A.E. Van Vogt & James H. Schmitz INSTYTUT ALFA I Prostując się znad automatu z wodą Barbara Ellington poczuta dotknięcie. Było to najdelikatniejsze z dotknięć, ale przestraszyło ja, — coś lodowatego musnęło nagle jej prawe ramię. Odwróciła się od automatu gwałtownie i dość niezręcznie i zmieszana spojrzała na niskiego, dobrze ubranego, łysego mężczyznę, który stał kilka metrów za nią, wyraźnie czekając na swoją kolej, żeby się napić. — Dzień dobry Barbaro — powiedział uprzejmie. Barbara była zakłopotana, — Ja… — zaczęła nieskładnie. — Ja nie wiedziałam, że ktoś jest w pobliżu, doktorze Gloge. Już skończyłam. Podniosła teczkę, którą postawiła przy ścianie kiedy zatrzymała się, żeby się napić, i odeszła jasno oświetlonym korytarzem. Była wysoką, — szczupłą dziewczyną — może trochę za wysoką, ale całkiem atrakcyjną z tą swoją poważną twarzą i gładkimi brązowymi włosami. Teraz jej policzki płonęły. Wiedziała, że idzie sztywno napięta i zastanawiała się, czy dr Gloge spogląda za nią, zaciekawiony jej dziwnym zachowaniem przy automacie z wodą. — Naprawdę coś mnie dotknęło — pomyślała. Na zakręcie korytarza obejrzała się za siebie. Dr Gloge już wypił wodę i oddalał się niespiesznie w przeciwnym kierunku. Poza tym nikogo nie było widać. Znalazłszy się za rogiem, Barbara potarła lewą ręką miejsce na ramieniu, w którym poczuła owo chwilowe ukłucie lodowej igiełki. Czy to — cokolwiek to było — było sprawką dr. Gloge’a? Zmarszczyła brwi i pokręciła głową. Przez pierwsze dwa tygodnie pracowała dla dr. Gloge’a. Dr Henry Gloge, szef sekcji biologicznej w Instytucie Badawczym Alfa, chociaż zawsze uprzejmy, a nawet rycerski, był człowiekiem o chłodnym, cichym usposobieniu, którego całkowicie pochłaniała praca. Z pewnością nie należał do tego typu mężczyzn, których bawi strojenie sobie żartów z maszynistek. W rzeczy samej nie był to żart. Spotkanie Barbary Ellington tego popołudnia na korytarzu piątego piętra było, z punktu widzenia dr. Gloge’a, niezwykle szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Kilka tygodni wcześniej wybrał ją na jeden z dwóch nieświadomych niczego podmiotów Stymulacji Punktu Omega. Jego szczegółowy plan obejmował wizytę w mieszkaniu Barbary pod jej nieobecność. Zamontował tam urządzenie, które mogło się przydać w późniejszej fazie doświadczenia. I kiedy po tych przygotowaniach udał się do działu maszynistek, wówczas dowiedział się, że Barbarę przeniesiono do innej sekcji1. Gloge nie chciał ryzykować wypytując o nią. Bo gdyby eksperyment przyniósł niepożądane rezultaty, nikt nie powinien podejrzewać, że między nim a tą zwykłą maszynistką istniał jakiś związek. Zresztą, nawet gdyby wszystko się udało, utrzymanie tajemnicy nadal byłoby konieczne. Gloge był wściekły z powodu tego opóźnienia. Kiedy czwartego dnia poszukiwań dostrzegł ją na korytarzu, zaledwie kilkadziesiąt metrów przed sobą, uznał, że los jednak mu sprzyja. Kiedy dziewczyna zatrzymała się przy automacie z wodą, zbliżył się do niej. Szybko upewnił się, że nikogo innego nie ma w pobliżu. Potem wyciągną) pistolet igłowy i wycelował w jej ramię. Pistolet zawierał ładunek gazowego związku surowicy Omega, a jedyną oznaką wystrzału była cieniutka nitka mgły biegnąca od igły do jej ramienia. Wykonawszy zadanie, Gloge pośpiesznie wsunął narzędzie do futerału wewnątrz płaszcza i zapiął go. Barbara, wciąż z teczką w ręku, dotarła właśnie do biura Johna Hammonda, specjalnego asystenta dyrektora Instytutu Badawczego Alfa. Znajdowało się ono na piątym piętrze kombinatu laboratoryjnego, uważanego powszechnie za największy na Ziemi. Alex Sloan, dyrektor, urzędował piętro wyżej. Barbara zatrzymała się przed masywnymi, czarnymi drzwiami z wizytówką Hammonda. Spojrzała z dumą na napis Dział Łączności i Badań Naukowych. Potem wyciągnęła mały kluczyk z teczki, wsunęła do zamka i przekręciła go w prawo. Drzwi odsunęły się cicho. Barbara weszła do pierwszego pokoju, słysząc jak drzwi zamknęły się za nią z ledwie słyszalnym trzaskiem. Pokój był pusty. Biurko Heleny Wendell, sekretarki Hammonda,. stało po przeciwnej stronie, zawalone papierami. Drzwi do niewielkiego korytarza prowadzącego do prywatnego biura Hammonda były otwarte. Barbara usłyszała dobiegający stamtąd przyciszony głos Heleny. Barbara Ellington została przydzielona do Hammonda — a właściwie do Heleny Wendefl — przed zaledwie dziesięcioma dniami. Oprócz wyższej pensji, jej zainteresowanie tym stanowiskiem wiązało się z intrygującą, a nawet wzbudzającą strach postacią samego Johna Hammonda oraz z nadzieją, że znajdzie się w samym centrum zakulisowych operacji Działu Łączności1 i Badań Naukowych. Jeśli o to chodzi, to do tej pory spotkało ją rozczarowanie. Barbara podeszła do biurka Heleny Wendell, wyjęła jakieś papiery z teczki i kładąc je do koszyka, spostrzegła nazwisko dr. Henry Gloge’a wypisane na kartce w koszyku obok. Odruchowo — bo spotkała tego człowieka przed kilkoma minutami — pochyliła się nad notatką. Notatka była przypięta do raportu i przypominała Hammondowi, że tego dnia o trzeciej trzydzieści ma się spotkać z dr. Gloge w związku z projektem Omega. Barbara automatycznie zerknęła na zegarek, była za pięć trzecia. W przeciwieństwie do większości materiałów, z którymi miała do czynienia, ten był przynajmniej częściowo zrozumiały. Dotyczył projektu biologicznego. Stymulacja Punktu Omega. Barbara nie mogła sobie przypomnieć, czy słyszała coś na ten temat, kiedy jeszcze pracowała u dr. Gloge’a. Ale nic w tym dziwnego — sekcja biologiczna była największa w całym Instytucie Badawczym Alfa. Z tego co przeczytała wynikało, że przedsięwzięcie to miało coś wspólnego z „przyspieszeniem procesu ewolucji” kilku gatunków zwierząt i wydawało się, że jedyne rzeczowe informacje dotyczyły liczby zwierząt doświadczalnych, które padły i zostały usunięte. Czyżby wielki John Hammond zajmował się właśnie takimi rzeczami? Rozczarowana Barbara odłożyła raport do koszyka i poszła do swojego pokoju. Kiedy usiadła przy biurku, zauważyła plik kartek, których nie było tam zanim wyruszyła na swoją rundkę. Przypięta była do nich wiadomość napisana dużym, wyraźnym charakterem pisma Heleny: „Barbaro, To przyszło do nas niespodziewanie i trzeba dzisiaj przepisać. Oczywiście musiałabyś zostać po godzinach. Jeśli zaplanowałaś już sobie coś na dzisiejszy wieczór, to daj mi znać — poproszę o przysłanie maszynistki z biura.” Barbara poczuła nagłe ukłucie zazdrości. To była jej praca, jej biuro. Z cłą pewnością nie chciata, żeby pojawiła się tu jakaś inna dziewczyna. Niestety, była umówiona na randkę. Ale Teraz ważniejsze było, żeby żaden intruz nie zajął jej miejsca choćby tylko na kilka godzin w biurze Johna Hamrnonda. Zdecydowała natychmiast, bez zastanowienia. Jednak siedziała jeszcze przez chwilę, przygryzając wargi. Przez tę chwilę była kobietą, rozważającą jak odłożyć spotkanie z mężczyznę niecierpliwym i nerwowym. Potem podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Już od kilku miesięcy Barbara wiązała swoje plany na przyszłość z Vincem Stratherem, technikiem z laboratorium fotograficznego. Kiedy odebrał telefon, powiedziała mu co się stało. — Obawiam się, że nie mogę się od tego wykręcić, Vince. Dopiero od niedawna tu jestem — skończyła skruszona. Mówiąc, niemal czuła, że każde słowo Vincent przyjmował jak cios. W czasie ich krótkiego romansu szybko przekonała się, że on dąży do osiągnięcia stanu przedślubnej zażyłości, na co z całą pewnością nie miała ochoty. Poczuła ulgę, kiedy zaakceptował jej tłumaczenie. Odłożyła słuchawkę przepełniona uczuciem do niego. „Naprawdę go kocham!” pomyślała. W chwilę potem nagle zakręciło jej się w głowie. Było to coś dziwnego, nie tak jak przy jej zwykłych migrenach. Czuło, jak narasta lekki zawrót głowy, wirowanie w niej i poza nią, tak jakby nic nie ważyła, jakby miała unieść się z krzesła i powoli obracać dookoła i dookoła. Niemal równocześnie zdała sobie sprawę z niezwykłego ożywienia, wrażenia siły i komfortu. Nigdy przedtem nie doświadczyła czegoś takiego. Trwało to jakieś dwadzieścia sekund, potem ustało równie nagle jak się zaczęło. Zbita z tropu i wstrząśnięta, Barbara wyprostowała się na krześle. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie wziąć aspiryny. Ale nie znajdując powodu odrzuciła tę myśl. Nie czuła się chora, przeciwnie — jakby bardziej rozbudzona i pełna energii. Już miała zabrać się do pisanin, kiedy kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Podniosła głowę i zobaczyła Hammonda stojącego w drzwiach jej pokoiku. Barbara, jak zawsze w jego obecności, zdrętwiała, a potem powoli obróciła się w jego stronę. Hammond stał tak i przyglądał się jej w zamyśleniu. Miał około metro dziewięćdziesiąt wzrostu, ciemnobrązowe włosy i stalowo — szare oczy. Wyglądał na blisko czterdziestkę i był zbudowany jak atleta. Ale nie mocna budowa, lecz niezwykła inteligencja, malująca się na jego twarzy i w jego oczach, zawsze robiła na niej wrażenie, od chwili kiedy przed dziesięcioma dniami przeniesiono ją do jego biura. „Tak właśnie wyglądają wielcy ludzie” — przyszło jej do głowy, nie pierwszy już raz. — Źle się czujesz, Barbaro? — zapytał Hammond. — Przez chwilę myślałem, że spadniesz z krzesła. Barbara poczuła się bardzo zmieszana, że obserwował jej atak. — Przepraszam, panie Hammond — wyszeptała nieśmiało. — Rozmarzyłam się. Patrzył na nią jeszcze przez moment, potem kiwnął głową, odwrócił się i odszedł. II Po rozstaniu z Barbarą Gloge zjechał kilka pięter niżej i ulokował się za stertą skrzynek, które stały na korytarzu naprzeciwko zamkniętych drzwi głównego magazynu laboratorium fotograficznego. Punktualnie o trzeciej piętnaście drzwi w dalszej części korytarza otworzyły się. Pojawił się w nich wysoki, chudy, nachmurzony rudy mężczyzna w poplamionym, białym fartuchu narzuconym na codzienne ubranie. Pchając przed sobą załadowany wózek skręcił w stronę Gloge’a i magazynu. Zmiana w laboratorium kończyła się właśnie. Gloge dowiedział się, że jednym ze stałych obowiązków Vincenta Strathera, przyjaciela Barbary Ellington, było odwożenie pewnych materiałów z powrotem do magazynu o tej właśnie porze. Przez szpary w skrzyniach Gloge obserwował Stratherc. Zauważył, że był o wiele bardziej spięty i zdenerwowany niż wtedy, kiedy dał zastrzyk Barbarze. Dr Gloge nie wybrałby Vincenta Strathera na obiekt swoich doświadczeń — ten chłopak był zbyt zły, zbyt zawzięty. Ale fakt, że — był przyjacielem Barbary, że spędzali razem dużo czasu, mógł okazać się korzystny w dalszych fazach eksperymentu — tak wydawało się dr. Gloge’owi. Wsuwając rękę po pistolet pod płaszczem, szybko wyszedł na korytarz w kierunku Vinca Strathera… Już kiedy nacisnął spust wiedział, że zawiodły go nerwy. Ostrze igły było za daleko od Strathera, prawie pół metra za daleko. Sprężony strumień, wystrzeliwany z igły z prędkością prawie półtora tysiąca kilometrów na godzinę, zdążył się rozproszyć i stracić szybkość. Trafił Strathera wysoko w łopatkę i naciągnął skórę. Musiał to odczuć jako gwałtowne uderzenie. Podskoczył, krzyknął, a potem stanął trzęsąc się jak w szoku — wystarczająco długo, by Gloge zdążył wsunąć mały pistolet z powrotem do pokrowca i zapiąć płaszcz. Ale nic więcej. Vincent Strather odwrócił się gwałtownie. Złapał Gloge’a za ramiona i spojrzał na niego z wściekłością. — Ty cholerny palancie! — wrzasnął. — Czym mnie trzasnąłeś? I kto ty jesteś? Gloge był przerażony. Usiłował wykręcić się z mocnego uścisku Strathera. — Nie wiem o czym pan mówi! — powiedział z zapartym tchem. Przerwał. Zobaczył jak Vince spogląda za niego. Chłopak nagle rozluźnił chwyt i Gloge mógł się uwolnić. Obejrzał’ się. Ogarnął go niepojęty strach. Korytarzem zbliżał się. John Hammond, przypatrując się pytająco tymi swoimi szarymi oczami. Gloge miał jedynie nadzieję, że nie widział wystrzału. Hammond zrównał się z nimi. — Doktorze Gloge, co się tu dzieje? — zapytał autorytatywnym tonem. — Doktor! — powtórzył przestraszony Vince Strather. — Temu młodemu człowiekowi wydaje się, że go uderzyłem. — Gloge postarał się, by w jego głosie brzmiało oburzenie. — Oczywiście niczego takiego nie zrobiłem i nie rozumkom skąd mu to przyszło do głowy. Spojrzał karcąco na Strathera. Strather przenosił wzrok niepewnie ; jednego no drugiego. Był najwyraźniej zmieszany obecnością Johna Hammonda i tytułem Gloge’a, ale złość mu jeszcze nie minęła. — W każdym razie coś mnie uderzyło — stwierdził posępnie. — Przynajmniej tak to odczułem! Kiedy się rozejrzałem, stał tutaj. Więc myślałem, że to on. — Mijałem pana — poprawił dr Gloge. — Krzyknął pan i zatrzymałem się. — I to wszystko, młody człowieku! Z całą pewnością nie miałem powodu, żeby pana uderzyć. — Widocznie mi się zdawało — mruknął Strather. — Uznajmy to za nieporozumienie, i zapomnijmy o tym! — zaproponował szybko dr Gloge i wyciągnął rękę. Strather uścisnął ją niechętnie. Spojrzał na Hammonda. Ponieważ Hammond milczał, odwrócił się z wyraźna ulgą, wziął z wózka jedno z pudeł i zniknął w magazynie. — Idę właśnie do pańskiego biuro, doktorze — odezwał się Hammond. — Miałem z panem porozmawiać o projekcie Omega, Sądzę, że i pan tam zmierzał. — Tak, tak. Gloge ruszył obok wyższego mężczyzny. ,,Czy coś zauważył?” — myślał. Nie można było tego wyczytać z jego twarzy. Kilka minut później, kiedy patrzył na Johna Hammonda poprzez lśniący blat biurka w swoim gabinecie, Gloge poczuł się jak przestępca w obliczu prawa. Zawsze zadziwiało go to, że ten człowiek — Hammond — potrafił sprawić, że czuł się przy nim jak mały chłopczyk. Niemniej dyskusja, która teraz się wywiązała, rozpoczęła się od uspakajającego stwierdzenia wyższego mężczyzny. — Będzie to zupełnie prywatna rozmowa, doktorze. Nie reprezentuję w tej chwili dyrektora Sloana — ani Zarządu. Została ona celowo zorganizowana, żebyśmy obaj mogli porozmawiać zupełnie szczerze. — Czy padły jakieś zarzuty co do mojej pracy tutaj? — zapytał dr Gloge. — Musiał pan coś o tym słyszeć, doktorze — potwierdził Hammond. — Proszono pana o dokładniejsze i bardziej rzeczowe raporty, aż trzy razy podczas ostatnich dwóch miesięcy. Gloge uznał z przykrością, że będzie musiał podać część swoich danych. — Moja niechęć do ujawniania informacji wynikała z czysto naukowych pobudek — powiedział otwarcie. — W czasie eksperymentu działy się różne rzeczy, ale jeszcze do niedawna ich znaczenie nie było dla mnie jasne. — Niektórzy odnoszą wrażenie — powiedział Hammond swoim zrównoważonym głosem — że pański eksperyment jest nieudany. — Ten zarzut jest bezpodstawny — odparł ostro dr Gloge. — Jeszcze nikt niczego panu nie zarzuca — Hammond spojrzał na niego. — Dlatego tu jestem. Wie pan, od sześciu miesięcy nie wspomniał pan w raportach o żadnym sukcesie. — Panie Hammond, miałem wiele trudności. W związku z ograniczeniami obecnego etapu, można było się tego spodziewać. — Jakimi ograniczeniami? — Do niższych, mniej skomplikowanych form życia zwierzęcego. — Ten warunek — powiedział Hammond łagodnie — pan sam sobie narzucił. — To prawda — zgodził się dr Gloge. — Wnioski, do których doszedłem na tym poziomie, są bezcenne. A fakt, że wyniki eksperymentów były niemal niezmiennie negatywne, w tym znaczeniu, że zwykle zwierzęta doświadczalne rozwijały się w formy niezdolne do życia, jest zupełnie nieistotny. — Zwykle — powtórzył Hammond. — A więc wszystkie szybko ginęły? Gloge przygryzł wargi. Nie planował przyznania się do tego od razu ńa początku rozmowy. — W dość znacznym procencie przypadków zwierzęta przetrwały pierwszy zastrzyk.’ — A drugi? Gloge zawahał się. Ale nie miał odwrotu. — Procent przetrwania spada gwałtownie w tym właśnie punkcie — powiedział. — Nie pamiętam dokładnych danych. — A trzeci? Doiprawdy zmuszano go do ujawnienia wszystkiego. — Dotychczas — mówił więc dalej — trzy okazy przeżyły trzeci zastrzyk. Wszystkie tego samego gatunku — Cryptobranchus, — Salamandra — powiedział Hammond. — Cóż! Wielka salamandra… No tak, trzeci zastrzyk, zgodnie z pańską teorią, powinien spowodować przyspieszenie wzdłuż linii ewolucyjnej do punktu, który mógł być osiągnięty w ciągu pół miliona lat normalne] ewolucji. Czy może pan powiedzieć, że taki był rezultat w tych trzech przypadkach? — Ponieważ Cryptobranchus’ — odpowiedział dr Gloge — można uznać za gatunek, który zatrzymał się na pewnym etapie ewolucji, mogę stwierdzić, że osiągnąłem o wiele więcej. — Jakie zmiany dało się zauważyć? Udzielając kolejnych informacji, Gloge zbierał siły. Zastanawiał się, kiedy dokładnie ma zacząć przeciwstawiać się temu wypytywaniu. „Teraz” — pomyślał. — Panie Hammond — powiedział głośno, udając szczerość — zaczynam pojmować, że popełniłem błąd nie pisząc bardziej pozytywnych sprawozdań. Nie mogę uwierzyć, że naprawdę interesują pana te wyniki. Może pozwoli pan, że streszczę moje obserwacje? Spojrzenie szarych oczu Hammondo było chłodne i spokojne. — Proszę bardzo — powiedział zrównoważonym głosem. Gloge przedstawił mu w skrócie swoje wnioski. Zaobserwował występowanie dwóch znamiennych cech, prawdopodobnie jednakowo ważnych. Jedna to to, że u wszystkich form życia istniał szeroki wachlarz ewolucyjnych możliwości. Z niejasnych jeszcze powodów, surowica Omega stymulowała jedną z tych potencjalnych linii rozwoju i żadna późniejsza stymulacja nie mogła zmienić mutacji. W większości’ przypadków rozwój ten kończył się śmiercią. — Drugą cechą — kontynuował Gloge — jest to, że szansę sukcesu zwiększają się, w miarę jak forma staje się wyżej rozwinięta. — To, co pan mówi — powiedział z zainteresowaniem Hammond — znaczy, że kiedy wreszcie zacznie pan pracować z bardziej aktywnymi ewolucyjnie ssakami i w końcu z małpami, spodziewa się pan lepszych wyników? — Nie ma co do tego najmniejszej wątpliwości — potwierdził stanowczo Gloge. — Innym aspektem — mówił dalej — jest to, że partie mózgu, które odpowiadają za wstrzymywanie, prostych odruchów często wydają się być źródłem nowego rozwoju nerwów i rozszerzenia zakresu zdolności zmysłów. Surowica najwidoczniej intensyfikuje działanie istotnych miejsc tego typu i zwiększa ich operacyjną elastyczność. Niestety, za często takie jednostronne wzmocnienie inhibicyjne kończyło się śmiercią. Natomiast u Cryptobranchus na podniebieniu rozwinęły się małe, funkcjonalne skrzela. Skóra zgrubiała, tworząc pierścieniowaty, zrogowaciały pancerz. Powstały krótkie, rurkowate kły, połączone z gruczołami produkującymi słaby hematotoksyczny jad. Oczy zanikły, ale odpowiednie fragmenty skóry rozwinęły wrażliwość na światło. Nastąpiły też inne zmiany — Gloge wzruszył ramionami i skończył — ale te właśnie są najwyraźniejsze. — Wydaje mi się, że są wystarczająco znaczące — powiedział Hammond, — Co się stało z dwoma okarami, które nie zostały poddane sekcji? Dr Gloge zrozumiał, że zmiana toku rozmowy nie powiodła się. — Dostały, oczywiście, czwarty zastrzyk — powiedział z rezygnacją w głosie. — Ten — zapytał Hammond — który miał spowodować przesuniecie ich o milion lat wzdłuż linii ewolucyjnej, po której się posuwały? — Albo — wtrącił Gloge — na najwyższy punkt w tym procesie ewolucyjnym. Zrównanie czterech stadiów stymulacji z przebiegiem poszczególnych etapów normalnej ewolucji — 20 tysięcy lat, 50 tysięcy lat, 500 tysięcy lat i jeden milion lat — jest, oczywiście, hipotetyczne i ogólne. Moje wyliczenia wskazują na to, że u wielu gatunków, o których wiemy dostatecznie dużo pod tym względem, te dwa punkty mogą być w przybliżeniu te same. — Rozumiem, doktorze — Hammond kiwnął głową. — I co się stało; kiedy pańskie rozwinięte Cryptobranchus otrzymały czwarty zastrzyk? — Nie mogę dać na to dokładnej odpowiedzi, panie Hammond. Wyglądało to na bardzo gwałtowne załamania się całego systemu. W ciągu dwóch godzin obydwa okazy dosłownie zniknęły — odparł z napięciem. — Innymi słowy — podsumował Hammond — Stymulacja Punktu Omega kieruje Cryptobranchus i w rzeczy samej każdy gatunek, który Jej poddano, w jeden ze ślepych zaułków ewolucji — Tak było do tej pory — stwierdził zdawkowo dr Gloge. Hammond milczał. — Jeszcze Jedno — odezwał się po chwili. — Padła propozycja, żeby rozważył pan przyjęcie odpowiednio wykwalifikowanego asystenta. Instytut Alfa mógłby prawdopodobnie pozyskać Sir Huberta Rolanda dla tak interesujących badań. — Mimo całego szacunku dla osiągnięć Sir Huberta Rolanda — odparł chłodno dr Gloge — uznałbym go tutaj za intruza! Będę przeciwstawiał się wszelkim próbom narzucenia mi go. — Cóż — powiedział Hammond spokojnie — nie podejmujemy na razie żadnych nieodwołalnych decyzji. Jak już wspomniałem, jest to zupełnie prywatna rozmowa. Zerknął na zegarek. — Obawiam się, że muszę już skończyć. Czy będzie pan mógł zobaczyć się ze mną u mnie w biurze za tydzień o dziesiątej, doktorze? Chciałbym jeszcze wrócić do tej rozmowy, a dopiero wtedy będę miał czas. Dr Gloge z trudnością opanował poczucie triumfu. Była środa. Wybrał ją no rozpoczęcie działań, bo chciał, żeby jego obiekty doświadczalne znajdowały się poza miejscem pracy przez koniec tygodnia. Od tej chwili do soboty bez wątpienia zdąży dać dwa zastrzyki tej młodej parze, Do następnej środy, trzeci a może nawet czwarty zastrzyk zostanie zrobiony i miną wszystkie objawy, albo eksperyment zakończy się ostatecznie. — Jak pan sobie życzy — powiedział Gloge ustępliwym tonem, skrywając swoją radość. III Dr Henry Gloge nie spał przez całą noc, miotając się między nadzieją, a obawą przed tym co zastanie, kiedy pójdzie sprawdzić pierwsze wyniki Stymulacji Punktu Omega u istot ludzkich. Jeśli nie będzie wątpliwości, że są negatywne, pozostanie mu tylko jedno wyjście. Wszyscy uznają to za morderstwo. Dr Gloge podchodził do tego tematu spokojnie i z dystansem. Już kilkakrotnie w swojej karierze oficjalnie przeprowadzał doświadczenie stopniowo, zgodnie z metodą naukową, potajemnie zaś przeskakiwał szybko z jednego etapu na drugi. Tak więc opierając się na szczególnym doświadczeniu z przeszłości, mógł zaplanować pracę na niższym poziomie ze sporadycznym, intuicyjnym wglądem w nie ogłaszane prywatne badania. Uważał, że projekt Omega jest dostatecznie ważny, by usprawiedliwić taką metodę. Obiektywnie rzecz biorąc, w świetle takiego celu życie dwojga młodych ludzi, których wybrał do doświadczeń, nie miało żadnej wartości. Ich unicestwienie, gdyby zaistniała taka konieczność, byłoby tej samej kategorii co zabicie innych okazów doświadczalnych. W przypadku ludzi, oczywiście, wiązało się to z jego własnym ryzykiem. Właśnie to niepokoiło go teraz, kiedy już zrobił pierwszy zastrzyk. Dr Gloge kilka razy budził się z koszmarnego półsnu, by znów drżeć na myśl o tym, leżał zalewając się potem, dopóki nie osunął się ponownie w męczący sen. Kiedy wybiła czwarta, wstał prawie z ulgą, wzmocnił się kilkoma tabletkami silnego środka pobudzającego, sprawdził po raz ostatni swoje przygotowania i wyruszył do domu, w którym ta Ellington miała pokój. Jechał czarną ciężarówką, kupioną i wyposażoną na potrzeby doświadczenia. Dotarł na miejsce około kwadransa po piątej. Była to cicha, willowa ulica, obsadzona drzewami w jednej ze starszych dzielnicy miasta, około ośmiu mil na zachód od kompleksu budynków Instytutu Alfa. Dwadzieścia jardów od domu dr Gloge podjechał małą ciężarówką do krawężnika po przeciwnej stronie ulicy i wyłączył silnik. W poprzednim tygodniu miniaturowy aparat do podsłuchiwania zamontował pod korą klonu rosnącego naprzeciw domu, został nastawiony na pokój Barbary Ellington na piątym piętrze. Jego stercząca głowica była zmyślnie pomalowana, tak żeby wyglądała na zardzewiały gwóźdź. Dr Gloge wziął teraz drugą część dwuelementowego przyrządu ż instrumentalnego przedziału ciężarówki, założył słuchawkę na ucho i włączył aparat. Po prawie półminutowym kręceniu tarczą strojeniową poczuł, że blednie. W poprzednim tygodniu dwa razy w nocy sprawdzał przyrząd. Był dość wrażliwy, by wyłowić odgłosy oddychania, a nawet bicie serca kogokolwiek w pokoju. Wiedział więc z całą pewnością, że — w tej chwili u Barbary Ellington nie było żadnej żywej osoby, Szyko podłączył playback do aparatu, nastawił na godzinę wcześniej i znowu założył słuchawkę. Niemal natychmiast odetchnął z ulgą. Barbara Ellington była w tym pokoju, pogrążona we śnie, przed godziną. Oddech równy i spokojny, bicie serca mocne i powolne. Dr Gloge słuchał zbyt wielu podobnych nagrań odgłosów zwierząt doświadczalnych, aby mieć choćby najmniejszą wątpliwość. Ten okaz dążył, bez najmniejszego uszczerbku, do pierwszego etapu Stymulacji Punktu Omega. Po koszmarnych obawach nocy, triumf był silnym przeżyciem. Dr Gloge potrzebował kilku minut, by dojść do siebie. Wreszcie opanował się na tyle, że mógł już przesunąć nagranie do chwili, kiedy Ellington była obudzona i poruszała się po pokoju. Słuchał zafascynowany, wyobrażając sobie dokładnie co robi. Przez kilka sekund stała bez ruchu, potem roześmiała się ciepło. Na dźwięk jej śmiechu naukowca przebiegł dreszcz zadowolenia. W jakąś minutę później usłyszał zamykanie drzwi. Potem była już .tylko martwa cisza, która go przedtem tak przeraziła. Barbaro Ellington obudziła się tego czwartkowego ranka z myślą, która nigdy przedtem nie przyszła jej do głowy: ,,Życie wcale nie musi być poważne!” Zastanawiała się nad tą frywolną koncepcją z rosnącym rozbawieniem, kiedy przyszła jej do głowy następna myśl, po raz pierwszy w życiu zastanowiła się: czym jest to szalone dążenie, żeby stać się niewolnicą mężczyzny? Pytanie to wydawało się zupełnie naturalne. Nie oznaczało całkowitego odrzucenia mężczyzn. Nadal — jak jej się zdawało — kochała Vinca… ale inaczej. Imię Vinca wywołało uśmiech. Jedno z wielu szybkich, błyskawicznych spojrzeń, którymi ogarnęła pokój, wystarczyło, by zorientować się, że wstała prawie dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj. Słońce zaglądało przez okno jej sypialni prawie poziomo, co w przeszłości było dla niej przerażającym znakiem tego, że wkrótce zostanie wyrwana z cennego snu. Teraz wpadła na nowy pomysł: „Dlaczego nie miałabym zadzwonić do Vinca i pojechać z nim na spacer, zanim pójdę do pracy?”. Wyciągnęła rękę do telefonu, zastanowiła się i cofnęła ją. Niech ten biedak pośpi jeszcze trochę. Ubrała się szybko, ale staranniej niż zwykle, Kiedy spojrzała w lustro, wydało jej się, że wygląda wyjątkowo dobrze. …Bardzo dobrze! — stwierdziła po chwili. Zaciekawiona, trochę zdumiona, podeszła do lustra i przyglądała się swojej znanej twarzy. Ale równocześnie twarzy rozpromienionej nieznajomej. Uświadomiła sobie jeszcze jedno, a jej jasne, lśniące, błękitne oczy, spoglądające na nią z lustra, otworzyły się jeszcze szerzej ze zdziwienia. — Czuję, że mam w sobie dwa razy więcej życia niż przedtem! Zdumienie… przyjemność… i nagle… — Czy nie powinnam zastanowić się dlaczego? Twarz w lustrze zmarszczyła czoło, a potem roześmiała się do niej. Zaszła w niej jakaś zmiana, wspaniała zmiana, która jeszcze się nie skończyła. Czuła, jak coś głęboko w niej przesuwa się, jak przez jej umysł przepływa jakaś jasność. Budziło to jej ciekawość, ale lekką, pozbawioną niepokoju, nienatarczywą. — Będę wiedziała to, co chcę wiedzieć! — powiedziała sobie i ciekawość została opanowana. — Pora ruszać. Rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Przez ponad rok otaczał ją, trzymał w sobie, osłaniał. Ale już nie potrzebowała osłony. Dzisiaj pokój jej nie zatrzyma! — Pójdę obudzić Vinca — postanowiła z uśmiechem. Pięć razy zadzwoniła do drzwi Vinca, zanim usłyszała, że zaczął się ruszać. — Kto tam? — zapytał jego gruby, zachrypnięty głos. — To ja — roześmiała się Barbara. — O Boże! Rozległ się zgrzyt odsuwanej zasuwy i drzwi otworzyły się. Vince patrzył na nią zaczerwienionymi oczami. Założył szlafrok na piżamę. Miał zarumienioną twarz i ‘potargane włosy. — Co ty tu robisz o tej porze? — zapytał, kiedy Barbara weszła do środka. — Dopiero wpół do szóstej! — Jest taki piękny poranek. Nie mogłam już uleżeć w łóżku. Pomyślałam, że wybierzemy się na spacer, zanim pójdę do pracy. Vince zamknął drzwi i wytrzeszczył na nią bezy. — Na spacer!? — powtórzył. — Źle się czujesz, Vince? — zapytała Barbara. — Wyglądasz jakbyś miał gorączkę. Vince pokręcił głową. — Nie mam gorączki, ale nie czuję się dobrze. Nie wiem, co mi jest. Chodź i siadaj. Chcesz kawy? — Nie. Zrobię tobie. — Nie, nie. Trochę mnie mdli. Vince usiadł na kanapie w małym saloniku, wyciągnął papierosy i zapałki z kieszeni szlafroka, zapalił i skrzywił się. — Też mi nie smakują! Spojrzał na Barbarę z niezadowoloną miną. — Coś dziwnego stało się wczoraj! Nie jestem pewny. Zawahał się. — Pewny czego, Vince? — Że to właśnie dlatego tak się czuję — Vince przerwał znowu i pokręcił głową. — Chyba brzmi to nieprawdopodobnie — wymamrotał. — Znasz tego dr. Gloge’a — pracowałaś u niego. Barbara odniosła wrażenie, że całe fragmenty jej umysłu rozjaśniły się’ w tej chwili. Słyszała, jak Vince zaczyna swoje opowiadanie. Ale — z wyjątkiem interwencji Johna Hammonda i — znała je już. Fragment dłuższej historii. — Co za bezczelny, mały człowieczek! — myślała. — Jak można zrobić coś tak niezwykłego i strasznego! Ogarnęło ją podniecenie. Z niezwykłą ostrością przypomniała sobie kartkę, którą widziała na biurku Heleny Wendell, każde słowo jasno i wyraźnie — i nie tylko słowa! Teraz zrozumiała, co się za nimi kryło, co one znaczyły — dla niej, dla Vinca. Zawładnęło nią inne uczucie. Czujność. Gdzieś tu czaiło się niebezpieczeństwo I John Hammond… Helena… setki wrażeń nagle ułożyły się w wyraźny, ale zagadkowy obraz — czegoś ponadnormalnego. Uświadomiła to sobie ze zdumieniem. Kim oni byli? Co robili? Pod wieloma względami nie pasowali do organizacji takiej jak Instytut Alfa. Ale mieli nad nim praktycznie całkowitą kontrolę. Na razie nie miało to znaczenia. Jednak jednego była pewna. Byli przeciwko temu, co dr Gloge chciał osiągnąć przez Stymulację Punktu Omega i powstrzymaliby go, gdyby tylko mogli. — Ale nie mogą! — powiedziała sobie. To, co dr Gloge rozpoczął było słuszne. Wyczuwała tę słuszność jak pieśń triumfu całym swoim istnieniem. Musiała dopilnować, żeby nie skończyło się na tym etapie. Ale musiała działać ostrożnie — i szybko. Szczególnie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności John Hammond pojawił się niemal dokładnie wtedy, kiedy dr Gloge dawał Vincowi pierwszy zastrzyk. — Myślisz, że powinienem o tym zameldować? — zapytał Vince. — Wyszedłbyś na idiotę, gdyby okazało się, że masz po prostu grypę, prawda? — uspokoiła go Barbara. — Taak — w jego głosie zabrzmiało wahanie. — Co odczuwasz oprócz mdłości? Vince opisał objawy. Niezbyt różniły się od jej własnych — ona też przeżyła kilka ciężkich chwil, zanim zasnęła poprzedniej nocy. Vince przechodził okres pierwszych reakcji dłużej i trochę gorzej to znosił niż ona. Zdawała sobie sprawę, że chce mu dodać otuchy. Ale zdecydowała, że niemądrze byłoby powiedzieć mu, co wie. Dopóki nie miną jego — fizyczne dolegliwości, taka informacja może go niebezpiecznie zdenerwować. — Posłuchaj, nie musisz iść do pracy aż do wieczora — powiedziała z naciskiem. — Więc najlepiej będzie, jeśli pośpisz jeszcze parę godzin. Jeśli poczujesz się gorzej i zechcesz, żebym zawiozła cię do lekarza, to zadzwoń do mnie i przyjadę po ciebie. Jeśli nie, to zadzwonię o dziesiątej. Vince zgodził się natychmiast. — Czuję się naprawdę jak odurzony. To przede wszystkim to mi dokucza. Wyciągnę się tu po prostu na kanapie. Parę minut po wyjściu stamtąd myśli Barbary szybko powędrowały w innym kierunku. Zastanawiała się nad różnymi sposobami zbliżenia się do dr. Gloge’a jeszcze tego samego dnia. Gloge dotarł do ulicy, na której mieszkał Vincent Strather i szukał miejsca do zaparkowania, kiedy nagle spostrzegł, że Barbara Ellington wychodzi z budynku i przechodzi ulicą niedaleko od niego. Od dziewczyny dzieliło go około stu jardów. Dr Gloge zahamował gwałtownie, podjechał do krawężnika i zatrzymał się za jakimś zaparkowanym samochodem. Siedział sapiąc z przejęcia — tak mało brakowało, żeby go zobaczyła. Barbara zawahała się, spojrzawszy na zbliżającą się ciężarówkę, ale po chwili ruszyła dalej przez jezdnię. Patrząc na jej lekkie, szybkie kroki, wyprostowane dumnie ciało — porównując ten obraz ze sztywną niezgrabnością z poprzedniego dnia — dr Gloge stracił resztki wątpliwości… To właśnie u gatunku ludzkiego Stymulacja Punktu Omega przyniesie rezultaty. Żałował jedynie, że nie dotarł na to miejsce chociaż dziesięć minut wcześniej. Dziewczyna najwidoczniej przyjechała do Strathera i była u niego do tej pory. Gdyby zastał ich razem, porównanie mogłoby nastąpić od razu. Myśl ta w żaden sposób nie zmniejszyła podekscytowania, które ogarnęło go na widok brązowego samochodu Barbary wyjeżdżającego na ulicę i odjeżdżającego. Poczekał aż zniknie, potem wjechał w alejkę przy budynku. Miał zamiar — dokładnie zbadać Strathera. Kilka minut później dr Gloge patrzył, jak wskazówka małego aparatu spada do zera. Ściągnął respirator, zakrywający usta i nos i stał przyglądając się ciału Vincenta Strathera, wyciągniętemu na kanapie w saloniku. Vincent Strather wyglądał o wiele gorzej niż można było oczekiwać. To, że miał zaczerwienioną twarz i przekrwione oczy, mogło być, naturalnie, skutkiem działania gazu paraliżującego, który dr Gloge wpuścił do mieszkania przez uchylone tylne drzwi. Ale Gloge zaobserwował też inne oznaki zaburzeń: napięcie, nabrzmiałe żyły, zmianę koloru skóry. W porównaniu z wigorem i energią Barbary Ellington, Strather wyglądał szaro i bezbarwnie. Jednak, mimo wszystko, przetrwał pierwszy zastrzyk. Gloge wyprostował się, jeszcze raz przyjrzał dokładnie nieruchomej postaci, a potem podszedł do okna, które zostało otwarte dokładnie jedną minutę po rorpyleniu gazu o natychmiastowym działaniu. Teraz zamknął je cicho. Gaz już się rozproszył. Po jakiejś godzinie powinien przestać działać no Strathera i wtedy nic nie będzie wskazywało na to, że coś się tu wydarzyło po wyjściu Barbary Ellington. Następnego dnia. Gloge wróci i zrobi Stratherowi następny zastrzyk. Zamknąwszy za sobą tylne drzwi mieszkania i idąc do ciężarówki, dr Gloge zdecydował, że będzie musiał wrócić i sprawdzić stan obu swoich okazów jeszcze tej nocy. Czuł się niezwykle pewnie. Wydawało mu się, że zanim ktokolwiek odkryje, że Stymulacja Punktu Omega została rozpoczęta u ludzi, eksperyment będzie już zaawansowany. IV Hammond usłyszał dzwonienie, kiedy golił się w łazience w swoim mieszkaniu na tyłach biura. Przerwał, z namysłem odłożył maszynkę i włączył ukryty w ścianie mikrofon. — Tak, John? — odezwała się Helena. — Kto wszedł? — Teraz? Tylko Barbara — zdziwiła się. — Dlaczego pytasz? — Miernik zakresu życia właśnie przed chwilą wskazał ponad sześć. — U Barbary! — w głosie Heleny brzmiało niedowierzanie. — U kogoś — powiedział Hammond. — Lepiej sprowadź kogoś ze Specjalnego Serwisu, żeby obejrzał ten miernik. Nikt inny nie wchodził? — Nie. — No cóż — sprawdź to. Wyłączył się i skończył golenie. Trochę później, w pokoju Barbary, zadzwonił brzęczyk — znak, że ma stawić się z notesem w gabinecie Hammonda. Poszła, ciekawa czy zauważy w niej jakąś zmianę. O wiele ważniejsze jednak było pragnienie przyjrzenia się temu niezwykłemu, potężnemu mężczyźnie, który był jej szefem. Weszła do gabinetu Hommonda i już miała usiąść na krześle, które jej wskazał, kiedy coś ją ostrzegło w sposobie jego zachowania. Barbara zrobiła przepraszający gest. — Och, panie Hammond — przepraszam na chwilę. Wyszła pośpiesznie z gabinetu i poszła do łazienki. Kiedy znalazła się w środku, zamknęła oczy i odtworzyła swoje uczucia w chwili gdy wyczula to — cokolwiek to było. Doszła do wniosku, że to wcale nie Hammond — to krzesło wysyłało jakiś rodzaj fali energetycznej. Wciąż z zamkniętymi oczami usiłowała odnaleźć to, co w niej samej znajdowało się pod wpływem tej fali. Zdawało jej się, że w jej mózgu jeden konkretny punkt odpowiadał za każdym razem, kiedy przypominała sobie moment siadania. Nie potrafiła ocenić, jaka to była reakcja. Ale pomyślała, że teraz kiedy wie o tym, może przeciwstawić się temu wpływowi. Odprężona, wróciła do gabinetu Hammonda, usiadła na krześle i przez wielkie, lśniące, mahoniowe biurko i posłała szefowi uśmiech. — Przepraszam — powiedziała — już jestem gotowa. Przez następne pół godziny stenografowała, zajmując tym jedynie maleńką część umysłu, podczas gdy reszta toczyła nieprzerwaną, coraz bardziej świadomą walkę z naciskiem energii, która płynęła rytmicznymi falami z krzesła. Już zorientowała się, że to ośrodek nerwowy reagował na stymulację hipnotyczną, toteż kiedy Hammond powiedział nagle — Zamknij oczy, Barbaro! — usłuchała natychmiast. — Podnieś prawą rękę! — rozkazał. Jej prawa ręka z długopisem uniosła się do góry. Polecił jej położyć ją z powrotem na kolanach. Potem przeprowadził na niej szybko kilka testów, które, jak się zorientowała, były o wiele ważniejsze. Najbardziej zaciekawiło ją to, że mogła pozwolić, by ośrodek odpowiadał i śledzić części ciała, które wymieniał — nie tracąc przy tym kontroli. Tak więc, kiedy rozkazał, by jej ręka stała się bezwładna, nagle sięgnął i wbił w nią igłę, nie poczuła nic, nawet nie drgnęła. Wyglądało na to, że Hammond jest usatysfakcjonowany. Po przywróceniu władności jej ręce, wydal następne polecenie. — Za chwilę powiem ci, żebyś zapomniała o testach, które właśnie zrobiliśmy, cis pozostaniesz całkowicie pod moją kontrolą i odpowiesz szczerze na wszystkie pytania, które ci zadam. Rozumiesz? — Tak, panie Hammond. — Dobrze, zapomnij o wszystkim co robiliśmy i mówiliśmy od momentu kiedy porosiłem cię, żebyś zamknęła oczy. Kiedy już zapomnisz, otwórz oczy. Barbara zaczekała około dziesięciu sekund. — Co tak szybko wzbudziło jego podejrzenia? I dlaczego go to obchodzi? — myślała. Stłumiła entuzjastyczne przekonanie, że wkrótce dowie się czegoś o tajemniczym życiu, toczącym się w biurze. Nigdy przedtem nie słyszała o hipnotyzującym krześle. Otworzyła oczy. Zachwiała się — udany gest — złapała równowagę. — Przepraszam, panie Hammond. Szare oczy Hammonda patrzyły na nią z fałszywą sympatią. — Wygląda na to, że masz dzisiaj jakieś problemy, Barbaro. — Naprawdę dobrze się czuję — zaprotestowała Barbara. — Jeśli coś się ostatnio zmieniło w twoim życiu — powiedział cicho — możesz mi o tym powiedzieć z całym zaufaniem. Tak zaczęło się szczegółowe wypytywanie o jej przeszłość. Barbara odpowiadała swobodnie. Najwyraźniej Hammond przekonał się wreszcie, bo podziękował jej uprzejmie za rozmowę i wysłał ją, żeby przepisała listy, które jej podyktował. Kilka minut później siedząc przy biurku Barbara spojrzała przez szybę i zobaczyła, jak Helena Wendell idzie korytarzem w stronę biura Hammonda i znika za drzwiami. — Przez cały czas rozmowy z Barbarą — zaczął Hammond na widok Heleny — miernik poziomu życia wskazywał osiem i cztery — ponad poziomem hipnozy. I nic nie powiedziała. — Jak wskazuje u mnie? — zapytała Helena. Spojrzał na miernik, znajdujący się w otwartej prawej szufladzie. — Jak zwykle jedenaście i trzy. — A u ciebie? — Moje dwadzieścia „przecinek siedem. — Może tylko średni zasięg jest zepsuty — zasugerowała Helena i dodala — Serwis Specjalny sprawdzi to po zamknięciu biura, dobrze? Hammond zawahał się, ale potem przyznał, że nie ma dość ważnego powodu, usprawiedliwiającego łamanie obowiązujących przepisów bezpieczeństwa. W czasie przerwy obiadowej Barbara znowu zaczęła odczuwać zawroty głowy. Ale teraz była na to przygotowana. Zamiast po prostu pozwolić, żeby to się stało, próbowała świadomie poznać wszelkie niuanse tego uczucia. Coś przemieszczało się w niej, w środku. Czuła jak cząsteczki energii z różnych punktów jej ciała przepływają do innych. Wydawało jej się, że jedno miejsce w jej mózgu kontroluje ten przepływ. Pulsowanie ustało — tak nagle jak się zaczęło. — To następna zmiana. W ciągu tej minuty w jakiś sposób rozwinęłam się — pomyślała. Siedziała spokojnie w restauracji, starając się ocenić tę zmianę. Ale nie mogła się zdecydować. Mimo wszystko była zadowolono. Miała ochotą w ciągu tego dnia odszukać dr. Gloge’a spodziewając się, że będzie chciał zrobić jej drugi zastrzyk. Ale było to tylko chwilowe pragnienie. Było jasne, że po pierwszym zastrzyku jeszcze nie wszystkie zmiany wystąpiły. Wróciła do Łączności i Badań Naukowych. Dźwięk dzwonka, który rozległ się kiedy weszła Barbara, skłonił Hammonda do spojrzenia na miernik. Patrzył na niego przez dłuższą chwilę, potem zadzwonił po Helenę Wendell. — Wskazuje teraz u Barbary dziewięć przecinek dwa! — powiedział cicho. Helena podeszła do drzwi gabinetu. — To znaczy, że jej wynik wzrósł? — uśmiechnęła się. — Cóż, to wszystko wyjaśnia. To wina miernika. — Dlaczego tak myślisz? — Hammond nie był przekonany. — Nigdy w życiu — wyjaśniła Helena — nie widziałam, żeby u kogoś zmieniło się na lepsze. W miarę starzenia się następuje powolny spadek, ale… — przerwała. Mocna twarz odprężyła się. — Ale — powiedział jednak Hammond po chwili — nigdy nie ryzykujemy, więc myślę, że dziś wieczorem zatrzymam ją przy sobie. Masz coś przeciwko temu? — To kłopotliwe, ale niech będzie — zgodziła się. — Poddam ją uwarunkowaniu, które działa na dwanaście przecinek zero i więcej. Nie będzie wiedziała, co się stało. V Wkrótce po zapadnięciu zmroku dr Henry Gloge zaparkował swoją czarną ciężarówkę w pobliżu domu Barbary. Z niecierpliwością włączył podsłuchiwacz, przytwierdzony do drzewa i nastawił go na odbiór. . Po trzydziestu sekundach ciszy zmarszczył brwi. — Znowu — no nie! — pomyślał. — Cóż, może jest u swojego przyjaciela. Włączył silnik i wkrótce zatrzymał się naprzeciw mieszkania Strathera. Po szybkim sprawdzeniu ustalił, że chudy rudzielec jest w środku, ale sam. Młody człowiek był obudzony i zły. Kiedy Gloge słuchał, Vincent gwałtownie podniósł słuchawkę i wykręcił numer, który musiał należeć do Barbary, bo zaraz trzasnął słuchawką. — Czy ona nie wie — mamrotał — że muszę iść wieczorem do pracy? Gdzie ta dziewczyna się podziała? To było pytanie, które Gloge zadawał sobie z coraz większym niepokojem w miarę jak wieczór mijał. Wrócił w sąsiedztwo domu Barbary. Do jedenastej wieczorem jej telefon dzwonił regularnie, świadcząc o zdenerwowaniu Vinca. Telefon milczał przez godzinę, więc Gloge przypuszczał, że Strather poszedł na nocną zmianę. Nie możne jednak było pozostawić tego faktu przypuszczeniom. Pojechał z powrotem do mieszkania Vinca. Nie dobiegały stamtąd żadne dźwięk!. Gloge wrócił jeszcze raz na ulicę, gdzie mieszkała Barbara. Był zmęczony. Włączył system alarmowy, który miał zadzwonić, gdyby Barbara weszła do pokoju. Potem wczołgał się na ławkę w tyle ciężarówki i wkrótce pogrążył się we śnie. Jakiś czas przedtem, no kilka minut przed końcem pracy, Barbara zachwiała się i omal nie straciła przytomności. Przerażona wyszła ze swojego pokoju i powiedziała Helenie Wendell, że źle się czuje. Nie zastanawiała się, dlaczego szuka pomocy u jasnowłosej asystentki Hammonda. Sekretarka współczuła jej i od razu zaprowadziła ją do Johna Hammonda. Barbarze jeszcze kilka razy zrobiło się słabo. Była więc wdzięczna, kiedy Hammond otworzył drzwi za swoim biurkiem, przeprowadził ją przez luksusowo urządzony salon do „dodatkowego pokoju”, jak go nazwał. Rozebrała się, wśliznęła pod prześcieradło i zasnęła. Tak oto została w subtelny sposób schwytana w pułapkę. Przez cały wieczór Hammond I Helena Wendell czuwali przy niej — na zmianę. O północy ekspert ze Specjalnego Serwisu poinformował ich, że miernik poziomu życia działa prawidłowo. Sprawdził też ciało śpiącej dziewczyny. — Dziewięć i dwa — powiedział. — Kto to jest? Nowa? Cisza jaka zapanowała, przestraszyła go. — Czy to znaczy, że ona jest Ziemianką? — Przynajmniej nie nastąpiła dalsza zmiana — powiedziała Helena Wendell, kiedy specjalista poszedł. — Fatalnie, że już jest ponad poziomem podatnym no hipnozę — powiedział Hammond. — Samo uwarunkowanie jest właściwie tylko namiastką tego, czego potrzebujemy — prawdy. — Co masz zamiar zrobić? Hammond podjął decyzję dopiero o świcie. — Ponieważ dziewięć i dwa nie stanowi dla nas poważnego zagrożenia — powiedział — będziemy się trzymać zwykłych działań i zwrócimy uwagę na to, czy ktoś przypadkiem nie robi czegoś o czym nie wiemy. Może nawet od czasu do czasu zastosujemy na niej RO. — Tu — w Alfie? Hammond patrzył z „namysłem na swą piękną pomocnicę. Zazwyczaj w takich przypadkach ufał jej reakcjom. Musiała wyczuć o czym myśli. — Kiedy ostatnim razem zastosowaliśmy rozszerzony odbiór, podłączyło się do nas około tysiąc osiemset Ziemian — przypomniała. — Oczywiście myśleli, że to ich wyobraźnia, ale niektórzy porównali swoje wrażenia. Dyskutowano o tym tygodniami i o mało nie odkryto pewnych niezwykły ważnych spraw. — Hmm, dobra, zostańmy przy zwykłej obserwacji. — W porządku. Obudzę ją teraz. Zaraz po powrocie do swojego .pokoju, Barbara zadzwoniła do Vinca. Nie odbierał, nie było w tym nic dziwnego. Jeśli pracował na nocną zmianę, teraz był głuchy na wszystko. Odłożyła słuchawkę i sprawdziła w laboratorium. Odetchnęła z ulgą, kiedy dowiedziała się, że Vince podpisał się na liście nocnej zmiany. Barbara była niezmiernie wdzięczna Hammondowi i jego sekretarce za pomoc. Ale równocześnie czuła się trochę winna. Podejrzewała, że znowu podziałał na nią zastrzyk Gloge’a. Tak silne działanie było niepokojące. — Ale teraz czuję się dobrze! — myślała, przepisując plik pism, które Helena Wendell włożyła do jej koszyka. Różna pomysły kłębiły się w jej głowie. O dziesiątej Helena wysłała ją jak zwykle z teczką pełną notatek i raportów. Tymczasem Gloge obudził się już po siódmej. Barbary nadal nie było. Zmartwiony, ogolił się maszynką elektryczne, pojechał do najbliższego’ baru i zjadł śniadanie. Potem wrócił na ulicę Strathera. Po pobieżnym sprawdzeniu okazało się, że chłopak był w domu. Gloge użył następnego ładunku gazu — i kilka minut później był w mieszkaniu. Chłopak, przebrany w piżamę, leżał znowu na kanapie w salonie. Jedyną zmianą było pogłębienie się gniewnego wyrazu jego twarzy. Gloge zawahał się z igłą w ręku. Nie był zadowolony z podmiotu swoich badań. Jednak zdawał sobie sprawę, że na tym etapie nie ma już odwrotu. Nie zwlekając dłużej, prawie dotknął igłą ciała Strathera i nacisnął spust. Nie było żadnej widocznej reakcji. Zmierzając do swojego biura w Instytucie Alfa, Gloge myślał o dziewczynie. Niedobrze, że jej nie było. Miał nadzieję, że wstrzyknie surowicę, obu okazom w mniej więcej tym samym czasie. Najwidoczniej miało być inaczej. VI Kilka minut po powrocie dr. Gloge’a do biura, zadzwonił telefon. Drzwi były otwarte i słyszał głos sekretarki. Spojrzała na niego. — To do pana, doktorze. Ta dziewczyna, która pracowała tu przez jakiś czas — Barbara Eliington. Zaskoczenie Gloge’a musiało uwidocznić się na jego twarzy jako niechęć, bo sekretarka zapytała szybko. — Czy mam jej powiedzieć, że pana nie ma? Gloge zawahał się. — Nie — odpowiedział i przerwał, — Odbiorę — dodał po chwili. . Kiedy usłyszał wyraźny, dźwięczny głos dziewczyny, poczuł się gotowy na wszystko. — O co chodzi, Barbaro? — zapytał. — Mam przynieść panu dokumenty — wyjaśnił, pełen życia głos. — Mam je wręczyć panu osobiście, więc chciałam się upewnić, że pan jest. …Okazja! Gloge nie mógł życzyć sobie szczęśliwszego obrotu sprawy. Jego drugi okaz przyjdzie do jego biura. Będzie mógł zrobić następny zastrzyk i kontrolować reakcję. Nie zauważył żadnej. Po oddaniu mu papierów odwróciła się i wtedy właśnie strzelił z pistoletu igłowego. Idealny strzał. Dziewczyna ani nie podskoczyła, ani się nie zachwiała — po prostu szła do drzwi, otworzyła je i wyszła. Barbara nie wróciła do biura Hammonda. Spodziewała się, że po drugim zastrzyku jej organizm może silnie zareagować i chciała znaleźć się w zaciszu swojego pokoju zanim to nastąpi. Z wysiłkiem opanowała się przy Gloge’u. Została więc w domu, poczekała tyle, że uznała za stosowne, a potem zadzwoniła i powiedziała Helenie Wendell, że źle się czuje. — Cóż, myślę, że można było tego oczekiwać po tej fatalnej nocy — powiedziała współczująco Helena. — Zaczęło mi się kręcić w głowie i miałam mdłości. Przestraszyłam się i uciekłam do domu. — Jesteś w domu? — Tak. — Powiem panu Hammondowi. Barbara odłożyła słuchawkę, zmartwiona tym ostatnim zdaniem. Ale nie było sposobu, by ukryć przed nim jej stan. Przeczuwała, że grozi jej utrata pracy. A na to było za wcześnie. Później, po eksperymencie, nie będzie to miało znaczenia, myślała z niepokojem… Może powinna przedsięwziąć „rutynowe” środki ostrożności. — W końcu — myślała — prawdopodobnie mam niezbędne objawy. Zadzwoniła do swojego lekarza i umówiła wizytę na następny dzień. Była dziwnie rozbawiona. — Jutro pewnie będę w kiepskim stanie po drugim zastrzyku — myślała. Późnym popołudniem, wróciwszy do swego biura, Hammond usiadł i rozmyślał przez jakiś czas o sytuacji Barbary. Helena poinformowała go o wszystkim. — To się nie trzyma kupy, Heleno. Powinienem był wcześniej o to cię poprosić. Czy przejrzałaś jej akta? Blondynka uśmiechnęła się ze śmiertelną powagą. — Mogę powtórzyć ci wszystko co w niej jest. W końcu to ja ją sprawdzałam. Co chciałbyś wiedzieć? — Chcesz przez to powiedzieć, że nic w niej nie ma ciekawego. — Niczego nie znalazłam. Hammond nie wahał się już dłużej. Przyzwyczaił się do polegania na Helenie Wendell. Gwałtownym gestem podniósł ręce do góry. — W porządku. Może chorować przez cały weekend. Daj mi znać, jak wróci do pracy. Czy przyszedł już ten raport z Brazylii? — Został wysłany do Centrum Manila. — Mówisz poważnie? Muszę porozmawiać z Ramonem. Musi być jakiś powód! Nowe problemy pochłonęły go momentalnie.. Barbara spała. Kiedy się obudziło, na zegarze było dwanaście po siódmej. Był jasny wczesny ranek. Odkryła to w niesamowity sposób. Wyszła na zewnątrz i rozejrzała się… nie ruszywszy się z łóżka! Leżała tu w sypialni i była tom na ulicy. Równocześnie. Odruchowo wstrzymała oddech. Powoli obraz świata zewnętrznego zbladł i była z powrotem w łóżku. Zaczęła znowu oddychać. Ostrożnie eksperymentując odkryło, że zasięg jej zdolności postrzegania rozszerzył się o około sto metrów. I to wszystko, czego się dowiedziała. Coś w jej mózgu działało jak niewidzialne oko, które mogło sięgnąć przez ściany i przenieść obrazy do ośrodków interpretacji światła. Ta zdolność ustaliła się. Właśnie zauważyła małą czarną ciężarówkę, zaparkowaną na ulicy. Dr Gloge siedział w środku. Dostrzegła aparat ze słuchawkę, za pomocą którego podsłuchiwał ją. Twarz miał skupioną, zmrużył małe oczka. Determinacja tego małego, łysego naukowca dotarła do niej i Barbara nagle poczuła się nieswojo. Wyczuła coś bezosobowego, okrutnego, zupełnie innego niż jej pogodny stosunek do eksperymentu. Dla Gloge’a — zrozumiała nagle — byli jak przedmioty. Według ludzkich kategorii jego podłość nie miała granic. Podczas gdy tak wyczuwała go, Gloge wyłączył aparat, włączył silnik i odjechał. Vince był znowu na nocnej zmianie, więc Gloge pewnie pojechał do domu. Zadzwoniła do Vinca, żeby się upewnić, a kiedy nie odpowiadał, zadzwoniła do fotolabu. — Nie, Strather nie przyszedł wczoraj w nocy — poinformował ją pracownik administracji tego działu. Zmartwiona Barbara odłożyła słuchawkę. Przypomniała sobie, że Vince źle zniósł pierwszy zastrzyk. Podejrzewała, że biolog dał mu również następny zastrzyk i ten także źle znosił. Ubrała się i pojechała do niego. Zbliżając się zobaczyła go w środku — więc kiedy nie odpowiadał na dzwonek, otworzyła własnym kluczem. Znalazła go na kanapie w salonie. Rzucał się i kręcił. Wyglądał jakby miał gorączkę. Dotknęła jego czoła. Było suche i gorące. Poruszył się i otworzył oczy, spojrzał swymi brązowymi, chorymi w jej jasne, błękitne. „Ja tak dobrze się czuję, a on tak źle. Dlaczego?” — myślała z rozpacza. — Musi obejrzeć cię lekarz, Vince — powiedziała głośno, z naciskiem. — Jak się nazywa ten facet, który badał cię w zeszłym roku? — Nic mi nie będzie — wymamrotał. Znowu zapadł w sen. Siedząc przy nim Barbara poczuła coś w płucach. — Gaz! — pomyślała od razu ze zdumieniem. Ale było już za późno. Musiała od razu stracić przytomność, bo następną rzeczą, z której zdała sobie sprawę było to, że leży na podłodze, a Gloge pochyla się nad nią. Naukowiec działał spokojnie i sprawnie. Wyglądał na zadowolonego. Barbara przechwyciła jego myśl: „Ona będzie zdrowa”. Zobaczyła jak Gloge odchodzi w stronę Vinca. — Hmmm! — Gloge sprawiał wrażenie niezadowolonego. — Ciągle źle. Zobaczymy, czy pomoże mu środek uspokajający. Zrobił zastrzyk, potem wyprostował się i w jego umyśle pojawiła się dziwna, zimna myśl. — Do poniedziałku do wieczora będzie czas na trzeci zastrzyk i podjecie decyzji. Ta myśl dotarła do niej tak wyraźnie, jakby wypowiedział ją na głos. Znaczyła ona, że zamierzał zabić ich oboje, gdyby któreś .z nich nie rozwijało się tak jak chciał. Zaszokowana Barbara zachowała jednak spokój. W tej właśnie chwili rozpoczął się u niej zupełnie inny proces rozwojowy. Zaczął się od istnej powodzi utajonych informacji, które wydobywały się z głębi jej umysłu. …O tym kim w rzeczywistości byli ludzie… ofiary, marionetki i słabeusze z jednej strony, a z drugiej źli, wypaczeni cwaniacy i cynicy. Wiedziała, że na świecie istnieją ludzie o dobrych zamiarach, ludzie silni, ale w tym momencie świadoma była tego, że istnieją niszczyciele… miliony oszustów i zdrajców — zadowolonych z siebie. Ale spostrzegła także, że fałszywie rozumieli swoje gorzkie doświadczenia. Bo byli chciwi i rozpustni, utracili strach przed karą, ziemską czy pozaziemską, bo każdy ich najmniejszy kaprys musiał być spełniony, bo… Zapomniana scenka z jej własnej przeszłości mignęła w jej umyśle — mało ważny kierownik z pierwszej pracy wyrzucił ją, bo nie chciała pójść do niego. Całe życie było lekcją i próbowała nie zdawać sobie z tego sprawy. Ale teraz, na jakimś poziomie działania nerwów, pozwoliła by wszystkie te dane zostały przetworzone i włączone w główny strumień świadomości. Proces ten trwa) jeszcze, kiedy kilka minut później dr Gloge zniknął tak cicho jak się pojawił. Kiedy wyszedł, Barbara spróbowała wstać i zdziwiła się, bo nie mogła nawet otworzyć oczu. Była oszołomiona tym, że jej ciało jest nadal nieprzytomne. Co za cudowna możliwość! Po jakimś czasie zaczęła się tym martwić. — Jestem zupełnie bezradna — myślała. Dopiero wczesnym popołudniem mogła się wreszcie ruszyć. Wstała, cicha i zamyślona. Zagrzała puszkę zupy dla Vinca i dla siebie. Zmusiła go do wypicia. Zaraz potem wyciągnął się znowu na kanapie i zasnął. Barbara wyszła na spotkanie ze swoim lekarzem. Jadąc czuła jakiś ruch w środka. Dalsze zmiany? Uznała, że tak. Wiele mogło się zmienić do poniedziałku. Jednak intuicja mówiła jej, że nie będzie w stanie opanować sytuacji po tylko dwóch zastrzykach. W jakiś sposób — pomyślała — muszę zdobyć ten trzeci zastrzyk. VII W poniedziałek w południe, po podyktowaniu kilku listów dziewczynie z działu stenografii, Hammond wyszedł z gabinetu. — Jakie wieści o Dziewięć–i–dwa? Helena podniosła głowę, uśmiechając się jak zwykle czarująco. — O Barbarze? — Tak. — Jej lekarz zadzwonił dziś rano na jej polecenie. Powiedział, że widział ją w sobotę. Ma temperaturę, zawroty głowy i różne inne przykre dolegliwości jak biegunka. Jest jednak coś nieoczekiwanego — to już prywatna uwaga doktora. Interesuje cię to? — Oczywiście. — Jego zdaniem osobowość Barbary zmieniła się znacznie od czasu, kiedy badał ją rok temu. Hammond powoli pokręcił głową. — Po prostu potwierdził nasze obserwacje. No cóż, informuj mnie o wszystkim. Ale około czwartej, kiedy ekrany dalekiego zasięgu wreszcie przestały pracować, zadzwonił do Heleny Wendell. — Ciągle myślę o tej dziewczynie. To coś na poziomie przeczucia, więc nie mogę tego lekceważyć. Zadzwoń i do Barbary. — Niestety, nie odbiera — powiedziała w chwilę później. — Przynieś mi jej akta — polecił Hammond. — Muszę się upewnić, że nie przeoczyłem niczego w tej niezwykłej sprawie. Później, przeglądając maszynopis, natknął się na fotografię Vinca Strathera. Krzyknął. — Co się stało? — zapytała Helena. Opowiedział jej co zaszło w poprzednim tygodniu między dr. Gloge’m i Vincem Stratherem. — Oczywiście nie łączyłem Barbary z tym chłopakiem — skończył — ale tu jest jego zdjęcie. Przynieś akta Gloge’a. — Zmiana najwidoczniej zaczęła się przed dwoma miesiącami, kiedy zmarła jego siostra — powiedziała Helena Wendell. — To jedna z tych nagłych i niebezpiecznych przemian motywacji. — Powinnam była zwrócić na to uwagę — dodała skruszona. — Śmierć bliskiego krewnego często ma istotne znaczenie. Siedziała w największym pokoju prywatnego mieszkania Hammonda w Instytucie Alfa. Drzwi do jego gabinetu były zamknięte. Po drugiej stronie pokoju znajdował się w ścianie otwarty, wielki sejf z dwoma rzędami cienkich akt w metalowych oprawkach. Dwie teczki — Henry’ego Gloge’a i Barbary Ellington — leżały na stole przed Heleną. Hammond stał przy niej. — Co z tą jego podróżą na Wschód na początku tego miesiąca? — zapytał teraz. — Spędził trzy dni w swoim rodzinnym mieście, by jak twierdził zająć się sprzedażą swojej i siostry własności. Mieli tam dom z prywatnym laboratorium, niezamieszkały, na terenach starej farmy. Idealne miejsce na niekontrolowane doświadczenia. Na naczelnych? Raczej nie. Trudno je dostać nieoficjalnie, i z wyjątkiem małych gibbonów byłyby niebezpiecznymi okazami doświadczalnymi dla dr. Gloge’a. Musiał więc planować prace na ludziach. Hammond kiwnął głowa. Wyglądał jakby miał się rozchorować. Dziewczyna spojrzała na niego. — Jesteś zdenerwowany. Prawdopodobnie Barbara i Vince dostali po dwa zastrzyki. To przesunęło ich o 50 tysięcy lat, na którymś poziomie. Nie wydaje mi się, żeby oznaczało to poważne niebezpieczeństwo. Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem. — Nie zapominaj, że mamy do czynienia z jedną z ras zarodkowych. — Tak — ale na razie tylko 50 tysięcy lat… Popatrzył na nią z sympatią. — Ty i ja — powiedział — ciągle jeszcze jesteśmy na zbyt niskim szczeblu — Trudno mam ocenić ewolucyjny potencjał rodzaju Homo galacticus. — Jestem zadowolona z mojej niskiej pozycji — roześmiała się. — Dobre ułożenie — mruknął. — Ale akceptuję twoją opinią. Co masz zamiar zrobić z Gloge’m? Hammond wyprostował się energicznie. — Ten eksperyment na ludziach musi być natychmiast przerwany. Zadzwoń do Amesa i (powiedz, żeby ustawił ludzi z ochrony przy każdym wyjściu. Przez najbliższą godzinę nie wypuszczajcie Gloge’a z budynku. A jeśli Vince i Barbara będą próbowali wejść — niech ich zatrzymają, jak skończysz z tym, zacznij odwoływać moje spotkania na dzisiaj aż do wieczora. Zniknął w łazience i za chwilę pojawił się ubrany do wyjścia. — Zadzwoniłam do Amesa — powiedziała Helena Wendell. — Załatwi sprawę. Ale sekretarka Gloge’a powiedziała, że wyszedł przed godziną. — Ogłoś alarm — polecił natychmiast Hammond. — Niech Ames postawi wartowników pod domami tych młodych. — Gdzie idziesz? — Do Barbary, a potem do Vinca. Mam nadzieję, że zdążę. Helena skrzywiła się chyba, bo uśmiechnął się — sztywno. — Z wyrazu twojej twarzy widać, że uważasz, że za bardzo się w to angażuję — stwierdził. Piękna blondynka uśmiechnęła się pojednawczo. — Codziennie na tej planecie tysiące ludzi zostaje zamordowanych, setki tysięcy obrabowanych, zdarzają się niezliczone przypadki pomniejszych aktów przemocy. Ludzie są bici, duszeni, krzyczy się na nich, poniewiera, oszukuje — mogłabym ciągnąć w nieskończoność. Gdybyśmy kiedykolwiek dopuścili to do siebie, zginęlibyśmy natychmiast. — Lubię Barbarę — wyzna! Hammond. Helena przyjęła to spokojnie. — Ja też. Jak myślisz, co się dzieje? — Wydaje mi się, że Gloge dał im pierwszy zastrzyk w ostatnią środę, drugi w piątek. To znaczy, że trzeci wypada dzisiaj. Muszę temu zapobiec. Przełożyła Anna Miklińska VIII Gloge był zdenerwowany. Przez cały poniedziałek myślał o swoich dwóch okazach i martwiło go, że nie mógł ich obserwować tęga ostatniego dnia. Co za sytuacja — najważniejsze doświadczanie w historii ludzkości — i żaden uczony nie śledzi jego przebiegu. Męczyło go jeszcze jedno. Strach! Nie mógł zapomnieć tego młodego człowieka. Widział zbyt wiele zwierząt, u których wystąpiły objawy podobne do tych, które zaobserwował u Vinca. Zła reakcja na surowicę, symptomy fizycznych niedomagań, chorowity wygląd, walka komórek uwidaczniająca porażkę na powierzchni skóry. I była też — musiał to przyznać — inna emocja. U wielu okazów zwierząt, u których doświadczanie dało złe wyniki, rozwijały się przeciwcechy. Dobrze byłoby przygotować się na tę ewentualność. — Nie ma po co się oszukiwać. Lepiej zostawię wszystko i zobaczę jak maja się ci dwoje — pomyślał ponuro. Wtedy właśnie wyszedł z biura. Był pewny, że z Barbarą było wszystko w porządku. Pojechał więc do mieszkania Vinca i najpierw sprawdził podsłuchiwaczem, że jest w domu i ta sam. Od razu wykrył ruch, odgłos oddychania z wysiłkiem, skrzypnięcia sprężyn kanapy. Dźwięki skrzeczały w superwrażliwym odbiorniku, ale Gloge przyciszył je, żeby nie piszczały mu w uszach. Humor popsul mu się jeszcze bardziej, bo to co słyszał potwierdzało jego obawy. Nagle całe naukowe podejście, które kierowała nim do tej pory, zderzyło się z porażką. Zgodnie z wcześniejszym rozumowaniem musiał teraz zabić Vinca. A to znaczyło, oczywiście, że będzie się także musiał pozbyć Barbary. Po dłuższym, czasie strach ustąpił zupełnie naukowej myśli: Same dźwięki nie wystarczą do podjęcia tak istotnej decyzji. Był rozczarowany. Musiał pójść i na podstawie tego co zobaczy zadecydować. Nie należało pozbywać się dwóch ludzkich okazów bez spotkania twarzą w twarz. Podczas gdy Gloge wychodził z samochodu i zmierzał w stronę budynku, Vince pogrążony był we śnie. Śniło mu się, że ten człowiek — jak on się nazywa? — Gloge, z którym pokłócił się przed kilkoma dniami na korytarzu w Instytucie Alfa, szedł tu de jego mieszkania z zamiarem zabicia go. Gdzieś w głębi jego istoty rodził się gniew. Nie obudził się jednak. Sen — wytwór jego dziwnej, nieprawidłowej ewolucji — trwał dalej. Z jakieś korzystnej pozycji obserwował Gloge’a podchodzącego do drzwi. Nie zdziwił się, kiedy łysy człowieczek wyciągnął klucz. Zesztywniały ze strachu Vince patrzył jak Gloge ukradkiem wkłada klucz do zamka, powoli przekręca go i cicho otwiera drzwi. W tej chwili ciało Vinca zostało pobudzone przez niezwykłą emocję do obrony. Jego układ nerwowy wyemitował miliony mikroskopijnych, lśniących, kremowych kłębków energii. Przypominały bardzo krótkie kreseczki. Przeszły przez ścianę oddzielającą salon od kuchni i uderzyły Gloge’a. Wielka ilość jednostek energii bezbłędnie wyszukała zakończenia nerwowe w ciele Gloge’a i pomknęła jak iskry do jego mózgu. Te ładunki energii nie były wynikiem świadomej, analitycznej myśli. Powołał je sam strach, ostrzeżenie. Pchały psychicznie Gloge’a, ponaglając go do wyjścia, powrotu tam skąd przyszedł. Dr Gloge oprzytomniał nagle. Był znowu w ciężarówce. Pamiętał, że pędził na łeb na szyję. Przypominał sobie jak przez mgłę, że ogarnęła go panika. Siedział teraz drżąc i oddychając ciężko. Próbował się pozbierać po tym najhaniebniejszym, jaki mu się zdarzył w życiu, ataku strachu. Wiedział, że musi tam wrócić. Jeszcze dwa razy śpiący Vince wysyłał wystarczającą ilość energii, zmuszającą Gloge’a do ucieczki. Za każdym razem moc była mniejsza i Gloge zatrzymywał się bliżej, nakazywał sobie kolejny powrót. Za czwartym razem mechanizm umysłu Vinca mógł wyprodukować jedynie mały ładunek energii. Gloge czuł jak ogarnia go strach, ale spróbował go opanować i udało mu się. Posuwał się po kuchennej podłodze w stronę drzwi salonu. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że to śpiące ciało i on sam stoczyli walkę, którą właśnie wygrał. Kilka chwil później Gloge patrzył z góry na wycieńczone ciało swojej męskiej ofiary. Śpiące ciało pociło się nadmiernie. Drżało, jęczało i podskakiwało niespokojnie. — Bez wątpienia — stwierdził Gloge — nieudane doświadczenie. Nie tracił czasu. Był przygotowany. Wyciągnął z kieszeni kajdanki, ostrożnie wsunął je na jedną rękę i zatrzasnął. Podniósł tę rękę równie ostrożnie, przysunął ją do drugiej i również zatrzasnął kajdanki. Potem związał Vincowi nogi i przymocował je do rąk. Ofiara była nadal pogrążona w niespokojnym, gorączkowym śnie. Gloge wyciągnął knebel. Zgodnie z przewidywaniami wciśnięcie go do zamkniętych ust było bardziej kłopotliwe. Ciało zesztywniało. Szalone oczy otworzyły się i obrzuciły go spojrzeniem. Vince zdobył się na jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek i spróbował unieść ręce i równocześnie wstać. Ale Gloge dobrze wykonał swoje zadanie. Ofiara wkrótce przestała walczyć. Dr Gloge uznał, że panuje całkowicie nad sytuacja. Wyciągnął knebel… — Chcę wiedzieć, jak się czujesz — . zapytał. Na wpół szalone, pełne wściekłości oczy pałały żądzą zła, Vince zaklął przenikliwym głosem. Trwało to kilka minut. Potem jakby coś zrozumiał. — Pan zrobił coś ze mną w zeszłym tygodniu. Gloge kiwnął głową. — Dwa razy zrobiłem ci zastrzyk z „surowicy mającej: przyspieszać ewolucję komórek. Przyszedłem, żeby zobaczyć, jak się czujesz. Jego szare oczy patrzyły spokojnie. Łysa głowa lśniła w świetle lampy, którą zapalił. Miał poważną minę. — Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, co właściwie czujesz? — niecierpliwił się. Tym razem przekleństwa Vinca umilkły po jakiejś minucie. Leżał i gapił się na swego ciemiężcę. Coś w bladej, napiętej twarzy naukowca najwidoczniej go przekonało. — Czuję się okropnie — powiedział z wysiłkiem. — Dokładnie jak? — nalegał Gloge. Powoli, zadając określone pytania, wyciągnął ze swojej ofiary, że czuje się słaby, wyczerpany i otępiały. Był to złowróżbny zestaw, tak często pojawiający się u jego zwierząt. Gloge wiedział, że miało to decydujące .znaczenie. Bez dalszych słów pochylił :się i zaczął wciskać knebel w usta Vinca. Vimce kręcił się, szarpał, odwracał głowę, próbował go ugryźć. Ale nieubłagany Gloge wpakował mu knebel i zawiązał mocno z tyłu głowy. Wyszedł na dwór i podjechał ciężarówką na tyły domu Vinca. Zawinął ciało chłopaka w koc i zaniósł do samochodu. Kilka minut później jechał już w stronę domu jednego ze swoich podwładnych. Właściciel domu wyjechał służbowo do jednego ze wschodnich laboratoriów i dom był pusty. Gdyby Gloge zatrzymał się, przystanął, a choćby tylko zdjął nogę z gazu, może odstąpiłby od swego przerażającego planu. Ale on zwolnił dopiero, by zatrzymać się u celu. I to był kolejny punkt planu. Jeden z ostatnich. Z wysiłkiem ciągnął zakneblowanego, związanego i zawiniętego Vinca przez chodnik, bramę, do najodleglejszego kąta basenu kąpielowego. Wciąż nie przerywając zepchnął sztywne ciało do wody. Po tym okropnym czynie, wyprostować się i stał z trudem chwytając oddech. Patrzył jak bąbelki powietrza przebijają ciemną powierzchnię. Nagle przestraszył się, że ktoś może go zobaczyć, odwrócił się i odszedł noga za nogą. Dowlókł się do samochodu. — ,,Boże, co ja zrobiłem?” — pomyślał z przerażeniem. Ale reakcja ta nie wyrażała chęci odwrotu. Nie wrócił. Siedział tak, zmagając się ze świadomością, że kilka metrów dalej tonie człowiek. Kiedy nie było już wątpliwości, że ofiara jego doświadczeń, zgodnie z prawami życia i śmierci, już nie żyje, Gloge westchnął i poruszył Się. Było tylko jedno wyjście. Jeden odszedł, druga też musiała odejść. Gloge zadzwonił do domu Barbary Ellington z najbliższej budki telefonicznej. W słuchawce odezwał się głos starszej kobiety informując, że Barbara wyszła. — Ale ma dzisiaj powodzenie — dodał głos. — Jak to? — zaniepokoił się Gloge. — Niedawno było tu kilku panów. Pytali o nią, ale oczywiście im też mogłam tytko powiedzieć, że jej nie ma. Gloge’a ogarnął strach. — Czy podali swoje nazwiska? — zapytał. — Jakiś pan Hammond — padła odpowiedź. Hammond! Gloge’a sparaliżowało. — Dziękuję — bąknął i odwiesił słuchawkę. Wrócił rozdygotany do samochodu, rozdarty miedzy dwoma impulsami. Przedtem planował, że wróci po zapadnięciu zmroku, wyłowi ciało Vinca, pozdejmuje więzy i pozbędzie się go. Teraz czuł, że powinien zrobić to natychmiast. Z drugiej strony dręczyło go przekonanie, że musi wrócić do biura i zabrać resztę surowicy. Wreszcie uznał, że to ostatnie jest ważniejsze i bezpieczniejsze o tej porze. Słońce schowało się za wzgórza na zachodzie, ale niebo było nadal jasnoniebieskie. Zbyt wiele było światła w umierającym dniu jak na tak ponure zadanie — pozbycie się martwego człowieka. IX Dziesięć po siódmej dr Gloge otworzył drzwi, prowadzące z korytarza bezpośrednio do jego gabinetu w sekcji biologicznej Instytutu Alfa. Wszedł, zamknął za sobą drzwi, szybkim krokiem okrążył ogromne, puste biurko i wyciągnął rękę, by otworzyć szufladę, w której trzymał klucz do sejfu. — Dobry wieczór, doktorze Gloge — usłyszał za sobą kobiecy głos. Znieruchomiał na chwilę. Te słowa, ton zelektryzowały go, wzbudziły nadzieję.. Z trudem mógł uwierzyć we własne szczęście. Ta druga osoba, którą musiał zlikwidować sama przyszła tu, gdzie najłatwiej będzie tego dokonać. Wyprostował się powoli i odwrócił… Barbara Ellington stała w otwartych drzwiach do1 biblioteki. Przyglądała mu się czujnie i z powagą. Od tej chwili Gloge przestał sobie zdawać sprawę, że to Barbara Ellington. W tej samej sekundzie, w której zobaczył dziewczynę, gdzieś głęboko w nim nastąpiły zmiany w układzie nerwowym. Miliony przemian. I wtedy, w jego podświadomości, Barbara stała się jego zmarłą siostrą. Ale nie martwą. Ożyła w osobie Barbary. Spojrzeli sobie głęboko w oczy. Z całkowitym zrozumieniem. Gloge’owi przyszło do głowy, że zabicie tego okazu byłoby błędem naukowym. Czuł też, że ona jest po jego stronie, że będzie mu pomagać. Opanował tchórzliwy odruch, by udawać, że nie wie po co przyszła. — Jak tu weszłaś? — zapytał spokojnie. — Przez gabinet z okazami. — Czy widział cię ktoś z nocnej zmiany? — Nie — Barbara uśmiechnęła się. Gloge przypatrywał się jej badawczo. Zwrócił uwagę na sposób w jaki stoi, niemal bez ruchu, ale lekko i mocno — postawa zwartej, całkowicie przygotowanej energii. W jej oczach dostrzegł jasną, bystrą inteligencję. — Nigdy przedtem nie istniało na Ziemi coś takiego! — pomyślał. — Zaryzykował pan z nami, co? — odezwała się nagle Barbara. — Musiałem — wyrwało się Gloge’owi ku jego własnemu zaskoczeniu. — Tak, wiem — znowu głos jej zabrzmiał tak chłodno. Weszła do pokoju. Dr Gloge poczuł się zagrożony, ostre, zimne dreszcze przebiegły po jego skórze. Ale dziewczyna obeszła go po lewej stronie. Patrzył w milczeniu jak siada na krześle przy ścianie i wiesza brązową torebkę na oparciu. Odezwała się pierwsza. — Musisz natychmiast dać mi trzeci zastrzyk z surowicy — powiedziała. — Zobaczę jak to robisz. Potem zabiorę ten przyrząd i surowicę dla Vinca. On… Przerwała. Błękitne oczy rozbłysły nagłym zrozumieniem, kiedy tak studiowała wyraz twarzy Gloge’a. — A więc utopiłeś go! Przez chwilę siedziała zamyślona. — On nie jest martwy. Czuję, że jeszcze żyje. Dobra, jakim przyrządem robiłeś zastrzyk? Masz go przy sobie na pewno. — Tak — przyznał dr Gloge zachrypniętym głosem. — Ale — dodał od razu — lepiej byłoby zaczekać z trzecim zastrzykiem do rana. To zwiększy szansę pomyślnego rozwoju. I musisz tu zostać! Nikt nie może cię zobaczyć w takim stanie. Trzeba przeprowadzić testy… powiesz mi… Zdał sobie sprawę, że się jąka i zamilkł. Barbara nie odrywała od niego wzroku. I tak jak to, że wie o losie Vinca nie zaniepokoiło go — był pewny, że akceptowała to co zrobił i jego pobudki — tak też teraz wyraz jej twarzy uspokoił go. — Doktorze Gloge — powiedziała cicho — nie rozumie pan pewnych spraw. Wiem, że mogę przyjąć tę surowicę. Więc proszę mi ją dać — i igłę — natychmiast. Barbara Ellington wstała i ruszyła w jego stronę. Nie mówiła nic, na jej twarzy nie malowały się żadne emocje — i Gloge nagle zobaczył, że podaje jej pistolet igłowy. — Jest tylko jeden ładunek. Wzięła pistolet z jego ręki nie dotknąwszy go, obróciła, obejrzała i oddała mu. — Gdzie pan ma surowicę? Dr Gloge kiwnął głową w stronę wejścia do biblioteki, za jej plecami. — Większy z dwóch sejfów, tam. Odwróciła głowę we wskazanym kierunku. Przez chwilę stała bez ruchu, zapatrzona gdzieś w dal z rozchylonymi wargami, jakby wsłuchiwała się w coś, potem znowu spojrzała na niego. — Daj mi zastrzyk — ponagliła go. — Idzie tu kilku mężczyzn. Dr Gloge podniósł pistolet, przytknął igłę do jej ramienia, nacisnął spust. Barbara gwałtownie wciągnęła powietrze, zabrała mu pistolet, otworzyła torebkę, wrzuciła go do niej i zamknęła. Spojrzała na drzwi gabinetu. — Proszę posłuchać! — powiedziała. Po chwili dr Gloge usłyszał kroki na wąskim korytarzu przy głównym laboratorium. — Kto to? — zapytał niespokojnie. — Hammond — odpowiedziała — z trzema innymi. Z ust dr Gloge’a wyrwał się stłumiony okrzyk rozpaczy. — Musimy uciekać. Nie mogą nas tu znaleźć. Szybko — tędy — machnął ręką w stronę biblioteki. Barbara pokręciła głową. — Jesteśmy otoczeni. Wszystkie przejścia są obstawione — zmarszczyła brwi — Hammond widocznie sądzi, że ma przeciw panu wystarczające dowody — ale niech pan mu nie pomaga w żaden sposób! Proszę się do niczego nie przyznawać! Zobaczymy, co mogę zrobić moją.., — mówiąc to wróciła do krzesła, na którym przedtem siedziała. Usiadła w skupieniu. — Może poradzę sobie z nim — powiedziała z pewnością siebie. Kroki dotarły do drzwi. Ktoś zapukał. Gloge zerknął na Barbarę. Myśli wirowały mu w głowie. Kiwnęła głową z uśmiechem. — Proszę wejść! — Gloge powiedział ostro, trochę za głośno. Hammond wszedł do pokoju. — Oo, pan Hammond! — zawołała Barbara. Zarumieniła się, wyglądała na zmieszaną i zakłopotaną. Hammond stanął na jej widok. Czuł, jak ktoś sonduje jego umysł. W jego mózgu powstała bariera i sondowanie ustało. Ich spojrzenia spotkały się, w jej oczach pojawiła się konsternacja. Hammond uśmiechnął się ironicznie. — Zostań tam, gdzie jesteś, Barbaro — polecił głosem twardym jak stal. — Później z tobą porozmawiam. — Chodź tu, Ames! — zawołał. W jego głosie brzmiała groźba. Dr Gloge rzucił Barbarze szybkie, rozpaczliwe i błagające spojrzenie. Poważny, niewinny wyraz twarzy, z jakim powitała Hammonda zniknął, ustępując miejsca rezygnacji połączonej z czujnością. Hammond w żaden sposób nie okazał, że jest świadomy tej zmiany. — Ames — zwrócił się do pierwszego z trzech mężczyzn, którzy weszli przez bibliotekę z gabinetu okazów. Dr Gloge poznał Wesleya Amesa, szefa bezpieczeństwa Instytutu Alfa. — To jest Barbara Ellington. Weź jej torebkę. Niech nikt tutaj nie wchodzi. Panna Ellington ma nie wychodzić stąd i nie wolno jej dotykać żadnego przedmiotu w tym pokoju. Ma siedzieć na tym krześle, dopóki nie wrócę z dr. Gloge’m. Wesley Ames kiwnął głową. — Tak jest, panie Hammond! Spojrzał na swoich ludri. Jeden z nich podszedł do drzwi i zamknął je na klucz. Ames podszedł do Barbary. Oddała mu torebkę bez słowa. — Doktorze, proszę ze mną — polecił Hammond. Dr Gloge wyszedł za’ nim do biblioteki. Hammond zamknął drzwi. — Gdzie jest Vince? — zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. — Ależ panie Hammond — zaprotestował Gloge. — Ja nic… Hammond podszedł do niego energicznie. Jego ruch wyglądał na ostrzeżenie. Dr Gloge skulił się, oczekując ciosu. Ale większy mężczyzna chwycił go tylko za rękę i przytknął maleńki, metalowy przedmiot do jego nagiego nadgarstka. — Powiedz mli, gdzie jest Vince? — rozkazał Hammond. Gloge otworzył usta, żeby zaprzeczyć, że wie cokolwiek o chłopaku Barbary. Zamiast tego jednak wydarło się z niego wyznanie tego, co zrobił. Kiedy zdał sobie sprawę, że się przyznaje, rozpaczliwie próbował powstrzymać się od mówienia. Już zorientował się, że metal dotykający jego skóry to jakieś urządzenie hipnotyzujące i usiłował wyrwać się z uścisku Hammonda. Był to próżny wysiłek. — Jak dawno temu go utopiłeś? — zapytał Hammond. — Około godziny — dr Gloge stracił wszelką nadzieję. Wtedy z sąsiedniego pokoju dobiegły krzyki. Drzwi otworzyły się. Stanął w nich Wesley Ames, blady jak ściana. — Panie Hammond — ona zniknęła. Hammond rzucił się do gabinetu. Dr Gloge podążył za nim na drżących nogach. Kiedy dotarł do drzwi, Hammond wracał już z korytarza z jednym z wartowników. Ames i ten drugi stali pośrodku gabinetu i rozglądali się dokoła z głupimi minami. Hammond zamknął drzwi. — Szybko! Co się stało? — zapytał Amesa. Ames podniósł ręce z bezsilną wściekłością. — Panie Hammond, nie wiem. Pilnowaliśmy jej. Siedziała tam na krześle, a potem już jej nie było. To wszystko. On — wskazał jednego z mężczyzn — stał plecami do drzwi. Kiedy zobaczyliśmy, że jej nie ma — on siedział na podłodze przy drzwiach! Drzwi były otwarte. Wybiegliśmy na korytarz, ale nie było jej tom. Wtedy pana zawołałem. — Jak długo patrzyliście na nią? — zapytał ostro Hammond. — Jak długo? — Ames spojrzał na niego nieprzytomnie. — Tylko zaprowadziłem moją mamę korytarzem do windy. Przerwał, mrugał oczami. — Panie Hammond, co ja mówię? Moja mama nie żyje od ośmiu lat! — A więc to jest jej sztuczka — powiedział łagodnie Hammond. — Sięgnęła do głębi serca, do wiecznie żywych wspomnień o najbliższych zmarłych. A ja sądziłem, że ona chce tylko odczytać moje myśli, Przerwał. — Obudź się, Ames! — powiedział wyraźnie, rozkazującym tonem. — Przez kilka minut byłeś nie w tym świecie. Nie martw się, jak panna Ellington to zrobiła. Przekaż jej rysopis do wyjść. Jeśli wartownicy zobaczą, że się zbliża, niech zatrzymają ją na odległość strzału. Kiedy trzej mężczyźni opuścili pośpiesznie gabinet, Hammond wskazał dr. Gloge’owi krzesło, Gloge usiadł. Kręciło mu się w głowie. Tymczasem Hammond wyciągnął z kieszeni wyglądający jak długopis przyrząd, przycisnął guzik i czekał. Na piątym piętrze Instytutu Alfa Helena Wendell podniosła słuchawkę swojego małego, prywatnego telefonu. — Tak — mów John… — Włącz wszystkie zamykające ekrany obronne! — polecił głos Hammonda. — Gloge utopił Strathersa — jako wynik nieudanego doświadczenia. Ale dziewczyna żyje i działa. Trudno przewidzieć, co zrobi, ale może próbować dostać się do mojego biura, którędy można najszybciej wydostać się z budynku. Helena wcisnęło guzik. — Tędy nie wyjdzie! — powiedziała. — Ekrany włączone. Na dworze robiło się coraz ciemniej w ten pełen napięcia poniedziałkowy wieczór. O ósmej osiemnaście Helena Wendell ponownie podniosła słuchawkę małego telefonu brzęczącego z boku jej biurka w Instytucie Alfa. Spojrzała na zamknięte drzwi gabinetu. — Tak, John? — powiedziała do słuchawki. — Jestem przy basenie — odezwał się głos Johna Hammonda. — Właśnie wyłowiliśmy ciało. Heleno, ten facet żyje. Jakiś odruch zapobiegł pobieraniu wody. Ale będzie nam potrzebny namiot tlenowy. Helena sięgnęła lewą ręką do innego telefonu. — Chcecie karetkę? — zapytała, równocześnie wykręcając numer. — Tak. Znasz adres. Niech podjadą do bocznej bramy. Musimy działać szybko. — Mundury policyjne też? — pytała Helena. — Tak. Ale powiedz im, żeby siedzieli w samochodzie, dopóki nie będą potrzebni. Nie widać nas, jesteśmy za wysokim ogrodzeniem. I jest ciemno. Wrócę z nimi. Czy Barbara dała znać o sobie? — Nie — odpowiedziała Helena. — Tak myślałem — powiedział Hammond. — Wypytam wartowników jak już będę na miejscu. X Barbara pozwoliła, aby Ames odprowadził ją do najbliższej windy, cały czas utrzymując go w przekonaniu, że jest jego matką. Kiedy znalazła się w windzie, wcisnęła guzik na górę i wyszła na dach. Wiedziała, że helikopter ma zaraz odlecieć. I chociaż nie była upoważniona do podróży, pilot zabrał ją wierząc, że jest jego dziewczyną. Jej nagłe pojawienie się wydało mu się zupełnie logiczne. Nieco później zostawił ją na dachu innego budynku. To także uważał za całkiem naturalne. Odleciał i zaraz zapomniał o tym wydarzeniu. Pośpieszne lądowanie wynikało z i pilnej konieczności, Barbaro czuła, że nowy zastrzyk zaczyna działać. Przyjrzała się budynkom na dole i wybrała jeden z pustymi górnymi piętrami. — Spróbuję przedostać się do jakiegoś budynku — pomyślała. Ale nie udało jej się dotrzeć poniżej najwyższego piętra. Zaczęła się chwiać już na pierwszych stopniach prowadzących z dachu. Nie było wątpliwości, że nie panuje nad tym, co dzieje sił z jej ciałem. Za drzwiami po lewej stronie znajdowało się pomieszczenie wyglądające na magazyn. Przetoczyła się przez drzwi i zamknęła je za tobą na zasuwę. Potem opadła na podłogę. Przez wieczór i noc ani razu nie straciła całkowicie przytomności. Omdlenie już nie było możliwe w jej przypadku… Ale czuła, jak jej cioto zmienia się, zmienia, imienia. Fale energii płynące wewnątrz nabrały innego znaczenia. Były oddzielone od niej. Wkrótce znów będzie mogła je opanować, ale w zupełnie inny sposób. Coś z Barbary zdawało się zanikać razem z tą świadomością. — „Jestem wciąż sobą!” — myślała ta istota leżąca na podłodze. „Ciało, uczucie, pragnienie”. Ale rozumiała z całą wyrazistością, że „ja” nawet w tych wężowych stadiach transformacji obejmujących pięćset tysięcy lat, było te JA — PLUS. Dokładnie jak to ja staje się czymś więcej nie było jeszcze jasne. Noc ciągnęła się w nieskończoność. XI Wtorek. Tuż przed południem Helena Wendell przeszła korytarzem z mieszkania Johna Hammonda do głównego biura. Hammond siedział przy dalszym końcu jej biurka. Kiedy się zbliżyła, podniósł głowę. — Jak się czują pacjenci? — zapytał. — Gloge idealnie odgrywa swoją rolę — poinformowała go Helena. — Pozwoliłam mu nawet spędzić część poranka na rozmowach z asystentami. Już dwa razy mówił przez Telstar z Sir Hubertem o swoich nowych zadaniach za granicą. Uśpiłam go znowu, ale można go obudzić. Kiedy przyszedłeś? — Przed chwilą. Jak Strather? Helena poklepała magnetofon. — Sprawdziłam go przed dwudziestoma minutami Aparatem Medycznym. Mam tu szczegółowe wyniki. Zarejestrowałam wszystko. Chcesz posłuchać? — Opowiedz mi w skrócie. Helena wydęła wargi. — AM potwierdza, że nie przyjął wcale wody, że jakiś nowe powstały mechanizm w mózgu odłączył oddychanie i utrzymywał go w stanie zawieszonego ożywienia. Sam Vince nie może świadomie pamiętać tego doświadczenia, więc było to najwidoczniej działanie obronne niższego mózgu. AM stwierdził, że w Vince’u trwają też inne procesy rozwojowe, które uznał za dziwne. Za wcześnie jeszcze, żeby wiedzieć, czy przeżyje trzeci zastrzyk czy nie. Znajduje się pod działaniem środków uspokajających. Hammond nie wyglądał na zadowolonego. — W porządku — odezwał się po chwili. — Co jeszcze masz dla mnie? — Kilka wiadomości z transmitera. — O Gloge’u? — Tak. Nowa Brazylia i Manila zgadzają się z tobą, że szansa wykrycia omyłki byłaby zbyt duła, gdyby dr Glege pozostał w Instytucie Alfa dłużej niż jest ta konieczne. — Powiedziałaś, że idealnie odgrywa swoją rolę. Helena kiwnęła głową. — Teraz. Ale to bardzo oporny osobnik i ja nie mogę uwarunkować go tok dobrze jak w Paryżu. Tom chce go posłać. Kurier Arnold zabierze go dzisiaj odrzutowcem do Paryża o piątej dziesięć. — Nie! — Hammond pokręcił głową. — Za wcześnie! Gloge to nasza przynęta na Barbarę. Z jego doświadczeń wynika, że będzie mogła zacząć działać dopiero dzisiaj wieczorem. Obliczyłem, że około dziesiątej to akurat najlepsza pora, żeby wypuścić Gloge’a za ekrany obronne. Helena milczała przez chwilę. — Wygląda na to, że w ogólnym odczuciu, John — odezwała się wreszcie — przeceniasz możliwości niebezpiecznego rozwoju Barbary Ellington. — Widziałem ją — uśmiechnął się nerwowo. — Oni nie widzieli. Pamiętaj, że o ile wiem, ona może już umarła albo umiera na skutek działania trzeciego zastrzyku. Ale myślę, że jeżeli jest w stanie przyjść, to przyjdzie. Będzie chciała dostać czwarty zastrzyk. W każdej chwili może zacząć szukać tego, kto może dać jej surowicę. Przed wtorkiem Barbarę ogarnęła nowa świadomość. Rozwinęły się u niej mechanizmy mózgowe, które mogły operować przestrzenią — na poziomie automatycznym, tak że jej świadomy umysł nie wiedział nawet co i jak. Fantastyczne operacje… Leżała. Nowy ośrodek nerwowy w jej mózgu sięgał w dal i badał przestrzeń w obrębie pięciuset lat świetlnych. Dotykał i rozpoznawał obłoki neutralnego wodoru i jasne, młode gwiazdy typu O, mierzył ruch układów podwójnych, oceniał komety i lodowe asteroidy. Daleko, w konstelacji Ophiuchus błękitno — biały olbrzym stawał się nową, a to dziwne połączenie w umyśle Barbary pozwalało jej obserwować jak drgają sfery jego promiennego gazu. Czarny karzeł wysłał ostatnią smużkę podczerwonego światła i zapadł się w bezpromienną dziurę martwej gwiaidy. Umysł Barbary obejmował to wszystko i sięgał dalej… dalej, bez wysiłku aż dotknął tego szczególnego Czegoś… i cofnął się. Barbara w ekstazie krzyknęła bezgłośnie „Co to?”. Wiedziała, że mechanizm jej mózgu był zaprogramowany na szukanie tego czegoś. Ale nie wiązało się z tym świadome postrzeganie. Mogła być jedynie pewna, że wystarczyło to ośrodkowi mózgowemu i zaprzestał poszukiwań. Ale czułe, z niezwykłym zadowoleniem, że pozostał świadomy Tego, z czym się zetknął. Jakiś czas później jeszcze rozkoszowała «ę tym, kiedy zdała sobie sprawa z następnych przepływów energii w swoim wnętrzu. Letni upal narastał w mieście przez cały dzień. W zamkniętym pomieszczeniu na najwyższym, pustym piętrze wielokondygnacyjnego budynku, trzy mile od Instytutu Alfa, skwar stał się nieznośny, gdy słońce stanęło nad nim, zaczął się przedzierać przez niezasłonięte okna. Barbara zwinięta na zakurzonej podłodze, nie ruszała się. Od czasu do czasu jęczała. Pot spływał z niej strumieniami w miarę jak temperatura powietrza rosła, skóra na jej twarzy wysychała i stawała się brudnawobiała. Już nie wydawała z siebie żadnego dźwięku. Nawet najdokładniejsze obserwacje nie mogłyby wykazać, że jeszcze oddycha. Do czwartej promienie przesunęły się poza okna i zamknięty pokój znalazł się w cieniu. Ale dopiero po godzinie temperatura zaczęła stopniowe spadać. Około szóstej skulona postać poruszyła się po raz pierwszy. Powoli wyprostowała nogi. Potem konwulsyjnym ruchem przekręciła się na plecy, położyło płasko, z ramionami wyciągniętymi po bekach. Prawa polowa jej twarzy była groteskowo umazana grubą warstwą kurzu zmieszonego z potem. Oddychała — znowu leżała spokojnie. Kilka minut później poruszyła powiekami. Jej oczy miały głęboki, świetlisty, niebieski kolor, wydawały się dziwnie czujne i bystre, chociaż nie patrzyły na nic. Po chwili powieki opadły i tak pozostały. Ciemniało, obudziły się światła miasta. W pustym magazynie byłe cicho. Upłynęło więcej czasu niż godzina, zanim postać w pokoju na najwyższym piętrze poruszyła się znowu. Tym razom był to inny ruch. Wstała nagle i szybkę, podeszła de najbliższego okna i stanęła, spoglądając przez zakurzone szyby. Górujące nad okolica, budynki Instytutu Alfa były łuną białego światła na zachodzie. Wzrok obserwatorki padł na nie… Minęła sekunda. Petem umysł, który kierował oczami, poruszył się na zupełnie nowym poziomie rozszerzonej percepcji. Czynności na nocnej zmianie Instytutu Badawczego nie różniły się zasadnicza od tych wykonywanych w dzień, ale mniej było osób. Świadomość, która była Barbarę przesuwała się znanymi, oświetlonymi korytarzami, zakręcała i nagle opadła na niższy poziom, gdzie znajdowała się sekcja biologiczna. Przemknęła przez główne laboratorium i w gorę wąskim korytarzem aż pod drzwi gabinetu dr. Gloge’a. Przeszła przez drzwi, zatrzymała się w ciemnym, cichym gabinecie, a potom przesunęła do biblioteki. Pozostała przez minutę lub dwie nad wielkim sejfem w rogu biblioteki. I wtedy już wiedziała. Sejf był pusty — I był pułapką. Świadomość wymknęła się z biblioteki, przesunęła na piąte piętro budynku, popłynęła w stronę wielkich, czarnych drzwi z napisem „Badania I Łączność Naukowa. Zatrzymała się przed nimi. Mijały minuty, gdy powoli i ostrożnie badała ściany biura i mieszkanie Johna Hammonda. Było to coś nowego… coś ci wydawało się bardzo niebezpieczne. W ścianach i drzwiach, ponad sufitem, pod podłogą tego działu dziwne energie wiły się i kłębiły jak dym. Nit mogła przekroczyć tej bariery. Ale chociaż ona nie mogła wejść, jej percepcja mogła tam sięgnąć, przynajmniej do pewnego i to pni a. Zdecydowała, że musi unikać zarówno głównego wejścia jak i tajnej windy do mieszkanki Hammonda na tyłach działu. Jako najbardziej oczywiste punkty ewentualnej próby przedarcia się, były najlepiej osłonięte. Przesunęła się korytarzem o jakieś dwadzieścia stóp od masywnych, czarnych drzwi, daleko za ścianę między nią i pierwszym gabinetem. Czekała. Powoli zaczął powstawać obraz. To był nieznany pokój, wewnętrzne biuro w tej sekcji. Ni« było w nim nikogo ani niczego interesującego, z wyjątkiem zamkniętych drzwi naprzeciwko tych, które wychodziły na korytarz. Wewnętrzne biuro zniknęło… a potem był już nie obraz, ale przypływ dzikiego, rozkazującego głodu. Przerażona, zaszokowano, już przeczuwając przyciąganie, które za moment rzuci ją w mordercze bariery wokół sekcji, szukająca świadomość natychmiast przerwała postrzeganie wizualne i pozostała bezczynna, by wrócić do równowagi. Mimo wszystko wiedziała już, gdzie jest surowica — w skarbcu w mieszkaniu Hammonda, za osłoną silnych ekranów. I prawdopodobnie niedostępna. Percepcja zaczęła znowu ostrożnie działać. Pojawiła się inna część mieszkanie za mgłą wrogich energii. Ten drugi — męski odpowiednik — był tam. Żywy. Był tam, ale bezradny. Nieprzytomny, w klatce ciemnej siły, która nie pozwalała na nic więcej ponad pobieżną identyfikację. Była bardzo zadowolona, że został uratowany. Kilka minut później wiedziała, że w zamkniętym mieszkaniu Hammonda nie było nikogo innego. Wycofała stamtąd swój zmysł postrzegania i pozwoliła, by powstał obraz głównego gabinetu. Niewyraźny wizerunek kobiety — Heleny Wondell — wydawało się, że mówi teraz coś do przyrządu połączonego z aparatem leżącym przed nią. Otworzył się następny kanał percepcji i mogła, chociaż z trudom, usłyszeć głosy. Ganin Arnold, kurier Nowej Brazylii, dzwonił po raz ostatni z miejskiego portu odrzutowego, dziewięć mil na południe od Instytutu Alfa. — Drzwi są zabezpieczone — powiedział. Mówił do zamaskowanego, założonego na usta i nos mikrofonu, który wyglądał jak maska uspokajająca, używana przez pasażerów w ostatnich momentach przed startem. Jego głosu nie mógł usłyszeć nikt, nawet z odległości kilku centymetrów, W biurze Johna Hammonda słychać go było wyraźnie przez urządzenie na biurku Heleny Wendell. — Bezpośredni lot do Paryża — mówił Arnold — nastąpi — zerknął na zegarek — to dwie minuty trzydzieści sekund. Co najmniej dwa razy zrobiono pomiary pasażerów i członków załogi. Nic, co mogło przede mną i nowym biologiem lub za nami dostać się na pokład, nie pokazuje poziomu energii znacznie ponad zwykłym ziemskim — to jest, oczywiście, poniżej sześciu. Jednym słowem, nie towarzyszy nam do Paryża żadna nadzwyczajnie rozwinięta ludzka istota. Zachowanie dr. Gloge’a jest bez zarzutu. Środek uspokajający zaczął działać i Gloge zaczyna być senny. Bez wątpienia będzie spał przez całą podróż. Arnold przerwał, najwyraźniej czekając na komentarz. Nie usłyszał nic, mówił więc dalej. — Z chwilą gdy włączę pole, porozumiewanie się w ten sposób stanie się, oczywiście, niemożliwe. Ponieważ nie jest prawdopodobne, żeby wydarzyło się coś złego, sądzę, że mogę już zakończyć sprawozdanie, jeśli pan Hammond się zgodzi. Głos Heleny Wendell rozbrzmiewał jakby w lewej połowie czaszki kuriera. — Pan Hammond woli — poinformowała go uprzejmie — żeby pan pozostał w kontakcie z nami do chwili, kiedy zacznie się podniesienie. XII W zamkniętym pokoju na najwyższym piętrze pustego magazynu, kilka mil na wschód od Instytutu Alfa, kobieca postać przy oknie poruszyła się nagle. Głowa uniosła się, spojrzenie objęło lśniące łagodnym blaskiem niebo ponad miastem. Dłoń poruszyła się, dotykając grubej szyby. Szkło rozpadło się jak wielka kropla topniejącego lodu. Kurz zawirował, gdy wpadło chłodne powietrze. Barbara czekała, potem zbliżyła się do otworu. Jej spojrzenie powędrowało na zachód i pozostało tam. Słuchała. Niezliczone dźwięki miasta słychać było wyraźnie. Górowała nad nimi fontanna odgłosu nieba, kiedy co trzydzieści sekund o tej porze — odrzutowiec unosił się pionowo z portu miasta, wyłączał silniki i znikał w nocy ze skrzekliwym gwizdem. Podniosła szybko głowę, przez chwilę podążając za zmieniającym się dźwiękiem. Potem znieruchomiało. Jej wzrok wędrował powoli do góry, skręcając na północ, za poruszającym się, odległym punktem w ciemnościach. Oczy miała zmrużone w skupieniu. Na pokładzie paryskiego odrzutowca, który opuści port przed kilkoma minutami, dr Henry Gloge przeżywał coś bardzo dziwnego. Senny, prawie na granicy uśnięcia rozmyślał, jakie to miłe i ważne, że wymoczono go do udziału w paryskim projekcie Sir Huberta Rolanda. Wtem poczuł, że budzi się. Rozejrzał się dokoła z rosnącym niepokojom. Najpierw spojrzał no swojego sąsiada. Mężczyzna był duży, potężnie, zbudowany. Wyglądał na detektywa z policji i Gloge wiedział, że to Jego strażnik. Ciekawe byłe to, że siedział oparty, z głową pochyloną, zamkniętymi oczami… były to typowe objawy odurzenia środkiem uspakajającym. — Dlaczego on śpi? — myślał Gloge. Był przekonany, że to on sam powinien być nieprzytomny. Pamiętał wyraźnie urządzenie — przyrząd zupełnie mu nie znany — którego ta Wendell użyła, by zaszczepić w jego umyśle zestaw całkowitych nieodpartych złudzeń. Chętnie wszedł do samolotu. I posłuszny poleceniu strażnika, zaciągnął się gazem uspokajającym z respiratora przy fotelu, w Mości wystarczającej do utrzymania go w uśpieniu, dopóki odrzutowiec nie wyląduje w Paryżu. Zamiast tego, kilka minut później, obudził się, zapomniał o wszystkich urojeniach. Musiało istnieć jakieś wyjaśnienie tych sprzecznych ze sobą zdarzeń. Myśl skończyła się. Pustka ogarnęła go na chwilę. Potem ogarnęło go przerażanie. — Tak, dr. Gloge — istnieje wyjaśnienie. — Odezwał się gdzieś jakiś głos. Powoli, na przekór chęciom, ale całkowicie niezdolny oprać się impulsowi, dr Gloge odwrócił się, spojrzał za siebie. Ktoś siedział w fotelu za nim. Przez chwilę zdawało mu się, że to ktoś nieznajomy. Potem ten ktoś otworzył oczy. Utkwił w nim spojrzenie, lśniące błękitnym, demonicznym blaskiem w przygasłym świetle odrzutowca. Kobieta odezwała się głosem Barbary Ellington. — Mamy kłopot, dr. Gloge. Wygląda na to, że na tej planecie znajduje się grupa istot pozaziemskich i jeszcze nie wiem, co oni tu robią. To nasze zadanie — dowiedzieć się. — Gdzie pan jest? — zapytała ostro Helena Wendell. Szybko sięgnęła ręką na prawo, wcisnęła guzik. Mały ekran po prawej stronie biurka włączył się. — John — szybko! — powiedziała. W wewnętrznym gabinecie John Hammond odwrócił się, zobaczył z tylu, na biurku rozświetlony ekran. Chwilę później słuchał głosu skrzeczącego w słuchawce po lewej stronie. — Gdzie on jest? — zadał pytanie pełnemu skupienia, pobladłemu profilowi Heleny, widocznym na ekranie na prawo. — W porcie Des Moines! Paryski odrzutowiec wylądował z powodu usterki. Teraz nikl nie wie, co się zepsuło, ani co trzeba zreperować. Ale pasażerom katano wysiąść i przesiąść się do Innego odrzutowca. Arnold jest roztrzęsiony. Posłuchaj go! — Była z nim kobieta — bełkotał kurier. — Wtedy myślałem, że to jedna z pasażerek, które wysiadły razem z nami. Teraz nie jestem tego pewny. A ja po prostu stałem tam i patrzyłem, jak ci dwoje wychodzą razem z sali. Nie przyszło mi do głowy zastanowić się, dlaczego ta kobieta jest z Gloge’m. Nie powstrzymałem ich, nawet nie zastanowiłem się, gdzie idą… Hammond pokręcił tarczą, przyciszając głos. — Kiedy odrzutowiec wylądował? — zapytał Helenę Wendell. — Z tego, co powiedział na początku Arnold — poinformowała go Helena — wynika, że musiało to nastąpić ponad pół godziny temu! Twierdzi, że dopiero teraz przyszło mu do głowy, żeby do nas zadzwonić. — Pół godziny! — Hammond zerwał się na równe nogi. — Heleno, zostaw wszystkie inne sprawy. Chcę, żeby pozaplanetarny obserwator zajął się tym, najlepiej w ciągu kilku minut. — Czego się spodziewasz? — spojrzała na niego z przerażeniem. — Nie wiem, czego się spodziewać. Zawahała się. — Strażnicy… — zaczęła. — To, co można tu zrobić — odezwał się Hammond — mogę zrobić sam. Nie chcę do tego nikogo innego. Ekrany obronne po stronie północnej będą wyłączone na dokładnie czterdzieści sekund. Do roboty! Wyłączył ekran, sięgnął pod biurko i wcisnął inny guzik. W głównym gabinecie Helena Wendell gapiła się przez chwilę na pusty ekran. Potem skoczyła, przebiegła przez pokój do drzwi, otworzyła je i wybiegła na korytarz. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Nieco później John Hammond wszedł do pokoju za swoim gabinetem, gdzie Vincent Strather leżał pod polem klatkowym. Hammond podszedł do ściany i przekręcił regulatory klatki do połowy w stronę zera. Pole zbladło, stając się niemal przeźroczyste jak dym. Przez kilka sekund przypatrywał się postaci wyciągniętej na kanapie. — Nie było dalszych wewnętrznych zmian? — zapytał głośno. — Żadnej zmiany w ciągu dwóch ostatnich gadzin — dobiegł za ściany głos AM. — Czy ten okaz jest zdolny do życia? — Tak. — Obudzi się, kiedy wyłączę pole? — Tak. Natychmiast. Hammond milczał przez chwilę. — Czy skutki czwartego zastrzyku z surowicy zostały obliczone? — zapytał znowu. — Tak — odpowiedział ze ściany aparat. — Ogólnie — jakie? — Ogólnie — powiedział aparat — znaczne zmiany i w przyśpieszonym tempie. Tendencje ewolucyjne takie same, ale na o wiele wyższym poziomie. Ostateczna forma ustali się w ciągu dwudziestu minut. Będzie zdolna do życia. Hammond przekręcił regulatory klatki do końca w lewo. Pole znowu ściemniało, zmieniając się w gęsty, zakrywający całun. Za wcześnie było na podjęcie decyzji o zrobieniu czwartego zastrzyku. Może — na szczęście — da się go w ogóle uniknąć. XIII O wpół do jedenastej w telefonie rozległ się sygnał łączności dalekiego dystansu. Hammond zerknął znad przenośnego manipulatora stojącego na wypadek gdyby aparat dzwoniącego był wyposażony w ekran. — Słucham! — powiedział. Ekran był nadal ciemny, ale ktoś odetchnął z ulgą. — Panie Hammond! — był to słaby, drżący głos, ale najwyraźniej należący do dr. Gloge’a. Jeden z aparatów na biurku brzęknął ostro dwa razy — to Helena Wendell w pojeździe–obserwatorze nad Ziemią dawała znak, że nagrywa rozmowę. — Gdzie pan jest, doktorze? — Panie Hammond… coś strasznego… to stworzenie… Barbara Ellington… — Zabrała pana z odrzutowca, wiem — przerwał mu Hammond. — Gdzie pan jest teraz? — W domu — w Pensylwanii. — Ona tam z panem pojechała? — Tak. Nie mogłem nic zrobić. — Oczywiście, że nie — uspokoił go Hammond. — Ona jeszcze tam jest? — Nie wiem. Skorzystałem z okazji, żeby zadzwonić. Panie Hammond, nie wiedziałem o czymś, nie pamiętałem. Ale ona wiedziała. Ja… — Miał pan surowicę Omega w tym laboratorium na farmie? — zapytał Hammond. — Uważałem, że to nie to samo — mówił głos dr. Gloge’a. — To była wcześniejsza próbka — z zanieczyszczeniami, które powodują niebezpiecznie nieprawidłową reakcję. Myślałem, że zniszczyłem cały zapas. Ale ta istota była mądrzejsza! Sprowadziła mnie tutaj i zmusiła, żebym dał jej to, co zostało z surowicy! To była niewielka ilość… — Ale wystarczająca na czwarty zastrzyk z tej serii? — dopytywał się Hammond. — Tak, tak, wystarczająca na czwarty zastrzyk. — I właśnie go sobie zrobiła? Dr Gloge zawahał się. — Tak — przyznał. — Chociaż możemy mieć nadzieję, że zamiast spowodować proces ewolucyjny tego, co uważam teraz za potwora, zanieczyszczona surowico zniszczy go natychmiast. — Może — powiedział Hammond. — Ale prawie od samego początku wydaje się, że Barbara Ellington jest świadoma swoich możliwości. Nie wierzę, żeby teraz popełniła błąd. — Ja… — dr Gloge znowu przerwał na chwilę. — Panie Hammond zdaję sobie sprawę, ze skutków mojego czynu. Jeżeli w jakiś sposób mogę pomóc w ich odwróceniu, zrobię wszystko co w mojej mocy. Ja… Połączenie zostało przerwane z trzaskiem. Cisza, a potem głos Heleny Wendell szeptał do ucha Hammonda. — Czy myślisz, że Barbara pozwoliła mu zadzwonić, a potem wyłączyła go? — Oczywiście. Helena nie powiedziała, co o tym myśli. Czekała. — Sądzę — kontynuował spokojnie Hammond — że chce, żebyśmy wiedzieli, że tu przyjdzie. — Myślę, że już jest u ciebie — powiedziała Helena. — Do widzenia. XIV John Hammond zerknął na manipulator i zobaczył, jak migają wskaźniki. Zobaczył też zupełnie nieoczekiwaną reakcję: antyenergia praktycznie zniwelowała energię. — Heleno — powiedział. — Ta kobieta wymknęła się spod naszej kontroli! To, co widzisz — to energia usiłująca się utrzymać mimo działającej antyenergii. Uczono mnie o tym, ale nigdy nie spotkałem się z czymś takim w praktyce. Helena Wendell nie odpowiedziała. Siedziała w odległym pojeździe—obserwatorze, wpatrzona w podwójny ekran kontrolny. Przesuwająca się elektroniczna burza rozbłyskiwała na ekranie. Oznaczało to, że pole obronne otaczające biuro i mieszkanie Hammonda były atakowane w sposób zmieniający się szybko…, że jego skuteczność była teraz sprawdzaną aż do granicy wytrzymałości. Trwało to ponad minutę — każdy odczyt niemal niemożliwie wysoki, zwiększający się minimalnie. — Johnie Hammond! — wyszeptało krzesło znajdujące się za jego plecami. — Johnie Hammond! Johnie Hammond! Johnie Hammond! Johnie Hammond… Jego imię i nazwisko skakało na niego z każdego zakątka biura, otaczając i okrążając go. Dzięki swej szczególnej, dowódczej pozycji Hammond znał ten sposób i niebezpieczeństwo wynikające z niego. Zawsze uważano taką ewentualność za nieprawdopodobną, jednak wzięto ją pod uwagę, miał więc do dyspozycji zewnętrzną siłę zdolną poradzić sobie z takim problemem. Rozejrzał się pospiesznie po pulpicie, szukając przyrządu, który położył tam razem z innymi. Przez chwilę nie mógł go rozpoznać i poczuł lodowaty dotyk paniki. Wtedy zdał sobie sprawę, że trzyma go w ręku. Przesunął kciukiem guzik na bocznej ściance, wcisnął i odłożył przyrząd z powrotem na biurko. Rozległo się w nim jakieś skrobanie. Nie tylko dźwięk, ale i wibracja — brutalne, mocne drżenie nerwów. Głosy—duchy zmieniły się w szept, wypłynęły z pokoju. Cichy, odległy głos Heleny Wendell uderzył w ucho Hammonda jak igła. — Ekran kontrolny! Ona odchodzi! Na szczęście. — Jesteś pewna? — Nie całkowicie — strach bił w niego poprzez głos Heleny Wendell. — Co widać na twoim ekranie? — Pojedynczą plamę. Rozjaśnia się. — Co się stało? — Myślę, że przedtem zbadała wszystko wokół nas, więc wyszła z założenia, że może nas przeskoczyć. Właśnie spotkało ją największe rozczarowanie w jej krótkim życiu jako subgalaktycznej superkobiety. Nie zdawała sobie sprawy, że reprezentujemy. Wielkich. — Czy zrobiłeś jej coś złego? — Och, tego bym nie powiedział. Za dużo wie. Ale… szczegóły później. Hammond patrzył mrugając oczami na ekran kontrolny. Doskoczył do drzwi sąsiedniego pokoju i otworzył je gwałtownie. — Podać czwarty zastrzyk pacjentowi — polecił ostrym tonem. — Zrozumiano? — Czwarty i ostatni zastrzyk z serii Stymulacja Omega zostanie zrobiony podmiotowi — odparł aparat. — Natychmiast! — Natychmiast. Glos Heleny dotarł do Hammonda dopiero, kiedy już zamknął drzwi i wrócił do biurka. — Chwilami — powiedziała — antyenergie utrzymywały 96 punktów przeciążenia. Cztery od teoretycznego limitu. Czy doszła do ciebie na zrównaniu energii? — Bardzo blisko — powiedział Hammond. — Pseudo — hipnotyczna sztuczka o wysokiej energii, która się jednak nie powiodła. Ale ona wróci. Mam coś, czego ona chce! Zabrzęczał telefon na biurku. Kiedy go włączył, rozległ się głos dr. Gloge’a. — Rozłączono nas przedtem, panie Hammond — głos biologa był spokojny i opanowany. — Co się stało? — zapytał ostrożnie Hammond. — Panie Hammond, zbadałem do końca, czym jest ewolucja. Wszechświat to widmo. Potrzebuje ruchomych energii na wszystkich poziomach. Dlatego ci na wyższym poziomie nie mieszają się bezpośrednio w odrębną działalność na niższych. Ale dlatego też interesuje ich, kiedy jakaś rasa osiąga etap, na którym może manipulować wielkimi siłami. — Barbaro, jeżeli dzwonisz, żeby dowiedzieć, czy cię wpuszczę, to wiedz, że tak — powiedział. Hammond spokojnie. Cisza, a potem trzask. Później na jednym z ekranów maleńki, chwilowy błysk. Potem jeszcze jeden w innej sekcji. — Co się dzieje? — zapytała nerwowo Helena. — Przechodzi przez ekrany za moim pozwoleniem — odparł Hammond. — Nie myślisz, że to jakaś sztuczka? — Pod pewnym względem tak. Z jakiegoś powodu nie pozwoliła sobie osiągnąć tego teoretycznego, ostatecznego punktu — milionowego roku — na ewolucyjnej skali dr. Gloge’a. To może nastąpić później. — A ty rzeczywiście wpuścisz ją — wierzysz jej? — Oczywiście. Helena nie odpowiedziała mu. Minuta upłynęła w ciszy. Hammond przesunął się tak, że stał twarzą do drzwi. Odszedł kilka kroków od biurka i manipulatora i czekał. W rogu ekranu kontrolnego zapaliło się małe, czerwone światełko. Potem na twardej podłodze w odległym końcu korytarza rozległy się kroki. Nie potrafiłby powiedzieć, czego oczekiwał… ale z pewnością niczego tak zwyczajnego, jak stukot damskich obcasów zbliżających się energicznie do biura. Ukazała się w drzwiach — stanęła w nich, patrząc na niego. Hammond nie powiedział tnie. Wszystkie zewnętrzne cechy wskazywały na to, że była to ta sama Barbara Ellington, którą widział siedzącą na krześle w gabinecie dr. Gloge’a poprzedniej nocy. Nie zmieniło się nic w jej wyglądzie, jej ubraniu, nawet brązowa torebka, którą trzymała w ręku wyglądała tak samo. Z wyjątkiem emanującej od niej promiennej żywotności, pełnej gotowości postawy, nieprzeciętnej inteligencji na twarzy, była to w rzeczywistości ta sama niezdarna, przesadnie przejęta, chuda dziewczyna, która pracowała w biurze przez mniej niż dwa tygodnie. Wszystko to sprawiło, że Hammond myślał, że ma do czynienia z fantomem! Nie ze złudzeniem — chroniły go przed jakąkolwiek próbą manipulowania jego umysłem bariery, które zniknęłyby tylko w razie jego śmierci. Postać stojąca w drzwiach była prawdziwa. Przyrządy rejestrowały jej obecność. Ale była to postać stworzona do tego spotkania — nie Barbara Ellimgton taka, jaką była teraz naprawdę. Nie był pewny, co nią kierowało, by przybrać tę postać. Może chciała zwieść jego czujność. Weszła do pokoju z nikłym uśmiechem na ustach. Rozejrzała się dokoła. Wtedy Hammond zrozumiał, że się nie mylił. Coś przyszło razem z nią… coś przygniatającego, niepokojącego, wrażenie gorąca, wrażenie siły. Dziwnie lśniące, błękitne oczy zwróciły się w jego stronę i uśmiech powiększył się. — Będę musiała sprawdzić, dlaczego jeszcze tu jesteś — powiedziała jakby od niechcenia. — Więc broń się! Nie było żadnego dźwięku, tylko obłok białego światła wypełnił powietrze między nimi, objął ich, zbladł, zabłysnął w ciszy, znów zbladł. Oboje stali bez ruchu, obserwując się nawzajem. Nic nie zmieniło się w biurze. — Wspaniale! — ucieszyła się dziewczyna. — Tajemnica, która się za tobą kryje zaczyna się odsłaniać. Już wiem, jakiej jesteś rasy, Johnie Hammond! Wasza nauka nie mogłaby nigdy kontrolować energii, które ochraniają cię psychicznie i fizycznie! Muszą więc istnieć i inne oznaki, że w warunkach najwyższej konieczności wolno wam stosować urządzenia stworzone przez istoty potężniejsze od was — urządzenia, których nie rozumiecie. A gdzie coś takiego można teraz znaleźć?… Sądzę, że tam! Odwróciła się w stronę drzwi prowadzących do sąsiedniego pokoju, zrobiła trzy kroki i zatrzymała się. Różowa, lśniąca poświata pojawiła się przed drzwiami i otaczającymi je ścianami i nad podłogą. — Tak — powiedziała. — To z tego samego źródła! A tu… Odwróciła się i szybko podeszła do manipulatora na biurku. Znowu przystanęła. Teraz różowa poświata otoczyła manipulator. — Trzy miejsca, które są najważniejsze! — pokiwała głową. — Ty, to istota w pokoju i urządzenie kontrolne sekcji. Możesz zabezpieczyć je kosztem odkrycia sekretu, którego w innym przypadku za nic nie chciałbyś wyjawić. Myślę, że teraz pora byśmy wymienili informacje. Wróciła do Hammonda i stanęła przed nim. — Nagle odkryłam, Johnie Hammond, że wasz gatunek nie pochodzi z Ziemi. Jesteście na wyższym poziomie, ale nie dość wysokim, by wyjaśnić, dlaczego tu jesteście. Macie swoją organizację na tej planecie. Ale jest to dziwna organizacja. Nie wygląda na służącą podbojowi czy wykorzystywaniu… Ale zostawmy ten temat. Nie próbuj tego wyjaśniać. To nie ma znaczenia. Masz uwolnić mężczyznę, który dostawał zastrzyki z surowicy razem ze mną. Potem ty i inni członkowie waszej rasy, stacjonujący tutaj szybko wyniesiecie się stąd. Już was nie potrzebujemy. Hammond pokręcił głową. — Można nas zmusić do opuszczenia planety — powiedział — ale to sprawi, że Ziemia stanie się aktywnie niebezpiecznym miejscem. Wielcy Galaktycy, których reprezentuję, mają rasy podległe, które wykonują zadania militarne. Nie byłoby dla was korzystne, gdyby taka rasa zajęła, albo odizolowała Ziemię, by zapewnić odpowiednią kontrolę nad tutejszą rasą zarodkową. — Johnie Hammond! — powiedział kobiecy kształt. — To, czy Wielcy Galaktycy wyślą służbę militarną na Ziemię, czy przybędą tu sami, to sprawa, która mnie zupełnie nie obchodzi. Zrobienie jednego lub drugiego byłoby z ich strony bardzo niemądre. Po kilku godzinach od tej chwili surowica Omega będzie dostępna w nieograniczonych ilościach. W ciągu kilku dni każdy mężczyzna, kobieta i dziecko na Ziemi przejdzie przez cały cykl ewolucyjny. Czy myślisz, że jakakolwiek inna rasa będzie mogła kontrolować nową ludność Ziemi? — Surowica Omega już nigdy więcej nie będzie użyta — powiedział Hammond. — Pokażę ci dlaczego… Hammond odwrócił się. Podszedł do manipulatora. Różowa poświata ustąpiła przed nim i pojawiła się za nim. Przekręcił przełącznik i poświata zniknęła. Odwrócił się od pulpitu. — Pole energetyczne, które broniło ci wstępu do tego pokoju jest wyłączone — oznajmił. — Za chwilę drzwi się otworzą. Zobacz sama — bariery nie ma. Z wyjątkiem lśniących, błękitnych oczu, jej twarz była jak lodowata maska. Hammond myślał, że ona już wie, co tam jest. Ale odwróciła się, podeszła do otwartych drzwi i stanęła, patrząc na pokój. Hammond przesunął się na tę stronę biurka, skąd mógł patrzeć za nią… Klatka energetyczna otaczając kanapę zniknęła. To coś ciemnego na kanapie właśnie siadało. Pokręciło głową, oszołomione, przetoczyło się i opadło na cztery łapki. Wielkie, matowe, czarne oczy patrzyły na nich przez chwilę. Potem to coś wyprostowało się, wstało, wyciągnęło się na całą wysokość… Wysokość 22 cali! Zachwiało się niepewnie na kanapie — włochata, mato istotka z szerokimi ustami i głową chochlika z wielkimi oczami. Oczy zamrugały, jakby dostrzegły coś znajomego. Usta otworzyły się. — Bar–ba–ra! — krzyknęła istotka cieniutkim, beczącym głosem. XV Kobieta odwróciła się na pięcie. Nie obejrzała się na groteskową figurkę. Ale na jej wargach pojawił się nikły uśmiech, kiedy spojrzała na Hammonda. — W porządku — powiedziała. — Moje ostatnie powiązanie z Ziemią zostało zerwane. Akceptuję to co powiedziałeś. Przypuszczam, że surowica Omega to unikalne osiągnięcie i nie istnieje nigdzie indziej w galaktyce. — To nie jest zupełnie zgodne z prawdy — sprostował Hammond. Kiwnęła głową w stronę pokoju obok. — Więc może powiesz mi, dlaczego nie udało się. Hammond powtórzył jej złożoną teorię Gloge’o: że na tym etapie rozwoju człowieka jest wiele możliwości ewolucyjnych, a surowica najwidoczniej stymuluje jedną z nich, a później zgodnie z prawami natury ta linia rozwoju musi być kontynuowana. Mówiąc obserwował ją i myślał: „Problem jeszcze ni — e został rozwiązany. Jak sobie z nią poradzimy?” Wyczuwał niemal niewiarygodną silę, rzeczywistą, namacalną moc. Emanowała stałym strumieniem energii. — Wielcy Galaktycy — mówił dalej z naciskiem — przenosząc swoje nasienie na nową planetę nigdy nie po — wodują zakłóceń w podstawowych cechach ras na niej żyjących. Wnoszą wiązki swoich genów, zaszczepiając je tysiącom mężczyzn i kobiet na wszystkich kontynentach. W ciągu kilku generacji te wiązki genów mieszają, się przypadkowo z genami ludności tej planety. Najwidoczniej surowica Omega stymuluje jedną z tych mieszanek i popycha ją ku temu do czego jest zdolna, co — ze względu na czynnik pojedynczości, zwykle prowadzi w ślepy zaułek. — Czynnik pojedynczości? — powtórzyła pytającym tonem. — Ludzie — wyjaśniał Hammond — rodzą się ze związku kobiety i mężczyzny. Żadna osoba nie ma więcej niż jednego zestawu ludzkich genów. W miarę upływu czasu nastąpiło wymieszanie się wszystkich genów, które oddziaływały na siebie wzajemnie. Rasa rozwijała się, bo zaszły miliardy przypadkowych połączeń różnych wiązek. U Vinca poruszona została jedna z takich wiązek, poruszona do granic możliwości poprzez Stymulację Omega — ale widocznie ta konkretna wiązka miała ściśle określone możliwości, co będzie się zdarzało zawsze, kiedy jedna osoba została zmieszana, powiedzmy, sama ze sobą — to czynnik pojedynczości. A tak właśnie zdarzyło się u Vinca i u niej. Byli produktami najbardziej niezwykłego rozmnażania, jakiego kiedykolwiek próbowano — życie trwające w jednej linii, kazirodcze ogniwo doprowadzone do jakiejś ostatecznej bezpłodności, fantastyczne, interesujące, dziwaczne. — Mylisz się — powiedziała cicho i spokojnie istota o kobiecej postaci. — Nie jestem żadnym dziwolągiem. To, co się tu stało, jest nawet bardziej nieprawdopodobne niż myślałam. We mnie pobudzono wiązkę genów galaktycznych. Teraz wiem z czym zetknęłam się w przestrzeni. Z jednym z nich. A on mi na to pozwolił. Zrozumiał od razu. — Jeszcze jedno pytanie, Johnie Hammend — dodała. — Omega to niezwykła nazwa. Co oznacza? — …Kiedy człowiek staje się jednością z Ostatecznym, to jest to Punkt Omega. Hammondowi wydawało się, że już kiedy kończył mówić, ona cofała się, oddalając się od niego. A może to on sam się oddalał? Nie tylko od niej, ale od wszystkiego — odpływał, nie w znaczeniu przestrzennym, ale w jakiś dziwny sposób oddalał się od rzeczywistości całego wszechświata? Przemknęła mu myśl, że powinno go to uczucie ostrzec i zaniepokoić. Potem zapomniał o tej myśli. — Coś się dzieje — mówił mu jej głos. — U tej małej istotki za drzwiami, ewolucyjny proces Omego został zakończony, na swój sposób. We mnie jeszcze się nie zakończył — nie całkiem. Ale właśnie się kończy… Był nicością w próżni.. Nowe wrażenia słów, nowe wróżenia myśli pojawiły się nagle i spłynęły na niego jak deszcz. Wrażenia zmaterializowały się. Było później. Wydawało mu się, że stoi w małym pokoiku obok swojego gabinetu i patrzy w dół na chudego, rudego chłopaka, który siedzi na brzegu łóżka trzymając się za głowę. — Masz to już za sobą, co Vince? — zapytał Hammond. Vincent Strother zerknął na niego niepewnie, potarł ręką postrzępiony rękaw marynarki. — Chyba tak, panie Hammond — wymamrotał. — Ja… co się stało? — Pojechałeś wieczorem na spacer — przypomniał mu Hammond — z dziewczyną, z Barbarą Ellington. Oboje piliście przedtem. Ona prowadziła… za szybko… Samochód spadł z nasypu, przekoziołkował kilka razy. Jacyś ludzie odciągnęli cię na bok na kilka minut, zanim samochód stanął w płomieniach. Dziewczyna zginęła. Nie próbowali ratować jej ciała. Kiedy policja poinformowało mnie o wypadku przywiozłem cię tutaj de Instytutu Alfa. Kiedy mówił, z ogromnym zdumieniem zdał sobie sprawę, że wszystko to jest prawdą. Wypadek wydarzył się późnym wieczorem, dokładnie w ten sposób. — Cóż… — zaczął Vince. Zamilkł, westchnął i pokręcił głową. — Barbara była dziwną dziewczyną. Dziką! Kiedyś bardzo ją lubiłem, panie Hammond. Ostatnio próbowałem z nią zerwać. Hammond miał wrażenie, że wydarzyło się o wiele więcej. Odruchowo odwrócił się i spojrzał przez otwarte drzwi, bo rozległ się sygnał prywatnego telefonu w wewnętrznej części biura. — Przepraszam — zwrócił się do Vinca. Kiedy włączył urządzenie, na ekranie pojawiło się twarz Heleny Wendell. Uśmiechnęła się, do niego. — Jak czuje się Strather? — zapytała. Hammond nie odpowiedział od razu. Patrzył na nią, czując jak zimny, dziwny dreszcz przebiega mu po plecach. Helena siedziała przy swoim biurku w wewnętrznym biurze. Nie była w statku kosmicznym ponad planetą. — Wszystko w porządku — usłyszał swój głos. — Doznał małego szoku emocjonalnego… A jak ty? — Poruszyło mnie śmierć Barbary — przyznała Helena. — Ale mam teraz dr. Gloge’a na linii. Bardzo chce z tobą rozmawiać. — Dobrze. Przełącz — zgodził się Hammond. — Panie Hammond — odezwał się po chwili dr Gloge — chodzi o ten projekt Stymulacja Punktu Omega. Przejrzałem wszystkie moje notatki i wnioski z przeprowadzonych doświadczeń i jestem pewny, że kiedy zrozumie pan, jak niezwykle groźne skutki mogłoby przynieść ujawnienie szczegółów moich eksperymentów, zgodzi się pan ze mną, że przedsięwzięcie to powinno zostać natychmiast przerwane, a moje zapiski jego dotyczące zniszczone. Wyłączył telefon i jeszcze przez chwilę siedział przy biurku. A więc ta część problemu też została rozwiązana! Resztki surowicy Omega zostaną zniszczone, już wkrótce istnieć będą tylko w jego wspomnieniach. A jak długo? John Hammond sądził, że jakieś dwie, trzy godziny. Bladły obrazy w jego pamięci. Wydawało mu się, że zniknęły już niektóre ich fragmenty. A to, co zostało, było tak dziwnie drżące i kruche… delikatne, barwne płótna szarpał wiatr, który wkrótce je rozwieje. Hammond mówił sobie, że nie ma nic przeciwko temu. Widział kogoś z Wielkich, a dla Istoty Wielkiej nie było to wspomnienie, które dobrze jest zachować. A jednak przykro było być kimś tak małym. Zasnął chyba. Obudził się nagle. Czuł się oszołomiony, chociaż nie miał pojęcia dlaczego. Weszła uśmiechnięta Helena. — Nie sądzisz, że pora już kończyć na dzisiaj? Znowu za długo pracowałeś. — Masz rację — przyznał Hammond. Wstał i poszedł do pokoju obok biura, żeby zwolnić Vincenta Strathera do domu. Przełożyła Anna Miklińska