią pozostało uroczysko Wysmały - głuche, nagle zmartwiałe jak cmentarz. J Rozdział XX WILCZE SERCE Przyszła wreszcie noc, kiedy Mały Koczownik wziął mięso z ręki Bierniuki. Nazajutrz, również nocą, chłopak znowu na chwilę wymknął się doń ze stodoły, gdzie jeszcze pomimo przymrozków sypiał. Wilczek patrzył teraz na chłopca o wiele łaskawszym wzrokiem niż dawniej. Najwyraźniej ożywiał się na ukazanie się tej małej Dwułapcj Mordy w jego polu widzenia. Nieprzeciętne i bardzo miłe niespodzianki sprawiał mu ten człowiek. Najprzód zawiózł go do puszczy (do Jana Krzywickiego w I .ipowyrh Gajach, by przeczekać napastliwość Wolffa), a teraz niemal co il/u-u oprowadzał go po chaszczach, polach i gajach. Takie spacery dawały wilczkowi tyle zadowolenia, że uzyskiwał i ma/ lepszą formę i coraz weselsze samopoczucie. Ciekawy był ten świat! Mały Koczownik chłonął wszystkie jego zdarzenia, sytuacje i zjawiska pełnymi zmysłami. Był urodzonym szperaczem. Znajdując się w niewoli u człowieka, zapamiętywał mnóstwo z jego obyczajów i okoliczności, w jakich żyły watahy Dwułapych Mord. Poznał budowę ich legowisk, obsci wował, jak te stworzenia żyją, jak się ruszają, znał ścieżki kotów i psów śledził stosunek do nich ludzi. Nauczył się także rozróżniać mężczyzn, kobiety i dzieci, mało u-go - w mig rozpoznawał pośród Dwułapych Mord takie, które należało natych miast szarpać kłami, i takie, którym można było zaufać. Jednakże kilka, ostro poskromionych kijem (pod nieobecność Bierni u ki)jego „wystąpień o sprawiedliwość" nauczyło go, że lepiej nit- wdau.i się z żadną Dwułapą Mordą w rozrachunki, bo to za bardzo... boli. Od tej pory uzbroił się w cierpliwość, przyczaił się, stawał się powoli dyplomatą. Ale młoda psyche zwierzęca potrzebowała bezpośredniości, stosunków wręcz, ruchu i zabawy; wilcze nie zapomniało dotąd serdeczności matki i żywotności rodzeństwa. Wiele z tych dóbr dawał mu właśnie Bierniuka. Ten Dwułapy nigdy go nie uderzył, nie szturchnął, nie skrzyczał, a zawsze miał dlań miękki gest i łagodne brzmienie gardła. Noc była chłodnawa. Szybki wiatr przesuwał przez tarczę księżyca ostre pióra postrzępionych obłoków. Zdawało się, że po sadzie ślizgają się wilcze sylwety, a to były rącze cienie chmurek. Bierniuka miał jeszcze nagrzany od snu policzek i pulsujące ucho, cały pachniał sianem (Wilczek lubił tę woń); przygłaskał czuprynę i okrywając się burką, bo obleciał go ziąb jesiennej nocy, zbliżył się do Gniazda. Wilczek był na zewnątrz swojego legowiska. Stał obrócony do borów i pił nozdrzami tamtejsze wonie, które mu przynosił wiatr. Jednakże na pierwszy szmer od strony stodoły natychmiast wyostrzył w tym kierunku czujność. Przywykł już do Bierniukowych odwiedzin: gdy mijały noce bez tych oznak przyjaźni, zdradzał nerwowość. - Dzikim! - zawabił parobczak. Mały Koczownik postąpił, na ile pozwalał mu, dość długi zresztą, łańcuszek. Patrzył chłopcu w oczy. Równocześnie śledził ręce i nogi. Tego nauczyło go surowe traktowanie niektórych ludzi. Ale z postaci opiekuna biła sama łagodność; ruchy były miękkie, bez najmniejszej gwałtowności, nie czuło się w mięśniach człowieka zaczajonego skurczu, który lada moment może wybuchnąć skokiem lub ciosem. Młody wilczarz przysiadł na pieńku, znajdującym się w zasięgu wilczego łańcucha. Nigdy nie okazał wobec Małego Koczownika lęku; wilk i to umiał odpowiednio „wyinterpretować" i „ocenić" na korzyść tej Dwu-łapej Mordy. Usiadłszy, chłopak mruczał: - No, i cóż, Dzikun? Ładna nocka. Trochę jasna, trochę ciemna. W sam raz polatać... co? Wiaterek podmudiuje. - Wilk obrysował wietrzni-kiem część przestrzeni. - Tak... Dzikus, tak. Pachnie lasek, wiem. Ale, żebyś ty był troszkę lepszy, nie taki dzikowaty, dos/.Iiby my z tobą do ładu, 138 jeszcze jak! Postaraj się, Dzikun, postaraj! - zwieszał mu powolutku nad łbem swoją czarną, spracowaną, wrażliwą rękę. Nieraz tak robił. Wilczek nie gryzł już od dawna, ale za każdym razem uchodził w głąb Gniazda, albo - w najlepszym razie - umykał na bok, kuląc pod siebie młodzieńcze polano. Dzisiaj wilk nie uciekał. Dostał kilka kwiczołów, oprawiał je, drżał na całym ciele, ale wytrzymał dotyk ludzkiej ręki. Chłopca oblało gorąco! Dopiął swego. Przekonał się, że dobrocią tyle można! - Ot, tobie i wilk - myślał. - Jak człowiek sam cham, to i jemu każdy po chamsku; a po dobroci, to widzisz jak... Morowy szczeniak! -cieszył się. Chciałby teraz zwierzę głaskać wielokrotnie, ale się bał, że je zaper szy. Jednakże zdobył się dziś na jeszcze jedno głaśnięcie - pełniejsze, tym razem bez przystawki mięsnego smakołyku, bardziej... ludzkie. Było to przed samym odejściem. Już się oddalał, by dokończyć snu. Wyczytał w ślepiach wilka coś zagadkowego. Zatrzymał się. Wyciągnął dłoń. Przez chwilę ręka wisiała - nie podjęta - w powietrzu... Potem chłopiec odczuł bujną, ruchliwą szczeć. Przejechał po niej / całego serca. Lody zostały przełamane. Odtąd narastała między dwiema sierotami coraz większa zażyłoAć. W tydzień potem wilk chodził już za Bierniuka bez łańcucha. Była to prawdziwa sensacja dla Nowosiołek i okolicy. - „Wilc/.onek wilczonka najlepiej rozgryzie!" - żartem wyraził chłopcu swoje uznanie Jan Kondrat i podarował „swojemu konkurentu" doskonałe buty, długie buty, „partyzanckie"! Bierniuka cieszył się bardzo: były to w jego życiu pierwsze takie „zupełnie męskie" buciory. Już kilka tygodni niedowilczek chodził swobodnie, rzecz jasna, tylko w towarzystwie Bierniuki - „Jak pies! Ludzie, patrzajcie, jak pies! - zachwycali się okoliczni chłopi. - No, Bierniuka, zuch! Warto tobie dać /łoly medal... No, ale jak nie ma złotego, tak weź, Bierniuczek, kartotlamriki! Weź, moje serduszko." - przekomarzała się Szuksztulowa. Ale w miarę wzrostu sił, w miarę uzyskiwania coraz doskonaK/ri formy, wilk stawał się niebezpieczny. Po prostu rozpuścił się. Ha, był młody! Za dużo wokół, wszędzie, na każdym kroku „plątało się" na jego drodze pokus. To kurka, to tłusty piesek, to gołąb, to kot, to świnia - czy tego wszystkiego upilnujesz? Smyknie na bok, sus, ciachnie paszczęką i - gotowe. Bierniuka z dnia na dzień miał z nim coraz więcej kłopotu. Baby lamentowały, wstydziły chłopca, przychodziły ze skargą do Kondrata, chłopak przecież sam nie mógł wyżywić żarłoka, któraś z rozsierdzonych jędz napadła na parobka całkiem niewybrednie: - Cóż ty, skacina, sam całych portek nie masz, a udajesz Rudego Dziedzica... co? Najbardziej ukłuło chłopca właśnie to porównanie! Przecież, tresując wilczka, całkiem inny miał zamiar i zupełnie inaczej go traktował niż ten „zbój" - Jasnego Brzuszka! Zląkł się, by nie rozpowszechniało się to straszne zdańko, bał się też, że wieść o jego wilku dotrze do Ryżego Wolffa. - Czekaj ty, wilczyduch - klął pupila, nasłuchawszy się pod jego adresem zbożnych życzeń - Jak ja zacznę tobie skórę łpić, to ty przestaniesz w wiosce rozrabiać! Jednakże, gdy Mały Koczownik nieodstępnie dreptał za nim i uparcie śledził jego ruchy, pociesznie ocierając się o nogi chłopca (jak najwierniejszy pies), łagodniał w parobczaku gniew i zupełnie odpadała chętka do skórobicia. Brzezina dobre drzewo, nawet mokra zajmuje się ogniem, przyda się zapasik na zimę, „nadziubaj tam, trochę, Bierniuka!" - no i parobczak poszedł do lasu. Oczywiście, co dzień zabierał ze sobą Dzikuna. Czyż mógł go zostawić? Jeszcze kto podrzuci trutkę albo „naprowadzi" Wolffa? Ach, jakże wilk był szczęśliwy! Buszował po gęstwinach, węszył, oblatywał halizny, skradał się do ptaków... a co pewien czas przybiegał na polankę, gdzie parobczak układał w sągwy brzezinę, i przymilał się po swojemu, wciąż pilnie obserwując oczy swego... pana. Na drugi dzień wilk przyniósł Bierniuce upolowanego jarząbka; właściwie nie chłopcu, bo sam zabrał się do tego mięska. Ważne jednak było to, że pies poszukał jego pobliża, przy nim znajdował ostoję i w jego sąsiedztwie było mu najspokojniej i najprzyjemniej odcelebrować pierwsze „leśne" śniadanko. Rzecz jasna, chłopak ani palcem nie kiwnął, by mu w tym przeszkodzić. Doceniał zaufanie i nie zawiódł zwierza. Tym samym nie spłoszył go na przyszłość. 140 Od tej chwili takie obrazki powtarzały się częściej. Trud karmienia mięsem automatycznie odpadł, wilk usamodzielnił się. Pozostawało teraz tylko wyjść z Dzikunem do lasu i - wybrawszy sobie jakąś zaciszną polankę - oczekiwać, a po pewnym czasie drapieżca przynosił łup (kaczkę, zająca, głuszca, sarnę, wiewiórkę) i z apetytem opychał go w obecności swego dwunożnego towarzysza. Czasem zaś spoglądał na niego tak, jakby się dziwił, że też kumpel nie zdradza apetytu na rozkoszne rzeczy... Zamykany ponownie na łańcuch (przecież inaczej być nie mogło, gdy chłopak gdzieś się oddalał), Dzikun buntował się, targał okucie i skarżył się pobliskiej puszczy. A wył tak rozpaczliwie, że Ciotka Franciszka żegnała się, mrucząc: - Nie dopuść, Boże, jeszcze ściągnie nam na głowę jaką niedolę! O innych „babach" to już nie ma co i wspominać: złorzeczyły i klęły, na czym Nowosiołki stały. Stary Kondrat zaś z flegmą obserwował: - „Ciekawe, jak chłopiec z tego wylezie? Bardzo jestem ciekaw! No, cóż... poczekamy, to zobaczymy". Bierniuka nie mógł znieść „gorzkich żalów" swego wychowanka: wypuszczał go do lasu na dłużej; zdarzało się coraz częściej, że tuż za sadem wskazywał wilkowi puszczę i wracał do zaścianka. Dzikun postał, pomedytował, podreptał w miejscu, czasem wracał kilka kroków za chłopcem, częściej jednak powęszył, pooczył na wszystkk' strony i ochoczo pruł ku lasom... Nie dyndał jak „durny" kundys na prostych łapach, z butnie wypi<;t;| łapserdacką piersią, ale od razu przypłaszczał się do ziemi, dopada! którejś polnej bruzdy, rowu albo rzeczułki i z całym kunsztem d/ikiego /wicr/u aż serce rosło patrzeć - smarował do boru. Jednego razu nie wrócił za godzinkę ani za dwie, zaszło slonec/ko, a jego nie było, zasnęła wioska, otulając się ciepłym dymem wieczornym, a on nie nadbiegł, chłopak jeszcze sypiał w stodole, zakopał się w siano i - w kimono, a Dzikuna ani widu, ani słychu! Przyszedł dopiero „nad ranem", w czasie, gdy „prawdziwe" wilki wracają do legowisk po nocnych łowach. Pachniał krwią i borem, „win trem" -jak określił parobczak; biła od niego niesłychana krzepa i i!/i kość. Ale przyszedł. Jeszcze się przymilał. Dał się pogłaskać. Przyj;|t l.ui-cuch, widać było, że z niesmakiem, jednak z cichą rezygnacją grzcc/ncgo dziecka, które nie odmawia mikstury, nie chcąc sprawiać piwkrości rodzicom. I poszedł do Gniazda spać. Spał elegancko cały dzień. Wstawał tylko coś zrobić poza swoją norą i pożłopać wody w źródełku. Wieczorem wylazł z budy, przysiadł na zadzie i znowu wlepiał swoje gały w umiłowaną puszczę... Więc odtąd co dzień Bierniuka spuszczał wilka z łańcucha i co świt udzielał mu azylu. Wiedział, że to długo nie potrwa, bo przecież jego wilk nie poprzestanie na zwierzętach leśnych, ale niechybnie zabierze się i do chłopskiej „żywioły"; a przecież on nie będzie nocował (raczej: dniował) u siebie zabijaki, rzeźnika sąsiedzkich inwentarzy? Zresztą, sami ludzie to ukrócą: któregoś dnia po prostu zatłuką mu wilka kijami! Tymczasem Dzikun korzystał z „wychodnego" jak się patrzy! Przemierzał coraz większe przestrzenie. Odwiedził ojczystą wyspę. Wyglądało na to, że ją poznał. Poleżał w jaskini swojego szczenięctwa. W wielu miejscach - i tam, na ostrowie, i w innych uroczyskach puszczy, napotykał bratnie ślady, chwytał plemienny odór, stwierdzał ślady niedawnej wilczej bytności: legowiska, odchody, sygnały moczowe (skąd można było zasięgnąć wielu cennych informacji ze Szlaku), pola zwycięskich bitew i sale hucznych bankietów... Bił zwierzynę w różnych lasach i na przedpolach. Wreszcie odważył się zarżnąć pierwszą owcę ze stadka, strzeżonego przez małe Dwułape Mordy. Wypadło to całkiem pomyślnie! Od tego wieczoru zaczął rozbijać się wśród ludzkiej chudoby bez żadnych skrupułów. W szybkim czasie nabrał jeszcze większej krzepy i bystrości. Znał człowieka i jego dziedzinę: umiał się po niej poruszać. Stał się zuchwały jak mało który wilk. Nadszedł wreszcie pewien brzask, kiedy Dzikun nie wrócił do Gniazda Bierniuki. Chłopak oczekiwał go na próżno. Odczuł to bardzo dotkliwie: jak młodociany kochanek pierwszą zdradę dziewczyny. Wilk przydyndal dopiero o następnym świcie, był schlastany posoką i groźnie jeżył sierść. Bierniuka nie stchórzył i pogłaskał go po dawnemu. Dzikun złagodniał, napił się wody, przyjął łańcuch i zasnął. Jednakże sen miał nerwowy, był wrażliwy na każdy odgłos i ruch, szczerzył się na ludzi, pożerał ślepiami żywy dobytek: to gąskę, to świ-niaka, to krowę, pojącą się niezbyt daleko / cebra pomyj. Następnego wieczora Bierniuka nie wypuści! psa do boru. Zwierz nie wył, nie szarpał się. Leżał milczkiem, zdawało się, że spal. Któż jednak zgadnie, co wtedy działo się w jego sercu? Bierniuka chciał mu, jeśli nie narzucić, to okazać swoją wolę; być 142 ii rr może, z punktu widzenia psychologii człowieka mierzył nieźle, ale.., igrał z ogniem. Wilk już za bardzo wrócił do puszczy. Zląkł się, że utraci wolność. Wypuszczony nazajutrz wieczorem -już nie chciał korzystać z Bierniu-kowego Gniazda. Jeszcze spotykali się przypadkiem nie raz i nie dwa - to w borze, to wśród pól, to gdzieś na rozstaju dróg: Dzikun zbliżał się do chłopca, nastawiając grzywę, czołgał się, śledził ręce i oczy, oczy i ręce, w każdej chwili gotów wiać czy... szarpać - któż to zgadnie? Bierniuka, tłumiąc gniew, pomieszany z żalem, powtarzał: - Dzikun, wilczyduch, gdzie lecisz? Dzikun, ty przeniewiara, wracaj! To ty mnie tak odpłacasz? Wilk przyjmował głask (ambitny chłopak nigdy nie stchórzył z tym gestem), czasem przysiadał opodal, czasem nawet oddalał się przy śmielszym ruchu parobczaka, kilka razy przyszedł aż do opłotków sadu w Nowosiołkach - ale do Gniazda nie wstąpił; nie chciał dawać szyi pod łańcuch! Wracał ku borom. Wolno, zatrzymywał się, oglądał za siebie, jakby czegoś żałował, jednak wciąż się oddalał, malał, znikał w szarudze jesiennego wieczoru... - Ty, bury diable! - zżymał się Bierniuka. - Komu oddałeś swoje wilcze serce...?! Pytanie to zawisło retorycznie w pustce listopadowych pól. W odpowiedzi docierały do chłopca z sepiowego mroku jedynie rozpalone, jakby rozgorączkowane, wilcze ślepia. Kłuły Bierniukę w zawiedzione serce. Rozdział XXI FAJKA POKOJU ROZBITA! W listopadzie rodzinne stado Żelaznego Wilka i Białej Matki rozpadło się ostatecznie. Każde ze zwierząt poszło żyć - według powiedzonka Kondrata - na własny kieł. Nie nastąpiło to, rzecz jasna, od razu. Z początku zespołowe, później indywidualne wędrówki wilczej młodzieży, trwające już od połowy lata, stawały się coraz dłuższe, coraz bardziej samodzielne. Wiedza o życiu większa. Tak samo - zaprawa łowiecka. Osypały się już liście z drzew i krzewów. Jedynie dęby szurały jeszcze na wietrze rudawymi kiściami. Wygodnicki borsuk wypasł się do niemożliwości, brzuch miał otoczony watoliną sadła, poprawił sobie zimową norę, pożegnał las, pozatykał od wnętrza otwory gałęziami, suchą paprocią, mchem i - układał się w komorze do nieco dłuższego niż zazwyczaj snu. Głuszce przeniosły się do suchych sosnowych borów i żywiły się igliwiem. Już zeschły i pogniły osikowe, słodkawe liście, zwarzone pierwszym mrozikiem - doskonały jesienny przysmak głuszcowej gardzieli. - Tek--tek, khau, cóż robić, trzeba było przejść na sosnowe igliwie; zresztą, nie takie to złe, wysoko... witaminowe i swą żywicznością uodporniające organizm na wszystkie choroby. Khau! Dziki zaczynały już węszyć na szlakach samic: przelatywał piorunem rok, a z nim klimatyczne cykle przemian; wiązało się z tymi prawami, rzecz oczywista, życie i zachowanie się dzikich zwierząt. Sarnie kozły już dawno potraciły śliczne parostki. - Durne - nieraz myślał Bierniuka - mieliby zimą czym chociaż raz bodnąć wilka, jak im skoczy do gardła. A tak... co? Samotne pojedynki, stare odyńce, dołączyły się do trzód, odpędzały młodsze wycinki; coraz bardziej narastał wśród dzików niepokój, poprzedzający nastroje grudniowej huczki. W polach kuropatwie młódki zmieniały młodzieńczy kolor swoich łapek, cieków, na szaroniebieskawy. Teraz można było je odróżnić od starek jedynie po stożkowatym kształcie dzioba i jego kolorze, również szaroniebieskawym, podczas gdy stare ptaki miały dzioby żółtobiałe i z zakrzywioną górną szczęką, jak u drapieżców. W cietrzewich kogutach, samotnie buszujących w niskiej kniei już od czasu linki, odezwał się instynkt towarzyski: coraz nagminniej przyłączały się do stad, w których żyły wspólnie stare cieciorki ze swymi córkami i już pięknie wyfarbowanymi kogutkami z tegorocznego przychowu. Cietrzewie miały zwyczaj przysiadać gdzieś w czubach brzóz, na skraju lasów i pól, czasem wśród halizny, niekiedy na pięknym ostrowie. Przed południem nieraz dogrzewało jeszcze słoneczko, ucichał wiatr, wszystko drzemało w jakimś żółtordzawym spokoju. Powoli odmarzały oka bagien, ściętych w nocy srebrzystym szkliwem lodu. Wykorzystując te jesienne sjesty słońcolubnych ptaków, Kondrat wyprawiał się na nie na polowanka. Wyglądało to tak. Szył przy pomocy Franciszki z czarnego sukna „trybuszek", kształtem dopasowany do sylwetki pięknie, zimowo upierzonego koguta, napychat go słomą, przyklejał grube czerwone brewki, przymocowywał takiego manekina do długiej, cienkiej, rudawej lub zielonkawej żerdki i - hajda w pole! Z przejęciem dopomagał łowcy w tym wszystkim Bierniuka. Podwozili te „bałwany" do gaików brzozowych, gdzie upi/almo widzieli zapadające ptaki, i w ten sposób przymocowywali żerdki >lo drzew, żeby jak najmniej były widoczne. Rzecz jasna, bałwan sied/iat w górze, wysoko, jakby wczepiony łapkami w łęki gałęzi, pośród zwisających witek. Należało nadać mu taką pozycję, taki kąt nachylenia do konaru i kierunek, by swym wyglądem przypominał styl zasiadania na brzozach najbardziej doświadczonych ciecioruków; wtedy dopiero była gwarancja pomyślnych łowów. Dziewiętnastego listopada Jan i Franciszka Kondratowieżowie olu-lm- dzili swoje urodziny. Już od lat utarł się w zaścianku Nowosiołki zwyczaj, że po urod/mo-wym śniadaniu męskie bractwo ładowało się w kałamaszki i rus/alo /c strzelbami w cietrzewie gaiki. W tym roku za towarzysza pod drzewem miał nowosiołczański sok- I 144 nizant Sergiusza, młodego partyzanta, który został delegowany poa Nowosiołki, by obserwować Wolffa z Turwiliszek; przy okazji polowania na cietrzewie wilczarz zapoznawał Sergiusza z okolicą Wielkiej Puszczy. Gdzieś koło dziewiątej słońce rzęsiście rozjarzyło brzozy, stała mgiełka nad kotlinami wśród pól i nad leśnym bajorem. Pocieplało. Ostro jak pociski nadleciały cztery stare cietrzewie. Chwilę lustrowały gaiki, wybrały najlepsze drzewa i silnie łopocząc skrzydłami, opadły na brzozę, celnie wytypowaną przez Kondrata. Chwilę przyglądały się sukiennym bałwanom, ale... porządnie „urodzone" przez myśliwskie doświadczenie ptaszyska, rzecz jasna, spokojnie wytrzymały to badanie: koguty rozejrzały się dalej po okolicy i z przyjemnością rozluźniły mięśnie, napuszyły pióra. i Nie było czasu do stracenia. Niebawem mógł nadciągnąć nowy zastęp. Łowca Kondratowicz i Sergiusz podrzucili strzelby, szarpnęli za spusty po dwa razy - i cztery piękne ptaki zjechały po gałęziach w dół. Bierniuka siedział pod brzozą o trzydzieści kroków od swego chlebodawcy. Wyskoczył po zwierzynę; nie wytrzymał też Sergiusz - sam podniósł któregoś koguta. Wracając do kryjówki, podziwiał jego świetne upierzenie. Po chwili burknęły strzały dalej. Potem w tyle. Znowu cisza. Słońce wznosiło się coraz wyżej. Daleko... z wiosek biegły dymy ku wyblakłemu niebu Furkot! Tym razem nadleciało większe stado, pełno w nim było rudawych cieciorek i młodych kogutów. Obficie obsypały całą tyralierą podpu-szczańskie drzewa. Zaledwie pyknął jeden strzał - reszta myśliwych nie czekała, aż ptaki, spłoszone, umkną w las - rozległa się istna siekanka huków: słychać tam było zabytkowe guldynki i janc/.arki, lankastrówki i prostackie cyganki, berdebuski i fuzje, odziane bagnetem jak na grubego zwierza; fukały też na przemian z dubeltówkami i staromodne, cudem dotąd zachowane półha-ki... - Stare to pukawki, ale w dobrych rękach - uśmiechnął się wilczarz. Sporo ptaków posypało się w dół po tym szturmie - niby ciężkie, dojrzałe jabłka. Do cietrzewie nie strzelano. Sergiusz z Kondratem znów mieli po dwa ptaki; całkiem nieźle. Teraz na długo zawisła cisza. Gdy przez dobry kwadrans nic nie zawitało do brzeźniaków z puszczy, wilczarz mruknął: - No, chyba wystarczy na dzisiejsze pieczyste? Sięgnął do torby po malutki rożek, przytknął do ust, beknął trzy razy. Myśliwi powychodzili z kryjówek, pozbierali swoją zdobycz, sięgając po machorkę, po fajki, sprawiali sporo hałasu; dzieląc się wrażeniami, kierowali się ku furmankom. - Jedźcie, braciszki, pojeżdżajcie na podobiadek! - krzyknął do najbliższego sąsiada Kondratowicz. - My zaraz was nadgonim! Nabił jedną lufę swego Aniołka kulą, drugą śrutami i z powrotem zasiadł na pieńku pod brzozą. Partyzant spojrzał nań pytająco. - Różnie, braciszku bywa... różnie. Nabij i ty synek. Nie zaszkodzi. Sergiusz załadował swoją dwururkę tak samo jak stary towarzysz: w jedną lufę wsadził kulę, w drugą - ładunek śrutowy. Kucnął obok myśliwca. Turkotały po korzeniach koła, parskały konie, dudniły kopyta, poskrzypywały podsiedziołki i duhy w użwach, ktoś kaszlnął, ktoś smark-nął, zapachniało tytoniem, zgiełk odjazdu zaczął się oddalać, poszmer rozmów dalej, hen... już ledwie-ledwie docierał od pól, od wlokącego sic węża kałamaszek. Słońce osrebrzało widok. Wioskowe dymy stały prosto, j;ik różowi" kolumny - podtrzymywały piękne nowosiołczańskie niebo. Partyzant zwrócił uwagę na oryginalną strzelbę swego sąsiada. Kond-rat z zadowoleniem podsunął mu ją do rąk. Sergiusz podziwia! pi aktyc/ni| rogową kapę *, srebrną rzeźbioną nasadę **. Pytał szeptem o różne s/.czc-goły, o historię fuzji, o jej imię. Bierniuka znał obyczaje swego pana. Dzięki nim wielokrotnie pomnożył swoje doświadczenie, schwycił ,,w locie" różne leśne zdarzenia i niespodzianki. Siedział teraz spokojniutko pod starą brzozą i bystro śledzi! przedpole przed sobą. Raptem partyzant unosi nieco głowę i szepcze: - Do licha! Wolniutko podciąga do oka strzelbę. Automatycznie, idąc /a vwm> kiem Sergiusza, to samo robi ze swoim Aniołkiem Kondrat... Wtem łapie towarzysza za łokieć. * Dolne okucie kolby. ** Ozdobne okucie innych części kolby. 146 - Nie strzelaj!!! Przed myśliwymi, za przesłoną dość gęstych krzewin brzozowych, stoi wilk. Szarobury, osypany na krzyżach rdzawym pyłem, podbrzusze jaśniejsze, mądry łeb, ślepia wbite w chłopca pod starą brzozą. Chłopiec nie ma broni, a nie ucieka, nie krzyczy, nie wzywa ratunku. Co więcej! Uśmiecha się, wyciąga rękę, szepcze: - Dzikun! Dzikus! Przyszedłeś! Zuch! W tym szepcie mieści się wielkie przywiązanie. Wziął jednego cietrzewia za łapki (Kondrat myśli: - Wisz... jaki mądry! Ale bierz, czort, bierz) wstaje spod brzozy i pośpiesza w las. Mruczy: - Chodź, Dzikun! Nie bój się. Morowy z ciebie kumpel! Chodź! Poszli: chłopiec przodem, potężny wilk z tyłu. Brzezina zaciągnęła za nimi grubą, fioletowobrunatną, jesienną kurtynę. - A to... co?! Czemu?! Panie Janie? Co to jest? Cuda jakie... Tam, do licha! - zaskoczony partyzant nie wie, co o tym wszystkim sądzić. - Cicho, braciszku... Cicho! Każdy ma swoją wielką miłość. Potem ci opowiem. Tymczasem Bierniuka - jakby na nowo narodzony - pośpieszał ze swym wychowankiem w gęstszy las. - Jak on tu zabłądził? - myślał. - No, Dzikun, zuch! Pogłaskał wilka po łbie, po grzbiecie. Zwierz zniósł to dość niechętnie, ale zniósł. Dostał w koleżeńskim upominku cietrzewia. Ujął go w pysk i paradnie taszczył kilkanaście kroków. Potem położył ptaka na leśną ściółkę i uważnie obwąchiwał wloty śrucin: widocznie zapach ołowiu wydał mu się nieco podejrzany. - Dzikun - uśmiechnął się parobczak. - Nie bój się, ja ciebie nie otruję. Niedowilk ujął zdobycz i taskał ją, krocząc spokojnie obok swego przyjaciela. Doszli w ten sposób do uroczyska Trynapol. Była tam piękna polanka. Jasne pnie brzóz kontrastowały na tle szmaragdu choin. Gdzieniegdzie szarzała żółtawa w górze osika. Czasem dąb przecinał w poprzek te kolory burą kresą grubego konaru. Często zwieszały się z gałęzi siwe brody mchów. Chłopiec przysiadł w słońcu na kłodzie. - No, jedz! Gdzie niesiesz? Jedz tutaj! Wilk posłuchał, położył się nosem do wiatru, jadt: jadł dziś wybredza-jąc, skubiąc piórka, jak dworska panienka, robiąc miny i krygując się; od 14H f czasu do czasu, dla draki, podrzucał do góry podarek Bierniuki. Widać, Sobuz, był syty. Parobczak wniebowzięty zaśmiewał się do rozpuku. Wielokrotnie zwierza dotykał, zczochrał mu futro, ulokował się obok i szarpał cietrzewia za nogę. Doskonale się bawili co najmniej przez kwadrans. Potem niedowilk zjadł ciecioruka, oblizał pysk i zagadkowo spozierał Bierniuce w oczy. Chłopak wstał. Szli lasem, jednak zbytnio nie oddalając się od skraju, zataczali - w stosunku do myśliwskich furmanek - olbrzymi krąg, gdyż pola wpływały tu w puszczę bardzo rozległą zatoką. Marsz ten wśród świateł i różnobarwnych cieni, na tle drzew i krzewów, przez połyskujące pancerzykiem lodu moczary, pod obserwacją sójek i wiewiórek, gdy w nozdrzach czuło się jeszcze wiele zapachów, a świeży, leśny wiatr owiewał ciało dziką głuszą i swobodą - był dla Bierniuki jak gdyby pełnym ufności spacerem-obok nowo odzyskanej dziewczyny; pozostawił w chłopcu niezatarte wspomnienie. Krocząc razem ze swym pupilem, powoli zawracał w stronę Nowo-siołek... Zaczynał łudzić się nadzieją, że wilk do niego wróci, nadal będzie dniował w Gnieździe po nocach spędzonych w puszczy - i wszystko wróci do dawnego porządku! Wyszli wreszcie z lasów w podgaje, a stamtąd - w pola. Zwier/ ciągle podążał za swym towarzyszem. Węszył, oczył, nasłuchiwał wioskowych odgłosów - akurat około południa ożywił się niecodziennie (przecież: urodzinowo!) zaścianek; co-, jednak, widać, nie podobało się wilkowi w tych poszmerach i pod/wic kach. Może tam za dużo szczękało strzelb (chociaż skrzętnie ukrytych w grochowinach, a potem, po dojechaniu do domów, szybko, chyłkiem schowanych po różnych przemyślnych dziurach); może za bardzo śmierdział proch; może bystre lampy dostrzegły pod strzechą stodoły zaciekawione oczy Sergiusza, który chciał zobaczyć, jak ta cała Bierniukowa historia się skończy. Dość, że im bliżej byli zaścianka, tym krok wilka stawał się powolniejszy, tym bardziej wrzały jego nerwy, tym dziksze miał ślepia. „Ja bym jego, za taką zdradę, siekierą zarąbał!" - kiedyś w podobm-i sytuacji zgrzytnął zębami rozżalony za kolegę Mieczek Ślipiczonck, ten który zabił swojego pieska z miłosierdzia. - Nie! Nie! - odepchnął tę myśl Bierniuka. - Ja jego zabijać nic bci!< Nie! Chyba... że kiedy zimą on pierwszy naskoczy na mnie... No, to wtdl 14 v Hfcc insza inszość! - z groźnym żalem, gorzko, jak o towarzyszu, który mógłby zdezerterować, pomyślał chłopiec. Dzikun tym razem nie tylko, że nie dotarł do sadu, ale nawet nie wyszedł na łąkę z olszynki nad ruczajem. Jak go chłopak nie namawiał - nic nie pomogło. Zwierz nie poruszył się ani o piędz ziemi, jak gdyby nogi jego wrosły w murawę nabrzeża. Bierniuka zawrócił do domu. Było to ostatnie towarzyskie spotkanie naszych przyjaciół. Rozdział XXII NA WŁASNY KIEŁ... I -Uuu... uu... uuuu... -jednosylabowo wył na Rudych Bagnach samotny Dzikun. Było jeszcze za wcześnie, by jego głos nabrał tonów dojrzałych, pełnych, właściwych dorosłym wilkom. Zdradzał się szczenięcą modulacją, ale za to drżał sporym ładunkiem emocji, dygotał przeżyciami. W którymś tam rejsie po obszarach Wielkiej Puszczy Mały koczownik ponownie „zaleciał" na Wilczy Ostrów. Wszystkie drzewa już utraciły liście. Cała wyspa miała koloi imlos/u-ry, tylko kępa świerków i młody zagajnik choinowy, gdzie kied\s /nala/lii schronisko mała Harmoszka, odbijały od ogólnego tła ciemn;|, /|/.mli| zielenią. Borsuczyca Popielata już od dawna drzemała snem sprawiedliwych i wcale teraz nie słyszała młodzieńczej pieśni wilka, który on^iś chciał nawiązać koleżeństwo z jej miłym pieskiem, Żywym Uszkiem. Ciężka łapa ponurego nieba przygniatała ostrów, bagna, nie srel>t/\l się księżyc, ciemno, głucho - iście wilcza noc. Dzikun uniósł w górę łeb, nieco zjeżył sierść i nasycał głuchą pi/e strzeń, zdławioną między ziemią i chmurami, swoim niepokojeni i tupr tem, jakąś bliżej nieokreśloną potrzebą samotnego zwierza. Brzegi zatok w drodze do wyspy już były skute lodem; z dnia ni il/u n jego władztwo poszerzało się, cisnął coraz większy mrozik, dziś, n.i i»r/y-> kład powietrze było „zołkie", przeniknięte chłodem i nasycone Mui.|U| w płuca wilgocią. Wilk przerwał swą serenadę. Systemem ojca obiegł wyspę, parę razy przekłuł j;| wn-h/mkirm ^ \ 6- Żelazny Wilk k poprzek (doświadczenie już go nauczyło: wpierw, nim gdzie zalegniesz, spenetruj wokół najbliższą okolicę) - i wrócił pod Wilczą Jaskinię. Gniazdo ciągnęło go wprost magnetycznie! Zdawało się: już duże psi-sko, wstyd się nazywać Małym Koczownikiem, obleciał tyle łowieckich rejonów, pił krew nie z jednej gardzieli, sięgał do różnych (leśnych, polnych, wioskowych) magazynów świata po mniej lub bardziej tłuste mięsko - a coś, jakaś nieznana siła, jak gdyby przywiązanie wilczęcia - wlokło go na Wilczy Ostrów. Kraj dni szczenięcych! Nad pieczarą stały ciężkie, nasycone zamrozem świerki - wierne szyldwachy drobnych i migotliwych jak listki osiki pierwszych chwil, które drżały w jego przypomnieniu... Wszystko tu wokół napomykało o wielkich rodzicach, o igraszkach z rodzeństwem, o pierwszych wyprawach w głąb wyspy. Niedowilk postał, posłuchał. Po chwili zanurzył się w jaskini: obiegł ją, napotkał mech, włosie matki, obwęszył je, uważał, by nie rąbnąć łbem albo grzbietem w jakiś występ kamienny czy w sterczący korzeń -jak gdyby wszystko w pieczarze wydało mu się mniejsze, jak gdyby tam było dla jego gnatów (co prawda, istotnie rozrosłych) za ciasno. Przesmyknął się zapasowym wyjściem tam i z powrotem, jeszcze raz powęszył w jaskini, podniósł łapę i - dość nerwowo pokropił sam środek... ogniska rodzinnego. Wtedy wyszedł przed grotę i usiadł na malutkiej polance, gdzie w dawnych czasach wygrzewała się na słońcu jego matka; dokąd skierował z jaskini swoje pierwsze, oseskowe kroki. Jednakże, widać, było mu tam za ciasno, czy za mało bezpiecznie, bo rozpychając chaszcze, udał się na ojcowski pagórek. Tam, siedząc na zadzie, wsparty na przednich łapach - lał w czamobrunatne ucho nocy swoje żale, niepokoje, zwierzęca, rozterkę... W tym czasie na północy Wielkiej Puszczy, za Czeremchą, zasypiała leśna wioseczka Korejniaty. Już pogasły niemal wszystkie światełka: wiadomo „karasiny" * mało, i to tylko w zamożniejszych chatach; u biedaków czerwonawo łyskało łuczywo, wetknięte w metalowy uchwyt, albo po prostu - w szparę między belkami. Wreszcie, mrugnąwszy parę razy, zgasła „szczepka" ostatnia. Noc. 152 Mroczna, choć oko wykol, listopadowa. Nad rzeką wstał opar. Był mroźny, przenikający do szpiku kości. Kto zna takie noce z wędrówek po szlakach przyrody albo z tulactwa wojennego, wie, jak ponure i głuche są ich godziny, obce i bezlitosne, jak nienawistnie wtrącają człowieka w samotność i nieokreśloną rozterkę. Wilczycy Harmoszce, posuwającej się brzegiem czeremszyńskiego jaru, nie zdawały się dokuczać podobne nastroje. Każdy jej ruch oznaczał siłę i przemyślność; wietrznik zdecydowanie prowadził ją w stronę mostu. . Pożal się, Boże, co to był za most. Kilka podłużnych żerdek, ułożonych na poprzeczkach, wspartych na wbitych w dno rzeki „kołach"; jakaś tam jedna poręcz. Ot i cały „most". Rzecz jasna - tylko dla pieszych. I to: dla szczupłych, bo gdy szedł przez ową „kładkę" taki, „na ten przykład", Chełmik (dwieście dwadzieścia funtów), mostek skłaniał się na boki jak pijany. Korejniaty w tym punkcie Czeremchy nie zdobyły się jeszcze na most „konny"; objeżdżało się dokoła, trudno, trzeba było nałożyć jakieś piętnaście wiorst. Tutaj zaś, obok kładki, był bród, jednakże zdatny do przejazdu tylko w miesiącach letnich. Wilczyca zmierzała właśnie w stronę wspomnianej Kładki. Już tam dotarła. Zatrzymała się. Przenikała zmysłami mgłę. Trwało to dłuższą chwilę. Zdecydowała się. Ostrożnie stąpając po zwilżonych oparem żerdkach, przeszła na drugą stronę. W połowie drogi zdawało się, że napotka ją jakaś przygoda... Coś szło z przeciwka. Ale gdy jej pazur silniej zgrzytnął na którejś płocinie, to „coś" skręciło wbok i po szorstkiej podporze, ostro chrobocząc, zjechało w dół -jakby ku wodzie. Jednakże nie opadło do gęsto dymiącego nurtu; zawisło na pazurach zapewne wśród wzmacniających wiązań. Był to kot, nazywany w Korejniatach Batiuszką: okres nocy stanowił jego czas - chadza! sobie na łowy jak na spacer, obojętne - zima czy lato; gustował w rybach, często urozmaicał sobie menu, włóczył się nad Czeremchą. Miau... spotkanie z wilkiem nie należało do wielkich przyjemności, ale uciekać do wioski wstyd, ba, nawet głupio, gdyż na odkrytej przest r/c n 11 e n hycel ma przewagę, więc buch w lewo -bezpiecznie zjechało się pod most, miau, niechaj teraz ten zbój zrobi mu cokolwiek. A, psik - kirhn;|l / emocji. /W Harmoszka powęszyła, wyjrzała za burtę kładki - a nuż kocurzysko zawisło w zasięgu pyska - oblizała się (kotlet był nieosiągalny) i przeszła na drugi brzeg Czeremchy. Rzecz jasna, skręciła ku archipelagowi porozsiewanych na łące krzaków (zawsze tak robi porządny wilk) i posznurowała ku wiosce. A takie to już było mądre licho, że nie zbliżyła się do Korejniat od północy, od strony czarnego boru (jak robiło bardzo wiele szarej braci), ale zaatakowała wioskę wprost od rzeki, z pozycyj nieoczekiwanych (gdzie nieomal nigdy nie zasiadała na czaty Brodata Dwułapa Morda ze swą „ognistą gałę-zią"). W ten sposób podchodząc do wsi, znalazła się na tyłach gospodarstwa Maculewiczów. Chlew nie był duży, mieścił się w drugiej, nie mieszkalnej części chałupy, oddzielonej od „ludzkiej" głuchą ścianą. Całe domostwo było stare, zapadłe w ziemię, wyświechtany okap strzechy zwisał nieomal nad samym trzaśnikiem. Wilczyca stwierdziła nieobecność psa, który - zwabiony atawistycz-nym nawykiem albo zniewolony głodem (gospodarstwo było biedne, Maculewicz ledwie robił bokami) - pomknął w pola na kłusownictwo; tym ochotniej przystąpiła do zbadania możliwości... włamania. Spróbowała tu i tam podkopu, ale osiadłe bierwiona, chociaż spróchniałe i przegniłe, głęboko weszły w grunt i odstraszały zbyt długą pracą. Wilk kocha tempo. Szczególnie, gdy ma coś do zorganizowania w gospodarstwie Dwuła-pych Mord. Nisko nawisła, wystrzępiona strzecha chałupy, widać, nasunęła wade-rze jakiś pomysł. Uniosła w górę kufę. Był to odruch Żelaznego Wilka, jej słynnego „baćki" *, z którym odbyta przecież niejedną szkoleniową wyprawę łowiecką. Dach niskiego chlewa nie byt stromy. Szybka decyzja. Odbiegła pod tyn. Kilka sekund badania odgłosów nocy. (Odległe ujadanie psa, krzyk puszczyka - więcej nic). Pięć kroków wystarczy. Rozpęd - skok na dach! Przywarowała, leżąc na brzuchu. Rcchnięcie świni. (Czujny brudas, kocha życie!). Nic, cisza. "Ojciec (gwar.). Już od samego skoku jej dwie łapy przebiły na skroś stare poszycie. Próchno, właściwie nie ma żadnej przeszkody. Tylko żerdki. Ucapiła za dolną zębami, szarpnęła. Płocina rozkruszyła się w pysku: Harmoszka uczuła w kufie wilgotną miazgę. Wypchnęła ją jęzorem na dach. Wbiła łeb w resztę poszycia. Mrok. Ślepia drapieżnicy momentalnie dostrzegły świniaka. (Była to dla biednych Maculewiczów jedyna nadzieja na półroczną omastę: jakieś tam pięćdziesiąt kilo chudzizny). Śmiertelna groza wilczych lamp zerwała wieprzka z barłogu. Reuch, reuch! Już za późno, bazgroło: ucz się czujności od dzika. Jak bury głaz, spadła w dół Harmoszka. Zwaliła z nóg nierogatego. Nie dała mu się opamiętać, nawet kwiknąć z trwogi. Uderzeniem zaszokowała go, że się zająknął. Wbiła pszczękę w gardziel .Szarpnęła. Znowu cios - kły zahaczyły aż o kręgosłup. Nie puszczała zwierza. Chwila oszołomienia. W pysk jej trysnęła życiodajna posoka - gorąca, wonna. Powrót zimnej trzeźwości mózgu. Oderwała kły od ofiary. Bada reakcję świata na swój wyczyn. W tak u-| chwili Dwułapy jest szczególnie wrogi - cała jego wataha lnv reszty i lu c wydrzeć łup, mało: łoi w skórę, aż się kurzy. Jeszcze nie dźwięknęła zaszczepka, nie skrzypnęły drzwi ludzku -y.o barłogu. Wilczyca schwyciła wieprzka za skórę na karku, maehncł;i min mi bark, za mały rozpęd, drepce niemal na miejscu, podskakuje, pi/vsiiula. wreszcie - buch, strzela susem: już jest w poszyciu, przeleciała pr/r/ otwór, dopomogła sobie przednimi łapami, raptem tylne zahaczyły ¦> resztki żerdek, moment zahamowania pędu, świniak runął przez Ich, a U go nie puściła z kłów, aż zachrobotały szyjne kręgi, razem uderzyli kozioł kując o ziemię. A tu klaszcze jak kapiszonówka zaszczepka, otwierają się drzwi - A tam kto? - rozlega się pełny trwogi głos. Wilczyca ucapiła łup, znowu zarzuciła na bark, (silna bestia: \mU potrafi dźwigać zdobycz parokrotnie cięższą od siebie), ani myśli zrtv gnować ze smakowitego mięsa, z takim zachodem zdobytego, skryca ¦ chlew, w brzeźniaczek, niby do boru, ale za gaikiem odpada w bok i yA . piekła rodem cwaniara - krzakami sadzi z powrotem ku Kladi c Przy chałupie Maculewicza wybucha zgiełk, tryskn ojiiii ni p,,l lu. 154 wa, jeden, drugi, lament narasta, biedna dola chłopska krzyczy w listopadową noc: -Żeby ciebie cholera. Boże ty mój, Boże. Wilczy duch. Bandyta. Co my teraz zrobim. Ostatni wieprzak! Co my włożym do gęby? Ach, Boże, mój Boże...! Jasny Brzuch, trzecie żyjące szczenię z tegorocznego pomiotu Błyskawicy, w swych wyprawach „na własny kieł" najchętniej polował w szuwarach wschodniej części Rudych Bagien. Był to obszerny kraj nizinny, bogaty w ciepłe oparzeliska, dymiące nawet w Porze Zimnej; różnoraka zwierzyna licznie gromadziła się przy tych bujnych żerowiskach. Można było tam nawydobywać ze szlamistych stawów wiele kłączy i łodyg wodnych i błotnych roślin, mięczaków i ryb. Często nad tym obszarem, zwanym Niską Puszczą, trzaskały ptasie skrzydła, nawet w styczniu i lutym; tam dyndał lis, zakradały się rysie ostro-widze i kuny; tam sobie wypatrzył pole łowów i nasz niedowilk Jasny Brzuch. Był to dzisiaj pies na schwał. Jak gdyby pamiętając cierpienia, zadane mu przez Dwułapą Mordę - przezornie unikał styczności z ludźmi, bardzo rzadko polował w okolicy ich budowisk i gwar; stał się lupusem samotnym, nieufnym, grasującym w głębi puszczy, jak najdalej od zasięgu spraw człowieka. Dzień natomiast spędzał w okolicy Margiel, którędy pośpieszał ubiegłej zimy weselny orszak jego pięknej matki. Powyżej Krynicy Pod Świerkiem gęstniał zbity młodniak szpilkowy. Można było stąd wiać we wszystkie cztery strony świata: wszędzie była całkiem możliwa przysłona terenowa - to Wąwóz Osinowy, to mszarynka na dole, to chaszcze i drągowiny gajów, przechodzących zaraz w gęstszą puszczę. Dcpcąc pobrzeże Rudych Bagien, a szczególnie Niskiej Puszczy, wilk zahartował łapy w lodowatej wodzie, nauczył się doskonale sobie radzić w terenie płaskim i bezdrzewnym: stał się czołgaczem rzadkiej miary- nawet na możliwości wilcze. Bagna miały swoje ciekawe życie, bardzo odmienne od spraw wysokiego lasu. Jasny Brzuch zakarbował na swojej skórze (w bojowych bliznach, tych orderach Przyrody) już niejedną i niemałą przygodę. Chcąc nie chcąc, stał się też najlepszym pływakiem i nurkiem wśród swego rodzeństwa... W ostatni poniedziałek listopada słońce zaszło gdzieś około godziny czwartej po południu. Jakiś czas niebo było czerwone, jaskrawo zabarwiała się podłużna chmurka, zdawało się, że to zawisł nad borem... skrwawiony jęzor olbrzymiego basiora. Para kruków przeciągnęła nisko nad oczeretem -jakby pewna bezpieczeństwa przed ludzkim strzałem; kły drapieżców, grożące z ziemi, to fraszka, wystarczy wysokość kilku metrów nad wybrzeżem. Czarne, aż granatowe pióra polśniewały krwawą posoką zachodu. Szybko wygasała intensywność barw, ciemniało, chłód zdawał się wystudzać niebo, zawiesina mroku gęstniała, nadając przestrzeni wprost fizyczną namacalność. Kilka kaczek klasnęło ciężkimi kuprami w zimny blat któregoś stawu, podbiegły falki, drgnęły pałki trzcin i szabliste, zwarzone mrozem aje-ry- Zimny zapach mięty napomknął o letnich wieczorach. Już ciemno. Wyruszają na żer nocne stworzenia. Plusk! Leciutki kołys wody: zaznaczają to czubki wodnych roślin - czułe strzałki sejsmograficzne. Jasny Brzuch to spostrzega. Zaczaił się na wybrzeżu, blisko pnia powalonej przez jisicnny przy bój wierzby i całkiem niewidoczny, jak narośl u boku drzewa, wypatruje łupu. A-u, rozsmakował się w pewnym błotnym gatunku zwierza, im- ma co mówić, na jego woń momentalnie organizm basiora przenika ilrcs/.c/ rozkoszy, a z jęzora ścieka ślina. Ach, żeby teraz, żeby go dziś również dostać. Plusk się powtórzył... Po chwili: parsknięcie i świst. Księżyc zwyraźniał. Już minął jedną czwartą swej d/.iśnocnej trasy. Bezkarnie sieką go i biczują bez miłosierdzia odarte z liści witki łozowe, drżące nerwowo nad jego pulchnym zadkiem. Jakiś stwór wynurzył łebek z wody, znowu świsnął. Na ten zew obok ukazało się drugie podobne zwierzę. Igrają na wodzie: kotłuje się powii-i / chnia stawu, iskrzy się struga srebra przed księżycem, parsknięcia, piski, szmer kropel, plusk - zabawa na całego. Młode to jeszcze i durne; mama nie poskramia w czas wybryków: zapewne drogo zapłacą frycowe. Czyż może być coś milszego nad trzy buszujące w zbiorniku \\m\\ młode wydry? Takie zwinne, połyskliwe, żywe pasy lamy, przy tym egzotyczne jak węże; szybkość: to nagłe znikanie, to znów wyskok z wody, jak trysk fontanny - można pasjonować się godzinami... Ale naszemu bohaterowi nie do tego... Jeść! Te stworzenia były tłuste i smaczne. Wbić w nie kęsy! Zapasy wydrząt przeniosły się nieco bliżej wierzby -jeszcze... Wilk miał powieki zmrużone, przygasił rozgorączkowane lampy, nie wolno przedwcześnie spłoszyć zwierzyny! Twarda wierzba dopomogła w starcie - mgnienie - aż paszcza zaczerpnęła wody, ale znalazła się w niej i kończyna... wydry. Była upłetwio-na. Jasny Brzuch nie odciął jej, cwaniak, zwierzę by uszło; ale wydra była świadoma, że jej ocalenie w wodzie: wiosłowała co sił w głąb zatoki, ku dnu... Łowca zanurzył się ze swą ofiarą. Jednak tylko chwilowo. Za parę sekund wybił się na powierzchnę. Wlókł za sobą wydrę. Cięła go ostrymi zębami, pluskała, wiła się jak wąż, wydawała ostry, rozpaczliwy skrzek...! Jasny Brzuch byl nieubłagany. Wiedział, już wiedział doskonale, że kawał mięsa może nieraz bardzo boleć, bardzo drogo kosztować. Dopchnął pysk wyżej, zgruchotał łapę wydry tuż przy łopatce (teraz już mniej był narażony na kąśliwość tłuściocha) i skręcił ze zdobyczą ku brzegowi. Jak wykrzyknik zgrozy wystrzeliła nad wodę stara wydra, matka nieszczęsnej ofiary. Przeraźliwie zaskrzeczała!... Jednak bała się zaatakować. Poczuwszy pod nogami grunt, wilk w dwóch susach znalazł się na brzegu. Przygniótł wydrę do ziemi i wśród jazgotliwej skargi wypędził z niej rybackiego ducha. Tak, frycowe bardzo drogo kosztowało w tym roku młode rodzeństwo wydr z wybrzeża Niskiej Puszczy: tłusty braciszek sowizdrzał pierwszej klasy, już nie miał z kim dokazywać w jutrzejszych igraszkach. Jasny Brzuch ujął w pysk zdobycz - stereotypowo, odwieczną modłą -za kark i podyndał wybrzeżem, łozińcem, gajami, lasami... aż ku zacisznym Margielom, gdzie wielki księżyc zazdrośnie jął przyglądać się jego apetycznej kolacji. Rozdział XXIII DOGASAJĄCE LAMPY Dostała postrzał! Ostry, palący. Przeszedł okrutnym kłuciem przez cały stos pacierzowy. Chcąc nie chcąc, nagle bezprzytomna, zaznaczyła go kozłem przez łeb. Z karku spadła jej smaczna, tłusta owca. W tym momencie zagrzmiał drugi strzał Dwułapej Mordy... I ten łotrowsko ulokowany. Zwierzem wstrząsnął ziąb. Smaczna, tłusta owca już stracona bezpowrotnie. Byle ocalić skórę! Wilczyca rwała do gaiku... Był brzozowy, mina! w nocnym mroku białymi pniami. Perkut, dobry łowca, strzelec o zimnym oku, już nie zdążył ponownu-nabić swojej lankastrówki. Psa nie miał. Pozostawało mu samemu pośpieszyć na trop. Wracał z powiatu do swojej leśnej sadyby w Puszczy Wysokiej. l'<> drodze wstąpił do Korejniat. Znał i lubił Maculewicza; czasem ukrywał u niego broń; dotknięty do żywego bezczelnością „swoich pupilów" (.jak mu zarzucał Macułewicz), zatrzymał się na noc w Korejniatach, by spróbować szczęścia. No i poszczęściło się mu: zranił dwukrotnie najwspanialszą wilczycę Wielkiej Puszczy, słynną Białą Matkę vel Błyskawicę: rzecz jasna, mc rozpoznał jej wśród nocy. Ze śladów drapieżcy starał się odczytać sposób zaznaczenia przrz im-n strzału; to zaś mogło go zorientować, czy trafienie jest coś waiU- i *.-i celowe dalsze szlakowanie zwierza. Ustalił, że tak, więc pośpieszył tropem postrzałka. W brzozowym gaju waderę zamroczyło osłabienie: krok st.il sii; niepewny, mimo woli zahaczyła bokiem o któryś pień. Dno świ.inu>si i jednak coraz ostrzej nadawało: - S.O.S. Ratuj się! Uciekaj co sił! Nie padaj, bo to jeszcze jeden huk, bo to nadejście Dwułapej Mordy... Uciekaj! Za laskiem był rów. Na szczęście! Opadał ku Czeremsze. Śnieg nie był głęboki. Na polach i łąkach rysowały się jeszcze wąskie lub szersze żebra ziemi: nagie, ciemne i podmarzłe na tyle, że zdatne do biegu bez pozostawiania śladów; tamtędy pomknęła Biała Matka. Niebawem zbliżyła się do rzeki: miejscami szumiała ona złym, groźnym nurtem; w niektórych punktach pasma lodu były dłuższe, grubsze i szukały łączności z półwyspami drugiego brzegu. Wilczyca miała zmysły jeszcze bardziej wytężone niż zwykle, za to spadek sił zmniejszał jej sprawność - nie była w stanie zapanować nad drganiem tylnych kończyn i niesamowitymi odruchami zadu i opuszczonej wiechy. Osłabła do tego stopnia, że musiała legnąć na chwilę u brzegu na wypoczynek. Ślepia jej stwierdziły, że naprzeciwko nie ma przejścia na drugą stronę rzeki. Obróciła się więc pyskiem tam, skąd mógł zagrażać pościg, i czuwała... W chaszczach poświstywał wiatr. Opar wił się nisko nad wodą. Od krzaka do krzaka przekicał zając: słuch jego nie wyłapał w pobliżu nic groźnego, a ślepia i węch były słabo rozwinięte - nie dostrzegł strasznego wroga. Przez waderę przebiegł łowiecki impuls, ale tylko na tym się skończyło, nie miała krzepy do zrywu. Gach bezkarnie przedefilował do pobliskich krzewów. Nie słychać było chrzęstu śniegu ni stąpania po haliznach zmarzłej ziemi: Dwułapa Morda nie nadchodziła! To ulga. Ciężar przygniatał mózg zwierza: senność; Błyskawica nie spostrzegła się, kiedy raz i drugi zamknęły się jej ślepia... Nagły przepływ lęku i siły! Uniosła się na łapy. W drętwiejących lędźwiach ból, promieniujący wzdłuż kręgosłupa... Przemogła się. Popełz-ła. Wlokła za sobą tylne łapy. Podobna była do słynnej rzeźby Ranionej Lwicy. Po pewnym czasie rozruszała się. Zaczęła sobie pomagać i tylnymi kończynami. Ruch i sugestia pewnych możliwości przedostania się na drugi brzeg Czeremchy-ożywiły ją, wzmocniły. Szła na wszystkich czterech łapach. Minąwszy zatokę, Biała Matka znalazła się u nasady dłuższego cypla. To ramię ziemi było z lekka ośnieżone i przechodziło w pasmo lodu, 160 stykające się na środku rzeki z szeroką płaszczyzną blodzenia, sięgającą południowego brzegu Czeremchy. Należało próbować. Przebyła cypel, weszła na lód, ostrożnie go zbadała, nie załamał się, niósł ją, chociaż podejrzanie chrupał i podzwaniał. W ten sposób szczęśliwie dotarła do środka rzeki. * Tu odpoczęła nieco i dalej - kurs na czarny bór za białą taśmą lodu. Zdało się jej, że gdzieś w tyle zaskrzypiał śnieg -jakby w chaszczach, które przebyła, zbliżając się do rzeki... Przyśpieszyła kroku, by prędzej znaleźć się za Czeremchą. Miała już tylko cztery metry do pierwszych krzaków, gdy lód się załamał! Cieńsza jego warstwa zachowała się tutaj chyba dlatego, że dłuższy cypel wyginał się ku środkowi nurtu, właśnie w tym miejscu najbystrzej mknącego w dół. Biała Matka wpadła w wodę tylnymi kończynami. Przednie natychmiast rozpoczęły ostrą walkę o życie. Lodowaty prąd, rzecz ciekawa, pobudził system nerwowy, wzmógł sprawność organizmu, a do tego wilczyca przestała odczuwać ból. Jej przednia prawa łapa napotkała twardą wypukłość. W pół sekundy lewa znalazła się obok niej. Nurt rwał w bok, nie wbijał zwierza pod pokrywę lodu. Jeszcze trochę gwałtownej pracy przednimi stawkami i - zziajane zwierzę wydobyło się na sinawa powici/ chnię. Kilka sekund leżało na lodzie wyciągnięte, zmoczone wilcze lutm. im więcej, mokra, szmatława wilczura. Ale w tej skórze, w tym futrze zalśniły nagle niepokonane oczy. Fosforyzujące lampy słynnego zwierza, wielkui matki, dumnej wilczycy. Ślepia, które przewertowały ogromne pr/esti/»• nie lasów, pól i łąk, które widziały wiele radości i bólu, nędzy i zwycięstw. narodzin i śmierci... Oczy tkliwe i nieubłagane, odważne i uparte - a/ do kresu biologicznych możliwości. Chrobot śniegu za rzeką rozległ się ponownie -jakby narastał... Biała Matka wstała z lodu. Ostrożnie doczołgała się do krzewów. I u bezdźwięcznie wytrząsnęła wilgoć z futra. Wypełzła na wyżs/.c wybrzeże Krzewinami dotarła do lasu i posznurowała ku dalekiej ostoi. Ból zelżał. Organizm był w napięciu. Instynkt pouczał: - „Jesteś c iez k n ranna. Ciężko ranny zwierz musi znaleźć pewne legowisko. Zn;i| sarniny - ożywiły Białą Matkę. Jednakże musiała zużyć aż poi r.»l/ni czasu, by dowlec się do mięsa. Próbowała odrywać kawałki paszczęką, odcinać kr ,,im i ni m. każdym uderzeniem zębów o siebie lub o kości zwierzyny straszliwy ból przebijał jej mózg. Parokrotnie doznawała zamroczenia. Leżała u wrót jaskini na boku; jęzor jej - suchy i biały jak wiór- sięgał ku bryzgom posoki i zlizywał ją ze skóry zwierza, z gnatów, ze śniegu. Nazajutrz Koczownik nie poszedł na wyprawę. Zastał jeszcze przed Wilczą Jaskinią taką porcję sarniny, która pozwoliła... dojść do głosu jego lenistwu. Ogryzłszy gnaty dość dokładnie, dłuższą chwilę spozierał na leżącą bez ruchu wilczycę: ciągle jeszcze ziały ku niemu miedzianymi ogniskami jej rozgorączkowane lampy. Poszedł spać, a lubił spać dużo i smacznie: nabierał krzepy, kto wie, jakie jeszcze miały go spotkać w życiu dole-niedole. Tej nocy dotknął wilczycę zupełny paraliż kończyn, w południe zaś schwycił atak kaszlu: zaczęła się dusić. Obudzony tym hałasem Koczownik zbliżył się do groty. Świece wilczycy słabo zareagowały na jego przybycie. Nie czekając wieczoru, wilk pomknął na łowy. Wrócił wcześnie, przynosząc dwie głuszyce. Tak samo, jak za pierwszym razem, cisnął je u wejścia do Wilczej Jaskini. Jeden ptak potoczył się aż do samych łap Białej Matki; ostatnio wilczyca zalegała tuż w pobliżu wyjścia, za małym, skalnym załomem, świadoma widać każdorazowego trudu czołgania się po śnieg. Łeb wadery ledwo-ledwo drgnął w kierunku zwierzyny, za to nozdrza poruszyły się nieco żywiej; jednak nie starczyło już jej sil, by zsunąć głowę ze skały i jeszcze raz spróbować mięsa. Koczownik zaś piorunem rozprawił się ze swoją głuszycą! Siedział u wylotu pieczary na sposób lwa i chrupiąc ptasie piszczelki, nasłuchiwał odgłosów z wyspy. Słońce niedawno wsunęło się u krańca bagien w szarawy futerał z waty, początek nocy był miękki, ciepławy, niebo nie ukazało dzisiaj żadnego odcienia czerwieni, szarobiały woal omotał cały leśny świat i zaczął prószyć śnieg. Gdy wilk zjadł głuszyce, wzrok jego sięgnął po drugiego ptaka, który leżał u łap matki. Zbliżył się i wyciągając pysk, silniej zawietr/.ył... W nozdrza jego uderzył zaduch rozkładających się tkanek! Drapieżnik zjeżył się, cofnął pysk, uszedł ku wyjściu z jaskini. Wybiegł na swój wzgórek, okrążył cały ostrów i znów zawrócił ku gniazdu. Zimowa noc opanowała już Rude Bagna. Było głucho, bezdźwięcznie. Płatki sypały za płatkami. Niby młode, świeżutkie, a szelest ich przypominał starczy pacierz bezzębnych ust. W głuchy ton uderzył nagle wilczy zew! Docierał z Niskiej Puszczy. Czy to możliwe, żeby Jasny Brzuch szukał w owej chwili jakiegoś kontaktu z Wilczym Ostrowem? Z matką? Pociemniało. Śnieg padał coraz gęściej. Koczownik, nim opuścił wyspę, jeszcze raz stanął przy grocie szcze-nięctwa. Z czarnobrązowego mroku, z wilczej głowy, wspartej o głaz, zalśniły ku niemu jeszcze żywe oczy matki... Złote, dogasające lampy - wmurowane w kamień rodzinnego gniazda. 166 .# "i• . , ..,«, ,i, z pagórka za jeziorem. Słońce było już o wiele wyżej, a mróz wcale hm l/«| ditii ,,,,, okrywał wszystko dokoła. Niebawem ujrzeli zakręt leśnej drogi. Wiodl.i "im» I un*łlu/Pk, nim-gła przyleśne zatoki łąkowe, potem odchylali i * ulnł> i>w>/,,y i ,lU| J 168 gęstniał już prawdziwy las, pełny wiszarów, mrocznych zakątków i dzikich uroczysk. Dalej - łączył się on z przesmykami wilków i stanowił jednolite pasmo głównego trzonu Wielkiej Puszczy. Tamtędy właśnie doświadczony tropiciel planował odwrót po dokonanej akcji. Obserwatorzy wydobyli z plecaków białe płaszcze maskujące, wdziali je i zapadli w gęstwinie na czaty. Wiatr - wprawdzie nieduży, ale zawsze to zdrada - mieli szczęśliwie od pól \ od dalekiego... dworu. - Powinien nadjechać stąd - mruknął wilczarz, wskazując na dość odległe przerzedzenie wśród drzew. I to były jego ostatnie słowa, dotyczące tego tematu. Mruczał o zwierzynie, łuskali słonecznikowe pestki, które Kondrat nazywał siemeczkami, zachwycali się akrobacją sikorek, dokazywaniem wiewiórek, z lasu wydyndał lis - rudy jak ogień, aż czerwony - pomy-szkował na drodze, gnojarz, nie powstydził się podnieść końskiej „gałki" (jak zażartował rubaszny łowca), zaczyrykały, przelatując nad polaną, ładnie upierzone sójki. Staremu zaczęło się już zbierać na drzemkę, gdy ucho partyzanta wyłowiło jakiś niepuszczański odgłos. Przysłuchiwał się lepiej: dźwięk narastał... Spojrzał na zegarek. Dobiegała pierwsza. - Nadchodzi ko-mą trzynaście - pomyślał ze zdrewniałą ironią. Rysy starego wyostrzyły się. Obaj bardzo pilnie nasłuchiwali. Nie było żadnych złudzeń. Od strony Turwiliszek nadjeżdżały sanie. Koń albo dwa konie podźwiękiwały janczarami. Tropiciele sprawdzili rynsztunek, ściągnęli pasy, dreszczyk przebiegł im po skórze, fala gorąca, zamarli w bezruchu. Pojazd zbliżał się lekko, wesoło. Konie biegły ostrego kłusa. Już mignęły ich sylwety między pniami przed halizną. Kłęby pary. Raptem - strzał! Co to? Konie szarpnęły się w lewo, jakby dziko poddarte munsztuka-mi. Sanie zazgrzytały na drodze, uderzając o brzeg rowu, pień czy głaz. Już było widać wyraźnie powożącego. „Ryży Dziedzic"! - Odetchnęli. Gwałtowny ruch Wolffa! Zgiął się. La pal coś na tawce siedzenia... Jakiś czarny przedmiot wyleciał z przekrzywionych sań w śnieg. Rozległo się przekleństwo. Ach! Z gęstwin zaczęły wyskakiwać, jeden po drugim... wilki. Konie porwały z kopyta, aż warknęły haki szorów i zatrzeszczała calutka kon- 170 strukcja sań. Przeraźliwe rżenie. Pojazd nie mógł wyjść na drogę: jeden z koni zapadł w śnieg po brzuch. Gdy Kondrat dostrzegł burych napastników, przez twarz jego przeleciał taki sam uśmieszek, jak na cietrzewich rojstach, gdy natknęli się na wilcze ślady. - Ot, gdzie nasze sojuszniki - szepnął drapieżnie. Wolff dobył rewolweru. (Był to ten sam pistolet, z którego strzelał w końcu lata do Białej Matki). Zaczął prażyć w stronę wilków... Drapieżcy atakowali bardzo ostro. Zdawało się, że są bez lęku, nie liczą się z bronią palną, idą na całego - byle tylko łup wpadł jak najprędzej w ich kęsy. Któryś zwierz zwinął się trafiony. Lewa ręka Wolffa szarpnęła za lejce. Rwała coraz gwałtowniej, coraz rozpaczliwiej. Co za potężną siłę musiała obudzić w zwierzęciu trwoga: koń po prawej, który dreptał na skraju drogi, wierzgał i podskakiwał do góry, unieruchomiony przez swego towarzysza, nagle - dogrzany przez wilcze paszczęki - szarpnął się w bok z taką mocą, że zerwał podwójne szlcje! Rżąc z nastroszoną grzywą, powiewając taśmami szorów, jak jeleń chorągwiami scypułu *, ruszył cwałem, gnał z powrotem, instynktownie -do dworu. Już za nim sadziły trzy wilki. Zdawało się, że to kilku ułanów odbija od szwadronu odciąć nieprzyjacielowi drogę do ocalenia, by żaden „jeżyk" cało nie uszedł z pogromu. Lewy koń wyrwał wreszcie sanie z rowu, wpadł na szosę i pognał w nla.b halawy, zbliżając się do ukrytych w gęstwinie strzelców. Stary człowiek spostrzegł, że pepesza drży w rękach Sergiusza. l'i/v pomniał z dawnych dni swój pierwszy strzał do człowieka. Wolff wciąż palił z rewolweru. Czapka mu spadła, włos się ro/wi chrzył. Sanie były coraz bliżej. Szły koślawo. Jeden wilk strzeli! skokiem, celując w końską gardziel. Inny buchnął barkiem w powożącego. - Czekaj! - stary człowiek przytrzymał za łokieć młodego. -Czort ht.o bierz! Wilcze życie: wilczy koniec. Raptem w polu widzenia łowcy ukazał się... Żelazny Wilk! Najwspanialszy basior Wielkiej Puszczy, bohater nowosiokzan^ i> h wołoklimpskich i starowieskich legend, wilk, który przez, lylr lal mmi.il strzelbę, klejnot jego wilczarskiej dumy; przecież należało m> wreszcie przenieść z puszczy do zaścianka! * Smugi naskórka, opadające z dojrzałych rogów jelenia 17! - Jakże go jednak rąbniesz - uderzyła Kondrata myśl - kiedy on wypełnia takie zadanie?! Teraz staremu łowcy zaczęły latać ręce z Aniołkiem podobnie jak przedtem Sergiuszowi. Żelazny Wilk był u szczytu swojej potęgi i zimowej urody. Wysforował się właśnie przed konia, na czoło Strasznej Watahy. Lampy jego ziały ogniem. Grzywa wyolbrzymiała sylwetę. Królewski wilk! Odbił się akurat od śniegu - pędzi w powietrzu... Kątem oczu dostrzegł Kondrat nową strugę ruchomych cieni. Płynęły jak na skrzydłach od lewicy, półkolem zamykając drogę mknącym saniom. Ten oddział leśnych kozaków prowadził jakiś dziwny, czarniawy wilk... Sadził na czele z żywiołową nieustępliwością Losu. - Wszelki duch...! - wytrzeszczył oczy stary wilczarz.- Czyżby to Czarny Bas?! A on tu skąd?! Z tamtego świata? Strzelba łowcy wilków zachłannie podskoczyła do oka. Czarny Bas! Tak, to nie był ani jego duch, ani cień Basa, walczącego pod Górą Kalwaryjską z dzikim nurtem Bystrej, ale - najprawdziwszy, autentyczny prowodyr, wielki mistrz Burego Zakonu z Puszczy Wysokiej. Mało tego... Był to Czarny Bas z dni swojej najwyższej chwały! Ocalał owej styczniowej nocy naprawdę cudem. Wybił się z kipieli na lód w nąjostateczniejszej chwili. Kto by wówczas śledził jego klęskę, byłby gotów dać głowę, że pogromiony wilk zginął najoczywiściej! Przeleżał na krze, maskowany mgłą, spory kawał czasu. Potem poczoł-gał się do boru. Puszcza dla zwierza bywa najlepszym uzdrowiskiem. Długie to dzieje i warte oddzielnej opowieści. Dość, że po roku osiągnął pełniębasiorskiej krzepy, wrócił na Wysokopuszczański tron i dzisiaj pruł na czele Burego Zakonu do alaku. Nieważne, że zwierzyno wytropił jego wieloletni wróg i rywal, że jak gdyby on, Bas, spr/.ymicr/.ył się i współpracuje z tym starym łotrem: rozliczą się potem, przy zastawionym stole, albo w turnieju o smukłą łapę czy srebrny wietrznik wilczycy. Tera/ - sojusz. A więc naprzód, a-u! a-u! naprzód! Piekielny korowód przeleciał obok: k wic/ące rżenie konia, grudy śniegu, piana, jazgot, kłapanie paszczęk, nerwowe strzały, wykrzywiona trwogą twarz Wolffa, wilk rozdzierający mu bok, znowu strzały, w oczach Ryżego - śmierć. Wszystko skręciło w prawo, za wygięciem drogi za leśny cypel. Tam dopadła od przodu tyraliera Czarnego Basa. Pnie drzew, jak coraz 172 gęstsze sztachety, zniekształciły obraz, wytrąciły jego realność, wyrwały g© z doznania wzrokowego Kondrata i Sergiusza. ** Twarze im zbladły, przyśpieszone oddechy. Dramat konia zamarł w krótkim charkocie, Rozległ się jeszcze jeden wystrzał - kruchy, dziecinny, jak z wiatrówki. Wrzask człowieka! Cisza. Od czasu do czasu warknięcie, jazgot, klask kęsów: ot, zwykły, leśny dialog wilczy nad mięsem, zbójeckie pieniactwo, fantazja watażków przy biesiadzie. Staruch klepnął Sergiusza po plecach. - No, braciaszku, tresowane te moje wilczki... co? - na jego twarzy po raz trzeci ukazał się ów zagadkowy uśmiech. Posznurował na nartach brzegiem puszczy, nie wychodząc jednak zza parawanu skrajnej gęstwiny. Za nim ciągnął partyzant. Dotarli lasem do miejsca, gdzie konie, wybiegając na haliznę, szarpnęły się w lewo. Sergiusz podniósł ze śniegu niemiecki pistolet automatyczny. - Ymhy - mruknął. Unieszkodliwił go i odrzucił w śnieg. Jeszcze parę chwil i Kondrat, przecinając leśny cypel, za którym zginęły po raz ostatni turwiliskie sanie, zbliżył się do skraju lasu. Obaj mężczyźni zachowali tu największa ostrożność. Zdjęli narty i czołgając się pod wiszarem, wytknęli głowy ku malej hali/nie. Wietrzyk ciągnął stamtąd do lasu. Wokół sań odbywała się iście buro-zakonna uczta. Co /a szybkość, co za brutalność, co za okrucieństwo! Żelazny Wilk biesiadował przy koniu. Czarny Bies oprawiał Wolfla. Każdy według swego gustu. Wokół nich podzwaniali sztućcami kłów ich dworacy i kompani. Na razie między wodzami nie było sporu. (ii o/nic, krótko zerkali ku sobie - ostrzyli kłańce, wzmagali krzepę. - Dobrze, braciaszki, spisaliście się, dobrze. Medal wam! No, ale i my mamy z sobą malutkie porachuneczki... Zmówcie, braciaszki paciorek, bo wasze bure duszyczki czarniejsze od sadzy. Wparł łokcie w śnieg. - Ja biorę na muszkę tego siwka. Widzisz? - r/unl do towar/v>/a - Widzę. -Ty weź tego, co wykańcza Wolffa: to Czarny Hav Sti/clamy tylko po dwa razy. Jasne? - Tak jest. - Raz, dwa, trzy - odliczył wilczarz. Cztery huki! Dwaj prowodyrzy odpadli od swych ofiar. Każdy inaczej 173 markował pragnienie życia. Każda bura dusza inaczej wybierała się do... Wilczego Raju. - Ot - pogładził brodę stary tropiciel. -1 zrobione miejsce młodziakom - pomyślał o Koczowniku, Harmoszce, Białym Brzuchu i wielu innych młodych wilkach. - Już dość tamtym królować! Nabił strzelbę. Przewiesił ją przez ramię. Wyciągnął z pochwy szablę i krótko rzucił do Sergiusza: - Jak będzie gorąco, wal z pepeszy! Ale celnie... psiakrew! Wychynął z gęstwin na halawę, wyprostował się i poszedł bez żadnego wahania ku ubitym wilkom. Część drapieżców po strzałach tropicieli rozbiegła się i stała opodal. Reszta, warcząc, jeżąc się i groźnie kłapiąc zębami, dopiero teraz odsunęła się na bok. Kilka z nich zrobiło to z irytującym ociąganiem się. - Co, wilczeduchy? Przygrzać wam jeszcze? - Kondrat podrzucił do ramienia swego Aniołka. Teraz odskoczyły wszystkie wilki. Hardy łowca wetknął szablę za pas, ucapił za skórę na karku, tuż za łbem, dwa ubite najwspanialsze wilki zdarzenia i wlókł je z wyraźnym wysiłkiem w stronę kryjówki towarzysza. Dobrnął do gęstwiny. Wciągnęli wilki pod wiszar. Tymczasem krąg burych drapieżców zacieśnił się: zbliżały się do opuszczonego stołu... Kilka z nich zainteresowało się kryjówką człowieka. Tych podstraszył łowca uderzeniem szabli o lufę; poraził je dźwięk metalu - odbiegły. Myśliwiec w ten sposób przywlókł z halizny wilki, że zatarły jego własny ślad. Podążając teraz do drogi postępowali tak samo obaj. Sergiusz spojrzał na zegarek. Obliczył czas akcji: należało co prędzej uchodzić. Ułożyli zdobycz na czterech związanych obok siebie nartach i szybko pomknęli gościńcem, który skręcał w bór. Dotarli do drogi bocznej, wiodącej w stronę dalekiego jeszcze zaścianka Gargatun. Ta wąska bocznica była poznaczona kilkoma śladami ludzi, koni i sań. Po kwadransie minęli pasmo wysokiego boru. Na lewo otworzyły się łagodne wzgórza, sielsko pofalowane biekł, kobaltem i stalową zielenią sośniaków. Kondrat przystanął, podszedł do wilków, poklepał je po łbach całkiem lirycznie: - Zuchy, braciaszki, zuchy! Odwrócił się ku młodym borom. Słońce zachodziło w przepychu zimowej pogody. Stado cietrzewi wra- cało z brzóz na nocleg w chaszczach. Zasypiały ostatnie sikorki. Cisza -jak tylko może być w pogodny wieczór zimy. Tropiciele poszli dalej. Fioletowy odblask uroczyście malował smukłe sosny. Bór był tu wyższy. Cienie podkreślały idący mrok. Stadko sarn, jak smuga dogasającej pochodni, przecięło leśną drogę. Osypała się okiść -jedna, druga. Kondrat odsłonił z futrzanki ucho: słuchał, jak cieniutko, sypko (tak mawiał) dzwonią drobinki mżącej się, srebrnoróżowej bieli... Ciepło. Dobrze. Obok młody, serdeczny druh. Odetchnął głęboko, niemal radośnie. - Jeszcze troszeczkę - zakpił - a człowiek oświadczy się tej Wielkiej Puszczy jak... swojej babie. Ot, i zdrada gotowa! I draka... Trzymaj mnie, braciaszku, trzymaj! Hu! hu! - roześmiał się szeroko i jak niedźwiedź palnął Sergiusza po łopatkach. isii 174 L OD AUTORA Pierwsze wydanie Żelaznego Wilka ukazało się pod pseudonimem Wacława Wiklisza. Sądzę jednakże, iż uważny Czytelnik Żelaznego Wilka oraz tomików Księgi Puszczy Tytusa Karpowicza (o dzikach, lisach, jeleniach) i jego Władcy Doliny Morskiego Oka (o rysiu) - wcale nie będzie zaskoczony, gdy się dowie, że i Żelazny Wilh wyszedł spod tego samego pióra. Co mię "skłania do pisania o zwierzętach? - zapytywało wielu. Trudność tematu. Podziw dla przebogatej Przyrody. Fakt, że za dużo pisze się o ludziach; jest to według mnie przesadne i jakoś żenujące faworyzowanie tzw. „króla stworzeń". Króla, który znów nie jest częstokroć aż tak bardzo duchowo doskonały, który (notabene) gdy jest bez broni, czmycha co sił przed tygrysem, niedźwiedziem, a nawet wilkiem. Poza tym przekonuję się co dzień i co krok, jak bardzo mało wiedzą ludzie - a zwłaszcza zawsze mi bliska młodzież - o swych sąsiadach, współmieszkańcach kuli ziemskiej. Mam zbożny zamiar wypełnić chociaż niektóre z tych luk, by kosmonauta, zapytany o szczegóły życia zwierząt ziemskich przez, dajmy na to, Marsjan, nie musiał się czerwienić i bąkać jak analfabeta. Rozwój techniki i rozbudowa miast jak gdyby odpychają od bezpośredniego kontaktu z Przyrodą. Nie wystarcza film, telewizja ani ogrody zoologiczne, bo to wszystko stanowi jedynie namiastkę prawdziwych doznań, przygód, przeżyć na autentycznym Szlaku Przyrody. Turystyka - jeśli jest masowa (a coraz trudniej o inną), również nie pełni roli idealnej formy stykania się z Przyrodą. Stąd powszechne oznaki laicyzmu w zakresie pogłębionego stosunku do Przyrody. I stąd - z drugiej strony - wracająca, coraz, silniejsza, nieraz gwałtowna jak przybój fala zainteresowania dla szczegółowego znawstwa Przyrody. Dlaczego wybieram na bohaterów te a nie inne zwierzęta? Bo, rzecz jasna, silniej związały się z moją przeszłością, ukazały mi jakiś rys znamienny lub specyficzną cechę czy splot okoliczności, jak gdyby domagając się przez to spo- 176 pularyzowania, „uwiecznienia" w słowie pisanym. Podobnie zresztą jak bywa z ciekawszymi ludźmi. Odnośnie wilka - miałem z nim różne spotkania: jako tropiciel przez baśń i myślistwo - ale kto wie, czy do sagi o tym rozmiłowanym w wolności zwierzu nie pchnęła mnie najbardziej pewna godzina... Była to straszna godzina spiekoty, kiedy dachówki zdawały się skręcać z upału, drzewa opuszczały w dół omdlałe gałęzie, a spotniałi ludzie klęli się w kolejkach po lody i napoje chłodzące. W tę straszliwą godzinę iście pustynnego lata zwiedzałem ZOO we Wrocławiu. Właśnie zatrzymałem się przy wilczym wybiegu... Trzeba było razem ze mną widzieć te złote, smutne oczy leśnego kniazia w niewoli! Ów chudy szkielet, nakłaczony pełznącym futrem (pożal się, Boże). Z klatki bił fetor od kawałka mięsa, wywalanego w piachu. Za każdym ruchem wilka zrywał się z ochłapów rój brzęczących much. A zwierz wybijał skrzywionym, zakrwawionym pazurem takt w lewo, w prawo - w lewo, w prawo. Przez całą godzinę pomykał z rogu w róg, z kąta w kąt - wciąż tak samo, nieustannie, z żarliwością nigdy nie utraconej nadziei na odzyskanie wolności. Co chwilę ział smutkiem swych ślepi w głąb głuchego, szarozielonego ogrodu, smażonego przez słońce. Czasem-jakby z dna jakiegoś zamyślenia, z jakiejś wielkiej oddali - spozierał na mnie... Rzadko zdarza się widzieć tak dojmujące patrzenie nawet u ludzi! Kto obserwował wilka na wolności, w sercu kniei, na szlaku godów, walki i wypoczynku, kto widział piękno, inteligencję, moc i zręc/.nośi )ego ruchów- nigdy nie miałby serca, ani czelności zamknąć wilka w AK). /.(H) uważam za rekwizyt barbarzyństwa. I będzie to piękny dzień, kiedv hulzkosr wyruguie te, zakałę ze swego życia. Mam nadzieję, że gdy zostanę obrany postem, utla nu się pr/elorso-wać w Sejmie wniosek o zlikwidowanie u nas tych „lagrów dla zwierząt" i Polska zerwie z tym antyhumanitarnym przeżytkiem pierwsza w świecie! Gdy film potrafi dziś doskonale oddać kształt, kolor, ruch, dźwięk - po eoz icst ZOO? Żeby dręczyć cierpiących?! Wielu mnie wciąż, zapytuje: skąd tak dokładnie znam życie zwierząt, ich dnu-1 noce? Obserwacja, tropienie, właśnie dnie i noce na Szlaku Przyrody. Nie wystarcz;) bowiem studia, za mato oczytania w wielkich poprzednikach, za mało ii-z izer panią z opowiadań ludzi związanych z życiem Przyrody. Trz.cbn suincniu deptać leśne ścieżki: być warchlakiem pod czarnym niebem nocy. wynosić z lisem s/we nięta z płonącego lasu, odprawiać w górach z jeleniami gody, śpiewać z wilg;) na majowej gałęzi brzozy, mieć czerwone od męki oczy wilka śmicitclnie poi ;i/onego strzałem... . Każdego z ludzi wielbiących humanizm i humanitaryzm z.ipi,i\/;im na wiecznie świeży, piękny i kształcący Szlak Życia Przwoily! J.K. 177 OBJAŚNIENIA WYRAZÓW GWAROWYCH I TERMINÓW ŁOWIECKICH bahun - bagno, roślina błotna (Ledum palustre) budowisko, barłóg, gawra - schron zimowy niedźwiedzia, miejsce snu zimowego cieczka - okres łączenia się w pary u drapieżników chmyźniak - zbity, młody zagajnik chrapy - nozdrza u kopytowców czarny zwierz - dziki dół wilczy-- nazwa pułapki na wilki dryga (gwar.) - drży rytmicznie, podskakuje gniazdo - tu: kosz jedlniak, jedliniec, jedliniak, choiniak - młody zagajnik świerkowy jucha, juszka, posoka - krew kołdun - brzuch kłańce, kęsy, kły - zęby wilcze kłańce na deseczkach - rodzaj trofeów: kły w drewnianej oprawie koczowisko - miejsce czasowego pobytu zwierza kogut - lirnik - cietrzew-samiec o ogonie w kształcie liry komel — pniak (zwłaszcza u krzewów) koniarz - wilk z tych rosłych, amator polowań na konie lampy, świece, ślepia - oczy wilka lupus (z łac.) - wilk łoszak - młody łoś łupur, basior - wilk-samiec odyniec - kilkuletni dzik-samiec odwiatr - woń charakterystyczna dla każdego zwierza, rośliny ogródek wilczy - rodzaj pułapki na wilki ostęp - dziki zakątek puszczy ostoja, legowisko - miejsce spoczynku zwierza w pewnym okresie pielesz - gniazdo zwierza; tu w znaczeniu wozu płachy (gwar.) - płaścice, półkłodki płowce, zwierzyna płowa - zwierzyna kopytna: sarny i jelenie pochód sznurem lub strzałą - marsz gęsiego, jeden za drugim sznurować - iść jeden za drugim polano, wiecha — ogon wilka -1* prowodyr - przywódca stada «ta* ruja - u zwierząt pora łączenia się w pary s'i : tropiciel - myśliwy, znawca tropów (śladów) zwierząt tumak - kuna leśna tusza dzika - kadłub, ciało dzika tłucze lub bije - wilk poluje, zabija słupek wilczy - rodzaj samołapki na wilki wądół - leśna kotlina, jama, nierówne zagłębienie, najczęściej po brzegach zaro- słe wietrznik - nos u drapieżcy; od wyrazu: wietrzyć, węszyć, wyławiać z wiatrem wonie wikzarz - łowca wilków wiszar - nisko nawieszone nad ziemią gęste gałęzie (najczęściej dolne), tworzące nieraz półmroczne zaciszne zakątki, budy, namioty czy groty roślinne sznury, fladry - lina z czerwonymi chorągiewkami, którą obwiesza się penk-zas polowania z naganiaczami wyznaczony rejon zesirzał włosia — mała kiść odstrzelonej sierści złaja, wataha, zgraja - stado zimowe wilków. •'c)\ 178 • tłfti" Spis rzeczy Rozdział I W królestwie wilka.................. 5 Rozdział II Tropiciel szykuje pułapki.............. 9 Rozdział III Na czatach..................... 15 Rozdział IV Łowca ptaków................... 22 Rozdział V Spotkanie z Czarnym Basem........... 27 Rozdział VI W pułapce..................... 33 Rozdział VII Wilczarzu, zmykaj na drzewo!......... 41 Rozdział VIII Długie nogi to nie wszystko.......... 49 Rozdział IX Czarny Bas grasuje................ 53 Rozdział X Wilcze Gody.................... 58 Rozdział Xl Na tropie Burego Zakonu............ 66 Rozdział XII Spadła gwiazda Czarnego Basa......¦. . 72 Rozdział XIII Biała Matka................... 81 Rozdział XIV Na łów, na łowy!................ 86 Rozdział XV Wilczki...................... 92 Rozdział XVI Wyprawa łodzią................ 100 Rozdział XVII Na odsiecz!................... 111 Rozdział XVIII W niewoli................... 119 Rozdział XIX Pora Sytej Paszczęki:. ............. 129 Rozdział XX Wilcze serce................... 137 Rozdział XXI Fajka Pokoju rozbita!............. 144 Rozdział XXII Na własny kieł................. 151 Rozdział XXIII Dogasające lampy.............. 159 Rozdział XXIV Wilcza akcja!................. 168 Od Autora....................•........ 176 Objaśnienia wyrazów gwarowych i terminów łowieckich . . 178 I , Wielu mnie wciąż zapytuje: skąd tak dokładnie znam życie zwierząt, ich dnie i noce? ¦* Obserwacja, tropienie, właśnie dnie i noce na Szlaku Przyrody. Nie wystarczą bowiem studia, za mało oczytania w wielkich poprzednikach, za mało też czerpania z opowiadań ludzi związanych z życiem Przyrody. Trzeba samemu deptać leśne ścieżki: być warchlakiem pod czarnym niebem nocy, wynosić z lisem szczenięta z płonącego lasu, odprawiać w górach gody z jeleniami, śpiewać z wilgą na majowej gałęzi brzozy, mieć czerwone od męki oczy wilka śmiertelnie porażonego strzałem... Każdego z ludzi wielbiących humanizm i humanitaryzm zapraszam na wiecznie świeży, piękny i kształcący Szlak Życia Przyrody! (Od Autora) Cena zł. 150.-