Niewinni w Norymberdze 05. 03. 2002 -3 SIE.2004 KSIĄŻKA Z REKOMENDACJĄ I Fotografia autorki wykonana bezpośrednio po złożeniu zeznań przed Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Dorobek autorski Seweryny Szmaglewskiej: Dymy nad Birkenau (1945) Prosta droga Łukasza (1955) Łączy nas gniew (1955) Chleb i nadzieja (1958) Czarne Stopy (1960) Puste miejsce przy stole (1963) Krzyk wiatru (1965) Odcienie miłości (1969) Niewinni w Norymberdze (1972) Nowy ślad Czarnych Stóp (1973) Wilcza jagoda (1977) Biała róża (1983) Dwoje smutnych ludzi (1986) SEWERYN A SZMAGLEWSKAjest laureatką nagrody czytelników ZŁOTY KŁOS. W roku 1973 otrzymała nagrodę I stopnia Ministra Kultury i Sztuki za całokształt twórczości literackiej, ze szczególnym uwzględnieniem książek Dymy nad Birkenau i Niewinni w Norymberdze. Seweryna Szmaglewska Niewinni w Norymberdze Krajowa Agencja Wydawnicza Projekt okładki Andrzej Arcimowicz Zdjęcie autorki Irena Strzemieczna Redaktor techniczny Maria Kucharska Redaktor Lucyna Lewundowska © Copyright by Seweryna Szmaglewska, Warszawa 1972 Tekst wydania na podstawie edycji SW „Czytelnik", Warszawa 1972 S5SK**0 "*?§&* te\.'' Jrłft Słowa są bezsilne, a jednak dosięgłam ludobójców słowami zarówno w książce „Dymy nad Birkenau", jak i w Norymberdze, gdzie składałam zeznania przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym- Wysiłek umysłu i woli, żeby wywołać wizję straszliwej, nieprawdopodobnej hekatomby, którą widziałam w Birkenau, był ogromny. Działo się to w lutym 1946 roku. Minęło już więcej niż czterdzieści lat, a na świecie toczą się nadal procesy przeciwko ludobójcom. Dosięgnęliśmy ich, niestety nie wszystkich. Dlatego chcę jeszcze raz przypomnieć Czytelnikom tamten czas. I to jest całą moją rekomendacją tej książki. Warszawa 1987 KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH" WARSZAWA 1989 Wydanie V. Nakład: opr. brosz. 15000 + 200 egz. opr. tw. 10000+150 egz. Objętość: ark. wyd. 20,22; ark. druk. 16,125 Sk)ad, druk i opr. brosz. Prasowe Zakłady Graficzne, Bydgoszcz, ul. Dworcowa 13. Zam. 3677/87 Nr prod. X-13/510/87. U-70 Oprawa twarda: Introligalornia KAW, Warszawa ISBN 83-03-02553-8 (opr. broszurowa) ISBN 83-03-02554-6 (opr. twarda) Seweryna Szmaglewska I „... prawdziwa tragedia Fausta nie polega na tym, że sprzedał duszę diabłu. Prawdziwa tragedia to to, że nie istnieje diabeł, który by chciał kupić nasze dusze. Wie ma nabywcy". ROMAIN GARY „OBIETNICA PORANKA" „Ale w mieście już było ganz gemiitlich i o zgliszczach nikt nie myślał". HENRYK SIENKIEWICZ „SACHEM" Rozdział 1 Lecimy. Trzyma nas w pazurach wielki wicher, kołysze nami, śnieg oblepia ze wszystkich stron okna kabiny pilotów i szklane kółka nad fotelami pasażerów. Nie śpię. Z ufnością wyczekuję chwili, kiedy wreszcie samolot przebodzie na wylot brzuch kotłujących się chmur i osiągniemy Norymbergę. Bujnęliśmy się znowu. Mój sąsiad jest coraz bliżej, przetacza się w lewo, jego puchata głowa zwisa bezwładnie nad poręczą fotela, zmierzwione włosy przesłaniają czoło. Słyszę zdrowe pochrapywanie tuż przy swoim policzku. Otworzył na chwilę oczy tak jasne, że niemal białe od rozespania, powiedział ze śmiechem: - No i co? Pan Michał przypilnował mnie dziś rano w hotelu, taak, ale pogody, jak widać, wcale to nie poprawiło. Ha! Zgadza się! Klucz od pokoju wpakowałem do kieszeni. Drewniana grucha sterczała jak pięść. Dwa dni pod rząd wychodziłem tak do auta i wsiadałem do samolotu. Co pani na to powie? Milczałam. On dalej mówił głośno: - Roztargnienie. Dwa dni pod rząd byliśmy już, już nad Norymbergą, a musieliśmy wracać. I to przeze mnie lądowaliśmy, gdzie Bóg da? Przez moje zapominalstwo? Łaskotliwy jestem jak nowożeniec, a ten pedant obmacywał mnie, czy znowu klucza nie wynoszę! Czekał chwilę, jego brwi drgnęły w chłopięcym wyrazie wesołości. - Zabobony! Dziś rano upilnował i powiada: Kładź pan to, do cholery, przez pana mamy kłopoty nawigacyjne, wracaliśmy z trasy, nocujemy. Każdy zostawia w portierni klucz, tylko pan chciał do Norymbergi lecieć z hotelowym yale i z tą drewnianą tykwą. Więc oddałem. Ja żołnierz nawykły do słuchania rozkazów. I pomogło? Gusła! Poranek był słoneczny, a teraz? Burza jak sto diabłów. Zabobony nie uspokoiły zadymki. Będę księdzem, jeżeli dolecimy. Piekło! Białe piekło! Znów utkniemy na jakimś wojskowym lotnisku. Jeżeli w ogóle znajdziemy kawałek ziemi do lądowania. Złota Praga przez trzy dni... Most Karola... Nagły podrzut maszyny, wyczuwalny przechyl skrzydeł. Czy to prawda, że lecimy do Norymbergi? Czy to możliwe, że zobaczymy na ławie oskarżonych grupę Niemców, którzy razem z Hitlerem uznali za potrzebne dokonać czegoś tak potwornego, co nie daje się wyrazić słowami, co jednak osacza pamięć wizjami okrucieństwa, nie ustępującymi ani na jawie, ani we śnie? Ława oskarżonych. Śmieszne. Oskarżonych nikt nie odnajdzie, współ- 7 winnych było zbyt wielu, zresztą mnie znacznie mniej interesuje sam wyrok, istotne jest przywrócenie ładu na ziemi, przywrócenie łące jej dawnych cech, żeby pod zielenią trawy nie puchła ziemia na miejscu rozstrzeliwania ludzi. Motory stękają, ryczą, wyją. Próbuję znowu zasnąć, ale to niełatwe. Świadomość ulega deformacjom, odkształca się, jest pierwotniakiem rozmazywanym na szkiełku mikroskopu. Opieram czoło na zaciśniętej pięści, ze wszystkich stron otacza mnie warkot samolotu, rozpycha uszy, masakruje powietrze, dławi gardło. Już trzeci dzień od rana warkot samolotu i śnieg. Szare nieistnienie na początku godzin świtu, który jeszcze podobno nie zaczął się na dobre. Pasażerowie na ogół milczą, dosypiają, wsiąkli w szare fotele, w szare wnętrze kabiny, w szare cienie ustępującej nocy. Wydają się srebrni, szpakowaci, uduchowieni, bezkrwiści. Podnoszę głowę i widzę tuż, w prawym okienku, czuby choin obwieszone długimi szyszkami, obciążone śniegiem, a dalej rozpoznaję pionową skorupę skały, jakiś piarg oblodzony, zasnuty świeżym puchem. I znowu skok samolotu - zderzymy się z tą bryłą kamienia czy przejdziemy nad jej szczytem, nad niewidocznym łańcuchem górskim? Myślę o tym bez obawy, już dawno przestałam się wszystkiego bać, odkąd nie muszę bać się hitlerowskich manekinów; unoszona w płatku śniegu rozkołysanym nad górami, patrzę teraz ciągle w okienko. Nie wiem, czy wyobraźnia jest moim sprzymierzeńcem, czy wrogiem, ale bardzo miło mi pomyśleć, że to wagonik linowej kolejki pnie się na Kasprowy Wierch i właśnie mija Myślenickie Turnie, gdzie tak pięknie jeży się gąszcz świerkowych czubów. Jestem więc w Polsce, wybrałam się w góry... Łomot, warkot, huk, ból w uszach. - Oho! Pękamy w szwach! Idziemy do Bozi! - woła ktoś biegnąc chwiejnie. Dopiero teraz obudziłam się całkiem. W samą porę dźwignęłam ramię z oparcia fotela, zanim wielki łeb okryty gąszczem srebrnych włosów, jak słonecznik pozbawiony barwy, zdążył siłą bezwładu przetoczyć się znowu na moją stronę. Kształt rozczochranej czupryny przypominał grzywy piastowskich pacholąt i wojów ostrzyżonych prosto, po linii hełmu, siwizna występowała smugami wśród plątaniny kudłów. Poczułam ostry zapach dymu, tytoniu, brezentowej kurtki, potu, jakbym stanęła przy ognisku między namiotami; z niechęcią odwróciłam się, próbując jeszcze zasnąć. Wielka głowa sąsiada wróciła znowu na swój fotel, odsłaniając ramię munduru z umocowanym tam niewielkim półkolem. Odczytuję literę po literze znane słowo i ogarnia mnie ufność. Samolot ani myśli pękać, warczy, dudni, pruje naprzód. W prawym okienku nie ma już choinek ani skał, jest niebo ciężkie od chmur, osłonięte kotłowaniną zadymki. Czuby świerków mamy tera/ po lewej stronie, wydaje się, że siłą pędu skosimy za chwilę najwyższe konary. Pionowa góra wyrasta blisko, jakie to dziwne, nie boję się kraksy, mój kraj odzyskał wolność, wróciłam z miejsca, gdzie ludzie mieli prawo poniewierać i zabijać ludzi, pół Europy wyzwoliło się z władzy obłąkanych Niemców. Nie myślę o tym w konkretnych kategoriach. Odczuwam ufność wobec naszej załogi: począwszy od rosłego pułkownika, wydającego jako dowódca rozkazy pozostałym lotnikom, aż do sympatycznej stewardesy, mojej rówieśnicy, jedynej tu oprócz mnie kobiety. Bez lęku znoszę skomplikowaną podróż, przymusowe postoje na lotniskach wojskowych i cywilnych, obserwuję wysiłki pilota, nawigatora, radiotelegrafisty: dowiozą świadków potrzebnych tam dla złożenia zeznań. Jeszcze trochę cierpliwości. Zdążyła we mnie zakiełkować i podrosnąć pewność: jeżeli przeżyłam godzina po godzinie kolejne dni w hitlerowskim obozie, to już na przyszłość powinny ominąć mnie zagrożenia. Ulga i spokój. Na pewno jest w tym spokoju moim i innych uratowanych osłabienie ptaka drzemiącego w czyichś rękach, obojętnego. Wicher i ściany douglasa otulają nas, niosą, niosą. Usnę. Chcę jeszcze przez jakiś czas mieć złudzenie, że domowy kot mruczy przy moim uchu, jeszcze na chwilę chciałabym zachować uczucie spokoju, odzyskać tamto zagubione przekonanie, że wszystko, co mnie otacza, ma jakiś sens. Rozbicie atomu psychicznego to większa niewiadoma niż rozbicie atomu w laboratorium fizycznym. Usnę i nie będę myślała o tych sprawach, nie będę myślała o niczym. Biel i szarość sprzyjają mojej chęci nieistnienia. Wolałabym wyjrzeć na zewnątrz, ale to, co teraz widać na lewo i prawo przez lunety okienek, przypomina płaszczyznę wysypaną śniegiem, ubitą, a puszystą, po której samolot mknie prosto i lekko niczym dobrze kierowany bobslej, bez najmniejszych wstrząsów, bez upływu czasu, nawet bez ruchu. Zasypiam, ale budzę się szybko. Pierwszym kolorowym przedmiotem, jaki dostrzegam po nagłym otworzeniu powiek, jest owa naszywka na rękawie sąsiada kontrastująca z tkaniną munduru: sześć białych liter ustawionych na czerwonym półkolu w słowo POLAND przyciąga mój wzrok i uspokaja, trochę także zadziwia, stopniowo pozbawia mnie wątpliwości. To prawda? Pewnik nie do podważenia? Należę do tych, którzy doczekali końca? Spełnia się wiara naiwnej ulicznej piosenki potwierdzającej odwagę okupowanego miasta: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę pewien malarz, siekiera, motyka, piłka, prąd, kiedy oni pójdą stąd?" Czy naprawdę spełnił się sen konspiratorów, których nie chroniło prawo; marzenie aresztowanych dzieci zabranych nocą z domu, odebranych rodzicom; spełniła się nadzieja miast nękanych bombardowaniami, spalonych wsi, ludzi osaczonych wśród lasów, ukrywających się w lepiankach i rezydencjach, w kraju, gdzie rządził okupant i gdzie zbrodnią było nawet słuchanie radia, gdzie zbrodnią hitlerowcy ogłosili grywanie utworów Chopina. Widzę świat uratowany z potopu, sama też jestem uratowana z potopu, leżę bezwładnie w czymś ogromnym, co nas unosi dudniąc i hucząc. Czerwone półkole z białymi literami odsyła w rejony przywidzeń okupację, z której ludzie zagrożeni ocknęli się przed kilkoma miesiącami jak z gorączki, nie mogąc jednak oczyścić nerwów, pamięci, zakamarków mózgu, gdzie wrosły sytuacje z lat wojny. Uwierzę! Ja również uwierzę pewnego dnia. Postaram się uwierzyć w to, co jest oczywiste. Z głębokiego zamyślenia, z abstrakcji lotu wracam na chwilę do rzeczywistości (trudno powiedzieć: „wracam na ziemię"), szukam potwierdzenia, że naprawdę, na jawie, nie we śnie, dostrzegłam czerwony łuk z sześcioma literami zaakceptowanymi przez międzynarodowe instytucje. POLAND. POLAND. Europa złożyła dowody rozumu i sprawiedliwości; wiedza o tym idzie w świat podawana z miasta do miasta bez pomocy poczty. Nie ma wątpliwości: słowo Polska na ramieniu mojego sąsiada jest konkretnym potwierdzeniem, przypatruję się temu słowu, czerwonemu w półmroku zimowego dnia, i nagle ogarnia mnie dokuczliwe uczucie niedosytu: wolałabym lecieć w przeciwnym kierunku, tam, gdzie na ruinach Warszawy leży śnieg, a ludzie nieśmiało próbują jakoś żyć. Drzemka przychodzi niepostrzeżenie, jest zupełnie płytka i trwa chwilę, a jednak wymazuje wszystko, pogrąża w przepaść. POLAND. Łąka, zapach siana, kwitnienie akacji w rodzinnej wsi, ciepły piasek pod stopą dziecka na wydeptanej ścieżce z domu do szkoły. Przy ocknieniu dostrzegam, że mój sąsiad zmienił pozycję, nie leży już bezwładnie na poręczy fotela, włosy odgarnął z wysokiego czoła, siedzi sztywno; zniknęło biało-czerwone półkole. A może to był sen?! Pod lekko zmrużonymi powiekami żołnierza ukryte szare światło zdaje się wyczekiwać, wargi układają się w zuchwały uśmiech, który przywraca temu człowiekowi zagubioną już od dawna młodość. - Daruje pani wojakowi niewyparzony pysk. U mnie co w głowie, to na języku. Chciałbym zapytać, o czym pani myśli od kilku minut? Poczułam się przyłapana, jak na podglądaniu kogoś. Milczałam. Nie miałam odwagi zapytać, czy rzeczywiście na ramionach nosi on imię naszego kraju. Mężczyzna dostrzegł moją konsternację. Trzepnął się otwartą dłonią w udo, przez jego twarz przeleciał uśmiech, ale szybko wróciła surowość i tylko w oczach pozostało wesołe światło. - Łączniczka naszej organizacji, dobra dziewczyna, rozpoczynała każdy okupacyjny dzień opowiadaniem snów. Te sny miały nam wywróżyć wolność, ucieczkę Niemców, odzyskanie domu, połączenie się z rodziną. Samo szczęście! Samo szczęście! Przetarł czoło dłonią szeroką i mocną. - Człowiek czasami tak przywyknie do bezsensownych przesądów, chociaż nie wierzy ani za grosz. A później brakuje babskiego wróżenia, chociaż budziło śmiech, nic więcej. Uniósł wysoko brwi, czekał. Czułam narastający dystans, może nawet niechęć, a w każdym razie rezerwę wobec nieznajomego. Znowu klepnął się w udo, rozbawiony, wyraźnie kontent z siebie. - Widzę, że strzeliłem kulą w płot! Ale pani we śnie głośno jęczała. Próbowałem zbudzić panią i wtedy powiedziała pani kilka słów. Bardzo niewyraźnie. Na pewno coś się pani śniło. 10 Roześmiałam się z przymusem. Ból uszu narastał, krople potu występujące na czole były może objawem strachu zupełnie nagłego, nieuzasadnionego. - Żałuję, ale nic nie pamiętam. Nie czułam nawet, że usypiam. Zapadło milczenie; motory wyły basowo, to znów osiągały ton wysoki, niepokojący. Zdawało się, że maszyna zamierza ogłosić alarm lotniczy swoim dudniącym brzuchem, pełnym żelastwa i skomplikowanych urządzeń. - Idziemy w dół, do lądowania! - huknął mój sąsiad głośnym basem, a jego zbyt jasne oczy wpatrzyły się we mnie uważnie, jak podczas śledztwa. Potwierdziłam ruchem głowy. - Możliwe. Żołnierz nachylił się blisko, teraz wycie maszyny zagłuszało zupełnie słowa. Przegarnął czuprynę jednym ruchem palców, czekał na objaw zainteresowania. Czerwone półkole z białymi literami znalazło się znowu tuż obok. Czytałam literę po literze, ciągle nie dowierzając własnym oczom. Obudzę się, przypomnę sobie ten dziwny czerwony znak. - A ja, proszę pani, miałem dwa sny. Wiem, że to bujda, ho! ho! Jeszcze by tego brakowało, żeby stary żołnierz po takiej wojnie poważnie brał jakieś tramtadrele. Traktuję to, jakbym był w kinie. Dwa sny bardzo ładne miałem. W kolorach. Idę, idę pomiędzy drzewkami, drzewka bardzo młode, równiuchno zasadzone, jak się należy, obsypane różowym kwiatem, widzę dokładnie, że to jest brzoskwiniowy sad, a ona, moja łączniczka - bo jakoś głupio mówić o niej „żona", zbyt banalne słowo, żyliśmy na kocią łapę, ślub miał być uroczysty, zaraz po wojnie, z udziałem naszych przyjaciół, tych, którzy wrócą, staropolski, pod szablami - więc idę ja przez brzoskwiniowy sad, a drzewa zasadzone jak pod sznurek, rząd za rzędem, i pośrodku ona tak blisko mnie, że tylko rękę wyciągnąć. Wołała! Boże drogi, tak! Wołała mnie, słyszę jeszcze ciągle jej głos: „Chodź prędko, Sebastian, tu będziemy żyć, to jest nasz dom". Wyraźnie powiedziała: „Tu będziemy żyć, to jest nasz dom". Żołnierska dłoń szybkim zamachem zmierzwiła czuprynę. Jakiś czas trwa milczenie, potem znowu zaczyna dudnić głęboki bas na tle samolotowego huczenia: - Różowe brzoskwinie. Puch kwiatów. Ale w Polsce darmo szukać brzoskwiniowych sadów. Jak byłem jeszcze małym chłopakiem, ojciec wyhodował sobie, pożal się Boże, dwa drzewka, chuchał i dmuchał na nie, otulał, chronił przed mrozem, aż wreszcie zakwitły. Różowo. Bajka! Zjawisko! Nie mogliśmy się doczekać owoców. Błysk ironicznego uśmiechu w jasnych oczach mężczyzny. - Ludzie zatrzymywali się przed naszym płotem zachwyceni, a ojciec podlewał te drzewka, podtykał im, co tylko mógł; jakiś elegant uczynił nam nawet wyjątkowy zaszczyt, stanął z damulą i zawołał do mojego starego: „Człowieku! Hej, człowieku! Czy są wolne pokoje w tym domu? Szukamy właśnie mieszkania do wynajęcia". Mój ojciec odparował z miejsca: „Żałuję bardzo, człowieku, cały dom zajmują wróble i sikorki, lokator, i to taki wytworny, już by się tu pomiędzy nimi nie zmieścił". Dwa muśnięcia dłonią po srebrnych wąsach. Uśmiech. Odmłodzona, 11 DIHH! H^H ¦ ¦H inn hhhiHH^hI ¦ I ¦¦nil ¦ II ¦B pełna ożywienia twarz pochyla się do mnie jak do bliskiej dawnej znajomej, spotkanej niespodziewanie w podróży. - Doglądał więc ojciec tych swoich brzoskwiniowych drzewek, pilnował, strzegł, a kiedy płatki opadły na ziemię różowym śniegiem, czekał tylko na zawiązanie się owoców. Były! Kosmate jak myszy, pokryte ciemnozielonym puchem, długie, maluśkie, tycie, grzały się w polskim słońcu przez upalne lato; niestety, śliweczki pozostały zielone i twarde, ludzie pytali, kiedy zamierzamy je golić, a w październiku nasz ojciec nie mówił już nic na ten temat, chodził tylko ścieżkami ogródka i gwizdał. Cha, cha, cha! Tak się skończyła nasza brzoskwiniowa epopeja. Śmiał się, sam ubawiony własnym opowiadaniem. - Pewnego dnia na zielonych myszach osiadł szron... Ale ja panią nudzę?! Czekał w napięciu. Nachylił się jeszcze bliżej, czułam teraz mocny zapach munduru; najwyraźniej chciał dokładnie usłyszeć odpowiedź przez warkot i huk motorów. Przypominał dziesięcioletniego chłopca, który marzy o tym, żeby móc opowiadać, zmyślać, fantazjować i czeka na cień zainteresowania słuchacza. - Więc przyśniły się panu te brzoskwinie? Przeczący ruch siwej głowy. - Przyśnił mi się brzoskwiniowy sad, ale już nie w Polsce; to była Kalifornia. Wiedziałem, że Kalifornia. Słyszę jeszcze wołanie: „Tu będziemy żyć, to jest nasz dom". I chociaż w sny nie wierzę, jedno jest jasne jak słońce: pojadę tam. Znajdę to miejsce. Jeżeli stanie się cud i spotkam swoją dziewczynę, zamieszkamy w brzoskwiniowym sadzie. Był podniecony. To, co mówił, odpowiadało na pewno jakimś wcześniejszym rozważaniom, wątpliwościom, nadziejom; na jego sarmackiej twarzy pojawiło się wzruszenie. - Sen mara, powiadają, Bóg wiara. Tak. A ja miałem tej nocy dwa sny. Można ten drugi? Zupełnie inny. Była pani choć raz w Białowieży? Z wycieczką, co? Na pewno pokazali tam pani zagrodę dla żubrów? I te dwa szkielety w muzeum łowieckim. To był właśnie mój następny, a może poprzedni sen: żubry w śmiertelnym pojedynku, w bezmyślnej , ślepej walce zwarte z sobą, walące młotami łbów, tratujące się nawzajem racicami. Rozwaliły barierę. Pozabijały się. Daremnie strażnicy próbowali je rozłączyć. Krzyczał tak, że pomimo ryku motorów musiałam usłyszeć każde słowo. - To był mój drugi sen. Jasna sprawa, co miał oznaczać: nie ma zwycięzców po tej wojnie. W pojedynku obie strony przegrały. Leżą jak żubry w Puszczy Białowieskiej, świecą kośćmi. Kości, rzecz prosta, przydadzą się zawsze do muzeum, czymś trzeba muzea wypełnić, Europa zna się na tym, ale ja, gdybym był żubrem, zrezygnowałbym z ekspozycji muzealnej. Wolałbym żyć. 1 pani również, jestem pewien. I ci wszyscy moi rówieśnicy, rówieśnicy pani, koledzy z ławy szkolnej, ci wszyscy, którzy leżą tam. Tam. O, widzi pani? Tam. Wskazał kilkakrotnie zdecydowanym ruchem kciuka podłogę samolotu. Powtórzył ostatnie słowo: 12 - Tam. W piachu. - A gdzie my właściwie teraz jesteśmy, jak pan sądzi? - zapytałam, przerywając tok jego rozmyślań. Oburącz przetarł twarz. Odsunięte w bok srebrne włosy upodobniły go do sfinksa z rysami podnieconego, inteligentnego chłopca. - Myślę, że jeszcze w Europie. Tego jednego możemy być pewni: nasza załoga próbuje nadal osiągnąć cel podróży. Ale ja wolałbym już być nad Kalifornią. - Bez lądowania w Norymberdze? - Nie zamierzam być mrówką egzystującą tu, na cielsku powalonego żubra. Zamierzam pruć jak najdalej z Europy. Trzeba iść za ciosem. Odnajdę swoją kobietę. Rozejrzę się w Norymberdze, popytam ludzi, pogadam z dipisami, może ktoś ją widział po zakończeniu wojny. I razem w świat! Iść za ciosem, jak bokser, który zaczyna zwyciężać, ale przegra, jeśli będzie marudził. Sprawdził zegarek, uśmiechnął się. Błyskały spod wąsów chłopięce, świeże usta i zdrowe zęby, kiedy mówił przechylony do mnie nad poręczą fotela: - Diabli wiedzą, nad jakim lasem kołujemy w tej chwili. Bo że kołujemy, to fakt, odczuwa pani. Las też widać w lewym oknie. Bagatela! - Schodzimy w dół. Ostro w dół. Miał pan słuszność. Kłuje w uszach. Ścisnęłam skronie palcami. Tuż obok usłyszałam falset Michała Grabo- wieckiego, który przy każdej okazji starał się być naszym opiekunem: - Przełykać! Przełykać! Od razu będzie dobrze! Mój sąsiad huknął się otwartą dłonią w kolano, odchylając głowę do tyłu. - Przełykać! Ale co tu, panie święty, przełykać? Ja bym, uczciwszy uszy, przełknął nawet kopyta samego Lucypera usmażone z cebulką na maśle, jeżeli nie byłyby za twarde, tak mi się wściekle chce jeść. Dość wycierpiałem głodu za okupacji. Jeszcze mam biedę klepać w samolocie? Na ziemię! Do hotelu! Do restauracji „Nur fur nie-Deutsche"! Do stołu! Chleba z masłem! Soli! Kawy z mlekiem! Cukru! Sam tu, do mnie, pachołkowie, z jadłem i napojem! Knechty! Byłe scharfuhrery! Teutony! Kelnery! Ubić wieprza! Wędzić szynki! Obserwowałam go, zaciekawiona. Jego huczący głos, basowy, potężny, wybuchał jak eksplozje. Przechylony do tyłu, z dłońmi wspartymi na kolanach, rozbawiony swoim pomysłem, robił wrażenie czternastoletniego pirata wydającego rozkazy podwładnym. Samolot wyraźnie szedł w dół. Sebastian uśmiechnął się zwycięsko, błyskając do mnie spojrzeniami szybkimi, niemal bez odwracania głowy. Zapytałam, ulegając jego nastrojowi: - Zgadujemy, co tam jest na dole? Praga? Budapeszt? Warszawa? Norymberga? Pozostał świadomym rzeczy dowódcą, wyciągnął dłoń w kierunku lotu: - Zaraz udzielą nam informacji. O, proszę. Słuchamy! Słuchamy! Pilot rozmawia z lotniskiem i powie nam, czy musiał znowu zmienić kurs. Jakie to dziwne: podobne sytuacje nie budzą już niczyich obaw, 13 1 uwierzyliśmy, że wojna odeszła, jesteśmy ufni. A ja? Dreszcz przebiegł mi po plecach. Mój sąsiad zapytał: - Czego się pani boi? Trudno było znaleźć odpowiedź. - Nie wierzy pani, że Niemcy złożyli broń? - Uwierzę w Norymberdze - odpowiedziałam cicho. Rozdział 2 Z kabiny pilota wyszła stewardesa, powściągliwa jak dobra pielęgniarka. Przyglądam się jej z zainteresowaniem: czysty rysunek twarzy nie został uzupełniony kredką do brwi, pudrem ani innymi upiększeniami; zmęczenie i młodość są jej cechami dominującymi. Chwilę stoi tyłem do kierunku lotu, z rękami założonymi na plecach, prawdopodobnie trzyma się czegoś dla zachowania równowagi. Uśmiechem zwiastuje nowinę, ale jeszcze milczy. Oczy pasażerów pozostają zamknięte albo nieruchome, ktoś spojrzał przelotnie na szczupłą sylwetkę i dalej czyta, ktoś inny śpi kołysząc głową jak arbuz na grubej łodydze oprawionej w kołnierz ubrania. Mój sąsiad pochylony do przodu zasnął nie wiadomo kiedy, pochrapuje z otwartymi ustami. W nieustannym warkocie i dudnieniu samolotu jego chrapanie wydaje się bezgłośne. Stewardesa podnosi dłoń. - Uwaga! Minęliśmy granicę. Wkrótce będziemy nad Norymbergą. Znienacka opanował pasażerów śmiech, zbudził śpiących, otrzeźwił zaczytanych. Podniosłam głowę, zaskoczona taką reakcją. - A co będzie, jeżeli Norymberga znowu nas nie przyjmie? - doktor Orawia wstał, żeby zadać to pytanie, wychylił się cały naprzód i czeka z dłonią wyciągniętą jak do chwytania piłki. Odstające uszy, zgarbienie pleców, chudość, układ ramion powodują, że przypomina wielkiego nietoperza. - Nic. Poprosimy jeszcze raz braci Czechów o nocleg w Pradze - wyjaśnia falsetem Grabowiecki. - Ale to nie Norymberga, proszę państwa. Ja protestuję. Lotnisko nazywa się Fiirth. Fiirth pod Norymbergą. Dziwne. Wybucha znowu niepohamowana wesołość. Zaciskam dłonie, mocno, żeby poczuć ból. Pomimo bólu myślę, że to sen. Tylko we śnie można tak pędzić i stać w miejscu, nie mijać domów, drzew ani żadnych innych punktów zaczepienia dla wzroku, oprócz sfalowanej bieli zaróżowionej od horyzontu, coraz bardziej plastycznej. Wspaniała sanna! Przed samolotem gna może wielki zaprzęg podbiegunowych psów eskimoskich, to ich łapy tłuką rytmicznie po grudzie obłoków, buch, buch; buch, buch; buch, buch; motory pracują w takt psiego zaprzęgu, szumią, huczą, ogłuszają. Daleko, na brzegu śnieżnej pustyni, zaczyna mechanicznie lśnić garść małych iskier, przybywa ich ciągle, błyskają i rażą oczy, łączą się w jeden pręt obiegający pół horyzontu, pędzą w górę, sięgają pod prawe skrzydło maszyny, każą jej się przechylić na lewy bok, zakreślić luk po torze 14 saneczkowym, okrążać ziemię, schodzić niżej, niżej, aż kłuje w skroniach. Zamykam oczy. Jaki zadziwiająco długi lot! Można by pomyśleć, że będziemy tak lecieć w nieskończoność. A jednak wyraźnie schodzimy na ziemię. Pasażerowie kładą się głębiej w fotelach, zaciskają palcami uszy, motor wyje, kadłub maszyny zdaje się dygotać, zwłaszcza ogon tłucze warstwy atmosfery; gładka sanna skończyła się, powietrze jest wyboiste, pełne dziur. Burza śnieżna ciska samolotem, czyni z niego jeszcze jedną drobinę śniegu, wywozi go do góry, nad zwalisko chmur, to znów pcha w dół, w przepaść. Oczywiście ręka pilota ma na tę zabawę również jakiś wpływ, ale skutek jest znikomy: który to raz usiłujemy sforsować przestrzeń między Warszawą i Norymbergą? Na Okęciu mówiło się: „Bagatelka, za dwie godziny będą państwo u Niemców", a tymczasem lot okazał się wyjątkowo długi. Doktor Orawia wtulił głowę między chude ramiona, zgarbił się, znieruchomiał, tylko jego spojrzenie przesuwa się po fotelach. - Jak się pani czuje? Radzę otworzyć usta. - Wszystko w porządku, panie doktorze - odpowiedziałam z nikłym ruchem dłoni. Najbliższy mój sąsiad usiłuje zapanować nad mdłościami. - Rzygam, więc jestem - oświadcza jeszcze zielony. - Przepraszam. To nerwy. Może papierosa? - Dziękuję, nie. Wszystko dobrze, tylko boli w uszach. - Miętowej gumy do żucia? - proponuje trochę speszony. - Podobno zapobiega bezbłędnie. - Przecież to pan źle się czuje. Mnie nic nie dolega ~ odpowiadam pogodnie. Mężczyzna stopniowo wraca do formy. Znowu jest rozmowny. - Nie wiem, ile razy w ciągu swojego żywota złamałem prawo, jak mi Bóg miły, nie wiem, ale jednego prawa nie lubię łamać: prawa przyciągania ziemi. Łamiemy je teraz. A byłoby żal skręcić kark dziś, kiedy wojna skończona. - Panie Sebastianie! -woła doktor Orawia głośno. - Chętnie bym sobie odświeżył usta. Można trochę? Jeżeli pan kapitan tak uprzejmy. - Proszę bardzo, mam tego sporo. Doktor bierze kawałek opakowanej w celofan gumy, rozwija ją ptasimi ruchami, wrzuca do ust i zapada w zadumę, żując wolno. Potem odzywa się do nas albo do własnych rozmyślań: - Przecież mogą nam powiedzieć, że przyjechaliśmy za późno. Co pani na to? Jeżeli zakończyli przesłuchiwanie świadków, odpowiedzą: sorry. Po prostu: sorry! Słowa doktora obudziły mój niepokój, głos pełen egzaltacji snuje w dalszym ciągu wątpliwości: - Nie przeceniam wagi naszych zeznań w obecnej chwili. Proces dobiega końca. Polska się spóźniła. Minął rok i miesiąc od wyzwolenia Warszawy. Rok i miesiąc! Świat już otrząsnął się z tamtych spraw, a nam się zdaje, że wszyscy będą płakać razem z nami. To błąd w rozumowaniu. 15 Palce szybkimi, okrągłymi ruchami przetarły czoło, zatrzymały się na powiekach-i gniotą bez litości gałki oczne. Widocznie myśli doktora wyprzedzają samolot, bo nerwowe ręce zrywają się co pewien czas i zakreślają nad głową szerokie lekkie kręgi. - Świat zapomniał już o tym wszystkim, czego ludzie tacy jak pani i ja nie zapomną nigdy - powiedział jeszcze. Prawe skrzydło daje przerywane sygnały, czerwony migacz pojawia się i znika, niemiecka ziemia na dole, okazuje się, że nareszcie mamy ją tak blisko, wystarczy tylko zejść do lądowania. W każdym z nas rośnie napięcie, uwierzyliśmy bowiem, tę wiarę zaszczepiono nam w Warszawie przed odlotem, że jesteśmy potrzebni, że bez naszych zeznań, bez naszych kilku słów trudno będzie Trybunałowi Norymberskiemu wyrobić sobie pogląd na temat winy oskarżonych. Nagle znowu otoczyła nas mgła. We mgle stękanie motorów samolotu wydało się cięższe, może maszyna nie pokonuje przestrzeni, lecz ugrzęzła w gęstej substancji wisząc nieruchomo jak statek wśród alg Morza Sargasso-wego? Może warkot i wyczuwalne drganie spowodowane są bezowocnym wysiłkiem? Trwa to już trochę za długo, można więc byłoby pomyśleć, że kierowani prawami grawitacji krążymy dookoła kuli ziemskiej albo zbłąkani snujemy się nad jakimś nieznanym lądem. Kołyszemy się w pustce pomiędzy obłokami, wyłączeni z czasu, z upływu godzin i kwadransów. Ani przez prawe okno, ani przez lewe nie widać nic oprócz bezbarwnej, przylepionej do szyb gęstej szarości. Trudno było powiedzieć, czy to wczesne popołudnie, czy jasna noc. Budził mnie i usypiał monolog pełen spokoju. Głos był ciepły, kołysał, docierał tylko w niewielkim stopniu do świadomości, jak odległe w latach echo wieczornych rozmów domowych i mruczenie ognia dogasającego z cichym trzaskiem iskier, to znowu podsycanego paroma dorzu-" conymi patykami. Słowa odpływały i wracały, bębnienie motorów samolotu zagłuszało je na długo, później znowu cichło i wtedy pojawił się najistotniejszy temat rozważań. Zmieniałam pozycję na fotelu, żeby wyraźniej słyszeć ułamki zdań, optymistyczne promienie słów grzały mnie, pod ich wpływem osuwałam się głębiej w bezpieczną i miękką otchłań snu. - Europa czeka na nas oczyszczona z tego paskudztwa. Teren otwarty. Sprawdzono: Min nie ma. Nareszcie będzie można żyć! Uspokajał mnie falset pana Michała Grabowieckiego przedzierający się przez nieustanny hałas: - Europa jest uzdrowiona raz na zawsze! Oddychałam z ulgą. Westchnienia staczały się jedno za drugim z mojego serca, ciągle jeszcze przywalonego stosem głazów. - Europa teraz to ho, ho! Zobaczą państwo sami. Jeszcze tylko trochę cierpliwości. Raz na zawsze sprawa skończona. Jak miło to słyszeć i drzemać w cieple podszytego wiatrem płaszcza, w grzmocie pędzącego żelastwa. 16 Najbliższy sąsiad pochrapuje zdrowo, jego schylona głowa przetacza się / ramienia na ramię, gąszcz białej czupryny osłonił zupełnie rysy. Usypiam i budzę się. Myśli krążą ciągle dokoła tego samego tematu. Za nami pozostała stolica: miasto w smr/ach, cuchnące bebechami żelbetu wydartego na światło dzienne z wnętrza budynków, miasto zabił, /dolne przerazić swoim wyglądem, prętami powykręcanej stali oblepionej tu i ówdzie bryłą cementu, belkami metalowymi wiszącymi bezładnie, zwiniętymi w kłębki jak zniszczone, przegniłe powrósła. Moja stolica. Tak samo bezsilna wobec wielotonowych pocisków z góry i pompowanego w nią strumieniami ognia z ziemi, jak bezbronne były dzieci wobec esesmanskich pistoletów. Upłynął rok od jej wyzwolenia. W piwnicach leżą ciała zasypanych. I żyją ludzie. Jechałam na lotnisko rikszą, pojazdem na wskroś w Polsce wojennym przerobionym z roweru, kierowanym przez młodego chłopca. W pierwszej chwili zasępił się, na Okęcie daleko, sypie śnieg, a jedyną siłę napędową stanowią jego nogi. Musiałam przerwać wahania rikszarza, powiedzieć mu całą prawdę. - Kochany! Samolot wystartuje za pół godziny. Muszę zdążyć. Do Norymbergi. Pan to rozumie! Ta paka związana sznurkiem to są dokumenty z Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich. Nie mogę się spóźnić. Pan mi pomoże. Od razu ruszył z miejsca. W ostatniej chwili narzucił koc na paczkę papierów i na moje nogi, bo śnieg sypał coraz gęściej. Daleko było. Alejami Jerozolimskimi, w zadymce, pomiędzy szeregami ruin, wypalonych domów, jeszcze ciągle cuchnących śmiercią miasta; chłopak z rikszy nie pytał mnie, co robiłam podczas okupacji, dlaczego tam jadę i po co. Milczał. Z ogromnym wysiłkiem obracał nogami, pochylony i zgrzany. Ja także nie pytałam, jak przeżył okupację, czy woził tylko słoninę, czy pomagał konspiratorom dźwigać broń albo przerzucać z dzielnicy do dzielnicy świeżo wydrukowany nakład biuletynu przeciw okupantom. Czy walczył? Wiatr uniósł brzeg derki, rozwinął ją w pędzie jak bure, zesztywniałe skrzydło, kurz uderzył mnie w oczy. Wpadliśmy na drogę przed lotniskiem, rikszarz gnał prosto na wysoką tablicę z niewyraźnymi jeszcze, oblepionymi śniegiem literami. Nareszcie! Widzimy sylwetki pracowników lotniska w znajomych mundurach, a dalej, na pasie startowym, ogromny kadłub samolotu i przystawione schodki. Nie potrzebowałam prosić, żeby się spieszył. Pochylony, z wykrzywioną przeciwko zadymce i wichrowi twarzą, z kroplami potu na czole, przyspieszał, ciągle przyspieszał, jakby podzielał mój lęk, że samolot wystartuje, zanim zdążymy dojechać. Oto już pierwsza tablica przy bramie, w pędzie czytamy wyraźny zakaz wjazdu na tereny wojskowe. Tak, ale nie zawahał się rikszarz, śmignął obok 2 Niewinni w Norymberdze 17 —¦— ¦ m 1 ¦ i ¦ ¦ i 1 ¦ 1 ¦ i mm im ¦ Hl ! ¦¦ « słupka, jakiś wartownik usiłował gestem ręki zatrzymać nas, my już jednak mijaliśmy drugiego, trzeciego. Lotnisko wojskowe. „Wstęp surowo wzbroniony'*^ czytaliśmy rozstawione dość gęsto zakazy. Nie było rady. Pruliśmy naprzód aż pod kadłub dygocącej maszyny, gdzie nagle żelazny chwyt równocześnie za mój bark i bark rikszarza osadził nas i nasz mizerny pojazd na miejscu. Palce bladego z gniewu majora wpijały się bez litości w moje mięśnie, chłopaka z rikszy musiał też nieźle poczęstować swoimi twardymi knykciami zaciśniętymi jak obcęgi, bo aż głowę schylił na ramię. - Smarkacze! - ryczał bóg lotnictwa. - Gówniarze! Jeszcze moment i byłaby z was miazga! Łby z karków mogło znieść. Samolot ruszał. Drżeniu kadłuba wprawionego w wibrację zaczęło w tych właśnie sekundach towarzyszyć ledwie dostrzegalne obracanie się małych kół. Próbowałam przekonać wściekłego lotnika, że nie powinien zatrzymywać rikszy: - Ja do Norymbergi! Do Norymbergii Na proces. Ostatnie dni zeznań! Przyłożył ucho do moich ust, a wówczas powtórzyłam każde słowo jeszcze wyraźniej. Wyprostował się. - Samolot zaraz podejdzie - ryczał głośniej niż motory sunącego nad nami kolosa. - Tylko ten wystartuje. Odwrócił głowę. Pod budyneczkiem lotniska dostrzegłam pozostałych świadków i naszego pana Grabowieckiego, który machał ręką w moim kierunku. Rikszarz wycierał się ze śniegu i potu. Zostaliśmy sami, major miał tu pełne ręce roboty, już nas nie trzymał, skoro samolot uciekł po pasie startowym aż na brzeg horyzontu. Pożegnałam się z chłopcem i byłam ciekawa, czy zdziwi go największy banknot będący wówczas w obiegu wręczony mu jako wyraz wdzięczności za piekielną jazdę. Jego rysy nie zmieniły się. Wepchnął po prostu do kieszeni kawałek zadrukowanego papieru, dyszał ciężko. Wywołało to moje refleksje: czyżby tak samo jak dla mnie pieniądze nie miały dla niego najmniejszego zna- Więc po całym tym pośpiechu lecimy już trzeci dzień. Przed nami Norymberga. Sumienie narodów. Oskarżają zbrodniarzy hitlerowskich, a my, grupa ludzi skulonych na fotelach w maszynie miotanej burzą, na trasie, gdzie mgła zamazuje chwilami wszystko i odbiera załodze orientację zmuszając do powrotu, zostaliśmy wezwani, żeby świadczyć. Znajdziemy potrzebne słowa. Spomiędzy przewiązanych sznurem dokumentów i fotografii wybierzemy te, które pomogą naszym zeznaniom. Jeżeli zdążymy. Jeżeli nie staniemy przed sądem za późno. Tak trudno w myślach uporządkować to wszystko, co nie wiadomo, czy jeszcze będzie potrzebne. Mam zeznawać przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym, a za mną będzie milczenie milionów istot uciszonych na zawsze w samym tylko Auschwitzu. Zagnieździłby się w nas pesymizm polityczny czy socjologiczny, gdyby nie ten sąd obradujący przez tyle już miesięcy. Norymberga. Wielki dzwon pogrzebowy rozkołysany nad Europą. Dłonie koalicji antyhitlerowskiej zwarły się nieustępliwe, twarde, z odciskami po wrośniętych w nie karabinach użytych w obronie ludzi. W obronie dzieci. W obronie domów i pól. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy obraduje także w obronie ludzi, domów i pól. Pękł makabryczny sen, otworzyły się oczy, jest poranek. Żyję. Mam znowu jakieś prawa. Nie muszę wracać w obszary upiornej rzeczywistości, mogę pójść naprzód. Ale inni? Dzwon pogrzebowy policzy ich z imienia i nazwiska, przypomni nawet imiona rodziców, datę urodzenia, wieś albo miasto, narody utrwalą ich w pamięci, wzniosą pomniki. Co nie przywróci zwykłego życia. Nadeszła pora, żeby zapytać morderców o sens i cel ich działania. Przecinali krótkie trwanie ludzkie. Może wyjaśnią w Norymberdze, dlaczego to robili. Z instynktu walki? Ze zniekształceń genetycznych? Z chęci grabieży dla swojej ojczyzny iiber alles? Usłyszymy głos milkliwych esesmanów, esamanów, zwolenników Hitlera, wiernych, genialnie pomysłowych i energicznych generałów, odpowiedzialnych za to wszystko, co jeszcze paruje na wielkich polach Europy. Teraz otworzą usta, będą zapewne próbowali mówić jak najwięcej, będą swoim zwyczajem przytaczali mnóstwo argumentów i okoliczności łagodzących. Nigdy nie nazywałam teatrem wojny okopów, gdzie zmarli tkwią obok jeszcze żywych, wyczekujących w napięciu kolejnej eksplozji lub zawieszenia broni; szpital polowy zapchany rannymi żołnierzami nigdy nie Uanowił dla mnie sceny z teatru w o j n y, ta nazwa jest przestępstwem. jak przestępstwem były wbijane programowo młodym do głów pieśni o radosnym umieraniu, o rozkoszy broczenia krwią. Krew śmierdzi. KREW ŚMIERDZI!!! Psuje się bardzo szybko, cuchnie mdło, słodkawo, trudno się do tego przyzwyczaić. „Oto jest wolności śpiew, śpiew, śpiew, my za nią przelejem krew, krew, krew". Jak inaczej przemawiają dziś do mnie słowa śpiewane beztrosko w latach szkolnych! A Norymberga wydaje mi się wielką agorą o doniosłości równej może teatrom antycznym, tu stanie przed nami człowiek i powie nam, jakimi drogami pędziło go fatum, odsłoni swoją ślepotę, swoją bezmyślną chęć niszczenia krótkich lat własnych i krótkich lat innych ludzi, swoją bezgraniczną słabość i swoją zwierzęcą siłę, dzięki której mógł przegryzać gardła, mordować, sypać owadobójczy proszek cyklon do komory gazowej, obmyślać metody doskonalenia opętańczych planów mordowania dzieci, tępienia starców, unicestwiania dorosłych i silnych. Odezwie się milczący hitlerowski Golem, otworzy serce przed obliczem sprawiedliwości. Nibelungi spotworniałe do rozmiarów, jakie miałam nieszczęście widzieć i jakie wżarły się w moją pamięć, winkrustowały się, wrosły w nią. Odzyskałam życie. Pewno też odzyskam ufność, choć to jeszcze potrwa. Nie mam złudzeń, gromady Nibelungów-esesmanów umknęły w cień, za 19 mury, za bramy, do piwnic, na strychy, za pnie drzew, słyszę ich oddech, oni sami pouczyli mnie, jacy są, poznałam ich. widziałam w akcji, w robocie, widziałam ich z bliska. Wojna nie była błyskawiczna. Błyskawiczne było jej zakończenie, zresztą nie dla wszystkich, tylko dla pozostałych przy życiu. Dla hitlerowców szybkie zakończenie okazało się w wielu sytuacjach zbawienne, zdążyli w ogólnym chaosie zmienić odzież i wyraz twarzy. Są. Patrzą na nas. Milczą. Tam i dole, w Norymberdze, oni są u siebie, o ileż bardziej niż ja, niż alianci. Wielkie forum sprawiedliwości narodów otwiera podwoje. Nie wiem, kto pierwszy zasiał we mnie wątpliwości, natomiast wiem, że mimo sceptycyzmu będę próbowała za wszelką cenę wierzyć w celowość naszych zeznań. Wieje wicher, trzyma tęgi mróz, kotłuje nami zadymka, jest luty 1946, śnieżyca rządzi samolotem, a my bierni jak ręczny bagaż o wadze niezbyt wielkiej usiłujemy dobrnąć do celu, żeby tam, na wezwanie polskich prawników, odpowiedzieć na pytania tego niezwykłego w dziejach ludzkości sądu, który zamierza ukarać zbrodniarzy wojennych. Doktor Orawia przegiął na fotelu swoje długie ciało, w tej pozie trochę niezwykłe, przypominające konika polnego leżące bezwładnie, i woła, nie zważając na to, czy ktoś go słyszy: - Założę się, że to znowu przymusowe lądowanie. Warszawa-Norym-berga w trzy dni?! Samolotem?! To zbyt piękne. Grabowiecki podniósł dłoń ruchem drogowskazu, blask oślepił go, zmusił do zmrużenia oczu, lśnił na jego łysinie podobnej do złotej kuli. ozdobionej małym supełkiem narośli. - Już pan przegrał, proszę pana. Nie warto było spać! Burza śnieżna ucichła zupełnie, proszę pana, mamy pogodę, lekki wiaterek, ja nie spałem, proszę pana, i teraz od dłuższego czasu wyczekuję słońca. Jest! Jest! O, właśnie! Samolot łukiem szedł w dół, kurzyły się dookoła kadłuba małe chmurki, było ich coraz więcej, słońce zostało daleko za ogonem, biegło z powrotem do Polski. Doktor Orawia kreśli ptasimi palcami elipsy i parabole towarzyszące słowom: - A jednak założę się, że Norymberga nas nie przyjmie, będziemy znowu nocowali w Pradze, jak wczoraj i przedwczoraj. Nie mogliśmy pierwszego dnia przejść w zadymce przez burzę, nie mogliśmy dnia następnego przeskoczyć górą, po grzbiecie chmur, ani przepełznąć dołem, chociaż pilot wlókł nas jak obłąkany po czubkach świerków i podrywał maszynę tuż przed ścianą skały, to dlaczego mielibyśmy zwyciężyć najgorszą w nawigacji przeszkodę, mgłę? To prawda. Cel podróży jest równie mało realny, jak mało realna byłaby moja chęć zatrzymania się teraz i wyjścia na jedną z wielu białych wysp - obłoków ubitych na pianę, leżących bez ruchu w abstrakcji, tuż obok prawego skrzydła samolotu; skrzydło wabi, przypomina kładkę na brzegu 20 jeziora, wibrującą, kiedy się po niej biegnie; obłok jest w równym stopniu konkretny jak wszystko, co ma nastąpić jutro; jak obudzona podróżą do Niemiec nadzieja, że może tam odnajdę Tomasza, mężczyznę z moich snów. Czy żyje? Gdzieś w Europie, w śnieżnej zadymce? Ta refleksja wydaje się dziwna po roku, jaki minął od wojny, kiedy znikąd, ani koleją, ani pocztą, ani przez ludzi wracających, nie nadesłał żadnego znaku. Nad jakimi sprawami trzeba byłoby przejść, uwierzyć, że nie istniały, albo zgiąć plecy pod ich ciężarem? - Odszukaj kogoś, kto go widział ostatni - błagali jego rodzice. Więc nie pogodzili się z realną sytuacją, że wojna zabija młodych, wojna zabija czyichś synów, polegli nie wracają mimo wiernego czekania. O tym wszystkim trudno było nawet wspomnieć podczas międzymiastowej rozmowy między Krakowem i Warszawą, pełnej wyładowań zimowej burzy i trzasków jeszcze ciągle prowizorycznie zainstalowanych telefonów. Ułamki słów, porwane strzępy sylab ułożyły się w informację, że po wszystkich apelach do Czerwonego Krzyża napisali jeszcze jeden list i proszą, żebym go wrzuciła w Norymberdze. Tylko tyle. Nieobecność Tomasza bardzo go wyolbrzymia. Zaczyna promieniować z niego rodzaj aureoli, jaśniejszej w miarę upływu czasu, proporcje prawdy i wyobraźni ulegają deformacji, pozostaje szczegół, epizod, jako cecha główna. Brawura, patriotyzm, odwaga - cóż w Polsce mogło być piękniejszego? Cienie na powiekach i listy pełne poezji, długie po kilkanaście ledwo czytelnych stron pisanych maczkiem. A potem adres rodziców podany mi na wszelki wypadek. Nie przyznaję się przed sobą, że to jest wszystko, co zachowała pamięć. Ogarnęła go przed rokiem szarzyzna nieobecności, zatopiła w swojej głębi, której nie jest w stanie przebić myśl, przyjaźń, miłość. Może stąd urosło we mnie przekonanie, że zdążyli go zamordować w ostatnich miesiącach wojny. Skondensowana czerń otaczała go coraz szczelniej z każdą refleksją pełną zwątpienia. Kto mógł, powracał stamtąd albo przysyłał wiadomości przez Czerwony Krzyż, przez ludzi jadących do kraju, a cisza wokół niego przemawiała grozą bratnich mogił, apelowała do rozsądku: jeżeli wojna pochłonęła miliony ofiar, on mógł znaleźć się wśród nich. I teraz jego rodzice ufają wbrew oczywistości, że on żyje. Zbudziliśmy się po wojnie na zupełnie innym świecie, wiele problemów odpadło, powstały nowe sytuacje; marzenia wyniesione z tamtych lat mogą się okazać zbędne, jak trampki zdarte podczas okupacji, wyrzucone już dawno na śmietnik, jak butelka, w której ukryto i zakopano garść artykułów dla konspiracyjnej prasy; to już daleka przeszłość. Powtarzam sobie ze zdumieniem: a jeżeli on żyje, co to znaczy? W jakim stopniu człowiek zdematerializowany wskutek nieobecności różni się od człowieka zmarłego? Brakowało najmniejszego potwierdzenia, że nadal egzystuje i gdzieś jest; jeżeli wróci zza horyzontu, wbrew obrotowi śruby, która przekręciła się pod naszymi nogami zagarniając z ziemi tłumy ludzi, czym będzie jego dalsze /ycie? I nasze dalsze życie, nawet gdybyśmy się jeszcze kiedykolwiek spotkali'.' Następny wiraż samolotu zmienia położenie białych obłoków, odpycha 21 I I . je daleko na martwe jezioro lazuru, teraz ukazują się obok prawego skrzydła zadymione chmury, czatował pomiędzy nimi wiatr i wdarł się pod kadłub, uderza w ogon od spodu, szarpie, tłucze, znowu gnamy w dół po wertepach atmosfery, po klocach i skalnych głazach energii, która walczy z kubaturą douglasa, przeciwstawia się mocnym rękom pilota, bije huraganem tak samo jak wczoraj i przedwczoraj, zagradzając drogę do celu. Celem jest Norymberga, miasto, w którym przywrócą równowagę choremu światu, przeżartemu gorączką. Od razu, w parę miesięcy po zakończeniu wojny, ludzie normalni wyizolują ze społeczeństwa obłąkanych wodzów, ich mundury furiatów zastąpią kaftanami bezpieczeństwa, ich samych osądzą, zbrodnie policzą. Nigdy już nie będzie miało do nas dostępu zwątpienie, poczucie bezsilności, lęk o to, że nie tylko w niebie nie ma nic, ale przede wszystkim o to, że nic nie ma na ziemi - ani przyjaźni, ani sensu istnienia. W Norymberdze obradują mocniejsi niż Niemcy, złożyli dowody siły i rozumu, zwyciężyli. Rozpocznie się nowa karta dziejów Europy. Czysty rachunek. Cel powinien być już bardzo blisko, jeżeli nie zmieniliśmy kierunku. Motor przeciągle ryczy. Z kabiny pilota słyszę podniecony, urywany głos radiotelegrafisty i trzaski aparatu. Czuję wyraźny skurcz serca: Norymberga coraz bliżej. Uwaga, uwaga, nadchodzi! Patrzę niespokojnie w okienko. Spod skrzydeł wylazły kacze łapy zakończone kółkami. Rozjeżdżony śnieg biegnie szybko, coraz prędzej na spotkanie z ciałem stałym pędzącym ukośnie w dół. Razem ze śniegiem leci do góry czarna bryła dżipa, bezkształtna, jakby ścięta siekierą. Na jej masce biała gwiazda pięcioramienna rośnie, jest bliżej, bliżej. Uderzenie dość wyraźne; chropowata jazda po nawierzchni lotniska, przez anemiczne chwile zimowego poranku. - Jesteśmy na ziemi! - z ulgą stwierdził Sebastian. Grabowiecki podjął swoją sprzeczkę z otoczeniem: ~ A właśnie że nie na ziemi, tylko na betonie. - Po chwili dodał zamyślony, jakby odpowiadał swoim refleksjom: - Wyobrażam sobie, jak sędzia nas obsztorcuje. To chory człowiek. Na takie stanowisko powinno się powołać kogoś energicznego! Nerwowy! Jakże mu powiem, że nie wszystko przywożę! Amerykański żołnierz z nogawkami spodni wpuszczonymi w krótkie cholewki butów kołysze się przy każdym kroku, można pomyśleć, że lotnisko jest wielkim statkiem, a on - marynarzem nawykłym do sztormowej fali, umiejącym zachować równowagę. Mój sąsiad zamknął oczy, nieruchome rysy mogą świadczyć o spokojnej drzemce, tymczasem on mówi zupełnie wyraźnie trzy słowa: - Nienawidzę, więc jestem. Błysk spojrzenia w szczelinach powiek trwa krótko, potem znów bezruch: - Znienawidziłem tę waszą sławną Norymbergę. Nerwowe ziewanie powtarza się raz za razem, potężny głos dudni w pustawym samolocie donośnie, trochę dziwnie; motory ucichły, wytworzyła się próżnia. 22 - Byłem tu już poprzednio. Wiem, na czym polega cała zabawa. Niech mnie chwycą bóle, jeżeli tu zostanę. Przekona się pani, co to znaczy: Norymberga. Śmiech buchnął głośno, mężczyzna odchylił głowę na oparcie fotela, zasłonił dłońmi policzki. Mogło się zdawać, że płacze z rozbawienia. Milczałam obserwując go niechętnie. - Przekona się pani! Czas pokaże, kto przegrał wojnę. Chwilowo mamy tylko chaos w Europie, żeby nie nazwać gorzej. Uczciwszy uszy powiem, że to bajzel. Znowu dostrzegłam świeży kolor jego warg odsłaniających zęby. Ten śmiech miał w sobie gorycz, może nawet wściekłość. - Czy pani wierzy w istnienie trybunału, który by rozsądził wszystkie sprawy przeciwko Niemcom? Czy wedle pani rachunki wojny mogą być uregulowane w parę miesięcy? A później zacznie się nowa karta, czysta karta historii? Bzdura! Bzdura! Niech mnie chwycą bóle, przecież to mrzonki. Słychać uderzenie wichru i zgrzytliwy świst w stalowych linkach samolotu. Sypie niezdecydowany śnieg; osiada na drutach, tworzy wąskie, poszerzające się linie, które przy lekkim ruchu znikają, zostawiając wyłom w białej grafice. Pasażerowie trwają nieruchomo na swoich miejscach. Jeszcze trzeba czekać na załatwienie formalności, chociaż wszystkich ogarnęła niecierpliwość, piętrzą się głosy, padają propozycje międzynarodowych rozwiązań. - Bo ja chciałbym być dobrze zrozumiany - woła młody mężczyzna. - Nam opłacałoby się pójść na duże ustępstwa, z góry założyć łagodniejszy wymiar kary, powiedzmy w zamian za prawo sądzenia kilku z nich w Polsce. Twierdzę, że Kraków jest jedynym na Ziemi miejscem, gdeie powinien się odbyć proces Hansa Franka. W zaperzeniu bije pięścią w fotel i najwyraźniej przemawia do Sebastiana, robi długie przerwy spodziewając się odpowiedzi: - Czy nie Frank jest odpowiedzialny za wywiezienie i śmierć polskich naukowców? Tu, gdzie stosował teutońskie metody, właśnie tu, gdzie nie powstrzymał się nawet u wrót Uniwersytetu Jagiellońskiego, przyznają państwo, tu powienien być sądzony, wedle praw zgodnych; z europejską kulturą i etyką; łagodniej może niż w Norymberdze, żeby Polska zaskarbiła sobie tym wyrokiem tytuł kraju humanitarnego i wielkodusznego. Proszę mi wierzyć: Kraków, tylko Kraków. Milczenie. Stłumione kroki żołnierzy amerykańskich są coraz bliżej, suchy trzask zamarzniętego śniegu pod butami przypomina szuflowanie zboża. Sebastian odzywa się tak obojętnie, że nikt nie mógłby odgadnąć, czy w jego basowym głosie pojawia się jakaś nuta ironii: - A pan jest jedynym aa Ziemi człowiekiem, który mógłby podjąć się przewodzenia takiej rozprawie. Nikt oprócz pana sędziego, co? Nie wątpię. że widzi pan siebie w tej roli. Szliśmy po betonie "lotniska do niskiego budynku. Milczeliśmy. Snieg osypywał się bezdźwięcznie na dachy, latarnie, płoty. Świat był coraz bardziej 23 odrealniony, nie słyszeliśmy własnych kroków. Nerwowe sapanie doktora Orawii stanowiło jedyny odgłos. Sędzia podjął z irytacją: - Przedstawiłem państwu słuszną koncepcję procesu przeciwko Hanso-wi Frankowi. Przeciwko Niemcom hitlerowskim. A tu niektórzy pozwalają sobie na kpiny! Doktor Orawia stanął, wydmuchiwał z ust kłęby pary kotłujące w zadymce. Śnieg ubielił mu brwi, okrył puchem jesionkę, pojedyncze płatki osiadały na wargach znikając w zetknięciu z ciepłym oddechem. Sebastian zrównał się z nim, odpiął kołnierz kożucha. - Genialna myśl! - obwieścił. Trzasnął się otwartą dłonią w kolano. - Genialna! Posłać Hansa Franka do Krakowa, na Wawel, żeby go tam sędzia mógł przesłuchiwać; a może uczcić, jako sławną głowę wawelską? Niech mnie chwycą bóle! Sędzia nie dosłyszał wszystkiego, powiedział więc tonem pełnym energii: - Tam właśnie tirzeba go zawieźć, zorganizować wizję lokalną z udziałem dziennikarzy i prawników z całego świata. Na próżno czekalibyśmy, żeby Trybunał w Norymberdze przestawił swoje zainteresowania wyłącznie na Polskę! Żołnierz amerykański, nie przerywając mamlania gumy, zrobił ręką gest i wydał nieartykułowany dźwięk, z którego można było domyślić się słowa: please. Przyspieszyliśmy kroku. Sebastian szedł nie mówiąc nic. Utykał na nogę. Laska ślizgała się po śniegu, zamiast stanowić podporę, sprawiała kłopot. Wiatr odsunął mu z czoła bujną grzywę czupryny, studził rumiane policzki. W budynku portu lotniczego przy kabinie dyżurnego Amerykanina sprawdzano paszporty. Sebastian przetarł twarz, musnął wąsy czubkami palców. - Skoro teoria dwóch żubrów nie jest już pani obca, pomyśli pani na pewno, jak przeżyć dalsze życie. Milczałam zaskoczona. Sebastian mówił spokojnie, tonem łagodnej perswazji: , - Jest jeden pewnik: w Polsce nieprędko życie wróci do normy, z tego trzeba sobie zdać sprawę. Ta wojna była wstępem... Żubry wciągną w nozdrza swój obmierzły smród i znowu schylą łby, gotowe do walki. Chciałam przerwać, ale podniósł dłoń. - Miej odwagę, niewiasto, i wysłuchaj. To brzmi swojsko: jeżeli w Białowieży dwa żubry poczuły do siebie nienawiść, przyjmujemy, że to instynkt dzikich zwierząt. A wśród zwierząt oswojonych? Walka jeszcze potrwa, zmaganie komunizmu z kapitalizmem, żubrów z żubrami, wołów piżmowych z wołami piżmowymi, bizonów z bizonami. Na polskim udeptanym boisku. Radzę pomyśleć o cenie życia. Życie jest jedno. Szeroki świat otwarty dla młodych. Europa. Stany. Ja wiem...? Australia, Wenezuela? Wszędzie, byle nie na ziemi ojców, gdzie wojenne cmentarze leżą na wojennych cmentarzach i gdzie jeszcze się zakotłuje. Gdzie poeci uczą, a pedagodzy 24 wpajają młodym przekonanie, że słodko jest umierać za ojczyznę, słodko rzęzić i zdychać w dziewiętnastym roku życia. Czasami nawet o wiele młodziej. Miałam ochotę powiedzieć, że to chorobliwy pesymizm, ale Sebastian nie dopuścił mnie do głosu. - Może się spotkamy w Norymberdze, jeżeli będę miał szczęście, jeżeli pani pozwoli. Wrócilibyśmy do rozmowy o dwóch białowieskich żubrach. Amerykanin wykrzywił usta, próbując odczytać nazwisko Sebastiana. - Wierzbica - pomógł mu Sebastian i zwrócił się znów do mnie: - Pani na dłużej do Norymbergi? - Tak. - Odradzam. Szkoda nerwów. - A jednak pan tu przyjechał. Przez chwilę patrzył w okno, za którego szybą stała mgła, zamieniając lotnisko, budynki, ludzi, samochody w nicość. Odezwał się wreszcie tak cicho, że ledwie mogłanndosłyszeć: - Omyłka. Przez Norymbergę łapię tylko połączenie. Byłem w Warszawie, w Krakowie. Nie znalazłem nikogo z moich. Upłynie dużo czasu, lata muszą minąć, zanim będę mógł znowu tam wrócić. Z powodów osobistych, ale nie tylko. Zamilkł. Jego twarz znieruchomiała, powieki opadły. Nie byłam pewna, czy istotnie dosłyszałam szept mężczyzny; może to złudzenie spowodowane myślami albo szelest wiatru sypiącego suchy śnieg. - Wróciłem umarły. Niełatwo coś powiedzieć. W Europie wielu cudem uratowany ch stwierdzi pewnego dnia: wróciłem umarły, znajdzie tę prawdę, będzie ją dźwigać na grzbiecie, wlec i stopniowo nauczy się żegnać z nią dzień, witać poranek. - Zobaczę Londyn - mówił zupełnie cicho Sebastian nie otwierając oczu. - Kiedyś tego pragnąłem. Zobaczę Paryż. Wenecję. Florencję. Rzym. Jestem pewny, że będę się tam czuł równie samotny jak w tej chwili. Będzie mi brakowało kogoś bliskiego, z kim mógłbym pogadać. Uśmiechnął się kpiąco, jego wargi przypominały teraz odwróconą końcami w dół podkówkę. - Albo nie znajdę nikogo, przed kim próbowałbym ukryć swoje świństwa, sukcesy erotyczne, łotrostwa. Boja byłem nie lada łotrem. Oszukiwałem ją bezczelnie. Drażniłem bez litości. Tylko że gdybym ją spotkał... u wyjścia z tego lotniska... Boże drogi! Moja łączniczka z lat okupacji. Poślubiłem ją na początku wojny, w lesie, bez pomocy pana, wójta i plebana. Zresztą nikt z mojej rodziny nie przeżył. Słuch zaginął.. Szukam ich... Jej także... Dostrzegłam błyski zębów ukazujących się na krótko pod wąsami. Gryzł wargi. Robiło to wrażenie dziwnego, niesamowitego uśmiechu. Przesunęłam się w kolejce, żeby go nie peszyć. Usłyszałam cichy szept Wierzbicy, chwilami wybuchający potężnym barytonem i znowu zanikający: - Jeżeli oni zginęli, nic mnie w kraju nie zatrzyma. Ja mogę sprzedać 25 ostatnie lata życia, swoje dziesięć palców i swoje nijakie zdolności. Samemu diabłu! Kanada, Meksyk czy Australia, wszystko jedno. Potrzebni są tam niewolnicy. Pani może słyszała, jak tu się prowadzi handel żywym towarem? Zobaczy pani w Norymberdze na własne oczy! W Norymberdze w ogóle można zobaczyć różne rzeczy. Zatrzyma się pani w Grand Hotelu, jak słyszałem? Proszę pamiętać: front budynku wychodzi na dworzec kolejowy. Proste! Wystarczy kupić bilet i bez trudu można znaleźć się na krańcu Europy albo znacznie dalej. Zapada cisza. Lotnisko znika we mgle, mgła z wolna przysuwa się, pochłania wszystkich, usypia, znieczula. Rozdział 3 Doktor Orawia pochyla głowę nad milczącym posępnie Rajsmanem, porusza ustami, powtarza swoje słowa jeszcze raz, ale dopiero pod koniec Rajsman otrząsa się z zadumy, zaczyna reagować, okazywać uprzejme zdziwienie. - Co pan mówi? To dziś niedziela? No, no, nigdy bym nie pomyślał, że już niedziela. Patrz pan! - Tak, i dlatego Amerykanie wyjątkowo powoli się ruszają. Rajsman pokiwa! głową. - Szkoda. Wielka szkoda, że dla nich była zawsze niedziela w czasie wojny, kiedy Hitler szedł naprzód. Doktor Orawia chrząknął. - Daje się pan łatwo nabrać. A ja zamierzałem tylko pana rozruszać głupim dowcipem. Rajsman zniżył głos ze względu na młodych Jimmich. - Oczywiście. Nie szkodzi. Wie pan, oni mogli dużo zrobić, gdyby nie szli tak powolnie, ludzi mogliby wyratować z obozów. U nas w Treblince dzieci modliły się do Boga o nadejście wybawców. Ale im się wcale nie spieszyło. Świętowali? Może. Może. Zamilkł, Orawia nie próbował ponownie nawiązać z nim rozmowy. Dżip odjeżdża spod okna, zakreśla pętlę na śniegu i wraca po nas, młodzi żołnierze wykonują swoje czynności nie przestając ruszać ustami. Żują gumę, co wszelkim ich zajęciom nadaje specyficzny charakter absolutnej obojętności zaprawionej nonszalancją. Mgła okrywa szczelnie Norymbergę i pasażerowie patrzący na miasto przez szyby dżipa, skuleni, trochę wymięci, bladzi, jakby chorzy, niewiele widzą. Koła pojazdu z sykiem liżą nawierzchnię, śnieg bliżej śródmieścia pokreślony jest gęsto pasami błota, rozjeżdżony, zdeptany. Rozglądam się. Nie, Sebastiana Wierzbicy nie ma wśród pasażerów, rozmowa została przerwana. Kto to właściwie był? Dokąd jechał? Uwagę naszą przykuwa Grabowiecki. Wytrwale powtarza swój gest upodabniający jego ramię do drogowskazu: - Mają państwo przed sobą ruiny wspaniałego zamku. Proszę zwrócić 26 uwagę... baszty... fosy... zwodzone mosty. Warto przyjść i zobaczyć z bliska. Mijamy teraz dom Diirera. Cudem uratowany, jak mówią Niemcy. Nad usypiskiem gruzów, nad ulicami, które przestały istnieć, nad /bombardowanym zamczyskiem dominuje budynek sądu, siedziba Mię-il/ynarodowego Trybunału Wojskowego. Wiatr dmie we flagi państw /jednoczonych rozwijając na tle nieba narodowe barwy: zgodność podyktowana kierunkiem podmuchu zdawała się być zgodnością polityczną, świadectwem konsekwentnej i nieustępliwej taktyki wobec obezwładnionego mordercy. Durerowska „Śmierć" objechała pół Europy, dysząc i przyspieszając tempo, zmieniając ziemię w rozgrzebany grób. I teraz oto powróciła do Norymbergi, żeby tu, w mieście, z którego wyemanowały rasistowskie ustawy, nareszcie zakończyć swoją potępieńczą, cuchnącą krzątaninę. Grabowiecki objaśnia przejęty radosnym podnieceniem: Za chwilę będziemy na miejscu. To już dworzec kolejowy. A tam, naprzeciwko dworca, kamienica okryta rusztowaniami, to nasz Grand Hotel, cały do dyspozycji pracowników Trybunału. Pomimo remontu! Norymberga otworzyła się przede mną i zamknęła z powrotem jak ukazany w pęknięciu obłoków kontur dalekiego miasta, które przybrało wyjątkowy kształt, przerażając ranami ruin i tragicznymi twarzami ludzi mijanych z rzadka na ulicy. Dżip stanął i znowu słychać znajomy głos: konie jadą którąś z bocznych ulic albo lokomotywa zbliża się do stacji w rytmicznym pulsowaniu wyrzucanej pary: buch, buch; buch, buch; buch, buch! - Proszę tędy! - woła Grabowiecki, spiesząc przodem i demonstrując otwartą dłoń. - Zaraz pobiegnę na górę, poszukam kogoś z naszej delegacji. Przybyliśmy więc nareszcie do celu. Wewnętrzne napięcie potęgowało się, myśl o nieuniknionym zeznaniu przed Międzynarodowym Trybunałem uwierała z siłą stalowej liny skręcanej wewnątrz płuc upartymi obrotami kołowrotu. Obowiązek złożenia zeznań, który spadł na nasze plecy, przekraczał możliwości psychiczne tej grupy. Spojrzałam na Rajsmana. Później na doktora Orawie. Pierwszy, nieruchomy, skamieniały, tkwił w swoim palcie z podniesionym kołnierzem, jakby zapomniał o cieple hotelowego hallu. Drugi krążył wielkimi krokami, przecierając twarz, rozgniatając palcami powieki. Zdawało się, że zdziera z czoła senność, zmęczenie, może czas wojny, refleksje, wątpliwości. Lustro pochwyciło nas wszystkich, zanurzyło w swojej zielonej głębi, pozwoliło mi przyjrzeć się z zewnątrz trójce polskich świadków. Nie wyszliśmy nawet z obrazów Grottgera; tamte postacie miały własne piękno, dumę, godność, były chyba prawdziwe. My przybywamy spomiędzy ruin Warszawy, z gnoju okupacji, z bydlęcych wagonów, z rowów Oświęcimia, z baraków Treblinki. Czy zdążyliśmy chwycić oddech, żeby móc otworzyć usta i mówić? Oskarżać wojnę? Portiernia jest w dalszym ciągu pusta. Kilka foteli, dywan. Zapach 27 starych domów, sosów i kawy. Czekamy już dobre piętnaście minut. Uśpienie hotelu wydaje się całkowite: bezruch i cisza. Doktor Orawia nie uświadamia sobie, że raz za razem nerwowo przeciera twarz, jakby z niej usiłował ściągnąć przylepioną woalkę babiego lata; jego zbyt elastyczne, długie palce wykonują dziwne ruchy krążenia, wirowania. Rajsman ciężko westchnął. Orawia natychmiast znajduje słowa zrozumienia: - Prawda? Zrobiło się południe, czas jakby stał w miejscu. Która godzina u pana? Bo u mnie dwunasta czterdzieści. Wytarł okulary, porównał swój zegarek z zegarkiem Rajsmana, zaczął znowu krążyć od walizek do schodów, podobny do ptaka na długich nogach, skulonego i przygarbionego, robił zwrot obok windy, mijał portiera, wracał. Jego ruchliwe palce płynęły w takt jakichś myśli, dyrygowały, zdawało się, że towarzyszą wewnętrznemu napięciu. Rajsman oddalił się również i zostałam sama, wpatrzona tępo w ścianę, przy której sterczały we wnęce puste kołki szatni. Nareszcie jęknęła winda. rozległ się trzask drzwi. Z mroku hotelowych zakamarków idzie szybkim krokiem ktoś okrągły i mały, jest coraz bliżej, dostrzegam w jego wyglądzie mieszaninę zadowolonego z siebie przedszkolaka i zadowolonego z siebie starszego pana ubranego w piżamę, otulonego miękkim płaszczem kąpielowym zapiętym krzywo nie na wszystkie guziki, ale ściągniętym w pasie i zawiązanym na duży, sterczący węzeł paska. Pulchne dłonie raz za razem przygładzają na głowie znikomy puch, co zresztą pozostaje wysiłkiem bezskutecznym; po dłuższej chwili, kiedy postać ta jest zupełnie blisko, domyślam się, że Grabowiecki wyrwał starszego pana z głębokiego snu. Dziecinne zaróżowienie policzków, połykane ziewanie, dołki obok ust, pogłębione teraz przy uprzejmym uśmiechu i przy bezowocnych próbach otrząśnięcia się z niemocy, dziecinna pulchność palców pokrytych również dołkami, wspartych na pękatym brzuszku, zajętych kręceniem korkociągu z frotowej kokardy, siwizna przezroczystego puchu na różowej łysinie, te cechy dziwnie charakteryzują naszego prawnika. Można sądzić, że idąc dosypiał ostatnie minuty nocy. - Prokurator Iłżecki - woła scenicznym szeptem pan Michał, a jego ramię zamienia się w drogowskaz, ukazując rozradowanego grubaska - wprowadzi państwa we wszelkie problemy Trybunału. Moi sąsiedzi reagują słabo. Mruczą nazwiska, wymieniają z prokuratorem uściski dłoni, tępo tkwią na swoich miejscach. Oni także poczuli nagle potrzebę wypoczynku, ciepła i przytulności, zapadnięcia w miękkość hotelowej pościeli, w ciszę tego wielkiego, ciemnawego gmaszyska. Nastąpiła chwila kłopotliwego milczenia. Prokurator Iłżecki rozejrzał się po nas i nagle jakby się zupełnie ocknął. - A gdzie Cyrankiewicz? Grabowiecki popadł w panikę, jął wyjaśniać, opowiadał, jaką potworną mieliśmy podróż, ile przymusowych lądowań na cywilnych i wojskowych lotniskach. O telegraficznym wezwaniu Józefa Cyrankiewicza, żeby natych- 28 miast wracał do Warszawy ze względu na ważne prace państwowe. Mówiło się, że wyjeżdża do Norymbergi na jeden dzień... Iłżecki przerwał mu w pół słowa. Machnął ręką. Obserwowałam go w lustrze. Stał pośrodku naszej grupy, jak apostoł z wianuszkiem srebrnego puchu dookoła wyraźnej łysiny. - Wątpliwe, czy w ogóle dopuszczą świadków z Polski. To pomysł Bukowiaka. Troszkę spóźniony pomysł. Na ile znam Amerykanów, a pochlebiam sobie, że poznałem ich dostatecznie, mogę się domyślać, jak zareagują na próbę wprowadzenia zmian w ustalone plany pracy Trybunału. Amerykanie są gospodarzami terenu. Decydują o wszystkim. Bez odwołania. Bez apelacji. Grabowiecki wyciągnął szyję. Bladość, a ściślej - woskowa barwa jego lśniącej głowy nabrała w lustrze chorobliwych odcieni. Milczeliśmy. Nikt się nie ruszył. Tylko młody sędzia podniósł do ucha lewą dłoń i nakręcił zegarek, sprawdził z dużym zegarem w hallu i rzekł z ironicznym uśmiechem: - Długo tu sobie śpicie, panowie! Nie byłam pewna, czy żartuje, czy też istotnie ma za złe podobne wygodnictwo. Dłonie prokuratora Iłżeckiego podnoszą się, jego palce, różowe i pełne, trwają po dwu stronach twarzy podobne do groteskowych skrzydeł anioła. - No cóż, moi kochani! Jest niedziela! Mieliśmy tu wczoraj całonocną zabawę. Odpoczywamy teraz przed jutrzejszym dniem pracy. Trybunał musi odespać ten wielki bal. - Bal? Powtórzyłam to słowo samym ruchem warg, niemal bez głosu, bo mogłam się po prostu przesłyszeć, a nie chciałam, żeby mężczyźni ryknęli śmiechem. - A tak! Nawet przewodniczący Trybunału, sędzia Lavrance, wziął w nim udział, otworzył zabawę pierwszym tańcem, zakończył pięknym tangiem o ósmej rano. Szokujące wrażenie. Takie to niepodobne do wyobrażeń o miejscu, gdzie odbywa się wielki apel poległych i zamordowanych; może dlatego nikt nie mówi ani słowa. Prokurator Iłżecki zakręcił się w koło, jakby nagle przypomniał sobie, że ma wykonać jeszcze jeden, ostatni piruet balowy. - Proszę państwa do mojego pokoju. Już nie wierzyliśmy w przylot świadków z Polski! Spisaliśmy was na straty. Doktor Orawia uśmiecha się z właściwym sobie żartobliwym pesymizmem. - Założę się, że nie będzie tu dla nas miejsca. Chyba zgadłem? Grabowiecki replikuje od razu: - Przegrał pan jeszcze raz, proszę pana. Słyszał pan, co mówił prokurator Iłżecki: gospodarzami są tu Amerykanie. To wyklucza bałagan. Amerykanie pomyśleli o wszystkim. - Ale ten bal? - Rajsman zwraca się bezradnie do nas wszystkich - Bal! - doktor Orawia uniósł brwi. - Może istotnie należy przyjąć, że 29 tylko Niemcy są w żałobie? Że wszyscy inni mogą się radować? Jest przecież karnawał. Pierwszy karnawał po skończonej wojnie! Iłżecki zgarnia przybyłych, obejmuje nas wszystkich razem pulchnymi dłońmi, kieruje do windy. - Karnawał...! - powtarza dziwnym tonem Rajsman. - Jakże tam w Warszawie? - pyta ciągle jeszcze zaspany prokurator. Grabowiecki uniósł dłoń, skrzywił się. - Są kłopoty. Z ekshumacjami, panie prokuratorze, są kłopoty. Nie przywiozłem konkretów. U nas w kraju z wieloma sprawami jest jeszcze niewesoło. Tak, tak. Łatwo przysyłać polecenia. Trudniej wykonać. Iłżecki przystanął gwałtownie. Był teraz innym człowiekiem niż przed chwilą, rumieniec oblał jego policzki, szyję i pierś widoczną w rozchyleniu piżamy. - Ależ kolego! Przecież po to jechał pan do kraju - strofował Grabowiec-kiego ściszonym głosem. - Miał pan wrócić tu ze świadkami, tak, ale również i z uzupełniającymi materiałami, z najnowszymi danymi na temat polskich strat wojennych. I co? Trybunał kończy pierwszą część przesłuchań, za parę dni będą mieli głos oskarżeni. Materiały, kolego, są? Grabowiecki mówił teraz prędko, połykając ze zdenerwowania samogłoski: - Rozmawiałem z jenerałem. Rozmawiałem z rządem. I oświadczam panu: mamy trudności. Brak sprzętu. Brak odpowiednio przygotowanych ekip. Ruiny. Mróz. To jest luty, proszę pana! Jeszcze ostatniego dnia, tuż przed podróżą, rozmawiałem z jenerałem. Uzbroić się w cierpliwość, powiada, z robotami ziemnymi jest u nas bardzo niewesoło, powiada. Iłżecki powtórzył swoje wirowanie, odwrócił się plecami do Grabowiec-kiego, zdawało się, że za chwilę wybuchnie gniewem, ale on zapytał grzecznie: - Jak podróż? Okropnie późno się zjawiacie, moi drodzy! Wątpię, wątpię, czy jeszcze będzie można zorganizować wasze zeznania! Grabowiecki, blady w uroczystej czerni kapelusza i płaszcza, uniósł prawą rękę ulubionym gestem drogowskazu na rozstaju dróg i zwrócił się do naszej grupki: - Proszę potwierdzić! Ile dni czekaliśmy w Warszawie? A potem ile dni trwała przeklęta podróż w burzy śnieżnej? Ile razy mieliśmy przymusowe lądowanie licho wie gdzie, na przypadkowych lotniskach? Siedzieliśmy nawet na lotnisku wojskowym! Upłynęło tyle czasu, że nareszcie Warszawa wezwała Cyrankiewicza. Musiał wrócić. A pan prokurator tymczasem... Odpowiedziały mu westchnienia i potakiwania. Iłżecki ziewnął. - Wolałbym, żeby nie wykreślano Polski z porządku dziennego. Jest późno. Prokurator Bukowiak z najwyższym trudem wyjednał tu, wyprosił prawo powołania kilku polskich świadków. Tymczasem upłynęły wszystkie terminy, przesuwaliśmy wasze zeznania dalej i dalej. A co nam powiedzą jutro? - pytał bezradnie Iłżecki. - Że przyjechaliśmy po balu, więc już niepotrzebnie -zażartował Orawia przecierając palcami nietoperza czoło i powieki. 30 Prokurator Iłżecki znowu ziewnął. Spojrzał na zegarek. - Dziś trzeba uprzedzić przewodniczącego. Spróbuję. Chociaż nie wiem. czy go zobaczymy. Zapewniam państwa, tydzień pracy w Trybunale to więcej, niż można wytrzymać od niedzieli do niedzieli. Grabowiecki potwierdził skwapliwie. - Tak jest! Niedziela pozostaje na porządkowanie notatek, studiowanie dokumentów i nie wiadomo, kiedy wypoczywać. Iłżecki przerwał mu: - Chwileczkę. Zapytam portiera, które pokoje przydzielono naszym świadkom. Sędzia Jahołd codziennie zapewniał Amerykanów, że świadkowie na pewno przyjadą. Młody Niemiec oparty dłońmi na ciemnym suknie ma twarz dziewczyny spokojnej o swój tytuł miss piękności. Co za delikatna cera! Miękkie rzęsy unoszą się wolnym ruchem, odsłaniając lazur tęczówek. Ludzie czasami tak wyobrażają sobie poetów: uśmiech, melancholia, pozorna nieobecność. Iłżecki mówił z nim jakiś czas po angielsku, przyjął klucze, podziękował. I nagle odwrócił głowę w ślad za spojrzeniem portiera; znalazł powód, zakłopotał się. Podszedł do mnie trochę speszony, ujął mnie pod rękę. poprowadził w głąb hallu. - Tu, w Norymberdze, już odwilż. Bywają dni słoneczne, niemal wiosenne. Pani ma tylko te jedne buty? - Są świetne. Bardzo ciepłe. Zdążyłam je kupić przed samym wyjazdem od góralki w Krakowie, pod Sukiennicami - chwaliłam się, nie znajdując innej odpowiedzi. - Tak, ale mam nadzieję, że przywiozła pani też lżejsze? - pyta starszy pan wyraźnym szeptem. - Okazały się znakomite na taką podróż - odpowiadam i zza szerokich ramion Iłżeckiego dostrzegam lazur tęczówek Niemca. Portier nie zmienił pozycji, nie drgnął, patrzył tylko i swoją obecnością coraz bardziej peszył prokuratora. - Zgadłem, prawda? Ma pani w walizce pantofle? No to bardzo dobrze. Kamień spadł mi z serca. Możemy iść do mnie, pokoje będą przygotowane za chwilę. Hotel pachnie starym domem, tuwimowskimi strasznymi mieszkaniami, ale również tynkiem\i zaprawą murarską. Jest cicho. Bal udał się chyba w najwyższym stopniu, goście chcą teraz odespać przetańczone godziny, nikogo nie ma na ciemnych korytarzach nasyconych jeszcze spokojem nocy. Pulchna dłoń Iłżeckiego naciska guzik przy drzwiach i już pojawiają się trzy bezszelestne dziewczyny. Dygnęły przed obcymi gośćmi z Polski, czekają radosne i usłużne. Mimo niedzieli natychmiast odświeżą każdą część garderoby wyjętą z walizek, uprasują, przyniosą, żeby goście Trybunału mogli wyglądać jak najschludniej i mieli dobre samopoczucie. To ważne. Nie ma dziś sytuacji wojennych, nie ma wojska hitlerowskiego na ulicach Norymbergi, a jednak te kobiety są gorliwymi żołnierzami swojego narodu. Żadna z nich, tak miłych, nie zamierza strzelać do nas ani bić, żadna nie pokrzykuje, przeciwnie, z całym pietyzmem układają sobie 31 na ramionach to, co mają zabrać, i uśmiechnięte radośnie dygają znowu przed odejściem. - Zanim zdążą się państwo umyć - mówi prokurator Iłżecki - wszystko będzie gotowe. Nadzwyczajne, jak one pracują. Gdyby ktoś nie znał Niemców z krajów okupowanych i tylko na podstawie obserwacji Grand Hotelu miał ich oceniać - no to cześć! Aniołowie pokoju. Skromni. Sumienni. Uczciwi. Machnął ręką. Zapadła cisza. Milczymy wszyscy, tylko Grabowiecki wykazuje niezwykłe ożywienie. - Przywieźliśmy listy z kraju. Cały plik. Mam je na dnie walizy. - Tak, to świetnie, poczta dociera tu okrężną drogą, przez Londyn, przez Moskwę - mówił do mnie Iłżecki połykając następną serię ziewnięć - albo za pośrednictwem umyślnych wysyłanych co pewnien czas do Polski. Nie możemy przekazywać wiadomości bezpośrednio: Norymberga - Warszawa. Żyjemy jakby na dziwnej wyspie, to nie są Niemcy, to nie jest Anglia, to nie Polska, ba, Polska najmniej, egzystujemy poza czasem, ani to wojna, ani pokój, zresztą sami też nie jesteśmy sobą, zapewniam, sytuacje odmieniły nas, i wy zauważycie szybko, że jesteście kimś innym. Obserwujcie uważnie moment swojej przemiany. Doktor Orawia rozcierał dłonie i szeptał: - To świetnie! Świetnie! Bardzo ciekawe. Z punktu widzenia psychologii po prostu rewelacyjne! - Jak dla kogo - powiedział prokurator. Sięgnął pulchnymi dłońmi po chesterfieldy i zapałki, podsunął. Orawia poczęstował go swojakami robionym jeszcze w kraju z tytoniowych liści, grubo krajanych, jak podczas okupacji. - Może kawy? - zatroszczył się nagle Iłżecki. - Zadzwonię na boya, żeby przyniósł na górę, chyba że wolą państwo solidny posiłek, w takim razie za godzinkę, dwie podadzą nam obiad i będziemy mieli większy wybór. Grabowiecki uśmiechnął się z ironią i wskazał Iłżeckiego sztywnym gestem ramienia, próbując żartować: - Oto jest uprzejmość ambasadorska: chcecie, dzieci, chleba? Nie, to nie. Myśmy zmarzli, panie prokuratorze, nie jedliśmy od wczoraj. Czoło Iłżeckiego pociemniało, rumieniec przepłynął pod nikłe resztki włosów okrywających różową głowę. - Ależ kolego, po co tyle żółci. Sam pan wie najlepiej, że tu, w Norymberdze, wszelkie pana kaprysy na pewno sprawią radość uprzejmej służbie hotelowej. Oni po prostu nie mogli się doczekać pana powrotu. Chce pan kawy? Będzie za dziesięć minut. Aperitif? Parę kanapek? Ale w czasie tej wymiany poglądów inni poczuli głód i postanowiliśmy pójść na posiłek przed zainstalowaniem się w pokojach. Iłżecki sięgnął po słuchawkę telefonu, zamówił lunch. - Amerykanie mają tu żywszy kontakt z domem i ze Stanami niż my - powiedział zamyślony. - Przekonacie się. Niemal wszystko, co podadzą na stół, jest amerykańskie, sprowadzone z USA. Nie zobaczycie szwabskich 32 potraw, ociekających tłuszczem, okraszonych sperką, ciężkich i mdłych. Amerykanie i Anglicy narzucili styl, jada się to, co oni lubią, tu jest amerykańskie królestwo, w ich mocy spoczywają wszelkie decyzje, absolutnie wszelkie decyzje dotyczące nie tylko nas, ale przede wszystkim procesu oskarżonych, ich diety i samopoczucia, wyposażenia celi, regulaminu dnia, może nawet i ewentualnej kary. - Amerykanie rządzą nami - dodał Grabowiecki, po czym westchnął przymykając powieki. Orawia szybkim ruchem przetarł twarz. - A czas pokaże, czy to dobrze. - Ciekawe, w jakim stopniu Amerykanie zdołają to wszystko zrozumieć? - zapytałam. Prokurator Iłżecki rozłożył pulchne dłonie, uniósł brwi, pogłębiając na czole szeregi zmarszczek, ale nie zdążył odpowiedzieć. Delikatne pukanie. W uchylonych drzwiach zjawia się uśmiech i razem z uśmiechem pokojówka niosąca białą koszulę Rajsmana. Dziewczyna pokazuje palcem. O, tu brakowało guziczka. Przyszyła. Ist schon in Ordnung. Miękki dyg. Jeszcze jeden serdeczny uśmiech, życzliwy, siostrzany, pełen bezinteresownej dobroci, skierowanej do właściciela koszuli. Rajsman milczy. Nie wykonuje najmniejszego ruchu. Jego wargi zbiegły się w białą kreskę. Prokurator Iłżecki wydobył z kieszeni parę fenigów, podał dziewczynie. - Cóż one wiedzą - mruczy. - Nikt ich nie pytał o zgodę na hitleryzm. I radziłbym państwu z własnego doświadczenia: na terenie hotelu wyłączyć się, nie rozmyślać, nie pamiętać. Inaczej zwariujemy tu. Wszyscy. Wszyscy! Rozdział 4 Komfort. Odprężenie. Cisza. Secesyjne wnętrze, kilka staroświeckich lamp, zapalam po kolei wszystkie, rozglądając się, czy żadna nie została ciemna: za fotelem ozdobiona wyblakłymi frędzelkami, przy łóżku, nad lustrem, górna pod sufitem, a później mleczne kule w łazience. Niemiecki hotel musi być jasny, żaden kąt nie powienien rozmazywać się w półmroku, tak będzie mi tu bezpieczniej i pewniej. Trzeba starannie pozamykać i sprawdzić dwoje drzwi, dopiero później można zrobić kąpiel i odpocząć. Ale przedtem - do okna! Zobaczyć nareszcie bez świadków i obserwatorów tę sławną, uroczą Norymbergę, miasto architektury, miasto pełne zabytków, miasto Diirera, ozdobione zamkiem, pięknymi - podobno jak w bajce - murami obronnymi, zwodzonymi mostami. Norymbergę z akwarel. Norymbergę sielankową. Zadymka śnieżna. Słychać tylko syk opon. W niemal zupełnej pustce panującej przed hotelem pojedyncze sylwetki ludzkie, ledwo widoczne, sieczone wiatrem umykają szybko, gną się, dociskają na sobie rozwiane płaszcze i szale, podnoszą kołnierze. Mogą budzić spontaniczną litość: zwyczajni ludzie, którym jest zimno. Którzy spieszą do domu, bo im Niewinni w Norymberdze 33 przemiękły buty, zmarzły nosy, uszy, dłonie. Którzy bez entuzjazmu wyruszają w podróż albo wracają z podróży. Niemcy? Prawdziwi Niemcy?! Z tej zadymki nie padnie seria strzałów, nie rozedrze ciszy krzyk? Ależ to niemożliwe! Nie do wiary! Patrzę zdumiona stojąc w hotelowym oknie. Więc istnieli naprawdę zwyczajni ludzie w tym społeczeństwie? Cienie przemykają i nikną w śnieżycy, nie można żadnego z nich zapytać, kim jest i co robił od pierwszych dni wojny albo przed rokiem, w czasie ostatniej ofensywy narodów przeciw hitleryzmowi, nie można podbudować swojej nadziei, obalić przeświadczenia, że wszyscy byli wierni fiihrerowi. Parasole w zadymce. Dziwne zaskoczenie: tamci Niemcy demonstrowali swoją nieludzką odporność na wszystko, istoty ze stali nie używają żadnych osłon przeciw opadom. Karabin maszynowy zupełnie wystarczał. Ale minęły miesiące od kapitulacji tego kraju, miesiące podległości Stanom Zjednoczonym, Anglii, Francji, Związkowi Radzieckiemu. Czyżby ten czas, przywracający Europę do równowagi, był dia Niemców czasem utraty sił? Za wcześnie na wnioski, niedzielny bezruch i śnieg z deszczem usypiają mieszkańców Norymbergi, placyk przed hotelem jest pusty. No więc prysznic! Od czasu wojny mycie zaliczam do największych przyjemności, jakich można doznać, otwieram drzwi łazienki, z uznaniem patrzę na puszysty ręcznik ułożony w cieple, co świadczy o przewidywaniu i trosce gospodarzy hotelu, żeby podróżny korzystający z kąpieli mógł od razu po wyjściu z wanny otulić się i osuszyć. Po cóż by miał zadrżeć z chłodu albo poczuć gęsią skórkę, skoro w dbałości o jego dobro można zorganizować mu każdy ruch tak p 1 a n m a s s i g? Małe słówko planmassig obciążone sumą nąjstraszniejszych skojarzeń, zrabowane przez esesmańską rzeczywistość dla określenia działań, które na wszelki wypadek oznaczono szyfrowanymi symbolami, dziś odzyskało swoje odległe, gospodarskie treści, charakterystyczne podobno dla tego pracowitego narodu. Woda szumi, ciepła para zamazuje lustro w łazience, dławi oddech, ale niczego nie trzeba się bać, podróż do Norymbergi jest jeszcze jednym tego potwierdzeniem. Okupacja hitlerowska pękła. Zniknął koszmar. Wystarczy tylko odzyskać teraz poczucie rzeczywistości, co nie jest łatwe, daremnie próbowałoby się zmusić różne takie sytuacje jak dziś, żeby nie miały podwójnego zarysu, żeby ich kontur był wyraźny i jednowymiarowy. Kiedy miałam piętnaście, może trzynaście lat, przyśniło mi się, że umarłam. Straciłam kształty materialne, nie zachowałam dotykalnej ani widzialnej postaci. Przestałam istnieć dla otoczenia. Jednakże byłam! Świadomość moja nie zmieniła się, widziałam, słyszałam i myślałam. Uczucie trochę dziwne: mój słuch i wzrok, a także myśl znajdowały się na wysokości głowy mężczyzny, to znaczy cokolwiek wyżej aniżeli poprzednio, zanim zdarzyło się dziwne umieranie. Zdawałam sobie sprawę, co mówią ludzie przechodzący tuż obok mojej pozornej nieobecności lub zatrzymujący się na dłużej, słyszałam głosy, oddechy, obserwowałam ruchy warg, drganie powiek, rozumiałam sens ich słów, ale już nie mogłam się włączyć i to było nieodwracalne. 34 Reakcje, a raczej brak reakcji na moje próby nawiązania kontaktu z nimi były dowodem zerwania wszelkiej łączności. Chciałam dać im znać o sobie, chciałam skierować ich uwagę na moją nie dostrzeganą przez nikogo, przezroczystą i bezgłośną istotę. Na próżno! Nie miałam głosu ani dotyku. Niecierpliwość rosła, ponawiałam wytrwale próby wołania tych, którzy przechodzili - daremnie. Pojawiała się niemal zupełna pewność, a raczej zdziwienie i żal, że przestałam żyć. Umarłam. Odeszłam spomiędzy was, ludzie mojego pokolenia, zamknęły się natychmiast szeregi głów, ocean, z którego zaczerpnięto garść wody. Znów idziecie ulicami śpiewając pieśni, jest was pełno, pełno w domach i na stadionach igrzysk olimpijskich, dążycie, budujecie, napina was wysiłek zbiorowy i wysiłek samotników. Umiecie być braćmi. Zupełnie tak jak wówczas, gdy byłam dzieckiem, żyjącym jeszcze między wami, kiedy zarówno dla mnie, jak i dla was padał deszcz na rozpalony asfalt ulic i przynosił ulgę. Deszcze pada i dziś. Deszcz ze śniegiem. Odczuwam przyjemne ochłodzenie, wilgoć, słyszę cichy, stłumiony szum. Raduje mnie każda forma życia. Wzrusza głęboko. Ale nie mam łez. Tylko tym różnię się od was. Opieram czoło na szybie w obcym, nieznajomym Grand Hotelu, patrzę w rozwirowane kłęby zadymki, wołam, wołam, obudźcie się, ludzie, żyjący na śmiesznej kulce zwanej planetą Ziemią, zacznijcie myśleć, analizować bezsens istnienia straconego i spapranego. Szyby oklejone są mokrym śniegiem, który sypie i sypie coraz gęściej, przesłaniając stopniowo ulicę. Teraz już nie widać parasoli ani ludzkich sylwetek, tylko wirowanie bieli, wielki bal wyniósł się na plac przed hotelem, przedłużył godziny trwania; świszczący wiatr zastąpił orkiestrę, idzie walc; ale zadymka stała się nierozłącznym tłem pewnych zdarzeń i skojarzenia przychodzą szybko, pchają się znowu, trudno zapomnieć, trudno przestać myśleć. Prędzej, wyjść stąd choćby na krótko, zobaczyć, jacy oni są, jakimi oczyma patrzą na swoje miasto, posłuchać, o czym opowiadają sobie w tramwaju mieszkańcy sławnej Norymbergi, zaszczyconej teraz jeszcze jednym tytułem do sławy: procesem przeciwko głównym zbrodniarzom hitlerowskim, których upamiętniła sprawiedliwość międzynarodowa nazywając ludobójcami. Czy w nowych wydaniach bedekera zamieszczą dopisek o Trybunale Norymberskim jako ciekawostkę wzbogacającą o jeszcze jeden akcent miejsce tak bardzo sehenswiirdig? Prędzej, prędzej, znaleźć odpowiedź na wiele pytań. Ubieram się i wychodzę. Chłodna mżawka. Na ulicach Norymbergi pusto, przemykający z rzadka ludzie garbią się, czy idą pod wiatr, czy z wiatrem, pochylają twarze ku ziemi, co robi dziwne wrażenie, jakby wszyscy szukali w mokrym śniegu czegoś zgubionego. Trudno zobaczyć ich rysy, rysów nie ma, są głowy okutane chustami, pozawijane w szaliki, w nędzne, brudnawe szmaty. Zdecydowanie przeważają stare kobiety, a ściślej mówiąc kobiety nędznie ubrane w liche, modne tuż przed wojną za długie płaszcze podszyte wiatrem, kobiety ubrane w milczenie, kobiety ubrane w żałobę, która nie przejawia się czarnym kolorem sukien ani 35 welonami z krepy, a mimo to jest, otula je, idzie razem z nimi, razem z nimi zatrzymuje się na przystankach tramwajowych i czeka. Wargi zaciśnięte wewnętrznym skurczem. Oczy ślepców. Ze wszystkich zwycięstw Adolfa Hitlera, ze wszystkich odmarszów armii, z kopert poczty polowej spłynęła na ich tkankę nerwową suma doznań trzymanych na uwięzi, nie powierzonych uprzednio ministerstwu propagandy ani obecnie korespondentom przybyłym z całego świata na proces. Tajemnica cierpienia osamotnionych kobiet. Odchodzę sprzed hotelu dalej i dalej, przekonana, że lada chwila powstrzyma mnie i porazi niemiecki krzyk, że będę świadkiem arogancji, gniewu, że zobaczę próbki nadludzkiej ubermenschowskiej energii. Omyliłam się jednak. Tej niedzieli ulicami Norymbergi suną istoty przygnębione, wlokące w milczeniu swoje nieszczęście albo znużenie. Ani jednej esesmanki, ani jednego kapo nigdzie w pobliżu, chociaż to zdumiewa. Świat bez upostaciowanego terroru budzi moją nieufność, esesmanki są nadal, ukryły się tylko na jakiś czas we własne milczenie. Zapytywane o dom Durera. 0 zamek, unoszą dłoń i bez słowa pokazują kierunek. Ich oczy nadal pozostają szklane, niewidzące. Diirer. Wielki mistrz. On właśnie stworzył wizję śmierci spotykającej rycerza na gościńcu, w okolicy zamku, którego baszty, mury, okna 1 strzelnice ukazał na wzgórzu, wyznaczył również drogę wiodącą w domowe, ciepłe i miłe otoczenie. Tak blisko! Rycerz mija rosochaty pień drzewa, kiedy staje obok niego zjawa dzierżąca w dłoni klepsydrę odmierzającą czas, ukoronowana splotami żmij, upiorna ze swoim trupim, zapadniętym nosem, ze swoją mową dobywającą się z głębi przegniłej czaszki, z martwych ust. Jakaś okrutna choroba psychiczna drzemała tu, na dnie ludowych baśni, legend, opowieści; strzyga przerażająca najodważniejszych ludzi, gromadząca kości za ołtarzem świątyni, rozrzucająca je nocą w furii poszukiwania ludzkiego mięsa; diirerowski zezowaty diabeł zapatrzony tępo przed siebie, z otwartą paszczą osła, z ułamanym rogiem, ponury i pesymistyczny, jak esesman zmęczony całonocnym, wielomiesięcznym zabijaniem. Osiadło coś z tej atmosfery w korze mózgowej każdego z nich i kiedy Adolf Hitler, włóczęga pełen kompleksów, uniósł dłoń, dając hasło grabarzom Europy, wielu doskonale wiedziało, co ma czynić. Ale czy wszyscy? Czy wierzyć Arnoldowi Zweigowi albo Remarque'owi, którzy mówili o męce wojny prowadzonej wbrew intencjom ludzi? Na to pytanie muszę sama znaleźć odpowiedź w Norymberdze, będę szukała na każdym kroku, wśród milczących ludzi rozwianych w zadymce śnieżnej, ale i na sali obrad Międzynarodowego Trybunału. Może któryś z oskarżonych dostojników Trzeciej Rzeszy wypowie słowa, które wyjaśnią, dlaczego tak uparcie tworzyli wokół siebie klimat otwartego grobu, wdychali woń rozkładu, woń ludzkiej krwi, dlaczego chętnie miażdżyli nogami kości ludzi zamordowanych i kości jeszcze żywych. Odpowiedz, Norymbergo. Pozwól nam poznać tę prawdę, na której wypadnie zbudować przyszłość Europy lub zdecydować się na ucieczkę w daleki świat, jak radzi Sebastian Wierzbica. 36 Żołnierz amerykański strzegący Grand Hotelu nie reagował, kiedy przed godziną wychodziłam, teraz jednak, uradowany, że nie stoi na próżno w małym przedsionku, rozkrzyżował ramiona i kategorycznie odmawia wstępu. Jego pyzate policzki drgają szczęściem oczekiwania: ona czegoś tam szuka w torebce, niech sobie szuka na zdrowie, tymczasem wojak dla pewności napina mięśnie, jest chłopcem wielkim, dobrze zbudowanym i nikt się nie przemknie do środka wbrew jego woli. Wojna skończona, tu jednak obowiązują rozkazy frontowe, dopóki nie zamknie obrad sąd wojskowy. Znalazłam zielonkawy kartonik dający prawo wstępu do hotelu. Dłonie wartownika powracają na przekrzywiony pas, uśmiech zjawia się na ustach, broda znowu podejmuje swój wytrwały ruch: żucie gumy, glamanie, międlenie skraca żołnierzowi czas warty. Ledwo słychać zniekształcony żuciem okrzyk: - Okay! W portierni przy kluczu wisi kartka: „Prokurator Bukowiak czeka. Proszę nakręcić numer 511". Nogi wydają się miękkie, zanika w nich elastyczność, wszystkimi rozgałęzieniami nerwów i naczyń krwionośnych płynie strach poznany w latach okupacji podczas przeżywanych niezliczoną ilość razy poranków skazańca, od pierwszego dnia wojny do chwili wyzwolenia. To już minęło, ale na sitach tkanek wbrew rozsądkowi osiadło przerażenie, nowotwór psychiczny zaszczepiony ludziom, którzy doświadczyli skutków okupacyjnego wyłączenia wszelkich uznawanych przedtem praw. Mój drewniany głos odzywa się opornie, te słowa mogłyby paść ze źle nastawionego radia, z jakiejś płyty zdartej i ochrypłej: - Halo! Czy to pokój pięćset jedenaście? Dostałam właśnie kartkę... W słuchawce szept pozwalający zaledwie rozróżnić treść krótkich zdań: - A, jest pani. Czekamy. - Przyjść od razu? - pytam i czuję, że robi mi się gorąco: wzywa mnie przewodniczący polskiej delegacji. Zamiast odpowiedzi telefon dudni kaszlem. Trwa to bardzo długo, z przerwami, w czasie których słyszę gwałtowny, zmęczony oddech. Może się wydawać, że z przyczyn technicznych połączenie jest bardzo marne. Wreszcie pada kilka słów dochodzących z jakieś głębi, ze studni pełnej ponurego echa: - Czekamy. Tak. Od razu, jeśli można. Proszę uważać w pobliżu rusztowań, tam łatwo skręcić nogę. Więc jednak zaczęło się na serio, nie tylko w myślach. Trzeba wsadzić głowę w dyby, ręce w imadło, trzeba będzie stanąć na podium dla świadków i mówić prawdę, tylko prawdę. Mimo wszystko jeszcze trudno wierzyć, że przyszedł ten czas, że odwróciła się karta historii świata, minęła pora zabijania, teraz obowiązuje grzeczność. Wczorajszy zwolennik Hitlera dziś przepuści w drzwiach człowieka, wobec którego nie zdążono zastosować jednego z wielu środków likwidowania. Mam przykre uczucie, że młody portier dotyka mnie wzrokiem, jakby dotykał palcami, jego wargi wyginają się w złym uśmiechu i teraz przestaje on 37 I I być usłużnym hotelarzem, jest agresywnym Niemcem, który nie dopuszcza się tu żadnego wykroczenia, milczy, jedynie układem rysów i odsłonięciem zębów połyskujących spomiędzy wykrzywionych warg okazuje swoje potępienie cudzoziemce, Polce przybyłej ni z tego, ni z owego do kraju nieustępliwych iibermenschów. A może to złudzenie? Może to naprawdę obsesja, której dopatruje się w ludziach doktor Orawia? Hali jest pusty. Ciemnawy i posępny, jak poprzednio. Amerykański boy pozostaje w przedsionku oddzielonym grubą kotarą i drzwiami, stoi tam spokojnie z gotowym optymizmem na bokserskiej twarzy i z plasterkiem gumy do przeżucia jako jedynym zadaniem na najbliższy czas, póki znowu nie będzie musiał wylegitymować kogoś z niedzielnych gości. Zwycięski żołnierz drugiei wojny światowej ufny w siły U.S. Army czujnie trwa zwrócony twarzą do wejścia Grand Hotelu; ciemnawy hali, portiernia, kanały wind, korytarze, restauracje, pokoje gościnne pozostają za jego barczystymi plecami. Obsesje ludzi w hotelu nie zakłócają jego spokoju. Cóż dopiero wyraz twarzy niemieckiego portiera. Rozdział S Kiedy weszłam, oślepiło mnie światło skierowane ukosem na biurko i boczną ścianę. Pokój był zadymiony, gęsta kotara przesłaniała okno, w półmroku żarzyły się papierosy. Ktoś uprzejmie zrobił mi miejsce. Poznałam krępą sylwetkę więźnia Treblinki. - Witamy! - zaczął ochryple prokurator Bukowiak i wyciągnął do mnie dłoń, która wyrosła w kręgu światła żółtawa, nieruchoma, jak przedmiot wykonany z wosku. Musiałam więc podejść aż tam, a ciche szurnięcie cofających się nóg ostrzegło mnie, że powinnam uważać idąc tak naprzód w ciemności. Znałam nazwiska czterech prawników, którym udało się przełamać barierę międzynarodowych postanowień i uczestniczyć w osądzaniu hitleryzmu. Wkrótce poznam w działaniu tych upartych, bohaterskich ludzi. Palce prokuratora Bukowiaka wydały mi się gorące. „Znowu ma temperaturę - pomyślałam. - Czy naprawdę nie może się wygrzebać z gruźlicy, kiedy wojna skończona i wszystko stało się znacznie bardziej proste?! Powinien mu chyba wystarczyć sam optymizm zdarzeń!" - Analizujemy właśnie - powiedział i z trudem opanował nadciągający kaszel - teren Europy. To nie do wiary, w ilu miejscach ziemia kryje zbiorowe mogiły. Węźlaste, rozstawione szeroko palce położył na tej części mapy, gdzie z układu głównej rzeki domyśliłam się Polski. Bukowiak mówił ponuro, przerywał, żeby się wykasłać, i wtedy basowe tony pomrukiwały w jego płucach. - Ulokowali nieprawdopodobną, zdumiewającą ilość miejsc kaźni właśnie tu, w naszym kraju. Miną lata. Dziesięć, dwanaście, może piętnaście lat, a ludzie nadal będą wyorywać z ziemi ślady zbrodni hitlerowskich. Ale my już 38 teraz musimy poszerzać akt oskarżenia cytując wyłącznie fakty, liczby. Umilkł. Jego słowa przerażały mnie. Lata? Dziesięć, dwanaście, może piętnaście lat? Maniak! Podobna wizja nie mieściła się w moim wyobrażeniu świata powstającego z popiołu wojny. Znam tego człowieka mało. Wezwał mnie pod koniec ferii zimowych, kiedy przyjechał z Norymbergi do kraju. Zaledwie parę tygodni temu. Przeprowadził wówczas ze mną rozmowę stawiając interesująco problemy, sporo pytań na temat Oświęcimia, sytuacji więźniów, i szybko notując odpowiedzi. Był skoncentrowany i silny. Przynajmniej wydawał się niezwykle silny. Dziś, na tle starego hotelu, w zielonym świetle pochylonej nad biurkiem lampy, robi wrażenie rozbitka trzymającego się z trudem na powierzchni. Więc on spowodował, że powołano mnie do Norymbergi jako świadka oskarżenia. Mój wzrok oswoił się pomału z jaskrawym blaskiem żarówki skierowanej na pożółkłą, tu i ówdzie podartą Europę, mogłam odczytać wpisane między nazwami jezior, miast i łańcuchów górskich słowa zupełnie nowe, ale już mające tę straszną treść: Auschwitz, Theresienstadt, Oranien-burg, Sobibór, Gusen, Bełżec, Treblinka, Buchenwald, Lidice, Dachau, Majdanek. Dłoń Bukowiaka przesuwa się wolno, palec dotyka na chwilę podmokłych okolic Sztutowa, drży przed esesmańską wartownią w Chełmnie nad Nerem, czeka, żebyśmy sobie uświadomili, co to znaczy Neustadt-Glewe, Flossenburg, Sachsenhausen. Byłam zadowolona, że reflektor oświetlający mapę zostawia mnie w cieniu: pesymizm prokuratora Bukowiaka przerażał, z trudem zapanowałam nad głosem, ale moje oczy rozwarte zdumieniem i uniesione brwi mogłyby rozdrażnić tego człowieka. Za dziesięć, piętnaście lat nikt w Polsce nie znajdzie śladu wojny! Miałam ochotę zapytać go^ po co demonizuje zdarzenia, które wcale nie potrzebują demonizowania, bez tego są wystarczająco ponure, pełne grozy. Dlaczego czarną flegmą wojny zamazuje lata przyszłe? Napinała się we mnie jakaś dziwnie dokuczliwa struna. Jeszcze nie wiedziałam, co to znaczy, zaczęłam jednak odczuwać własną bezsilność wobec ogromu spraw ukrytych pod słowem „okupacja". Więzień Treblinki zadał nieśmiało pytanie, które i mnie nasuwało się nad poznaczoną nazwami obozów mapą Europy: Chciałbym wiedzieć... Ile czasu przeznacza się tu na przesłuchanie wiadka z Polski? Bukowiak rozłożył ręce i trwał tak niemy, zgarbiony nisko. Może >-^radny? - Moi drodzy - zaczął tonem ubolewnia. - Świadkowie będą potrzebni iko pewnego rodzaju ilustracja zgromadzonych materiałów dowodowych. i prosiliśmy Trybunał o prawo powołania czterech świadków z Polski. I udzie zza drutów to załącznik do znanych faktów. Przestałam wodzić oczyma po kątach, nagle skupiłam uwagę. - Proszę mnie dobrze zrozumieć! - zawołał reagując na mój niepokój. Pierwsza część procesu dobiegła końca. Wkrótce zaczną się zeznania 39 I hitlerowców i ich obrońców. Akt oskarżenia to w znacznej mierze dokumenty, które Niemcy napisali własnymi rękami. Tak. Własnymi rękami. Rozkazy. Meldunki. Sprawozdania. Raporty. Na dokumentach tych widnieją pieczęcie. Swastyki. Orły hitlerowskie. Podpisy. Daty. Czasem nawet godzina i minuta dokonanej egzekucji, ścisły rejestr ludzi, których wysyłali na śmierć. Odetchnął. Słuchaliśmy w milczeniu, jakby pokój był pusty. Bukowiak podjął zupełnie innym tonem, posępnie: - Zapomnieli, że bez ich pomocy wszyscy odejdą, kiedy będzie pora; Niemcy postanowili przyspieszyć naturalny proces. Ich wojna przybrała w pewnych fazach cechy produkcji przemysłowej, zakrojonej na szeroką skalę. Grabarze narodów! Rajsman z nikłym ruchem warg pochylił się do przodu. Prokurator chwilę patrzył w jego kierunku przez mroczne światło pokoju. - Tu są fakty - mówił dalej, stukając palcem w płytę biurka - czytelne, wiarygodne, rejestrujące z niemiecką systematycznością niemal każdy wagon ludzi wysłanych do gazu w Treblince, choć nie każdą grupę dzieci urodzonych w obozie, skierowanych do krematorium, i nie każde rozstrzeliwanie na ulicach miast albo w lasach. Te skrzętne raporty wyliczają niektóre pacyfikacje, spalone wsie Zamojszczyzny, tysiące zagłodzonych sowieckich jeńców wojennych. Ale to nie wszystko. To dopiero nikła część prawdy. Milczałam. Przewodniczący polskiej delegacji zwrócił się do nas: - Rozumie pani? Pan zrozumiał moje intencje? Doktor Orawia także, mam nadzieję. Wasze zeznanie musi na chwilę przywrócić rzeczywistość hitlerowskich obozów, cytaty ze sprawozdań o wykonaniu rozkazów ożyją, imiona i nazwiska zamordowanych odzyskają dzięki wam ludzki głos. Tak. Ludzki głos. Słuchałam go z uwagą. Kiedy umilkł, zapytałam stłumionym szeptem i sama się zdziwiłam, bo na pozór było to pytanie nie związane z tematem: - A jacy są teraz Niemcy? Pan ich spotyka w Norymberdze. Czy proces ma dla nich jakieś znaczenie? Błysk oka starego mężczyzny speszył mnie. Chwilę trwała cisza, sarkastyczny skurcz ust mógł wyrażać różne treści. - Wkrótce zobaczy ich pani sama. Chcę panią przesłuchać w pierwszej grupie świadków, może nawet jutro, jeżeli w ogóle to wszystko zdołam zrealizować. Paradoksalne! Mogłoby się zdarzyć, moi drodzy, że załatwiono by wymiar sprawiedliwości bez Polski. Chociaż Polska pierwsza z krajów Europy stawiła opór wojskom hitlerowskim wdzierającym się na jej terytorium, chociaż Polska wykrwawiła się po prostu śmiertelnie, nie byłoby naszych prawników ani świadków na tym procesie. Dopiero usilne starania dały nam taki symboliczny dostęp. Zupełnie symboliczny. Mimo to istotny. Odwrócił się niemal tyłem, przesunął kilka teczek. - Proszę, niech pani spojrzy. Tyle zostało z ludzkich istot gnębionych za drutami, z bohaterskiej młodzieży, z nauczycieli, z ideowych przywódców. Pozbawieni nazwisk, imion, odzieży, włosów, ba, wszelkich praw, ginęli 40 przerażająco szybko. Nigdy, nawet z waszą pomocą, nie zdołamy odtworzyć całej prawdy o hitlerowskich zbrodniach. Obserwowałam suche dłonie błądzące po dokumentach i miałam nadzielę, że jakiś osobisty pesymizm zabarwia słowa tego przygarbionego mężczyzny. Tak, moi drodzy. Cztery zwycięskie mocarstwa - to bardzo piękny sukces, ale my wolelibyśmy przytoczyć argumenty własne, powołać odpowiednio dużą grupę świadków z Polski. To prawo zdobyliśmy sobie podczas wojny. Przewrócił parę kartek, podsunął ledwie odbitą, bladą kopię listu. Pochyliłam się nad niewyraźnymi słowami: „W związku z mającym się niebawem rozpocząć procesem przeciw generalnemu gubernatorowi Hansowi Frankowi przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym..." Przeczytałam nagłówek: „Do Ministerstwa Sprawiedliwości. Gmach rządu w miejscu (Praga)." Rozśmieszyło mnie, że nawet nie napisano „Warszawa": może trudno było tak nazwać usypisko gruzów! - A teraz, droga pani, proces, jak już mówiłem, dobiega powoli końca. Szkoda, szkoda, że przyjechaliście tak późno. Wkrótce przewodniczący zamknie przesłuchania świadków, Trybunał odda głos oskarżonym. Hans Frank przybrał tu pozę grzesznika pełnego skruchy, modli się zatopiony całymi dniami w lekturze Biblii. Wie, co robi. Dowody zbrodni hitlerowskich udało się w wielu przypadkach zniszczyć, pozostałe jeszcze leżą w ziemi, będą leżały tam latami, dziesiątkami lat. - Nie uwierzę w to! - powiedziałam spontanicznie. - Napiawdę, trudno w to uwierzyć, panie prokuratorze, proszę posłuchać, przecież wkrótce upłynie rok od zakończenia wojny. Rok temu Polska była już uwolniona. Więc jakże to możliwe, żeby dowody leżały jeszcze w ziemi? Jak długo mają tam pozostać? Kiwnął głową w smutnej zadumie. - Potrzeba czasu. Ślady zbrodni leżą w ziemi. Razem z ludźmi. Żaden Amerykanin i nawet żaden Anglik nie zna tak problemów wojny jak my. A zwłaszcza jak wy. Na ogół Anglosasi łatwo dają się urobić wpływom, sugestiom. Zbuntowałam się. - Pan wie lepiej ode mnie, że już podczas wojny ogłoszono listę przestępców hitlerowskich bodajże w Paryżu, Moskwie, Londynie, Waszyngtonie. - Zgadza się. Problem polega na czym innym. Obozy już puste, komory gazowe zniknęły. Teraz kropla po kropli dolewa się barwników do tamtych wydarzeń. Odczynników chemicznych. Ogarnął mnie przykry niepokój. Zadałam sobie pytanie, czy proces norymberski, który przybrał konkretne kształty w mojej wyobraźni, wygada naprawdę zupełnie inaczej. Patrzyłam na podłogę, na krąg światła lampy wykreślający szarawą granicę; dalej trwała ciemność i ten układ przypominał mi najokrutniejszą lekturę dzieciństwa, bajkę o strzydze, łamiącej wszelkie 41 zapory, forsującej drzwi domów, otwierającej groby, ogryzającej kości ludzkie, wyśmiewającej modlitewne zaklęcia. Widziałam swoje stopy w pantoflach kupionych przy ulicy Koszykowej w Warszawie, światło przecinało je, nie miałam siły posunąć ich odrobinę dalej, a zresztą wiedziałam, że to zupełnie bezcelowe: strzyga, z którą wypadło mi się spotkać oko w oko na przestrzeni lat wojny, była potężniejsza niż tamta z kartek oprawionej w płótno książki, była wszechobecna, objawiająca się w coraz to innych ludziach, czasami w gromadach ludzkich, kiedy indziej w pojedynczych wspaniałych mężczyznach albo w subtelnych kobietach, o których nikt by nie pomyślał, że pozwolą jej w siebie wejść. Na przykład aufseherin Grese, dziewiętnastoletnia słodka Madonna z ogromnym węzłem jasnych włosów odchylającym jej głowę do tyłu, z delikatnym profilem kamei, z marzycielskim uśmiechem na ustach, pejczem trzymanym w małej dłoni siekąca po twarzach mężczyzn, więźniów obozu koncentracyjnego. Widziałam to. Widzę jeszcze teraz. - Ja to widzę - powiedziałam szeptem i byłam zadowolona, że nikt nie słyszał. Jeżeli w dniu zakończenia wojny strzyga wyciekła z tych wszystkich ludzi tak jak z Adofa Hitlera wyciekło życie, jak wypłynęła krew z Goebbelsa, to już ulga: przebudziliśmy się z koszmaru. Tylko czy na pewno wcielenia strzygi nie przeniknęły pod liście w ogrodach, pod krzewy w lasach albo tam, dokąd nad ranem ucieka z ziemi ciemność, żeby wrócić następnej nocy? Bukowiak zapytał przerywając moje zamyślenie: - No, a jak tam podróż? Ogromnie długo nie mogliśmy się was doczekać. Podobno lecieliście z przygodami? Kiwnęłam głową próbując odpowiedzieć pogodnym uśmiechem. Jakiś okruch ciepła trafia do jego schrypniętego głosu, kiedy znów odzywa się do nas, przybyszów z Warszawy. - A jak zdrowie? Samopoczucie? Co tam w stolicy? Ktoś powinien zareagować, ale doktor Orawia notuje, a więzień z Treblinki nie otwiera ust, wobec tego ja zmuszam się i słyszę swój zmieniony głos: - Żyje się. Najważniejsze to, że się żyje. Pokiwał głową. - Żyje się, mówi pani. No tak, tak... Zrobił zwrot razem z obrotowym krzesłem, stuknął w drzwi za biurkiem. - Panie Michale! Jest pan tam? Jak długo mamy pana prosić? Odpowiedziało milczenie. - Żyje się. - Znowu kiwnął głową. Nachyliłam się, żeby usłyszeć jego szept. - Pani widzi przed sobą daleki horyzont, a tam stoją lustra i tworzą wrażenie głębi, jakiejś nieskończoności. Każdy młody ulega podobnemu złudzeniu. Potem swobodnie trwoni czas, przekonany, że przed nim jeszcze całe życie! Prawda, jak dużo? No więc żyje się. Dopóki można żyć. Milczałam. Bukowiak podniósł okulary na czoło, przetarł kąty oczu. - No cóż! Pani widziała z bliska, jak bywa z nieskończonością. Mimo to ma pani prawo jeszcze wierzyć, że całe życie jest nieprzerwanym trwaniem. 42 We 2 tego punktu, w którym stanął Hans Frank i reszta oskarżonych, widać vlko mały skrawek istnienia. Lustra zniknęły. Rozłożył ręce, rysy nacechowane były surowością. Kurczy się dla nich każdy dzień. Tydzień. Miesiąc. Odwrócił się, znowu zastukał gwałtownie, wytrwale i słuchał z przechylo-ii.i głową. Panie Michale! Czy pan słyszy? Głośne otwieranie drzwi zbudziło mnie z zadumy. Wyprostowałam plecy. Bukowiak zmrużył powieki, wpatrzył się przed siebie. - No, jest nareszcie pan Grabowiecki. Chodźże pan prędzej, panie Michale, nie możemy się doczekać. Ale to był prokurator Iłżecki, rumiany i świeży, jak ze snu. Przystanął na progu oświetlony żarówką z korytarza, co jego włosom nadało wygląd tureoli. - Pozwoli pan kolega, że zapalę górne światło? - zapytał przekręcając kontakt; nie zwrócił uwagi, że włączył tylko mleczną kulę nad lustrem, /robiło się znacznie jaśniej. Dopiero teraz mogłam się zorientować, do lakiego stopnia pokój Bukowiaka utracił charakter hotelowego pomieszczenia, stał się pracownią; zmrok nadal wypełniał kąty, nad biurkiem zawalonym górami papierów żarówka ocieniona zielonym kloszem wyodrębniała lewy policzek mężczyzny, chudy i popielaty, jakby w fałdach zwiędłej skóry i kwił brud wojny, wrośnięty głęboko, trudny do starcia osad hitlerowskiej okupacji; światło zielonymi smugami pogłębiało starość i znużenie mężczyzny. Czy naprawdę miał dopiero czterdzieści osiem lat? Prokurator Iłżecki westchnął, usiadł ciężko, potem wstał energicznie i zaczął chodzić z kąta w kąt. - Obawiam się -izekł wreszcie, rozcierając dłonią brodę, jakby go bolały zęby - że pan kolega będzie miał w Warszawie trudne rozmowy. Na próżno wezwał pan świadków. A raczej za późno. Prawnicy amerykańscy słuchać nie chcą, po prostu nie chcą słuchać o zmianie ustalonego toku pracy. Bukowiak oburącz chwycił brzeg biurka, schylił się głęboko, jego świszczący oddech zagłuszał i deformował wyrazy, których sens ledwo pojęliśmy: - Jak - pan - mógł! Kaszel czy może jakaś refleksja powstrzymały dalszy ciąg słów, ale nie powstrzymały gniewu. Sapał, jakby szybko biegł w górę po schodach. Iłżecki zaczął pojednawczo: - Drogi prokuratorze! Rozmowa była nieobowiązująca. Towarzyska, przy kawie. Może zresztą do jutra zmienią zdanie. Wszystkim nam leży na sercu ta sprawa, jestem przekonany, że pan kolega potrafi znaleźć argumenty. Po co zaraz gniew? Animozje w Norymberdze? To nas osłabi, nie sądzi pan kolega? Bukowiak w dalszym ciągu zwisał nad swoim biurkiem trzymając brzeg zaciśniętymi palcami. Dyszał głośno, chorobliwie, na jego skroni dostrzegłam węzły żył. Upływały minuty. Wreszcie prawa dłoń Bukowiaka przesunęła się, palec wskazujący zaczął stukać wolno, rytmicznie, a głos odzyskał spokój, chociaż usłyszeliśmy tylko zdławiony szept: 43 imi i— - Polska musi być obecna tu, gdzie obraduje trybunał międzynarodowej sprawiedliwości. Tu. Dlatego rola świadków jest ogromna. Przerwał na chwilę. W ciszy prychnięcie prokuratora Iłżeckiego, przedmuchującego nos, wydało się szczególnie głośne. Bukowiak przyjrzał się Iłżeckiemu z uwagą, zatrzymał na nim długo wzrok i wtedy prychnięcie drugie mogło już robić wrażenie wewnętrznego śmiechu. Bukowiak dalej stukał w biurko suchym palcem. - Udział Polski w akcie wymiaru kary hitlerowskiemu rządowi, marszałkowi Trzeciej Rzeszy, generałom to wydarzenie o wielkiej doniosłości historycznej. Fakt powołania świadków z kraju ma przede wszystkim znaczenie prestiżowe. Powtarzam jeszcze raz: Polska musi być obecna tu, w Norymberdze. Prokurator Iłżecki ciągle chodził z kąta w kąt, potem nagle zatrzymał się i dłuższy czas oglądał czubki swoich zsuniętych razem butów. - Oczywiście, oczywiście - bąknął nosowo. - Chociaż moim skromnym zdaniem punkt ciężkości spoczywa gdzie indziej. Świadkowie z Polski, tak. Będzie to pewien dość istotny akcent procesu, jakaś atrakcja, może dobrałem słowo niezbyt trafne, w każdym razie mały, skromny epizod. Osobiście jak najchętniej zajmę się nimi do chwili przesłuchania. Poświęcę im tyle czasu, ile będzie trzeba. - Długo milczał, potem zaczął tonem perswazji: - Punkt ciężkości jednakże to głównie dokumenty. Jesteśmy, mam na myśli Polskę, za słabi do wystąpień na procesie. Minął rok od wyzwolenia Warszawy. Rok i miesiąc. Ogrom czasu! Przyznają państwo chyba, że to dość, żeby przygotować pełny akt oskarżenia, wyliczyć absolutnie wszystkie zbrodnie hitlerowskie popełnione wobec naszego kraju. Prokurator Iłżecki przerwał na chwilę. Zdawał się wdychać głęboko powietrze i równocześnie koncentrować myśli do dalszego wywodu. Przechylił głowę, zamknął oczy. Bukowiak zgarbił swoje i tak już wygięte plecy, wystawił nos poza zasięg światła lampy. Z uwagą czekał na słowa Iłżeckiego, który nagle ocknął się z zadumy. - Rok! A my nie mamy z czym wyjść na forum publiczne. Jeszcze nie dysponujemy poważną bazą naukową, brakuje nam tysięcy przesłuchań, brakuje ostatecznych danych i końcowych zestawień. Ile czasu może powstawać akt oskarżenia dotyczący wojny? Dłużej niż wojna? Znowu prychnął wyjątkowo hałaśliwie i tkwił przez parę sekund na środku pokoju zaróżowiony, pełen energii, czekając na odpowiedź. Odpowiedzi nie było. Wobec tego wsadził obie ręce w kieszenie, schylił kark, po czym zmierzyli się z Bukowiakiem oczyma, w których błysnął gniew. Obserwowałam ich uważnie. Jakaś zadra grzęzła w nich obu, czerwienieli coraz bardziej, choć każdy zmieniał się na swój sposób: Iłżecki wyglądał jak po pierwszym dniu zbyt ostrej słonecznej kąpieli, czoło obrzmiało mu, szyja napęczniała, błyszczały rumiane policzki, zdawało się, że muszą go boleć opalone plecy, natomiast Bukowiak pociemniał, poszarzał, usta miał teraz wąskie, ściągnięte na gumkę, brzegi powiek stopniowo nabiegały krwistym amarantem. 44 I nagle zakrztusił się bronchitowym kaszlem. Trzeba było, panie prokuratorze - wyszeptał dławiąc się coraz bardziej I) rzeżyć z nami wojnę. Nie miałby pan powodu krytykować wielu rzeczy. Ile 11 /cha lat, żeby ziemia wydała całą prawdę? Przekona się pan! Qui vivra, wrra! Kaszel powstrzymywany siłą woli przez długi czas wyłamał się hałasem, rykiem krtani, głuchym pojękiwaniem w głębi klatki piersiowej. Bukowiak przesunął na biurku zieloną lampę, sam cofnął się w cień. Prokurator Iłżecki przeszedł znowu po przekątnej pokoju, stanął przed lustrem. Jego pulchna, mocno zbudowana postać obdarzona jakby nadmia-u-iii energii stanowiła przeciwieństwo Bukowiaka. Sięgnął do kieszeni, wydobył małą szczoteczkę, w zamyśleniu czesał swój niemowlęcy puch na "Iowie. Tak - zaczął w zadumie, kontynuując może wcześniejsze rozmyślania. Trzeba przedłożyć jak najwięcej materiałów dowodowych. Ani na chwilę nie wolno zapominać o tym, że podstawy prawne Trybunału stworzą precedens, ich światło będzie rzutowało na rozwój prawa międzynarodowego. Można stwierdzić bez wahania, że nowa historia Europy, historia świata zależy w ogromnym stopniu od postanowień norymberskich. Od ustanowienia tu i teraz odpowiedzialności za wojnę. Dokumentami. Niepodważalnymi dokumentami. Tego, moi państwo, nie wolno tracić z pola widzenia. Zmrużył oczy, jakby chciał dostrzec wyraz twarzy słuchających go, w pokoju było jednak za ciemno, ruszył więc do drzwi. - Pozwoli kolega, że zapalę także górny żyrandol? - A proszę bardzo - wyszeptał Bukowiak. - Więc pana interesuje przede wszystkim rozwój prawa międzynarodowego po Norymberdze; dla mnie natomiast ważny jest jutrzejszy dzień, epizod, jak go pan nazwał. Obecność Polski na rozprawie. Zeznania powinny przypieczętować istnienie precedensu, jakim stało się dopuszczenie naszego kraju do udziału w pierwszym na świecie międzynarodowym wymiarze sprawiedliwości. Tu zwracam się do świadków. Poorana cieniami twarz Bukowiaka nabrała nieco pogodniejszych tonów, głos na chwilę wyzwolony z chrypy zabrzmiał przyjaźnie i ciepło. - Zwracam się do naszych świadków - powtórzył. - Oni wezmą na swoje barki ciężar odpowiedzialności za jutrzejszy dzień. Doktor Orawia zaciskał palce obu dłoni na czole, odsłonił tylko zaczerwienione oczy, uniósł głowę i słuchał. Jego zmięte rysy wygładzały się w miarę dalszych słów prokuratora Bukowiaka. - Jeżeli spojrzymy na mapę Europy - zaczął Bukowiak niemal szeptem doliczymy się tak wielu miejsc, może tysięcy miejsc, gdzie hitlerowcy zorganizowali obozy koncentracyjne. Sami ledwo będziemy mogli w to uwierzyć. Ale dopiero po latach ewidencja będzie pełna. Dlatego ważne jest, żeby w Norymberdze zeznawali żywi ludzie, którzy dziś powiedzą więcej niż niejeden dokument odnaleziony za dwadzieścia lat. Iłżecki słuchał z głową uniesioną do góry, zapatrzony w sufit, skubiąc czubkami palców tłusty podbródek. 45 1 I 1 1 ¦ flfl ¦ 1 ¦nfl ¦ 1 i H In 1 H - Żywi ludzie nie zastąpią dowodów rzeczowych - uśmiechnął się lekko ściągając wargi. Bukowiak przerwał mu: - Złożenie dokumentów jest chyba czym innym, drogi kolego, inną ma wymowę niż ukazanie ludzi wyzwolonych z obozu śmierci. Papiery, fotografie, zestawienia, fotokopie rozkazów są tu przywożone kilogramami. Niech pan uważnie spojrzy w kąty biur Trybunału. Wątpię, czy wszystkie zostaną przeczytane. Milczeliśmy. Bukowiak odezwał się znowu: - Moim pragnieniem było powołanie świadków z Polski. Żywe słowo. Zgodę Trybunału należy uznać za sukces naszej delegacji. - Tak, tak! Tak, tak! - Iłżecki wytrwale interesował się sufitem. - Ano, zobaczymy, co nam da koncepcja szanownego kolegi. Zobaczymy. Brakowało mi odwagi, żeby się odezwać. Byłam związana strachem, jak we śnie. Wojna zacisnęła mi dookoła szyi cuchnący lęk i nie mogłam go przezwyciężyć; chciałam zapytać, kiedy Norymberga wezwie profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, więzionych podczas okupacji w Sachsenhau-sen. Kiedy wezwie kobiety z Ravensbriick, nazywane przez lekarzy hiterows-kich „królikami doświadczalnymi"; oprócz słów mogą pokazać dowody rzeczowe: przez pończochy tych kobiet widać blizny, sine głębokie jamy, ślady haniebnych operacji dokonywanych pod przymusem. Kiedy wezwie ludzi z Zamojszczyzny, żeby świadczyli o paleniu całych wsi, o doli dzieci pozbawionych rodzin, wywiezionych za druty Oświęcimia. Na zagładę. Mam odpowiedzieć jutro na pytania Trybunału; mam odwagę to zrobić, a w gruncie rzeczy nie mam odwagi, raczej tylko determinację; dlaczego więc milczę teraz i nie znajduję siły, żeby w ciszy pokoju hotelowego, mierzonej cykaniem zegara (czy może kropel wody spadających rytmicznie na muszlę umywalki), wyrazić swoje wątpliwości, że powołano zbyt nikłą grupę z Polski, kraju, który nie ma jeszcze gotowej dokumentacji, ponieważ przeszedł wszelkie odmiany hitlerowskiego bestialstwa, został zmiażdżony. Doktor Orawia siedział dotychczas ukryty w głębokim cieniu. Nagle wstał, uśmiechnął się do Bukowiaka, wyciągnął naprzód obie dłonie gestem hipnotyzera. - Pan prokurator stworzył nam szansę mówienia w imieniu tych, którym odebrano wszystko. Zastąpimy ich! Dłonie Orawii zaczęły drżeć. Głos jego załamał się. Dopiero po chwili doktor opanował nerwy i powiedział szorstko: - Proces norymberski powinien spełnić rolę tamy. Już nigdy zbrodni. Rozumiecie? Nigdy zbrodni na kuli ziemskiej. Rysy doktora sugerowały jego chęć dorzucenia jeszcze kilku słów, ale trwała cisza: stłumione dźwięki starego hotelu pozostającego w bezruchu nasilały się i gasły, usypiały pomiędzy murami zmorzonymi niedzielną drzemką. Więc aż tak bezsilna jest mowa ludzka wobec tych zdarzeń, na które patrzyliśmy? Świsty w krtani Bukowiaka przypominały bardziej pomruk wewnątrz 46 kabli aniżeli głos człowieka; dopiero stopniowo nieartykułowane dźwięki przybrały kształt słów: - A właśnie za chwilę przyjdzie pan Michał Grabowiecki. Będzie mógł odpowiedzieć na wszelkie pytania i wątpliwości naszego prokuratora. Jeździł specjalnie do Warszawy po wyniki prac komisji. Na pewno przywiózł dane. Protokoły zeznań świadków. Znowu zmagał się z kaszlem. Dopiero po dłuższym czasie mógł mówić dalej: - Oddzielny problem to hitlerowski gubernator Hans Frank. Usiłowaliśmy sprowadzić go do Polski, sądzić na miejscu, w kraju, za którego tragedię jest odpowiedzialny. Jednakże Frank, uznany przestępcą głównym, nie będzie nam wydany, pozostanie w Norymberdze. To jest osobista przegrana doktora Orawii, który wyjątkowo dobrze opracował sprawę Franka. Na pewno akt oskarżenia byłby pełniejszy, gdybyśmy go mogli przedłożyć sądowi polskiemu, natomiast w Niemczech Frank będzie potraktowany |;iko pojedynczy rozdział, mały fragment kompleksu zagadnień. Proces norymberski zostanie zakończony, może nawet zapomniany, a czas w dalszym ciągu będzie nam dawał do rąk obciążające Hansa Franka dowody. W tej sytuacji zeznania więźniów Auschwitzu czy Treblinki to więcej niż dokument i liczby. Zgarbiony, wrośnięty w biurko Bukowiak odwrócił się razem z fotelem, podobny był do żółwia, który robi zwrot całą swoją skorupą, żeby się obejrzeć. Pchnął drzwi szafy stojącej za jego plecami. W jaskrawym świetle żarówki skierowanej na półki ukazało się mnóstwo segregatorów. Znowu zapukał w cienką ścianę łączącą jego pokój z pokojem Grabowieckiego. - Panie Michale, rozpakował pan już wreszcie walizki? Chciałbym usłyszeć, jak postępują prace w Warszawie. Czekał chwilę. Prokurator Iłżecki wysunął dolną wargę, dmuchnął kilka lazy w swój okrągły nos. Bukowiak przetarł oburącz twarz, widać było, że męczy go ta rozmowa. - Odpływ skończony - powiedział dysząc gwałtownie. - Radzę mieć oczy • >twarte. Można zobaczyć dużo. Na każdym kroku. Zwłaszcza jutro w Trybunale. Chrypa załamuje głos, wycisza, pozostaje tylko szept: - Mieć oczy otwarte. Kaszel z bronchitowym porykiwaniem w głębi płuc przerywa wszystko. ' husteczka osłania twarz, dłoń usiłuje zdusić odgłosy chorej krtani. Prokurator Iłżecki odzywa się do mnie zasłaniając usta końcami grubych palców: - Prawnicy amerykańscy nie wierzą w świadków. Tylko dokument. I nteligentnie podany dokument. Skomentowany. Taki, do którego można w każdej chwili wrócić. Bukowiak uporał się wreszcie z kaszlem, schował chusteczkę, próbuje uśmiechem rozładować przykre wrażenie. Prokurator Iłżecki odszedł w stronę drzwi, przysunął do lustra swoją 1'obaskowatą głowę porośniętą niemowlęcymi loczkami. Poprawił uczesanie 47 f starannie je szczotkując. Nikt nie podejmował żadnego tematu. Czekaliśmy wszyscy na pana Michała. Iłżecki powiedział z ironią: - Pan Michał pewno się położył. Ten przynajmniej nie ma kompleksów natury filozoficznej. Odsypia wojnę. Odsypia swoją wyprawę do Warszawy. Po kolei odsypia każdy wysiłek. Prokurator Bukowiak ponowił serię nerwowego stukania, potem wziął słuchawkę telefonu, cierpliwie dzwonił do sąsiada. - Czy można coś zrobić w takich warunkach? - jęknął i nagle zawołał głośno: - Jest pan wreszcie, panie Michale? Gdzie się pan podziewał, u diabła? Był pan w pokoju bez przerwy? No, daj pan spokój! Czekamy! Zdawało się, że ciśnie słuchawkę z gniewem, ale położył ją ostrożnie. Pochylony nisko nad biurkiem oglądał w milczeniu mapę. W uchylonych drzwiach pojawiła się łysina Michała Grabowieckiego. - Nie przeszkadzam? - Daj pan wreszcie najnowsze zestawienia! Straty w Warszawie! - denerwował się Bukowiak. Dłoń Grabowieckiego trze skroń, aż okulary przejeżdżają w dół i w górę. - Cóż! Odłożono prace ziemne ze względu na mrozy i śnieżyce, musimy czekać, aż ruszą znowu na wiosnę. Tego zresztą należało się spodziewać. Sprawdza się moje przewidywanie co do joty: nie dostaniemy tych informacji przed ogłoszeniem wyroku. Z ekshumacjami jest w kraju niewesoło, panie prokuratorze, bardzo niewesoło. Rozmawiałem z jenerałem, i to właśnie są jego słowa. - Co?! Pan Michał opuścił ręce gestem bezradności. - Musimy czekać do wiosny. - Potarł czoło. Zamilkł, wzdychając. - Do wiosny - szepnął jeszcze. - Do wiosny? Ja nie mogę czekać „aby do wiosny" - warknął Bukowiak. Ręce Michała Grabowieckiego były teraz dwoma drogowskazami wysuniętymi w przeciwnych kierunkach. - Mówiłem już i powtarzam znowu: z grobownictwem są wielkie trudności. Gwałtowny kaszel łamał i giął plecy Bukowiaka, szepty wydobywające się z jego ust mogły być astmatycznym oddechem. Iłżecki umieścił szczoteczkę w wewnętrznej kieszeni kurtki, raz jeszcze musnął czubkami palców swoje włosy i powiedział naśladując falset Grabowieckiego: - Z ekshumacjami jest u nas niewesoło, sam pan widzi, panie kolego. Bardzo, bardzo niewesoło. Wyszłam przed hotel oszołomiona przebiegiem rozmowy. Ciemny pokój Bukowiaka został za mną, chciałam zapomnieć o nim, uspokoić wewnętrzny zamęt. Animozje wśród rodaków?! Tu, gdzie mamy tak mało szans? Oślepiło mnie światło, śnieg, iskry mroźnych połysków i słońce wyjątkowo łagodne, wyjątkowo ciepłe, które niespodziewanie wyjrzało zza chmur. Pierwszy dotyk wiosny, zaledwie przeczuwanej o tej porze roku, ogrzał moje policzki. 48 skłonił mnie do głębokiego oddechu. Migotanie resztek szronu osypującego się białym kurzem i powiew pachnącego wiatru mieszały się z sobą. Jaka ulga! Szłam dłuższą chwilę, wyzwolona z czegoś, co przekraczało moje siły psychiczne, chętnie pozostałabym tu, dopóki ostatni promień słońca nie /niknie za budynkami, co nastąpi wkrótce: dni lutego wcześnie się kończą. Rozluźniło się napięcie, w jakim trwałam od chwili wezwania mnie do Norymbergi, a zwłaszcza przez parę dni wyjątkowo długiej podróży. Ciemny pokój Bukowiaka jeszcze to napięcie wzmógł, a ton rozmów przygnębił mnie. Teraz to wszystko mijało. Przed hotelem pustka. Wyszło na ulicę troje ludzi, ale wiem, że to jacyś obcy, nie zwracam na nich uwagi. Siwowłosy pan ubrany w nędzne palto posuwa się bokiem, robi miejsce młodej kobiecie i jej towarzyszowi. Egzaltowany stary pajac. Prawdopodobnie miał niewiele wspólnego z planami Adolfa Hitlera, mimo to dziś każdym gestem zdaje się demonstrować pokorę. Może zresztą zawsze był uprzejmy, a tylko ja widzę go w szczególny sposób? - Bitte, gnadige Frau! Bitte! - woła przejęty. Kilka samochodów na podjeździe. Niemieccy kierowcy obserwują czujnie drzwi Grand Hotelu, w których stanął amerykański dyspozytor wzywając jednego z nich ruchem głowy; natychmiast odsyła go jednak i daje znak innemu pojazdowi, bardziej reprezentacyjnemu. Odrapany grat wraca na dawne miejsce. „Gnadige Frau" zbliża się do rozwartych drzwi auta. Rozdział 6 Czyżby to była dziewczyna, którą znam? Zamykam oczy, żeby sobie przypomnieć, kto to jest. Wytworna głównie dzięki swojej urodzie, pewności siebie, zdecydowanym ruchom, wysmukłej sylwetce, rozgląda się, z wyraźną przyjemnością wdycha mroźne powietrze^ jakby otwartymi ustami piła znakomity napój. I nagle spostrzega mnie. Ściąga brwi, ona także nie może mnie poznać, ale trwa to krótko. - Cest vrai? - pyta ze zdumieniem i dodaje po polsku: - Tu? W Norymberdze? Te słowa nareszcie wyjaśniają wszystko. Dziewczyna zmieniła się kompletnie, a głos pozostał ten sam. Nigdy nie mogłabym zgadnąć, że wystarczy przywrócić człowiekowi swobodę, żeby stał się tak zupełnie inny. j Cest vrai? - powtarza z radością. Głos tak samo stłumiony i miękki jak tamtego styczniowego dnia, kiedy przede mną sterczały jej zgarbione, chude plecy z wyraźnie zarysowanymi pod pasiakiem łopatkami. Szyja wciśnięta w ramiona ruchem skulonego psa, głowa bez włosów i bez chustki. Muzułman usiłował przecisnąć się do zespołu zbieraniny tworzącej obozową orkiestrę. Niemiec odrzucił już wiele kandydatek. Zdecydowane: weg! ab! raus! abtreten! - skracało przydługi ogonek. Dopiero przy tej skulonej, bezwłosej 4 - Niewinni w Norymberd/c 49 muzułmance zaczął marudzić, pytał o coś, ale nie znając francuskiego wezwał tłumaczkę. -' Dolmetscherin! Sofort! Usłyszałam wtedy roztrzęsiony z zimna głos odpowiadający krótko na pytania tłumaczki. Belgijka. Studiowała w Polsce, u profesora Drzewieckie-go, w klasie fortepianu. Grywa Chopina, Mozarta, Liszta, Beethovena, Griega. - Name? Vorname?! - Solange... Nie znał takiego imienia, zażądał, żeby się podpisała. Chyba nie tylko z zimna jej sina i brudna ręka trzęsła się nad kartką papieru. Przez ramię dziewczyny dostrzegłam nagryzmolone: Solange Praet. Esesman zaczął ironizować; - Solange? So lange bleibst du im Konzentrationslager Auschwitz? Du Krematoriumsfigur! So lange? Wie lange?! - Jak długo jesteś w obozie? - zapytała szybko tłumaczka, przerażona rozwojem sytuacji. Solange podniosła pięć palców i kciuk. - Sześć tygodni. Hitlerowiec odzyskał humor. - So lange! Hm, hm! Tak długo masz prawo tu przeżyć. Ale spróbuj nie zagrać Beethovena... Mozarta... Griega... Polecił jej czekać, aż przepyta wszystkie kandydatki. Stanęłam obok niej, okazało się bowiem, że „die Geige" przydadzą się w orkiestrze, chociaż w latach szkolnych o wiele swobodniej grywałam na grzebieniu niż na skrzypcach. Bałam się. Zamienić łopatę na smyczek, rów pełen błota i rozdeptanego lodu na barak orkiestry... Esesman bawił się świetnie, przekonany, że Solange oszukuje. Cieszyła go perspektywa zdemaskowania bezczelnej mistyfikacji. Prawdę mówiąc, i my także nie byłyśmy zupełnie spokojne o wynik próby. Takie chuchro. Kościec obciągnięty siną skórą z czerwonymi plamami odmrożeń. Nos wiecznie wilgotny, spierzchnięte wargi. A do tego przerażenie w oczach i nieustanne drżenie rąk, pleców, brody. - So lange chciałabyś tu zostać? - esesman bawił się coraz lepiej. - Also komm, komm. Przekonamy się. Po rozmiękłym śniegu brnęliśmy długo te trzy kilometry do Auschwitzu, gdzie stał fortepian. Tam Solange rozgrzała najpierw ręce nad żelaznym piecykiem, rozcierała palce, dając tym esesmanowi okazję do głośnych wybuchów śmiechu. Potem usiadła przy klawiaturze, podkręciła stołek. I zagrała „Poloneza As-dur" Chopina. Druty nie pękły, choć w naszym odczuciu powinno się było zdarzyć coś niezwykłego. Stałam więc teraz naprzeciw niej, odmienionej tak bardzo, że sama też - miałam ochotę zapytać, czy rzeczywiście spotkałyśmy się tu, przed Grand Hotelem w Norymberdze. Usłyszałam swój zdławiony głos: - Orkiestra mocno zdekompletowana. Solange posępnieje na chwilę. 50 - Tak. Brakuje wielu z nas. Później otrząsa się, chwyta mnie w ramiona. - Posłuchaj. Mam tu koncert. Proszę, jedź ze mną na próbę, nie protestuj, będę się czuła swobodniej między nimi, chyba możesz sobie wyobrazić, jak mi tu obco grać. - Obawiam się, że nie będę mogła. Wezwano mnie właśnie z Warszawy... - Nie wykręcaj się. Proszę. Pomożesz mi odzyskać spokój. Pomyśl o słuchaczach, o żołnierzach z różnych frontów, ja lubię bardzo grać dla nich, oni nam podarowali życie. Wyobrazimy sobie, że fortepian stoi w lesie, między namiotami. Pamiętasz, wyobraźnia dawała nam siłę, zastępowała nam teatr i kino, lekturę, rozmowy z przyjaciółmi, wszystko. I na pewno wyobraźnia, tak samo jak wtedy znajomość nut albo sprawność palców, nie zawiedzie nas i dziś. Milczę. Solange zaciska dłoń na moim ramieniu. - Jedź ze mną na próbę. Jeżeli nie chcesz słuchać muzyki, to po prostu nie słuchaj. Tylko bądź tam. On, mój dyrygent, emigrował, i to w ogóle porządny gość. Ale mimo wszystko. Sam język niemiecki rozdziera mi uszy. Patrzymy na siebie przez migotanie śnieżnej szadzi lecącej w słońcu. Zaczynam rozumieć uczucia Solange, podobne zresztą do moich uczuć: od wczesnego dzieciństwa żyło się w grupach rówieśników i można było zaufać złudzeniu, że wspólny marsz naprzód po trasie miesięcy, później lat, odbywa się zawsze na równoległych liniach, jak linie równoległe w zeszycie nutowym. A tymczasem Niemcy wytrącili nas spomiędzy naszych przyjaciół, przekonali, że posuwamy się po rozbieżnych promieniach koła, coraz dalej od siebie, coraz bardziej wśród obcych. Ostatnia solidarna gromada, w której żyłyśmy, tamta groteskowa orkiestra, przestała być Niemcom potrzebna, więc ją rozdeptali. Dlatego dziś wyciągamy ręce, żeby się upewnić: my jeszcze nadal istniejemy, nie udało się wam przekreślić nas. Wzajemnie potwierdzamy własne istnienie. Łudzimy się, że nasze drogi pozostaną równoległe, leżące blisko siebie. - Więc usłyszę cię w Norymberdze - mówię patrząc uważnie na kogoś nowego, kim jest obecnie Solange. - Dla mnie to wielka przyjemność, że ciebie tu spotykam - odpowiada. I jakaś ulga. Dla ciebie może nie? - W Norymberdze! To niesłychane. Pomyśl, przekroczyłyśmy granice marzeń. Siwowłosy mężczyzna czeka pokornie na chwilę, kiedy będzie mógł się odezwać, ale Solange uśmiechnęła się tylko do niego i dalej namawia mnie swoim cichym głosem. Dopiero po dłuższym czasie, kiedy zamilkła, wyjaśnił rzeczowo: - Koncerty organizują Amerykanie. Głównie dla gości Trybunału. Przychodzą też oficerowie z kompanii wartowniczych, prości żołnierze. Francuzi, Polacy, Jugosłowianie, Czesi. W sumie słuchacze przypadkowi. Dość rzadko zjawia się prawdziwy znawca muzyki. Solange uniosła kciuk, uśmiechnięta. Piękna, europejska, przywrócona życiu. 51 - Wystarczy mi więc jedna próba. Jedziemy? Z wahaniem oglądam się na Grand Hotel. Solange nie pozwala mi się wycofać. - Zrób to dla mnie. Będziemy mogły porozmawiać sobie później. Ale jedź ze mną. Pozwól się uprosić. Myślę o włosach Solange, odrośniętych nieźle, choć jeszcze krótkich, niemal chłopięcych. Jej ruchy odzyskały swobodę i pewność siebie. Nie garbi się, jest prosta i wysoka. Cały świat należy dziś do tej dziewczyny. - No więc, jedziemy - oświadcza despotycznie. - Dawno jesteś w Norymberdze? Solange podnosi dłonie. - Wystarczy! Przyjechałam wczoraj po południu. Dziś występ. A jutro odlot do Rzymu. Później Mediolan. Witam Europę. Nie odrzucam zaproszeń. Porywam cię teraz na próbę. Zdecydujesz, ile czasu powinnam grać przed występem. Usłucham tylko ciebie. Zdałam sobie sprawę, że już wciąga mnie rozpędzony wir życia pianistki; tratwa ruszyła z miejsca, rwie naprzód w rzece moich doznań i pragnień. Kiedy jechaliśmy szybko pustymi ulicami, Solange jeszcze raz uścisnęła mnie, potem zaczęła cicho podśpiewywać rytmiczną, pełną temperamentu piosenkę. Okno było uchylone, wiatr przewiewał nam włosy. Powinnam odczuwać jakąś radość sunąc tak wygodnym autem z doskonałym, uważnym kierowcą, który na każde życzenie zwolni, przyspieszy, wróci, zatrzyma się, grzecznie otworzy drzwi, pomoże wysiąść. Ale nie odczuwam nic prócz nikłego, ledwo zaznaczonego wrażenia pustki. - Pamiętam odjazd orkiestry - mówi Solange. - Naszą małą grupę ustawiono przy torach. Było jeszcze lato, pełnia lata, patrzyłam ze zdumieniem, dopiero wtedy spostrzegłam, jak bardzo liście na drzewach są poskręcane, rude, martwe, przepalone, jakby je zniszczył mróz. Uświadomiłam sobie dosadniej niż kiedykolwiek przedtem, gdzie jesteśmy. Ta chwila załamała mnie całkowicie. Już nie umiałam się bronić. Odgadłam, że i na zespół orkiestry podpisano wyrok. I tylko nagła ofensywa nie pozwoliła im wykonać wyroku. Zamknęła oczy. Słyszę ledwo skrawki słów porywanych wiatrem: - Jesteś pierwszą istotą z tej gromadki spotkaną po wojnie. Pojęcia nie mam, co się stało z innymi. Westchnienie. Solange zaczyna cicho nucić melodię, którą często śpiewała wieczorami, siedząc na pryczy pod samym dachem z dziurawych płyt supremy: Camarades, dormez vous? Zaśpiewałam razem z nią, najpierw ochryple, potem coraz głośniej i swobodniej. Te słowa były dla nas rodzajem hymnu. Zawołała nieoczekiwanie: - Jedź ze mną jutro do Włoch! Ależ tak, uparciuchu - nalegała po swojemu. - Jutro rano załatwię dodatkowy bilet i wszelkie formalności. Słuchaj, słuchaj, co ci powiem, a dopiero spróbujesz przecząco kręcić głową: tam jest o wiele cieplej, wiosna przyjdzie już wkrótce. Łąki pełne kwiatów. O tej porze! W lutym! 52 Jak jej powiedzieć o Trybunale Norymberskim, żeby nie wciągnęła do rozmowy innych? Odkładam to na później, teraz ulegam nastrojowi: słoneczne ciepło dotyka mnie przez szybę, we Włoszech jest wiosna, jutro samolot odleci do Rzymu. Później Mediolan. Oczywiście, powinnam jechać, udowodnić sobie, że świat odzyskuje rozum. Uciec jak najdalej stąd, zapomnieć o ponurych problemach. Rozdział 7 Tłum opływa kolumny, publiczność idzie teraz ławą, schody pełne, powodzenie zapewnione, muzykę konsumuje się tu regularnie, jak chleb i wydawane jeszcze ciągle na kartki mięso. Kulturalni mieszkańcy Norymbe-rgi znają na pamięć każdy utwór wybitny w skali światowej, trudno ich czymkolwiek zadziwić. Miejmy nadzieję, że Niemcy nie odważą się pojawić na sali! Miejmy nadzieję... Może zaczną postępować zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Znowu minęło pięć minut, już muszę wejść. Obiecałam Solange, że będę troszkę wcześniej. Uczucie zdziwienia: tylu słuchaczy w starej sali koncertowej? Nazwisko na plakacie nie jest wcale sławne, brzmi nie po niemiecku, raczej może się komuś przewrażliwionemu wydać w pierwszej chwili podobne do żydowskiego, więc napiętnowanego w Norymberdze specjalnymi ustawami broniącymi czystości niemieckiej krwi (biedni antysemici, nienawidzili samych siebie, własnych odbitych w lustrze twarzy... biedni antysemici!). Na szczęście w rozmowach słychać Europę i cały świat. Idą Francuzi, Włosi, Norwegowie, Anglicy, Amerykanie, czarni i biali, kakaowi, w mundurach z dystynkcjami albo po cywilnemu, z baretką orderu informującą dyskretnie, że to także wojownik; idą gromady Jugosłowian i Czechów, Rosjan i Belgów, Holendrów i Polaków. Żaden z mężczyzn nie przypomina mojego Tomasza, jego rysy coraz bardziej rozpływają się we mgle, znikają wessane przez szarość. Trzeba o nim zapomnieć, wyrwać ostatnie korzenie nadziei, chociaż wyobraźnia ciągle buduje fragmenty życia, jakie mogłoby być, a muzyka sprzyja wyobraźni, wyzwala niekontrolowane skojarzenia, otwiera drogi, pozwala zapomnieć, że na tych drogach jeszcze kogoś brakuje. Nad umarłymi zamknął się pył ziemi, wojna skończona, najodważniejsi odeszli spomiędzy żywych. Ogromne tłumy zdematerializowanych, ograbionych z miłości, z wszystkiego, co może być napiętym żaglem człowieka, rozwiały się. Na ich miejsce wchodzą inni. Sala na pewno już wypełniona, taki tłum, ale co ja tu robię między nimi? Do których należę? Raczej do tamtych z bratnich mogił. Oni mieli rysy znajome i bliskie, zasłaniali kogoś własnym ciałem i dlatego ciało musiało zniknąć, odejść w głąb atmosfery. Zostałam sama. Jestem obca, nikogo z moich rodaków nie widzę w tej ogromnej gromadzie ludzi, znam tylko Solange, ale ona żyje wyłącznie 53 koncertem. Samotność w tłumie zaczyna mnie przygnębiać, a jednak zamiast odejść, wejdę na salę, chcę zamknąć oczy i słuchać. Upłynęła już ostatnia minuta. Schody, sklepienia, korytarze, balustrady, rzeźby mają wygląd uroczysty i podniosły, to świątynia przechowująca w sobie pojedyncze motywy muzyczne zabłąkane w górze, jak jaskółki, zaczyna się łopot skrzydeł i tonów, dudni echo, kroki budzą je nagle, wraca czas dawnych koncertów. Kto tu grywał poprzednio? Mozart? Liszt? Może i Fryderyk? Dyrygent będzie pewno wiedział, w każdym razie to niezły temat na początek rozmowy. Trzeba uniemożliwić grzeczne wypytywanie o cel podróży, 0 wrażenia, jak mi się podobała Norymberga widziana pierwszy raz. Najlepiej od razu przesunąć zainteresowanie wszystkich gadułów w stronę spraw banalnych i obojętnych. Albo muzycznych. Spokój, przegnany bez śladu z ulic Norymbergi, w tym budynku jednak pozostał nietknięty; z medalionów nad brązowymi boazeriami patrzy łagodnie dziewiętnasty wiek, taki, jak go sobie wyobrażamy na podstawie opowieści, zapach przeszłości wisi w powietrzu: chłód i dystans, woń drewna 1 zleżałych foliałów, jak zapach świeżo rozgniecionych owoców i fermentującego napoju po starych winnicach. W miarę wstępowania na schody echo kroków odbija się pod sklepieniem coraz głośniej i wyraźniej, zaczyna mieć swój arytmiczny rytm, swoją niemelodyjną melodię, pełną chaosu i urywkowych fraz muzycznych - słychać już orkiestrę strojącą instrumenty; pierwsze uderzenie tremy taranem w cały system nerwowy. Co ja tu robię, jak mogłam obiecać, że przyjdę na koncert Solange, przeraża mnie tłum, powinnam stąd wyjść - i jednocześnie wybuch radości: żyję, muszę żyć, w tej chwili niczego innego nie pragnę. Jakie to łatwe - usiąść w miękkim fotelu, czekać na preludia Chopina, wiedzieć, że jestem pomiędzy ludźmi, wszystkie siły spotęgowane do najwyższego stopnia przejdą w pracę słuchu, w poczucie rytmu, w wysiłek inteligencji, wyobraźni, woli, wrażliwości. Solange mówiła, że jestem jej potrzebna. Wyczuwam jakiś próg wewnętrzny, o który pianistka musi uderzyć, oprzeć się na nim i sprężyście wystartować; największy mistrz skoku do ostatka nie może być pewny, czy odbije się prawidłowo; zna także godziny grozy, noce pełne niepokoju, sekundy tremy przed startem. Idę ciągle po schodach. Sala koncertowa już blisko, to stamtąd płynie gorący powiew, gwar ludzkich rozmów, śmiech, tupot nóg, niespokojny, drażniący szmer tłumu, pojedyncze głosy chwilami zagłuszają orkiestrę biorącą na próbę pierwsze tony. Serce bije ciężej i szybciej, emocja dławi gardło. Nie należy się bać, pamiętaj, umiałaś wówczas opanować lęk, zgniotłaś wyobraźnię, powściągnęłaś domysły przed przesłuchaniem, a po przesłuchaniu już nie czułaś obaw, interesowało cię tylko, jak napisać i jak wysłać gryps. Obecna sytuacja nie da się porównać z tamtą - myślę sunąc wolno dłonią po poręczy schodów. Równocześnie narasta we mnie gorzki śmiech, ironia szybko przywraca spokój nerwom: oto należałoby wyjść na estradę. Podnieść ramiona. Krzyczeć. Stanąć na samym brzegu, powiedzieć im, że nie wolno 54 racic czasu. Dlaczego nie krzyczymy? Dlaczego wszyscy starają się być tacy poprawni? Dlaczego ja milczę? Czyżby wymordowano najodważniejszych, i teraz ich miejsce zajmują potulni, układni, przeciętni, tchórze, głupcy, których nikt nie podniesie ramion i nie zdobędzie się na wielkie wołanie? Nareszcie! - dyrygent zgiął się nisko, za nisko chyba. - Mademoiselle Solange pytała kilka razy. Głowa starego człowieka fosforyzuje, biała jak obłok na pogodnym niebie, podświetlona od tyłu blaskiem lampy, duże ręce zagarniają moją dłoń M ciepły uścisk, a oczy wyzierają spomiędzy gęstych zmarszczek i pilnie sprawdzają, czy ta serdeczność będzie dobrze przyjęta. Wiem, że to Niemiec emigrant. Uroczysty, choć trochę podniszczony smoking, archaiczny ratunek uprzejmości śmieszą mnie i równocześnie wywołują drgnienie współczucia. - Mademoiselle Praet prosiła, żebym panią do niej zaprowadził. Jak lylko pani się zjawi. - Mnóstwo słuchaczy - mówię, żeby nie milczeć. - I wspaniała sala. - Moje serce tego wieczoru będzie biło mocno. Chciałbym, żeby mademoiselle Praet odniosła w Norymberdze prawdziwy sukces. Artysta jest pewnego rodzaju nowoczesnym prorokiem na pustyni, musi wiedzieć, jak uderzyć w skałę, żeby trysnęło prawdziwe, czyste źródło. Uświadamiam sobie trochę zdziwiona, że nie kontroluję własnych słów: - Ona już odniosła życiowy sukces. I to w niezwykłych okolicznościach. Nigdy tego nie zapomnę. Szeleści papier w rękach reporterów. Jutro przeczytamy jakieś banały. Profesor pochyla się nade mną. - Jest utalentowana. Ponadto ma najlepszego sprzymierzeńca talentu: młodość. Ufam, że dzisiejszy koncert pozwoli jej rozwinąć w pełni cudowną sztukę. Solange Praet należy do zjawisk rzadkich, wyjątkowych. Artyści tej miary wyrastają raz na dziesiątki lat. W czasie ostatniej próby wydawała mi się genialna. Tyle pochwał i czułości ze strony niemieckiego mistrza! Nie do wiary! Jego słowa zdolne są zamącić równowagę. - Lepiej, żeby Solange tego nie słyszała - mówię niechętnie. - Powiemy jej po koncercie, jeżeli wszystko pójdzie gładko. - Możemy być spokojni - zapewnia stary dyrygent. Odczuł mój chłód. Jestem zadowolona, że udało mi się go speszyć. Otaczają go zwartym kręgiem dziennikarze, muzycy, przedstawiciele radia i wszelkich pism. Szybko notują, potem jeden z nich przysuwa swój blok i ołówek, pytając szeptem: - Interesowałoby mnie, jeżeli pani pozwoli... Kiedy to madame Solange Praet grała najlepiej? Ten wielki sukces, o którym pani wspomniała... Zaskoczenie kompletne. Nie znajdę słów, jakimi mogłabym opowiedzieć komuś obcemu przebieg tamtego zdarzenia. Po co było wspominać'.' Najwyraźniej usłyszał moją rozmowę z profesorem. - A może madame Praet zgodzi się na wywiad? Miałbym więc od razu pierwsze pytanie! - radośnie ogłasza dziennikarz. - Interesuje mnie ponadto, 55 ¦ czy koncertowała kiedyś w Norymberdze? Chyba nie? Jak się to stało, że ominęła to miasto? Co prędzej osłonić uśmiechem wszelkie myśli, jakie wyzwolono kilkoma słowami. - To proste. Nie miała wcześniej okazji. Stary dyrygent opukał fajkę uderzając nią w otwartą dłoń. - Ta-ak. Powstały niejakie... zaburzenia w łączności pomiędzy krajami Europy - stwierdził wreszcie z westchnieniem. Cień ironii wykrzywił kąt jego ust. Roześmiałam się głośno i sztucznie. - No nie! Komunikacja wtedy działała lepiej niż teraz. Imponująco. Profesor umilkł na długo. Zapach dymu z fajki otoczył go chmurą, w której było słychać intensywne cmokanie. Dziennikarz usiłował narzucić innym swoje podniecenie, pozostało to jednak bez rezultatu, przynajmniej jeżeli chodzi o mnie. Pojawia się Solange, chłopięca, krótkowłosa, trzasnęły aparaty fotograficzne, zacieśnił się krąg ludzi. Młody reporter usiłuje wetknąć głowę i chude, nerwowe dłonie z notesem jak najbliżej pianistki, wreszcie wystrzela jednym tchem: - Reprezentuję wielki magazyn prasowo-radiowy, chciałbym rozpocząć mój wywiad od pytania, jaka jest pani narodowość? - Europejka urodzona w Brukseli - bez wahania mówi Solange i już jej nie ma, wita się z kimś u wejścia na salę, uszczęśliwiona. Dziwne wrażenie: razem z pojawieniem się Solange wpadł tu chyba jakiś motyl i krąży pod sufitem. - Tylko dwa pytania! - woła znowu reporter i bez dalszych wstępów usiłuje przeprowadzić wywiad. - A więc przede wszystkim, gdzie dała pani swój pierwszy koncert? W związku z tym jeszcze... jakaś sensacja... słyszałem o niezapomnianym zdarzeniu w pani karierze. Dyrygent uniósł dłonie, odwrócił je spodem do dziennikarza, jak w czasie koncertu, kiedy nakazuje orkiestrze piano, pianissimo, zupełne uciszenie. - Żadnych wywiadów przed występem. Absolutnie. Kategorycznie zabraniam. Jaki rozumny i troskliwy! - myślę słuchając tego. - Po koncercie niech nawet pęka sufit i spada na głowę Solange, już nic nie będzie w stanie przeszkodzić jej, ale teraz potrzebne jest milczenie. Reporter odsunął się nieco, wróciła cisza. Dyrygent zmienia temat, wskazuje ściany obwieszone portretami, z których ciemnego tła wychylają się słabe zarysy poczerniałych artystów minionego czasu. - Występuje pani w Norymberdze, gdzie grywał Jan Sebastian, Wolf-gang Amadeusz. - O! - woła Solange grzecznie i trzymając mnie za łokieć podchodzi w stronę starych malowideł. Oglądajmy je solennie i długo. Myślę o rozczarowaniu, jakie sprawiłabym staremu człowiekowi mówiąc głośno to, co myślę: ucieknę stąd, jeżeli nie wzejdzie we mnie światło potrzebne teraz ponad wszystko, jeżeli nie ucichnie dysonans rozrywający 56 uszy, ten dziwnie dokuczliwy, trwający od pewnego czasu, narastający igrzyt. - Czy zechce łaskawa pani odpocząć aż do swojego wyjścia? Czy może woli pani posłuchać orkiestry? Zarezerwowaliśmy miejsce - mówi dyrygent łojąc niemal na baczność przed uśmiechniętą Solange. - Najchętniej posłucham... ale nie na sali - odpowiada pianistka. Mamy tu fotele za kulisami, stamtąd można widzieć i słyszeć cały koncert. - A ja zejdę na parter - decyduję się szybko. - Będę miała potrzebny dystans. Dyrygent zbliża się do Solange rozmarzony nieco, skłonny do wyznań. - Przed laty bywała tu ze mną moja narzeczona... Jakże to dawno...! Siadała właśnie za kulisami... Dyrygowałem patrząc na nią częściej niż w rozłożone nuty; i to była tajemnica moich młodzieńczych sukcesów powiedział, może do siebie. Usiadłam blisko estrady, zapomniałam na chwilę, po co wezwano mnie do Norymbergi. Międzynarodowy Trybunał przestał teraz istnieć. Otoczenie pomogło mi opanować nerwy, atmosfera spokoju i kultury promieniowała / każdego drobiazgu, światła podkreślały miękkość i barwę tkanin udrapo-wanych nad estradą, świeże kwiaty na brzegu sceny były miłym akcentem, pozwalały nie myśleć o wszystkim, co zostało poza murami tego budynku. Za chwilę orkiestra rozpocznie koncert Mozarta, można będzie słuchać i pogodzić się z dniem dzisiejszym, zagłuszyć w sobie narastanie bólu. Wolałabym nie widzieć słuchaczy. Przycisnęłam palce do skroni, zamknęłam oczy. Jednak czułam oddech i ciepło wypełniającej się stopniowo sali, wchodzili jacyś obcy ludzie, co by to było, gdyby choć jeden z nich okazał się znajomy. Ledwo zarysowane wspomnienie bladło, cień rówieśnika z lat okupacji roztopiony w upływającym czasie, w czasie tak intensywnym i zarazem okrutnym, oddalał się coraz bardziej i na próżno próbowałam go przywołać. Otworzyła się czeluść pomiędzy przeszłością i czasem obecnym, z tej czeluści wraca się samotnie, wychodząc z wojny w zupełnie innych miejscach, w obcym terenie, daremnie nawołując tych,' którzy na zawsze utonęli. Orkiestra ciągle jeszcze wydaje pojedyncze tony, pomruk dysonansu napełnia serce niepokojem. Oklaski. Dyrygnet idzie brzegiem estrady, wyprostowany, sterany życiem, ale piękny i pogodny, chociaż zmęczony. Składa głęboki ukłon w stronę sali, brawa spotęgowały się, gorące tchnienie sympatii przeleciało po rzędach i połączyło wszystkich obecnych; odwrócił się tyłem do widowni, wziął pałeczkę, trzymał ją w palcach nad pulpitem. Podniósł głowę. Oklaski huczą, więc jeszcze raz ukłonił się, wzruszenie wygładziło mu rysy, niespodziewanie wróciła młodość, dała ruchom energię, lekkość, precyzję, cudowne wyczucie rytmu. Palce dzierżą w bezruchu niewidzialny piorun Zeusa, żeby znienacka uderzyć. Wytrzymał tak niezbędną ilość sekund, wzmógł uwagę słuchaczy, wyczekał, aż ucichną wszelkie szelesty, po czym opuścił ramiona błyskawicznym ruchem. Orkiestra zaczęła z temperamentem. Zdawało się, że ten stary człowiek natchnął swoją muzykalnością cały zespół, dawno nie słyszałam tak 57 m II ¦ 1 ¦ H ii u ¦ iii m m\ ¦ 1 doskonale granego Mozarta, którego lekkość, elegancja i rytm ustępowały czasami w cień, ale nie znikały, dając pierwszeństwo melodii. Temat rozwijał się znajomymi frazami, pojawia się dawno zapomniana jesień w Salzburgu, łagodna, ciepła, pachnąca opadłymi liśćmi. Katharsis. Oczyszczenie przez muzykę. Cały osad wrośnięty w tkankę nerwową powinien stopnieć, zbolałe miejsca napełni znowu radość i uniesienie. Szkoda, że nie można pozostać tak do końca pobytu w Norymberdze; najlepsza byłaby teraz bierność we wszystkim; akceptować grubą, zmatowiałą szybę, jaka wyrosła między mną i życiem. Coś na tej szybie namazano brudnym palcem: Gott mit uns... kilka swastyk... Solange ma słuszność: uciekać stąd! Otrząsam się z zadumy. Luksus bezczynności minie jutro rano. Trzeba będzie zwinąć palce w pięść, uderzyć. A teraz jeszcze przez jakiś czas można spokojnie obserwować dłonie dyrygenta, wrażliwe, lotne, wyciągnięte gestem oczekiwania, dające nakaz albo wyrażające prośbę; kiedy po sekundach napięcia spływa na nie właściwy ton i za nim następne frazy muzyczne, głowa starego człowieka, biała i dostojna, chyli się w geście nasłuchiwania lub uniesiona nieruchomieje w ekstazie, w upojeniu melodią i równie piękną harmonią współpracy z zespołem orkiestrowym. Przez ostatnie pięćdziesiąt albo sto, a może sto pięćdziesiąt lat nic się nie stało w Europie, tony Mozartowskiego „Requiem" po dawnemu budzą westchnienia i zadumę, wstrząsają zasłuchanymi ludźmi, wzruszają do łez. Może nawet bardziej; coś z realizmu zdarzeń osiadło w świadomości, wdarły się na salę koncertową odciśnięte na murach ludzkie kształty, cienie z Pól Elizejskich, Brukseli, Warszawy, Płaszowa czy Teresina są tu dziś obecne, wystarczy zamknąć oczy, widzi się ręce zniekształcone bólem konania, rozpacz odzywa się forte głosem wszystkich instrumentów, a potem opada bemolami w jęku ofiar i oprawców skazanych na wykonywanie mordu. Panuje taka cisza, jakby istotnie sala koncertowa pełna była zmarłych. Obawiam się, że są tu nie tylko sami goście Trybunału, że znalazło się sporo Niemców na niedzielnym koncercie. Słuchają bez oddechu, piją muzykę, muzyka dostaje skrzydeł przy takim audytorium. I za to ich nienawidzę! Nienawidziłam ich za muzykalność i sentymentalizm. Za bestialstwo. Zdumiewające, że mogli łączyć uznanie dla sztuki z tym, co robili, że nauczyli się przestawiać w sobie dźwignię, wyłączać potworne odczucia sprzed piętnastu minut i spokojnie kontemplować sztukę. Powinnam wyjść, dlaczego wybrałam się na ten koncert, popełniłam Mad. Obserwowanie zasłuchanych twarzy, widzialnych dobrze z bocznej loży, rozdrażnia tylko, wyobraźnia podszeptuje, że każdy z obecnych mógł wtedy podobnie słuchać bez oddechu... Co za skojarzenia, trzeba się co prędzej otrząsnąć. Gromada słuchaczy nie jest jednolita, wystarczy z uwagą przejrzeć najbliższe rzędy. Mnóstwo ludzi z całej Europy, z całego świata, pomiędzy zniszczonymi garniturami często widać oficerskie mundury wyprasowane wedle amerykańskiego stylu: dwie pionowe kreski zarysowane żelazkiem od 58 stóp do samych obojczyków. Teraz, kiedy wojna wygasła, sporo cywilów podkreśla wojskowym uniformem odwagę, jakiej nie zdążyli wykazać wcześniej, albo tym sposobem ułatwia sobie swobodę działania na terenach Niemiec objętych opieką zwycięskich aliantów. Zdarza się też niekiedy, że mundur lepiej niż pas elastyczny uwypukla i echy dziewczęcej, gibkiej sywetki; ta mała z drugiego rzędu czuje się znakomicie w roli oficera U.S. Army, przybyłego do niegrzecznej Europy: wypielęgnowana cera, puszyste włosy, manicure, emalia w kolorze świeżej k i wi na delikatnych palcach - to wszystko tworzy kontrast pomiędzy nią i kobietami z okupowanych krajów; ziewa, kręci się na skrzypiącym krześle, nie jest chyba znawczynią muzyki, raczej może kot zwinięty w kłębuszek na kolanach pani należy do melomanów słuchających bez tchu kolejnej fugi Bacha granej z wielkim talentem; amerykański młody pułkownik siedzący w tym samym rzędzie o trzy krzesła dalej robi do podkomendnej oko i gestami wskazuje kota. Jest ubawiony. Dziewczyna głębokim skłonem i ułowią pochyla się nad kolanami sąsiadów, zręcznie podnosi rozespane zwierzątko i z rozmachem rzuca je pułkownikowi. Chwycił. Oczy dwojga młodych Amerykanów odwróciły się teraz definitywnie od orkiestry, milcząca rozmowa spojrzeń i uśmiechów absorbuje ich głębiej niż melodia. Kot odzyskał dość łatwo zburzony spokój ducha, znalazł równie wygodne miejsce na męskich udach, ale wstrząs nie pozostał widocznie bez i/eha, bo nagle pułkownik zesztywniał, wykrzywił usta, porwał z obrzydzeniem puszyste stworzenie, trzymał je z dala od własnych kolan i od zasłuchanych sąsiadów jak ociekającą kroplami wilgoci gąbkę i cisnął z powrotem w ramiona dziewczyny. Konflikt nie doczekał się finału, przynajmniej chwilowo; konwencjonalna poza głębokiego zasłuchania uwięziła w sobie, jak na fotografii, młodego pułkownika, jego sąsiadów, lekko odętą dziewczynę i pechowego kota wtłoczonego przezornie do skórzanego mapnika. Parsknięcie śmiechu zabrzmiało bardzo cicho, było zupełnie zdławione, koncert osiągnął właśnie swoje punkty kulminacyjne, strop nad widownią zdawał się dygotać pod uderzeniami potężnych akordów; rozpoznałam w pobliżu sąsiada z samolotu, Sebastiana Wierzbicę, który nie mógł zapanować nad rozbawieniem; patrzył na mnie porozumiewawczo, przenosząc chwilami wzrok na sztywną postać amerykańskiego pułkownika i jego sąsiadkę, uniósł brwi nieznacznym ruchem, jak dziś rano, kiedy przygotowywaliśmy się do lądowania, i pozdrowił mnie głębokim ukłonem. Oklaski. Dyrygent razem z orkiestrą dziękuje za owacje. Koniec pierwszej części. Amerykańska girl w mundurze wydobyła chusteczkę, pod lewym łokciem ściska mapnik i kota, prawą ręką usiłuje zetrzeć wilgotne plamy ze spodni pułkownika wciśniętego między fotele, zablokowanego tam gruntownie i tarasującego przejście innym. - A to heca! Niech mnie chwycą bóle! - potężny baryton Sebastiana góruje nad gwarem. - Ten gołowąsy bohater powinien dostać odznaczenie bojowe, uległ bądź co bądź kontuzji na niemieckiej ziemi! Za jednym zamachem trafiony w serce i niżej. 59 Dłonie Sebastiana były gorące, zamknęły się na moich dłoniach i pozostały chwilę bez ruchu. - Dziękuję, że pani tu jest. Rano żałowałem... Czekała mnie dalsza podróż, dopiero przed godziną zapadła decyzja. Muszę pozostać w Norymberdze. Cieszę się z tego, jeżeli mam być szczery. Staliśmy ciągle pomiędzy fotelami, nie spieszyliśmy się do wyjścia, zresztą pułkownik w dalszym ciągu tarasował drogę, broniąc się niezbyt energicznie ruchliwą tarczą obu dłoni przed chusteczką jasnowłosej podkomendnej. - Ona zapomina, że gość może być laskotliwy. Albo zmysłowy. Nie wszystko na świecie daje się wytrzeć do sucha bez erotycznych konsekwencji - huczał potężny baryton. Zadowolony z własnego dowcipu Sebastian wybuchnął śmiechem i dopiero wtedy zorientowałam się, że rodak przed koncertem wypił coś mocnego. Dostrzegł widocznie, że mam wyostrzony węch, musnął wąsy i powiedział z chłopięcym zadowoleniem: - Mały aperitif przeciwko złym snom. Idealnie podnosi na duchu. Szliśmy obok siebie w ciepłym rozfalowanym tłumie, słyszeliśmy pojedyncze słowa francuskie, włoskie, angielskie. Sebastian zwalniał czasem kroku, żeby kogoś przepuścić, ale natychmiast zjawiał się przy mnie, sprawdzając kątem oka, bez odwracania głowy, czy jestem. Ogarnęło mnie radosne podniecenie. Już nie byłam sama w obcym tłumie. Mogłam się śmiać. Wymieniać uwagi. Zaczekaliśmy w drzwiach na pułkownika, osłaniającego dłońmi zwilżony mundur, i na blond Wenus, powiewającą przed jego łonem różową chusteczką. Byliśmy zachwyconymi widzami tej sceny. - To niespodzianka, że panią spotkałem! - powtarzał Sebastian gładząc wąsy. - Bo ja tu zabawię, jak się okazuje, muszę znaleźć paru kolegów, przypilnować kilku spraw. - A co z brzoskwiniowymi sadami? - zapytałam. - Spokojna głowa! Pojadę tam. W swoim czasie. I panią przekonam. Głos jego dudnił siłą i humorem, oczy zaczepnie czekały na uśmiech. Miałam ochotę zapytać go, którego z bohaterów Sienkiewicza próbuje naśladować, wolałam jednak nie psuć nastroju. Sebastian wyglądał trochę dziwacznie: bujne włosy otaczały twarz i opadały grzywą na kołnierz munduru pozbawionego dystynkcji. Oprócz dwu czerwonych łuków na ramionach z wyraźnym POLAND-em i długiego rzędu baretek orderowych na piersi nie nosił nic i właśnie to zwracało na niego uwagę. Spomiędzy dorodnych, rosłych Amerykanów, spomiędzy smukłych Anglików, spomiędzy białych, czarnych, Metysów, Cyganów, arystokratów, spomiędzy wynędzniałych i spomiędzy utuczonych Sebastian wyróżniał się od razu nie wiadomo czym: postawą czy wewnętrzną siłą. Ludzie robili mu miejsce, a on uśmiechnięty, spokojny, jakby był królem, który zaszczycił dzisiejszy koncert, kroczył rozwierającym się szpalerem i tylko zwalniał, żeby mi pozwolić przejść pierwszej. - A to niespodzianka! - szepnął muskając wąsa. - Jedno spotkanie nad chmurami, drugie na koncercie. Niech mnie bóle chwycą! Los łaskawy dla żołnierza. - Są tu pewno wszyscy podróżni z samolotu. - Bóg z nimi. Ja jestem skromny, wystarczy mi pani sąsiedztwo. Po przerwie melodia rozwarła się na całą szerokość, zagarniała słuchaczy, mc pozostawiając nikogo obojętnym; uduchowiona twarz dyrygenta żyła i ytmem, spokój spłynął na czoło; uniesione ramiona, dłonie, ruchliwe palce grały nad orkiestrą swoje wielkie solo. Zamknęłam oczy, zasłoniłam twarz dłońmi, żeby słuchać bez przeszkód. Wyobraźnia, jak tratwa porwana wiosennymi roztopami spomiędzy lodowych zatorów, pomknęła niesiona falą w nowe krajobrazy, których i sinienia jeszcze do niedawna nie przeczuwałam; każda fraza muzyczna przynaglała rytm serca, budziła radość, dawała ukojenie. Dokuczliwy głód s/luki sycił się teraz, choć daleko było jeszcze do całkowitego ukojenia. Sebastian obserwował mnie ciągle, czułam to, przy każdym ruchu spotyka-tam jego wyczekujące twarde spojrzenie. Było to denerwujące, ale zarazem ba rdzo ludzkie. Nie doznawałam osamotnienia dzięki jego natrętnej obecno-ci. Huk oklasków. Srebrzysta, rtęciowym światłem lśniąca głowa dyrygenta chyli się w ukłonie. To czas na alarm! Skończyła się część orkiestrowa. Teraz usłyszą państwo utwory Chopina, Liszta, Mozarta - w czyim wykonaniu? Solange? Czy jakiejś obcej pianistki? Cóż to za dziewczyna siądzie przy 11 >i lepianie? Czy naprawdę zapowiedziana w programie Solange Praet? Więc i ma żyje, pozwolono jej żyć? Otwieram oczy, rozglądam się. Nie, tamten czas minął, przestałam należeć do dziwacznie skompletowanej orkiestry, ubranej w nowe, czyste pasiaki, ćwiczącej w baraku dziesiątym; do zespołu, którego lolistki, a nawet najsłabsze uczestniczki, chwytały instrumenty zziębniętymi dłońmi, z oczyma rozszerzonymi przerażeniem skazańców, świadomych, że wiszą nad przepaścią. Muzyka stała się raz na zawsze pomostem otwierają-\ m ciąg skojarzeń i trudno będzie zrzucić z siebie skłonność do nawrotów pamięci. Nigdy już nie zagram na skrzypcach - myślę obserwując ponuro estradę, otwarty fortepian, klawiaturę polśniewającą światłem. Podziwiam Solange. Idzie szybko, bez lęku, z uśmiechem, z podniesioną głową. Zdumiewające, jak entuzjazm sali zagrzał mnie, przed chwilą jeszcze bałam się O Solange, przekonana, że na zdrętwiałych nogach nie zdoła przejść paru kroków, że jej drewniane palce nie wykonałyby poprawnie - nawet poprawnie! - ani jednej gamy. A teraz nagle serce moje rozszerzyło się pragnieniem sukcesu, właśnie tu, w Norymberdze, żeby ich zmusić do n >< Iziwu, do zachwytu, do bisów i próśb. A potem powie im, bo zwykle po oiicercie następują wywiady, reporterów interesuje artystyczna biografia, 11 logłaby więc im wyjaśnić, w jakich okolicznościach, gdzie doskonaliła swoją technikę. Dziś otworzono przed nią szeroko drzwi ekskluzywnej sali koncertowej w Norymberdze. A wówczas? Dyrygent wyszedł naprzeciwko solistce. Solange ukłoniła się w lekkim łomocie powitalnych oklasków. Usiadła przy fortepianie. W czarnym I i zydle łamały się zdeformowane odbicia lamp, tworząc obrazy abstrakcyj- ruchliwe, podobne do świateł wielkich miast odbitych w rzece, widzia- 60 61 nych z okna pociągu. Nie można zatrzymać ani utrwalić choćby na chwilę tych wizji, można tylko myśleć patrząc na kompozycję blasku i czarnego połysku, wyobraźnia rozwinie bez trudu własne wątki. Sala znieruchomiała: powraca cisza. Wielka, szumiąca gwarem i oklaskami muszla znów opada na dno spokoju, zdawało się, że wstrzymano nawet oddechy i westchnienia czekając na pierwszy akord. Czy wystarczy pamiętać o dwu Mulatach, zasłuchanych jak dzieci, uśmiechniętych szeroko i szczęśliwych, żeby zapomnieć o wszystkim innym? Ta część koncertu, w której Solange odegra także „Preludium" Chopina, będzie rozmową z Tomaszem, opowieścią przeznaczoną dla niego, jeżeliby się okazało, że on jeszcze żyje. Chyba jednak nie. Mimo wszystko trzeba myśleć o nim, tylko wtedy muzyka pomoże znaleźć rozsypane w pamięci jego rysy, włosy rozwiane wiatrem, oczy, które przestały widzieć, usta zamienione w piasek, wessane przez glebę, przynależne już może od dawna sokom ziemi. Solange pochyla głowę nad klawiaturą. Jej sukces będzie moim sukcesem, bisy wypełnią wieczór do końca. Ja naprawdę jeszcze nic nie umiem, nie weszłam nawet na pierwszy stopień artyzmu, jeszcze ziarno, suche, sypkie, twarde i szeleszczące, nie przerodziło się w zieloną, bujną i soczystą ruń, w smukłe, wilgotne źdźbła, nie miało pachnącego kwitnienia ani ciężkiego przed żniwami chylenia się kłosów nad ziemią. Czego mi brakowało? Woli? Talentu? Czy odwagi, jakiej wymaga podjęcie na nowo każdego dzieła? Nie wiem! Nie potrafię odpowiedzieć na te pytania, po prostu w najtrudniejszej chwili życia muzyka stała się dla mnie potrzebą, jak woda, mydło, chleb albo zwykły ołówek, niezbędnym narzędziem do wyrażania nurtujących uczuć; spełniała rolę koła ratunkowego, nawet brzytwy, której musiałam się kurczowo chwytać, żeby nie utonąć walcząc rozpaczliwie z przelewającymi się nad głową zdarzeniami. Dopiero teraz uświadamiam sobie, że mój lęk nie ma nic wspólnego z tremą: to raczej myśl o tamtym odległym dniu mąci mi spokój i równowagę, dzień ten odbił się cały w utworze muzycznym albo w moich nerwach i pozostawił swoją pieczęć, jak przed setkami tysięcy lat muszla wrośnięta w kamień, który znalazłam kiedyś na plaży Morza Jońskiego. Wapień muszli rozsypał się już dawno i zniknął, ale kształt pozostał odciśnięty w minerale na wieki, podobny do płaskorzeźby, godny podziwu. Dyrygent uniósł pałeczkę, zmienił się w pięknego tancerza przykutego do miejsca, w palmę wyginaną gwałtownymi porywami morskiego wichru. Orkiestra prowadzi triumfalnie wielką pieśń Fryderyka. Solange jeszcze nie zaczęła grać, uczestniczy jednak w rozwijaniu się utworu, widać, że słucha, idzie z całym zespołem, przyjmuje rytm, poezję i śpiewność, patos, lirykę i siłę melodii. Już!!! Akordem pierwszym wbiegła lekko, palce mkną wyzwalając w sobie iskry temeperamentu hamowanego opanowaniem techniki. Znalazła ton - czubkami palców ledwo muska powierzchnię klawiatury - szum deszczu padającego w cichym zaułku - łopot liści strząsających krople wody na parapet, na płytkie kałuże - muzyka skrzydeł ważki nad łąką - sypki, suchy rytm pięt wiejskich dzieci spieszących ścieżką do szkoły dalekiej Polsce. Upalne słońce, dzień oczekiwanego spotkania Tomasza, i ień, który nie nadejdzie. Zdumiewające, jak zwinne i sprawne okazały się palce Solange, zwinniej- niż dawniej. Żeby grać Chopina, trzeba wierzyć w zapomniane bajki, 11 /cha umieć je opowiadać, a czas bajek minął na świecie bezpowrotnie. Czy 10 możliwe, że ból osamotnienia staje się dla niej bodźcem, jak wtedy lnnlźcem była rozpacz? Dyrygent pochylił się w stronę fortepianu, dostrzegam profil artysty, wyraz aprobaty, może nawet uwielbienia błysnął w uśmiechu, oczy pełne światła miękkiego jak łzy przyjaźnie czuwają nad Solange, dając jej znać 0 harmonii pierwszych akordów: nie ma żadnych elementów odrębnych, co mnie tak niepokoiło podczas niedawnej próby - nie ma tu dyrygenta, pianistki, zespołu orkiestrowego -jest Chopin - urok ciszy, liryka, zapach sosen, ukryta głęboko na dnie poezji ludzka siła. Wybuch oklasków przeraził mnie, zabrzmiał jak eksplozja, dopiero 1 »óźniej zrozumiałam, że można już odetchnąć z ulgą. Pierwsza część występu zakończona. Głęboki, niski ukłon Solange w podzięce za brawa. Dyrygent ujął dłoń pianistki, razem idą na brzeg estrady, uśmiechają się do siebie jak w tańcu weselnym. Oklaski nie milkną, włącza się do nich głuchy pomruk, l rójsylabowe skandowane wołanie młodzieży spod ścian, od strony drzwi. Pytam Wierzbicę zdziwionym spojrzeniem, daremnie próbując zrozumieć, o co chodzi ludziom powtarzającym rytmicznie trzy sylaby. Dyrygent potrząsnął zawadiacko śnieżną czupryną, wyraźnie uradowany. Gestem wskazał solistkę. Brawa wzmogły się znowu. Sebastian pochylił się nade mną, czułam gorący oddech. - Słyszy pani? „Noch einmal". Oni proszą, żeby powtórzyć to jeszcze raz. - A więc i Niemcy przyszli na koncert, okazuje się. Brwi Sebastiana drgnęły. - Tylko dobrzy Niemcy, droga pani. Wyłącznie dobrzy Niemcy., Podniosłam palce na wysokość ust. - Czy ich życzenie dotyczy tylko muzyki, jak pan sądzi? Przez chwilę patrzył pytająco, nagle zrozumiał i wybuchnął śmiechem. Oklaski zagłuszyły naszą rozmowę, ledwo mogliśmy słyszeć się nawzajem. - Chwilowo tak. Ale za przyszłość nie można ręczyć. Odpowiedziałam Sebastianowi: - W dziedzinie muzyki wszelkie „noch einmal" jest całkowicie do przyjęcia. Solange zajęła miejsce. Położyła dłonie na klawiaturze. Chwilę czekała w milczeniu, zamknąwszy oczy. Sala uspokoiła się teraz bardzo szybko. - Preludia Chopina - mówię zupełnie cicho, ale już moją propozycję przejmuje Sebastian Wierzbica, którego bas dominuje nad innymi głosami. - Preludia! Preludia Chopina! - powtarzają razem z Wierzbica ludzie w najbliższych rzędach. Solange obejrzała się w stronę tego wołania; drgnieniem ust potwierdziła: wykona utwory, które zaproponowała sala. 62 63 ¦W IH Z lekkością nieopisaną palce pianistki musnęły klawisze, słuchacze ucichli pod wpływem jednakowego u wszystkich napięcia. Zespół orkiestrowy czekał również w bezruchu. Zamknęłam oczyTTatrrten odległy dzień powracał w pamięci tak wyraźnie, że na chwilę dostrzegłam sylwetkę Tomasza stojącego w gromadzie mężczyzn. Ale nie można było rozpoznać rysów, tylko mglisty kontur nieruchomej postaci, co wywołało dotkliwy ból i nagłą pewność: on nie żyje. Nie żyje. Co to znaczy: nie żyje? Skandowane, rytmiczne, stłumione, ledwo rozpoznawalne wołanie: „Noch einmal! Noch einmal!" odzywa się teraz po każdym utworze i Solange widocznie czerpie z tego siłę. Gorąca fala szczęścia napełnia mnie ciepłem jak alkohol, muszę czasami odetchnąć głęboko, wtedy czuję zmęczenie długim dniem, ale są to zaledwie sekundy sekund, od razu wraca spokój i opanowanie, rozumiem, że Solange odniosła tu wielki sukces, i wiem, że powinna się zatrzymać na tym akordzie zwycięstwa; pianistka zresztą uświadamia to sobie, daje dyskretny znak ruchem głowy - dziś już więcej nie zagra. Brawa potęgują się, szumią wytrwale, narasta w nich głęboki basowy pomruk, już teraz nie słychać okrzyków „bis", to jest owacja, którą młoda Belgijka umie przyjąć ze spokojem i łaskawością, wie, jak podziękować ukłonem i uśmiechem, do końca trwa w swojej roli. Schodzi na sam brzeg estrady, powodowana niezrozumiałym dla mnie impulsem - widocznie ci ludzie na sali stworzyli klimat, pozwalający jej grać lekko i bez oporów, jakby w pustce na wydmach nadmorskich, albo w nie zamieszkanym domu, ich entuzjazm dał jej ramionom skrzydła; może tylko raz w życiu grała w podobny sposób, pamiętam dokładnie tamten dzień, ale to była wałka 0 przetrwanie. Solange jest coraz bliżej rampy, jej kroki bezszelestne i lekkie są krokami we śnie, na prawo ma już fałdy kurtyny dotykające miękko płyt podłogi, przed jej stopami palą się na krawędzi sceny małe światła, dające rozstawionym tu kwiatom przezroczystość i dziwny urok. Na pewno rozróżnia barwy sukien, biało-czarne kompozycje męskich ubrań, może czuje delikatny zapach perfum, a mimo to pozostaje nadal w sferze abstrakcji. Podnoszę dłoń, chcę dać pianistce znak; widzę jej sukces w dwu płaszczyznach, obecnej 1 tamtej, zakreślonej naokoło kroplami nierealnych, zamglonych świateł. Oklaski, jak nawałnica, suchy deszcz liści w jesieni, tłum szedł wówczas aleją wysypaną żużlem, kroki wywoływały rytmiczny zgrzyt i chrzęst, a nad głowami topole gięte wiatrem wydzielały charakterystyczny gorzki zapach, ich liście na długich szypułkach łopotały głośno w ciszy październikowego wieczoru, tylko ten łopot i rytm kroków, i głęboka ciemność pełna mgieł, a daleko przed nami rozmazane we mgle światła. Za nami opustoszałe bydlęce wagony i ostry gwizd lokomotywy. Żałuję, że wasze spontaniczne brawa cofnęły mnie w czasie do tamtych godzin! Właśnie pierwszej nocy poznałam Solange, a później rozpoczęła się nasza przyjaźń. Oddech gromady melomanów jest blisko, fascynuje, ogrzewa, jak oddech człowieka pochylonego w intymnym zwierzeniu. Podarowali pianistce swój zachwyt i uznanie, teraz dziękują, nie chcą jeszcze wychodzić na papierosa. Czekają. Co by się stało, gdyby im powiedzieć? Zrozumieliby? Nerwy odprężają się już, ale ciągle jeszcze trwa napięcie. 64 Co się z panią dzieje? - pyta Sebastian. - Nic. Nic. Ogromnie się cieszę. To wielki triumf. Panie i panowie - myślę w sposób wyrazisty i konkretny, sama nie jestem pewna, czy tego nie powiem za chwilę głośno. - Wykazujecie znakomity, fenomenalny słuch muzyczny, rozumiecie myśl kompozytora, chłoniecie melodię w uniesieniu, bez oddechu, wspaniale; taki słuch świadczy o nieprzeciętnej kulturze uczuć. Skandujecie: „Bis! Bis! Bis!" Jakże więc mam sobie wytłumaczyć głuchotę, która dotknęła wielu wtedy? Czy to możliwe, czy łatwo dziś uwierzyć, że nie słyszeliście krzyku stamtąd? Ani nawet k i zyku z miejsc na terenie tego kraju, tak blisko waszych domów? Brawa wzmogły się. Solange dostała kwiaty, róże na długich łodygach, ledwo rozkwitłe pąki. Jej dostrzegalne wzruszenie porwało salę. Słuchacze wstają, młodzi podchodzą do samej estrady, pytają o coś, biorą autografy. Panowie i panie- mówię w myślach obserwując niespokojnie k ażdy ruch Solange - może ogarnął was entuzjazm spowodowany radosnym faktem uratowania młodej, uroczej dziewczyny? Takie jak ona, piękne, utalentowane, posyłano do gazu, na szczurzą, plugawą, bezimienną śmierć. Robili to ludzie z tego kraju, dziś uwięzieni, czekający tu na wyrok. Albo ukrywający się do czasu, kiedy będą mogli wyjść. A jaka jest wasza ocena moralna? Czy tej ocenie moralnej dają wyraz dłonie bijące brawo i usta wołające: „bis"? Tam nikt nie wołał „bis", a mimo to całymi dniami śpiewałyśmy bezsensowne słowa, których refren trzeba było powtarzać w nieskończoność: „Und die Musik spielt dazu". Dyrygent ujął oburącz dłonie pianistki, mówi coś, jego serdeczność 11 lądowała salę, znowu zerwały się brawa, nawałnica tłucze gęsto i głośno, jak w napięte skrzydło namiotu, pod którym leży się w czasie burzy. Rozdział 8 Stopniowo gasną światła w sali koncertowej. Mrok zagarnia najpierw scenę, potem znikają ściany widowni po wyłączeniu kinkietów i pozostaje tłum, tłum ograbiony z rysów twarzy, z barw, z indywidualności. Przejścia między fotelami, schody, korytarze wypełnia tłum, któremu służą już tylko podsufitowe żarówki, rzucające blady refleks na głowy; spostrzegam oczy pełne zmęczenia, obwiedzione siwymi cieniami, widzę usta zaciśnięte milczeniem i zdaje mi się, że nie jest to milczenie kontemplacji, raczej wyraz bólu. Posuwam się krok za krokiem razem z innymi, wolałabym ominąć ich i wybiec na mróz, ale tempo narzuca gromada, ogromna magma, która sunie i drepcze w miejscu na setkach nóg. Idzie za mną Sebastian Wierzbica, chwilami słyszę jego parsknięcia pełne zniecierpliwienia, pewno też rozdrażnia go ten uprzykrzony przymusowy deptak. Wierzbica to całkiem obcy człowiek, bardziej obcy niż prokurator Bukowiak albo Iłżecki; równie mi obojętny jak bileter, którego właśnie mijam w drzwiach: łysawy Niemiec lat około pięćdziesięciu, wrośnięty w tło. noszący szary uniform w kolorze portiery, człowiek ten gwarantuje niejako Niewinni w Norymberd/c 65 swoim spokojem i obojętnością, że nigdzie stąd się nie ruszał podczas wojny, mogłabym pomyśleć patrząc na niego, że nie było poborowych w wieku od siedemnastu do sześćdziesięciu lat i nie było frontów pod Stalingradem, w Afryce, w Norwegii, w Jugosławii, w Holandii, w Polsce, w Belgii, na Węgrzech, we Francji oraz na morzach i w powietrzu. To wszystko przyśniło się nam, ludziom dotkniętym obsesją, to wszystko przyśniło się mnie, studentce z Warszawy. A jutro mam stanąć przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym i w zwięzłych słowach udowodnić, że widziałam na własne oczy to, co działo się na podmokłym terenie otoczonym pustką, nazywanym przez hitlerowców Auschwitz-Birkenau. Sebastian odchrząknął głośno, potem jego zachrypły baryton odezwał się tuż za mną: - Coś tu jest w Norymberdze takiego, co mi podpuszcza chandrę. Stan podgorączkowy. Dżuma tej ziemi. Malaria. Muszę jednak stąd uciekać. I panią namawiałbym z całego serca. Posuwaliśmy się dalej krok za krokiem. Otaczał nas gwar, gąszcz głosów i znowu słowa francuskie, angielskie, mówione swobodnie w atmosferze miejsca, gdzie nikt nikogo nie zna, wszyscy są sobie obcy, nie krępują się najbliższym sąsiedztwem. - Do Kalifornii! - mruczał za moimi plecami Sebastian, zaabsorbowany ciągle tą myślą. - Tu nie widzę przyszłości, pod nami jest wulkan, a ja chcę szukać spokoju. Człowiek musi być koczownikiem, wybierać sobie miejsca na ziemi, myśleć, iść twardo za ciosem. Iść naprzód. Obejrzałam się nie mówiąc nic. Uniesiona do góry głowa Sebastiana, otoczona srebrną czupryną, wydawała się teatralna, może przynależna do karnawałowej maskarady; człowiek ten miał niewiele wspólnego z tłumem przeciętnych ludzi, przemielonych w jakichś młynach, w wagonach kolejowych, w przeciwczolgowych rowach, w okopach, w szeregach żołnierzy czy szeregach więźniów. - Obiecałem pani wyjaśnić szerzej, na czym polega teoria dwóch żubrów. Ale najpierw chcę usłyszeć, jak samopoczucie. Jak się podoba Norymberga. Szliśmy chwilę w milczeniu. Zrównał się ze mną, wyraźnie czekając na moje słowa. - Nie wiem. Trudno powiedzieć. Czy pan zna podobne wrażenie: pomiędzy mną i wszystkim, co dzieje się naokoło, wyrosło pancerne szkło. - Ha, ha! Ta-ak! Skrzepło wokół nas pancerne szkło, trzeba przyznać. No a w czasie koncertu? Jak było? » - Zapomniałam. Ale ono jest. Zaciskam pięści, chciałabym się wyzwolić. Uderzyć? Rozbić tę przegrodę? Milczeliśmy znowu jakiś czas. - A teoria dwóch żubrów, jak już pani mówiłem, jest bardzo prosta. Żubry walczą długo, na śmierć, żeby nawzajem się pozabijać. U nas w Białowieży mimo zagród i masywnych barier widzieliśmy to na własne oczy. Przedarł się jeden do drugiego, żadna siła nie mogła rozdzielić zwartych w śmiertelnym boju dwu mocarzy. Narody przeżywają podobne ślepe zmagania. Mam tego dosyć. A cholera wie, czy znowu gdzieś w Europie nie 66 wczną się tłuc? Napoleon chce wojny - Polacy idą za nim, Turcy pod Wiedniem - Polacy też nadstawiają grzbiety. Umilkł. Posuwaliśmy się w tłumie unoszeni powolną, nieustępliwą cyrkulacją ludzi zmierzających do szatni. Wreszcie przystanęliśmy w spokojniejszym kącie. Wierzbica pochylił się do mnie. Znam jeden jedyny sposób wywinięcia się - powiedział osłaniając mnie ramieniem od naporu biegnących amerykańskich żołnierzy. - Tylko jeden iposób, ale niezawodny: szeroki świat. Ona, moja łączniczka, gdybym ją w tej chwili miał przy sobie, rozumiałaby to na pewno. Nawet upatrzyłem dla niej bardzo ciekawe zajęcie. Łudzę się jeszcze ciągle, że ją znajdę. Muszę ją naleźć! Jeżeli Bóg jest na niebie. Załamał mu się głos. Tłum wyniósł mnie i Sebastiana znowu na środek nurtu i pchał ku wyjściu. Z otwartych drzwi powiało mroźne powietrze. - Może panią zainteresuje ten wyjazd - mówił Wierzbica biorąc mój numerek do szatni. - Co pewnien czas jest okazja wyruszenia do Kanady, do Meksyku, do Kalifornii na wyjątkowo dogodnych warunkach. Opieka nad gromadą dzieci. Niczyich, wyzwolonych z obozu. Z transportu. Piękne zajęcie dla młodej dziewczyny. Roztoczyć nad nimi opiekę. - To sieroty? - Nie zawsze wiadomo. Sieroty i niesieroty. Niemcy zrabowali te dzieci rodzicom. Oddzielili. Chcieli je zgermanizować. Licho wie, gdzie teraz szukać ojca, matki, krewnych. A niektóre są tak małe, że nie pamiętają, nie mogą pamiętać swoich nazwisk, adresów. Nic. Najwyżej imiona. Czasem imię też lest wymyślone, niemieckie. Słucham uważnie. - Trzeba im dać warunki luksusowe. Kalifornia, Meksyk, Kanada, brzoskwiniowe drzewa za oknami. - Kto decyduje? Roześmiał się przechylając głowę do tyłu. - Mądrzy ludzie. Tym dzieciom należy się trochę spokoju. A ja mógłbym powołać panią na opiekunkę jednej z wyjeżdżających grup. Odebrał z rąk szatniarki okrycia, podał mi płaszcz. - Powiedział pan „brzoskwiniowe drzewa za oknami". Prawdziwe? Takie, co zakwitną? I mogą też owocować? Ubierał się, szybko zapinając wojskowy płaszcz. Srebrna grzywa spoczęła na kołnierzu, tworząc niezwykły kontrast z uniformem. - Spróbuje tam pani brzoskwiń wielkich jak moja pięść, kosmatych, dojrzałych, słodkich. Nie takich, jak te zielone myszy, których się dochował mój ojciec. Ale pani robi kpiny. Schyliłam głowę, naciągnęłam rękawiczki. Dziwne uczucie. Jak mu powiedzieć, że znałam takich, którzy chętnie wróciliby w domowe progi, żeby jeść kartofle z solą? Tych ludzi można już tylko widzieć w czasie przeszłym. Były wsie, gdzie rzadko wystarczało ziarna do żniw. Matki gotowały dzieciom zupę z polnych gruszek. Albo szły na pole i podbierały ziemniaki, drobne jak orzech włoski. Ale to były własne matki. 67 Własny dom. Czy ktoś oszalał? Komu brzoskwinie zastąpią rodzinę, chwilę powrotu? - Głowa do góry! - zawołał Wierzbica tonem komendy. - Czy warto martwić się na wyrost? Jeszcze za wcześnie. Decyzje powzięto bez nas, droga pani. To już jest faza realizacji. Może pani zrezygnować. Ale wyjątkowa okazja! Czasami czeka się daremnie całe życie na podobną szansę. Stanęliśmy przy drzwiach. Sypał nieruchawy śnieg, osiadał na gałęziach drzew, na dachach domów, latarniach i płotach. - Wie pan, tu jest parę problemów. Ale na dnie leży coś grząskiego. Tych dzieci na pewno nikt nie pytał, dokąd chciałyby wrócić. A gdyby pomiędzy nimi była córka pana? Syn? Czy wtedy też nie miałby pan oporów? - Odpowiedziałbym to samo: w świat! W szeroki świat! Zostawić za sobą krwawe grzęzawiska. Kraj nie ma stolicy. Nigdy jej nie odbuduje. Nigdy. Przynajmniej nie za naszego życia. Kraj nie ma ludzi. Kraj nie ma szkół. Kraj nie ma Sejmu i nie wiadomo, czy kiedykolwiek będzie go miał. Krajowa Rada Narodowa? To bajki! - W pana rozumowaniu brakuje wyraźnego postawienia sprawy: jeżeli pewnego dnia wszyscy wybiorą brzoskwiniowe sady i nie wrócą, jak wedle pana będzie wyglądała ta pozostawiona Polska? - Droga pani! Miejsce, gdzie zabijają się ciosami łbów i racic rozjuszone żubry, nie jest azylem dla dzieci. Przyzna pani. Zresztą dajmy dziś temu spokój. Dowiem się, czy jeszcze mają kilka wolnych miejsc w grupie, która właśnie czeka na wyjazd. Pani sobie spokojnie przemyśli sprawę do jutra. Nic pilnego. Wystarczy złożyć podpis. A potem zająć fotel w samolocie. Resztę zrobią inni. Warunek numer pierwszy, od którego wszystko zależy: nie myśleć, położyć się na fali, czekać, aż woda panią wyniesie na spokojny brzeg. Śnieg sypie wolno, przestwór kołysze się, wiruje, muska lekkimi dotknięciami płatków, nie jest to już jednak ostra zimowa zawierucha, brakuje mrozu i wichru, biel ozdobiła konary drzew, otoczyła świetlistymi kręgami lampy uliczne. Dziwne uczucie: jutro znowu samolot może pruć przez chmurę śniegu, wystarczy złożyć podpis, a potem od razu Kalifornia, sad w rozkwicie, słońce... Ludzie przytupują na chłodzie. Murzyn idący przed nami odchylił głowę, uniósł dłonie i zachwycony próbuje łapać ruchliwe płatki. Śmieje się głośno śmiechem szczęśliwego dziecka. - Co robimy dalej z tak pięknie rozpoczętym wieczorem? - zapytał Sebastian zupełnie swobodnie, jakby on pierwszy zapomniał o swojej propozycji. Niemal w tej samej chwili zjawił się przed nim chłopak w jesionce z podniesionym kołnierzem i trzasnął obcasami stając na baczność. - Obywatelu kapitanie, szeregowy Nierychło Jan melduje się posłusznie. Sebastian drgnął. Usłyszałam rozbawienie w jego na pozór groźnie wymówionych słowach: 68 - Co jest, u kosmatego diabła? Niech mnie chwycą bóle! Po cywilnemu i chcecie mi salutować? Upiliście się, Nierychło, czy jak? - Upić tożem się nawet nie upił, panie kapitanie, chociaż byłoby czym, ile melduję się na rozkaz. Ponownie trzasnął obcasami, głośniej i energiczniej niż przed chwilą. - Mam was do paki zamknąć? Znikajcie. Widzicie chyba, że jestem zajęty, w towarzystwie kobiety. v - Przepraszam, panie kapitanie, zapomniałem, że już nie jestem w mun-11 u i ze. Ale rozkazów pana kapitana nie zapomnę nigdy, cywil czy wojskowy. Rozpoznałem tu szkopa, zbrodniarza wojennego. Szukałem pana kapitana wszędzie. - Jak mówicie? Rozpoznaliście? Gdzie ten zbrodniarz? A może to wasza fantazja? - Mój ojciec świadkiem i cała wieś pamięta, każdy u nas poświadczy. Nauczyciel też poświadczy, widział wszystko. To zbrodniarz. Od razu go I Mać, i na sznur. Wierzbica chwycił tamtego za ramię, potrząsnął. - Przetrzyjcie ślepia. Urodzaj na zbrodniarzy dawno się skończył. Skoczcie no po rozum do głowy, mój Nierychło. - Jak pana kapitana wiU/ę. Siojalem tu, bo sierżant Zębski bąknął, że i tan kapitan poszedł na koncert. A nawet jakby wypadło czekać do rana, i tak I >vm się doczekał. Od razu trzeba go brać, i pod sąd. Oni tu w Norymberdze pi awiedliwie z nim załatwią. Mają ten Międzynarodowy Trybunał Wojsko-i v, tak? Sebastian nie przerywał mu, chrząknął tylko potężnie. Nierychło schylił iic, zaczął mówić szybko, pokazując dłońmi przed sobą: Tak jak widzę te schody, jak widzę śnieg podeptany butami, tak idziałem krew na drodze pomiędzy wsią i Mławą. Cały wóz był we krwi, nój ojciec szedł przy koniach, ręce mu się trzęsły, płakał, ledwo mógł lejce iirzymać, ale go esman kolbą w plecy szturchał i poganiał, żeby jechał prędzej, bo w Mławie czekają już wagony. Mnie matka posłała za ojcem, l.ikby mu co zrobili, dałbym znać. Poznaliście Niemca? Czy to możliwe? Ten sam. On się nie zaprze, trzeba z miejsca przycisnąć; mów, gdzie In leś wtedy i wtedy, coś robił w Polsce koło Mławy na wiosnę w czterdzies- m trzecim. On, panie kapitanie, mógł nawet i rozkaz dostać, że ma ludzi na pociąg odstawić, nie powiem, wojna była, mógł, ale sam robił taką masakrę. :i wydzierał matkom, na wóz drabiniasty ciskał, on już sobie kalkulował. ilbo wiedział na pewno, jaki je spotka los. A drabiniaste wozy mają szczeble. by się snopki nie zsuwały, tak że jak porwał za nogi małego chłopaczync. i u i/e ze trzy latka, i cisnął na wóz, to go nadział na kołek, aż krew buchnęła zaczęła wypływać, a ten esman nikomu nie pozwolił ani podejść, ani >l/ieciaka zdjąć. Umilkł na chwilę, wycierał czoło zmiętą czapką. Wierzbica nie przerywał ni. Staliśmy cicho w zadymce, która tłumiła głos ludzkich kroków. Aż trudno było patrzeć, aż ledwo człowiek mógł zdzierżyć. Krew płynęła po 69 szprychach i kapała na piach za wozem, a ta matka mglała z rozpaczy całą drogę. Nigdy, póki żyję, nie zapomnę tych dzieci, co je wtedy zabrali. Śnieg nagle ustał. Zrobiło się spokojnie. W szarówce zadzwonił tramwaj, jechał wśród cichnącego łomotu, wkrótce pozostało tylko stłumione, dalekie dzwonienie żelastwa. - Powiedzcie no, Nierychło, ile mieliście lat w czasie tego zdarzenia? - Zaraz. W marcu kończę dziewiętnaście. Musiałem wtedy mieć koło szesnastu. Była wiosna czterdziestego trzeciego. To wiem na pewno. I to, że go dziś poznałem. Szedłem wtedy o parę kroków za ojcem, a ten Niemiec oglądał się i poganiał, żeby prędzej. Widziałem go dokładnie. - Pomyślcie, Nierychło, ruszcie łbem: ilu takich Niemców z odwiniętą czapą i w mundurze hitlerowskim widywaliście przez lata wojny?! Czy można odróżnić każdego z nich? - Nie powiem, oblazło nas to, panie kapitanie, tak jest, ale ten jeden był inakszy, miał brodę znaczną, z takimi naroślami, jakby mu purchawki spod skóry wyłaziły. Teraz i mnie ogarnęły wątpliwości. - Cóż to za znaki szczególne? Narośl na brodzie! Nierychło powiedział hardo, chociaż przedtem ściągnął obcasy na baczność: - Saper myli się tylko raz. I na mój rozum oskarżyciel zbrodniarza wojennego tu, pomiędzy Niemcami, też myli się raz, już oni zrobiliby szybko z takim koniec. Ale ja się nie mylę. W piekle bym go poznał. Jeszcze jedno było znaczne. Brakowało mu paliców u lewej ręki. Tegom dziś nie sprawdził, ale mam pewność. Mój ojciec też poświadczy, jeżeli wojnę przeżył. Cała wieś poświadczy. A najważniejsze, nauczyciel poświadczy. Sebastian milczał. W ciemności kontur jego czupryny ledwo był dostrzegalny. Daleko rysowały się sylwety domów, ośnieżone i pokraczne, zdeformowane potęgą nalotów z ostatnich miesięcy wojny. - Brakowało mu dwóch paliców, miał tylko mały, średni, serdeczny; a duży urwany ze wszystkim i wskazujący dotąd, o, taki pypek sterczał, wygojony, ale grubszy trochę na końcu. Zapamiętałem tę rękę i tę spoconą twarz, jeszcze bym w godzinę śmierci nie pomylił, bo widziałem na własne oczy, z bliska, jak brał dzieciny wynędzniałe, żywione głodem wojennym, i ciskał na wóz. Odezwałam się cicho, speszona tupetem i pewnością tego chłopaka: - Wcześniej widywał pan Niemców. Tłumy Niemców. - A nie, jakoś tylko z oddali. Nasza wieś na uboczu, parę chałup ukrytych w zagajniku. Nie powiem, przejeżdżali czasami traktem na motocyklach albo ciężarówkami, kilometr za wsią. I dopiero wtenczas Niemcowi się przyjrzałem. Pierwszy raz. Ani w głowie nie mogło mi się pomieścić, żeby tak postępował człowiek. Oczy zamknę, widzę go. Więc jak dziś wysiadłem z pociągu na dworcu w Norymberdze, bo do Frankfurtu jeździłem, pan kapitan pamięta, i zobaczyłem tego cywila w poczekalni, to chciałem od razu na miejscu wypłacić mu za dziecko, co je cisnął na kłonicę wozu i nawlókł, ot, powiedzieć, liść tytoniu na patyk. 70 - No! To byście narobili! - baryton Sebastiana zabrzmiał jak szarpnięta ¦.t runa. - Przytrzymał mnie Ignacy, nie dał mi się do Niemca zbliżyć, aż i ichłódfem. I wyjaśniło mi się, że może nawet lepiej załatwić, jak prawo nakazuje. Tylko mnie strach ogarnia. - Że się mylicie? - Pomylić to się nie pomyliłem, panie kapitanie, chociaż byłem z daleka, na jednym końcu poczekalni, a on stał bliżej bufetu i na coś czekał. Tylko mnie strach ogarnia, że pomachlują tu, że on zwącha i pryśnie, wilk między wilkami, przycupnęli, powiedziałbyś, kamień leży nad rowem, wilk podobny do kamienia, dopóki mu nie spojrzeć w oczy. - Pan ma słuszność. Nawet portier w Grand Hotelu tak patrzy wtrąciłam, ale moje słowa nie przerwały monologu chłopca: - Tylko pan kapitan i nikt inny. Pan kapitan tak zgrabnie tego jednego przymknął, rany boskie, samego lagerfuhrera z kacetu, chociaż Anglicy uważali go za porządnego Niemca. Już miał u nich czystą markę. Sebastian pogwizdywał przez zęby. - Tak. Ale nawet nie wiem, gdzie on jest. Kto i kiedy będzie go sądził. - O, tego wilka to my nie popuścimy z rąk, panie kapitanie, ani mowy! Sami będziemy pilnować, zaprowadzimy przed oblicze sprawiedliwości. Miałeś rozkaz, może nie miałeś. Ale postawimy ci do oczu świadków, żeś mordował. Musi być przestroga dla drugich. Jest na świecie sprawiedliwość. Powołali Międzynarodowy Trybunał! Od razu winnego przytracić, i pod sąd. Ogarnął mnie nagły niepokój. Uczucie zagrożenia było tak wyraźne, że chciałam ostrzec ich obu, tylko brakowało mi słów dość poważnych i sensownych, żeby mogły trafić do tych mężczyzn. Tymczasem Nierychło /giął plecy, wyciągnął do nas dłonie tłumacząc natarczywie: - Tam Ignacy pokutuje tyle czasu! Jak obejrzał tego Niemca, to mnie posłał za panem kapitanem, a sam wartę zaciągnął. Idziemy? Każda sekunda gra rolę. Sebastian odwrócił się tyłem do Nierychły, patrzył przez chwilę na mnie /e skrzywionymi wargami. - No widzi pani, że my tu zupełnie wesołe życie pędzimy! Słuchajcie, Nierychło, ja was uprzedzam. Odsiedzicie parę tygodni, jak amen w pacierzu, leżeli zawracacie mi głowę na próżno. Chleb i woda. - Tak jest, panie kapitanie. Mogę nawet odsiedzieć. Wyciągnęłam dłoń na pożegnanie. Sebastian mówił gwałtownie i szybko: - Jutro postaram się ustalić termin wyjazdu polskich dzieci za ocean. Zawiadomię panią. Ale proszę się nie wahać: kwitnące brzoskwinie za oknami, taki widok leczy sam, zaciera złe wspomnienia; ledwo człek otworzy ze snu oczy, zamiast esesmańskich czap, niemieckich zbrodni, Trybunału, oskarżonych i obrońców, stryczka, krwi płaconej za krew, zobaczy gałęzie brzoskwiń obsypane różowym puchem. Brzoskwinie różowieją w słońcu. Niezapomniany widok. Ucieczka od koszmarów Europy. Odpowiedziałam żartobliwie: - Wolałabym raczej dojrzałe. Można zrywać i jeść. 71 I - A widzi pani! Tak trzeba mówić. Kupiłem panią tymi brzoskwiniami, wielkimi jak moja pięść. Okay! Formalności załatwimy jutro. Podpis. O resztę głowa panią nie zaboli. - Słyszałam, że daje mi pan czas do namysłu, prawda? - Zgadza się. Tylko co tu długo rozmyślać? Ale poczekam do jutra. Idziemy, Nierychło! Prowadźcie. Niech ja policzę, ile palców u ręki ma ten wasz Niemiec. I bądź tu, człowieku, mądry. Z jednej strony serce rośnie, z drugiej czyrak narywa. Serce mi rośnie w piersiach, kiedy widzę, jak jeden po drugim hitlerowiec idzie za kraty, a czyrak narywa, że się jeszcze po tym, uczciwszy uszy miłej pani, zasranym, zakrwawionym Deutschlandzie włóczę. Nierychło stał w postawie na baczność, ale kapitan Wierzbica jakby o nim zapomniał. - Opadły mnie wątpliwości podczas koncertu. Co ja tu robię? Czego szukam? Ale ktoś musi tropić zbrodniarzy, ktoś musi pomóc ich pamięci, bo inaczej zapominają, biedacy, wystawiają za próg swojej świadomości rzeczy niewygodne. Przegarnął długie srebrzyste włosy, powiedział zamyślony: - W trzydziestym dziewiątym roku nie chciałem się golić i strzyc, póki nie przegnamy Niemców z naszych granic. Idiotyzm, co? Byłem wtedy bardzo młody, naiwny, tak. Ale teraz to co innego. Zniżył głos do szeptu: - Nie zetnę włosów, póki choć jeden esesman będzie na wolności, ktoś musi tego pilnować, inaczej za rok, za dwa lata, za pięć albo dziesięć lat esesmani podniosą karabiny. Biedny szaleniec - pomyślałam obserwując go. - Długością swoich włosów odmierza sprawy tego rodzaju? Kapitan zawrócił jeszcze raz i szedł w moją stronę przez wirujący śnieg. Lampy u wejścia do sali koncertowej oświetlały z tyłu jego srebrzystą piastowską czuprynę. - Niech pani sobie wyobrazi, zupełnie przypadkowo naprowadziłem angielską prokuraturę na trop upiora naszych czasów. Nierychło wspomniał właśnie; tego, co w swoim nędznym mózgu znalazł i później zrealizował metodę mordowania ludzi gazem. Pochyliłam się, zaskoczona tą nowiną. - Pan go znalazł? Wytropił go pan? Machnął ręką. - Przypadek! Właśnie załatwiałem sprawę przydziału benzyny pod Hanowerem w angielskim dowództwie, kiedy przyszedł po karty żywnościowe milczący niemiecki chłopina. Taki, co do trzech nie umie zliczyć. A ja mam cholerną intuicję do tych nadludzi. Podniósł oczy na mój mundur, o tu, gdzie naszywka ze słowem POLANO, i nagle widzę, że stężał, przełyka, jakby się dławił. Ejże - myślę sobie - ty, aniele, coś wiesz. I mówię pod nosem, żeby mógł słyszeć, ale tak na chybił-trafił: Majdanek, Auschwitz, Ravensbriick. Od razu pozieleniał. Zrobił się, wie pani, taki szczurzy, szary na gębie. Słuchałam uważnie. - Dyżurny sierżant angielski zadaje mu pytania, każe podać imię, nazwisko, datę urodzenia, imiona rodziców, imię żony. Z miejsca wszystko poplątał, mylił się, chciał wyjaśniać. Anglik na szczęście był inteligentny, zapytał go: co robiłeś podczas okupacji w Polsce? No i pomalutku Niemiec się wyspowiadał. On nie mógł tak skromnie podsumować swojego wojennego konta, jak nam się wtedy zdawało. Do dzisiejszego dnia siedzi na więziennym kiblu i spisuje to, co robił. - Przyznał się? - Potworny strach szczura ujawnił nam wszystko. Przerażony drań od razu się rozkleił. Anglicy nie mieli z nim trudności, oświadczył im na piśmie, że sam wydał rozkaz duszenia gazem ludzi w Oświęcimiu. Przyznał się do dwu i pół miliona zamordowanych. Mam tu, noszę przy sobie fotokopię tego zeznania. Major Draper, Anglik, inwalida wojenny, przyjechał natychmiast, ledwo sierżant zatelefonował, kogo zatrzymano. - Tak wygląda dzień powszedni w tym kraju. - Świetnie to pani nazwała. Tak powinien tu wyglądać każdy dzień powszedni. Dziś Anglicy powiedzieli mi, że komisja ścigania zbrodniarzy wojennych ma spis imienny około piętnastu tysięcy hitlerowców, którzy zdążyli się ukryć. I że ktoś musi pomóc im w trudnej robocie. Najlepiej wywiązują się tacy jak my, którym okupacja hitlerowska przerywa spokojny sen, którzy budzą się z krzykiem. Umilkł na chwilę. - Rozgadałem się jak baba w deszcz. Idziemy. Naprzód, Nierychło! - Tak jest, panie kapitanie! - szeregowy stuknął obcasami, wyprężył się na baczność. - Oczyścić teren, a później w świat, kierunek: brzoskwiniowe sady. Zapomnieć raz na zawsze o wszystkich ubermenschach. Odchodzili. Przeciął im drogę ten sam Murzyn uradowany chwytaniem płatków śniegu dłońmi różowymi od spodu, palcami zwinnymi i długimi. Jakiś Amerykanin ulepił śnieżną pigułę, znienacka huknął Murzyna w plecy. Murzyn próbował oddać mu rzucając garść lotnego puchu. Amerykanin /robił unik, schylił się i zaczął toczyć przed sobą coraz większą, rosnącą białą kulę. Nad placem przed salą koncertową zabrzmiał śmiech rozbawionych dorosłych dzieci. Rozdział 9 Myśl o brzoskwiniowych sadach wydała mi się nierealna: w Norymber-it/c sypał śnieg i okrywał białym bandażem otwarte rany zbombardowanych ulic. Były to inne ruiny niż w Warszawie, cuchnące tak samo, lecz obce, powstałe nie w obronie granic i rodzin jak u nas. Norymberga legła w gruzach, ponieważ świat zbyt długo nie mógł otrząsnąć z siebie hitleryzmu, który pełzł jak nowotwór dalej i dalej przez Europę we wszystkich kierunkach, niszcząc Rotterdam i Stalingrad, Jasną Polanę i Lidice, zaciskając kleszczami raka wszystko: drogi, brzegi rzek, porty, leśne dukty, ciche wsie, mnożąc obozy koncentracyjne, łamiąc ludzkie prawo życia. 72 73 Na piękną Norymbergę, jedną z pereł architektury światowej, skarb wielu pokoleń, spadły alianckie pociski, co zresztą i tak nie uruchomiło systemów hamulcowych w hitlerowcach i nie powstrzymało ich działań ludobójczych, nie zaczęli myśleć, wnioskować, spełniali rozkaz, Befehl ist Befehl,dopóki sam Adolf Hitler podtrzymywał ich w zbiorowym obłędzie. Dlaczego to robili? Bajeczka na temat lebensraumu jest zwykłą bajką dla dzieci.ttóre nie znają niemieckich terytoriów. Zabraliby się do pracy na roli, do siewu, do sadzenia lasu, do uprawiania rozległych pól, nieużytków. Ktoś ujął moją rękę ciepłymi palcami. - Solange! - zawołałam uradowana tym przyjaznym dotykiem. Ale to tylko sekretarz Grabowiecki prowadził mnie do samochodu. - Zjemy kolację w Press Campie razem z prokuratorem. Założyłem się z nim,że znajdę panią w tym tłumie. Teraz idziemy szukać Iłżeckiego. Najwyraźniej lubił się kimś opiekować i chociaż ostrożnie wycofałam dłoń, on wytrwale sterował w stronę parkingu. Ale właśnie tam rozpoznałam wysoki! sylwetkę mojej koleżanki. Czekała na mnie. To było bardzo miłe, jednakże jej program wieczoru wydal mi się co najmniej uciążliwy, miała przedsobą bankiet w gronie muzyków, oracje, toasty, wywiady, a tymczasem ja czułam senność po dziwnie długiej podróży, zaczęłam się więc żegnać. - Odnajdę cię w tym Press Campie - zawołała Solange - lubię robić kłopoty naszym gospodarzom. Uwielbiają to. Prawda? Ostatnie słowa skierowała do rozpromienionego dyrygenta i jego świty. Stary człowiek nie zrozumiał, a jednak potwierdził z entuzjazmem: - Jawohl, jawohl. Inni tak samo wyrażali pełne zadowolenie. - Widzisz, jacy uprzejmi? Więc po kolacji zobaczymy słynny Press Camp. Tymczasem. - Tymczasem. Ofe grupy rozstały się wśród ukłonów i pożegnalnych uprzejmości. Prokurator Iłżecki był zachwycony. Auto skoczyło w ciemne ulice Norymbergi, rozświetlane z rzadka latarniami ukazującymi pustkę. Reflektory samochodu wydobywały z czerni fragmenty placów i zabudowań, ale nigdzie nie było człowieka. Na ułamek sekundy w czasie wirażu pojawił się mur i namazane litery: wielkie, niekształtne, wyraźne, jak podczas wojny, kiedy pisano smołą hasła przeciw okupantom. Treść tych obcych słów zdumiewa, przeraża nawet. Rano widziałam to po raz pierwszy, nie zdążyłam doczytać, zastanowiło mnie, kto, w jakim porywie rozpaczy, furii czy buntu wymalował ponury wierszyk; teraz w nocnym oświetleniu słowa błysnęły na bieli tynku i zgasły, trwały króoejniżkrzyk bólu. „Willst dualteSau? Dann nimm eine deutsche Frau". Reflektor wyodrębnił kilka czarnych sylwetek, obrysował je nierzeczywistym blaskiem i zostawił w ciemności. Budzi się myśl o powrotach z wojny do ukochanej, która nie wytrzymała rozstania, o wielkiej europejskiej rzeźni mechanicznej, osłoniętej propagandowymi kłamstwami, zamieniającej ludzkie życie w plugawy łachman. o goryczy zwyciężonych, którzy zamierzali wszystkich niewygodnych wy- mordować i tańczyć na ich mogiłach, a teraz muszą wpisać klęskę do swojego prywatnego notesu. Wypisać klęskę smołą na cegłach domów i ogrodzeń, powierzając własnemu miastu całą rozpacz i upokorzenie. Minęliśmy czarny tunel w okolicy dworca. Promień księżyca błysnął na tramwajowych torach i biegł nimi po jezdni spiralnie, jak uciekająca /mija. - Do Press Campu mamy ładny kawałek drogi - wyjaśnia prokurator I lżecki. - Będzie się pani doskonale czuła w klubie; to miejsce gwarantuje spokój. Czy jest w Europie miejsce gwarantujące człowiekowi spokój? - myślę obserwując przez okno czeluście zbombardowanych ulic. - Sebastian radzi uciekać stąd, uciekać w szeroki świat, za ocean, jak najdalej od miejsc nasiąkłych krwią, w cień kwitnących brzoskwiń. A jeżeli ma rację? - Spotkamy dziennikarzy z wielu krajów. Zwykle bywają wieczorem u nas w Grand Hotelu, ale dziś Grand Hotel śpi - dodaje sekretarz Grabowiecki. Opony samochodu zgrzytnęły miażdżąc odłamki cegieł i dachówek, auto jedzie wolniej, ostrożniej. Reflektory wyłuskały w dalekiej perspektywie, u wylotu otwartego placu, rozdeptane stopą giganta szczątki pałacu Nibelungów: baszty zamkowe, zwodzone mosty, krużganki, mury obronne zamienione w rumowisko podczas nalotów alianckich połączonego lotnictwa. Miasto „Śpiewaków Norymberskich" Ryszarda Wagnera. Miasto słynnych zabawek produkowanych tu i wysyłanych na cały świat. Miasto parteitagów Adolfa Hitlera. Parteitag dumy... Parteitag sławy... Norymbergo - myślę przysuwając twarz do szyby - czy przestrzeń życiową, słynny lebensraum, znajduje się rzeczywiście w ten sposób? Pod oponami pękają okruchy tynku, żelastwa, szyb osypujących się jeszcze ciągle z rozłupanych bombami lotniczymi domów. - Wymarła dzielnica - stwierdza prokurator. - A tu widzi pani dom Diirera.. Na lewo. Cudem ocalały, jak mówią Niemcy. Jutro wieczorem proponowałbym odwiedziny u pewnego tutejszego znawcy dzieł sztuki. Zgromadził u siebie mnóstwo sztychów, oglądałem to już kilka razy. - Jutro może będę składała zeznanie. - Wątpliwe. Stary jest fantastą, przekona się pani. To musi potrwać, oni tu w Trybunale niczego nie robią w pośpiechu. Będę zadowolony, jeżeli panią sąd przesłucha za cztery, pięć dni. Jeżeli w ogóle świadkowie z Polski okażą się potrzebni. Tak więc moglibyśmy jutro wieczorem odwiedzić tego dziwaka. Tylko muszę panią uprzedzić, on zacznie od razu mówić o stratach niemieckiej kultury, o zbombardowanych miastach, o całej krzywdzie, jakiej doznali przegrywając własną wojnę. Nie odpowiedziałam. Jak na to patrzeć z tej strony granicy? Dom Diirera. Zamek w Norymberdze. Trzeba też myśleć o galerii sztuki w Dreźnie, o Hanowerze, o portach w Bremie, Hamburgu, Lubece. Nie ulega wątpliwości, miejscowi uważają się za pokrzywdzonych. A czy łatwo przyjdzie wytłumaczyć im, że pół Europy działało we własnej obronie dla obezwładnienia napastnika, dla wyrzucenia go za próg? Czy w ogóle można podejmować 74 75 dyskusje na ten temat? Czy kopniaki wymierzone włamywaczowi przyłapanemu na grabieży mogą być uznane za napaść? Włamywacz. Ale to byłoby łagodne określenie dla ludobójcy. Jechaliśmy przez głęboką, martwą noc. Miasto-cmentarz. Na jego ulice w dzień wypełzają kontuzjowani, jęczący, wykrwawieni, kuśtykający o kulach, człapiący na protezach, obandażowani mieszkańcy, będący może bardziej ofiarami drugiej wojny światowej niż jej inicjatorami i świadomymi, odpowiedzialnymi za nią uczestnikami. Widziałam ich poprzednio, ale teraz poznikali. W nocy jest niemal pusto, szron i milczenie spadają na uśpione dzielnice ruin. - To tu - mówi prokurator Iłżecki. Obudziłam się z zadumy. - Press Camp? A więc już przyjechaliśmy? - Nieeee... To Furtherstrasse. Międzynarodowy Trybunał... Kierowca zwalnia, zerka w okno, jak dobry pracownik biura podróży, wszyscy przesuwamy się do prawej szyby, potem odwracamy głowy w tył, żeby z przejeżdżającego samochodu patrzeć, jak długo jeszcze można. W mroku radością barw płoną flagi USA, Związku Radzieckiego, Anglii, Francji, podświetlone jaskrawo reflektorami, ruchliwe na wietrze, zgodne, mimo różnic ustrojowych ich państw, zatknięte nad budynkiem sądu, który domaga się sprawiedliwości. Przed kaskadą schodów spacerują bez pośpiechu żołnierze w białych getrach i rękawicach, z białymi pasami, z literami MP na bieli hełmów. - Wartę mają dziś Amerykanie - wyjaśnia prokurator. - Codziennie inne z czterech mocarstw pełni służbę w Trybunale. Miasto, które stało się wreszcie symbolem międzynarodowej sprawiedliwości, wymierzanej wiernym uczniom i podkomendnym Hitlera, przywdziało dziś tyle szokujących i fascynujących masek. Próba uchylenia kilku z nich mogłaby być niezwykle ciekawa... Maska surowości. Maska strachu. Maska znużenia. Maska zabaw karnawałowych. - Czy podczas balu warta stała tu również? - pytam. - Oczywiście. Tym bardziej - wyjaśnia prokurator. - A nasi polscy żołnierze? - Cóż my?! Nasze wojsko nie zaciąga wart przed wejściem do Trybunału Norymberskiego. Tylko alianckie armie. Cztery mocarstwa. - Czy wedle pana wszystko jest w porządku? Polska! Pierwsze państwo w Europie, które zdecydowało się bronić przed agresją Hitlera. Prokurator Iłżecki rozłożył ręce. - Polityka! - zaczął, a zabrzmiało to jak „pulityka". - Polityka międzynarodowa rządzi się własnymi prawami. Tylko my w kraju wydajemy się sobie Prometeuszem Europy. Dla nich tu, przekona się pani wkrótce, dla wielu korespondentów amerykańskich, a czasem i dla bliższych sąsiadów. Anglików, my byliśmy jakimś małym epizodem tej wojny. - Więc tylko Amerykanie, Anglicy, Rosjanie i Francuzi są tu potrzebni? - Tylko. 76 - Dla innych zabrakło miejsca na zupełnie symboliczną wartę? - Niestety. Zapadło milczenie. Auto ruszyło szybciej. Obejrzałam się jeszcze raz. Jaskrawa łuna wyodrębnia budynek z łopoczącymi flagami zwycięskich krajów, czerń ogarnia resztę: całą Norymbergę, domy, ulice i samochód, ledwo się wymknął z zasięgu reflektorów tworzących krąg wokół sądu. Press Camp leży daleko za miastem, jazda przez wymarłe, głuche, zbombardowne dzielnice przedłuża się, nie jest przyjemnością, raczej zaczyna niepokoić. Zwłaszcza jeżeli ma się wyobraźnię. Wyobraźnia podsuwa tamte sytuacje, rok temu, a może jeszcze później, brzmiał tu huk eksplozji, trzask walących się domów, krzyk. Europa dławiła napastnika na jego terytorium, podnieśli się złamali podczas drugiej wojny światowej Anglicy, Rosjanie, Jugosłowianie, Francuzi, Polacy, zatopili zęby w gardzieli okupantów. Niemcy, wyrwani ze snu wyciem alarmowej syreny, marli tak samo, jak poprzednio bombardowani przez nich ludzie w Warszawie, w Oradour, we wsiach Zamojszczyzny. Chociaż krzyk od dawna ucichł, przejeżdża się teraz po ich krzyku, auto zanurza się w nim i niespodziewanie doznaję dziwnego, bolesnego wrażenia: uświadamiam sobie, że to jest współczucie dla przerażonych niemieckich kobiet, wlokących rozespane niemieckie dzieci do zbombardowanego niemieckiego schronu. Jeszcze jeden wiraż, reflektory miotłami światła przegarniają ciemność i nagle w głębi parku wyłania się dom, ogrodzenie, podjazd, słychać suchy szum żwiru pod kołami przy ostrym hamowaniu. - To Press Camp - objaśnia prokurator Iłżecki. Wiatr odpycha gwałtownie drzwi samochodu, przenika do wnętrza, gwiżdże w gałęziach, uderza twardym przedmiotem w rynnę, rządzi tu, szarpie odzież. Powinnam się odezwać, ale czuję drżenie brody tak silne, że nie mogę tego w pierwszej chwili opanować. - Zmarzła pani? - Trochę. - Zaraz się rozgrzejemy. Dadzą nam coś zjeść. Oni pragną teraz podawać nam :my\dzieła kulinarne dla poprawienia samopoczucia. Własnego samopoczucia, jak sądzę - uzupełniam jego słowa. - I ja tak myślę. - Prokurator rozejrzał się po ciemnym przedsionku. - Chętnie postawiliby przed nami „Lukullusabendessen", żeby tylko pokazać, jacy są kochaniutcy. W szatni młody ksiądz oddaje czarny płaszcz i odwraca się z lekka w stronę drzwi, którymi wchodzimy. Naszą drogę przecina spieszący w zamyśleniu posępny mężczyzna ubrany w mundur polskiego leśnika. Zderza się niemal z duchownym i dopiero podnosi głowę. Patrzą na siebie parę sekund, w ciągu których oblicze księdzu 77 wyraża nie dające się opanować uczucie zakłopotania. Dłoń jego, czysta i. zdawałoby się, gotowa do głaskania głów pobożnych dzieci, unosi się w powolnym geście powitania, ale nagle ksiądz odrzuca godną stanu kapłańskiego powagę, chwyta leśnika za bary, przyciąga wzruszony i bardzo po męsku wymierza mu serię pocałunków, to w lewy, to w prawy policzek, odsuwając się odeń za każdym razem i kiwając na boki ruchem wahadłowym. Oto mężczyźni. Czułość ich przypomina plaśnięcia bokserskich rękawic, bijących mocno i gęsto. Cmokanie trwa jakiś czas, wreszcie duchowny potrząsa jeszcze raz leśnikiem, ustawia go na wprost siebie i, nie zdejmując dłoni z jego barów, przygląda mu się rozpromieniony. - Włodek! Więc przeżyłeś to piekło. Wróciłeś stamtąd. Musisz mi wszystko opowiedzieć. Wszystko! - woła z ulgą, pełną grozy. Leśnik schylił głowę. Jego wzrok wędrował po ziemi. Ksiądz natychmiast przyciągnął go znowu, klepiąc przyjaźnie w plecy. - No, no, stary, nie damy się. Teraz jest już nas dwóch, a dwóch z naszej klasy, ba, z jednej ławki, to po tej wojnie więcej znaczy niż cały zjazd wychowanków odzyskanej budy. Rodzina przeżyła? Milczenie. Potem kilka słów mrukliwym tonem: - Jestem zupełnie sam. Ksiądz potrząsnął rówieśnikiem jeszcze raz, jak chłop gruszą, kiedy chce pozbierać owoce. - Mimo to trzeba żyć. I głowa do góry. Powiedz, bracie, mam rację? Leśnik uśmiechnął się bez przekonania. - Chyba tak... Ale co z tobą, Jacek? Jakeś ty się urządził, człowieku? Za dziewczynami latałeś, a teraz kieckę nosisz? Może się ukrywałeś przed Niemcami w tym przebraniu?! Zapadła kłopotliwa cisza. Ksiądz wsadził palce za kołnierzyk sutanny, skrzywił usta. Leśniczy ożywił się. - Tyle czasu, jak wojna minęła. Wyskakuj z tej spódnicy, wariacie. Na co ci podobna maskarada? Ksiądz w dalszym ciągu rozluźniał kołnierzyk. - Daj spokój, Włodek. Daj spokój. - Nic nie rozumiem. Ukrywasz się jeszcze? Dłoń duchownego niezdecydowanie wysunęła się naprzód, palce chwyciły guzik kurtki leśnika. - Włodek, posłuchaj. Ostatni raz widzieliśmy się w czasie rozdania matur, prawda? Kiedy nam Żyrafa palnął kazanie na drogę życia. Pamiętasz? - Ale ty chyba nie zapragnąłeś wygłaszać kazań? Guzikowi groziło ukręcenie: palce księdza wykonywały szybki, nieustający ruch w prawo, w prawo. Milczeli. Wreszcie leśniczy zapytał tonem absolutnego niedowierzania: - Więc ty, krasy byku, chcesz mi wmówić, że naprawdę zostałeś klechą? Bez lipy? - Daj spokój, stary. Daj spokój. - O rany kota! Mam uwierzyć, że to nie żadna przebieranka? - No widzisz... Ale zjedzmy razem kolację. Tu mają dobre wino. - Mszalne? Co? - Daj spokój, bracie. Daj spokój. Usiądziemy. Pogadamy. Wszystko ci wyjaśnię. Chodźmy! Zapraszający gest uratował guzik przed ukręceniem. Leśniczy machnął ręką. - Co tu wyjaśniać, jeżeli śluby złożyłeś. A dziewczyny kochały się w tobie! Nawet moja siostra. No i na co ci przyszło: w sukience będziesz łaził całe życie? Taki obiecujący facet! - Daj spokój, stary. Chciałem iść do samochodowo-lotniczej, ale nie udało się. Oblałem wstępny egzamin. - I pewno zginąłbyś na wojnie jako lotnik. Nie wiadomo, co lepsze. - Chodź, Włodek. Usiądziemy. Powiesz mi, co było z tobą, jak żyjesz teraz. Leśniczy spuścił głowę, wzrok jego poszukał ciemnego zakątka przy szatni. Długie milczenie. Ksiądz obserwował swojego kolegę. - No! Chodźmy! - ujął mocno jego ramię. - Rozumiem. Przeszedłeś piekło. Musisz o tym zapomnieć i wrócić do życia. - Widzisz, bracie, trudno dziś ocenić, kiedy było mi ciężej. Podczas "kupacji wierzyłem święcie, że jeżeli przeżyję, nigdy już drobiazgi, sentymen-ly, żadne trele morele, domowe kłopoty nie zdołają mnie dosięgnąć. \ tymczasem... Pokiwał głową. Ksiądz przyglądał mu się poważnie. - Powiesz mi wszystko. To przynosi ulgę. Przekonasz się. - Marzę o jakiejś uldze. Ale chwilowo nawet we śnie myślę bez przerwy o tym samym. Budzę się, dłonie mam zaciśnięte w pięści. - Usiądźmy tam przy oknie. Mam dla ciebie cały wieczór, jeżeli tylko ihcesz. Może nie jest jeszcze tak źle, jak sądzisz. Weszli do sali restauracyjnej. Zauważyłam, że ksiądz odzyskał równowagę, sunął poważnie, z uniesioną głową, z palcami splecionymi, jakby w ciszy, bez ruchu warg, odmawiał modlitwę przed spowiedzią, której miał za chwilę wysłuchać. Iłżecki mrugał do mnie, rozbawiony. - Ma pani naszych rodaków! Absolutnie przekonani, że nikt nie rozumie polskiego, skoro są w Norymberdze. - Konfesjonałem będzie zapewne stolik restauracyjny. Ciekawe, czy księżulo zastuka trzy razy na znak, że udziela koledze rozgrzeszenia. - Spokojna głowa! Już on go rozgrzeszy po starej znajomości. Między I. nisymi bykami z tej samej budy i z tej samej klasy musi obowiązywać taryfa ulgowa. Skierowaliśmy się do sąsiedniej salki, żeby nie przeszkadzać tym dwu iMnom i nie słyszeć ich zwierzeń, które najwyraźniej musiały się już "zpocząć, bo siedzieli pochyleni do siebie, niemal stykając się głowami. Na k- okna widziałam ich przygarbione plecy i wyraźne profile. Ksiądz był itletyczny, zwalisty i trwał bez ruchu, natomiast leśnik opowiadał nerwowo. I 78 79 jego palce brały nieustanny udział w rozmowie, gestykulując, otwierając i zamykając pudełko papierosów, przekładając z miejsca na miejsce zapałki, to znowu ściskając je w garści. Rozejrzałam się naokoło. Krępowało mnie mimowolne obserwowanie tych ludzi. Wyłożone boazeriami ściany robią wrażenie chłodnych, nieprzytulnych. Przyćmione światło, stłumione ciche rozmowy nielicznych gości. Kelner dwornym gestem ramienia wskazuje nam miejsce w głębi, siadamy więc i słyszę zastanawiającą mnie uwagę Iłżeckiego, wypowiedzianą półgłosem: - Przynajmniej nikt nie będzie nam tkwił za plecami. - Natomiast my widzimy tamtych doskonale. Chwilę w milczeniu studiujemy kartę dań, potem rozglądamy się, szukając tematu nie związanego z parą „krasych byków". Palcami gładzę lniany obrus, ulegam irracjonalnemu wrażeniu, że jestem w znajomej wsi, przy stole nakrytym odświętnie, gdzie za chwilę przyniosą bochen chleba, postawią plaster miodu, jeszcze ciepły, świeżo wyjęty z nagrzanego słońcem ula. - Jakie ładne! Ręczna robota, prawda? Czy to wydaje się możliwe, że Niemcy potrafią wykazywać zdolności tkackie, przynależne Holendrom, Polakom, Norwegom? Prokurator bębni palcami po stole, powtarzając kilka razy ten sam rytmiczny motyw. Słucha kiwając głową, a równocześnie śledzi leśniczego. Trudno zgadnąć, czy moje słowa docierają do jego uszu. Przeczesałam palcami frędzle. - W starych powieściach bywają zdania w rodzaju: niebezpieczeństwo minęło. Mogło to znaczyć tyle co: burza minęła; wracało uczucie spokoju, napięcie znikało. Czy miał pan wrażenie, ale takie pełne, nie zmącone wątpliwościami, że po kapitulacji Niemców niebezpieczeństwo minęło? Że obudził się pan z koszmaru, doznał pan ulgi? Milczał jeszcze chwilę, wreszcie pulchnymi palcami ujął moją rękę w przegubie; na twarzy siwowłosego amorka uśmiech pogłębił dołki. - Drogie dziecko! Ja i bez tego w Norymberdze źle sypiam. Od jutra panią również czeka bezsenność. To nie jest miejsce, gdzie można wzmocnić swoje przeświadczenie, że niebezpieczeństwo minęło. Wręcz przeciwnie. W Europie rośnie i potęguje się jakieś ciche i niedostrzegalne napięcie. Ktoś wszedł i podmuch wiatru naniósł trochę lotnego śniegu. Skuliłam ramiona. Było mi w dalszym ciągu zimno. - Bardzo pana przepraszam, ale zaraz wyjaśnię, dlaczego chciałabym wrócić do tej sprawy. Znowu zabębnił, jakby to on rozgrzeszał leśniczego. Brnęłam dalej: - Dziś po koncercie byłam świadkiem pewnej rozmowy. Teraz ocknął się, wykazał żywe zainteresowanie. - Właśnie! A co grali? Żałuję, trzeba było pójść z panią. Te popołudnia muzyczne mają swoisty urok. A jaki był program? - W ogóle doskonały. Głównie Mozart, Grieg. „Druga rapsodia C--moll" Liszta. Kilka moich ulubionych utworów Chopina. Westchnął. 80 - Szkoda, że nie poszedłem. Ale chciałem się wreszcie wyspać. Tymczasem nie spałem i straciłem przyjemny wieczór. Odwiedził mnie Bukowiak, on >> niczym innym nie myśli, tylko o waszym przesłuchaniu. Jutro! Śmieszny człowiek. Trybunał ma gotowy plan pracy na poniedziałek i nie zmieni .no ni stąd, ni zowąd, ponieważ przybyło kilku świadków z Polski. W dodatku spóźniliście się o cały tydzień, a tu niepunktualność jest źle widziana. Milczałam jakiś czas. A potem, żeby zmienić temat, wspomniałam o szeregowym Nierychle. Prokurator zadał mi kilka pytań. Słuchał kiwając głową. - Szaleńcy! - zawołał nagle. - Szaleńcy! Jeżeli pani może to jeszcze /robić, radziłbym ich ostrzec. Już niejeden rodak wpakował się tu za kraty, kto będzie ich wyciągał?! Polska delegacja ma inne sprawy na głowie. 1'rawda, panie Michale? - Zwrócił się do Grabowieckiego. Kilka osób obejrzało się, młody mężczyzna, który dopiero wszedł i nie a jął jeszcze miejsca, zrobił zwrot w kierunku podnieconego prokuratora. - Niech pani koniecznie im powie, że wsiąkną w piasek. Wsiąkną w piasek, jeżeli zechcą głupio wszczynać podobne dochodzenia. Widzieliśmy już takich zuchów. Urządzają samosąd, idą za kraty, później Amerykanie rozpatrują ich sprawy. Czasem nawet niemieccy prawnicy. Nowo przybyły przyglądał nam się idąc niezdecydowanie do pustego >tolika. Zamknęłam oczy. Wówczas pojawiła się w pamięci pierwsza wersja tego człowieka. - Orzech? - zapytałam zupełnie cicho. I poprawiłam się natychmiast: Pan Orzelak? Prokurator obserwował nas powściągliwie. Młody człowiek uśmiechnął się połową twarzy, lewy policzek drgnął nerwowo. Chwilę przyglądał się naszej trójce. - Nie przypuszczałem, że ktoś na świecie może pamiętać przydomek •kupacyjny mojego brata - powiedział witając się z nami. - Orzech i ja liśmy bardzo podobni. Przekonywał nas do końca, że jest bardzo twardym '.echem... Zginął w powstaniu. Prokurator, bezpośredni jak dziecko, wyciągając obie ręce zaprosił go do s, - A pana pseudonim? - Kierat. Orzelak to moje nazwisko. Siadaj pan z nami, panie kolego, przekonamy panią, żeby przemówiła rozsądku piekielnym szaleńcom. Oni chcą dołożyć własną tragedię do żałowania godnych ekscesów na niemieckim terenie. Dosyć nieszczęść, zmyślni! Wsiąkną w piasek, jeżeli nie zdoła się ich powstrzymać. Kierat uśmiechnął się znowu, nie było jednak wesołości w jego dziwnym i .masie twarzy: ruch warg wyzwalał drganie policzka, co mogło sygnalizo-ć nadciągający wielki gniew. Nasi rodacy - powiedział kładąc przed sobą na stole zaciśnięte pięści na ogół są dość lekkomyślni, żeby nie powiedzieć: naiwni. Trudno zresztą nieć do nich o to pretensje. Czy pan wierzy, panie prokuratorze, w istnienie Niewinni w Norymberd/o 81 takiego trybunału, który zarejestruje, bez wyciągania konsekwencji, tylko zarejestruje, wszystkie hitlerowskie zbrodnie? Fikcja! Niemcy działali pod osłoną hasła: Nacht und Nebel. Noc i mgła przesłoniły wtedy wiele, a tera/ Polacy, w gorącej wodzie kąpani, sami chcieliby wymierzać sprawiedliwość. Iłżecki potakiwał ruchem głowy. Na jego czoło wystąpił niebezpieczny rumieniec. - Ale to jest obłęd! Sami pchają się do niemieckich więzień, a my nie będziemy mogli im pomóc. Poruszamy się tu na obcym terenie. Kierat odrapywał jakiś czas palcami brzeg stołu przed sobą. Zamyślił się. Stopniowo przypominałam go sobie. - Jest wiele spraw - rzekł wreszcie nie odrywając wzroku od swojej dłoni - wiele złożonych spraw, których już nigdy nie da się odwrócić. Może jeszcze błyskawicznym działaniem uchwyci się czasami jakiś problem. Ja na przykład kręcę się tu, zupełnie jak autentyczna szkapa w kieracie. Czas upływa. Szansę maleją. Wykonuję robotę głupiego. Popatrzył na nas i zamilkł, ale my czekaliśmy, zaciekawieni jego słowami. Zgarbił się więc, sięgnął po wykałaczkę, złamał ją w palcach. - Rozumiałem od początku, jadąc do Niemiec w misji poszukiwania dzieci polskich, od razu, cholera, wiedziałem, że jeżeli my ich natychmiast nie znajdziemy, nie wyjaśnimy sprawy imion i nazwisk, to później one może przez całe życie będą szukać ojczyzny, domu, swojej matki. Albo zostaną tu, nigdy nie zidentyfikowane, obce same sobie, w obcym środowisku. Postarzał przez ostatnie lata wojny. Przedtem nie miał zbrużdżonego rowami czoła, ciemnych lini biegnących w dół od ust, siwizny we włosach i tego smutku dodającego pesymizmu słowom. - A tymczasem tu, w Niemczech, okazuje się, że nasza rola jest znacznie bardziej skomplikowana, niż mogłem sądzić. Myślę chwilami, że nigdy już nie odzyskam spokoju, będę żył ze świadomością, że należałem do komisji, która zrobiła zero, po prostu zero, bo rabunek dzieci polskich przeprowadzono bardzo chytrze. Racjonalnie. Malców odbierano matkom, wywożono. Rasowo czyści iibermensche potrzebowali jednak naszej krwi. Powiedzcie, jak rozpoznać noworodka, gdzie szukać jego rodziny? Nie ma żadnej ewidencji. Nie ma nic. Milczałam. Więc to te „niczyje dzieci", „dzieci wojny", zrabowane rodzicom i gdzieś ukryte w specjalnych obozach germanizacyjnych, miały wyjechać teraz do sadów brzoskwiniowych? Do Kalifornii? W szeroki świat? O tym właśnie marzył Sebastian Wierzbica? Zbliżył się kelner, uprzejmy, wręcz macierzyński w swej dobroci, pochylał głowę na ramię, żeby dokładnie słyszeć każde słowo cudzoziemców, widzieć kątem oka, w jaki humor wprawiają ich jego propozycje. Z wyrazem troski na pomarszczonej starością twarzy pytał, czy są głodni, bo gdyby mieli ochotę poczekać ze dwadzieścia minut, nie więcej, chciałby mieć honor zaproponować potrawę godną najwytworniejszych gości; są to grzaneczki przekładane plastra-, mi piersi kruchej kuropatwy, pieczarkami, kawałkami szparagów, albo też możs' być mięsko z cyranki, z krzyżówki, z dzikiej gęsi, wreszcie z samy. Mówiąc łykał nieświadomie, delektował się zarówno proponowaną potrawą, jak i umiejętnoś- cią zachęcania do jej spożycia dostojnego prokuratora posługującego się tylko językiem angielskim i niewątpliwie orientującego się, co wypada jeść, a co pić. leżeli się piastuje tak wysokie stanowisko. - A może państwo skróciliby sobie czas obejrzeniem zbiorów, spacerkiem po całej rezydencji? Portier mógłby od razu wezwać przewodnika, doświadczonego guida znającego tu każdy szczegół, pracującego w swoim zawodzie od lat. - A wie pan - prokurator aż rozłożył ręce, zwracając głowę do Kierata może to jest myśl? Pan zna dokładnie rezydencję Fabera? - Tak jakby. Chętnie zobaczyłbym park. Słyszałem o nim cuda. Tylko przedtem chciałbym coś zjeść, od czasu wojny nie mogę się pozbyć uczucia głodu, zagrożenia głodem. Prokurator o twarzy przedszkolaka zatroskał się. - No tak, a pani zmarzła. Kelner uprzejmie nasłuchiwał, czekał na odpowiedź. Zdecydowałam się szybko. - Nie, już mi zupełnie ciepło. Wolałabym jednak iść na spacer po kolacji. Orzelak ujął kartę dań, przejrzał i podsunął prokuratorowi. - Co do mnie - powiedział - chętnie poczekam na kulinarny cud. zwłaszcza jeżeli tymczasem podadzą szybko coś małego. - Znakomicie! - prokurator Iłżecki podniósł głowę, zwrócił się do kelnera: - Zjemy sobie zakąskę, póki tamto świetne danie nie będzie gotowe. Park odwiedzimy po deserze. Co by pani powiedziała na porcję zwykłej, ordynarnej, świńskiej szynki? - Przychylam się do propozycji. Szept kelnera był lekki jak westchnienie: - Może także pasztet sztrasburski? Sosik tatarski do tego? - No właśnie! Syty, rozgrzany kieliszkiem wódki, mogę zwiedzać ogrody Semiramidy, nie tylko park Fabera. Niemiec usługiwał z przejęciem i radosnym wyrazem twarzy; jego ramiona, biodra, nogi, jakkolwiek pewno zmęczone długimi latami życia, podjęły płynnie i niemal tanecznie wytrwałe balansowanie pomiędzy stołem, oszklonym kredensem i drzwiami kuchni. - Widzi pani, jak łatwo dziś uszczęśliwić Niemca - powiedział Iłżecki. To nie to samo, co podczas okupacji. To zupełnie inna płaszczyzna zadowolenia. - Jawohl! Jawohl, sofort - szeptał stary kelner do własnych artretycz-nych dłoni, które zwinnie i niedostrzegalnie wykonywały misterium estetycznego podawania. Rad ze swoich poczynań i apetytu gości, wycofał się ilyskretnie, stanął w pobliżu i czekał usłużny, z przewieszoną przez ramię białą serwetką. Po zjedzeniu przystawki Orzelak wydobył paczkę papierosów. - Pozwoli pani? Można zapalić, panie prokuratorze? Tuż obok łokcia młodego mężczyzny trzasnęła zapalniczka. - O, do diabła! - mój sąsiad obejrzał się. - Jeszcze ciągle nie mogę przywyknąć do takiego cichego podchodzenia z tyłu. 82 83 - Bitte schón - w rękach starego kelnera czekającego grzecznie chwili, kiedy gość weźmie papierosa do ust, drżał płomień, szept Niemca nasycony był ojcowską serdecznością. Kończyliśmy jeść kolację, gdy w drzwiach ukazała się Solange, rozgrzana, odprężona, z policzkami płonącymi od mrozu, jak w gorączce. Krótkie kosmyki włosów rozsypane na tle futrzanej czapki wydawały się bujne. Przegarnęła je dłonią, mijając lustro przy szatni. - Pójdzie pani z nami do parku Fabera? - pytał Iłżecki po przywitaniu. - Czy chce pani coś zjeść? - Cudowny pomysł! Idziemy! Jestem po sutej kolacji, tłustej, tuczącej. Tylko spacer może mnie uratować przed utratą humoru. Wyobraź sobie - zwróciła się do mnie - radio wiedeńskie wystąpiło ze zwariowaną propozycją: chcieliby, żeby im dziś wieczorem nagrać kilka utworów Chopina. - Dziś? Jeszcze dziś? Mimo że jutro przed południem odlatujesz? - No właśnie. Słynny geniusz organizacyjny zawiódł tym razem gospodarzy, powinni zwrócić się do mnie wcześniej, ustalić termin, tak nie można pracować. Odmówiłam kategorycznie. Zaczęli tłumaczyć, że oni tu robią specjalny program o najważniejszych zdarzeniach w Norymberdze, że dadzą także relację z zeznań świadków. Słowem, dość trudno było ich wysłać do wszystkich diabłów i sama nie wiem, dlaczego się zgodziłam. Pojedziemy do studia we dwie, będziesz moim idealnym słuchaczem. Iłżecki poprawił serwetkę pod brodą. - Skończmy jeść. Pozwólcie mi się rozgrzać winem i nabrać sił. Dopiero potem park, spacer i co tylko chcecie. Nieco później od strony szatni podfrunął na palcach stary człowiek, lekki jak puch, uduchowiony, przezroczysty, z obłokiem białych włosów nad zbyt wysokim i zbyt wypukłym czołem; nawet oddech i westchnienie poruszają jego czuprynę, unosząc ją miękko, zwiewną i połyskliwą. Kelner ukłonił się dwa razy; najpierw nam, głęboko, poważnie, później nadchodzącemu zjawisku, wyjaśnił, że to przewodnik, znawca Norymbergi, pan profesor Etzer, który jak najchętniej oprowadzi szanownych gości po rezydencji Fabera. Wyszliśmy z nagrzanej sali. Mróz jakby zelżał, chociaż księżyc w pełni stał nisko nad ziemią, nasycając kolorem srebra śnieg na parkanie, na konarach drzew, na grządkach i zmarzniętych badylach. Małe płaszczyzny lodu połyskiwały matowym szkłem, a kiedy się po nich szło, pękały z cichym trzaskiem. Orzelak pogwizdywał cicho, ledwo dosłyszalnie. Przewodnik opowiadał. Zaczął od czasów najdawniejszych, musiało mu ostatnio brakować okazji do imponowania turystom erudycją. Historia Niemiec, historia Norymbergi stanowiły przydługi, nużący wstęp. Szedł bokiem, egzaltowany i patetyczny, z rozwianymi na wietrze włosami. Zajął się po kolei sztuką, literaturą, muzyką, zapewniał, że rodzina Faberów otaczała opieką wielu najwybitniejszych artystów, a tych, którzy oprócz sławy mieli też własną fortunę i nie potrzebowali wsparcia, rodzina ta gościła w swoim pałacu, kupowała dzieła sztuki, popierała malarstwo, rzeźbę, nawet i utwory muzyczne. Słowem, Faber był mecenasem wszelkich sztuk. Umilkł na długo, mogło się zdawać, że zgubił wątek albo że coś mu dolega: jakieś nadludzkie zmęczenie. Wzdychał zwiesiwszy głowę, potem usłyszeliśmy jego słowa zupełnie ciche, może będące tylko myślami: - Pozostało niewiele dziedzin, w których Niemcy okazali się wierni starej, prawdziwej kulturze - mówił wzruszony. - Jakąś oazę stanowi tu niewątpliwie muzyka... Tak, szanowni państwo. Nasza wielka muzyka. Nasi kompozytorzy... Zamyślił się, później dodał znów żywiej, z emfazą: - Nasza znakomita niemiecka muzyka. Wartość ponadczasowa. Prokurator Iłżecki chrząknął głośno, jakby się zakrztusił. Stary przewodnik odwrócił się do zdążających za nim kobiet i mężczyzn: - Szkoda, że to wieczór. Ale może państwo zechc;i wc/c kiedyś przyjechać na długi spacer... Płynie tu rzeczka z mostkami, są świątynie dumania, sztuczny staw i dużo takich romantycznych miejsc godnych uwagi, naprawdę w całym znaczeniu tego słowa. Sehenswurdigkeiten... - Tak. Oprowadzi nas pan innym razem. .- Iłżecki drżał zapinając kołnierz jesionki. - A teraz na zakończenie obejrzą państwo może drobiazg niewart specjalnej uwagi. Świadczący jednak o zwyczajach i sympatiach Fabera. Coś ludzkiego... Dowód serca. Latarnia i księżyc oświetlają zakątek ogrodu, gdzie stoi szereg tablic kamiennych o różnorodnych kształtach i wymiarach; płyty są niewielkie, pokryte napisami wplecionymi pomiędzy kompozycje płaskorzeźb i marmurowych figur. Niespodzianie chwyciłam dłoń Solange. - Boże drogi - roześmiałam się cicho. - Jak łatwo mnie teraz przerazić! Pomyślałam w pierwszej chwili, że to nagrobki. Cmentarz małych dzieci. Prokurator kilkakrotnie chrząknął, zanim zapytał obojętnym tonem, po angielsku: - A co to jest? Jakaś ekspozycja rzeźby, te kamienie? Przewodnik stanął uduchowiony, teatralny, głowa srebrnego elfa pochyliła się na długiej szyi, sucha dłoń zatoczyła krąg nad oświetlonymi tablicami. - Widzą państwo cmentarz psów. O, proszę, można przeczytać imiona, daty urodzin i zgonu. Faber jak nikt inny umiał okazać przywiązanie i żal swoim odchodzącym pupilom, unieśmiertelnił każdego pięknym nagrobkiem. Człowiek odprowadzający psa na wieczny spoczynek czuje się trochę (proszę mi darować tę metaforę) bogiem obserwującym umieranie pokoleń; /ycie czworonożnego przyjaciela bywa tylokrotnie krótsze aniżeli wymiar czasu, jaki natura przydzieliła nam, ludziom. O, tu jest grób jego ulubieńca, pekińczyka imieniem Null, a tam dalej pochowano białego pudla maltańskie-"o, Rolfi; za nim leży buldog Owo. W drugim szeregu spoczywa sześć psów. Owczarek alzacki seniora Fabera, Lung, ukochana suczka pani Faber. słynna z piękności złota medalistka collie, nazwana imieniem Parł, dwa ickordowe charty ekstraklasy Lelum i Polelum, a tam, gdzie rzeźbiona 84 85 galeryjka, śpi snem wiecznym seter Achtung, inteligentne, wspaniałe stworzenie. - Taaak - idąc obok mnie Orzelak nazywany podczas wojny Kieratem przeciągnął w zamyśleniu. - Taaak... Trudno zaprzeczyć. Umiał, cholera... jak nikt inny umiał Faber okazać psom serce. Dużo serca! Na wagę! Po prostu na kilogramy! Przewodnik potakiwał ruchem głowy, zadowolony z wywołanego zainteresowania. - Chciałem pana spytać - młody mężczyzna mówił teraz po niemiecku, z doskonałym akcentem - czy nie było tu psa imieniem Homo? Zaskoczenie przykuło starego Niemca do miejsca. Znieruchomiał zupełnie, tylko jego włosy pędziły naprzód i opadały podbijane wiatrem. Później energiczne przeczenie ruchem głowy, jakby mu odjęto mowę, i dopiero po jakimś czasie padły słowa wypowiadane w ekstazie: - Noch nicht. Jeszcze nie było tu psa o tym imieniu. Spoczywa Pluto. Śpi snem wiecznym Odys. Pomnika Homo nie mieli Faberowie dotychczas. Ale wierzę. Jestem pewny, zupełnie pewny, że przyjdzie czas, kiedy wielmożny pan Faber zacznie znowu hodować rasowe psy. Powiększy się rejestr imion. Tym samym i na cmentarzu przybędzie nagrobków. Pewnego dnia może wśród nich znajdzie się Homo. Nicht wahr? Wiatr, mróz i ciemność wypełniły park. Od strony bramy zbliżają się kroki paru ludzi, śnieg skrzypi coraz głośniej pod ich butami. Uradowany przewodnik chwyta w lot okazję wystąpienia przed następna grupą turystów, odfrunął miękkimi susami w ich kierunku, przedstawił się. słychać już urywki objaśnień, tych samych co przed chwilą słów i zwrotów, pochodzących jakby z puszczonej ponownie płyty. On sam chwilami znika we mgle, roztapia się, tylko jego srebrzysta głowa emanuje blaskiem. Nawet intonacja głosu jest identyczna, ze starannie rozłożonymi akcentami patosu i wzruszenia. - Widzą państwo cmentarz psów. O, proszę, można przeczytać imiona, daty urodzin i zgonu. Pan Faber umiał okazać przywiązanie i żal swoim odchodzącym pupilom, unieśmiertelnił każdego z nich pięknym nagrobkiem. Człowiek odprowadzający psa na wieczny spoczynek czuje się trochę bogiem... Ściskam palcami czoło. Zaczyna mi się zdawać, że to wszystko jest snem, że razem z innymi dawno przestałam istnieć. Uduchowiony guid płynie na czele słuchaczy, a kiedy skończył swój werset odnoszący się do psów, usłyszałam zdławiony kaszel i poznałam redaktora Małcużyńskiego, pykającego fajkę w charakterystyczny sposób, wypuszczającego razem z dymem krótkie parsknięcia. Cmokanie fajki jest przez pewien czas jedynym odgłosem: później odzywa się sekretarz Grabowiecki, a jego falset brzmi ubolewaniem i sceptycyzmem. - Cóż taki Faber, proszę pana! Zadanie miał mikroskopijne. Po prostu zabawka. Cmentarz psów! Tymczasem pół Europy napotkało po tej wojnie poważny problem. I trzeba sobie powiedzieć otwarcie: z grobownictwem icszcze ciągle nie jest w Europie wesoło. To nie to, co mały cmentarz psów! Solange dała mi znak. Odchodziłyśmy już, kiedy zatrzymał mnie byh więzień Treblinki z twarzą pooraną jaskrawym światłem latarni, jego wargi poruszały się, najwyraźniej chciał coś powiedzieć, otworzył usta, milczał jednak z wytrzeszczonymi oczyma, podobny do ryby wydobytej z wody, odurzonej tlenem. - Tam, w Treblince - wykrztusił pokazując palcem do tyłu, jakby Treblinka była tuż za nim, o parę kroków - tam oni zwozili żydowskie kamienie nagrobne zebrane po różnych cmentarzach i tymi potłuczonymi nagrobkami brukowali drogę w obozie. Chciałam odezwać się do niego, ale zamiast głosu posłyszałam tylko swoje westchnienie podobne do jęku. - Jak się później tą drogą szło - mówił dalej - można było na kamieniach pod nogami przeczytać kawałeczki słów, imion i nazwisk... wyrazów żalu... rozpaczy... Zapadła cisza. Długie, kłopotliwe milczenie. - Wracajmy - zaproponowała Solange. - Radio czeka na nas. Pobiegła ścieżką w stronę pałacu, nagle ogarnął ją cień drzew, utknęła lam czekając na mnie. Inni szli za nami. Usłyszałam słowa Karola Małcużyńskiego przerywane intensywnym pykaniem fajki: - O tak, Faber to naprawdę kulturalny człowiek, on był inny niż hitlerowcy. Tam, w dalekich obozach, dławili tysiące ludzi cyklonem i palili /włoki w krematorium, rozsypując ich spopielałe kości po polach albo wrzucając do rzek. A Faber nie! On ustawiał nagrobki, żeby każdy mógł odczytać, j a k długo żył pies i jak go wabili za życia, '¦by dusze psów mogły przyjść na Sąd Ostateczny ¦ v y ć razem z oświęcimskimi wilczurami, na chwałę ibrych, kulturalnych Nieme ów. - Telefon do madame Solange Praet - oznajmia szatniarz. - Nie hciałem państwu przerywać miłego spaceru, ale ten gość ryknął na mnie: Uist du verriickt geworden?!" Przewodnik pochylił głowę jaśniejącą w mroku jak biała chryzantema. Madame! - szepnął dwornie. - Telefonuje ktoś ważny. Solange ujęła moją dłoń. Razem. Inaczej nie zagram, chcę być z tobą, zwłaszcza po tym 'epiącym spacerze. Słuchawka leży na ladzie szatni, przy lustrze. Solange chwilę rozmawia, •prawiając jednocześnie włosy. Potem do mnie: Jesteś bardzo zmęczona? Radiowiec przyjedzie po nas. Mamy dla liie dziesięć minut. On chce podobno zadać mi jakieś ważne pytanie, upominał o nim po koncercie i teraz wrócił znowu do tego. Byłyśmy już na podjeździe. Park i cmentarz psów pozostały daleko za i mi, otulone światłem księżyca, nierealne w konturach szronu. Mróz tworzył świetną akustykę, słyszało się skrzypienie śniegu pod ¦ 'gami wracających. Przewodnik płynął na czele, milczał zwiesiwszy białą 86 87 ułowę, jakby na ścieżce parku szukał odłamków kamieni i napisów z Treblin-ki. Karol Małcużyński w dalszym ciągu pykał fajkę. - Prawda, jaki ludzki ten Faber? - szeptał z ironią. Odpowiedział mu Kierat: - A ja dożyłem historycznej chwili, zwiedzam sobie od czasu do czasu rezydencję Fabera, będę wnukom opowiadał... o zabytkowej starej Norymberdze... o cichym, przytulnym cmentarzyku psów. O, du bioder Hund, ależ to był klasa człowiek! Ogarnia mnie żal. Pragnęłam zawsze uniknąć czasu podobnego do wojny stuletniej i do wojny trzydziestoletniej, ale jak nazwać epokę, w której wypadło mi żyć? To nie są lata cesarza Tyberiusza. Ani czasy Świętej Inkwizycji, sądów kapturowych, Goi wzywanego nocami na przesłuchania. To są lata mojej egzystencji, jedyny odcinek wędrówki po ziemi, lata niepowtarzalne, muszę je przeżyć wedle praw i bezprawia epoki, wszystko wskazuje na to, że równie głupio jak ludzie z innych wieków, z innych spiral istnienia, z innych komet okrążających balon ziemi, przeżyję to bez udziału wolnej woli, bez wyboru, wszystko zostało narzucone jako przemoc dla całych narodów, nikt nie ma siły sprzeciwiać się nonsensowi bytu. Chyba tylko samobójcy, których porywy nie świadczą o sile, raczej o słabości. Stopami dotykam naskórka wielkiej ameby, która odznacza się piekielną żarłocznością. Biegniesz i przystajesz, a pod tobą krąży Ziemia - planeta stwardniałych, pogrzebanych ludzi. Pogrzebanych nadziei. Pokoleń. Owiewają mi skronie płomyki tlenu, wodoru, innych gazów i ogni, które stopniowo przepalają na ciemniejącą głownię każdego najbardziej odpornego, umięśnionego, zahartowanego herkulesa, żłobią bruzdy na jego czole, wysuszają soczystość ust i krągłość policzków, utleniają włosy, pozbawiają blasku najpiękniejsze oczy, dając im w zamian obrzęk i gęstniejącą siatkę zmarszczek. Paru degeneratów osłoniło się wszelkimi możliwymi hasłami, zamaskowało się, żeby móc bez trudu rozładować swój instynkt mordu, wysyłać na rzeź miliony młodych. A na wilgotnych jeszcze mogiłach inni wodzowie zaczynają powoływać następne pokolenia pod broń. Rozdział 10 - Zagram dla ciebie - mówi Solange. - Usiądź wygodnie i posłuchaj. Mogłabym teraz grać do rana. Dała przez okno znak reżyserowi, że jest gotowa, potem schyliła się. Skrzydło fortepianu, przestawionego wedle jej życzenia, zasłania ją przed oczyma realizatorów audycji. Rozumiem to: woli być niewidoczna podczas występu ! w radio. Zielony sygnał zgasł i natychmiast ukazał się czerwony. Wzięła pierwsz\ akord. Palce biegną po klawiaturze swobodnie, już wiem, że Solange zagra jak : w zupełniej samotności, pod wpływem jakiegoś mocnego bodźca. Studio jest akustyczne, fortepian ma głębokie brzmienie. Mężczyźni wyszli do kabiny technicznej. Można więc myśleć, nawet marzyć. To dziwne, że w rozmowach reporterzy z uporem wracają do tamtej sprawy... Solange musiała im o tym wspomnieć. To wykluczone, żeby wystarczyło parę słów, które powiedziałam. Interesuje ich nawet honorarium: ile dostała. Jacy śmieszni faceci, wydłużyłyby się im miny, gdyby powiedzieć, jak to było. Zorganizowano tam którejś niedzieli występ orkiestry z udziałem wybitnych europejskich solistów, ustawiono krzesła i pulpity na wyżwirowanej ziemi, w pasażu między naelektryzowanymi drutami. Razem z nastrojem przygotowań weszło pomiędzy więźniów coś istotnego, było jak człowiek o pogodnym usposobieniu, obdarzony umiejętnością kojenia i uśmierzania. Kto mógł, zbliżał się, żeby posłuchać muzyki, wszystko jedno jakiej, ewenement polegał nie na tym, co zagra Belgijka Solange Praet, jedna z najzdolniejszych uczennic profesora Drzewieckiego, lecz na samym niebywałym fakcie urządzenia tu koncertu. Powiało majem. Zapach lasu i łąki, ziemi zroszonej deszczem. Przeczucie woni chleba pieczonego w domostwach Beskidu przeniknęło tu nagle w niedzielne popołudnie, wywołując złudzenie swobody, przyjemne i zarazem dotkliwe aż do bólu. Orkiestrę uzupełniono dużym zespołem przybyłych z Auschwitzu mężczyzn, skompletowanych tak samo jak w Birkenau: grający jako tako szczęściarze, którym udało się przycupnąć obok muzyków światowej sławy / Wiednia, Paryża, Warszawy, Budapesztu, potrząsali akordeonami, bili w perkusję, dęli we flety, byleby tym okupić przetrwanie i życie. Koło południa więźniowie przywieźli na rolwadze fortepian, ostrożnie dźwignęli go, ustawili na piasku, żeby wcześniej nastroić przed popołudniową próbą. Czekali jeszcze na kogoś, rozleźli się między barakami, fortepian /ostał sam, absurdalnie salonowy, intensywnie czarny na tle żółtej zeschłej gliny obozu. Wówczas nadbiegły dziewczyny aresztowane dopiero kilka tygodni temu w krajach Europy, gdzie w dalszym ciągu Niemcy polowali na ludzi, rozróżniając jednych od drugich wedle rasistowskiego klucza; trwały i u w potwornej panice, w przerażenia, jakie towarzyszy pierwszym dniom przeżywanym tuż przy krematoriach, przed nadejściem otępienia. Głód, napięcie nerwów, bezsenność wytrawiły z nich energie i siłę, szybko stały się prości dla wyrażenia swego zachwytu jakimś utworem przeczytanym albo /erdziami betonowych słupów przekreślonych drutami, za którymi widać było to, czego człowiek normalny nigdy nie mógłby sobie wyobrazić w najbardziej nawet upiornym śnie. Wyróżniały się na pierwszy rzut oka paroma cechami, łatwymi do rozpoznania przez więźniów z poprzednich transportów. Ich głowy ostrzyżone na zero, fioletowe z zimna, nie były jeszcze osłonięte chusteczkami, widocznie przydział opóźniał się. Nogi w drewniakach olbrzymich i płytkich robiły wrażenie szczudeł, na których człowiek porusza się wprawdzie, robi to n-dnak bez dostatecznego wyczucia równowagi. Otoczyły teraz fortepian i po chwili jedna z nich, może czternastoletnia, > huda jak wszystkie, usiadła; rozejrzała się niespokojnie, przymknęła 88 89 powieki, zaczęła grać „Tańce słowiańskie" Franciszka Liszta. .lej ramiona, śniade, podobne do zbyt wyrośniętych pędów, jej chude palce rozpętały burzę dźwięków i rytmów. Nadbiegły też inne, słuchały nieme, tragiczne, skazane już na zagładę. Łzy płynęły po wynędzniałych policzkach, a łzom towarzyszyły słowa trudnej i dziwacznej węgierskiej mowy. Kiedy zaatakowała je funkcyjna grożąc uniesionym kijem, uciekły za bloki, do klozetów, zniknęły, jak powinien tu znikać wobec przemocy każdy człowiek. Po fortepianie zadudniły grube krople deszczu, padały na gliniany kurz obozowej ziemi, wsiąkając w nią, toczyły się w pyle jak ciemne pająki. Jeżeli pogoda się popsuje, nie będzie koncertu - pomyślałam z żalem. Ale koncert był. Przyszli więźniowie z obozowej orkiestry. Słuchając muzyki Beethovena w ich wykonaniu zadałam sobie pytanie, czy może jest wśród nich mężczyzna, który podobnie jak ja reaguje i myśli. Tymczasem on stał za drutami, ten, o którym nie wiedziałam, jak się naprawdę nazywa i czy rozpoznałabym go w tłumie, w jednolitej gromadzie ludzi pozbawionych włosów, ubranych w pasiaki. Funkcyjne zagwizdały zwołując na koncert. Szły kobiety przyciągnięte magią snu na jawie. Nastrój letargicznego bytowania przesądził o tonacji tego zdarzenia. Pamiętam, że ogarnął mnie ięk i narastał podczas ostatnich przygotowań. Fortepian był niezły, ale ręce Solange najwyraźniej drewniane, twarde, wystukała na próbę jakiś motyw, orientowała się sama, że zdrętwienie wywołały raczej psychiczne powody: prawdopodobnie miała grać po raz ostatni w życiu, przed południem wpisano jej numer na listę wyselekcjonowanych do gazu, wiedziała o tym, a w takiej sytuacji wiele spraw odpada, jak ogon kijanki. Dojrzewa się. Ja również dojrzałam w czasie godzin tamtego dnia tak dalece, że później i aż do chwili obecnej urażała mnie moja dojrzałość, a dla otoczenia stanowiła coś w rodzaju protezy, kłopotliwego inwalidztwa, w obliczu którego ludzie milkną. Solange usiadła więc wtedy przy fortepianie, pod którym zgrzytał żwir, i po krótkiej próbie czekała na swoją chwilę. Postanowiła grać ten długi utwór, może po to, żeby mieć dużo czasu, przedłużyć trwanie wyjątkowego zdarzenia. Zaczęła orkiestra z obozu męskiego. Pamiętam, jak od razu muzyka chwyciła mnie za gardło, ścisnęła, zdawało mi się, że klęczę na ziarnach żwiru chłonąc każdą kroplę melodii. Wszystko, co mówią w uniesieniu ludzie prości dla wyrażenia swego zachwytu jakimś utworem przeczytanym albo usłyszanym, kiedy zapewniają, że płakali ze wzruszenia, wydało mi się prawdziwe, czułam w piersiach przelewające się łzy; nie płynęły po twarzy, zostały we mnie, chwilami zwilżały tylko brzegi powiek. Oczyszczająca siła muzyki dała mi nadzieję, moje nawykłe do wycieńczenia i głodu ciało napełniła energia, chciałam stamtąd uciec, chciałam żyć, marzyłam zapominając o otoczeniu, marzenie wyostrzyło jeszcze wrażliwość na muzykę i spotęgowało rosnące napięcie. Grali znakomicie. Czy może ja słuchałam znakomicie, rezygnuji 90 / wszelkich podchwytliwych chytrości, czekając tylko na czystość tonu. pozwalając łzom spływać bezszelestnie do gardła. W Sarnim Żlebie późną wiosną płynie tak woda z topniejącego śniegu, znika pod skałami, skapując cicho, kropla po kropli, na wierzchu jej nie widać, tylko szum zdradza istnienie potoku pod grubą warstwą lodu. Zasłuchana, nie spostrzegłam tego, co stało się tuż obok, a może jeszcze i lałoby się zapobiec fatalnemu wypadkowi. Wewnętrznie przygotowywałam ic do późniejszego występu, bo zawsze, kiedy grał nasz katarymar^ki /es|H potrzebne mi było skupienie, wysiłek woli, żeby nie zacząć krzyczeć; a teg^ ilnia warunki koncertu były szczególnie trudne. Mężczyźni skończyli swój program, rozpoczęła teraz orkiestra kobiet uwerturą do „Czarodziejskiego fletu" Mozarta. Alma Rosę, Holenderka, dyrygowała z powagą i ogromnym smutkiem. ()na chyba także zdawała sobie sprawę, że to jej ostatni w życiu występ. Następnej nocy umarła. Mówiono, że było to samobójstwo. Niektóre kobiety przyniosły ze sobą drewniane zydle, ustawiły na żwirze, uidały po dwie, po trzy na jednym, inne przycupnęły na wilgotnej ziemi albo T/estępowały z nogi na nogę, zmęczone i zasłuchane. Koncert był obszerny; koro już pozwolono zorganizować go, to chciałoby się pograć ludziom, oinóc im trochę wytchnąć. Stałam obok innych, odgrodzona drutami od irtepianu i całego zespołu. Alma Rosę poszybowała ze swoją orkiestrą. i działam ją z daleka, przykuwała ludzi do siebie, mówiła muzyką, otwierała li zasklepione serca. Słuchaczki były coraz bliżej, nie wiadomo kiedy krąg icieśnił się, kobiety stały gromadą przy samych drutach, pragnąc może piej widzieć i słyszeć, posuwały się o krok, o pół kroku naprzód. Orkiestra zajmowała niemal całą przestrzeń między dwoma rzędami .łonowych słupów obrosłych izolatorami. Kolczaste druty naciągnięte >wnolegle do ziemi były przewodnikami prądu o wysokim napięciu. Występ 11 bywał się na drodze wiodącej donikąd, a właściwie do zamkniętego niedzielę baraku - magazynu chleba, gdzie w dni powszednie pracowali ¦ncy radzieccy. Słuchaczami były kobiety z obozu A i z obozu B, tworzące wa półkola po obu stronach ogrodzonego pasa ziemi. Zupełnie daleko, wylotu drogi, za rampą kolejową zgromadzili się mężczyźni, podobni do ivkształtnych cieni przekreślonych sinymi kolorami pasiaków. Trwał koncert, szczupłe dłonie Almy Rosę wylatywały w górę, mogło się .lawać, że modlitwa błagalna płynie z tego miejsca, gdzie lud wzywa nlosierdzia niebios. Nikt nie zdawał sobie sprawy, jak mocno działa sugestia isluchania, dopóki dziewczyna stojąca tuż przy drutach nie wyciągnęła i/cd siebie rąk i dopóki wolno, spokojnie nie zacisnęła palców na i /ewodach elektrycznych. Był to finał orkiestry, przez ostatnie sekundy trwała cisza, ludzie \ pełnili tę ciszę zadumą, marzeniami, smutkiem. I nagle forte wszystkich iilrumentów. Przed oczami słuchaczy ciało w pasiaku zesztywniało na mmunt, a potem poddało się wstrząsom, drgawki świadczyły o śmierci icc/nie obecnej w drutach, do tych drutów pozwolono się więźniom zbliżyć kluchać muzyki na dowód, że już w obozach koncentracyjnych jest lepiej. 91 Ale działania hitlerowskie nie przestały być zbrodniami, morderca nic wymieniał swojej duszy na inną tylko dlatego, że okazał się muzykalny, że swoją muzykalnością chciał się z nami dzielić, od kiedy Hitler przegrywał wojnę na wszystkich frontach. Plecy małej przybrały kształt napiętego łuku, pomiędzy nią i energią elektryczną trwał śmiertelny pojedynek, od pierwszej chwili przegrany dla człowieka. Nikt z orkiestry ani z obozu A nie mógł do niej podejść, druty i rów odgradzały ją całkowicie. Mężczyźni w ogóle nie dostrzegali, co dzieje się w tak dużej odległości. Pozostał obóz B, na którego skrawku drgały chude nogi dziewczyny, nikt jednak nie biegł na pomoc, kobiety znieruchomiały, działanie prądu o wysokim napięciu dotknęło i poraziło ich ośrodki nerwowe. Nie reagowały. Na drutach istota ludzka szamotała się ciągle, wydając przerywane, bolesne skomlenie, twarz jej stopniowo szarzała, stawała się niebieska, sina z czerwonymi plamami. Szła śmierć. Spomiędzy kobiet, stojących na żwirze w rozkroku, nieruchomo i mocno, jak pasiaste strachy na wróble wbite głęboko żerdziami w ziemię, wyrwałam się do przodu. Przede mną trzy puste zydle, już ktoś tam podbiegł i udzielał porażonej wskazówek, wołając bez najmniejszego skutku, że powinna tylko rozprostować i oderwać dłonie. Na próżno. Biegnąca, bezimienna, może to ja, może ty, może czyjeś marzenie o odwadze i szybkim refleksie, chwyciła oburącz zydel, podważa jego nogami ciało dziewczyny, szarpie mocno; drewno jest jedynym dostępnym izolatorem, nie wolno dotknąć jej golą ręką; bryła ludzka wykonała pół obrotu - zaciśnięte kurczowo palce nie puściły kolczastych drutów, oplotły się na nich, cala postać przywarła bokiem do przewodów, bezwładna, już teraz niezdolna do wysiłku. Trudno w takiej chwili myśleć o recitalu fortepianowym. Solange pobiegła nad sam rów, żeby być bliżej dziewczyny wiszącej na drutach. A tymczasem kobieta w pasiaku, może ja, rozkraczona, brzydka, z ustami wykrzywionymi wyrazem rozpaczy, podjęła pojedynek ze śmiercią, wepchnęła głęboko nogi zydla pod brzuch omdlałej, szarpnęła mocno, straciła równowagę, poleciała parę kroków do tyłu, wróciła natychmiast i powtórzyła ten sam chwyt z desperacką, rozpaczliwą determinacją. Zgrzyt kolczastego drutu po wnętrzu dłoni wiszącej zdawał się niezwykle głośny, słyszę go do tej pory, kosztem rozdarcia rąk trzeba było odrywać ją wytrwale, już teraz i inne kobiety pomagały ciągnąć zydlem porażoną, jej osuwanie się na żwir powitano westchnieniem ulgi. Mogła mieć piętnaście lat. Z jej ust wydobywał się jęk. Skóra po wewnętrznej stronie dłoni czerniała szybko. - Sztuczne oddychanie! - krzyknął ktoś zdławionym głosem i kilka^ kobiet w pasiakach uklękło przy nieprzytomnej. Esesman wrzasnął histerycznie: - Was soli das bedeuten?! Musik! Spielen! So lange bleibst du schon iml Lager Auschwitz und bist immer so dumm? Sofort spielen! Du schónej K rematoriumsfigur! 92 Solange usiadła przy fortepianie. Miała zacięte usta. Zdawało się, że chętnie trzasnęłaby pięściami w klawiaturę, bez względu na to, co stałoby się za chwilę z nią, z porażoną dziewczyną, z całą orkiestrą i ze słuchaczami. Wzięła pierwszy akord w chwili, gdy już zaczęto sztuczne oddychanie. Łatwo się było domyślić, co czuła, musiała zacisnąć zęby, żeby móc grać, może nienawidziła swojej umiejętności dającej tu tak ogromne przywileje, prawo do czystej koszuli, możność odwszenia włosów i odzieży, nie mówiąc 0 wyłączeniu z tłumu pędzonego zimą i latem do kopania rowów. Uniosła głowę, zaczęła wołać dłońmi, palcami, melodią, doskonałym wykonaniem, dynamizmem rosnącym aż do wielkiego krzyku i gasnącym do ledwo dosłyszalnego szeptu. Wierzyła w silę muzyki, był to jedyny głos, jakim w tej chwili mogła wzywać i wzywała. Grała Chopina. Muzykę zabronioną w Polsce. Znajome tony etiudy zwanej „Rewolucyjną" szły falami przez obszar obozu. Kobiety rozkurczały i składały ramiona porażonej dziewczyny, walcząc i> pracę jej serca, o powrót organizmu do równowagi, o pierwszy głęboki wdech, a za pierwszym następne, jeszcze słabe westchnienia. Solange wzywała jej świadomość, jej energię, jej odchodzącego ducha drżącego na jiranicy niebytu. Rozumiała na pewno cały bezsens własnego wysiłku. Bezsensem było także sztuczne oddychanie; tu, gdzie zgon tysięcy nie miał żadnego znaczenia, troska o uratowanie jednej porażonej prądem istoty wydawała się niecelowa, jak wysiłki dziecka próbującego wyłowić z wody utopioną mrówkę. Fortepian stał bokiem do drutów, Solange odwracała się ciągle, żeby obserwować rytmiczne skłony kobiet z obozu B. Spostrzegła, że zaczęły mieć nadzieję. Więc jeszcze żywiej biegły jej palce, żeby rytmem akordów obudzić pracę serca. Wreszcie zwycięstwo: z ust chorej wydobył się bolesny jęk. Dopiero późnym popołudniem tej niedzieli, po zakończeniu koncertu, /Wołałyśmy pobiec na blok, dowiedzieć się o zdrowie Marysi Migdał. - Bolą mnie tylko spalone dłonie - pocieszało nas biedactwo, uradowane 1 ii wrotem ze ścieżki zmarłych, i dziękowało pianistce: - Pani cudownie grała. Mdlałam, a muzyka wołała mnie z powrotem. - Skąd się wzięłaś w obozie? Takie dziecko! - Grabiłam z mamą siano, tu niedaleko, nad Sołą. Mania zawsze 1'i/ynosiła z domu trochę kartofli, chleba. Zostawiała dla więźniów. I scsmani zauważyli. Zabrali nas... Mamę i mnie. Mamę wywieźli w trans-r>rt. Alma Rosę tej nocy powzięła decyzję: rano znaleziono ją martwą, nie liciała dłużej dyrygować orkiestrą kobiet-więźniów Oświęcimia, może tak ik Solange dostała wiadomość od zaufanych ze schreibstuby, że i jej i i/wisko znajdzie się mimo wszystko po miesiącach nadziei na liście do anatorium. Dla Solange niedzielny koncert okazał się szczęśliwy, pozwo-> no jej żyć, jakiś unterscharfiihrer uwielbiał muzykę Chopina, zapowiedział. liędzie grywała często. Jak najczęściej. I zaczęła grać. Muzykalny esesman 'ywał ją niespodziewanie, dniami i nocami, po wielkich transportach, kiedy i ury krematorium zdawały się być napęczniałe i gorące; siadała przy fortepia- 93 "•Wi nie, kładła ręce na klawiaturze. Musiała czasem grać do rana. Znienawidziła wówczas muzykę. Zdawało jej się, mówiła wtedy, że do końca życia. Tamtego wieczoru po koncercie między drutami, ledwo zapadła ciemność i esesmani zasnęli w swoich dość odległych koszarach, nad ziemią wzniósł się męski śpiew, potężny, chóralny, szedł przez druty, zdobywał przestrzeń, wkraczał na najdalsze odcinki obozu, przenikał do baraków, budził zasypiające kobiety, wzmagał tętno, wywoływał smutek i radość. Otwierał bramy. Głosy więźniów brzmiały z wyjątkową mocą, pieśni francuskie, hiszpańskie, polskie, rosyjskie, pieśni o buncie i wolności przełamały tej nocy wszelkie rygory, wybuchły ze spontanicznością burzy, były rodzajem gwałtownej reakcji na popołudniowe doznania muzyczne. Słuchałam w ciemności. Barak stał blisko drutów, drewniane ściany, I cienkie, prześwitujące szparami, nie tamowały głosu obozów męskich, śpiew dolatywał bez trudu, nie osłabiony mimo głodu, chorób i terroru, spotęgowa-1 ny gniewem tłumu. Noc upływała na słuchaniu. Można było sobie wyobrazić, że oddziały wyzwolonych łudzi przechodzą tędy z hymnami wolności na ustach, oddalają się Francuzi, później idą Włosi, Rosjanie, Polacy, Jugosłowianie. Holendrzy, Czesi, Węgrzy. Następnego dnia mała dziewczynka wywołała mnie przed barak. Przy I drodze, między budynkiem najbliższego krematorium i drutami, gromadka | więźniów popychała lorę naładowaną piaskiem. - On prosił wszystko jedno którą z orkiestry - wyjaśniła - ten, o ten, co | biegnie teraz nad sam rów. Żaden esesman nie wyglądał z wieży wartowniczej, rozpoczęła się właśnie przerwa obiadowa, sino-szary pasiasty człowiek schylił się, krótki zamach ramienia, jak przy puszczaniu kamyka po wodzie, mała dziewczynka podbiegła, chciała chwycić. - Stój! - krzyknęłam ostro. - Mogliby cię zastrzelić. -1 nagle prosta myśl: okupanci zabronili rozmów z mężczyznami, | dlaczego ja miałabym uznawać ich zakazy? Coś upadło na trawę. Podniosłam, kartka przymocowana drutem do I kamienia. Schowałam się w klozecie, był pusty, rozwinęłam pozałamywany drobno skrawek papieru, odczytałam z łomotem serca: „Dziękujemy za cały koncert, a zwłaszcza za Chopina. Gratulujemy odwagi. Brawo, koleżanko!' Tomasz i gromada kolegów". Ukryłam pospiesznie kartkę w bucie, wróciłam do bloku orkiestry. I Grałam nieuważnie. Myśl o tym zdarzeniu nurtowała mnie ciągle; przyjem-l ne, czyste pismo, ale co można wiedzieć o człowieku, jeżeli zupełnie bliskichl nigdy się naprawdę nie zna. Światowid ma cztery identyczne twarze,] wystarczy jednak obejść go naokoło, by przekonać się, że każda twarz jestl odmienna; człowiek na ogół próbuje dać się poznać z najlepszej strony,! uzewnętrznia cechy pozytywne, świadomie kryje wszelkie skazy. Co możnal wiedzieć o mężczyźnie pokreślonym sinymi i popielatymi pasami, który| zbliżył się do drutów i rzucił kamień owinięty grypsem? Na pulpitach orkiestry pojawił się nowy utwór, nieporadna dyrygentka.l wyznaczona dziś na miejsce Almy Rosę, przygotowuje zespół do pierwszegol wykonania. Gwałtowny tupot nóg w drewniakach od strony wrót baraku. Sztubowa długimi susami wypadła spomiędzy łóżek usiłując zatrzymać małą dziewczynkę. - Tu jest orkiestra. Jazda stąd! Ale już! Mała podniosła rękę. Dawała znaki. Jej oczy patrzyły z powagą ludzi skazanych, oczekujących wykonania wyroku. - Złapał go esesman. Bije szpadlem. Choć, zobacz, jak tłucze. W ziemię go wkopie za ten gryps. Przycisnęłam palce do ust. Nie słyszałam dalszych słów małej, rzeczowych i praktycznych. - Od razu trzeba zniszczyć papier, bo jakby ten więzień sypnął? Co ja bym wtedy miała! Podrzyj gryps! Podrzyj! Za drutami młody esesman pochylał się i prostował, jakby rytmicznie rąbał drzewo. Drugi człowiek nie był prawie wcale widoczny, leżał rozciągnięty płasko na ziemi, tuż obok lory pełnej żelastwa. Kij szpadla podnosił się w rękach esesmana i opadał raz za razem. Zasłoniłam twarz, zacisnęłam palce na powiekach, ale widziałam, czułam każdy cios. Kiedy wreszcie przesunęłam dłonie na usta, żeby nie krzyczeć, hitlerowiec ocierał chustką spocone czoło, zdjął czapkę i chłodził głowę; był upał, słońce prażyło na niebie z lazurowej emalii; zmęczył się; nałożył / powrotem czapę, poprawił pas. Odszedł wielkimi krokami, pokonując lakieś nierówności między górami na piasku. Cisnął za siebie złamane stylisko łopaty. Wydawało się, że jest zupełnie pusto. Druty kolczaste, napięte jak idealny wykres geometryczny, przekreślały światło nad niskim horyzontem, roztapiały się w tle, miejscami tylko ciąg słupów obrosłych izolatorami z białej porcelany sygnalizował obecność granicy życia utrzymywanej stale pod napięciem prądu o wysokim woltażu. „Achtung! Lebensgefa.hr!" — ostrzegały tablice rozwieś/.^. . uum. gęsto. Achtung! Lebensgefahr! Achtung! Lebensgefahr! Uwaga! Zagrożenie życia! Achtung! Lebensgefahr! Achtung! Lebens-•cfahr! Nie pamiętał o tablicach ostrzegawczych więzień, który rzucił celnie kamieniem owiniętym w skrawek papieru, a teraz pozostawiono go przy drutach, obok żelaznych wywrotek, zwanych w obozie lorami, leżącego za /ółtym wałem piasku. Tomasz. Może właśnie on pisał gryps. Nie wiadomo, czy hitlerowiec go zatłukł, ale nie, może jednak nie. Byłoby słychać strzał, inaczej nie zwykli tu kończyć z człowiekiem. A więc może jest nadzieja? Więzień z trudem wyrzeka się nadziei, nie wyrzeka się jej nigdy, póki mu jej nie wydrą. Mężczyzna dźwignął się wreszcie niemrawo z ziemi; najpierw było widać i vlko jego zgarbiony grzbiet, obie ręce skrzyżował za sobą na plecach, głowę -puścił, dłuższą chwilę stał na rozstawionych sztywnych nogach, potem ruszył naprzód, oddalał się, stąpając pokracznie, tą samą trasą, którą poszedł esesman, w stronę obozów męskich i krematoriów. Przejął mnie ból. Patrzyłam w ślad za tym człowiekiem, idącym tak ze zwieszoną głową, z rękami jakby związanymi na plecach, i nie mogłam ruszyć >ie z miejsca, choć zniknął mi dawno z oczu. 94 95 ¦ff - Schowałam dla ciebie porcję brukwianki - powiedziała Solange. Pewno już ostygła. Jest w kącie, pod pryczą. Zjedz. Aż cztery kartofle ci się dostały. Tomasz pojawił się dwa miesiące później. Stanął pod barakiem orkiestry. cierpliwie coś naprawiał, aż nadeszłam. I wtedy przypomniałam go sobie z Warszawy. - Zapisują ludzi na listę transportów... ja też mam jechać lada dzień. Zrozumiałam, że to koniec niesłychanie krótkiej obozowej przyjaźni, której treść stanowił tylko gryps okupiony bestialskim biciem. Staliśmy w błocie, przedzieleni drogą, żeby na wypadek zagrożenia móc się natychmiast oddalić. On trzymał ramiona z tyłu, nagle je opuścił. Spostrzegłam, że palcami prawej ręki wydobywa spod kurtki gryps wielkości papierosa. - Teraz napisałem znacznie więcej. Gdyby wypadło zapłacić podobną cenę jak za pierwszym razem, przynajmniej byłoby za co. Jeżeli wyjadę... Słuchaj, chciałbym, żebyś o mnie myślała. Nie zapomnisz? Zniknął. Późnym wieczorem, ukryta na górnej koi, czytałam od początku na nowo ten list na kilkunastu stronach, dopóki nie zgaszono światła. Potem leżałam bezsennie, rozmyślając, odpowiadając mężczyźnie w myśli. Marząc. Rano przyszedł młody Holender i powiedział, że tej nocy Tomasza wywieziono w transport. I to był koniec. A teraz okazało się przed paroma dniami, że można podjąć próbę znalezienia kogoś, kto był snem. Tego mężczyzny nie ma. Należał do zamkniętej, okrutnej rzeczywistości, zarys jego wynędzniałej twarzy za drutami rozwiał się we mgle, niepodobna oczekiwać, że zobaczy się go jeszcze kiedykolwiek na ulicy pomiędzy przechodniami, byłoby szaleństwem domagać się tego od życia. W czarnym skrzydle fortepianu widać odbicie klawiatury i zawrotm taniec rąk. Solange gra upojona swobodą, prawem decydowania, czy grać dalej, czy przerwać. Okno zmieniło swój zarys, urosły poduchy śniegu, jest przytulnie, księżyc obrysował kontury, daje złudzenie jeszcze lepszej akustyki, świat ośnieżony upodabnia się do wielkiej muszli koncertowej. Etiudy przelatują z lekkością i miękkością płatków, cichną w ledwo dosłyszalnych akordach. Jeszcze chwilę patrzę w czarną, lśniącą płaszczyznę przypominając sobie Wybrzeże Kościuszkowskie podczas ulewnego deszczu - zamazane plamy lamp, impresjonistyczne drganie świateł i cieni, śpiew idących gromadnie młodych. - Nagrałam ogromny fragment - mówi Solange do wchodzącego redaktora. Ten uśmiecha się z wielkim rozradowaniem i ręką wskazuje kabinę technika, pochylonego nad aparaturą, ciągle jeszcze zasłuchanego. Sam idzie bezszelestnie po grubym dywanie, siada tuż obok Solange, zwraca się do niej z banalnymi pytaniami. Prosi o kilka słów na temat owego „niezapomnianego koncertu"... - Sama pani wspomniała, nasi radiosłuchacze w Austrii będą zachwyce- ni... Takie prywatne zwierzenia nadają programowi niezastąpiony, wyjątkowy ton. Solange krzywi się, przeczy ruchem głowy, wreszcie wskazuje wielki zegar na ścianie: późno. Pora zakończyć pracę. Ale reporter daje pianistce błagalne znaki, pokazuje nagłówek maszynopisu wyjętego z kieszeni: POLSKI DZIEŃ W NORYMBERDZE. Solange najwyraźniej bierze się w garść i mówi swobodnie: - Mój niezapomniany koncert? Podczas wojny... Nie wszyscy mieliśmy okazję grać w takich warunkach jak tu. Ja na przykład w czterdziestym czwartym roku byłam więźniem Oświęcimia i wówczas ustawiono mi fortepian między barakami... wie pan... ideał sięgnął błota... wolałabym o tym więcej nie mówić... zwłaszcza że zeznania świadków przybyłych do Norymbergi na proces ułatwią panu zrozumienie i wyobrażenie sobie, dlaczego tamten koncert uważam za niezapomniany. Podniosła dłonie, zrobiła nimi ruch nad głową, sygnalizujący technikowi. który siedział przy oknie kabiny: Dosyć, więcej nie powiem. Technik odpowiedział skinieniem. Czerwone światło zgasło. Redaktor schylił się gwałtownie przed Solange, chwycił jej obie dłonie, co miało wyrażać stopień zachwytu. - Koncert w Auschwitzu? Mein Gott! - zawołał zdławionym głosem. - To się fantastycznie komponuje z moją dotychczasową taśmą. Polski dzień w Norymberdze. Mein Gott! Nareszcie zdobyłem szlagier, od razu dziś w nocy kabluję do Wiednia, że przygotowałem rewelację... bombę... mam u szefa pochwałę. Jeżeli nie da mi potrójnej stawki, zaniosę cały materiał konkurencyjnej firmie! Zatarł ręce, roześmiał się głośno. - Cudo! Polski dzień w Norymberdze. Teraz odwiozę panią do Grand Hotelu, później gnam na telefoniczny podbój mojego starego. Będę czekał na połączenie z Wiedniem, ale to fiume! Co za temat! Amerykańscy dziennikarze potrafią zrobić tu fortunę w ciągu jednego dnia, trzeba się od nich uczyć. Oni mi w wielu dziedzinach imponują, wie pani. Podniecenie otworzyło w nim upusty gadulstwa, mówił bez przerwy, popadł w euforię, nie zwracał uwagi na zmęczenie Solange ani na jej nikłe przytakiwanie pełne powściągliwego ziewania, mówił w studio, mówił biegnąc korytarzami, potykając się, myląc drogę i wracając, mówił o planach zawodowych, o swojej karierze. Na szczęście w samochodzie było ciemno, Solange zakryła uszy kołnierzem i wyłączyła się całkowicie. - Dokąd? - zapytał kierowca po niemiecku, ledwo zajęliśmy miejsca. Redaktor nie słyszał pytania. Dalej opowiadał w podnieceniu sam sobie. Po raz pierwszy myślałam z radością o pełnym strachów rozległym pokoju, w którym nareszcie będę sama. - Grand Hotel! - zadysponowałam krótko. Dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że zmienił temat: apeluje właśnie do nie określonych bliżej „wszystkich", domaga się, żeby „wszyscy" spróbowali już odejść od problemów nazistowskich i zaczęli żyć na nowy rachunek. 96 7 Niewinni w Norymberdze 97 Skupiłam uwagę na słowach reportera. - Jestem gotów udowodnić, że tragedia drugiej wojny światowej dla wielu Niemców także była tragedią. Milczałyśmy. Tragedia chłopców przydzielonych do plutonu egzekucyjnego... Wiem, w armii hitlerowskiej często zdarzały się samobójstwa, sygnalizowanie tych zdarzeń zaobserwowanych w okupowanym kraju należało do podstawowych obowiązków każdego konspiratora, każdego porządnego człowieka. Nie odezwałam się jednak, a Hans Lipman dalej snuł podniecony swoje myśli. W oświetlonym hallu pożegnałam reportera przecinając jego wywody w pół słowa. Szłam w kierunku schodów, tuż za milczącą Solange, i ciągle jeszcze słyszałam z dołu podniecony głos wiedeńczyka. - Elegancko tu znowu. Tyle świateł, pełno ludzi. Co? - mówił, nie mogąc widocznie przerwać. - Jawohl! - uradowany portier od razu podjął wątek. - Mamy nowe żyrandole, nowe choinki, nowych gości z wielkiego świata. Szybko wracamy do formy, proszę pana. Jasno. Ruch. Orkiestra co wieczór inna. Zupełnie jak /a dobrych czasów. Ehrenwort! Odniosłam wrażenie, że ktoś głucho westchnął; może tylko jęknęła deska naciśnięta stopą - właśnie tu kończył się czerwony chodnik i trzeba było minąć zbombardowane skrzydło hotelu, pełne gruzu, cegieł, zaprawy murarskiej. Obejrzałam się jeszcze raz na oświetlony jasno hali; portier i jego rozmówca pochyleni ku sobie lśniącymi głowami rozmawiali dalej gestykulując żywo, cienie ich ramion śmigały po ścianach i natychmiast wracały, potem umykały, histeryczne, niesamowite, załamujące się w kątach i na meblach, ich gesty zdawały się dosięgać ogromnego żyrandola i znienacka trącać kryształowe pryzmaty, drgające lekko, sypiące w krótkich błyskach tęczowe iskry. Cały hotel ogarnęła głęboka cisza nocy i głośna rozmowa dwu mężczyzn zyskała dziwny rezonans, jakby szła przez wzmacniacze na schody i korytarze. - Panienki tu sobie wtedy sprowadzali, he, he! - rechotał uszczęśliwiony poufałą rozmową portier. - One dużo potrafią... nicht wahr? - Jawohl! Jawohl! - ryczał radiowiec. - Odpowiednio dobrane, zdolne, mogą poprawić humor i samopoczucie mężczyzn decydujących o wszystkim. Jawohl! - A Hermann Góring, wissen Sie, podczas uroczystych parteitagów mieszkał wyłącznie w Grand Hotelu. Pan wie? Kazał sobie rezerwować ulubiony pokój dwadzieścia trzy. - Dwadzieścia trzy! - powtórzył reporter upojony tą wiadomością. Wydobył notes, ołówek. - Czasy, czasy! - westchnął portier kiwając głową. - Teraz, proszę pana. ten sam pokój zajmuje Robert Kempner, świeżo upieczony Amerykanin. Wyemigrował z Niemiec podczas wojny, zdążył uniknąć getta i komory gazowej, a dziś? Uczestniczy już w procesie jako prokurator. Amerykański prokurator. Tak, tak... - Tak, tak... Deska jęknęła głucho, wiatr uderzył w ścianę rusztowań wydając odgłos podobny do głębokiego, długiego świstu. Ko/d/ial 11 Solange opiera się ramieniem o ścianę, przymyka oczy. Nacisnęła guzik windy, słucha narastającego między murami hałasu. - Jestem potwornie zmęczona. Kąpiel i spać. A najchętniej położyłabym się natychmiast, w ubraniu. Robi ruch, żeby otworzyć żelazne drzwi. Lustro skusiło ją jednak, ogląda uważnie swoje odbicie, przegarnia włosy ruchami palców. - Ale trochę mi żal odchodzić do pokoju. Poza tym ginę z pragnienia. - Każemy sobie przynieść sok ananasowy - mówię. W tej chwili za moimi plecami wybucha śmiech. Znajomy głos i znajomy -^posób uderzania się dłonią w udo. - Dobry wieczór paniom, kogo ja widzę? Będę miał zaszczyt poczęstować panie świetnym napojem. A ponadto - zwrócił się do mnie - są nowiny. Proszę sobie wyobrazić, ten Niemiec, pamięta pani, którego szeregowy Nierychło spotkał na dworcu i podobno rozpoznał. Otóż proszę sobie wyobrazić, ten gość rzeczywiście ma coś nie w porządku z palcami. Solange wyciągnęła dłoń do guzika windy, chociaż drzwi były jeszcze otwarte. Sebastian musnął wąsy gestem solisty z „Verbum nobile" Moniuszki, gdzie aktorzy niewiele więcej mieli do roboty przez cały spektakl oprócz muskania wąsów, i zaczął mówić niemal szeptem: - Proszę. Proszę zostać na pięć minut. Jeszcze dziecinna godzina. Warto było przeżyć wojnę do końca, żeby móc obejrzeć na własne oczy taki sobie zwykły norymberski obrazek. - Ale co? - pyta Solange z dziwnym uśmiechem, trochę zaciekawiona. Spostrzegłam, że pełne męskiej kokieterii zachowanie Sebastiana, jego zbyt głęboki ukłon i dworny gest ręki, jakby zamiótł podłogę przed orszakiem królowej swoją wyimaginowaną czapką z piór, ubawiły Solange, może nawet sprawiły jej przyjemność. Oczekiwała dalszego ciągu. - Pani! Zachwycony twoją grą słuchacz nie jest godzien uścisnąć tej dłoni. Łapy mam jeszcze obrzękłe od klaskania. Chodźmy. Nie pożałują panie. Powtarzam jeszcze raz: warto. Napój, specjalność tutejszego barmana. Istny szlagier. Niech mnie skręcą bóle, jeżeli się panie znudzą przez te parę minut. W drzwiach kawiarni powtórzył ukłon pazia pozdrawiającego królową. Czekał lekko zgięty, aż Solange minęła go, dopiero wtedy zrównał się z nami. Dostrzegłam głębokie rowy zmarszczek przy jego roześmianych ustach. - O, właśnie! Mamy okazję zobaczyć przebudzenie Grand Hotelu po całonocnej zabawie, po całodziennym śnie. Godzina jeszcze naprawdę dziecinna. Usiądźmy wygodnie. Poczekamy. Było pustawo. Kilkanaście rozgrzanych par odpoczywało przy stolikach 98 99 wokół oświetlonego krążka parkietu. Przy fortepianie ziewał blady młodzieniec, jego twarz wydawała się fioletowa, zwłaszcza broda i szczęki ciemniały szybko pod wpływem ujawnionego już, choć ledwo zaznaczonego zarostu. Z wolna wyprostował plecy, uniósł głowę, starannie wytarł palce zmiętą chusteczką. Tancerze wstawali z miejsc, oplatając się ramionami, pary zafalowały tuż obok niego, nadchodziły kołysząc się w biodrach, czekając ospale na początek melodii. Pianista wzniósł ręce, chwilę trwał natchniony, pozornie bez ruchu, tylko rożek białego kołnierzyka na jego szyi wystawał i opadał rytmicznie pod wpływem oddechu. Wreszcie uderzył w klawiaturę. Zaczął grać preludium Chopina. Tancerze ruszyli z miejsca sennie, w rozmarzeniu, dostosowując krok do rytmu, może nie słysząc wcale muzyki, rezygnując z uzależnienia się od niej. Sebastian obserwował to z wyrazem pogardy, złośliwy grymas odsłaniał błyszczące pod wąsami zęby. Zdawało mi się, że lada chwila mężczyzna zacznie warczeć. - A co? Mówiłem, że warto przyjść? Solange przycisnęła palce do skroni. - Czy ja to widzę naprawdę? Może wypiłam za dużo po koncercie? Sebastian pochylił się do niej, czule głaskał brzeg jej rękawa. - My wszyscy śnimy: zdawało nam się, że po skończonej wojnie będziemy żyć, a tymczasem rozpoczął się dla nas dziwny sen. Oni, te widma na parkiecie, nie mają zielonego pojęcia, co to Chopin, co to wojna, co to seks. Tańczyliby też „Requiem" Mozarta. Jestem pewien! Przyglądałam się parom, które wyszły z cienia, z innych sal hotelowego parteru, i teraz ukołysane melodią posuwały się rytmicznie, przepływały jedne obok drugich. - Tańczą Chopina? - pytała Solange zasłuchana w szurgot nóg sunących powoli, zagłuszających melodię. - Orkiestry grywają to preludium przy okazji pogrzebów - powiedziałam. Z cienia wyskoczył nagle chłopak w amerykańskim battle-dre.ssie, odznaczający się wielką i szeroką szczęką, co przy jego tyczkowatej sylwetce przypominało turonia niesionego wysoko na kiju w grupie kolędników. Uderzył dwa razy dłonią w dłoń, poślizgiem biegł w kąt sali, gdzie przy stoliku ostały się trzy samotne, nie zatrudnione tańcem dziewczyny. Jeszcze był od nich dość daleko, stanął zgarbiony, włożył zgięty palec prawej ręki między turoniowe zęby, dmuchnął wydając ostry świst świdrujący w uszach. Oczy dziewczyn, utkwione w nim, wyrażały zachwyt, każda pytająco wskazywała dłonią siebie, wobec tego chłopak uznał za potrzebne kiwnąć palcem na upatrzoną tancerkę i ruchami kciuka w tył dał znać, że należy biec na parkiet. Upojona mała czarnula wyprysnęla z kąta, pędem rzuciła się w stronę żołnierza, dała się porwać jego rozwartym ramionom. „Marszem żałobnym" Chopina ruszyli w stronę zaczarowanego miejsca, gdzie tańczył tłum, zaczęli zwracać ogólną uwagę pełnymi temperamentu, zmysłowymi piruetami. - Warto było przeżyć wojnę, żeby to zobaczyć - powtórzył Sebastian. - On jest Polakiem, ten dzielny wojak z USA.. Joe Wojtasiak. 100 - Amerykański boy na wakacjach w Europie - powiedziała Solange. A może bohater, któremu zawdzięczamy życie. - Pięciu słów nie mówi poprawnie po polsku, sprawdziłem - oświadczył Sebastian - ale za to jego taniec to sam patriotyzm. O, proszę. Kujawiaka noże łączyć z „Polonezem" Chopina. Dlaczego nie? Teraz już na świecie \szystko można. Pianista przerwał w połowie muzycznej frazy, opuścił smętnie głowę: i ancerze zaczęli klaskać, rozległy się pełne zachęty nawoływania, trwał ciągły i u pot nóg, Amerykanie wydawali głośne świsty, wobec czego palce wirtuoza powróciły z determinacją na klawiaturę, znów zaczęły błądzić, usypiać, plątać się i potykać, podobnie jak oczarowani sytuacją hotelowi goście, rozmarzeni najlepszą fazą już zakończonej wojny. Spojrzałam na zegarek, powiedziałam z przekonaniem: - Grand Hotel obudził się nareszcie po wczorajszym balu. Słyszałam, że 10 wyjątkowy dzień: zabawa do białego rana dla pracowników Trybunału. Sebastian Wierzbica roześmiał się przeginając głowę w tył, a kiedy znów spojrzał przed siebie, dostrzegłam grymas ironii. - Tak, może być pani o to jedno spokojna. Tylko dziś. I tylko wyjątkowo i rwa tu wielkie tarło. W powszednie dni wszyscy zajęci są myśleniem 0 spalonej Warszawie, o latach okupacji hitlerowskiej, o dzieciach zamordowanych w komorach gazowych, o zbrodniczych eksperymentach medycznych dokonywanych przez niemieckich lekarzy na żywych, zdrowych, młodych ludziach. Karnawałowa zabawa pracowników Trybunału to tylko dziś! Milczałam zaskoczona tonem goryczy zawartej w jego słowach. Sebastian wolno sięga po swój cocktail, sączy nie przestając się uśmiechać z ironią, a potem woła potężnym głosem, żebyśmy go mogły słyszeć przez ogólny tzwar: - Tak powinna wyglądać organizacja pracy każdego trybunału, który wymierza sprawiedliwość zbrodniarzom wojennym. Norymberga na pewno będzie niedościgłym wzorem na przyszłość. Analizie dokumentów o ludobójstwie znakomicie sprzyja taki racjonalny wypoczynek. Znowu nie powiedziałam ani słowa. Solange napięta wewnętrznie /dawała się na coś czekać. Sebastian odepchnął się od stolika ruchem wyciągniętych ramion, odsunął się razem z krzesłem, musnął wąsy wierzchem dłoni. Wołał tym razem bezpośrednio do mnie: - Taak! Ucz się, dziecko! A jutro stań odważnie na podium dla świadków 1 mów! Zapomnij o dancingowych oparach Grand Hotelu, zbudź słabnącą uwagę sędziów, prokuratorów, obrońców, a także oskarżonych! Przekonaj dziennikarzy z całego świata, że tu ważą się sprawy decydujące dla ich wnuków! Wezwano cię, żebyś zeznała prawdę, prawdę i tylko prawdę; to takie proste - widziałaś, więc mów, użyj argumentów, które trafią zarówno do rozespanego po tańcach Joe Wojtasiaka, ledwo rozumiejącego parę zdań po polsku, jak i do tych innych, wypoczętych i zdrowych, którzy przeżyli swoje lata wojny daleko stąd i teraz dziwią się, nie dowierzają nam, nie będą mogli dowierzać tobie, co zresztą jest naturalne, sama to rozumiesz najlepiej: 101 trudno wierzyć. Normalny człowiek ma prawo do wątpienia, że tak było. Chwyć powietrze palcami, zaciśnij mocno dłonie, powiedz im, że tam ono miało zapach spalenizny. Przerwał na chwilę, uderzył pięściami w brzeg stolika. - Przekonaj zgromadzonych w sali norymberskiego sądu, powiedz im, że twoja pamięć zarejestrowała rzeczywisty fragment życia, nie bój się, oni jeszcze nie są tak bardzo znużeni procesem, jakby można było przewidywać. Ucz się, dziecko. Życie zasługuje na twoje zainteresowanie. Norymberga! Jeszcze jeden parteitag Adolfa Hitlera. Miejmy nadzieję, że tym razem ostatni! Wierzbica mówiąc podniósł wyżej głowę i oczy, niżby to było potrzebne, gdyby się zwracał do mnie. Ktoś nadchodził. Za moimi plecami przystanął człowiek, nie miałam jeszcze pojęcia, kto to jest, usłyszałam westchnienie Solange: - Boże drogi! Znowu? Ten ma dla nas dużo czasu! Ledwo dostrzegalnym ruchem przysunęła ramię do Wierzbicy, zaczęła z nim szeptać uśmiechając się, kapitan mrugał filuternie. Zrozumiałam, że dwojgu tak zagadanym żaden reporter nie grozi, wyłączyli się po prostu, nie było ich. Usłyszałam pytanie tuż nad swoim uchem: - Darf ich? Równocześnie ogarnęła mnie woń lawendy, zbyt mocna, esencjonalna, lawenda w naturze nigdy nie ma takiego stężenia, kwitnące liliowo krzaczki wydzielają w słońcu swój balsam bardzo delikatnie, lekko. Hans Lipman czekał, aż wyrażę zgodę, co dało mi czas na zorientowanie się, że prócz lawendowej wody pachnie również intensywnie koniakiem, zdążył się nim już widocznie nasączyć w bufecie, kiedy go pożegnałyśmy. - Darf ich? - powtórzył idąc w stronę pustego fotela, przywlókł go jak najbliżej, usiadł. Ale zamiast oprzeć plecy wygodnie, on pochylił się naprzód i wyciągnął szyję, rósł w moim kierunku nad lśniącym stolikiem, jak powój. Był już na tyle rozgrzany paroma kieliszkami, że najwyraźniej czuł potrzebę uzewnętrznienia swoich myśli. Muzyka przeszkadzała mu, on chciał. żebym słyszała każde jego słowo, mówił więc dobitnie, skandując i powtarzając. Melodia zagłuszała niemal wszystko, chwilami chwytałam tylko jakiś fragment zdania, powracający ciągle na nowo jak lejtmotyw: O co właściwie chodzi tym prawnikom z całego świata? Międzynarodowy Trybunał! Schrecklich! Wojna jest skończona, nicht wahr? Niemcy poniosły klęskę, jakiej nie pamięta historia. Co w tej sytuacji można zaproponować konkretnego? Czego na przykład zamierzacie się domagać wy, Polacy? Wlepił we mnie wzrok i czekał. Uszy miał czerwone, przezroczyste, baki przycięte równo co do milimerta tuż przy uszach. Daremnie czekał na moją odpowiedź. - Zum Beispiel! Zum Beispiel! - nalegał uparcie. - Co na przykład chcielibyście zrobić z Niemcami po tej wojnie? Macie prawo, nie przeczę. No więc? Na, und?! Akcent identyczny. Taka sama natarczywość. Na, und?! Będziesz mówiła i/y mamy cię zmusić? Od powietrza, głodu, ognia i wojny, od skojarzeń z lat ukupacji zachowaj nas, Panie. Przymykam oczy, wolę nie widzieć różowych uszu, czerwonych ust formułujących tak wyraźnie, z wiedeńskim akcentem, każde słowo. - Czy chcecie zorganizować obozy koncentracyjne dla wszystkich Niemców? Ile tych obozów musiałoby powstać? Pytaniu towarzyszy dłoń wyciągnięta na środek stołu, rozwarta, jakby gotowa chwytać każdy spadający na nią argument. Ale ja nie zamierzam odpowiadać, więc podniecony mężczyzna mówi dalej: - O co robi się tyle szumu? Czy chcecie udoskonalić plan Hitlera? Należy pamiętać, że der kleine Parteigenosse nie jest odpowiedzialny za to, co się stało. Przeciętny uczciwy Niemiec pojęcia nie miał, co działo się za drutami kacetu. Nie znał prawdy. Trzymano go w niewiedzy. Trudno dziś ukarać tłum ludzi porządnych, obojętnych na sprawy polityki. Zwłaszcza że wojna była równie okrutna dla Niemców jak dla wszystkich innych. Ilu zatonęło rok temu, kiedy w ucieczce przed Armią Czerwoną biegli gromadami, całymi tysiącami po zamarzniętej Wiśle? Gdy lód pękł, poszły na dno wozy, tonęli ludzie. Kapitan Wierzbica i Solange nie słuchali jego słów. Ale ja słuchałam. I nagle zadałam jedno tylko pytanie: - To dla sportu Niemcy biegali po Wiśle? Nie wiem, czy oprzytomniał. Krew uderzyła mu na czoło, dłoń leżąca na środku stolika wolno zwarła się w pięść. Od tej pięści nie mogłam oderwać wzroku. - Na, und. Jak pani to sobie wyobraża? Rozbudować plan Hitlera? Wszystkich Niemców ulokować w obozach koncentracyjnych? Ża drutami'.' Tak? Tak? Oto byłby materiał do mojego reportażu! Nie chcę patrzeć w te oczy, wymijam natarczywe spojrzenia, żeby nie mógł odgadnąć moich myśli. Po co tu przyjechałam z Warszawy? Jako świadek oskarżający zbrodniarzy wojennych? Czy może na przesłuchanie w gestapo? Kim jest natarczywy korespondent usiłujący zmusić mnie do mówienia tego, co nie było nigdy celem dążeń moich ani polskich prawników? Odsuwam się, zamierzam wstać. Reporter natęża głos i przykuwa mnie słowami: - Najwyższy czas, wissen Sie, przestać o tym wspominać, upłynęły już długie miesiące, wojna skończona. Pora zapomnieć. Pora wymazać to wszystko ze swojej pamięci. Nicht wahr? Natarczywość oczu. Nie chcę, żeby mógł odgadnąć prawdę, którą ukrywam w myśli. Boję się niemieckiej nocy, z której sterczą resztki wyzwolonych obozów, szkielety wież wartowniczych, boję się niemieckich planów, plany bywają zawsze rodzajem wytyczonych dróg. Spuszczam powieki. Wiem, jak to miało być. Wagony bezpośrednio do wielkich komór gazowych, bez wrzawy i wojny nerwów na rampie. Zamiast rampy - rodzaj parowozowni czy tunelu. Koniec. Po drugiej stronie tunelu tylko dym. I popiół. O tym powinnam szybko zapomnieć, Herr Lipman? Wojna skończona. 102 103 minęło tyle miesięcy. Świadka przybyłego z Polski najlepiej speszyć od razu pytaniami, domaganiem się precyzowania żądań, podawania definicji winy, kary, form zemsty. - Proszę mi darować moje natręctwo - mówi ugodowym tonem. - Ale dużo dałbym za to, żeby wiedzieć, jak właśnie pani wyobraża sobie rozwiązanie teraz problemu niemieckiego. Nasi czytelnicy żyją tymi problemami. Milczę. Jestem wściekła na Solange i Sebastiana Wierzbicę, którzy wesoło zabawiają się opowiadaniem anegdot. Mało ich interesuje natręt z wiecznym piórem sterczącym w małej kieszonce. - Na pewno lepiej niż ja mógł pan poznać różne wersje planów przekształcenia po wojnie tego kraju. Speszył się nagle, zamrugał powiekami. - Dlaczego? Jak to? Przecież nie jestem Austriakiem. Reprezentuję tylko radio Wiedeń. Urodziłem się w Szwecji, z pochodzenia jestem na wpół Szwedem i naprawdę nie nadarzyła mi się okazja poznania planów... Uśmiechnęłam się z jego zakłopotania. - Dziennikarze wiedzieli sporo. Kiedy powstał na przykład amerykański plan przekształcenia Niemiec, podpisany przez Roosevelta i Churchilla już w roku 1944, ja nie miałam żadnych, absolutnie żadnych szans poinformowania się, że ci mężowie stanu, a również i inne rządy zatwierdziły projekty dotyczące Berlina. Pan te szansę miał na pewno w większym stopniu niż ja. Mój rozmówca od paru minut zbaraniał i nie mógł przebyć z powrotem progu reinkarnacji. - Dlaczego? Jak to? - powtarzał bez cienia inteligencji. - Tak czy inaczej, słyszał pan o istnieniu kilku różnych wersji wytrącenia broni z rąk Niemcom po wojnie, prawda? Na pewno przestudiował je pan dokładniej i wcześniej aniżeli ja. Jeszcze nie rozumie pan, dlaczego? Skąd mogę wiedzieć, dlaczego Niemcy zabronili przysyłania więźniom obozów koncentracyjnych gazet, książek i informacji na temat ważkich postanowień? Odprężył się nagle. Wybuchnął hałaśliwym śmiechem. - Ach, so! Ach, so! Trudno mi było zgadnąć, że pani to właśnie ma na myśli. Prasa. Radio. - Właśnie to. Kopałam rowy, kiedy świat szukał metod unieszkodliwienia raz na zawsze fiihrerowskiego szału. - Sądziłem, że pani uważa mnie za Niemca czy Austriaka. Co prawda pochodzenie szwedzkie także nie czyni mnie wujkiem upoważnionym do zadawania Polakom pytań dotyczących przyszłej Europy. Zaczął tonem pełnym zadumy: - Na pewno nigdy nie zapomnieliście, że to my, Szwedzi, zrównaliśmy z ziemią w waszym kraju niejeden zamek, cud architektury. Prawda, nie byliśmy tak okrutni jak Niemcy. Minęły stulecia. Czy pani wie, że w Szwecji zachowały się do dziś bezcenne skarby kultury polskiej? Ostatnio miałem okazję widzieć w Uppsali wiele z nich. I powiem uczciwie, tak jak myślę: może lepiej się stało, „żeśmy to wam zrabowali. U nas przetrwało wszystko. Tymczasem w Polsce mogłoby się stać rapem hitlerowców. - A wie pan, to świetna teoria - mówię, dodając wbrew swoim zamiarom szcze kilka słów: - Na pewno lepiej się stało, że hitlerowcy wyrywali złote by ludziom przywożonym na rampę. Skazani mogliby dostać w twarz od esmana, wypluć uzębienie. Co za strata dla skarbu Rzeszy! Hans Lipman nie zareagował. Spokojnie podążał za swoją myślą: - Tylko że najazdy szwedzkie to już coś tak odległego! - No i trzeba powiedzieć: gruntownie wykorzenionego. Niemcy także zasługują na wycięcie raka toczącego naród. Świat musi Niemcom pomóc a rócić do zdrowia. Reporter nareszcie usłyszał, co mówię. Zacisnął usta. Jeszcze bardziej \ yciągnął szyję nad stolikiem w moim kierunku. Jego podniecenie zdawało ic rosnąć. - Polacy są katolikami, prawda? Czy pani zapomniała, że zgodnie z religią katolicką największy grzesznik, nawet morderca, ma dane od Boga święte i nienaruszalne prawa? Prawo do rachunku sumienia. Prawo do żalu za LTzechy. Prawo do pokuty, żeby miał czas obmyć duszę, zmazać swoje winy. Usta reportera poruszają się ciągle, nie przestają mówić, nawet kiedy wstaję i zwracam się z uśmiechem do Solange: - Idziemy? - Dziwię się właśnie, że wytrzymałaś tu so lange - mówi pianistka. Wierzbica rozsunął przed nami fotele. - Niech to diabli! - mruknął. - To sobie korespondenta zaprosili do Norymbergii Na tle takich ludzi jak Delmer, Polew oj, lord Russell of Liverpool, a chociażby na tle naszych polskich sprawozdawców ten gość to błazen. Albo zgrywa się na błazna. Rozdział 12 Klucz do pokoju. Schody. Korytarze. Początkowo idzie się cicho i równo po kokosowym chodniku, potem zaczynają zgrzytać pod podeszwami drobne okruchy gruzu, coraz większe, coraz grubsze, można skręcić na nich nogę, wreszcie chodnik urywa się, urywa się także sufit, w miejscu gdzie padł pocisk, i nad głową rozwiera się znienacka czarne zimowe niebo. Dalej brnie się po drewnianych rusztowaniach, zachlapanych murarską zaprawą, pokrytych cienką, trzeszczącą warstwą oblodzonego śniegu. Więc tu gwizdnęła bomba lotnicza, rozpłatała Grand Hotel otwierając go jak mrowisko z igliwia pełne Niemców śpiących w niszach, labiryntach, tunelach, w pokojach, w ciepłych łóżkach. Mroźny wiatr przenika pod ubranie," noce są jeszcze chłodne, chociaż w południe odczuwało się już miękkie podmuchy wiosny. Mnóstwo gwiazd na niebie, co za pogodna noc, miałoby się ochotę wrócić na dół i iść przed siebie, świat musi tu być równie piękny jak i gdzie indziej. W ciszę wpada potężny, daleki, pełen ogromnej siły męski śpiew - to żołnierze drugiej wojny światowej zapewniają siebie i innych o prawdzie zawartej we frontowej pieśni. Podobno kończą tak swój każdy dzień. 104 105 Barytony, basy, tenory ciągną jak fanfarę prosty motyw, jego słowa powtarzają sobie przed snem: old soldiers never die never die, never die old soldiers never die, soldiers fade away... Jest to rodzaj umownego hymnu, pełnego surowej filozofii życia, chroniącej przed złymi przypadkami - starzy żołnierze nie umierają - starzy żołnierze nie umierają - starzy żołnierze po prostu znikają... Melodia urywa się zakończona mocnym akordem. Solange oparła dłoń na poręczy schodów i słucha stojąc w tej części korytarza, gdzie czerwonymi cegłami załatano wprawdzie największą wyrwę, skąd jednak, przez rusztowania, można jeszcze widzieć rozkołysane wiatrem latarnie uliczne w okolicach dworca kolejowego i słyszeć szum autobusów na ulicach Norymbergi. Dopiero teraz odczułam ulgę, że podróż i cały dzień w Norymberdze, a także koncert, należą już do spraw dokonanych; gdyby nie jej odlot i moje zeznanie, jutro można by się wybrać na długi spacer, odetchnąć głęboko, zobaczyć to sławne miasto. Starzy żołnierze nie umierają... Nie umierają, tylko znikają. No tak, a młodzi? Co dzieje się z młodymi? Wojna wyrzuca człowieka na brzeg z tyloma bliznami, ugrzęźniętymi w nich drzazgami odłamków, potrzeba czasu i spokoju, zanim to się zagoi, potrzeba samotności, opanowania, ciszy. Grand Hotel w Norymberdze bardziej niż jakikolwiek dom w całej zbombardowanej Warszawie gwarantuje dobre warunki wytchnienia, personel wykazuje tyle delikatności, przede wszystkim jest nieobecny, pracuje niedostrzegalnie, cicho. Niemcy wyglądają przedziwnie w swoim powojennym wcieleniu, w pierwszej, bardzo jeszcze naskórkowej krystalizacji. Widać już gołym okiem, że przyjmują metodę służenia wszystkim okupantom, krzepną w pozie grzecznych i bardzo sympatycznych. Ale może to są ci, którzy nigdy nie przestali być dobrzy i uczynni? Na przykład profesor Ulsen. Emigrował. Błąkał się tyle lat za granicami... Rusztowania wchodzą stopniowo w tunel korytarza na terenie zachowanego skrzydła budynku, znowu pod nogami czerwony kokosowy chodnik obsypany ceglanym tłuczniem, biały pył wapienny zawleczony tu pod obuwiem gości hotelowych plami posadzki na dużej przestrzeni, wyznacza ślad budowy. Potem to wszystko znika, zostają wysokie schludne ściany, drzwi, cisza, wygoda. Solange otwiera swój pokój i zapala wszystkie lampy. - Wiesz, moja droga? Duża ilość światła skutecznie przeciwdziała melancholii, jaka mogłaby wyleźć z zakamarków takiego piekielnie obszernego apartamentu. Lubię, gdy jest bardzo jasno w pokoju, wtedy ujawnia się najważniejsza cecha dobrego hotelu: w żadnym drobiazgu nie znać niczyje] poprzedniej obecności. Solange pozostawiła uchylone drzwi, zarówno pierwsze jak drugie, rzuca iui poręcz fotela płaszcz, rękawiczki, torebkę, chustkę, klęka na dywanie, zagląda pod łóżko, później pod kozetkę. - Hitler skrył się gdzie indziej, tu go nie ma i tam go nie ma - nuci sobie pod nosem. Otworzyła szafę, zajrzała do łazienki, rzuciła zdjętymi z nóg pantoflami w ciemny kąt. - Okay - stwierdziła z zadowoleniem. - Adolf Hitler wyparował. Ale sprawdź u siebie, ty również zajrzyj w każdy kąt, zanim położysz się spać. Wiem, że na pewno to zrobię, chociaż wolę zażartować: - U nas mówią: „Ja nie bojąca". Pianistka stała jeszcze przed otwartą szafą. - Ba! To powiedzonko dobre na inne czasy. Musisz uważać. Pamiętaj: to Norymberga. Nie zapominaj, gdzie jesteś. Jadowity płaz ukołysałby chętnie na swoim sercu większość gości przybyłych na proces. Miej oczy otwarte. - Nawet w nocy, przez sen? - Lepiej nie żartuj. Musisz mi obiecać, że będziesz uważała. Sprawdzenie pokoju, kiedy wchodzisz tu sama, zwłaszcza przed snem, to twój podstawowy obowiązek. Przypomnij sobie, co widziałaś tam, jeszcze tak niedawno. - Dziewczyno! Rozumiem. I sprawdzam. Ale jak ty wobec tego możesz koncertować u Niemców?! Solange wstała, podniosła ręce do góry. - Chwała Bogu, jutro położę się spać daleko stąd, pod opieką włoskiej pokojówki. Na pewno nie będę zaglądała pod łóżko ani do szaf. Ufam Włochom. Ufam ludziom w ogóle. Rozumiesz jednak, że tu, tu każde słowo, każdy napis, każdy ich okrzyk rozsuwa kotarę pamięci, wyrywa z niej potworne sceny. Przeżywam strach! Strach na każdym kroku. Ja się ich boję. - Ty powinnaś zeznawać jutro. - Zrobisz to w imieniu nas wszystkich. I w imieniu tych, którzy milczą. Pamiętaj. Otworzyła okno, wychyliła się głęboko, żeby zbadać, czy Adolf Hitler nie ukrył się na sąsiadujących z pokojem rusztowaniach. - W porządku! - powiedziała. - Teraz mogę spać spokojnie. ."i Zażartowałam: - - Sprawdzono. Min nie ma. - Tak. Teren wolny. Min niet. Ale pamiętaj: przeklęty jest czas, w którym wypadło nam żyć. I zawsze najpierw trzeba wiedzieć, czy naprawdę „min niet". Podobno były to jej pierwsze czynności po każdym powrocie do pokoju hotelowego, zwłaszcza przed nocą. Spontaniczne. Traktowane z odrobiną humoru. Sama sobie wydawała się śmieszna, kiedy ostrożnie sprawdzała, czy ktoś nie leży pod łóżkiem. Dopiero po tych oględzinach zamykała starannie pierwsze drzwi, spuszczając zamek yale i przekręcając klucz, a potem robiła to samo z drzwiami wewnętrznymi. Powiedziałyśmy sobie dobranoc i do widzenia. Za chwilę byłam już w swoim pokoju. Leśne, cudowne uczucie samotności. W pończochach i w sukni położyłam się na łóżku. Dziesięć minut odpoczynku za wszelką cenę, nawet przed 106 107 umyciem rąk, a zwłaszcza przed sprawdzeniem, czy nie ukrył się tu jakiś Adolf Hitler. Odprężenie absolutne. Stukilowe ciężary z ramion, z pleców, z nóg znikają teraz błyskawicznie, wraca spokojny oddech. Rozmyślam o mojej utalentowanej koleżance. Solange jest młoda. Młodość starła z niej wszelkie zewnętrzne ślady tego, co było. Pozostał osad na dnie myśli, utrzymywany świadomie w niezmąconym stanie, omijany, żeby go nie zbełtać, nie zmieszać z treścią dni wielkiej rekonwalescencji. Wygodny rozległy hotelowy pokój wydaje się teraz nawet przytulny, jest ciepło, zadymka śnieżna pozostała na zewnątrz, za czarnymi oknami leży niemiecka noc, a niemiecka noc wydaje się inna niż noc polska, belgijska czy jeszcze jakaś. Wypełniona śniegiem akustyczna muszla tego kraju dzwoni, huczy, niepokoi. Mówią, że wszystko uległo tu zmianie; czy można przewidzieć, do jakiego stopnia? W łazience płynie do wanny gorąca woda na kąpiel, para zrosiła ściany, kafelki straciły połysk, stały się matowe. Regularny kojący szum. Zawiązuję włosy ręcznikiem i, żeby się przejrzeć, wycieram dłonią zaparowane lustro. Ze zdziwieniem rozpoznaję swoją twarz, owal zanurzony w zielonej wodzie szkła, blade policzki i dziwny wyraz przepraszający za to, co widziały oczy. Pod wysokimi łukami brwi za dużo jest osłupienia i grozy, tak nie należy patrzeć na świat, wszyscy naokoło upominają, żeby prędzej zapomnieć, żeby już nie wracać do tamtych spraw. Ale to bardzo trudne. Zamykam oczy. Potem otwieram je znowu. Kosmyki włosów odrastających zbyt opornie tworzą nad czołem niemal chłopięcą, rozwichrzoną czuprynę. Ta dziewczyna w owalu wyłaniającym się z mgły na lustrze jest kimś obcym. Zwierzęce przerażenie w oczach nie znika, nawet kiedy na wargach zjawia się nikły, wymuszony uśmiech. Trzeba zacisnąć powieki. Nie wolno nikomu okazać podobnego, już dziś nieuzasadnionego, irracjonalnego, ale ciągle natężonego strachu. Zwłaszcza tu, przed zeznaniem. Teraz, kiedy wojna jest raz na zawsze skończona, niemieckie upiory nie powinny mieć do mnie dostępu. Po tych okrutnych latach sprawiedliwy i mądry Trybunał Norymberski nałoży karę na ich głowy, nazwał ich ludobójcami, będą pozbawieni możliwości ponowienia zbrodniczych czynów, już nikt nigdy nie podniesie broni przeciwko sąsiedniemu narodowi. A mimo to wyjechałabym stąd od razu, bo nie należę do ludzi, dla których myśl o skrzypieniu szubienic obciążonych esesmanami mogłaby być warunkiem uspokojenia. Wręcz przeciwnie. W ogrodzie Fabera odczułam, jak bardzo jestem nieodporna; nawet skrzypienie wrót albo kół chłopskiego wozu może przypomnieć okupację, hitleryzm, terror, obóz koncentracyjny. Więc ucieknę stąd jak najszybciej, wrócę do Polski, chociaż wszędzie czeka mnie samotność, przed wyjazdem spróbuję go poszukać, jakkolwiek nie mam pojęcia, czy to w ogóle jest realne, czy on żyje. Z nim nie bałabym się niczego, moglibyśmy iść pieszo we dwoje przez Unter den Linden aż do Bramy Brandenburskiej, tam, gdzie szli na obrzękłych, okrwawionych nogach żołnierze, kołchoźnicy znad Bajkału, młodzi chłopcy z Kielecczyzny, kobiety i dzieci, które po śmierci mężczyzn chwytały za broń. Odbyć tę drogę razem, umocnić w sobie słabe jeszcze przekonanie, że germańskiemu bożkowi odcięto wszystkie drapieżne łapy, że naprawdę nie odrodzi się już nigdy wojenny krzyk przywódców tego posłusznego narodu. Z Tomaszem. W jego ramionach znaleźć oparcie. Zyć pełnią wszelkich doznań. Ale czy to możliwe, że on wróci? Wszystko zdaje się świadczyć o jego śmierci. Tymczasem trzeba zasnąć. Gaszę kolejno światła, przechodząc do części pokoju, gdzie przy staroświeckim łóżku ozdobionym czterema błyszczącymi gałkami z białego metalu stoi nocna lampa. W gałkach zdeformowanym obrazkiem odbija się abażur i wskutek tego cały ten kąt jest jakby jaśniejszy, ponadto bardzo po niemiecku „gemutlich", przytulny i bezpieczny. Chłód pościeli. Dłoń widzialna jeszcze przez chwilę na tle żarówki, palce przezroczyste, krwistoczerwone, wystarczy przekłuć, i oni właśnie wymyślili taki program. Przekłuć, wypuścić krew, to wszystko. Cichy trzask wyłącznika: tyle co skok świerszcza na suchy liść. Od razu ciemność. Chwilowo mile wytchnienie. Pod zamkniętymi powiekami nie ma nic. Pustynia. Potem wsuwają się negatywy zdarzeń, przedmiotów, ludzi, spraw, oblegają ze wszystkich stron, urywki rozmów kołaczą w pamięci, serce zaczyna bić mocniej, mocniej, uciska w skroniach, w gardle. Zamiast przedsennego zamroczenia nadchodzi mroczna jasność, przez nadpęknięte ściany Grand Hotelu podstemplowanego rusztowaniami przeciskają się bokiem spłaszczone, zdeformowane widma. Co tamten mówił na dole? Kto tu sypiał? Góring? To z pewnością prawda, musiał gdzieś sypiać, kiedy odwiedzał Norymbergę w czasie sławetnych parteitagów. A teraz Góring jest w celi więzienia, za kratami, w mocnych amerykańskich rękach, i jutro może go zobaczę, siedzącego na ławie oskarżonych. Dudni miasto. Pulsuje stukot buforów i kół sunących po szynach, żelaznych dźwigni obracających koła. Rok temu jeszcze szły transporty więźniów po niemieckich drogach, rok temu bydlęce wagony pełzły ze wszystkich stron wlokąc pod zachłanne serce Niemiec wychudłe kobiety w pasiakach, mężczyzn, których waga przekraczała zaledwie wagę ludzkiego kośćca, wlokąc dzieci, żeby je zabić albo zgermanizować. Dudni miasto zaciśnięte kleszczami ulic wokół Międzynarodowego Trybunału i wokół Grand Hotelu. Grand Hotel pojękuje w uścisku, stęka głucho winda między murami, trzaskają drzwi na piętrach, śnieg uderza w okno, suche szepty, suche kroki biegnących cicho nóg. Odzywa się kolejno świst i jęk, a potem znowu szept, i to jest najbardziej dokuczliwe. Chociaż jeszcze bardziej dokuczliwe są myśli. Zdumiewająca jasność nocnego widzenia faktów stawia przede mną pytanie: co robić jutro, jak przywołać indywidualne cechy, rysy, talenty, upodobania ludzi, którzy w odległości kilkudziesięciu metrów od baraku, tuż za krechami naeiektryzo-wanych drutów sunęli wzdłuż rampy gnani do komory gazowej? 108 109 Ujawnia się w krótkim błysku niepokoju cała bezowocność podobnego zamiaru, nikt nie zdoła przekazać innym atmosfery stworzonej tam przez Niemców, tej czczości człowieka postawionego w obliczu grobu, rozwartego nieustannie i szeroko za progiem umierania. Może bywa inaczej na polu bitwy, nazywanym przez idiotów teatrem wojny, gdzie bezmyślni wydają zbrodnicze rozkazy młodym i silnym, najzdrowszym, czasami najlepszym, inteligentnym i wrażliwym. Odejdźmy daleko z placu boju. nie oglądając się już za siebie, może ten Wernyhora dla ubogich, Sebastian Wierzbica, miał rację, radząc tak energicznie wyjazd z Europy, za wygięcie ziemi na tyle głębokie, żeby żadne z fizycznych praw nie doniosło tam niemieckiego pocisku, niemieckiej organizacji świata, niemieckiej atmosfery. Ufność umarła. Zabito ją na ulicach miast, rozstrzelano pod murami, zdławiono w nas i w naszych dzieciach. Dziś wiemy, że nikt z nas nie żyje tak. jak by pragnął i mógł, że ludzkość biegnie w przeciwnym kierunku coraz prędzej, w rosnącym tłumie, zdyszana, niekonsekwentna w myśleniu, jeżeli w ogóle myśli. Dzielimy się każdym lasecznikiem epoki, popiołem radioaktywnym i zwątpieniem w umiejętność życia. Dlaczego nie stajemy na pobojowiskach podniósłszy ręce do góry, zbuntowani przeciwko despotyzmowi bezmyślnych? Dlaczego nie robimy nic, absolutnie nic, przeciwko furiatom? Ten proces. Jutrzejszy dzień rozpocznie się za kilka godzin. Odpowiedź leży w jutrzejszym dniu. Grand Hotel jeszcze dudni życiem i zabawą, jedni tańczą, inni wznoszą loasty za swoje bohaterstwo, pomiędzy jękliwym chrobotaniem windy odzywają się skrawki pieśni szkockiej: starzy żołnierze nie umierają nie umierają, nie umierają -starzy żołnierze po prostu znikają... Ta pieśń i kroki na korytarzach upewniają mnie, że Grand Hotel tętni życiem. Wystarczy podnieść słuchawkę telefonu, wydać dyspozycję: - Proszę sprawdzić w kawiarni, czy jeszcze jest tam ktoś z polskiej delegacji. Czekam na odpowiedź. - Jawohl! Sofort! Odnaleźli Bukowiaka u niego w pokoju, nie spał, uchowaj Boże! Dobry niemiecki Herr Gott instruuje pracowników hotelu, co wypada czynić, żeby zawsze być uprzejmym wobec kochanych gości. Uzyskuję bez trudu zgodę prokuratora, biegnę z nią do pokoju Solange, podnoszę dwa palce. Dziwne. Solange wita mnie też gestem uniesionych dwóch palców i wołamy niemalże równocześnie, podobnymi słowami: - Zarezerwowałam dla ciebie miejsce! Na jutro! Zamilkłyśmy. Solange pierwsza odzyskała mowę. - Ty ze mną do Włoch. Okazja, pamiętaj, to jest okazja. Mam więc do wyboru - Włochy, Kalifornia. Sebastian Wierzbica mówił lak przekonywająco: wystarczy zająć miejsce w samolocie. - Wyobraź sobie, Solange. Ja też uzyskałam dla ciebie miejsce na jutro. Możesz wejść na salę rozpraw Trybunału, zobaczyć oskarżonych, posłuchać, jak potoczy się rozprawa. Pianistka zgarbiła się nagle, to zdumiewające, widzę przed sobą zziębniętego muzułmana, powieki zwężone, zaciśnięte usta przywracają dawną Solange. ,,So lange bleibst du im Konzentrationslager?" Otworzyła paczkę papierosów, ustami wyjęła jednego, ręce drżąc szukają zapałek na stole przed łóżkiem. - Ani mi to w głowie, rozumiesz?! - jej ton, ostry, niemal histeryczny, mnie. Zakrztusiła się papierosem, wdycha dym łapczywie. Nie widziałam poprzednio, żeby paliła. Zniknęła światowa młoda pani, sławna pianistka. 1'rzed sobą widzę ludzki strzęp z twarzą w kolorze popiołu, z kosmykami włosów opadającymi bezładnie, z oczyma podkrążonymi sino, z ustami wykrzywionymi brzydkim grymasem. Co ja zrobiłam? Solange nie patrzy na mnie. Mówi głosem pełnym goryczy, jakiś chorobliwy śmiech przerywa jej słowa: - Postanowiłam uciec, rozumiesz? Wymazać Auschwitz i okupację ze swoich snów, tępić, jeżeli pojawią się w myślach. Nie brakuje mi spostrzegawczości, szybko zdałam sobie sprawę, że wszyscy po moim szczęśliwym powrocie, po moim cudownym uratowaniu widzą we mnie upiora. Nie chcę być upiorem. Nie chcę przypominać innym, że durchfall to ja, że sortierung lo ja, entlaussung to ja, że cuchnące transporty ludzkie to ja. Skuliła ramiona, głowę pochyliła, żeby nieustannie móc sięgać wyciągnię-lą ręką do popielniczki. Roześmiała się patrząc na koniec papierosa. - W Brukseli spotkałam pewnego mężczyznę, który przed moim aresztowaniem zaczynał mi się podobać. Muzyk. Indywidualność. Ile mieliśmy tematów! Odwiedzał mnie coraz częściej i rozmowy nasze trwały długo. Lubiłam słuchać, jak mówił, lubiliśmy razem grać. Odnalazłam go pierwszego dnia po powrocie z Auschwitzu. Przyszedł natychmiast. I krzyknął: „Boże! Co oni tam z ciebie zrobili?!!" Gdyby nie powiedział nic, i tak wyczułabym litość i przerażenie na jego twarzy. Tego niepodobna ukryć. Pomógł mi. Wiele mu zawdzięczam. Od razu dobry start. Ale już nigdy nie miałam odwagi się z nim spotkać. Mam dwadzieścia siedem lat i nie potrafiłam znieść współczucia, jakie budziłam początkowo. Litość. Kto mnie znał, użalał się. Jaka blada. Jaka wynędzniała. Dawne moje nauczycielki. Przyjaciółki. Wyjechałam z Brukseli, poszłam do świetnego salonu kosmetycznego. Już nigdy nie będę blada i wynędzniała - postanowiłam. W Antwerpii poznałam interesujących ludzi, moich rówieśników, odżył we mnie humor, zaczęliśmy chodzić na tańce. Roześmiała się znowu pełnym goryczy śmiechem. Popiół z papierosa upadł na dywan. - Oczywiście w snach to wszystko nękało niezależnie od przebiegu dnia i wieczoru. Cała groza tkwiła we mnie, chłód przerażenia wracał nocą, dławił. 110 111 Krzyczałam. A jednak ucieknę od tej grozy, muszę uciec. Gdyby na ławie oskarżonych siedział doktor Mengele, który zamordował moje dwie siostry, wiesz? I wtedy nie poszłabym do sali norymberskiego sądu. Nie obejrzę się za siebie. Trzeba być idiotą, żeby jeszcze do tego wracać. Albo mieć zachwiany instynkt samozachowawczy. Stłamsiła niedopałek, obwąchała palce. - Jedź ze mną do Mediolanu. Razem łatwiej nam będzie uciekać od koszmaru. Teraz ja trzymałam papierosa w palcach. Pachniał bardzo miło. Nie zamierzałam palić. - Mylisz się - powiedziałam. - Byłybyśmy dla siebie źródłem skojarzeń. Bez jednego słowa, spojrzeniem przekazywałybyśmy sobie wiele przygnębiających myśli. Solange słuchała uważnie. • - Tak, chyba masz rację. Kiedyś w czasie tańca ktoś ukłonił mi się, mój partner zapytał, skąd znam tego pana siedzącego samotnie przy stoliku. Nie byłam pewna. „Może z Auschwitzu?" Popadł w zdumienie. „Co? Z Auschwi-tzu? Więc pani tam była?!" Zesztywniał i tańczył ze mną jak z umarłą, jak z krematoriumsfigur, i nic nie pomogło moje podśpiewywanie, żarty. - Westchnęła. - Więc uciekam ciągle. Z Antwerpii wkrótce wyjechałam. Tu, do Norymbergi, dałam się zaprosić po długich oporach i gdyby nie to, że spotkałam ciebie, miałabym uczucie zanurzenia się w błocie Birkenau. Wstała. Przed lustrem uporządkowała krótkie włosy, przygładziła dłonią swoje szare policzki. - Teraz uciekam do Włoch. Trzeba się wygrzebać z przeszłości, szukać nowych skojarzeń, nowych gwiazd nad głową, nowych drzew przy drogach, nowych ludzi. Żeby nie dać dostępu snom, po których rano człowiek jest martwy. Znasz to? - Podobno są ludzie, którym nigdy nie śni się obóz, wojna. - Szczęśliwi. Otuliła się swetrem. Ciągle miała zgarbione plecy, ramiona ściągnięte do przodu. - Co za radość, że już jutro nie będę słyszała naokoło niemieckiej mowy. Nawet i bez tego moje koncerty wyrywają ze mnie jakiś ostatni skrawek energii. Pojęcia nie masz, ile wysiłku pochłania każda próba, potem koncert, rozmowy z obcymi ludźmi, uśmiech obowiązujący mnie zawsze, kolacja ciągnąca się godzinami, chociaż miałabym ochotę zatrzasnąć hotelowe < drzwi, położyć się w wannie, czasem kąpiel zmywa ze mnie na pół godziny albo na całą noc to wszystko, co w myślach, w nerwach jest uwierającym ziarnkiem piasku. Jak to świetnie, że tu jesteś. Popatrz, ile już po północy. Latem zaczynałoby wkrótce świtać. Odezwałyby się pierwsze ptaki. Zamilkła na długo. Zegar ozdobiony kolumienkami z alabastru cicho przeliczał sekundy i dzwonił jakiś akord przy każdym upływającym kwadransie. - Powiedz mi - zapytała Solange - czy ty im uwierzyłaś? Że oni już tego nigdy nie spróbują powtórzyć? Patrzyłyśmy na siebie w półmroku nocy. - Wiesz - odpowiedziałam z wahaniem - chciałabym uwierzyć tu, w Norymberdze. - Ze względu na Trybunał, tak? - Uhm. Wyprostowała się. - Jeżeli nie chcesz pojechać ze mną, jedź sama. Ciągle naprzód. Uciekaj! Uciekaj! Tak długo musisz uciekać, póki nie znajdziesz miejsca, gdzie nie będzie żadnych snów. Rozdział 13 Od lat nie spałam tak wspaniale. Gdzie ja jestem? Wakacje? Pierwszy dzień na wsi po trudnych egzaminach? Usiłuję znaleźć w pamięci jakąś nitkę łączącą z wczorajszym dniem i nagle przenika mnie wielki chłód. Ależ to Norymberga. Norymberga wymierzająca karę najwyższym dostojnikom narodu, którego nie rozumiem. Przyjechałam tu niejako widz. Mam przykry obowiązek. Ponad siły. Dreszcz powtarza się. A może to już dziś, za kilka godzin? W popłochu szukam zegarka, podchodzę do okna, żeby zza ciemnych kotar wpuścić trochę światła. Jaskrawe słońce oślepia mnie. Jest jasny, pogodny dzień. Zaspałam? Na hotelowym podjeździe zjawia się autokar. Motor pracuje cicho i równo, z rury wydechowej dmuchają niebieskie spaliny i drżą na wietrze. Dosięga mnie wielki niepokój. W mózgu, w nerwach zaczynają działać sygnały. Ubieram się drżącymi rękami, bez przerwy patrząc w okno. Grabowiecki biegnie w rozwianym płaszczu, przytrzymując jedną ręką teczkę, drugą czarny kapelusz. Kiedy jego łysina ze sterczącym guzikiem znika w cieniu ronda, twarz okazuje się zupełnie mała i gładka, niemal pozbawiona zmarszczek, jak twarz bladego, chorowitego kleryka z prowincji. Udało mi się niepostrzeżenie wybiec przed hotel, zanim Grabowiecki zdążył popaść w rozterkę. - Jedziemy - przynagla. - Musimy być trochę wcześniej, w przeciwnym razie Amerykanie mogliby świadkom odmówić kart wstępu. Nie znacie ich, to są formaliści. A gdzie reszta? Czy moje kłopoty z tą grupą nigdy się nie skończą? Boże! Gdzie ich znowu poniosło?! Zaniepokojony własnym pytaniem cofnął się gwałtownie ze stopnia autobusu, potrącił Iłżeckiego, który właśnie zamierzał wsiadać. Zawsze pogodny Iłżecki teraz mruczy rozdrażniony: - Więc pan zostaje? Bo my chcemy być punktualni. Trzeba stać w ogonku ładne parę minut, żeby kupić komiksy. Ja bez komiksów nie wytrzymałbym całego dnia. Grabowiecki obejrzał się na hotel, sięgnął po swój pękaty zegarek na długiej dewizce ulokowany w kieszeni kamizelki, przyglądał mu się niezdecydowanie i w zamyśleniu nakręcał. - Co teraz robić? - pytał. 112 8 Niewinni w Norymberdze 113 Czekałam przy drzwiach autobusu. - Kogo pan szuka? Bukowiak odjechał już dobre dwadzieścia minut temu - powiedział prokurator Iłżecki. - Doktor Orawia i pan Rajsman pojechali z nim. - Jak to? Prosiłem przecież wyraźnie, żeby siedzieli w hallu na krzesłach i żeby beze mnie nie ruszali się nigdzie ani na krok. - No? Widzi pan? - Iłżecki był ubawiony. - Mógłby pan długo czekać. Jedziemy! Przy komiksach jest już pewno kilkanaście osób. Jeśli zabraknie, będę musiał pożyczać. A ja wolę mieć własny numer, oglądam je sobie na dobranoc przed snem. Autobus drgnął. Ruszył z podjazdu. Na jego miejsce szedł następny. Za nim trzeci, tak samo całkowicie pusty. Prokurator Iłżecki uśmiechał się dziecinnie łukiem ust, mrugając wesoło. - Jak się to pani podoba? Geniusz organizacyjny, co? Jeszcze raz Niemcy mają sposobność błysnąć i błyskają talentem organizacyjnym. W lot spełniają każdy rozkaz Amerykanów. Amerykanie natomiast umieją rozkazywać, weszli w swoją rolę zwycięzców. Milczałam. To wszystko było dziwnym filmem, na który patrzyłam bez własnej woli, do kategorii filmu należały moje odczucia i obserwacje, filmem było słońce między śnieżnymi nawisami, filmem wydawały się mury obronne i fosy, wzdłuż których sunął nagrzany autobus. Filmowe dekoracje czy rzeczywiste ruiny zamku? Norymberga? Milczący trup Norymbergi? Miasto średniowiecza zabite rękami ludzi współczesnych? Prokurator Iłżecki z zadowoleniem splótł na brzuchu dłonie różowe i pulchne. - Poznaje pani? Tędy jechaliśmy wczoraj wieczorem. Ale dziś: co za dzień! Przez okno autobusu praży słoneczne ciepło, śnieg wilgotnieje po wierzchu, świat wygląda jaskrawo i radośnie, w ruchach ludzi znać leniwe poddanie się zmianie pogody, zima zelżała, można by tak jechać długo turystycznym autokarem, poznawać dobrze zagospodarowane niemieckie miasta i gościnne wsie, zapomnieć o ruinach, o uśpionych pod pierwszą warstwą ziemi szczątkach ludzkich, nie myśleć o rozłożystym budynku z piaskowca, przed którym alianccy żołnierze pełnią straż. Ale kierowca dobrze wie, dokąd ma odwieźć przybyłych z całego świata korespondentów i prawników, zatrzymuje się więc obok innych autokarów i małych samochodów. W promieniach słońca flagi czterech mocarstw grają świeżymi barwami, lazur zdaje się dmuchać w nie wiatrem, przeczesywać, odwracać, prezentować je kolejno ze wszystkich stron. Przyglądam się temu zamyślona. Zwycięstwo. Co przyniesie zwycięstwo połączonych braterskim uściskiem współdziałania Stanów Zjednoczonych, Anglii, Związku Radzieckiego, Francji? Nie minął nawet rok od bezwzględnej kapitulacji Niemiec, od historycznego dnia, kiedy Keitel sztywny z upokorzenia, gniewu, z obrażonej germańskiej pychy siedział przy stole podpisując akt klęski, jaka zakończyła morderczą „wojnę błyskawiczną". To widać, Europa ledwo się dźwiga z narkozy, na wszystkim pozostał osad białego popiołu. 114 Nad horyzontem wystartował właśnie samolot, szedł ukosem w górę. coraz mniejszy, bardziej przezroczysty i nierealny. - Gdzie jest Furth, panie prokuratorze? - Lotnisko? Tam. Stamtąd wczoraj przywiózł państwa dżip - objaśnia prokurator Iłżecki z uśmiechem dziecka, które czuje się szczęśliwe. Grabowiecki uniósł sztywną dłoń, machnął, jakby dawał sportowcom znak do biegu. - Wchodzimy, proszę państwa. Musimy być wcześniej niż inni. Naprzód! Ostatnie spojrzenie na zanurzone w słońcu miasto. Samolotu już nie widać, roztopił się zupełnie, jeszcze tylko raz błysnął szkłem czy metalem, ale już go nie ma. Solange odleciała pewnie do Włoch. A ja mam zeznawać, opowiedzieć Międzynarodowemu Trybunałowi o zbrodniach dygnitarzy niemieckich nie przyznających się do winy, skoro wszystko zostało wykonane bez wysiłku ich rąk. To film z udziałem obcych ludzi, miejsc i zdarzeń, człowiek nie ma wpływu na rozwój akcji, nawet jeżeli problematyka bardzo go interesuje, nawet jeżeli dostrzeże na ekranie dzień, w którym żyje, i jeżeli zobaczy swój dom, ulicę, siebie samego w krótkim epizodzie. Nie można krzyknąć: protestuję, weźcie jakiś inny scenariusz! Idę wolno po zewnętrznych schodach oglądając się nieprzytomnie za siebie, ile razy posłyszę hamowanie samochodów i kroki biegnących za nami ludzi. Razem z prokuratorem Iłżeckim zbliżam się do szatni, gdzie ułożono szeregi czasopism. - Po karty wstępu. Szybko! - przynagla rozdrażniony sekretarz Grabowiecki. Wskazuje kierunek oglądając się ciągle za siebie, nerwowo przelicza nasze małe stadko. Świat jest idealnie zorganizowany, jak się okazuje; ktoś wszystko przewidział. W biurze przepustek za szklaną ścianką siedzą tacy sami uprzejmi żołnierze amerykańscy jak spotkani dziś rano przed hotelem, w opiętych, świetnie skrojonych mundurach; ich uniformy budzą ciągle na nowo mój podziw, tyle włożono w nie wysiłku i pomysłowości: precyzyjnie wykreślony żelazkiem kant powtórzono aż cztery razy - od obojczyków przez piersi w dół dwie nieskazitelne linie i na plecach znowu dwie idealnie równoległe linie spotykają się bezbłędnie z kantami doskonale wyprasowanych spodni. Gdyby liczbę tych zaprasowanych kresek na mundurze / cienkiej wełny pojedynczego chłopca zza oceanu pomnożyć przez liczbę .unerykańskich żołnierzy zaangażowanych w ostatni etap wojny, wynik mógłby mówić różne rzeczy. Kultura pielęgnowania uniformu? Dbałość ' i wojsko? Może tylko fikcja dbałości? Ręce kobiet przy pracy i przy zabawie u wielką wojnę światową? - Czy w ocenie problemów politycznych są równie skrupulatni jak v sprawie rewelacyjnego prasowania kantów i golenia się na gładko? - pytam iswiadamiając sobie, że poznałam zupełnie inną wojnę niż moi rówieśnicy ze Sianów. Ich doskonała forma, ich opięte, nieledwie pękające na pośladkach, i icdnak nie popękane mundury, świeże, jak prosto z rewii mody męskiej, to 115 zapewne jakiś objaw krzepy tej armii, rodzaj hasła demonstrowanego dumnie przez wszystkich przedstawicieli dywizji przybyłych na ratunek Europie. Prokurator Iłżecki spojrzał na zegarek i nad głowami ludzi zerknął do pokoju odgrodzonego szkłem. Ściągnął usta w małe kółko. - Proszę się nie denerwować, Amerykanie pracują bez pośpiechu, ale metodycznie. Zdążymy. Ktoś już odszedł z gotowym blankietem, oglądając go dokładnie. Nareszcie kolej Grabowieckiego i nasza. - Widzi pani - triumfował Iłżecki - to idzie wyjątkowo sprawnie. Zaraz otrzymają państwo przepustki. Dziś już pewno nie zdążymy, ale jutro rano chciałbym państwu pokazać moment wprowadzania oskarżonych na salę posiedzeń. Grabowiecki walczy w tłumie przed okienkiem biura, wreszcie odbiera karty wstępu z dzisiejszymi datami, wypełnione co prawda wedle naszych paszportów, ale pełne przeinaczeń. Okazuje się, że nazwiska zniekształcono bezlitośnie, wedle prostej zasady: amerykańska transkrypcja uzupełniona końcówką rosyjską. Grabowiecki otarł pot z czoła chusteczką wielką jak ręcznik. - No! Jestem cały mokry. Ze znajomością polskich nazwisk jest u nich niewesoło. Zobaczcie państwo, co oni powypisywali! Prokurator Iłżecki machnął pulchnymi dłońmi. - Zabawne! Jutro wartownik będzie miał święte prawo nie wpuścić nas na teren Trybunału. Wypadnie może interweniować u przewodniczącego. Cóż to za dziwolągi porobiono z waszych nazwisk! Szliśmy w stronę szerokich schodów. Bukowiak oddychał z trudem. Zatrzymał się, jego dłoń spoczywała na poręczy. Grabowiecki oglądał się nerwowo. - Gdzie zginął Rajsman? Ile ja mam kłopotów ze świadkami! - Może Trybunał uwzględni wasz późniejszy przylot - mówił z przerwami Bukowiak. - Najlepiej, żeby przesłuchano was od razu dziś. Doktor Orawia ciężko westchnął. - Obawiam się, że to się nie uda. Jestem przygnębiony z tego powodu. Bardzo przygnębiony. Zdaje mi się, że nic tu po nas. - Nie samym przygnębieniem człowiek żyje - mruczy prokurator - i nie samym procesem, ale też i lekturami. Codziennie rano kupuję sobie specjalny dziennik amerykański, który wystarcza mi do końca posiedzenia. Radzę spróbować. Jankesi przodują pod tym względem w skali światowej. Umieją bawić. Milczę. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że pulchny, okrągły pan dziś również ubrany jest w piżamkę upodabniającą go do przedszkolaka, w ciepły szlafrok zawiązany na kokardę. Odzywam się wreszcie możliwie najuprzejmiej i na pozór obojętnym tonem: - Jak się panu zdaje, panie prokuratorze, ile lat upłynie, zanim ktoś wpadnie na pomysł produkowania komiksów na temat okupacji hitlerowskiej? - Oni mają prawdziwe poczucie humoru, nie zawiedzie się pani. 116 Wszystkim potrzebne jest jakieś odprężenie, kąpiel dla nerwów. Komiksy wymawia kumiksy - pozwalają mi zachować równowagę ducha. Nie tylko /resztą mnie. Przekona się pani, co to znaczy. Radzę spróbować. Ustawmy się w kolejce, inaczej Amerykanie wykupią wszystko. No widzi pani, co się dzieje? Rzeczywiście. Film rozkręca się dalej, ogonek przed miejscem sprzedaży czasopism przybrał kształt regularnego znaku zapytania, trochę śmiechu na sali rozpraw, małe parsknięcie pomiędzy jednym i drugim zdaniem odczytywanych dokumentów, ukradkowe, dyskretne zaglądanie do rysunkowych opowiastek uchroni równowagę ducha. Staję obok prokuratora, bo gdzieś ostatecznie muszę stać w tym obcym, pierwszy raz widzianym sądzie. w którym wszystko stanowi dla mnie niewiadomą. Czekam. Jeszcze nie icstem tak zmęczona problematyką Trybunału Norymberskiego, żeby potrzebne mi były dowcipy rysunkowe przed złożeniem zeznań. Moja odporność psychiczna zahartowała się na zapas. Uśmiech prokuratora Iłżeckiego przypomina mi disneyowskiego niedźwiadka, miłego i rozbrajającego. - Jestem przekonany, że ani dziś, ani jutro przewodniczący nie znajdzie miejsca dla polskich świadków. Po co więc tu przyjechaliśmy w grupie trzech osób, na które prokurator Bukowiak złożył obowiązek przekazania ogromnej, rozległej i strasznej wiedzy dotyczącej obozów koncentracyjnych? Zaaferowany Grabowiecki informuje kolejno doktora Orawie, Rajsma-na i mnie: - Będą państwo czekali w pokoju dla świadków. Idziemy! Szybko! Rozprawa zacznie się lada chwila. Prokurator Iłżecki nie traci spokoju. - Ależ kolego! Jeszcze mamy co najmniej pół godziny, zanim trzeba będzie wejść na salę. Sięga do kieszeni po drobne, zgarnia płachtę szeleszczącej cienkim papierem gazety, na jego policzkach siwowłosego dziecka zjawiają się dołki: uśmiech pełen ukontentowania odpręża zupełnie twarz prokuratora. - Zapewniam panią. Po kilku dniach pani też nauczy się korzystać z optymizmu zawartego w przeglądaniu prasy. Po kilku dniach? Więc otępieję tak szybko? Prokurator Iłżecki przerwał na chwilę wertowanie barwnego czasopisma, sprawdził zegarek, uniósł palec. - Oskarżeni - poinformował mnie - przechodzą już w tej chwili specjalnym korytarzem i stamtąd od razu na salę rozpraw. Oni będą tam najwcześniej. Mają dużo czasu, poczekają na nas wszystkich. Umilkł. Zagłębił się znowu w lekturze. Autobusy prychają i dudnią, wpadają teraz na podjazd jeden za drugim, z ich wnętrz wybiega tłum albo znikome grupki dwu, trzech osób, trwa nieustanny ruch przed budynkiem. w biurze przepustek, na korytarzach i szerokich schodach. Obserwuję szczupłe Angielki w idealnie skrojonych uniformach, widzę korespondentów, prawników, sekretarzy, tłumaczy; prokurator czasem kłania 117 się ludziom gnającym właśnie po szerokich schodach, a potem dalej przegląda pisma. Więc mam zeznawać jako świadek. Uświadamiam sobie, że tylko słowa, środek tak mało konkretny, tylko pospolite wyrazy będą narzędziem, za pomocą którego mamy odtworzyć i przedstawić Trybunałowi przebieg, a może zasięg czy tajemnicę zbrodni dokonywanych w obozach. - Ale to jest niewykonalne - powiedziałam głośno do siebie. Zdawało mi się, że zaczytany prokurator pochylony nad swoją gazetą w ogóle nie słyszy. tymczasem Iłżecki wziął w palce moją przepustkę, przysunął sobie do oczu. Przeczytał. - Ma pani nowe nazwisko. Brzmi całkiem nieźle... Chciałbym państwu pokazać salę sądu, jeżeli nie wprowadzono tam jeszcze oskarżonych. Z jego kieszeni wyglądały gazety zwinięte byle jak. Szedł po schodach i korytarzach, skręcał w ciemne zakamarki, nie oglądał się, wystarczyło mu, że słyszy za sobą rytmiczny stukot naszych kroków. Stanął przed umundurowanym niepozornym człowiekiem. Zwracał się do niego po angielsku, wtrącając tylko rzadko jakieś niemieckie słowo. Ton prokuratora Iłżeckiego był wyniosły, a raczej wyniosła była jego postawa: zachowywał się tak, jakby umundurowany Niemiec był wyższy co najmniej 0 głowę, mówił do tej głowy, dobre pół metra ponad rzeczywistą. Nie prosił. Wydawał dyspozycje. Zakończył słowem: „Sofort!" Niemiecki funkcjonariusz Trybunału struchlał. Od dawna minęły czasy, kiedy mógłby mieć tu coś do powiedzenia, tłumaczyć albo zabraniać. Przedreptał w miejscu, jakby przede wszystkim usiłował stanąć na baczność, 1 zameldował patrząc na kamizelkę Iłżeckiego: - Jawohl! Oskarżonych jeszcze nie wprowadzono, wobec tego, jeżeli państwo mają ochotę rzucić okiem na salę obrad, a są zaopatrzeni w karty wstępu... Prokurator Iłżecki podsunął mu kartoniki przed oczy jak talię kart. - Wystarczy? - zapytał ostro. - Naturlich - przyznał z ukłonem stary człowiek - ale prosiłbym, żeby to trwało krótko; lada chwila straż wprowadzi więźniów. Bezszelestnie nacisnął klamkę, pchnął ostrożnie drzwi. Usunął się. - Wejdziemy od strony podium dla świadków, tu, gdzie będą państwo pojedynczo składali zeznania - powiedział swobodnie prokurator Iłżecki. - Proszę się chwilę przyjrzeć, oswoić się z tym wnętrzem. Tu na lewo zasiada sąd, oskarżeni na prawo. Sala jest mała. Zapewniam panią, że swoją rolę uzna pani za całkiem wykonalną. - Znowu boazerie - mówi cicho doktor Orawia - zawsze mi się zdawało, że ludzie rozmiłowani w rzeźbie muszą być dobrzy i łagodni. Rajsman uśmiechnął się gorzko, pokiwał w milczeniu głową. Stanęłam w pustej sali, na podium dla świadków, uniosłam głowę do góry. - To jednak przekracza możliwości normalnego człowieka - powiedziałam głucho - wyobraźnia jest bezsilna... wdychać do płuc dym palących się ciał... i żyć dalej... myśleć, chodzić, spać, jeść. Anglosasi nie są w stanie tego pojąć. I zresztą nic dziwnego. Nie zrozumieją tego ludzie, którzy nie poznali hitleryzmu. Prokurator wskazał prawą stronę sali. - Lada chwila nadejdą przez te drzwi, tam, pod wielką rzeźbą w drzewie. Musimy wracać. Grabowiecki na nasz widok uradował się niezmiernie. Zaczął wołać w podnieceniu: - Amerykanie cenią punktualność. Idziemy, drodzy państwo, świadkowie aż do zeznania pozostaną pod strażą - z uniesioną dłonią trwał przy schodkach, póki wszyscy nie ruszyli naprzód. Staroświecki budynek huczy pospiesznymi krokami. Drzwi pokoi na ogół otwarte, wszędzie widać dokumenty: na oknach, biurkach, stołach, na podłodze złożono papiery, kartonowe teki, segregatory, pękate koperty, rozsypane luźno fotokopie, fotografie. Prokurator Buko-wiak zatrzymuje się na się progu niewielkiego pokoju, rozjaśniony i po gospodarsku dumny. - Biuro polskiej delegacji. Czujemy się tu jak u siebie w domu. To nasza główna baza. Korytarzem biegnie młoda dziewczyna w białej bluzce, kłania się i zdyszana mówi cicho: „guten Tag", co brzmi jak szeptem podawane hasło „ten tag". - Jest i nasza sekretarka - wyjaśnia Bukowiak uspokojony, pogodniejszy niż wczoraj. Rozglądam się. Wyrównane, schludne, pękate góry papierów z nadrukiem Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich zajmują tu całą wolną przestrzeń. Najwyższą piramidę wepchnięto w kąt pomiędzy ścianę i otwarte drzwi. Myślę, że wystarczyłoby schylić plecy, żeby odczytać treść dokumentu leżącego na wierzchu. Wystarczyłoby w dogodnej chwili, kiedy w pokoju nie ma nikogo - jak widać, takie sekundy i minuty nieobecności polskich prawników zdarzają się tu - sięgnąć ręką z korytarza i parę kartek mogłoby zniknąć z ułożonej równo makulatury minionej wojny. Nie miałam odwagi mówić o swoich wątpliwościach nikomu, to był bądź co bądź Międzynarodowy Trybunał i wszystko na pewno przewidziano; nie należy się sugerować myślami, przeczernionymi w latach, kiedy najgorsze było możliwe. Te lata minęły. Prokurator Bukowiak oparł się plecami o okno, podniósł głowę. - Tu, w tych papierach - powtórzył swoje wczorajsze myśli - tkwi zaledwie mały fragment aktu oskarżenia. Miną lata, siedem, osiem lat, może trochę mniej albo więcej, zanim ustali się pełny zasięg zbrodni hitlerowskich. Prokurator Iłżecki zaszeleścił kartkami przy odwracaniu barwnego czasopisma. Bukowiak mówił dalej: - Europa została pokryta gęstą siecią miejsc zagłady, obozów, bratnich mogił, rozsianych zarówno w Polsce, jak we Francji, we Włoszech, w Jugosławii. Jeżeli w przyszłości ktoś opracuje taką tragiczną mapę, jakiej zarys dopiero się wyłania, będzie to akt oskarżenia całej ludzkości. Nie tylko 118 119 Niemiec Adolfa Hitlera. To będzie akt oskarżenia całej cywilizacji. Nas także. Dlatego, że nie umiemy żyć. Milczeliśmy jakiś czas. Bukowiak stał przed pustą ścianą sądowego pokoju, zmrużył oczy i wyczytywał z własnej pamięci nazwy miejsc zagłady, jakby przed nim wisiał ogromny kontur Europy z naniesionymi miejscami hitlerowskich zbrodni, hańby, ludobójstwa. Pamiętał niezwykle dużo miasteczek i miast, obozów koncentracyjnych, wiosek wypalonych razem z mieszkańcami. Ogarnęło. mnie zdumienie. Znałam obóz koncentracyjny Auschwitz--Birkenau: niesłychany gigant masowego zabijania głodem, biegunką cieknącą z jelit, serią z automatu, wszami, gazem cyklonem, stehbunkrem, łopatą, mrozem wykańczającym nagich szybko i bez udziału czystych rąk esesmana. v Czyste ręce hitlerowca to była zasada, jedynie partacze albo niewyżyci psychopaci babrali się w egzekucjach, jeżeli nie mieli wyraźnego rozkazu. Teraz Bukowiak przed wyimaginowaną mapą Europy wydał mi się dziwnym upiorem, którego wywód załamie moją wiarę w ludzki rozum. Chudy palec prokuratora drżał lekko. - Tu, w Chełmnie nad Nerem, komendant Auschwitzu Hoss uczył się, szukał metod szybkiego i masowego unicestwiania narodów. Odwiedził też i Treblinkę, niezmordowany w swym dążeniu do celu, do wypełnienia rozkazu fuhrera. Vernichten! Schnell, schnell vernichten! Unicestwiać! Szybko, szybko unicestwiać! Doktor Orawia zaczął uzupełniać słowa Bukowiaka dorzucając nazwy miejscowości, gdzie hitlerowcy dokonali masowych mordów. - A tymczasem - odezwał się do mnie sędzia Jahołd - usłyszy pani głosy obrońców „z własnego zaciągu". Będą próbowali wmówić nam i całemu światu, że decyzje Trybunału nie mogą działać wstecz, skoro nie było paragrafu w chwili popełnienia zbrodni. Ogarnęło mnie przygnębienie. Jad o takim stężeniu na pewno nie mógł automatycznie zniknąć, wsiąknąć w ziemię. Stałam za plecami Bukowiaka i Orawii śledząc razem z nimi tę rosnącą po każdym zdaniu, naznaczoną ludobójstwem, abstrakcyjną, monstrualną mapę Europy. Mówili o Ravensbriick, wymieniali Sachsenhausen, Oranien-burg, Neustadt-Glewe, Neuengammen, hitlerowskie obozy i podobozy, Mauthausen, Gusen, Buchenwald, Flossenburg, Dachau, Gross-Rosen. Gęstniały miejscowości. Przerażające konstelacje ludzkiej nędzy, hitlerowskiego samobójczego lekceważenia ceny życia odebrały mi całkiem wiarę w sens odpowiadania przed Międzynarodowym Trybunałem. Sędzia Jahołd powiedział jeszcze: - Popełniali zbrodnie bez precedensu i bez nazwy, co nie oznacza, że przez to samo czyny te nie były zbrodniami. Prokurator Iłżecki złożył starannie swoje gazety, wetknął do kieszeni, spojrzał na zegarek. Miałam ochotę powiedzieć mu, że nie będę zeznawała. Wyjadę. Może na krańcach ziemi znajdę zakątek w lesie, gdzie nie usłyszę już nigdy o hitlerowskich jadach, o zagładzie, o ludobójstwie, o wysiłku mózgów udoskonalających metody mordu. - Drodzy państwo, czas iść na salę. Panią odprowadzimy do sali dla świadków. - Ale ja... - Słucham? - Czy ten pokój polskiej delegacji pozostanie otwarty, panie prokuratorze? - Naturalnie. - Dokumenty leżą tak, dostępne dla każdego? Nie należałoby ich zabezpieczyć? Iłżecki rozłożył ręce. - No cóż. Otwarte są tu wszystkie pokoje, więc i nasz także. To jest ostatecznie sąd, a nie poczekalnia dworcowa. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Sekundy milczenia. Powinnam powiedzieć to, co myślę: nie znacie Niemców. Ludzie! Wy jeszcze słabo znacie Niemców. Oni w najmniejszym stopniu nie skapitulowali, chociaż na początku maja czterdziestego piątego roku dwa razy podpisali akt kapitulacji, w Reims, a później w Berlinie. Sięgną po każdą broń. Ale nie mówię nic. Idę szerokimi korytarzami sądowego budynku, patrzę na twarze mijających mnie ludzi, słyszę dudnienie kroków po schodach i myślę o swoich współtowarzyszach z lat wojny, o ludziach, którym zawieszenie broni nie zdążyło przynieść podarunku życia. Czy będę umiała, jakbym była matką ich wszystkich, paść przed obliczem Trybunału na ziemię i wyć z bólu? - Proszę. Sale dla świadków. Oddzielne. Do rychłego zobaczenia! - mówi Grabowiecki. Rozdział 14 Chcę być sama. Razi mnie każde słowo, każda nachylająca się życzliwie łysina, każdy wyziew oddechu nasyconego nikotyną czy zakąskami z miejscowego snack-baru. Napięta pamięć, napięte nerwy, przez cały dzień trwania w gotowości do natychmiastowego rozpoczęcia zeznania, przy równoczesnym kiwaniu głową w odpowiedzi na słowa strażnika próbującego sobie i mnie skracać czas. Szeregowanie w myśli problemów, które ani na sekundę nie przestawały być w centrum uwagi. Tyle godzin w pokoju dla świadków! Potem wreszcie otwieranie drzwi, zgrzyt zasuwy od zewnątrz, jak w celi. Grabowiecki na progu z rozłożonymi bezradnie rękami wydaje się mi bledszy niż kiedykolwiek. - To było do przewidzenia. Dziś mieli już ustawiony program. Ale jutrzejszy dzień przyniesie na pewno wyjaśnienie sytuacji. Szłam za nim szybko po schodach, żeby jak najprędzej odetchnąć mroźnym powietrzem, otrząsnąć się z przygnębienia wywołanego zamknięciem w czterech wybielonych ścianach. Kiedy byłam już na dole, usłyszałam charakterystyczny głos Bukowiaka. 120 121 - Gorzej - szeptał pokonując jakieś opory - gorzej z doktorem Orawią. Nie wiem, czy uda się go w ogóle przeforsować. Trybunał Norymberski wyraził zgodę na sprowadzenie z Polski świadków, byłych więźniów hitlerowskich, ale doktor Orawia nie był w żadnym obozie. - Co go wcale nie dyskwalifikuje! - wołał piskliwie Grabowiecki. - Orawia zna lepiej problematykę okupacji aniżeli ktokolwiek z nas. Prokurator Iłżecki wyminął wszystkich przy szatni. Dostrzegłam jakiś rys wyniosłości w jego postawie i głosie. - Moi drodzy, Trybunał przesłucha tylko ludzi, których sam zakwalifikuje. Więc może tych dwoje z obozów koncentracyjnych. Innym gościom z Polski, nawet najbardziej kompetentnym, po prostu może nie udzielić prawa głosu. To jasne. Stanęłam przy oknie, czekając na swój płaszcz, wypatrzyłam granatowo-brunatny skrawek nieba. - Powinny tu być wezwane grupy więźniów uratowanych przed zagładą - powiedziałam - z Majdanka, Stutthofu, z obozów i podobozów. Powinni tu być profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, ta garstka, co przeżyła w Sachsenhausen. I dzieci. Małe dzieci z tatuażem obozowych numerów na udach. Prokurator Iłżecki spojrzał na mnie nad okularami. - Jak pani to sobie wyobraża? Komunikacja w Europie leży. Telefony nieczynne. Łatwiej byłoby dodzwonić się do nieba niż do Polski. Pomysły! Z dnia na dzień sprowadzać tu jeszcze kogoś dodatkowo? Zupełnie wykluczone. Musielibyśmy wysłać znowu łącznika, żeby ich odnalazł i przywiózł. Trybunał zamyka lada dzień przesłuchania świadków, rozpoczną się zeznania oskarżonych. Koniec. W tym procesie wyczerpaliśmy swoje szansę. Nie powiedziałam już ani słowa. Chwyciłam płaszcz i wypadłam z ciepłego wnętrza na dwór, gdzie mgła i szron przesłoniły wszystko. Teraz muszę być sama, pójdę przed siebie między ruinami Norymbergi, zanurzę się w ciemność, z dala od ulic, którymi na trasie Trybunał-Grand Hotel kursują małe autokary, małe wozy, dżipy i frontowe budy. Ich ruchliwe światła pozwolą mi w każdej chwili wrócić, uchronią mnie na pewno przed zabłądzeniem, a zresztą może wolałabym ugrzęznąć w jakimś wądole, zsunąć się przez lekki opór śniegu na dno fosy otaczającej zbombardowany zamek, uniknąć powrotu jutro rano do poczekalni świadków. Dalczego? Monotonia bieli ścian, amerykański wartownik usiłujący wypełnić mi puste godziny opowieściami o zachowaniu oskarżonych, legendy podawane w kuluarach o nagłej pobożności Franka studiującego Biblię, odbywającego pokutę, dokonującego jakichś sobie tylko wiadomych aktów skruchy; ten przynajmniej czyni oczywistym wysuwany tu postulat 0 konieczności zostawienia oskarżonym hitlerowcom czasu na żal za grzechy 1 na skruchę. Idę szybko, nie mogę zwolnić tempa, oddalam się niemal pod kątem prostym od autobusowej trasy. Pod nogami chrzęści śnieg, widocznie w ciągu dnia jego wierzchnia warstwa zaczęła się roztapiać, a teraz chwycił mróz, idę więc hałaśliwie, czasami stopa zapada głębiej w pękający lód i trzeba ją wyrwać z pułapki, żeby nie tracić tempa. Jak najdalej od gmachu międzynarodowej sprawiedliwości rozświetlonego reflektorami, od własnych skłębionych myśli, od niepotrzebnego całodziennego wysiłku. Norymberga nie oczekiwała w napięciu przybycia grupy świadków z Polski, zajęcia toczą się spokojnie, zgodnie z planem, od rana do przerwy obiadowej, ani o minutę dłużej, i od przerwy obiadowej do schyłku dnia. kiedy nawet najbardziej dramatyczny problem odłożony zostanie do jutra, bo nadeszła pora golenia się i wypoczynku. To wcale nie jest dziwne. Naprawdę nie ma w tym nic dziwnego. Bez higieny psychicznej prawnicy dostaliby tu wkrótce bzika, ich wyobraźnia przestałaby działać. A jednak coś mnie wkurza, zgarbione plecy polskiego prokuratora stały się dziś moim dokuczliwym garbem, laseczniki wegetujące w jego płucach odnoszą zwycięstwo w moim młodym organizmie, to mój oddech staje się bezbronny, szybki, głośny, dławiący w gardle, podobny do szlochu. Pustka. Naokoło bezludne usypiska ruin: więc osiągnęłam cel, odeszłam bardzo daleko, teraz oglądam się na próżno, ani śladu autokarów kursujących między Trybunałem i Grand Hotelem. Idę znacznie ostrożniej. Gdyby tu w ciemności był jakiś człowiek, nie powinien usłyszeć moich kroków. Śnieg tłumi odgłosy, mogę się posuwać niemal bezszelestnie, zwłaszcza że trafiłam na świeży puch. Odczuwam ulgę: jestem sama, z przyjemnością wdycham ostre powietrze nasycone mrozem i pełne drobin śniegu łaskoczących policzki. Świat usnął tego wieczoru, a przynajmniej usnął zaułek, w którym błądzę; od kilkunastu godzin z chmur osypuje się cisza, biel odmienia wygląd każdego przedmiotu, wchłania ruiny domów, balkony wiszące nad pustką, latarnie uliczne bez lamp, ani jeden człowiek nie pojawia się w kręgu bezszelestnego wirowania, dzieci zapomniały widocznie, jak przyjemnie sobie pobiegać, pobrodzić w puchu, pohałasować, lepić kule śnieżne i rzucać nimi w przyjaciół. Odeszli wszyscy do domów, chociaż to wczesna godzina. Prawdopodobnie zabłądziłam w całkowicie wymarłej dzielnicy, ale nie myślę o tym, unikam uświadomienia sobie, że mogłabym się bać. W pobliżu czeka na mnie znakomity azyl: Grand Hotel oświetlony, Grand Hotel ogrzany, Grand Hotel czysty, gościnny, bezpieczny, wygodniejszy aniżeli pozostawione w Polsce zburzone domy. Wkrótce tam dobrnę, zadzwonię na pokojową, poproszę o dodatkowy koc, ona wezwie boya, żeby mi przyniósł na tacy porządną kolację, trochę gorącej herbaty, bo zmarzłam okropnie. Pożyczony w Warszawie płaszcz, wytwornie nazywany demisezon, okazał się bardzo demi... Wiatr od dawna przedostał się pod ubranie, lodowaty chłód przypomina, że to luty, jeszcze luty. Widzę na śniegu refleks światła. Jest to jedyne rozjaśnione miejsce w otaczającej mnie ciemności. Znów idę, nie wiem tylko, czy zbliżam się do ciepłego promienia, czy spiesząc naprzód nie oddalam się nieustannie, jak pociąg z włączonym wstecznym biegiem. 122 123 Boję się, żeby jasna plama nie odpłynęła zostawiając mnie samą w pustce i ciemności. Zniknęła. Liczę kroki: dziesięć, jedenaście. Jest znowu. Coś ciemnego przesłoniło pionową płaszczyznę światła, dostrzegam ruch, diabli wiedzą, co to może być, posuwam się coraz ciszej, chcę pierwsza rozpoznać przedmiot poruszający się na tle promienia. Wiatr trzasnął naderwaną deską albo kawałkiem papy dachowej, ominę to miejsce, w świetle spróbuję odnaleźć drogę do Grand Hotelu, który wydaje mi się teraz rodzinnym domem. Posuwam się jeszcze kilkanaście kroków i znowu nie widzę nic, ustal wszelki ruch, a światło zgasło może albo znalazłam się za jakimś murem. Usiłuję nie tracić kierunku, ciągle w jednakowym tempie naprzód. Ulegam złudzeniu, że powinnam wyjść na trasę autobusów, które w połowie drogi skręcały w lewo, zakreślając głęboki łuk. Jednak zamiast autobusowego turkotu słychać głos, jakiś wyraźny szept. A może to złudzenie? Może skrzypią tylko moje buty na śniegu? Przystaję, żeby się rozejrzeć, ale nikogo nie dostrzegam w zawiei, śnieg osiada na poszarpanych drutach i trwa chwilę jako biała grafika, zanim opadnie. Szept powtarza się, brzmi głośniej i znacznie bliżej. Więc ktoś tu jest. Zaczyna działać strach przed obcymi, przestrzeń zdaje się mieć oczy, patrzy ze wszystkich stron. Skojarzenia rodzą się same nie wiadomo kiedy, cicho i podstępnie drążą własną drogę, zamykają dookoła człowieka niewód, odcinają odwrót, wyłączają całkowicie zdrowy rozsądek i można tylko krzyczeć, uciekać, ale zamiast tego stoi się nieruchomo na nogach, przez które pełznie od stóp w górę niemoc podobna do mrozu. Karuzela ziemi w oceanie kosmosu drży na wirażach, napinają się stalowe liny, wiatr omiata skrzydłem twarz człowieka, spala skórę, żłobi zmarszczki, przyspiesza bicie serca: prędzej, uciekaj, o n i są ciągle za twoimi plecami, są naokoło, są w tobie, wmaszerowali w twój mózg trójkami śpiewając: „Heili, heilu, heila!!!" Skojarzenia ogłuszyły mnie i oślepiły, nie widzę nic, owinęła mnie ciemność wieczoru i ciemność zamyślenia, mogę zejść nad przepaść, nad spadzisty brzeg fosy obok zamku, posuwam się krok za krokiem, ledwo rozpoznaję zarysy przedmiotów na tle śniegu. Nagle wstrząs. Odskoczyłam pchnięta instynktownym odruchem: w poprzek na śniegu leży bezwładne ciało z rozrzuconymi ramionami, zgroza, nie mogę tędy przejść, on padł, ledwo seria z automatu przejechała po jego plecach. Jeszcze nie myślę, nie pamiętam, że to Norymberga, że to nie Polska w latach okupacji. Zapomniałam, że minęły miesiące od zakończenia wojriy, przelatują ułamki sekund, zanim uświadamiam sobie nareszcie, że to wypalony popiół czy koks leży wysypany przez kogoś z rozmachem i kształt zamordowanego człowieka uformował się sam albo stworzyła go moja wyobraźnia, pamięć będąca śmietnikiem doznań tamtego czasu. Powoli oddech wyrównuje się, wraca spokój. Największa ohyda, jaka może dosięgnąć istotę żyjącą na ziemi, to zgon - przemiana tkanki pulsującej krwią, emanującej energię, myśl, uczucia, wolną wolę; Niemcom nie brakowało silnej woli, obce było natomiast większości z nich (oprócz 124 emigrantów i tych, którzy protestowali bez względu na konsekwencje!) pojęcie wolnej woli. Teraz, kiedy zademonstrowali światu, ponurzy alchemicy, że można tak zabijać, jakby się kilofem uderzyło w lód powodując jego pęknięcie, jakby się topór z Wansbeck uczyniło najniezbędniejszym narzędziem używanym na co dzień, obyczaje i pojęcia na ziemi zostały przekreślone. Bezwłosa małpa, geniusz i morderca, wypracuje wkrótce nowe kryteria istnienia. Rozglądam się w martwej, bezludnej dzielnicy. Nikogo, żeby zapytać 0 drogę do Grand Hotelu. Dziwne, zamiast odczuwać lęk, wypoczywam idąc po zaśnieżonym placu, śnieg zasypał szczątki dachówek, cegieł i szyb, można /upomnieć o wszystkim i zamyślić się, zamyślenie było moim wypróbowanym sprzymierzeńcem w tamtych latach. Skurcz chwycił powtórnie za gardło, zobaczyłam sylwetkę mężczyzny /.wróconego twarzą do wystawy. Ulegam wrażeniu, że to leżący wstał. Jego płaszcz - a może habit zakonny albo żydowski chałat - musiał być długi, tkwił na tle bieli pionowym słupem. Obserwowałam go przez nieustanną ruchliwość wirującej śnieżycy, ale zadymka wzmogła się, gęsta chmura kotłuje mi przed oczyma, pojedyncze płatki oklejają powieki, zacierają wszystko. Nie bój się, mówię sama do siebie, nie bój się wcale, może to po prostu manekin z pracowni krawca wyniesiony w czasie bombardowania i tak pozostawiony wśród ruin. Niepokój rozwieje się, kiedy podejdę bliżej 1 zobaczę, że tak jest naprawdę. Właśnie wtedy ciemny kontur drgnął i usłyszałam szept. Spomiędzy wąskich, skulonych barków uniósł głowę i dalej coś mówi. A więc to człowiek! Ze wszystkich ewentualności w dalszym ciągu najbardziej przeraża mnie człowiek, to wyniosłam z wojny, tego mnie nauczono, wpojono mi na zawsze. Czy to możliwe, żeby jego szept mógł być tak wyraźny? Złudzenie albo efekt akustyczny spowodowany mrozem! Znowu powtórzył te same słowa. Może to sen? Obudzę się z ulgą w hotelowym wygodnym łóżku, bo któż, u licha, wśród gruzów Norymbergi może tak mówić? I do kogo? W dodatku - po polsku! Znowu powtórzył cicho: - Panie prokuratorze! Wysoki Trybunale! Spokojnie, tylko bez paniki. Ten gość, obłąkany albo pijak, nie może być groźny, zdążę nawiać stąd bezszelestnie, chociaż interesuje mnie trochę, co to za figura. - Panie prokuratorze! Wysoki Sądzie! Domagam się, żeby pan prokurator... żeby Wysoki Trybunał... Były więzień, ani chybi, taki sam jak ja: też patrzył otwartymi oczami w ogień. Ogarnia mnie współczucie. Kim jesteś, bracie, który z zawiei śnieżnej w Norymberdze wołasz o sprawiedliwość? - Oświadczam, panie prokuratorze... chciałbym oświadczyć, Wysoki Sądzie... Dobrze, ale gdzie on tu ma jakiego prokuratora? Zamiast odejść, podsuwam się cicho, krok i znowu krok. Śnieg tłumi 125 wszystko, nawet mój oddech. Teraz już o parę metrów przed sobą widzę oświetlony kontur pleców, ptasich w swym zgarbieniu i chudości; jego dłonie, zaciśnięte na żelaznej poręczy, która otacza wystawę, poruszają się ciągle, ściskają metal, masują go w ustawicznym wysiłku, może z zimna. Ulegam wrażeniu, że mężczyzna próbuje wyłamać kawał pręta. Przypomina mi się ptak marabut. Z ludzi - Julian Tuwim. Idę jeszcze parę kroków. Tragizm, inteligencja i cień melancholii charakteryzują go, jego profil jest niemal przezroczysty w świetle, które płynie z wnętrza rupieciarni czy antykwariatu. Wśród martwoty ruin, w kompletnej ciemności sklep razi oczy blaskiem nagiej żarówki zawieszonej krzywo nad kontuarem; zawalony jest po sufit: instrumenty muzyczne obok zabawek, książek, obrazy rzucone byle jak na sterty porcelanowych figurek, zegarów, oprawnych czasopism. Wydaje się, że całe wnętrze pokrywa gruba warstwa kurzu. Może ten człowiek po prostu przegląda tytuły, usiłuje odczytać słowa pisane gotykiem, wyciągnął szyję, pochylił plecy, jakby chciał być bliżej świętego Mikołaja, wepchniętego w środek wystawy, pomiędzy góry nieprawdopodobnych staroci. Mężczyzna dotyka ustami witryny i ciągle mówi szeptem. Początkowo spokojnie, cicho, nawet nieśmiało. Waha się po kilku słowach, których znowu nie słyszę, odgaduję tylko z oddechu widocznego na mrozie, zaparowującego szybę, że mówi dalej. Szept osiąga nagle swoje forte, brzmi niesamowicie, kierowany do porcelanowych lalek, pajaców, małpek, wśród których króluje święty Mikołaj: - Najwyższy Trybunale! Panie prokuratorze! Nawet jeżeli śnię, jestem prawie pewna, że minęło dawno Boże Narodzenie. Minął Nowy Rok. Minęło także święto Trzech Króli. Właściciel antykwariatu musiał zachorować, skoro zapomniał o reklamowym starcu zostawionym w oknie, kiwającym głową co parę minut. - Owszem, przyznaję, panie prokuratorze, znam przedmiot, jestem \ przygotowany, mogę dać odpowiedź na wszystkie pytania, jakie mi pan postawi. Święty Mikołaj znieruchomiał, oczy jego, dwie kulki porcelanowe z niebieskimi źrenicami, patrzą bezmyślnie na skulonego przed wystawą człowieka. Zdawało się, że nareszcie skończył swoje noworoczne zajęcia. Później mechanizm uruchomił jednak znowu dostojną głowę, biała broda . zjechała na piersi w geście potakiwania. Mężczyzna ożywił się, zaczął mówić j w dalszym ciągu: - Posiadłem na własność i chyba na zawsze tę wiedzę, choć pewno nikt i z nas nie może zgłębić całości zagadnienia. Jeżeli pan prokurator pozwoli, to| powiem, rzecz jasna w ogromnym skrócie... Daleko przejechał tramwaj. Mówca zesztywniał, chciał się może obejrzećJ ale już w chwilę później uśmiech przywrócił jego ptasim rysom wyraz ludzkif powszedni. Kontynuował swoje zeznanie: - Czy pan prokurator sądzi, że my, świadkowie, zdołamy to wyrazićj słowami, samymi tylko słowami? Zeznać? Udowodnić? Ludzie nie zechcą nam uwierzyć, jeżeli są normalni. Poznałam Orawie. Czekał wlepiwszy spojrzenie w twarz kukły z antykwariatu, zdawało mi się, że potakuje skinieniom głowy oklejonej watą, co było doktorowi potrzebne do rozwijania dalszych argumentów. Zakasłałam. Obejrzał się natychmiast, jego płynne palce wykonały mnóstwo ruchów. - Co za spotkanie na tym pustkowiu! Chodzę po ulicach i rozmyślam zawołał wyciągając obie ręce. Dziwny gość ten doktor Orawia, zawsze pełen egzaltacji, dziś jeszcze bardziej podniecony niż kiedykolwiek. - Robię małą próbę przed jutrzejszym zeznaniem - powiedział zwracając się do mnie ze swobodnym uśmiechem. - A jakie mam audytorium! Ten stary, dobroduszny święty Mikołaj z elektryczną instalacją przytakuje moim słowom. O! Jak się to pani podoba? Każdy mówca lubi budzić aprobatę, co? Milczałam. - Zgodzi się pani ze mną, że właśnie teraz trzeba zmusić Niemców, żeby odgruzowali Paryż, Warszawę, Rotterdam, odwodnili zatopione tereny Holandii, należy bić ich po kieszeni, żeby niedawny der kleine Parteigenosse wiedział i wpoił swoim dzieciom, wnukom, prawnukom, że wojna się nie opłaca. Das ist kein Gescheft! I to się spełni. Plany zostały przygotowane podczas okupacji. Plany wychowania całego ich narodu. Zapadła cisza. Orawia pokiwał głową. Na tle wystawy, gdzie święty Mikołaj wykonywał identyczne ruchy dostojnie i powoli, wyglądało to dziwnie, jakby wcześniej uzgodnili poglądy. - Chciałbym się mylić. Ale bywają bakterie, które znikają na wiele lat. Na bardzo długo. Pozornie przestają w ogóle istnieć. A jednak są. Mam na myśli bakterie wojny. W pewnych punktach Europy rozmnażają się wyjątkowo uparcie. Broda świętego Mikołaja uniosła się, był to gest, który mógł wyrażać pełną solidarność, później opadła znowu. - Jestem doktorem filozofii - mówił Orawia szybko i jakby tylko do siebie. - Kiedyś uwielbiałem dobrą muzykę, Bacha, Mozarta, zwłaszcza Mozarta. - Zamilkł. Rozłożył ręce. - Później przez całą wojnę uważano mnie /a ścigane zwierzę, które każdy ma prawo zabić, kopnąć, posłać do kacetu. ('zy mam opowiadać tu, w Norymberdze, jak stopniowo traciłem wzrok ukrywając się trzy lata w ciemnej piwnicy, a później na strychu? Tego nie będę mówił, opracowałem problemy. Cały szereg problemów. Z naukowego punktu widzenia wojna to niemalże ludożerstwo. Nerwowo poprawił okulary, wreszcie zdjął je szybko i zaczął energicznie wycierać. Trwała cisza. Święty Mikołaj przyjaźnie w różnych odstępach c/asu przytakiwał. Czy mam opowiadać, jak straciłem wiarę w ład społeczny, w człowieka, .u1 wszystkich Niemców? Święty Mikołaj ruchem głowy odpowiedział, że tak. Bardzo chciałbym zrozumieć, jak od strony psychologii wyglądał ich Mil/.iał, esesmanów i kobiet esesmanek, bierna lub czynna zgoda ojców, matek, całego społeczeństwa. Czy był to tak precyzyjnie stworzony terror, 126 127 czy raczej euforia źle pojętego patriotyzmu, zbyt daleko posunięte zaufanie do j wszystkiego, co robi fiihrer? Ale to nie są sprawy, które można rozważać w czasie krótkiego zeznania. - Jeżeli wnioskować z reakcji świętego Mikołaja - powiedziałam uśmiechając się, żeby rozładować nastrój - powinien pan to wszystko powiedzieć Trybunałowi. Doktor machnął ręką. - Właściciel antykwariatu jest rozrzutnikiem. Albo wariatem. A może umarł i nie zdążył wyłączyć urządzenia, dzięki czemu święty co najmniej o sześć tygodni za długo pozdrawia ruchem głowy pustkę. Bezludną dzielnice Norymbergi. To niesłychane, co za lamus! Przyglądam się z bliska dziwnemu wnętrzu za szybą: lampy najróżniejszych kształtów, miedziane misy, płaskorzeźby, czerpaki, ludowe stroje z bogatym haftem rozrzucone bezładnie na stylowych fotelach, serwantkach, na półkach i wbitych tu i ówdzie gwoździach... - Idziemy? - zapytał nagle doktor Orawia. - Zmarzłem potwornie, j chętnie zanurzę się w komfort. A pani? Czy pani też odkryła wcześniej ten j antykwariat? Nie? Ja tu byłem pierwszego dnia. - Czyli wczoraj. - A tak. Zdawało mi się, że przylecieliśmy znacznie wcześniej. Więc j wczoraj, w niedzielę, antykwariat był zamknięty na głucho. To zrozumiałe. Ale dziś? Próbowałem upolować antykwariusza w przerwie obiadowej. Powinien być napis, w jakich godzinach otwiera swój sezam. A co panią \ interesowałoby w tej graciarni? - Przejrzałabym reprodukcje Diirera, na pewno tu są, znam kilka takich, na które lubię patrzeć. Doktor Orawia podniósł chude ramiona. Machał nimi w zadymce, jakby chciał odpędzić śnieżny puch. - Reprodukcje?! Dziecko! Naiwne dziecko! Tu mogą być oryginały! Tak! Oryginały! W takim antykwariacie skupują za marny grosz. Tu możemy znaleźć arcydzieła! Cuda! Może nawet nie bardzo drogo. Ruszył naprzód, ale przystanął, oglądał się ciągle. - Zajrzę tu jutro, po złożeniu zeznania. Może wreszcie przyłapię właściciela sklepu. Grand Hotel wita nas ciepłem i zapachami. Wita nas ponadto niezwykłym nastrojem. Gwar ma szczególną tonację, budzi niepokój, odrobinę smutku, nadzieję, bo jest to narastający gwar karnawałowego wieczoru, kiedy lada chwila ma wytrysnąć radość orkiestry i radość skorych do tańca ludzi. Szokujące zjawisko. Jeszcze ciągle niezrozumiałe dla mnie. Próbuje analizować atmosferę wielkiego biwaku wojowników, jaki zastałam w Norymberdze i jaki żyje, huczy, pulsuje, dudni, narasta, wiwatuje. Znalazłam się w połowie drogi do swojego pokoju, kiedy zatrzymał mnie gong. Musiałam stanąć i nasłuchiwać, uległam imperatywowi tego dźwięku: postanowiłam zostawić płaszcz i jak najszybciej zejść na dół, gdzie zaczynało się coś dziać. Doktor Orawia przystanął także mrugając powiekami. - Cóż oni tam śpiewają? Poznaje pani melodię? Nie? Zaraz, o, tak, nie mylę się, znowu ten sam refren: „Beethoven's land, such a beautiful land!" I uż to wczoraj słyszałem. Uniósł dłoń, skandował równo ze śpiewaczką dyrygując sobie z lekka. - Sentymentalne słowa! Chętnie posłuchałbym, chociaż mam w uszach liikiś indywidualny filtr, ale muszę od razu pójść do pokoju. Chcę sobie zapisać, dopóki pamiętam. Przynajmniej w punktach. Ten spacer dobrze mi-/robił, czuję się odświeżony, mam gotowe zeznanie. Później uciekłyby słowa, l uż nie znalazłbym tych samych sformułowań. - A więc tymczasem. - Tymczasem. Ja też powinienem zejść za jaką godzinkę. Zrobienie notatek nie zabierze mi więcej czasu. Rozdział 15 Bóg wojny nie spełnił niemieckich nadziei, teraz więc, wobec tak ogromnej klęski, klęski jak rozwarta pod nogami, strasząca po nocach, ziejąca zakrzepłą krwią swoich i obcych czarna przepaść, należy wzywać innych bogów i modlić się o ich litość, o pomoc, o nowy oręż. Modlitwy, jak wiadomo, przybierają na ziemi dziwną postać. Koń trojański wtacza się ze zgrzytem na środek pokonanego miasta, przebył mosty zwodzone, fosy kryjące na swoim dnie szczątki ludzkie, przebył zbombardowane ulice Norymbergi, bezludne i cmentarne, przeraźliwie smutne i puste, zbliża się do miejsca, gdzie zwycięzcy powołali Międzynarodowy Trybunał i sądzą winnych. Otwiera się pod osłoną ciemności brzuch konia trojańskiego, jednak nie brzęk oręża wydobywa się stamtąd, lecz chutliwe śpiewanie kobiece: tyle zostało pięknych ukochanych w kraju porażonym wojną, tyle małych dziewczyn rosło przez te lata, gdy germańscy chłopcy marli w Stalingradzie i Arnhem, nad Londynem i Amsterdamem, pod Bredą i Warszawą. Trzeba wzywać innych bogów na pomoc w potrzebie, gdy Deutschland już nie jest iiber alles. Dziś wieczorem w największej sali Grand Hotelu przed orkiestrą zjawia się młoda kobieta, przysuwa dobrze umalowane wargi do mikrofonu i woła zmysłowym szeptem, a głos jej schodzi śpiewnymi kadencjami niżej, aż do będącego samą ekstazą, coraz bardziej nieprzytomnego wezwania: t, Amour, amour, amour - i-j Melodia kołysze się, jest liściem opadającym powoli przy lekkich oporach powietrza, śpiew brzmi chwilami zupełnie cicho, zanika całkiem i wówczas tylko saksofon uzupełnia wołanie powtarzając tę samą frazę gorąco, namiętnie, forte, na cały pogrążony w gnuśnym spokoju Grand Hotel: Amour, amour, amour! Oficerowie drugiej wojny światowej, wrażliwi na każdy głos alarmu. 128 9 Niewinni w Norymberdze 129 nawykli słuchać akustycznych rozkazów i reagować na nie bezbłędnie, spieszą natychmiast. Od dawna żyli surowym życiem frontu, pozbawionym niemal zupełnie kobiet, miłości, wszelkich uroków istnienia. Ubierają się więc w galowe mundury, nawet jeżeli głos dancingu przerwał im drzemkę w hotelowym pokoju, zastał ich przy goleniu, pisaniu listu do ukochanej czy wdarł się w szum orzeźwiającego prysznicu. Wieczory na parterze Grand Hotelu należą już do tradycji, stanowią niemal jedyne odprężenie po godzinach napięcia podczas obrad Międzynarodowego .Trybunału Wojskowego, zakończonych albo poprzedzonych studiowaniem dokumentów i pracami pochłaniającymi wiele sił. Idą niemal wszyscy. Generałowie, prokuratorzy, pułkownicy, sędziowie, korespondenci wielkich pism z całego świata, łącznicy, tłumacze, sekretarki. Hotelowy beau monde spotyka się tu, żeby po kolacji siedzieć długo w wygodnych fotelach, sączyć coca-colę, soki owocowe i najdziwniejsze cocktaile komponowane z niezwykłą pomysłowością, nawet z artyzmem pod względem zestawu smaków i aromatów, a podawane niemal o minutę wcześniej, niż się pomyśli, że warto byłoby coś wypić. Amour, amour, amour! śpiewaczka coraz głębiej, coraz bardziej sugestywnie moduluje swój głos O pewnej porze górne światła przygasają, zostaje tylko parę bocznych kinkietów i wirujący, różnobarwny reflektor podobny do niezwykłego meteoru sypiącego na zmianę snopy iskier: srebrnych, złotych, różowych, pomarańczowych aż do gorącej purpury, żeby później wrócić do rtęciowego srebra i do barw księżycowej nocy. Życie jest pełne uroku. Nadeszła pora zabawy. Człowiek nowoczesny znakomicie sobie radzi z eliminowaniem i wyrzucaniem za próg świadomości rzeczy przykrych, w dziedzinie psychicznej również istnieją elektroluksy wymiatające bez śladu wszystko co razi, co mąci równowagę, co przeszkadza beztroskiemu wypoczywaniu. Bohaterowie leżą na dalekich pobojowiskach, powstańcy warszawscy giną w kanałach, kości zamordowanych w obozach koncentracyjnych spłynęły korytami rzek i kołysze je nieustannym ruchem wzburzona fala mórz, wynosi z dna, rzuca nimi o brzeg, ostukuje boki płynących statków i z wolna, z wolna przetworzy je w drobiny podobne do piasku zaścielającego wybrzeża i plaże, wreszcie pozwoli opaść na podwodne lasy koralowców, rozgwiazd, meduz i polipów, przeniknąć do jedynego istniejącego, naprawdę pięknego nieba, tak innego aniżeli niebo ludzi wierzących. " Wojna skończona. Wrócił pokój. Mężczyzna kłania się kobiecie, bierze ją w ramiona, suną razem w tłumie wielu par pod iskrzącym, ruchliwym kinkietem, orkiestra wydobywa z instrumentów ukryte w nich piękno tonu, muzyką sięga do ludzkich serc, ogrzewa je, każe im bić szybko z odmiennych niż przez lata wojny powodów, tęsknić i omdlewać. Amour, amour, amour! 130 Solistki nie śpiewają tu po niemiecku, ten język usuwa się taktownie / programu, nikogo nie należy razić skojarzeniami. Większość obecnych przybyła z USA, z Anglii, ze Związku Radzieckiego, z Francji, z Holandii, / Włoch, z Belgii, z Jugosławii. Dla nich urocze dziewczyny niemieckie wbiegają dziś na salę w wielkim korowodzie, rozwarły ramiona, płynnym ruchem zdejmują i wkładają połyskliwe czarne cylinderki, gną się w niskim ukłonie, formują wzorowo szereg, niby oddział żołnierzy na rewii, potem ostrym podrywem każda z nich unosi prawą stopę, heil, sieg und heil, sieg und heil, sieg und heil, pionowo do sufitu. Robią to lekko i powtarzają niezliczoną ilość razy, rytmicznie. sprężyście, giętko, baletowe heil, sieg und heil, sieg und heil kreślone smukłymi nogami. Salut młodych Niemek na cześć zwycięskich żołnierzy /jednoczonych armii. Błyskają tu i ówdzie monokle. Mężczyźni rozsiadają się wygodnie w miękkich fotelach i chłoną ten fascynujący widok. Za ścianą ruchów gęstą jak ulewa deszczu niewiele szczegółów mogą dostrzec, ale rewia sprawia im rozkosz. Orkiestra gra teraz głośno i optymistycznie, całość jest urzekająca. Powleczone marnymi szminkami twarze tancerek noszą na sobie ślady wojennej udręki, napięcia, bezsennych nocy, łez, wycieńczenia, głodu, spod powiek wyziera niekiedy strach, ale tego nie widać za szpalerem błyskających nagich ud - sieg, sieg und heil, sieg und heil, sieg und heil... Zabroniono Niemkom wstępu do Grand Hotelu, das ist streng verboten, nie wolno im tu przychodzić inaczej niż do pracy, potrzeby gości muszą być zaspokojone: telefonistki, pokojówki, fryzjerki, praczki, manicurzystki, dziewczęta z prasowalni, gotowe do błyskawicznych, najuprzejmiejszych usług zjawiają się codziennie przed świtem i pracują do późnej nocy; zajęcia tancerek rozpoczynają się znacznie później, są jednak nie mniej ważne, wywierają może nawet istotniejszy wpływ na samopoczucie gości niż odświeżona garderoba, wykrochmalone prześcieradła, lśniące buty ustawione pod progiem i mundury wyprasowane wedle ścisłych wskazówek amerykańskiego majora do spraw organizacyjnych. Balet ożywia mężczyzn, odmładza najstarszych, powoduje, że przerywają w pół słowa rozmowy polityczne, zapominają, co przyniósł dzisiejszy dzień i co ma być tematem jutrzejszych prac Trybunału, kręcą dookoła sali głowami w ślad za wirującym korowodem. I robią małe, całkiem niewinne ustępstwa na rzecz młodych Niemek, z których żadna zapewne nie miała wpływu na przebieg zbrodni wojennych, nie może więc ponosić za nie odpowiedzialności. Przy efektownym tańcu z papierosem korowód idzie serpentyną pomiędzy gośćmi, kształtne biodra błyskają nagością skóry spod rozciętych sukien dotykając brzegów stolików i foteli, czasem nawet musną czyjeś ramię. Wówczas oficerowie chętnie podsuwają rozpieczętowane camele, chesterfieldy, lucky streiki, czekają, aż łakome palce dziewczyn wydobędą po dwa, trzy papierosy, i co prędzej schowają je. Przedstawiciele U.S. Army są najbardziej hojni, zdarza się, że podają w uniesionych dłoniach od razu po kilka paczek i biją brawo zachwyceni, gdy tancerka, nie myląc kroku ani narzuconego melodią rytmu, nie przestając jedną ręką przykładać 131 papierosa do ust, równo z innymi zaciągać się, wydmuchiwać dym, otrzepywać palcem wskazującym popiół - drugą ręką zręcznie przyjmuje dary albo ślicznie odchyla brzeg dekoltu pozwalając wsuwać sobie na piersi kolorowe paczuszki. Rewia zachwyca hotelowych gości. Brawa zrywają się teraz często. Wielkie i mocne dzieci, jakimi są Amerykanie, bawią się znakomicie w starej Europie, wojna już skończona, przyspieszyli happy end uczestnicząc w niej, zwyciężyli wroga, robią wszystko, żeby wymierzyć sprawiedliwą karę, to na pewno dużo ze strony dalekiej, nie pokrzywdzonej dotkliwie przez Niemców Ameryki. Triumfatorom należy się chyba odrobina radości! Melodia wybucha z hukiem, z hukiem kelner otwiera butelki szampana, zaczęła się trzecia część wieczoru, eksplozja temperamentów porywa niemal wszystkich, na podium jest już nowa orkiestra, perkusista znalazł we krwi ludzkiej nerw atawistycznego posłuszeństwa rytmicznemu łomotowi bębnów i piszczałek czarownika, zrywa się cała sala, tańczy cały Grand Hotel, nawet kiedy gorący rytm perkusji milknie na sekundy, żeby złoty saksofon mógł samotnie zapłakać w głębokim smutku, rytm szurnięć nogami, zwrotów, tanecznych kroków nie ustaje, robi wrażenie zbiorowego szeptu rzucanego z rwanym oddechem, gwałtownego, podporządkowanego milczącej perkusji aż do jej ocknienia z ciszy, do następnej burzy, grzmotu, dudnienia wszystkich instrumentów muzycznych. A potem łagodna begina płynie razem ze splecionymi w tańcu ludźmi, jak morze rozleniwione spokojem, usypiające w cieple, na którego fali kołyszą się stada mew. I znowu czerwony reflektor omiata z wolna głowy tańczących, wypełniając przestrzeń pomiędzy nimi gorącą, zmysłową mgłą. Wieczór zmienił się w późną noc, usnęły głęboko zainteresowania ludzi przybyłych tu z całej niemal planety, melodia kołysze wszystkich, jest miło, „gemutlich und hubsch", odeszły poza krąg światła koszmarne wizje morderców i mordowanych nękające ludzi podczas godzin pracy Trybunału, teraz można o tym zapomnieć, odpoczynek należy się każdemu po ciężkim dniu, zresztą na ziemię pomału wraca ład. Oskarżeni są za kratami. Dookoła pozostali życzliwi, spokojni mieszkańcy starej Norymbergi, dobrzy ludzie, gorliwie dbający o wytchnienie gości przybyłych na proces, o ich odprężenie psychiczne, o wygodę i humor. Ktoś ulokował mnie przy pustawym jeszcze stole rodaków, to było bardzo proste: miękkie fotele czekały od paru godzin, jak podczas okupacji czekała na mnie przez parę miesięcy śmierdząca nora w baraku oznaczonym numerem pierwszym. Uśmiechnięty kelner. Uśmiechnięty reporter ze snu czy z radiowego koncertu. Kielich płaski jak rydz, napełniony aromatycznym płynem, odbija w swojej powierzchni wszystkie światła sali, zmniejszone ; i załamane. Sebastian Wierzbica wolno sięga po swój cocktail, sączy, nie przestaje się 1 uśmiechać, a potem woła dudniącym głosem, żebym go mogła usłyszeć prze/ ogólny gwar: - Tak właśnie toczy się norymberski proces. Tangiem i walcem. Świn- j giem i beginą. Amour! Amour! Amour! - naśladują śpiewaczkę jego zmysłowe usta. Reporter położył na brzegu stolika notes, ten sam, którym posługiwał się wczoraj; patrzy wyczekująco. Mam wyostrzony węch, czuję nadmiar lawendy, którą wylał sobie na kark i skronie, robiąc toaletę przed zejściem na dancing. - Udało mi się - powiada nie słysząc pewno w rozgwarze własnych słów i nie kontrolując myśli. - Szef akceptuje mój pomysł. Uzupełnię to dziś. napcham, ile wlezie, rozmów z Polakami. Odwrócił kartkę w notatniku. - Tytuł to połowa sukcesu. Najważniejszy jest tytuł. Udało mi się trafić w dziesiątkę. Będzie tu dziś pan Estreicher, ten, wissen Sie, fanatyczm poszukiwacz ołtarza Mariackiego, a pan Bukowiak, jeżeli się nie mylę, stoi w drzwiach. O, właśnie! Więc jeżeli pani wyrazi zgodę, podejdę, zaproszę go Ul. Lawirował między krzesłami, pozdrawiał ludzi siedzących gęsto w małych i dużych skupiskach, omijał rozpędzonych kelnerów, unikał zderzenia z roztańczonymi parami. Zmierzał w stronę wejścia, gdzie zatrzymała się w jawnym onieśmieleniu czy wahaniu grupa ludzi niepozornych i jakby osypanych pyłem spalonej Warszawy. Ubrania ich były mniej szare i mniej zmięte niż twarze. Zdawało się, że nie zostawili w szatni swojego znużenia i irosk, troski weszły razem z nimi, bruździły czoła, przygarbiały plecy, ryły krechy na ustach. To nasza polska delegacja, nasi czterej prawnicy, nasi korespondenci, nasi naukowcy. Bez pośpiechu posuwają się za uprzejmym 1'legantem reprezentującym radio Wiedeń i w milczeniu, dość ociężale, może nawet niezgrabnie zajmują miejsca. Przyglądam się im kolejno myśląc o latach i losach, jakie mają za sobą. Wojna uderzyła w każdego z nich. To widać. I wielu nie dźwignie się już nigdy, są pękniętymi dębami czy jabłoniami, to ich ostatni akord. Karol I estreicher przejawia spokój i ukrytą energię. Choć zabiedzony jak inni, wykazuje więcej optymizmu czy wiary. Mówi o swoich poszukiwaniach tak richo, że ledwo słyszę jego słowa, przysuwam się bliżej, a nad sobą czuję zapach lawendy radiowego reportera, który zdaje się żałować, że nie jest żyrafą. - Mógłbym już oddać swój „Polski dzień w Norymberdze", wolę go icdnak trochę rozepchnąć - oświadczył i właśnie wtedy profesor Estreicher umilkł. Ani jednej informacji więcej, skończone. Ściągnął wargi, zapatrzył się w rozkołysany, niesiony rytmem tłum, gnany temperamentem, podświadomi) chęcią ucieczki jak najdalej od widma plutonów egzekucyjnych, ziemi i nchliwej, puchnącej nad rozstrzelanymi, nieba, które jęczy nieludzkim uwizdem schodzących na wsie i miasta pocisków. - Amour! Amour! Amour! - uparcie powtarza dziś orkiestra, może ktoś prosi o tę właśnie melodię, której rytm jak szum ogarnął wszystkich. Amour! Amour! Amour! - nuci ukołysana sala. Reporter ożywia się. On jeden. Usiłuje nawiązać rozmowę z Bukowia-kiem, później zwraca się znowu do Karola Estreichera, wabi serią pytań 132 133 i wysuniętym notesem, ale wszyscy są zgaszeni. Wodzą zmęczonymi oczami po rozhulanej sali, nie mówiąc nic. Wiem, że ich oczy widzą równocześnie tamten czas i dzisiejszy wieczór, nałożone jak podwójna-fotografia na jednej kliszy, ich myśli płyną torami, którym bardziej odpowiada milczenie. - Więc jednak wytrwałe poszukiwania postępują naprzód? - pyta radiowiec i przysuwa niemal pod nos Estreichera swoją wonną głowę. Zamiast odpowiedzi profesor unosi brwi. Rozumiem, że nie ma ochoty na udzielanie szczegółowych wyjaśnień. Odsuwa się z lekka. Może także ma wrażliwy węch. - Herr Estreicher - uparcie kontynuuje reporter usiłując przekrzyczeć hałas. - Wissen Sie... Naukowiec powolnym ruchem palców przeciera oczy. Potem opuszcza dłoń, wreszcie kładzie ją gestem zmęczenia na brzegu stolika i trwa w pozie utrudzonego całodzienna praca żniwiarza. Dopiero kiedy ktoś odwołał wiedeńczyka, profesor uśmiecha się ledwo dostrzegalnym ruchem ust, mówi cicho, nachylam się więc, żeby przez łomot orkiestry wyłowić interesujące szczegóły. - Już w czerwcu czterdziestego piątego roku, tak, już wtedy było mi doskonale wiadomo, że część ołtarza Mariackiego hitlerowcy ukryli w jakimś głębokim schronie. - Tu? Nie do wiary. Potwierdzające skinienie. - Tak, tu, na niemieckiej ziemi. - Ależ to sensacja! - Cała historia rabunku dzieła Wita Stwosza ma w sobie kilka sensacyjnych momentów. Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Latem trzydziestego dziewiątego roku zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy mogą zaatakować Polskę lada dzień. Postanowiliśmy zabezpieczyć najcenniejsze dzieła sztuki. Przede wszystkim ołtarz Wita Stwosza. Podniosłam dłoń. Przycisnęłam palce do ust. Odległa, wymazana z życiorysu bujna łąka na wprost Gronika, przy drodze do Kościeliskiej, dookoła świerkowy las, młodzież polonijna z całego niemal świata, „Jak dobrze nam zdobywać góry", mazur odtańczony w chwilę po przyjeździe polskiej grupy ze Stanów, prowadzony znakomicie przez naszych rówieśników zza oceanu, dla których był zapewne miarą patriotyzmu. Znajomość zabytków sztuki w starej ojczyźnie i możność opowiedzenia po powrocie, że te zabytki widziało się na własne oczy, to na pewno także miara patriotyzmu. Dlatego tak ważnym punktem programu stał się ołtarz Wita Stwosza w kościele Mariackim. Upór młodych polonusów, beztrosko wyśpiewujących razem z nami „bo kto wie, bo kto wie, kiedy znowu ujrzę was", upór otwierający przed nami Wawel i skarbiec królewski, przebogaty, wzruszający dzięki pamiątkom z dawnych wieków, jak ornat, na który młodziutka królowa Jadwiga, dziecko ukoronowane, nanizała swoimi paluszkami gąszcz pereł wszytych jedna przy drugiej; upór gości zaprowadził nas w końcu przed ołtarz Mariacki. Ale tu spotkał wszystkich zawód: rzeźby Wita Stwosza nie pozwolono nam obejrzeć, jej obudowa zamknięta była na cztery spusty, podobno lada dzień miały się rozpocząć prace konserwatorskie. Karol Estreicher przytakuje. - Tak. Ołtarz już wtedy przygotowywano do podróży. W skrzynkach uszczelnionych pigułami makulatury chowaliśmy cuda snycerskiej roboty, Madonnę, postaci świętych, żeby je wysłać do Sandomierza. Wojna zdawała się być już wtedy nieunikniona. Tratwy. Zdecydowaliśmy się na zwykłe tratwy, jakich sporo płynie zawsze Wisłą. Bezpiecznie, spokojnie osiągnęły brzeg pod Sandomierzem. Zamykam oczy i słucham. Tamten czas wypalony z korzeniami, zabity pierwszym uderzeniem wojny, pogrzebany później i nie istniejący, pojawia się znowu w pamięci. Jak łagodnie płynęły rzeki w moim kraju! Jak ufnie lamtego roku chłopi podorywali ścierniska! Ile ciepła miała w sobie spulchniona ziemia, po której chodziłam boso! Jak żywicznie pachniały młode zagajniki! - Lato było wyjątkowo słoneczne - mówię i słyszę swoje ciężkie westchnienie. Jestem przekonana, że muzyka zagłuszyła je zupełnie. - Tak. Upał i lazur - Karol Estreicher uśmiecha się gorzko. - Hitlerowskie lotnictwo bez trudu znalazło cel dla serii z pokładowych automatów. Skrzynie już podpłynęły do brzegu, wydźwignięto je z wody, niesiono szybko, żeby ukryć przed wrogiem w przygotowanych zawczasu miejscach, w internacie, w klasztorze, gdzie zdawało się, że mogą bezpiecznie przetrwać. Profesor Estreicher milknie na dłuższą chwilę, jego ściągnięte rysy skupione są na zdarzeniach z odległego wrześniowego dnia trzydziestego dziewiątego roku. - Niestety... Niestety. Nafaszerowali kulami parę skrzyń, a jedna podziurawili gęsto jak sito. Ludzie w panice rzucili wszystko, chronili się. gdzie kto mógł. I wówczas osunęła się po spadzistym brzegu ta najbardziej ostrzelana część ołtarza, skrzynię porwał prąd, niósł, unosił. Fragment rzeźby Wita Stwosza miał gdzieś zatonąć i zgnić. Umilkł na długo. Słuchałam jak smutnej bajki o moim zielonym kraju. Byłam znowu dzieckiem i obejmując palcami poręcz fotela prosiłam w myśli, żeby jakoś uratowali tę płynącą z biegiem Wisły część arcydzieła sztuki snycerskiej. Żeby się wszystko dobrze skończyło. Profesor mówił dalej: - Na szczęście hitlerowcy tym razem wystrzelali już widać wszystkie naboje, samoloty uniosły się i szły coraz dalej nad horyzont. Udało się przyholować do brzegu poharataną skrzynię, zdążyłem nawet sprawdzić w swoich zapisach, że to centralna część ołtarza, z Madonną. Byłem w rozpaczy. Zbliżała się następna eskadra bombowców, trzeba było zniknąć z pola widzenia, zostawić rzeźbę na pochyłym stoku. Wyjątkowa, słoneczna pogoda - myślałam opanowując napięcie. - Zdążyłem chwycić jakiś pędzel, nie wiem, kto mi go podsunął, umoczyłem w kubełku z czerwoną farbą i na poranionej skrzyni wymalowałem krzyż. Oznaczyłem. Ale nadzieja była znikoma. Nasiąkłe wodą gazety mogły jeszcze przyspieszyć proces butwienia polichromii. 134 135 Zamilkł. Nie zmienił pozycji. Saksofon płakał rzewnymi łzami, łkał namiętnie i tęskliwie, ruchomy reflektor wirując pod sufitem sypał iskry czerwiem, lazuru, złota. Byłam pewna, że profesor nie dostrzega wszystkich tych powabów życia roztaczanych dookoła nas. Uśmiechnął się ironicznie, jego powieki, do tej pory tak nieruchome jak na twarzach drewnianych świątków, drgnęły. - A teraz.odnaleźliśmy nareszcie niemal cały ołtarz. Brakuje niestety tej ostrzelanej skrzyni. Ponadto nie ma ram. I co pani powie? Typowo polska sytuacja: wyłoniły się trudności w postaci różnicy zdań między władzami krajowymi i londyńskimi. Nie wszystkim potrzebny do szczęścia ołtarz Wita Stwosza. - Jak to? Jak to? Ledwo dostrzegalny ruch palców przekreślił coś kategorycznie. -' Porozmawiamy jeszcze kiedyś. Bo teraz nastawił znów uszy ten reporter. A ja dziwnie jakoś nie mam do niego zaufania. Wyobraźnia pozwoliła mi wdychać zapach wiślanego piasku zwilżonego falą, słyszeć plusk wody podmywającej brzeg, widzieć kępy łoziny w dole u stóp arcydzieła naszej renesansowej architektury - Sandomierza zakrzepłego w kamieniu i w rzeźbie, stworzonego rękami artystów. Zostawili po sobie ślad, w uliczkach niemalże słychać echo ich kroków: umiłowali życie, lubili budować, ozdabiać, i te cechy przetrwały. Potem ocknęłam się, zabrzmiała znowu melodia, która tak zainteresowała doktora Orawie, kiedy wchodziliśmy do Grand Hotelu. Powtarzano ją zgodnie z tutejszym zwyczajem, będę więc miała okazję wysłuchać od początku tego podobno pięknego utworu. Prokurator Iłżecki chrząknął głośno i uniósł się w fotelu, jakby kogoś oczekiwał. Zobaczyliśmy doktora Orawie z daleka, już od samych drzwi. Rozpromieniony machał do nas rękami, ruchliwe kiście jego dłoni, białe, podobne do kwiatów akacji, wyrażały radość. Odmłodniał. Wygładziły się i zniknęły zmarszczki na jego czole. - Skończyłem. Co za ulga! - mówił korzystając z przerwy w muzyce. - Napisałem od a do zet całe swoje zeznanie. Nawet jeżeli jutro nie będę mówił słowo w słowo tego samego, pomoże mi świadomość konstrukcji utrwalonej w pamięci. Plan będę miał przed oczyma, jakbym czytał, bo ja należę do wzrokowców. Prokurator Iłżecki znowu chrząknął. Orawia zwrócił się bezpośrednio do niego: - Niech pan sobie wyobrazi, panie prokuratorze, zrobiłem dziś próbę generalną zeznania w drodze powrotnej z sądu. Pomiędzy ruinami Norym-bergi, przed wystawą antykwariatu. Później spisałem rzeczy najbardziej istotne. Jutro mogę stawać na podium dla świadków. Jestem przygotowany. Pani była moim jedynym przypadkowym słuchaczem i widzem. Iłżecki tym razem utracił nawet swoją łatwość chrząkania. - Więc pan o niczym nie wie, panie doktorze? To przykrość! Nie słyszał,] pan, że zdyskwalifikowano pana? Dlaczego? Dlaczego? Ja też o to samo] pytałem. Trybunał interesuje się wyłącznie byłymi więźniami obozowi 136 koncentracyjnych. W ten sposób zostaje nam tylko dwoje świadków z Polski. Dwoje świadków. Orkiestra teraz już rozkołysała melodię zagłuszając dalsze słowa prokuratora, widziałam tylko jego żywe gesty, ruchy ust i bezradne rozkładanie różowych palców. Doktor Orawia skulił się, odniosłam wrażenie, że chętnie wyszedłby natychmiast. Ale został. Zgarbiony, przyglądał się swoim ułożonym na kolanach pięściom. Chyba nie słyszał w ogóle pieśni, która tak mu się podobała, kiedy z mroku pomiędzy ruinami weszliśmy przed godziną do ciepłego hallu. Solistka zmrużyła oczy, przechyliła w tył głowę obciążoną wielkim węzłem włosów. Emfaza jej zdawała się całkiem uzasadniona, razem z melodią płynęły z ust wyraziste, znakomicie wymawiane słowa: Beethoven's land, such a beautiful land... Reflektor unieruchomiono przed solowym numerem, złoto i róż otoczyły smukłą sylwetkę śpiewaczki, czerwień osypywała stoły amerykańskich oficerów. Obejrzałam twarze polskiej delegacji. Wiedziałam: to minie za chwilę, lęczowy kinkiet znowu zacznie wirować i zanurzy nas kolejno w ciepłych, gorących, a potem rtęciowych jak rosa w księżycową noc kolorach. Tylko na parę minut rysy moich sąsiadów zabarwione siną zielenią pogłębiły się, tylko do końca piosenki włosy wszystkich przypominają popiół, a wargi zdają się być martwe, bez kropli krwi. Złocisty powój trąbki połyskuje nad orkiestrą, drży solo, jego tony błądzą pod sufitem, śpiewają, łączą się z echem, płaczą i śnąieja. si? na Prze' mian, a już akordeon cichym oddechem wyznacza rytm, idą czynele, idzie perkusja, zrywa się forte wszystkich instrumentów, pozorny chaos i aryt-mia organizowana tylko rów-nym-stu-ko-tem-i-dą-cych-kro-ków, marsz ociężały, jakby cyrkowy, kiedy niedźwiedzie ruszają W tany, staroger-inańska, tłusta melodia. Rajsman westchnął. Jego westchnienie przypominało stękanie chore-iio zwierzęcia. Doktor Orawia wyciągnął przed siebie dłonie ruchem ślepca. - Do Garmisch-Partenkirchen! Tak! Jedzie pan ze mną? Poczekam, aż pan złoży zeznanie. Jeszcze dziś zapytam o bilety. Rajsman otworzył usta. - Co? Gdzie? Orawia chciał powtórzyć swoją propozycję, przysunął się bliżej, ale właśnie wtedy cała orkiestra zagrała forte, forte, fortissime, solistka rozwarła nagie ramiona, przegięła głowę i wołała znowu na tle rozkołysanej melodii: Beethoven's land... Orawia machnął ręką. Wyszedł. Garbił się szukając drogi pomiędzy i oztańczonymi ludźmi. 137 Rozdział 16 Odwołano mnie. Szłam przez hałas cichnący stopniowo, coraz bardziej odległy, już tylko dudnienie perkusji odtwarzało daleki rytm i doznawałam ulgi, odchodziłam od sztormowego huku muzycznych instrumentów, a tu był spokój i ktoś na mnie czekał. Uprzejmy boy hotelowy spieszył przede mną usuwając się w progu, otwierając kolejne drzwi, wiódł labiryntem parteru starej hotelowej landary, przez ciemność rozjaśnioną gdzieniegdzie żółtawą żarówką, przez ciężki zapach obsmażanych mięs, frytek i ciast, obok małych i dużych sal aż do baru, za którym ukryto pokoik śniadaniowy, przypominający bielą ścian i sprzętów ambulatorium lekarskie. Nad stołem tkwią plecy mężczyzny schylone tak nisko, że głowa jego pozostaje mało widoczna, wsparta na dłoniach zaciskających się ruchem skręcanego i rozkręcanego imadła. - Pan do mnie? Wstał. Pierwsze spojrzenie na jego twarz, zmiętą i poszarzałą, zbudziło pamięć. Gdzie ja widziałam ostatnio tego człowieka? Dopiero głos ochrypły i niski wywołał skojarzenia. - Poznaje mnie pani? - Tak. Oczywiście: pan Włodek. Oświęcimiak. Uśmiech i westchnienie. Jakaś determinacja w rysach. - Przyjeżdżałem od czasu do czasu na wasz obóz po buty. - Pamiętam doskonale popołudnie, kiedy pan wszedł do baraku. Było to w grudniu czterdziestego drugiego. Tak? Schylił nisko głowę, znowu zacisnął ręce potężnym chwytem. Jego szczęki powtórzyły ten zacisk. Trzeba go zapytać o Tomasza, powinien go znać, może jechali razem po jakichś dalekich trasach, kiedy zaczęto wysyłać transporty. - Panie Włodku... Szarpnął się, jego czarne spojrzenie było ślepe, dzikie z gniewu czy rozpaczy. Wtedy poznałam go po raz drugi. Usiedliśmy na wprost siebie. - Widziałam pana wczoraj w Press Campie, tylko mundur leśnika tak pana zmienił, że dopiero dziś przypomniałam sobie pana imię. Moje słowa nie dotarły do niego. - Ja też pamiętam - odezwał się wreszcie głucho. - To był dzień, od którego zaczęło się moje nieszczęście. Postanowiłam nie zadawać pytań. Ostatecznie - pomyślałam - wczoraj odbył dłuższą spowiedź przed kolegą z ławy szkolnej, dziś nie będzie chyba tego samego powtarzał przede mną. - Szukam, jeżdżę, wypytuję ludzi, blisko miesiąc jestem w drodze, tak, zgadza się, równo miesiąc temu wyjechałem z Dębek. Mało sypiam i chyba już obłęd chwyta się mojej udręczonej głowy. Przetarł otwartą dłonią czoło, zgiął plecy w głębokim pochyleniu, mogło się zdawać, że jakaś choroba przekraczająca siły złamała tego mocno zbudowanego mężczyznę; długo milczał, chociaż prawdopodobnie szedł tu z zamiarem powiedzenia czegoś istotnego. - Pewno pani słyszała, że ożeniłem się z Zulą Bartodziej. - Gratuluję! Nie wiedziałam nawet, że ona żyje. - Czy pani pali? Można? Ja też dziś nie jestem pewny, czy ona jeszcze żyje. Zostałem sam, jak palec. Nikogo. Ciotka zmarła na Solcu, a wuj pod koniec wojny dostał tężca. Zastępowali mi rodziców. Trzymał papierosa w zwieszonej tuż nad podłogą dłoni i zdawało się, że zapomniał o wszystkim, zainteresowany tylko stopniowym przygasaniem tlącego się tytoniu. - Wróciłem z obozu w maju czterdziestego piątego. Znajomi uprzedzili mnie z mety, zanim zdążyłem przekroczyć próg domu, że moja żona żyła / Niemcem. Z esesmanem... bo ja, wie pani, ożeniłem się pierwszy raz w trzydziestym dziewiątym. Oboje byliśmy jeszcze zupełne dzieciaki. Wojna przyspieszyła decyzję. Powstrzymałam oddech, żeby nie przypominać o swojej obecności. Po dłuższej chwili odezwał się znowu: - Cóż, mogli rzucić oszczerstwo. Ludzie bywają różni. Chociaż cała kamienica potwierdziła, że to prawda. Więc kiedy ja byłem więźniem Oświęcimia, nosiłem pasiak, odbywałem przez wiele nocy karę w stehbunk-rach, to moja żona niby to musiała przyjąć lokatora Niemca. Tymczasem kochała się z tym gestapowcem. Takim jak oświęcimscy wachmani. Tego nie mogłem jej wybaczyć. Umilkł. W głębi salki dyskretnie przesunął się kelner, nie podchodził jednak do nas, widocznie spostrzegł i ocenił stan wzburzenia mężczyzny. - Zacząłem szukać Zulki. Nic nas w obozie nie łączyło, pani chyba wie najlepiej, ale teraz musiałem znaleźć kogoś, kto ze mną tam był, kto mógłby zrozumieć rozmiary krzywdy, jaka mnie spotkała. Podłość mojej żony nie była żadnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Naprawdę. Chociaż... Może i bardzo pragnąłem się z nią rozstać? Przeciągnął dłonią po stoliku, tym ruchem przeciął wątpliwości. - Znalazłem rodzinę Żuli. Jej matka zachowała się nieufnie, jakby ją coś przeraziło. Kim pan jest? Moja córka jeszcze nie wróciła... Moja córka tu nie mieszka. Trudno było wywnioskować początkowo, co to wszystko znaczy. Kłamała, stara jędza! Spotkałem Zulę wieczorem na ulicy, uparłem się, łaziłem przed jej domem dzień w dzień. Ona też przeraziła się w pierwszej chwili; sumienie gryzło; później - ogromnie, ogromnie się ucieszyła. Spontanicznie, tak jak to Zula potrafi. Umilkł znowu. - To naprawdę nie był powód zerwania małżeństwa. Jeszcze jej wtedy nie kochałem. Znałem ją tyle, ile sobie na jej temat wyobraziłem. Czy to dużo? Nie mam pojęcia. Pamiętam dzień, kiedy esesman Kehl wezwał mnie, żebym naprawił jakiś uszkodzony kabel. Przyszedłem więc i zameldowałem się przy wrotach. Kazał czekać na zewnątrz, usłyszałem śpiew i przez uchylone drzwi zobaczyłem Zulę. Przymknął oczy, dym z papierosa całkowicie go zasłonił. Trwała cisza. Ja także pamiętałam dokładnie tę chwilę: Zula śpiewa na rozkaz hitlerowca, zachwyconego tak, że łamiąc obozowe rygory nakazywał jej śpiewać 138 139 wszystko, co umiała: polskie pieśni patriotyczne, partyzanckie, ludowe. .,Marsyliankę", wszystko. Leśnik zaczął mówić gorączkowym szeptem, jakby w najgłębszym sekrecie powierzał mi śmiertelną tajemnicę, bojąc się chorobliwie, żeby z jego słów nie wywnioskowano zbyt wiele: - Zobaczyłem pośrodku baraku długi stół i na stole dziewczynę w kombinezonie, drobną i chudą, podobną do zapalczywego chłopaka na barykadzie, z odchyloną głową, z ramieniem wzniesionym do góry. Jej czerwona z zimna dłoń wybijała takt melodii. Zula miała poczucie rytmu. Tak mogłaby iść na czele tysięcy zbuntowanych więźniów. Słuchałam w milczeniu. Jego słowa rozwijały taśmę pamięci, wyświetlając jakiś film dokumentalny wierny we wszystkich szczegółach. - Taka była Zula - podjął znowu. - Temperament i radość wprost promieniowały z tej dziewczyny; zrozumiałem wyraźnie, jak bardzo pragnę wyjść z obozu, mogę nawet jeszcze cierpieć, marznąć i głodować, ale znajdę siły i przeżyję. Zrozumiałem dzięki niej, że będę wolny. Kiedy usłyszałem słowa: „Barwny ich strój, barwny strój, amaranty zapięte pod szyją..." - Więc śpiewała wtedy „Somosierrę", ulubioną pieśń Kehla. - Właśnie to. Kiedy wybuchł na końcu triumfalny okrzyk: „Vive 1'empereur, morituri te salutant!" - zdawało mi się, że słyszę już galop oddziałów idącej nam na odsiecz ofensywy. Ze wszystkich stron Europy. Wprost odżyłem! I znowu ciężko westchnął. Powiedziałam z uśmiechem, którego leśniczy nie dostrzegł: - Esesman Kehl też odżywał w takich dniach. Ogromnie lubił jej śpiew, tylko łatwo się domyślić, że miał inne skojarzenia. Wpadał w zadumę, pił, ulegał długim atakom chandry, melancholii. Rozklejał się zupełnie. Leśnik zasłonił oczy, był ciągle tam, w odległym punkcie czasu, gdzie : zobaczył po raz pierwszy i utrwalił sobie Zulę, przybladłą, krótkowłosą, a jednak mającą w sobie swobodę i zuchwalstwo. - Śpiewała też wtedy „Grenadę". To niesłychane. Dziś może jeszcze bardziej wydaje się niesłychane niż wtedy. Wie pani, ciągle słyszę jej głos: Grenado, tra, ta, ta, ra-ta, ta... - Kehl domagał się, żeby śpiewała wszystko, co umie, bez względu na język i treść - powiedziałam. .. . Leśnik, uśmiechnięty i nieobecny, nucił ochryple „Grenadę" wybijając palcami rytm. - Ale już po wojnie na próżno prosiłem Zulę. Tego jednego nie chciała zrobić dla mnie. Nigdy. Nigdy nie zaśpiewała. Jakby umarł w niej tamten duch, dzięki któremu wróciłem do życia. Czy może pomiędzy nią i esesmanem Kehlem była jakaś ponura tajemnica? Jak pani myśli? Zbliżył się kelner. Zamówiłam dla siebie podwójny sok ananasowy, po latach obozu owocowe soki wydawały mi się nektarem greckich bóstw. Ale Włodzimierz uniósł ironicznie brwi. - Grzmotnąłbym sobie szklankę bimbru, żeby się otumanić, tyle że « pewno próżno go szukać. W ogóle dziwny hotel, bez przepustki me chcie 140 mnie wpuścić. Mam pić ananasy? Już mi obrzydły słodkości z tej amerykańskiej brukwi. - Są cocktaile. . Zamówił bez większego zainteresowania. Znowu powróciło ślepe, nieobecne patrzenie zmrużonych oczu. - Więc odnalazł ją pan u jej matki. - Tak. 1 oświadczyłem się tego samego dnia. Stara nie chciała nawet słuchać, rozwodnik, obraza boska, bigamia. Słowem: piekło. Zula zgodziła się bez oporów i nawet nie pytała o rozwód, musiałem sam koło tego zabiegać. Osiedliśmy nad morzem w zielonej pustelni, bo ja jestem leśnikiem / zawodu, inżynier leśnik rozmiłowany w swojej pracy. Umilkł, jego szept ledwo dochodzący do moich uszu, chwilami zanikający zupełnie, rozwiał się teraz i pozostała dziwna cisza w hotelu, w którym krąży wiele osób, ale tu jest zupełny spokój, kelner czasami zaszeleści wykrochmalonym obrusem, brzęknie szklanka, strzeli kapsel od butelki. Jeszcze nie można zapytać o Tomasza, ten człowiek dokądś zmierza, czegoś chce, bo chyba nie dla powtórzenia wczorajszej spowiedzi przyszedł lu, wymięty, nie ogolony, z czerwonymi brzegami powiek, ze śladami znużenia. Kelner przyniósł i ustawił ostrożnie smukłą jak złożony wachlarz kryształową szklanicę, a obok płaski pucharek. Ananasowy sok miał mocny zapach i żółtawy kolor. Obracałam w dłoniach okryte szronem, chłodne naczynie słuchając, jak dzwonią kostki lodu 0 brzeg. Włodzimierz wypił cocktail jednym tchem, odstawił pusty kieliszek. - Któregoś dnia po powrocie do domu nie zastałem Zulki. Bardzo lubiła całymi dniami siedzieć nad morzem, a ja nie miałem pretensji do niej, że nic nie robi koło gospodarstwa: po prostu czekała na mnie. Wyruszyłem w obchód puszczy, a lasy tam są przepastne, proszę pani, szedłem i szedłem 1 nie było widać przerzedzania się drzew, czasami tylko specjalnie wyglądałem na wydmę, żeby posłuchać, jak morze bije o brzeg, a kiedy wracałem o zmierzchu, zastawałem Zulę często na tym samym kamieniu czy na deskach rozbitego molo, gdzie kładła się rano. Lubiła leżeć w słońcu, letni, ¦ zerwcowy, długi dzień miał dla niej za mało godzin, o zachodzie podnosiła >ię z westchnieniem, bardzo niezadowolona, że trzeba już wracać. I tak upływały nam tygodnie. Pół roku szczęścia. Jak dużo - pomyślałam. - Pół roku szczęścia to przecież ocean. On sobie nie zdaje sprawy, że wielu z nas wtedy marzyło o kilku dniach i pozostały to marzenia ściętej głowy. Niestety, w jakże dosłownym sensie. Nie ośmielam się myśleć o przeżyciu z Tomaszem choćby trzydziestu minut, od dawna stał się >n cieniem, abstrakcją, pojęciem o człowieku spotkanym na skrzyżowaniu I róg, mgłą, która przed końcem tamtych zdarzeń rozwiała się, i dziś na iróżno próbuję wywołać w pamięci jego rysy, wyobrazić go sobie w realnym. onkretnym i niemetafizycznym otoczeniu Norymbergi, na tle solidnego uemieckiego hotelu, którego ciemne boazerie nie mają nic wspólnego kolczastymi drutami. Żeby tu siedział przy stoliku jak Włodzimierz i tak ik on zaciskał pięści, zdecydowany powierzyć mi swoje myśli. Ból jest . i działem ludzi żywych, miarą bezsporną głębokości doznania, pierwszym 141 dowodem istnienia. Wolałabym, żeby Tomasz cierpiał - ale żeby żył, żebym ' go mogła zobaczyć po tej stronie rozpadliny bytu, wówczas egzystencja w niemieckim hotelu, w zbombardowanej Norymberdze nabrałaby sensu, może nawet rumieńców. Opowiadanie leśniczego rozdrapuje moją pamięć, obudziło we mnie poczucie krzywdy, wiem znowu, że konflikty ludzkie nie dotyczą mnie. - Znalazłem w Żuli przyjaciela; bardzo lubiłem rozmawiać z nią, po powrocie z pracy opowiadałem jej wszystko, co się zdarzyło. Słuchała w milczeniu, leżała zwinięta patrząc uważnie, no wypisz, wymaluj, taki dobry pies myśliwski z ludzkimi cechami. Rozumiała mnie doskonale. Jakże teraz uwierzyć, jak cofnąć zdarzenia i nadać im inny sens, jak wbić sobie w głowę, że ta dziewczyna podczas okupacji, przed Oświęcimiem... Huk pięści w brzeg stolika. Popielniczka z brzękiem podskoczyła i drżała na gładkim blacie. Uniosłam głowę zdziwiona. Przez chwilę mogło się zdawać, że mężczyzna wybuchnie płaczem. Opanował się jednak, ale jego dłonie i zaciśnięte wargi świadczyły o wysiłku. - Więc któregoś dnia po powrocie z lasu nie zastałem jej. Wyjechała? Uciekła? Zostawiła mnie bez jednego słowa. Przed leśniczówką na wilgotnej po deszczu ziemi spostrzegłem ślad opon samochodowych, i to było wszystko. Nie mieliśmy sąsiadów oprócz dzikich zwierząt, parę gospodarstw o kilometr, nikt ze wsi niczego nie widział, nie słyszał. Pobiegłem na plażę, do łódek na molo. Wszędzie pustka. Ślad urywał się na trawie blisko domu, tyle co kijem rzucić. I koniec. Dalej zaczynał się mech jak dywan. Oszalałem z niepokoju, biegałem leśnymi duktami do rana, wołałem ją po imieniu, wracałem pod okno, bo może zastanę ją w domu, byłem sto razy na brzegu morza, pod jej ulubioną sosną. Przeżywałem wtedy koszmarny sen trwający wiele godzin. I od tamtej nocy nie śpię, nie jem, szukam prawdy. Przewędrowałem Polskę wzdłuż i w poprzek. Na próżno. Spostrzegłam, że mężczyzna ma w tej chwili ostrzej zarysowane bruzdy przy ustach niż na początku rozmowy; jego potężne szczęki zaciskały się, w miarę jak zamykał i rozwierał pięści. - Rzecz jasna, skoczyłem z miejsca do Poznania. Teściowa początkowo kręciła, nie chciała, stara jędza, powiedzieć, gdzie córka. Zbywała mnie, jak długo mogła. Sam Zulę znalazłem, ustaliłem, że jest w więzieniu, za kratami; wtedy stara co prędzej załatwiła, żebym nie zdołał uzyskać widzenia; podobno Zula, moja Zula, bała się spojrzeć mi w oczy. Wypił następny cocktail, odstawił kieliszek na brzeg stołu, dał kelnerowi znak, żeby napełnił. - Udowodnili jej wszystko, proszę pani. Zresztą przyznała się natychmiast, niczego nie kryła. Mówiła tylko: „Byłam głupia, zrobiłam, co mi radził Albert". Westchnienie ciężkie, jak pod uderzeniem kija; potem znowu niewyraźny szept: - Podczas okupacji Zula zaręczyła się. To był jej kolega, podobno razem zdawali maturę. Hartman. Albert Hartman. Nigdy nie opowiadała mi D swoim dawnym narzeczonym. A wkrótce po wojnie on został aresztowany pod zarzutem współpracy z gestapo. Dowiedli mu, że kolaborował już od września trzydziestego dziewiątego. Podobno wciągnął Zulę do swojej brudnej roboty jako młodą konfidentkę, nikt z jej koleżanek i kolegów szkolnych nie mógł się spodziewać takiego świństwa. Boże! „Grenada"! „Somosierra"! Vive 1'empereur! Czy mam uwierzyć, że ta piękna dziewczyna po prostu dobrze śię czuła w obozie koncentracyjnym? Głuchy jęk mężczyzny brzmi dziwnie w zakątku sali pachnącej świeżo zaparzoną kawą. - Tylko dlaczego ja nic nie wiedziałem o tych rewelacjach z przeszłości Żuli? Wszystko zataiła. Miłość otwiera podobno drzwi ludzkich tajemnic, wyklucza podstępy i chytrości. Tymczasem ona, ten młody torreador, ta jadowita żmija, ten podły wiejski pies, ten kundel parszywy, co znienacka chwyta zębami, ukryła prawdę, milczała, nigdy nie była ze mną szczera. Pięści Włodka zwierały się i rozwierały rytmicznie, w głosie można było dosłyszeć nadchodzącą furię. - Torreador esesmana Kehla! Patriotka! Nadworna szansonistka! Prawa pięść uderzyła teraz w otwartą lewą dłoń, mocno, mocno. Przestał /wracać uwagę na kelnera, mówił zdławionym szeptem, ale był to szept wywołany wielkim gniewem. - Dopiero na rozprawie usłyszałem prawdę o dziewczynie, której pieśni partyzanckie tak wzruszały Kehla, panią, całą chmarę koleżanek. Podała w gestapo nazwiska ludzi z organizacji. Swoich kolegów z ławy szkolnej. Potem zdążyła podobno wszystkich uprzedzić, ale jednego z nich Niemcy wytropili. Chłopak od razu poszedł na śmierć. Zula ma więc na sumieniu ludzkie życie. Zamilkł. I ja nie mówiłam ani słowa. Czekałam na dalszy ciąg opowieści. - Teraz można by tylko próbować choć trochę złagodzić sprawę dobrymi opiniami z obozu. Dlatego przyjechałem aż do Norymbergi. W kraju koleżanki Żuli dały mi parę zaświadczeń. O, widzi pani? Proszę przeczytać. Unikał mojego wzroku. Sięgnął do kieszeni, westchnął ciężko. Może już usłyszał od kogoś to, co nasuwało się jemu i mnie: że dobra opinia z Oświęcimia mało znaczy wobec takiego aktu oskarżenia przeciwko Żuli. Czy byłam razem z nią w Poznaniu? - myślę, patrząc na jego schyloną głowę. - Ten człowiek jest oświęcimiakiem, rozumie na pewno sam, że świadectwa i opinie dotyczące okupacji to wątpliwa metoda; zresztą jaki wpływ na ocenę denuncjacji popełnionej w poznańskim gestapo może mieć papierek i kilka słów o dziewczynie, która była później taka sympatyczna w obozie koncentracyjnym? - A zresztą - zawołał gwałtownie, jakby jego refleksje toczyły się równolegle z moimi - nie o to chodzi. Przede wszystkim chciałbym usłyszeć, jaka ona tam była naprawdę. Czy ten... esesman Kehl... Czy jemu Zula zawdzięczała takie przywileje? Występy... śpiewy... Myślałam dłuższy czas. Uświadomiłam sobie dopiero w tej chwili ze zdumieniem, że może istotnie pobyt w obozie koncentracyjnym upływał Żuli 142 143 wesoło? Tamtych obserwacji nie da się dzisiaj odtworzyć. Ani spostrzegłam, jak zaczęłam pleść wbrew swoim wątpliwościom: - Wie pan... ona mogła przeżywać ulgę, że to wszystko pozostało daleko za nią: gestapo, więzienie, groźba wymagania dalszych usług, a zwłaszcza obawa konfrontacji - mówiłam, ale suchość języka zaczęła mi coraz bardziej przeszkadzać. - Tak. Tak. Oczywiście. To była dobra dziewczyna. Tylko naiwna. Tak. Zawierzyła foksowi. Mówili mi ludzie, świadkowie z jej procesu, że w sali upadla przed prokuratorem na kolana i wołała: „Błagam o karę śmierci! Nie chcę żyć!" A ma dopiero dwadzieścia pięć lat. Umilkł. Osłonił twarz rękami. Po dłuższej chwili zaczął znowu zupełnie ! zgnębiony: ! - To wtedy miała dwadzieścia lat. Młodość? Tak. Ale mój brat podczas okupacji nie skończył czternastu, a wiedział, co robić, pomagał organizacji., Rozstrzelali go zaraz po moim aresztowaniu jako niebezpiecznego wroga i hitlerowskiej Rzeszy. Więc kto zasługuje na litość? Zula? Mój brat? Moja I młoda żona, którą zostawiłem, nie sprawdzając po powrocie zbyt sumiennie' ludzkich oskarżeń? Dziś nie cofnę czasu, niczego już nie wyświetlę. Życie poszło. Zgarbił się, znieruchomiał objąwszy wielkimi dłońmi czoło, trwał tak i długo, podobny do bryły pozbawionej czucia. Milczałam. Dopiero kiedy nakręcił zegarek i odchodził bez jednego przytomnego spojrzenia, dziwnie martwy i nieobecny, jakby go wciągnął potężny sen, odważyłam się zapytać: - W Birkenau najdłużej był pan chyba na czwórce? - Na czwórce, tak. Jego przygnębienie stało się jeszcze wyraźniejsze. Zaczął mówić gwałtownym szeptem patrząc na swój zniszczony kapelusz: I - Jutro wieczorem wyjadę, o północy mam pociąg. Muszę zbierać' oświadczenia. Jak najwięcej dobrych opinii. Chciałbym ją ratować. I dodał samym ruchem warg: - Ona jest dla mnie jedynym człowiekiem na ziemi. Czy pani to rozumie? Poza tym pustynia. Zdążyłem zrozumieć, że nie potrafię żyć na pustyni sam. Jeszcze chwilę czyścił paznokciem jakąś niewidoczną plamę na filcu kapelusza, jakby całkiem zapomniał, że ma się pożegnać. - Ale już ją utraciłem. To jasne, że nawet gdyby dziś uwolnili Zulę, pomiędzy nami leżałyby te pytania bez odpowiedzi. Kim był dla niej kolaborant Albert Hartman? Kim był dla niej esesman z Oświęcimia? Wojna zgnoiła moje życie. Pustynia. Pustynia. Powinnam wytłumaczyć mu jasno, bez cienia litości, że nie nam pojęcia, co robiła Zula podczas okupacji, dlaczego zgodziła się współpracować z gestapo. Że opinie dotyczące Oświęcimia niczego nie wymazują z rachunku lat wojny. Brakowało mi jednak odwagi. Może nie miałam prawa tak mówić. A zresztą przecież on sam wie. Mężczyzna w dalszym ciągu drapał paznokciem swój kapelusz. - Zula wstydziła się spojrzeć mi w oczy. Na widzeniu spuściła powieki, przyłożyła wargi do brzegu kraty i słyszałem tylko jej szept. Urywane słowa. Ten plugawy kolaborant... On ją wciągnął, ucieszyli się, że taka ładna dziewczyna będzie szpiclem. Stworzyli sytuację bez wyjścia. Postanowiła gestapowców zwodzić. Obiecywała, że kiedy ją zwolnią do domu, będzie telefonicznie dostarczać informacji. Wzruszył ramionami. Pokręcił głową. - Wypuścili ją, ledwo podpisała. No i zaczęło się „zwodzenie". Naiwna, głupia Zula! Głupia! Głupia gęś! Kto raz podpisał cyrograf, z tym koniec. Albo musiał sypać, albo szedł na gnój. Umilkł. Jeszcze niżej spuścił głowę. Jego palce na rondzie kapelusza znieruchomiały. - Podobno udało jej się lojalnie uprzedzić organizację... swoich kolegów z liceum... że ich sypnęła. Zdążyli odwołać zebranie. Powyjeżdżali. Głupia! Głupia! Gestapo zastało pusty lokal. Aresztowano ją. Bo u hitlerowców podejrzany kolaborant odchodził na tamten świat. Albo do koncentraka. Patriotka! Śpiewała „MarsyHankę"... „Somosierrę". Mówił coraz ciszej. To już był szept chwilami niedosłyszalny. - Jeden z jej kolegów po roku nieobecności wrócił do domu na noc. Od razu wpadł. Dom byłby obserwowany tak długo? Zakatowali w gestapo. Nie chciał wydać innych. A ona tak uroczo śmiała się do mnie, kiedy prosiłem ją cicho w obozie, żeby dla mnie zaśpiewała „Somosierrę". Dla mnie tylko, nie dla hitlerowca!!! Poczerwieniał. Uniósł nareszcie głowę, przysunął twarz blisko, patrzył przeze mnie jak przez szybę wściekłym wzrokiem. - Natychmiast po wojnie, ledwie wróciła z obozu, ten kolaborant odszukał Zulę. Może się już ukrywał, ale pojechał do Poznania. Przypomniał, że był jej narzeczonym. Domagał się swoich praw. Zamierzał urządzić wesele. Na pewno śpiewałaby w czasie swego wesela, gdyby ją poprosił... Żyły na szyi oświęcimiaka nabrzmiały. - Zniknęła mu z oczu. Wyjechała ze mną do leśniczówki nad morze. Dowiedział się, że wyszła za mąż. A jego właśnie przymknęły nasze władze. Kolaborant. Współpraca z gestapo. Natychmiast podał imię i nazwisko Żuli. Zakochany Werter! Wciągnął ją podczas okupacji na listę hitlerowskich szpiclów, a teraz - do mamra. Milczeliśmy. Cóż można było powiedzieć? Kolego, chciałeś uchwycić w palce rzecz nieuchwytną: marzenie! Chciałeś osiągnąć szczęście na ziemi! Chciałeś nie tylko żyć, ale przeżyć radość. Naiwny chłopie, co ci się roi? Westchnął ciężko. - Pójdę już. Opinie. Opinie. Opinie. Jak najwięcej opinii - tak mówił adwokat. Ale ja wiem, że nie zasypię karteluszkami żywej prawdy. Mimo to jeżdżę. Wziąłem urlop. Dotarłem aż tutaj. Chciałbym odnaleźć panią Zofię Kossak-Szczucką, taka sława, jej opinia dużo znaczy, wie pani, Zula przynosiła jej ciepłą odzież, ledwie zaczęto szeptać w obozie, że gestapo przywiozło pisarkę do Oświęcimia. Może i pani skreśli kilka słów o Żuli. 144 10 Niewinni w Norymberdze1 145 Ze była koleżeńska. Że dawała wam chleb i lekarstwa. Jeżeli to prawda. Nie patrzył mi w oczy. Wyrywał z siebie słowa, szarpał je gwałtownie jak obolały ząb. - Więc jak? Pomoże pani? - dopytywał z wyrazem pokory. - Może pan woli, żebym napisała już teraz? - usłyszałam swój głos, obcy, powleczony wstydem. Osłonił się dłonią. - Lepiej nie! Pomyśli pani trochę dłużej. Może będą wątpliwości. Ja tu zajrzę jutro przed odejściem pociągu. Zgoda? Głęboki ukłon. Ani jednego spojrzenia, powieki starannie zakrywają oczy mężczyzny, który nie chce niczego wymóc prośbą, uśmiechem, obozową solidarnością. Już na progu wchłania go ciepłe światło sąsiedniej sali, zapach pieczonych mięs i rytm, rytm, rytm orkiestry, która dziś, jedna z wielu zaangażowanych dla rozrywki pracowników Trybunału, demonstruje swój wybujały, radosny temperament. Rozdział 17 Wracam na dawne miejsce przy polskim stole, mój fotel pozostał wolny. Profesor Estreicher uśmiecha się do mnie powściągliwie. Odpowiadam kiwając dłonią; w panującym tu hałasie nikt z nas nie próbuje nawet porozumiewać się słowami. Leśnik odszedł, jego przygarbiona sylwetka zniknęła z moich oczu, nie mogłabym jednak wrócić myślami na wygrzany słońcem brzeg Wisły, gdzie Sandomierz góruje po królewsku nad okolicą, byłoby mi trudno skupić uwagę na dziejach rzeźby Wita Stwosza, myśleć o arcydziełach dźwiganych pod ostrzałem hitlerowskiego lotnictwa. Nie podejmujemy tego tematu, wyobraźnia moja rozproszyła się zupełnie, słyszę tylko rytm i rytm, i rytm, a jest to melodia inna, nie ta, którą grają tu dziś Niemcy poprzebierani za Cyganów, obleczeni w śmieszne łachy, w szerokie babskie bluzki z falbanami mające imitować dalmany, obwieszeni mnóstwem świecidełek i brzękadeł, uszczęśliwieni nastrojem zabawy. Nie. Ja słyszę przez rytm perkusji, przez wrzawę czyneli, przez łzawe solo saksofonu - tamte melodie Żuli, do których akompaniowało jej młode serce, krew bijąca o brzegi, wstrzymywany z przerażenia oddech i wiatr, który poświstywał niesamowitym, depresyjnym zawodzeniem na dziurawych deskach. Idąc tu byłam przekonana, że zapytam kogoś z nich - prawników, ekspertów od zagadnień ostatniej wojny -jak mam postąpić. Napisać opinię, dać leśnikowi? Ale było to mało realne: nie tylko ze względu na hałas orkiestry i coraz bardziej gorący nastrój sali, gdzie trzeba by wrzeszczeć, żebv . najbliżsi sąsiedzi mogli usłyszeć fragment mojej opowieści. Ponadto niki. oprócz Rajsmana może, nie byłby w stanie zrozumieć atmosfery tamtych ; zdarzeń dotyczących Żuli, w czasie kiedy widziałam ją w pozie Dziewicy Orleańskiej, odważnej, natchnionej świętością intencji, dumnej, intonującej 146 hymny, które miały przywrócić nam, i może na kilka sekund przywracały, wiarę, siły, odporność psychiczną, miały prowadzić znękanych ludzi do zwycięstwa. „Barwny ich strój, barwny strój, amaranty zapięte pod szyją, o Boże mój, Boże mój, jak to polskie ułany biją, ziemia aż drga, ziemia drga, stary szyldwach oczy przeciera, bo on ich zna: to waleczni spod Somosierra!" wołała pełnym gardłem, jej głos uderzał w sufit baraku, rytm pieśni pozwalał ufać, a przynajmniej łudzić się, zagłuszał złowieszcze jęki wiatru, kazał nam żyć, odsłaniał w naszej pamięci karty historii niedawno jeszcze zamierzchłe, nasiąknięte kurzem, ale znowu przywrócone do życia. To pod naszymi krokami grzechotały kamienie Somosierry, to nas dławił oddech, to nasze serca waliły rozdęte krwią, nadmiarem emocji, wolą powrotu skrzyżowaną ze śmiertelnym ryzykiem. „To waleczni spod Somosierra! To waleczni spod Somosierra!" Czy mogła jaśniej i zwięźlej opowiedzieć się po naszej stronie patriotyczna dziewczyna? Sam wybór pieśni świadczył o wielkim ryzyku, mogłaby równie dobrze zabawić esesmana śpiewając pozbawione wszelkiego podtekstu wesołe melodie taneczne, marsz krasnoludków z „Królewny Śnieżki" albo „Trawka zielona, raz, dwa trzy". Wybrała „Somosierrę", „Grenadę". Zdawało się to najbardziej buntownicze, najtrudniejsze. Stroma ścieżka nad przepaścią. Zamknęłam oczy. Słowa leśnika szybko nabierały mglistości snu. Zula miała być konfidentką gestapo? To niemożliwe, Włodkowi musi brakować paru klepek. Jak ja to sprawdzę przed jutrzejszym dniem? On przyjdzie po zaświadczenie. Chociaż, jeżeli jest stuknięty, zapomni do jutra, i po problemie. Nie słyszałam w ogóle, że ktoś przysunął do mnie swój fotel, poczułam jednak od razu natarczywy zapach lawendy - świetnej, mocnej lawendy, która mi obrzydła już wczorajszego wieczoru, kiedy musiałam nią oddychać w samochodzie i w studio radiowym. Postanowiłam nie otwierać oczu, ale /dałam sobie sprawę, że moje powieki drgnęły. Lawenda zbliżyła się jeszcze bardziej, a właśnie melodia przycichła i poznałam lepki od grzeczności, poprawny glos reportera. - Będzie więc pani zeznawała - wiedeński akcent sprawił, że rozumiałam doskonale każde słowo. - To już jutro? Na porannej sesji? Musiałam spojrzeć, ale nie uśmiechnęłam się. Lada chwila załomocze perkusja, zagrzechoczą czynele, saksofon odśpiewa swoją wokalizę. Po co przelewać z pustego w próżne, kiedy można załatwić sprawę milcząc. A reportaż „Polski dzień w Norymberdze" został już chyba oddany za podwójną stawkę. Byłoby złośliwością pytać o to mojego sąsiada. - Jutro zaliczy pani to zdarzenie do spraw minionych i przestanie pani myśleć o swoim zeznaniu. Gott sei dank. Oczywiście jeśli rozpoczną przesłuchiwać świadków rano. - Zamilkł na chwilę, potem znowu nabrał ichu. - Jedno mnie tylko nurtuje. Taka mała wątpliwość. Widziała pani któregoś z nich? Oni tam przecież bywali. Himmler osobiście uczestniczył w inspekcjach, prawda? Więc może pani go pamięta z Auschwitzu? Nie? Hm! i), Herr Gott! Schade! Zresztą cóż, Himmler zdążył się wymknąć. Ale inni? 147 Na przykład Góring albo Frank? Też nie? Przecież Frank miał u was jakąś poważną rolę. Żadnego z nich jutro nie będzie pani mogła rozpoznać? Więc na czym oprze pani swoje zeznanie? Mein Gott! Przerwał na chwilę, współczująco kręcił głową, zmartwiony. - Bo kiedy rozmawiałem wczoraj z doktorem Orawią, dowiedziałem się, że reprezentuje komisję historyczną - podjął znowu smutno. - Wszystkie problemy dotyczące wojny, okupacji ma opracowane gruntownie. Tylko teoretycznie. Szkoda, że wyszedł, mógłbym go zapytać, czy to wystarczy. No a pani? Zapewne, zapewne, można przeprowadzić logiczne rozumowanie, choć troszeczkę nadciągnięte, nicht wahr? - że oskarżeni są najbardziej odpowiedzialni, więc ich obciąża los ludzi zamordowanych w Auschwitzu. Zapewne. Jednak bezpośrednio żadnego z nich nie widziała pani, żeby zabijał? Albo wydawał rozkaz? A, to szkoda! Szkoda! Byłby szlagier, przyzna pan, Herr Professor? Zagadnięty znienacka Estreicher mruga szybko powiekami, jego palce biorą udział w formułowaniu myśli, dłonie dotykają uszu, gestem rozłożonych bezradnie rąk wyjaśnia wszystko: nie słyszę. Wskazał orkiestrę, uśmiechnął się ironicznie. Na estradę wbiegają mężczyźni w białych atłasowych garniturach z niebieskimi wyłogami, w białych cylindrach, ożywieni, rześcy, wesolutcy, roześmiani. Oto jacy potrafią być Niemcy; mimo wszystko zawsze radośni, zawsze „Uber alles". Po ich zjawieniu się zespół cygański gra coraz głośniej, instrumenty muzyczne wyją i dudnią, huczy w nich puls młotów pneumatycznych rozrywających uszy, głos reportera zanika chwilami zupełnie, pozostają tylko ruchy ust i gesty obu rąk wirujących nad naszymi głowami. Prawdopodobnie mówi krzycząc; słyszę teraz jego natężony wrzask: - Oni byli mordercami zza biurka, tak, niewątpliwie. Ja. Sicher. I na j pewno to bardzo istotne, że Polska wysłała świadków oskarżenia, byłych więźniów obozów hitlerowskich, ale proszę sobie wyobrazić efekt, a równocześnie skuteczność prawną zeznania, gdyby pani mogła powiedzieć w obliczu Trybunału: widziałam, jak oskarżony Herman Góring własnoręcznie zastrzelił człowieka. Stałam o parę kroków, kiedy Góring wyjął pistolet | i zabił. Głos uciekł. Odpowiedziałam ruchami głowy, nie mając ochoty na | przekrzykiwanie orkiestry. Zwarta kolumna panów ubranych w białe stroje zatacza koło na płycie I tanecznej, defilują piątkami zwinnie jak baletnice. Radosnym gestem zdejmują cylindry, niosą je w wyciągniętych rękach i śmieją się zwróceni do hotelowych gości. Oklaski ze wszystkich stron. Świetna zabawa ogarnia cały Grand Hotel, ulegają jej niemal wszyscy, słychać coraz więcej braw| i aprobujących gwizdów. A to zaledwie początek występu różowiutkich, optymistycznych tańce-1 rzy. Zachęceni aplauzem lekko przeskakują na nowe miejsca, teraz idą [ trójkami, dwaj ze skraju chwytają środkowego pod pachy, sadzają go sobie i na barkach i, mocno podparłszy jego pośladki opięte białymi spodniami,! jednym nagłym podrzutem rąk unoszą go jeszcze wyżej. Entuzjazm amerykań- skich boyów jest bezgraniczny, dla takiej szampańskiej zabawy warto było przeskoczyć ocean, brać udział w tej wojnie, walczyć, ponosić straty, nawet westchnąć nad zwłokami kolegów, by wreszcie osiąść tu, wśród zwycięzców. - A tymczasem na pytanie sędziego będzie pani musiała powiedzieć jutro: nie! Nikogo z oskarżonych nie znam. Widzę ich pierwszy raz. Atłasowi mężczyźni maszerują dalej wybijając rytm, orkiestra rżnie teraz polkę tyrolską, perkusiści zajadle tłuką pałkami w napięte rzemienie, czynele rozsiewają radosny pobrzęk, a tamci niesieni w górze na ramionach równo co do ułamka sekundy fikają koziołki, żeby natychmiast wstać, ukłonić się szeroko cylindrami, zgarnąć uznanie publiczności zachwyconej poziomem widowiska i płynąć dalej pod rozmigotanym żyrandolem. „Barwny ich strój, barwny strój, amaranty zapięte pod szyją" - słyszę upartą frazę pieśni Żuli. - Ucz się, dziecko - szepce Sebastian Wierzbica jakimś ochrypłym, zmienionym głosem. - Tak przeistoczyli się nadludzie. Nie widziałam, kiedy wszedł. Jego usta wykrzywia gorycz. Od strony kotary przy orkiestrze podbiega wyszamerowany boy hotelowy, potrząsa cienkimi tyczkami, rzuca je chwytającym w lot atłasowym panom, którzy przystępują do następnej fazy, już tyczki utkwiły pionowo na barkach idących dwójek, a trzeci mężczyzna w każdej grupie popisuje się teraz ekwilibrystyką, pełznie do góry, przybiera tam pozy taneczne, wsparty dłońmi na szczycie płynie przed siebie, wystarcza mu tylko jedna ręka, drugą zdejmuje kapelusz, a wszyscy inni ekwilibryści robią to samo, kłaniają się tryumfalnie, zakreślając płynny łuk. Ale i na tym jeszcze nie koniec, artyści zachowali parę niespodzianek dla obudzenia zachwytu sali. Boy rzucił kuliste rekwizyty, które, wbite na szczyt bambusa, stanowią wystarczającą podstawę dla mocnego uzębienia; teraz można stanąć dęba nad idącymi, prosto i pionowo, nogi pod sufitem na baczność, ramiona dla równowagi rozłożone szeroko w bok. Oklaski. Zwinny zeskok i już triumfatorzy stoją w rozkroku, niesieni na barkach partnerów, a sala szaleje, zagłusza orkiestrę, później podchwytuje rytm polki granej mocno jak marsz bojowy i razem wybija tempo. Usiadłam bokiem do estrady, sącząc chłodną coca-colę, i od czasu do czasu oglądam się przez ramię, żeby na tle rozbawionej sali zobaczyć zmęczone twarze moich rodaków. - Długo to trwa? - pytam kogoś z najbliższych sąsiadów. Sebastian Wierzbica prycha krótkim śmiechem: - Amerykanie bardzo lubią niemiecki cyrk. Uwielbiają. Każdego wieczoru muszą zobaczyć nowy program. A dyrektor cyrku, Adolf Hitler, pospieszył się: benzynka, zapałeczka. I koniec. Odszedł. Pozostali wytresowani zwolennicy. Upiłam trochę z wysokiej szklanki, potem obracałam ją w palcach obserwując blaski światła odbite w ciemnym płynie. - Ja w ogóle nie lubię cyrku. A już niemiecki cyrk tu, w tych okolicznościach... Oczom nie wierzę. - Masz tobie! - Sebastian uderzył głośno dłonią po udzie. - Niechże to 148 149 diabli! Te Fryce muszą się jeszcze pokazać jako cykliści. Tresura małp | w białych ubraniach! Rzeczywiście, boye wyprowadzili zza kotary po dwa rowery, zręcznie I podsunęli je sztukmistrzom, sami zniknęli natychmiast, i teraz powtórzono wszystkie dotychczasowe fazy występu, zmieniając tylko pozę dwójek marszowych: obecnie biało ubrani młodzieńcy pedałowali parami splótłszy J ramiona, co stworzyło równie wygodną podstawę dla ekwilibrystów. Profesor Estreicher zamknął oczy. Ziewnął. Pochyliłam się do niego nad stolikiem, żeby w łoskocie barw i perkusji mógł mnie usłyszeć. - Ambitny naród! - powiedziałam. - I wytrwały! Aż dziwne, z jakim uporem oni to robią. Sebastian położył gorącą dłoń na moich palcach. - Kochana! Zdobywają popularność. Ukazują nam takich zabawnych, takich uzdolnionych Niemców. Ale i sympatycznych równocześnie i niegroźnych. To bardzo ważne. Bardzo. Niemcy starają się, jak mogą. Co wieczór są tu inni. W świadomości dzisiejszych widzów, którzy będą jutro rano ślęczeć nad papierzyskami procesu, pojawią się ci uśmiechnięci, gorliwi, dbający o naszą zabawę dobrzy Niemcy. Proszę zapamiętać: dobrzy Niemcy. Niech pani spróbuje teraz udowodnić, że pomiędzy tymi sympatycznymi poczciwcami byli też i nadal gdzieś tu są ludobójcy. - No, wreszcie koniec! - westchnęłam z ulgą, kiedy białe cylindry w nieustannym wachlowaniu skryły się ostatecznie za kotarę. Urocza dziewczyna przyłożyła usta do mikrofonu zapowiadając kolejny numer. Nikt jej nie słuchał. Na sali rósł gwar, alkohol podawany we wszystkich odcieniach smakowych robił swoje. Na podium ukazał się jegomość w średnim wieku, zdradzający brak estradowego wyrobienia, skrępowany i nieruchawy. Stanął, patrzył tępo w jeden punkt, oczy jego rozszerzały się coraz bardziej. Sebastian Wierzbica parsknął śmiechem. - A jakby krzyknąć: „Hande hoch!" Co? Ten gość wygląda dziwnie, jakby miał okupacyjne sprawki na sumieniu. Mężczyzna wyjął z kieszeni mały przedmiot, uderzył nim lekko w palce, dmuchnął. I zaczął grać, przyciskając obie dłonie do warg ruchem człowieka porażonego bólem zębów. Chwilami był całym zespołem orkiestrowym, imitował skrzypce, wiolonczelę, udawał solo słowika, dukanie żab i wywołującą szczytowy zachwyt sali kukułkę. Zmieniał styl, rytm, sposób interpretacji znanych melodii, kłaniał się w0podzięce za uznanie, potem wyprostowany stał chwilę w swoim pospolitym ubraniu, w swojej absolutnej przeciętności, jak dróżnik albo szewc oczekujący poleceń. Oklaskiwali go, nie wiedział więc: odejść czy zostać. Po chwili znów zaczął grać, prezentując dużą znajomość utworów muzycznych, świetny słuch i perfekcję w zabawie ustną harmonijką. Rozradowani oficerowie domagają się bisu. Gwiżdżą. Salę wypełnia kakofo-nia świstów. Ten odmienny niż w Europie sposób manifestowania zachwytu jeszcze ciągle trochę szokuje zmęczonych Europejczyków. Od nastroju wygwizdania do aplauzu wydaje się być blisko, bliżej niż od snu do przebudzenia. Szary człowiek przymyka powieki, stoi skulony w ulewnym deszczu braw. Potem kłania się trzy razy, jakby był kropidłem strzepującym błogosławieństwo przeznaczone dla trzech kątów domu, i znika w pośpiechu, bo już orkiestra chwyciła inny rytm i girlsy tańczą kankana. Po sali przetacza się śmiech. Sebastian uderza dłonią w pięść. - Niech mnie chwycą kolki! To jednak nie Paryż! One trzepią tymi kieckami, jakby chciały przepędzić stada pcheł. Okupacyjnych, zabytkowych. Najbardziej upartych. O, ta z brzegu, tłusta baba, to po prostu Wenus z demobilu... To nie Paryż! Nogi obciągnięte czarnymi pończochami młócą powietrze w coraz szybszym i szybszym tempie, podpędzane przyspieszaniem orkiestry falbany fruwają, czerwone koronki spod spódnic zdają się buchać płomieniem. Oficerowie wstają, podchodzą z wolna do samego podium, wielu z nich trzyma w dłoniach wypełnione puchary, sączą od czasu do czasu długi łyk. Znikającym tancerkom towarzyszy zwarta gromada mundurów khaki, ciemnozielony tłum wchłania kankanowe barwne rozpasanie. Młody akordeonista wyszedł na estradę nie wzbudzając większego zainteresowania. Trwają rozmowy, kelnerzy wzywani okrzykami spieszą do stolików, niosą na tacach podzwaniające kostkami lodu szklanki, pokryte rosą chłodu. Toczą się coraz głośniejsze rozmowy, jakiś oficer próbuje śpiewać razem z akordeonem, okazuje się jednak, że jest to coś zupełnie innego, co natychmiast z oznakami rozbawienia podejmują sąsiedzi. Melodia „Lekkiej kawalerii" walczy o pierwszeństwo z akordeonem. Narasta chaos. I nagle wybucha rytm. Orkiestra jeszcze milczy, fleciści nie podnieśli do ust instrumentów, solista ze złotą trąbką w dłoni zmrużył oczy zasłuchany w suche, jak szept, urywane szelesty czyneli, które poprzedzają na kilka chwil mające już, już nastąpić mocne uderzenie jazzu. Cała przebrana za Cyganów grupa muzyków trwa w napięciu, towarzyszy mimiką temu rytmicznemu szmerowi sygnalizującemu wyraźnie mocny marsz, mocny marsz, mocny marsz. Ciemność ogarnęła salę nie wiadomo kiedy, wygasły lampy w żyrandolach i kinkietach, pozostał tylko samotny reflektor, dotknął złotej trąbki, ciągle gotowej do wydania głosu, niewielkiej, rozwiniętej jak powój. Oto już mamy zmianę nastroju, marsz ucichł. Melodia pobiegła samotnie nad ludźmi, czysta, pewna siebie, zwycięska i zarazem liryczna. - To ładne. - Sebastian uśmiecha się w półmroku. — Poznałbym ich na końcu świata po sposobie celebrowania muzyki. Sentymentalne. Łzawe. Ckliwe. Słodkie. Nazywa się to „Lefs begin the beguine". - Amerykanie zachwycają się tym programem - odpowiada Grabowiecki. - Poznałbym ich wszędzie - powtarza Sebastian. - Albo marsz wojenny, albo sentymentalizm. 150 151 Entuzjazm sali rzeczywiście objawia się z temperamentem. Jeszcze ciągle! nie nasycony, a może rosnący głód zabawy każe mężczyznom klaskać| i hałasować. - Cóż to dziwnego - mówi Sebastian. - Zasmakowali w wojennej! przygodzie. Chłopaki wypasione, zdrowe. Szli z Kanady, ze Stanów, z Anglii! na francuski brzeg, pozorowali ataki na Pas-de-Calais, Montgomery chytrze! rozkazał ustawić rzędy bunkrów na południowym brzegu Anglii, żeby! Niemców zmylić, wiązać niemieckie siły zdecydowane tu właśnie, po drugiej! stronie kanału La Manche, trwać i bronić okupowanych terenów Europy! Zachodniej; a sami alianci tymczasem uderzyli w hitlerowców gdzie indziej,! atakowali z morza, z powietrza i lądu, przy użyciu bombowców, myśliwców,! szybowców, spadochronów, amfibii, łodzi. Szli na Carentan, Isigny, Cher-I bourg, Port-en-Bessin, Caen, Tilly-sur-Seulles i Villers-Bocage, szli nal Grandcamp i na rzekę Vire, szli na Colombieres i na rzekę Aurę, na Trecieresj i na Rubercy, na Bayeux i na las De Cerisy. Opowiadał mi szczegółowe pewien spadochroniarz, ze sto razy już to słyszałem i znam to na pamięćj a w końcu mnie tam zawiózł i musiałem zwiedzać linie frontu. Szli dc Balleroy i do Ste Merę Eglise, za rzekę Merderet i w kierunku MontebourgJ osiągnęli Putot-en-Bessin, Bretteville L'Orqueilleuse, zdobyli Norrey-en-f -Bessin, Authie, Villons-les-Buissons, Buron, Le Haut D'Audrieu, widz pani, jak mi to wbił w pamięć? Umiał tu, na sali, pokazać, który z oficeróv dowodził na froncie w okolicy La Belle Epine, Lingevres, Fontenay-J -le-Pesnel, Cristot, Bronay. Wylądowali w Reims, na pierwsze uroczystd podpisanie kapitulacji, takie szybciutkie, bez udziału ruskich, ale później Niemcy mieli przyjemność poddawać się jeszcze raz, kiedy kapitulacja podpisywał Keitel. I z miejsca fanfary! Strzelanie w niebo! Rakiety! Miłości Radość życia! Taniec na grobach z młodymi wdowami, które oglądają ią przez ramię w stronę drzwi, czy zaginiony mąż nie wraca spod Stalingradu na odmrożonych nogach, bez rąk, bez uszu, bez nosa, żałosny szczątek człowieka, przeklinający fuhrera. Patrzyliśmy na Wierzbicę zakłopotani. Jego potężny baryton wybił sid nad orkiestrę, grającą teraz na całkowitym wyciszeniu, piano, niemal szeptem; pierwszeństwo przypadło rytmowi nóg tancerzy, którzy ze wszystl kich stron wbiegli na parkiet, obejmowali się, sunęli parami, podda"1 nakazowi melodii. Ze złocistej trąbki wywinął się motyw ulubiony tu ponad wszystkie inne grywany jak fanfara przywołująca żywych: Amour! Amour! Amour! Rozdział 18 A jednak udało się reporterowi spowodować atak wątpliwości. Już trz dzień odsiaduję w pokoju dla świadków, mam dużo, za dużo czasu dd myślenia. Naokoło białe ściany, żołnierz amerykański w białym pasi| i białych getrach umila mi czas opowiadaniem sekretów Trybunału. Cc dziennie wartownik jest inny, a sytuacja ta sama. Każdy pogłos kroków na korytarzu powoduje, że serce przyspiesza, puls dławi w gardle. Kiedy nareszcie usłyszę zgrzyt klucza w drzwiach? Od powietrza, głodu, ognia i wojny, a także od wojennych skojarzeń zachowaj nas, Panie. Skojarzenia narzucają się ciągle. Zapach sądu. Stęchła, wilgotna i mdląca woń aresztu. Ssący niepokój uciska w brzuchu, w myślach. Idą! Z oddali narasta znowu łoskot kroków. Są coraz bliżej. Podnoszę głowę, już słychać stąpnięcia przy progu: żołnierz amerykański żuje gumę z takim spokojem, jakby stał oddalony o miliony lat świetlnych ode mnie, ani mu w głowie zwracać uwagę na odgłosy kroków, on po prostu nie ma pojęcia, co się ze mną dzieje. Oddalają się. Więc to jeszcze nie teraz. Ulga i zarazem niecierpliwość. Jak długo mam tu siedzieć? Idą znowu. Wracają ci sami; czy jednak tym razem ktoś otworzy drzwi, żeby mnie wezwać na salę? Dzień jest mglisty. Wszyscy chyba tak jak ja wewnętrznie skuleni, zziębnięci. Mam odtworzyć tamto. Bezowocny wysiłek. Głosem tylko, słowami mam wprowadzić Vernichtungslager Auschwitz przed Międzynarodowy Trybunał Wojskowy. Opuszczam głowę. Zamykam oczy. A jednak posiał we mnie wątpliwości reporter Hans Lipman, długo myślałam o jego argumentach i chociaż nie mogły mnie one przekonać ani zmienić sumy mojej wiedzy, przecież muszę pamiętać, że tu jest sąd i ława oskarżonych. Kładka pomiędzy oskarżonymi a błotem Birkenau wydaje się bardzo długa. Stoję samotnie na samym końcu tej kładki, chwilami boję się, że nikt nie usłyszy mojego głosu. Muszę na jakiś czas przestać o tym rozmyślać, muszę zapanować nad kotłującymi ciągle skojarzeniami. Sięgam po rozłożoną książkę, zakrywam uszy palcami, żeby nie słyszeć nawet odgłosu kroków z korytarza. Czytam. Ale myśli wędrują własnymi trasami, wątpliwości atakują mnie w dalszym ciągu. Reporter miał może jednak trochę racji. Nigdy nie widziałam Hansa Franka, nigdy nie widziałam Goringa, nigdy nie widziałam Jodła. To, co mam do powiedzenia o zbrodniach w obozie, można tylko wyliczyć jako następstwa ich rozkazów. Oskarżeni, którzy jeden po drugim oświadczyli na wstępie procesu, że są bez winy, nicht schuldig, nie będą skłonni przyznać, że akceptowali działania nazwane w Norymberdze ludobójstwem. Jak on to mówił przekrzykując orkiestrę? - Zanim pani stanie na podium i złoży zeznanie, czekają panią godziny w pokoju dla świadków. Ile? Kto wie, może dwie, trzy, a może kilkanaście godzin, od rana do wieczora. Własnej odporności psychicznej będzie pani zawdzięczała stan umysłu po tym przygotowaniu bojowym. - A inni świadkowie? Ci, którzy zeznawali przed nami? - zapytałam wtedy. - Również. Każdy w oddzielnej sali. Tego wymagają przepisy. 152 153 Jaką rolę spełnia tu Hans Lipman, energiczny reporter? Co to jest odporność psychiczna? Jak ją sobie zapewnić na godziny wyczekiwania? Każdy z nas dysponuje siłami w ograniczonym stopniu. Siły psychiczne. Niewymierna wartość, od której zależy wszystko: krótkotrwała ludzka wieczność na ziemi, a także zeznanie, możność udźwignięcia wielkiego ciężaru procedury sądowej, uszczelnienia myśli przed atakiem informatorów, doradców, gaduł, opiekunów, prawników, dziennikarzy, wojaków ubranych w amerykańskie mundury prosto z igły. Zabawa w zwycięską wojnę. Może zabawa w Trybunał? Uwaga moja skierowana jest na zewnątrz, oczekuję wezwania, staram się mieć w pamięci te prawdy najistotniejsze, które bezwzględnie trzeba powiedzieć, chociaż wiem, że będzie to dziwny, telegraficzny skrót, że nic nie zostanie z trupiej woni baraków, gdzie nawet na kretzę w stanie ropnym, oblepiającą stopniowo całą skórę, marły młode dziewczyny, zepchnięte w brud, załamane psychiczne. Gdybym powiedziała, że można było tam umrzeć na świerzb? Ktoś idzie wzdłuż korytarza. Stukot kroków jest coraz bliżej. - Pewnie po panią. Drzwi otwierają się, staje w nich Grabowiecki. - Przerwa obiadowa. Niewesoło. Z przesłuchaniami polskich świadków jest naprawdę niewesoło. Spóźniliśmy się o cały tydzień i diabli wiedzą, jakie decyzje poweźmie przewodniczący. Do południa wyczerpano może jedną trzecią programu przewidzianego na cały dzisiejszy dzień. - A co będzie po południu? - pytam niezbyt inteligentnie. Grabowiecki machnął ręką. - Dalszy ciąg. Po obiedzie pracuje się krótko. Nie widzę szans, żeby wcisnąć jakoś polskich świadków. Przesuną was na jutro, może na jakiś inny dzień. Dziś mamy jeszcze w dodatku sprawy proceduralne. - Ale nie będę siedziała ciągle tu, w poczekalni dla świadków? - Owszem, owszem. A jakby panią wezwali niespodziewanie? Przecież mogą w ostatniej chwili znaleźć jakieś pół godzinki. Pani zresztą i tak wyłamywała się od początku. W Warszawie prosiłem, żeby wszyscy siedzieli na korytarzu w Ministerstwie Sprawiedliwości, ciasno bo ciasno, Praga, przeładowane gmaszysko, no ale krzesła tam są, prawda, miejsca nic brakowało, co? Doszła do głosu jakaś ledwo hamowana furia sprzed kilku dni, mo/i gnębiła go wcześniej, w innej sytuacji. Zapanował nad sobą, ale nie na długi > - Prosiłem, żeby siedzieć w Ministerstwie Sprawiedliwości na krzesłach i nie ruszać się z miejsca, dopóki ja nie wrócę z biura paszportów? A pan zniknęła jak duch. Tak, tak, pamiętam, już pani wcześniej miała paszpoi i Wiktor Grosz polecił to załatwić błyskawicznie, w ciągu dwóch godzin. I p;i n z całą satysfakcją wyjęła z torebki swój dokument. Ale mimo to należał siedzieć. Usłuchać moich wskazówek. Nie ruszać się na krok z korytai. w Ministerstwie Sprawiedliwości Podniósł obie dłonie i znieruchomiał w pozie afrykańskiego świątka. - Tu ma pani miejsca pod dostatkiem i radzę czekać aż do skutku. Pójd/1 154 pani teraz ze mną na obiad, a potem odprowadzę panią do pokoju świadków i zostawię znowu pod opieką warty. Zobaczyłam naokoło plastykowe tace pełne mniejszych i większych wgłębień: dołek na każdą jarzynę, dołek na sos, dołek na mięso, dołek na deser. - Podłe żarcie - stwierdza Grabowiecki krzywiąc twarz pochyloną nad pomidorową papką. - Południowa przerwa za krótka, żebyśmy mogli zjeść w Grand Hotelu, nie zawsze się zdąży. Zwłaszcza dziś bałbym się ryzykować spóźnienie. Prokuratorowi Bukowiakowi może się w każdej chwili udać przeforsowanie polskich świadków. I wtedy co? Kto byłby wszystkiemu winien, jak się pani zdaje? Grabowiecki oczywiście. Godziny popołudnia mijają, jakbym czekała wciśnięta w ciemny wąwóz korytarza na Pradze, w prowizorycznie zainstalowanym tam Ministerstwie Sprawiedliwości. Przez gęstą szarówkę przedziera się stukot maszyn do pisania; wracając / obiadu zatrzymałam się na progu pokoju prasy. Ciasno jak w klasie s/kolnej przy pełnej obecności, korespondenci z całego świata pochyleni nad papierami pracują w ogromnym pośpiechu. Delmer podnosi głowę, czyta ostatnie zdanie. Tuż obok drzwi siedzi potężny grubas, jego brzuch ułożył się wygodnie na udach pozostawiając znikomą przestrzeń dla mikroskopijnej maszyny, po kiórej błądzą ruchliwe dłonie korespondenta. Wydaje się, że ten opasły niedźwiedź leniwie i nieustannie drapie się w podbrzusze, tymczasem on dziś u nocy przerzuci za ocean kolejny fragment prawdy o ludobójcach. Znowu cela dla świadków. Wartownik, pełen dobrej wiary kanadyjski Polak, wdał się w długą opowieść. Usiłuję myślami nadążyć za nim trasą mwazji, jego naród nie zaatakowany bezpośrednio przez Niemców urasta w moich oczach. Co za bohaterstwo ruszyć na odsiecz Europie, forsować ocean i potem kanał La Manche, wyskakiwać z pontonów po szyję w rozfalowane morze, brnąć pod ostrzałem niemieckich armat, wlokąc nogi po dnie - prędzej, prędzej na brzeg! - a jednak wolniej, ostrożniej, żeby niknąć zapór minowych, osiągnąć plażę. Na plaży zamiast odprężenia ślepe bunkry niemieckie, ołów i stal, ogień z poziomych szczelin ledwo i znaczonych kreską. Dźwiga się we mnie uczucie wdzięczności nie tylko za podarunek życia głównie za przywrócenie wiary w sprawiedliwość. Amerykanie pomogli t rodom Europy wyprzeć okupanta, wojna skończona, teraz odbywa się 1*1. A równocześnie liść po liściu kiełkuje ufność. Ludzie nie powtórzą tego C.dy. To był próg. Połączone armie tylu krajów - mówił żołnierz kanadyjski - przepędziły i itlera. Nareszcie koniec obozów koncentracyjnych. Ludzie wrócą do siebie. Wierzę mu. Chociaż upadam ze zmęczenia, chociaż pozostał we mnie norny strach, odzyskuję równowagę słuchając opowieści prostego żołnie- .1 /za oceanu, przybyłego nam na ratunek. Nam, oświęcimiakom. I germa- /owanym dzieciom. I skazańcom w bunkrach. I operowanym w Ravens- tick. I kobietom z powstania warszawskiego, stojącym dzień i noc i znowu 155 dzień i noc u bram Ravensbruck, gdzie śnieg zgarniany wokół nóg był jedynym napojem i jedynym posiłkiem zdrożonych ludzi. Żołnierz opowiada, jak połączone wojska spieszyły na ratunek transpor-1 tom pędzonym dalej od linii frontu, masakrowanym, zabijanym. Opowieść nie ma końca, tak jak zdaje się nie mieć końca popołudniowa sesja Trybunału. Jednak uspokoiłam się bardzo. Zeznanie jest konieczne. Jeżeli chcemy wyrwać korzeń jadowitego krzewu, który rozrastał się w Europie, musimy zrobić wszystko. Łomocą kroki po korytarzach, a jeszcze ciągle nie kończy się poobiednia praca Trybunału. Wiem, że dziś już nie będę I potrzebna, mięśnie bolą mnie od napięcia, mam ochotę krzyczeć i powtarzać I słowa protestu, opowiadanie żołnierza z Kanady znużyło mnie, może po razi pierwszy od chwili zakończenia wojny zdałam sobie sprawę, że zaszły jakieś I zmiany w moim optymistycznym dawniej usposobieniu, dłużej trudno mil będzie wytrzymać w pokoju, który jest po prostu celą, schludną, białą, | pozbawioną zbędnych przedmiotów celą niemieckiego sądu. Te dni zapiszą się na zawsze w dziejach narodów, słowa „nigdy więcej"! zostaną wyryte na murach Norymbergi, na kamieniach, w myślach młodychl Niemców, którzy zbuntują się przeciwko historii, przeciwko polityce ger-l mańskich wojowników, przeciwko mordercom, esesmanom, upiorom zatru-| wającym życie własne i życie całej Europy. Odpowiem na wszystkie pytania, chociaż jest to operacja straszliwa; jużl teraz wydaje mi się niemożliwe przekazanie całej prawdy za pośrednictwem! słów mówionych w obojętnym wnętrzu sali sądowej, w atmosferze dworcal kolejowego czy kościoła, poczekalni dentystycznej, może nawet magazynu| figur woskowych? Będę musiała tam wejść i zeznawać. Opowiedzieć własnymi sło-| w a m i to, czego niepodobna zamknąć w zdaniach, o czym daremnie próbuję przestać myśleć, co pojawia się samo jako fetor umierających, zatrutych głodową chorobą, ściskających kolana, żeby powstrzymać odpływ kałuj nieustanny odpływ odchodów zmieszanych z krwią. Stanę przed nimij powiem, że obserwowałam zza drutów te upiorne widmowe kolumny ciężarówek załadowanych nagimi kobietami jak drzewem powrzucanym' byle jak, wzdłuż, w poprzek i na ukos, aby szybciej sunęły stosy martwych, | opróżnić miejsce. Krematoryjną drogą sunęły ciężarówki za ciężarówkami skacząc po wybojach i widziałam rytmiczny, gwałtowny podrzut rąk I zakrzepłych już na sztywno albo miękki, ledwo dostrzegalny chybot, I kołysanie się głów kobiecych ostrzyżonych na zero. Ludziom normalnym to I wszystko może się wydać nieprawdopodobne, ohydne, ja także długo nie wierzyłam, jeszcze w obozie nie wierzyłam, dopóki oczy nie rozszerzyły mi się zdumieniem na widok piszczeli, zarysu kośćca ledwo powleczonego skórą j konających. Człowiek wierzy w to, co widział sam. Ale przekazanie swoich doświad-! czeń drugiemu jest na ogół wysiłkiem bezowocnym. Co z tego, jeżeli po- i wiem, jeżeli wydukam, jeżeli wykrzyczę, jeżeli przysięgnę, że widziałam tłum ludzi z europejskich miast i wsi pędzonych do komory gazowej dzień: i noc, miesiąc po miesiącu, rok po roku? Co z tego? A jednak muszę zezna- i 156 wać i zeznaniem swoim udokumentować wyraźniej aniżeli liczbami zapisanymi w protokołach, jak to się odbywało, że na podmokłym skrawku Śląska, pomiędzy Wisłą i Sołą, zdążyli zamordować miliony istnień. Kilka milionów istnień. Ale co to znaczy - miliony ludzi pozbawionych życia, zamienionych w popiół, który wysypano na pola, do Wisły i do Soły? Jestem bezsilna. Miliony ludzi - to abstrakcja. Gwiezdny pył. Piasek. Nikt nie zobaczy ich więcej, nie usłyszy głosów, nie wejdzie do ich domów. Nawet fotografie zachowane razem z dowodami tożsamości zaczęto palić przed ewakuacją obozu, w styczniu 1945. Esesman Perschel osobiście pilnował zwożenia kartotek na wielki stos, pilnie czuwał przez szereg dni, aż ukończyliśmy tę pracę, a wreszcie sam podłożył ogień i dbał o to, żeby zniknęła każda kartka. Kiedy? Rok i miesiąc temu. Teraz mamy luty 1946. Dokumenty, imiona i nazwiska, daty urodzenia, własnoręczne podpisy, fotografie z utrwalonym wyrazem twarzy, adresy z wielu stron Europy zniknęly rzucone w płomienie. Ostatni rozkaz hitlerowskich władz realizowany sumiennie przez esesmańską załogę Oświęcimia. Najpierw unicestwiono właścicieli dokumentów, transporty nagich pędzono do komór gazowych, a parę lat albo parę miesięcy później usuwano ślady zbrodni. Muszę jutro powołać do życia tych ludzi, żeby sami stanęli tu obok mnie, żeby ich milczenie było protestem Europy, protestem Francuzów, protestem Polaków, protestem Rosjan, protestem Holendrów, protestem Jugosłowian, protestem Węgrów i także protestem Niemców. Daleko jakiś ochrypły zegar wybija godzinę. Liczę jego podwójne kurantowe dzwonienie. Trzy-trzy. Cztery-cztery. Pięć-pięć. Amerykanin sprawdza zegarek i kiwa głową. Tak. Minęła piąta, dziś już nie będę wezwana. Mogę spokojnie wrócić do hotelu. Napięcie rozluźnia się we mnie, czarna fala skojarzeń odpływa. Pozostaje pustka i dziwna depresja. Rozdział 19 Leżę z bolesnym uciskiem w skroniach i w potylicy. Szarość. Autobusy warczą pod hotelem, co minuta odjazd. Musi być już późno, trzeba zebrać myśli. Norymberga? Proces? Obszerne łoże z końca dziewiętnastego wieku, miękka poduszka, drobiazgi przygotowane dla mnie samym swoim istnieniem, czystością i wygodą wzmacniają poczucie bezpieczeństwa, przekreślają prawdę o cuchnących kojach, o szczurach, które atakowały żywych i zmarłych, o zabłoconych trepach, kiedy nocą pełzły z klozetów i czasem trafiały w głowę, w usta śpiącego człowieka. Dziś będę może nareszcie składała zeznanie. Jak mówić? Jak przekazać fetor umierania, smród nędzy, obrzydliwość durchfallu płynącego po nogach? Jak opowiedzieć, iloma odmianami śmierci osiągnięto niewiarygodną liczbę zamordowanych w jednym obozie? Co to znaczy tłum więźniów? To nierealne. Mdląca słabość, kiedy trzeba było patrzeć na mordowanie istoty. 157 która mogłaby żyć jeszcze kilkadziesiąt lat. Przełamanie praw istnienia stoimy na mrozie w śnieżycy, myśl odbywa coraz krótszą drogę wyobSnia rdzewieje, dotykamy przepaści, za chwilę każda z nas może byc wdeptana w błoto/przemieniona w mgłę. Dziewiętnastoletnie dziewczyny niemieckie ubrane w uniformy SS nauczono przecinania jednym okrzykiem, "nlem pejcza tej mgły/która nam wydała się życiem, zapachem iabłek barwą słoneczników. . , ,. Opowiedzieć o tym Trybunałowi. Zrobić to tak, zęby zahamować lawinę. Ale to jest niewykonalne: to, co było treścią koncentraka, nie da się ująć W poczekalni dla świadków cisza, moje własne westchnienia przygnębiają mnie Czas utknął od pierwszej chwili: złudzenie, ze zepsuł się zegarek Pomiędzy białymi ścianami pulsuje ból w skroniach i narasta pewnoscj mi %kiłopołudnia zagląda wartownik, żołnierz z Kanady, ten sam któr iał dyżur wczoraj. Odzywa się do mnie swobodnie, jakbyśmy byli kolega* - AiesKąaj-woia, machając ręką. - Na pewno jeszcze ani dziś, amjutrc nie przesłuchają polskich świadków. Może za tydzień a może wcale?! Cc , Urn! Oni mają ważniejsze rozgrywki. Tu, w Trybunale, idzie taka rozróba na wszystkie strony, że w głowie się nie mieści. Wysunął do mnie dłoń z lśniącą paczką papierosów. Brunatny wielbłąd . miał ciepły kolor i nie zdziwiłabym się, gdyby zuł gumę. * - Camele. Zupełnie łagodne - zachęcał. - Wie pani, wszystkiego trzeba spróbować - przekonywał dobrotliwie.1 C1C ' Wzięłam papierosa w palce, powąchałam, bawiłam się nim tylko Słodkawy zapach tytoniu podobał mi sie znacznie bardziej anizeh dy: spalemzny. 7jsma^ na pewno pozwolą pani jako świadkowi przebywać na sali. Za przepustką ma się rozumieć. Przepustkę bidzie pani musiała ciągle trzymać w ręce bo zęby tam wejsc trzeba ją okazywać diabli wiedzą ile razy. Przy każdych drzwiach, przy każdych chodach iankesi sprawdzają, kto wchodzi. ....... PolakzKanady był pewno moim rówieśnikiem, a wydawał mi się naiwny jak dziecko Wielkie, dobrze odżywione dziecko stało nade mną, skupione - Jestem pewna, że gdyby pan przeżył wojnę w Europie dodałby pan jeszcze jeden punkt kontroli przed wejściem na salę sądu. Bardzo dobrze. Niech sprawdzają. Wycelował we mnie palcem. . , . . . . Iw ęte słowa! Nic dodać, nic ująć. Ale tu i pięćdziesiąt grup kontrolujących będzie stało na próżno. Tu są sposoby, o jakich nam się nie sni! Jego chabrowe oczy płonęły światłem. 158 Widocznie chciał mi zaimponować swoim wyjątkowym stopniem wtajemniczenia. Siedziałam na niskim stołku i z dołu patrzyłam na pyzatego żołnierza zza oceanu, podnieconego rozmową. - Kontrolować kontrolują - powiedział. - Ani ja, ani nikt z nas nie wejdzie bez przepustki na salę rozpraw. Mówię prawdę. - No jasne - przyznałam. - Wszędzie stoi warta. Dzień i noc. - A jednak żona generała Jodła przedostała się - stwierdził z satysfakcją najlepiej poinformowanego człowieka. - Pan żartuje! Udało jej się tu wejść, do gmachu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego? - Żeby tylko wejść! Frau Jod! pracowała tu, proszę pani. Pracowała, dostawała pensję za swoją energiczną pomoc. - Nie! - Fakt. Była sekretarką jednego z adwokatów, obrońcy jej męża. Przetarłam czoło. - Niech pan przestanie! To są bajki. - Powtarzam: adwokat Exner, obrońca generała Jodła, dobrał sobie sekretarkę, to zrozumiałe, ktoś musiał mu wysortować dokumenty ze stosu papierków, a papierki bywają tu ciekawe, jak się pani zdaje? Chociażby słynny rozkaz mordowania jeńców radzieckich, autentyk z własnoręcznym podpisem generała Jodła. Po co mi to mówisz? - myślałam obserwując pyzatego żołnierza z chabrowymi oczami. - Jeżeli przez wszystkie sita mogła tu się wśliznąć frau Jodl, jako pracownik Trybunału zanurzyć ręce w stosach fotokopii, kartek, raportów, segregatorów, to komu potrzebne są nasze zeznania? Chłopak w amerykańskim uniformie obserwował efekt swoich słów. - Mówię pani - zaczął Kanadyjczyk, tak pewno zwracali się do znajomych za oceanem jego rodzice. - Mówię pani! Łatwiej podpisać akt kapitulacji aniżeli naprawdę skapitulować. Oni wcale nie skapitulowali. Wcale! Przejął mnie chłód. Za długo czekam w pokoju świadków i za wysoko rosną dokoła mnie wątpliwości. - Kto w końcu rozpoznał panią generałową? - pytam, żeby zagłuszyć w sobie grząski niepokój Męska duma promieniująca z oczu wartownika przywróci mi równowagę. Tak właśnie mogą patrzeć zwycięzcy. - Dało się radę. Przyjechał tu ze Stanów nowy komendant Norymbergi, wielki zwolennik linii politycznej Roosevelta, i z mety wprowadził swoje porządki. Pierwsza rzecz, generał Watson polecił odebrać kartę pracownika pani Jodl. Ale na tym nie koniec. Oczy żołnierza lśnią jak w czasie opowiadania filmów kowbojskich. We mnie tymczasem powinien objawić się spokój, ale zamiast spokoju czuję narastanie gorącego dreszczu. Tylko na chwilę łagodnieje napięcie, kiedy zegar kurantowy zaczyna swoje melodyjne wydzwanianie: dwa-dwa... trzy-trzy... cztery-cztery... pięć--pięć... sześć-sześć... i tak aż do jedenastej. 159 ^§¦2 a. o Sk 13 11 wówczas wobec ludzkiej przemocy. Bezsilni wobec nienaruszalnych form bytu na źle zagospodarowanej planecie, zaludnionej istotami, które nie akceptują scenariusza, jaki wypadnie im realizować, bezsilni wobec Oświęcimia, bezsilni wobec Hiroszimy, wobec najokrutniejszych odmian terroru dzikich ludzi przeciwko dzikim ludziom i wobec wszystkich form terroru ludzi głęboko nieszczęśliwych przeciwko ludziom głęboko nieszczęśliwym. Bezsilni wobec deszczu. Bezsilni wobec grzmotu. Bezsilni wobec błyskawic. I wobec piorunów. Bezsilni wobec trzęsienia ziemi. Bezsilni wobec tajfunu. I wobec siebie samych. Czy rewolucje - dawne i współczesne - niczego nie zmieniły na ziemi? Otacza mnie gwar przerwy obiadowej, ale wszyscy powoli wracają. Skończyli pośpiesznie obiad w stołówce sądu, posiłek zdecydowanie wojsko wy i amerykański, rzucany z rozmachem na prostokątne tace w miarę posuwania się wzdłuż lady baru: tu sos w kolorze terakoty, obok brunatna pieczeń, dalej marchewka, w innym rowku sałata, w rogu deser oblany czekoladą; wszystko to rozdzielają kucharze w olśniewająco białych czapach, do nich zmierzają pracownicy Trybunału, wdychając chętnie lub z odrazą mocny zapach smażonego boczku, rozgrzanych pomidorów i korzennych przypraw. Odstawiłam swój posiłek nie biorąc nic do ust. Wewnętrzny skurcz wyeliminował zupełnie uczucie głodu, potrawy robiły wrażenie reklamowej ilustracji w czasopiśmie. Przewinęła się myśl, że kilkanaście miesięcy temu ta porcja byłaby istnym skarbem dla kilku wygłodzonych osób w obozie Uśmiechnęłam się do kucharza, któremu brwi podjechały wysoko na czołc aż po brzeg imponującej czapy, a następnie wróciły na swoje miejsce i groźnie zbiegły się nad nosem. Wyszłam szybko z jadalni. Zamknęłam oczy słuchając mocnych uderzeń serca. Dalsze niż galaktyki wydają mi się sytuacje, o których mam za chwilę mówić. Słyszę kroki, coraz więcej kroków na korytarzach, ze wszystkich stroni Koniec przerwy. Drzwi rozwarły się przede mną bezszelestnie, ukazująJ niewielką salę przybraną boazeriami i rzeźbami w ciemnym drewniej Pustawo. Tylko dziennikarze są już na swoich miejscach, gotowi rozpoczął pisanie. I Boję się. Dar niebios, odwaga, zawodzi mnie tym razem zupełniJ Chciałabym trzymać w obu dłoniach odrobinę ziemi tam zgarniętej, żebl z niej czerpać nadludzką siłę, dzięki której może zdołałabym znaleźl odpowiedzi na pytania sądu. Mam trudne zadanie, zdaję sobie z tego sprawi Zeznaje nas tylko dwoje z czwórki świadków polskich wezwanych dl Norymbergi. Najpierw został odwołany Józef Cyrankiewicz, wyrwani telefonicznie z Pragi, z przymusowego postoju po przymusowym lądowann Szkoda! Właśnie on, jako były więzień Oświęcimia, mógłby nie tylk liczebnie powiększyć siłę naszej grupy. Zbuntowałam się. Czy obowiąz państwowe nie mogłyby poczekać jeszcze kilka dni? Czy jego współpracov nicy zdają sobie sprawę, jak osłabili gromadkę polskich świadków? Uprz dzano go przed odlotem, że będzie miał do dyspozycji zaledwie parę godz niezbędnych do złożenia zeznań i natychmiast musi wracać. Ale kto mó 162 przewidzieć komplikacje z burzą śnieżną, która zamieniła samolot w rozkołysany wagonik kolejki linowej idącej nad przepaścią wśród uderzeń halnego wichru? Czy nie mogli zastąpić go tam w Warszawie, zamiast wzywać telefonicznie, żeby wracał? A drugi świadek? Ekspert jakich mało, dyrektor instytutu historycznego, człowiek orientujący się w problematyce wielu hitlerowskich obozów? Ja znam tylko rzeczywistość Auschwitzu-Birkenau, natomiast on zgromadził obszerne materiały, przesłuchał wielu zaprzysiężonych świadków, interesował się wpływem obozów koncentracyjnych na psychikę ludzką. Sam nie był hitlerowskim więźniem, toteż Międzynarodowy Trybunał Wojskowy zdys- . kwalifikował go jako świadka. Nie można już niczego zmienić. Utraciliśmy dwa miejsca z czterech. Ani Rajsman, ani ja nie możemy w najmniejszym stopniu zastąpić owych dwu ludzi, których nieobecność odczuwam jako wielką krzywdę. Czekałam w pokoju dla świadków parę dni, z dala od sędziów. oskarżonych, obrońców, żeby nie znaleźć okazji porozumienia się z kimkolwiek, zwłaszcza z Rajsmanem, żeby z nim nie uzgodnić przypadkiem, jaką barwę miało błoto w Oświęcimiu i w Treblince, jaki ciężar wykazywał dym / krematorium opadający na obozowy lasek, a jaki ten, który pełzał po dachach baraków i po ziemi. Może jeszcze moglibyśmy ustalić sprawę temperatury płomieni buchających z komina, bo liście brzóz w Birkenau rozwijały się szybko, natomiast o sosnach z Treblinki nie umiałabym nic powiedzieć. I na tym polega sens pilnowania świadka przed zeznaniem w Norymberdze. Stoję teraz w pobliżu rozwartych drzwi sali obrad i wiem, że lada chwila będę wezwana. Przestrzeń między mną i pustymi jeszcze ciągle ławkami oskarżonych nie przekracza kilku metrów, ale dystans wydaje się wielki, trudny do zgłębienia dla każdego, kto z dna lat okupacji myślał o ewentualnym przebrnięciu wojny do końca. Przetoczyło się ogromne koło po ziemi, zgniotło jednych, innym pozwoliło patrzeć wzrokiem o zmienionej wrażliwości. Co mi przeszkadza? W pamięci kotłują słowa zasłyszane wczoraj wieczorem, ironiczne, gorzkie, niepokojące. To mówił kapitan Wierzbica, żołnierz odznaczony najwyższymi orderami za bohaterstwo, za rozum i odwagę w walce z okupantem Europy. Dlaczego więc teraz nie wierzy w sens norymberskiego procesu? Powtarzał z dziwnym uśmiechem: - Taaak! Ucz się, dziecko! A jutro stań odważnie na podium dla świadków i mów! Zapomnij o dancingowych oparach Grand Hotelu, zapomnij o wesołej, otaczającej nas tu naokoło fratemizacji, zbudź uwagę sędziów, prokuratorów, obrońców, a także oskarżonych, przekonaj dziennikarzy z całego świata, że ważą się tu sprawy decydujące dla przyszłości każdego kraju, wezwano cię, żebyś zeznała prawdę, prawdę i tylko prawdę; lo takie proste - widziałaś, więc mów, użyj określeń, które trafią zarówno do rozespanego po wczorajszych tańcach Joe Wojtasiaka, Polaka zza oceanu, juk i do tych innych, wypoczętych i zdrowych, którzy przeżyli swoje lata wojny daleko stąd i zupełnie inaczej, a teraz dziwią się, nie dowierzają nam, 163 nie będą też dowierzać tobie, co zresztą jest naturalne, sama to rozumiesz najlepiej: trudno wierzyć, normalny człowiek ma prawo do wątpienia, ze tak było Chwyć powietrze palcami, zaciśmj mocno dłonie, powiedz, ze tam ono miało zapach spalenizny. Weź abstrakcję za świadka, przekonaj zgromadzonych na sali norymberskiego sądu, że twoja pamięć zarejestrowała rzeczywisty fragment życia, nie bój się, oni jeszcze me są tak bardzo znużeni procesem jak by można było sądzić. Ucz się, dziecko. Życie zasługuje na twoje ¦ • T^w^łwaai leszcze jeden parteitag. Miejmy nadzieję, ze zainteresowanie. Norymberga! Jesz^^j tym razem ostatni. Otwierają się drzwi za ławą oskarżo- „,*?=: cSSdSm figu,a,„e/,zezlyp„ez eta* pozos* bhzej, na ich widok Europa i n Jzmo^ spotecznemUi powtarzają słowo: hańba! Hańba ™- * ^ namFwszystkim> który nie umiał w porę wyzwohsię;z i PL nym zamachowcom, ludziom na ziemi, którzy nie umieli zyc, v j j Nie zczam oczu z otwartych ry pę y ludziom na ziemi, którzy nie umieli zyc którym brakło decyzji. Kroki zatrzymały się bardzo drzwi za ławą oskarżonyCph;, ńskich młodvch żołnierzy wchodzą dygnita-Poprzedzam przez ameryk^kicfi.m y dygnitarzy, rze państwa niemieckiego^ swoje przywiędłe ciała w za luźnych, SSSS iU -L w cywilnych ubra- razu, Oskarżen.DieHau^^^ zacjach, stosowana jako elemen. un, , y .^ świadczy, w czyniHubli grzea^'^fle/J^ ten znak umieścili sobie na największe dzieło. Czaszka. Skrzyzow szukającymi ciągle, głowach, na wysokości płatul^gj/u^ Bestie niebezpieczne dla nowych ofiar! Achtung! .^nsgeta s Ubezwłasnowolnić! S *^« tak ulkorowana.istota. Mózd ,„c,Jwronnie, wchłonął naukę, znajomość chemnJ C S*S PÓ-- - -™,o„a i potezna, U J ' "fJtnŚ w g^fko^rza ¦ obserwuję po kole, każdego z wchodź,! Moję nauai w gięu j błyskawiczne refleksje narzucają cych dostojników hitlerowskiej a y j ^ w§ z uporem: czy do Y^h męzczy^ "p^eminęliby również oni, Gonng, Hess płynie, wszystko_ przemija "; prZ adJrał 'D6nitz> przeminęliby ludzie Ribbentrop Kaltenbmn°forw™iml obłąkanymi rozkazami, odeszlibj u wjuu j dokonaniu wielkich czy małych dzieł zmkaiącym życiu, po UUŁ . ¦> J luty w Norymberdze jest na przemian mroźny, śnieżysty i słoneczny. 1'amiętam, jak to bywa, kiedy czas traci swoje właściwości, przestaje się posuwać, kiedy jego postój oznacza coś równie groźnego jak uciszenie motorów samolotu wysoko nad ziemią. W obozie trwało to całe miary nieskończoności. Kiedy wreszcie zajęli miejsca, prokurator Smirnow, reprezentujący tu /wiązek Radziecki, zwraca się do zespołu sędziowskiego prosząc o prawo powołania świadka z Polski. - Chcielibyśmy wysunąć tylko jedno pytanie - mówi dalej energicznym głosem pułkownik Smirnow - dotyczące sytuacji dzieci w obozie hitlerowskim. Żałuję, że tak zawężono problem, ale nie mam na to wpływu. Zdecydowano, że skoro Marie-Claude Vaillant-Couturier, były więzień Oświęcimia, scharakteryzowała już kilka miesięcy temu dość obszernie sytuację kobiet w obozie koncentracyjnym, nazwanym przez Niemców Auschwitz pierwszy, to sądowi ta suma wiadomości wystarczy. Mnie sąd pozostawia kwestię dzieci. Wiem, dlaczego tak właśnie ustawiono przesłuchanie. Obrońcy hitleryzmu wiją się wśród najdziwniejszych argumentów i wysuwają również' ten: twierdzą, że Niemcy stosowali akty terroru tylko wobec ludzi dorosłych, walczących, uzbrojonych. Wojna jest wojną. Krieg ist Krieg. Nowoczesny jaskiniowiec akceptuje prawo zabijania, gdy tylko jeden /. cywilizowanych dzikusów zatrąbi do boju, odwołując czas ochronny człowieka. Tak. Ale ja tego prawa wojny nie akceptuję, nie akceptują go miliony rodziców, którym zamordowano dzieci, miliony sierot okaleczonych psychicznie i fizycznie, skazanych na życie cząstkowe, zdeformowane, inne, niż mogło być. Mój protest przeciwko mordercom, zeznanie złożone tu, przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym, zrozumieją na pewno i przyłączą się do niego solidarnie ludzie, których nigdy nie widziałam i większości z nich nie spotkam. A mimo to stanowimy potęgę. Międzynarodówkę postępu rozumianego inaczej niż postęp w dziedzinie coraz bardziej wyszukanych i skutecznych metod zabijania. Dlatego przyjechałam i dlatego muszę, mimo zawężenia problemu, powiedzieć choć cząstkę tego, co winien usłyszeć pierwszy w dziejach ludzkości Trybunał rozpatrujący winy przywódców potężnego i zuchwałego państwa. Przewodniczący wyraził zgodę. Wezwano mnie na podium dla świadków. Stary woźny profesjonalnym truchtem biegnie przede mną, każdy jego ruch ujawnia długoletnią rutynę. Jest mały i wyschnięty, perspektywa przebrnięcia przez korytarz zdaje się zagrażać resztkom jego nadwątlonych sił. W progu stanął sztywno, bokiem do wyjścia, przyjmując postawę „na baczność", a kiedy mijałam go, dłonią wskazał energicznie kierunek i wyrazem napiętej postawy, skupieniem rysów, ściągnięciem ust, brwi, wymową oczu zdawał się sugerować, że może ¦ powinnam w odpowiedzi na pytania sądu nie wyrzec ani jednego słowa, milczeć. Oskarżeni siedzą już na swoich miejscach. Obojętni, podobni do znużonych długą kuracją w szpitalu psychiatrycznym łagodnych obłąka- 164 165 nych, zgarbieni, sflaczali, z obwisłymi policzkami, z ramionami ciążącymi ponad miarę, niektórzy nawet, na przykład Schacht, z uchylonymi wargami, z powiekami opuszczonymi, jakby w półśnie. Tylko Góring ożywiony - choć także poszarzały nieco i podobny do starej dętki, z której uciekło powietrze - teatralnie reaguje na wszystko, gra jakąś ostatnią swoją rolę, to chwyta dłońmi brzeg pulpitu przed sobą, to robi skręt całego tułowia w stront podium dla świadków i bystrym wzrokiem obserwuje świadka oskarżenia, kobietę, która przeżyła Oświęcim. Przeżyła Oświęcim! Patrzcie, patrzcie! Brwi marszałka Rzeszy Niemieckiej drgają zdumieniem. Rybie oczy obrysowane owalnymi workami wyrażają gniew. Mięsiste dłonie Góringa, jego krótkie palce zaciskają się na drewnianym brzegu stalli. Nie przerażają mnie te ćwiczenia gimnastyczne. Ława oskarżonych nie budzi we mnie grozy. Obezwładnieni. Bezsilni. Wyzbyci straszliwej siły, która pozwalała jednym podpisem skazywać na wymordowanie ludzi prostych i ludzi genialnych, przekreślać całe rodziny, całe wsie, całe miasta, całe państwa w Europie. Teraz już wiadomo: nigdy tego nie powtórzą. Wspólnicy Hitlera stali się I szmatami, świat ocenił ich, kiedy jeszcze trwała wojna. Świat ich potępił, a kara, która ich spotka, będzie ostrzeżeniem dla królów i rządów, gdyby | spróbowali dokonać aktu agresji. Woźny zamknął drzwi za moimi plecami. Zrobił to niemal całkowicie I bezszelestnie, tylko suchy trzask, jakby ktoś złamał patyk albo zarepetował rewolwer. Obejrzałam się gwałtownie. Dreszcz przeniknął nerwy. Może powinnam jednak uważać na oskarżonych, inaczej skoczą naprzód, zacisną szponami moje gardło, przekonają mnie, że nic się nie skończyło, nigdy się | nie skończy. Stary woźny sądowy stoi na progu wsparty ramieniem o futrynę. Ilu I wprowadzał tu ludzi przez lata pracy? Za co sądzonych? Całym swymi wyglądem i zachowaniem przejawia powagę doświadczonego funkcjonariu-l sza sądu, zatrudnionego na pewno jeszcze w latach przedwojennych. I A w czasie wojny? Co robił wtedy ten drobny człowiek o zaciętych wargach?! Zatrzymałam się na parę sekund przed wejściem na podium. Obejrzałaml kolejno stół sędziowski na lewo, dalej na wprost - miejsca korespondentowi z całego świata, pochylonych nad notatkami, w głębi sali mały balkon dlal obserwatorów, wypełniony już, a na prawo ukazała mi się z bliska dziwnal kompozycja, godna pędzla Veronese'a, jakby ją przed laty utrwalił w kolo-| rach z genialnie namalowanym ornamentem płaskorzeźb i boazerii, z dwomal szeregami drewnianych ław i z dwoma szeregami znużonych długą mszą I parafian - czy raczej oskarżonych? - którzy od dawna przychodzą tul w określonych porach i zajmują zawsze to samo własne miejsce; w prowincjo-I nalnych kościółkach tak to wygląda, znani obywatele, fundatorzy, ci, którzy! podczas procesji noszą baldachim, zasiadają zwykle w podobnych stallach.! Amerykańscy boye tworzą za nimi rząd ostatni; są tak nieruchomi na tlel ciemnych boazerii, tak dzięki bieli hełmów i pasów niecodzienni, że mogliby! uchodzić za figury świętych z utrwalonymi w śnieżnym stiuku rysami.| z oczami rzeźb, otwartymi szeroko, bez ruchu, ale nie widzącymi niczegc przez kamienne źrenice. Doszedłszy już do podium dla świadków nadal obserwuję ławę oskarżonych pełną nieruchomych, oklapłych mężczyzn, gruntownie znużonych próbą publicznego wyliczenia ich zbrodni z lat wojny. Tak. „Uczta w domu 1 ewiego", „Ostatnia wieczerza" pędzla Paola Veronese'a, dziwna wieczerza. Malarza zmuszono pod naciskiem Świętej Inkwizycji, żeby raz jeszcze wziął pędzel, na nowo zanurzył go w farbie. Przeżywał godziny buntu, wahał się długo wśród gorzkich rozmyślań, aż wreszcie przerobił szybkimi rzutami ręki fragment obrazu przedstawiający psa, który, ku zgorszeniu pobożnych fundatorów, zżerał ochłapy u nóg apostołów; ironia malarza przejawiła się w rodzaju poprawki: miejsce wygłodniałego kundla zajęła przejęta wzruszeniem i modlitwą mniszka wtłoczona zręcznie w tę plamę kompozcyjną. Spójrzcie, mistrzu Paolo Veronese! Życie naśladuje waszą przygodę malarską: tam w stallach, w pierwszym rzędzie, jest mnich osłonięty ciemnymi okularami, schylony pokornie nad Biblią, zaczytany, zamyślony, chudy, ascetyczny, pochłania treść antycznych przypowieści, nieruchomieje w długich minutach kontemplacji: chwilami podnosi twarz pobladłą, przejętą bólem, wzruszeniem i wówczas okazuje się, że przemalowano go z postaci żerującego na Wawelu hitlerowskiego dostojnika, tego, który podczas okupacji Polski zainstalował się wśród renesansowych sal, wśród arrasów, portretów i rzeźb, wśród sarkofagów spoczywających w dostojeństwie marmuru. Tam uwił sobie gniazdo Hans Frank i grał na fortepianie utwory Schumanna, Bacha, zabraniając równocześnie Polakom grać i słuchać Chopina, którego muzyka miała być także „nur fur Deutsche", jak wszystko było „nur fur Deutsche", powietrze tylko dla hitlerowców, słońce tylko dla hitlerowców, ziemia tylko dla hitlerowców, dla morderców Europy, zgodnie z rozkazami siedzących dziś na ławie oskarżonych, postarzałych mężczyzn, obwisłych i zwiędłych, żyjących, a jakby zabalsamowanych, obojętnych już chyba na wszystko, skoro fiihrer uznał za właściwe zrobić stos całopalny ze swojego ciała, ze swoich kości, z włosów, ze swojego loczka nad czołem i z żony. Skoro nie ma już obyczaju podnoszenia dłoni na „heil", o czym warszawiacy mówili z właściwym sobie poczuciem okupacyjnego humoru: „Tak wysoko skacze mój pies". Podium dla świadków jest wyeksponowane co najmniej w tym stopniu co stół sędziowski albo ława oskarżonych, stoję więc i czekam na pytanie Trybunału, nie mogę jednak przestać obserwować. Co powiem? Jak odtworzę to, czego nie pomieści ludzka mowa, czego nie byłby w stanie wyrazić krzyk zamordowanych w komorach gazowych i na ulicach miast, w lasach, w małych, zacisznych domach i na polach bitew? Skupiłam siły, kondensuję w sobie spokój, każda sekunda wzmaga poczucie odpowiedzialności za słowa, które wypadnie powiedzieć, skoro powołano mnie z Polski jako świadka oskarżenia. Norymbergo, słuchaj! Ten proces ma przesądzić sprawę przyszłości Ziemi, być ostrzeżeniem, zagrodzić drogę maniakom, którzy chcieliby powtórzyć obłąkańcze dzieło Hitlera. Powinnam wyjaśnić tu, w tej sali, schludnej, dobrze ogrzanej, zapełnionej po brzegi normalnymi, zachowującymi się poprawnie, sytymi ludźmi, czym był Oświęcim. Po co go zorganizo- 166 167 wano. Jak rozrastały się pędy psychicznych skrzywień, guzów mózgowych narodu niemieckiego, narośli poprzednio drzemiących, opanowanycn azięKi działaniu domu, szkoły, wychowania, wyplewionych po wojnie trzydziestoletniej po pierwszej wojnie światowej, na pozór nieobecnych, a jednak zywycn, czających się, ukrytych w głębi czyjegoś systemu nerwowego, jak ziarno tru ącego ziela: zaczynało kiełkować, trafiały do mego rozkazy dotyczące tortur perfidnych oszustw, głodzenia, poniewierania, zalewania gipsem ust skazańców To ziarno czekało może przez wieki na swój dzień i właśnie Dachau Oświęcim, Oranienburg stworzyły mu szansę rozkrzewienia się. Piekło Dzieło ludzi. Wytłumacz to zwięźle w czasie swojego zeznania, jesteś inteligentna, podobno jesteś inteligentna, myślisz, .ufwiadainiasz sotae wyraźnie, ile takich kwadransów, jak obecne, przeżył Międzynarodowy Trybunał Wojskowy, pracujący tu od jesieni czterdziestego piątego. Już wkrótce będzie wiosna, zaczął się rok czterdziesty szósty. Jest karnawał i dziś wieczorem, gdybyś miała ochotę, możesz obejrzeć rewię taneczną, równie piękną jak co dzień, organizowaną dla wytchnienia zwycięskich aliantów. Jeszcze tylko parę godzin pracy . Ruchy sędziego są nacechowane zmęczeniem, dłoń odkłada KartKę gestem półsennym, powieki zaczerwienione, obrzękłe: to zrozumiałe tu każdy opadłby z sił. Jak długo można słuchać relacji o coraz bardziej oszczędnych, udoskonalonych metodach dławienia ludzi gazem, o zatruwaniu więźniów w zamkniętych pomieszczeniach spalinami ciężarówek, o wrzucaniu dzieci w ogień krematorium, o niepojętej niemieckiej wynalazczości, zmierzającej do tego, żeby krótkie, bezsensownie małe, roślinne.życie człowieka przeciąć w sposób nagły, wyręczyć naturę, która zrobiłaby to i tak, bez pomocy hitlerowców. - Zechce pani podać swoje imię i nazwisko. Mówię cicho. Ledwo słyszę swój głos. Mam zupełnie suche wargi Stosy bezimiennych. Nagich. Upodobniono ich do rzuconych bezładnie konarów które jakiś drwal odrąbał, okorował i zostawił. Nigdy żaden trybunał'nie zdoła sobie wyobrazić, czym było w Birkenau codzienne dostrzeganie rosnącej góry zwłok, osypanych czasami śniegiem albo srebrzystą warstwą szronu. Bezimienne kobiety. Bezimienne dzieci. Bezimienni mężczyźni spalani szybko, coraz szybciej, w miarę stosowania technicznych udoskonaleń. - Proszę powtarzać za mną słowa przysięgi. Mówię głośno i wyraźnie, że przed tym sądem zeznam prawdę, wyłącznie prawdę i nie zataję niczego, co jest mi wiadome. Niestety zataję bardzo dużo. Musiałabym odtworzyć w sobie tę straszną wizję która tu nie jest potrzebna, skoro mam być prowadzona za rękę pytaniami dotyczącymi tylko dzieci. Może za wcześnie Trybunał rezygnuje z przesłuchania gromady świadków, którzy przywołaliby wspólnie groźny czas przeszły. - Jest pani Polką? - Tak. - Kiedy aresztowana przez gestapo? 168 - W lipcu 1942 roku. - Czy w Oświęcimiu pełniła pani jakąś funkcję? - Pracowałam fizycznie od początku do końca pobytu. - Zawód pani? - Byłam studentką w chwili wybuchu wojny. - Jak świadek może udowodnić, że jest byłym więźniem Oświęcimia? Kładę niepewnym ruchem prawą dłoń na lewym rękawie. - Mam numer, który mi wytatuowano - mówię trochę zażenowana pytaniem. - Czy była pani naocznym świadkiem sytuacji, kiedy ludzie z formacji SS zabijali dzieci? - Tak. - Proszę nam opowiedzieć, jak to przebiegało. Słyszę swój obcy głos. Mówię o dzieciach urodzonych w obozie koncentracyjnym. I o tych, które przywieziono z żydowskimi transportami. O dzieciach kierowanych od razu do komór gazowych. I o ich rówieśnikach internowanych w barakach Birkenau. - Przepraszam bardzo - prokurator Smirnow odwraca się w moją stronę - czy mogę pani przerwać? A więc była pani więziona w podobozie Birkenau? - Tak. Obóz Birkenau stanowił odległą o trzy kilometry część Ausch-witzu. Nazwano go również Auschwitz numer dwa. - Proszę kontynuować. Mów. Opowiedz chociażby obsesyjny sen, który cię nawiedzał podczas tyfusu plamistego; realia tego snu byłyby dla sędziów i korespondentów (zwłaszcza tych, którzy nie znali hitleryzmu z bliska) równie mgliste jak przeżyte i widziane w Oświęcimiu zdarzenia, o które pyta cię prokurator. Każdej nocy, w gorączce duru plamistego, zjawiał się dom na ulicy Parkowej i powrót z obozu do bliskich. Tu jednak zaczynał się tyfusowy obłęd: Niemcy zmienili wszystko, nie było mowy o wytchnieniu, nik t j uż na świecie nie sypiał po dawnemu, w pościeli. Istniały wyłącznie „koje"" długie jak trumna, wąskie i głębokie otwory wyborowane wysoko w ścianach, podobne do szuflad albo katakumb, a najbardziej do wspólnych oświęcimskich legowisk. Nie mogłam znaleźć swojego domowego łóżka, pozostawała tylko jedna szansa: wpełznąć w mur, w ścianę, do dziwnej szpary, i tam spać bez powietrza, w ciasnej szczelinie, z nogami sterczącymi na zewnątrz albo z wytkniętą głową. Być kołkiem wbitym w ścianę, zapomnieć o ludzkich nawykach i potrzebach. Spróbuj wytłumaczyć sądowi, korespondentom, obrońcom, jakie sytuacje zaszczepiły w tobie lęk o to, że Niemcy odmienili wszystko, nawet najbardziej zgodny z naturą człowieka system wypoczywania w nocy i nawet spokojny dom przy ulicy Parkowej. Zaciskam dłonie na brzegu pulpitu, zbieram siły, osaczają mnie wizje zatopionych we mgle poranków oświęcimskich, tak bliskich, że są elementem każdego skojarzenia. Szukam słów; ale słowa oniemiały, utraciły swoją wagę, nie ma na świecie określeń, którymi można byłoby posłużyć się w tej sytuacji, 169 przekazać Trybunałowi fakty, odtworzyć klimat zdarzeń, wyliczyć, ile matek umierało tam z rozpaczy na myśl o pozostawionych w okupowanym kraju dzieciach. Jak zdołam w krótkim oświadczeniu podać sumę tego, co widziało się każdej oświęcimskiej nocy i każdego oświęcimskiego dnia? Tu powinien przyjść tłum: ze wszystkich więzień, ze wszystkich obozów, ze wszystkich miejsc straceń. Samo tylko wyliczenie nazw trwałoby dłużej, niż mogą trwać nasze dwa zeznania. Palce zaciśnięte na pulpicie bieleją zupełnie. Prokurator Smirnow czeka cierpliwie, przewodniczący Trybunału przysunął sobie czarną tekę, wziął do ręki ołówek. Czy to właśnie on zdobył się pewnego dnia na dowcip, opowiadany później dziesiątki razy w całej Norymberdze, po niemieckiej i alianckiej stronie (naturalnie z odmiennym komentarzem)? Kiedy jeden z prawników złożył na stole sędziowskim nowy plik dokumentów o hitlerowskich zbrodniach, sędzia uśmiechnął się lekko, uniósł brwi, a wreszcie przekazał swoją myśl sąsiadowi na tyle głośno, że słyszeli to również korespondenci, stenografowie, wartownicy, może nawet i oskarżeni: - Hm... Jeżeli tak dalej pójdzie, wkrótce nie będzie nas widać za górami papieru... Wolałabym nie słyszeć tego żartu przed swoim zeznaniem. Pułkownik Smirnow podnosi głowę. Jego spojrzenie uważne i zatroskane przypomina mi, że powinnam odpowiedzieć. Mówić. Po to mnie wezwano. Gdybym na stół sędziowski wysypała garść piasku zebranego w dowolnej części Birkenau, trybunał sam zdołałby może odczytać, z ilu zamordowanych dzieci, kobiet, mężczyzn pochodzi popiół zmieszany z piaskiem, prześwitujący drobnymi resztkami tkanki kostnej. Głos tych ludzi, kolor oczu, wzrost, uroda, zdolności, talent, cechy charakteru, zamiłowania? Kto dziś odgadnie? Kto przywoła tu, przed oblicze sądu? Kto na podstawie moich słów znajdzie się choć przez ułamek sekundy wewnątrz obozu, żeby zobaczyć, jak w ciemnościach nocy wypędzano ludzi przed bloki na apel? Mówię o ciężarnej kobiecie, która wlokła się z nami dziesięć kilometrów od Birkenau i tam przez cały grudniowy dzień, na mrozie, w zadymce, kopała rów. Dlaczego właśnie ją wybrałam z ludzkiego zgnojonego mrowia? Bo to był pierwszy człowiek pączkujący brzemieniem, jakiego tam zdarzyło mi się spotkać, a patrzyłam wzrokiem białawym z osłabienia po tyfusie plamistym. Bolały mnie wymierzane jej ciosy i kpiny esesmanów. Musiała pracować do swoich ostatnich minut przed porodem. Urodziła po to, żeby jej dziecko zostało, natychmiast uśmiercone. Na początku roku tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego zaczęto tatuować noworodki, tak jak więźniów dorosłych, ale numer umieszczano na udach dzieci. - Dlaczego na udach? - Ponieważ na przedramieniu noworodka jest za mało miejsca dla wytatuowania pięciocyfrowego numeru. Dzieci nie podlegały rejestracji osobnej, dawano im kolejne numery tak jak dorosłym. Numeracja ciągła, bez wyodrębniania grup dzieci, zaciera zupełnie ich stan liczbowy. Dziś nikt nie będzie już mógł ustalić, ile zamordowano niemowląt i mających po kilka lat więźniów Auschwitzu. Poruszenie wśród korespondentów. Jakby to była nowina szokująca w najwyższym stopniu, coś, o czym słyszeli pierwszy raz. Dzieci tatuowane w hitlerowskim obozie koncentracyjnym! Dzieci z numerami na udach! Sensacja godna pierwszych stron gazet. Oczywiście, były wzmianki w światowej prasie, obok informacji o najbardziej udanych balach, obok wiadomości sportowych, obok opisów dyplomatycznych wizyt i rewelacyjnych zamachów stanu albo napadów na zasobne banki. Współczesny człowiek przełyka codziennie serię pigułek prasowych i nie dostaje rozstroju żołądka. Czasami tylko miewa złe sny. Czasami nie może zasnąć do rana. Powtarzam w myśli: pamiętaj, Norymbergo! Leżysz w gruzach, w pyle kapitulacji, czoła sufitów twojego zamku dotknęły kamieni fundamentów, jesteś upiorem zabytkowego miasta, kobiety na twoich ulicach mają zaciśnięte wargi, pustkę w oczach, milczą, chociaż powinny krzyczeć, my wszyscy powinniśmy krzyczeć, ludzie, dlaczego nie krzyczycie, dlaczego ja nie krzyczę, rozważne odpowiedzi nie mogą wyrazić elementarnych prawd. Przezwyciężam suchość warg i języka. Mówię tępym głosem o kobietach w ciąży przywożonych do Oświęcimia z różnych krajów Europy; mówię 0 porodach, tak jak je widziałam w bloku tyfusowym, gdzie dur plamisty zabijał organizmy młode, odporne, mocne, pomagając esesmanom w dziele zniszczenia. Widzę wydłużony ceglany piec jakby z dziwacznego snu, ciągnący się płasko po ziemi przez środek bloku, widzę niemiecką pielęgniarkę schwester Klarę, pomijam drobne szczegóły, że patrzę spod sufitowej pryczy na położnicę, która gryzie palce, żeby nie wyć z bólu, żeby zachować spokój. Pomijam to, co mniej ważne, chociaż był to pierwszy przypadek w moim życiu, kiedy widziałam, jak rodzi się istota ludzka. Schwester Klara klęczy na piecu, gniecie, tłamsi brzuch ciężarnej kobiety, naokoło wygolone głowy chorych, naokoło dur plamisty, flegmony, zapalenie płuc, durchfall, angina, infekcyjna biegunka, na pryczy po dwie, po trzy rozgorączkowane pacjentki. Wszystkie patrzą zachłannie. Tylko umarłe i konające nie interesują się już niczym. Wicher wmiata przez otwory garście śniegu, sypie nimi za koce i na twarze, na bezwłosą głowę położnicy. Jej zwierzęce skomlenie wybucha wreszcie głośno, jej nieartykułowane krzyki, jej wycia nasilają się ciągle. Pod sprawnymi garściami niemieckiej siostry Klary biegłej w masażu porodowym za chwilę wybuchnie swoim pierwszym wrzaskiem - człowiek. On i jego matka jeszcze dziś będą wysłani do komory gazowej, widocznej za linią drutów, blisko, tak blisko, że nigdy nie ma wątpliwości ani pomyłek co do celu takiego transportu. Zadławi ich owadobójczy gaz cyklon, użyty przez genialnego jaskiniowca do poważniejszych celów niż tępienie komarów 1 pcheł. Później w piecu krematoryjnym oboje zamienią się w nic. W przemieszany z innymi szczątkami popiół. Unikam zbędnych szczegółów. Liczę się z czasem. Popołudniowe zajęcia Trybunału trwają krótko, trzeba mówić zwięźle, może lepiej byłoby wcale nie 170 171 mówić, niż dokonywać tu selekcji faktów, po której zostają pozbawione swojego tła bezsilne słowa. Zaczęto przywozić małe dzieci; oddzielano je od matek. Za drutami smagłe buźki, rozwarte usta. Mamma! Maman! Mamo! Włochy. Francja. Węgry. Tereny okupowane Związku Radzieckiego. No i oczywiście - Polska. Widzę zapadnięte policzki, rysy zmienione przerażeniem, głodem i łzami, brudne łapki, roztrzęsione jak u ludzi starych, wyciągnięte do matek odchodzących za bramę lub odjeżdżających ciężarówkami w stronę budynku, nad którym dymi czworokątny komin. I widzę bruzdy przy ściągniętych ustach dzieci, kiedy zrozumiały, co to jest samotność. Umilkły. Pod ich powiekami zarysowały się ciemne, sinawe podkowy. Miałam nawyk uważnego patrzenia. Na pewno nie tylko ja. Przesuwają się więc teraz przed moimi oczami dzieci Zamojszczyzny, przerażone, że świat jest aż tak ogromny i że może być aż taki. Mamę, tatę, babcię, dziadka pognano dalej razem z Krasulą, z pierzynami. Dzieci pozostały tu, wsysane przez błoto Birkenau, niszczone przez gruźlicę, tyfus plamisty, awitaminozy, śmierć o tylu dziwnych postaciach. Umilkłam na chwilę. Zamknęłam oczy. Głęboki oddech. W tej sali brakuje tlenu. Jesienią czterdziestego czwartego hitlerowcy zaczęli przywozić do Birkenau chłopców z powstania warszawskiego. Zagłodzeni, mizerni, często w stanie szoku, najmłodsi powstańcy dostawali zapalenia płuc, gorączki, anemii. Natychmiast odebrani rodzicom, przydzieleni do pracy przy rozbiórce baraków i krematoriów, przy ładowaniu i transporcie materiałów budowlanych, żelaza, cegieł, desek, maszyn, całych płaszczyzn podłogowych, pracowali od apelu do apelu, od świtu do nocy. Posłuchaj, Międzynarodowy Trybunale Wojskowy. Najmłodszy powstaniec Warszawy przywieziony do Birkenau miał sześć lat! W styczniu czterdziestego piątego roku pognano ich morderczym, pieszym transportem na tereny niemieckie, do Buchenwaldu, do Bergen--Belsen. Znowu milknę. Żeby mówić opanowanym, a raczej drewnianym, bezosobowym głosem, żeby nie podnieść ramion i nie krzyczeć tego, co falą krwi przelewa się przez moje serce, przez mózg, muszę zaciskać dłonie, czuć ból paznokci wbijanych w skórę. Słowa przewodniczącego Trybunału i pułkownika Smirnowa dochodzą z oddali, pokonując jakieś pokłady ciepłej waty. Słyszę jednak pytanie: - Czy niemowlęta urodzone w obozie wysyłano zawsze do komór gazowych? Przeczę ruchem głowy. Zdławione gardło zaciska pętla, która nie pozwala mi odpowiedzieć. Muszę to natychmiast przezwyciężyć. - Jesienią czterdziestego czwartego wysyłano grupy dzieci poza obóz. Umieszczano je w specjalnych blokach i po kilku tygodniach, czasem po kilku miesiącach, wywożono. - Dokąd? - Nie udało się tego stwierdzić. Opowiadano w obozie, że pod Łódź. Ostatni transport wyjechał na początku stycznia czterdziestego piątego roku, tuż przed ewakuacją. Były to nie tylko dzieci polskie, ponieważ, jak wiadomo, do Birkenau przywożono kobiety z całej Europy. Do dzisiejszego dnia nie udało się stwierdzić, czy te dzieci przeżyły wojnę, czy nie. Jest cisza. Mówię wyłącznie o rzeczach, które widziałam, których jestem pewna ponad wszelką wątpliwość, rezygnuję z hipotez, domysłów. Teraz odzywa się we mnie instynkt silniejszy niż wszystko: muszę spojrzeć na ławę oskarżonych, sprawdzić, jak wygląda butna menażeria nazwana ludobójcami. Są bardzo blisko. W ciszy, jaka wypełnia salę sądu, pustka ich otwartych, nieruchomych oczu przygnębia. Jedyny raz wykraczam poza moje prawo czy obowiązek, słyszę swój spokojny i stanowczy głos: - W imieniu wszystkich kobiet, które w obozie koncentracyjnym zostały matkami, chcę dziś zapytać Niemców: gdzie są te dzieci? Góring wychylił się gwałtownie ze swej „loży", w której spędza większą część dnia, drażni go może coś w ciągu tego popołudnia. Podniósł się we mnie bunt. Z trudem powstrzymałam w gardle słowa: przywróćcie prochom życie, przywróćcie istnienie rozstrzelanym, zaszczutym przez tresowane wilczury, zwróćcie życie tym, którzy stali w szeregach apelowych, tym, którzy szli piątkami do krematorium, ufni, że to łaźnia lub fabryka. Cofnijcie czas potwornych zbrodni, jeżeli chcecie, żeby przyjąć wasze oświadczenia składane tu od pierwszych dni, że jesteście bez winy: „Nicht schuldig". Oczy Góringa są rybie, nieruchome, otacza je przestrzeń obwisłej skóry podobnej do galarety. Zabezpieczył byt żony diamentami stamtąd. Ale to nie ma znaczenia. W i e m, że teraz oddałby nam wszystkich zamordowanych więźniów, kazałby szukać, odnaleźć, zidentyfikować każdego skazanego na ^permanizację noworodka, cofnąłby swój każdy podpis, na kolanach szedłby stąd aż do bram obozu koncentracyjnego pod małym miasteczkiem Oświęcim, gdyby miał najsłabszą nadzieję, że w zamian za swoje starania będzie mógł żyć, odzyskać prawo istnienia. Przyjąłby egzystencję drwala. Nawet więźnia. Nawet więźnia z niemieckich obozów koncentracyjnych, bo już teraz wie, że na ziemi nie ma nic oprócz istnienia, oprócz trwania pomiędzy dębami, w cieniu jabłonek, nad brzegami rzek, wśród pól i ogrodów. Ale Góring przegrał swoją stawkę, dlatego wiotczeją mu policzki, zwisają wały ramion, oczy przymknięte do połowy ukrywają strach maskowany prowokacyjnym uśmiechem. A jednak odbyłby pielgrzymkę na kolanach aż nad brzeg Soły i Wisły, biłby czołem o ziemię, w której poniewierają się drobne części kostnej tkanki z roześmianych dzieci, z młodych dziewczyn i chłopców, z dorosłych ludzi, utalentowanych, łagodnych, pracowitych, genialnych, lepszych niż on, pozwalających innym żyć. I co najdziwniejsze, że gdyby tak wlókł się na kolanych trasą pokuty, wyszliby w Polsce na progi domów litościwi, którzy byliby skłonni darować winę ludobójcy. Trybunał interesuje się teraz transportami do gazu. Widzę znowu rampę, która jest nie tylko bocznicą kolejową, przeprowadzoną specjalnie - czarna linia zanurzona pomiędzy labirynt hitlerowskich obozów - ale jest pojęciem, granicą życia i śmierci. Tej granicy 172 173 w normalnych sytuacjach prawie nigdy się nie widuje, bywa wstrząs, czyjaś długotrwała choroba, odchodzenie biologiczne, albo piorun, uderzenie nagłe, rozpacz. Ale tu kazano śmierci zmaterializować się, stwardnieć, przybrać konkretne kształty: długi skład wagonów kolejowych, esesmańska czapa, sylwetka okupanta pojawiająca się jak strzyga w niemieckim todestanz, z pistoletem w dłoni, z pejczem. - Czy świadkowi zadarzyło się kiedykolwiek widzieć transport ludzi prowadzonych bezpośrednio z pociągu do krematorium? - Bardzo często. Czasem kilka razy w ciągu dnia lub nocy. - Z jakiej odległości? - Z bliska. Pracowałam w obozie niedaleko toru kolejowego wiodącego do krematorium i żeby znaleźć się jeszcze bliżej, często stawałam w cieniu latryny zarezerwowanej dla Niemek. Stamtąd obserwowałam przywożone transporty. W słoneczne dni można było rozróżnić wiek i kolor włosów ustawianych piątkami ludzi. Szli bardzo wolno, nieraz czekali godzinami, bo tam, przed nimi, nieco dalej odbywała się selekcja. - Czy selekcji dokonywali lekarze? - Nie zawsze. Często sami esesmani. - A czy lekarze bywali tam również? - Oczywiście, hitlerowscy lekarze dokonywali także selekcji do gazu. Stojąc na wprost napływającego wolno pochodu, sortowali go na dwie grupy. Zdrowe, młode kobiety w małej liczbie kierowano za druty, do obozu. Ale kobiety z dziećmi na rękach albo pchające wózki niemowląt, a także pozostałe, które szły z dziećmi większymi, były kierowane bezpośrednio do komory gazowej. " Na chwilę przerywam. Trwa cisza. Słyszę swoje westchnienie. - W czasie największego nasilenia transportów do krematoriów został wydany esesmanom rozkaz wrzucania dzieci żywcem w piec krematoryjny albo do rowów stanowiących zbiorowe mogiły. Dostrzegam napięte rysy prokuratora Smirnowa, jego zaciśnięte wargi. - Jak należy to rozumieć? Mówi pani, że spalano w ogniu żyjące dzieci? Zagrzebywano je w ziemi? - Tak jest. Żywcem grzebano dzieci w zbiorowych mogiłach. I żywcem wrzucano je w ogień. Ich krzyk słychać było w całym rozległym obozie. Trudno powiedzieć, ile dzieci zamordowano w ten sposób. W głosie pułkownika Smirnowa drga opanowywany ton grozy, jaka ogarniała żołnierzy i generałów sprzymierzonych armii, gdy po wkroczeniu do hitlerowskich mordowni zastawali tam zwały martwych, okrytych przezroczystą skórą, wynędzniałych ludzi. - Chciałbym usłyszeć, dlaczego to robili? Czy komory gazowe były aż tak przeładowane? - Na to pytanie trudno mi odpowiedzieć. I nie ja powinnam udzielać wyjaśnień. Nie wiem, czy Niemcy zamierzali oszczędzać gaz, uniwersalny cyklon B, czy może zabrakło im już miejsca we wszystkich komorach gazowych, jakie stopniowo zbudowali na terenie obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Mogę tylko dodać do tego, co zeznałam, że jest niepodobieństwem ustalenie liczby dzieci, które wprost z pociągu wysłano bezpośrednio do krematoriów, nie rejestrując ich, a więc i nie tatuując. Bardzo często całe transporty nie były ani razu policzone przez pijanych, żyjących w stanie graniczącym z paranoją hitlerowców. My, więźniowie, próbowaliśmy liczyć ludzi gnanych do komór gazowych, żeby móc kiedyś dać świadectwo prawdzie, ale liczba zamordowanych dzieci była najtrudniejsza do ustalenia i tylko domyślna, pozostająca w jakiejś proporcji do wózków dziecięcych, które gromadziły się w magazynie. Trwa znowu długa chwila ciszy, po której padają dalsze pytania. Próbuję wyjaśnić, że warunki bytu sprzyjały planowej zagładzie. Nie tylko gaz i pistolet esesmana zagrażały więźniowi. Zespół prawników zdaje się czekać na rozszerzenie ostatniej myśli. - Miliony ludzi - mówi przewodniczący Trybunału w zadumie, jakby próbował sobie wyobrazić ten tłum albo zapytywał o mój pogląd. Pojawił się tamten smród miejsca ledwie dostrzegalnego wśród mgieł, nasiąkłego lizolem i odchodami, wyziewem gliny rozdeptanej podczas apelów, o drugiej w nocy, o czwartej nad ranem, albo przy pracy w południe, kiedy złuda zmiany sytuacji trwała bardzo krótko, do pierwszego katowania, do pierwszej krwi ludzkiej spływającej w piasek, do pierwszego strzału zamykającego mały rozdział obozowej zabawy, do pierwszego szczucia wilczurów na wynędzniałego więźnia, do pierwszych noszy sporządzonych ze szpadli, na które żywi składają wiotkiego już, ale jeszcze ciepłego współtowarzysza, przejęci grozą w obliczu pytania: czy na tym zakończy się dzisiejszy występ esesmana lub kapo, czy raczej był to zaledwie prolog, a teraz nadchodzi część następna? Słyszę swój głos aż nazbyt spokojny, nie ujawniający napięcia: tym. którzy nigdy nie weszli na teren obozu, trudno będzie przeniknąć wyobraźnią pomiędzy tłum stojący w apelowych grupach. Opisuję bezsilnymi słowami wycieńczenie głodowe, brak snu (każdą armię można zniszczyć brakiem snu), tyfus, kilka kolejnych epidemii tyfusu, biegunkę podsycaną świadomie przez komendę obozu. - Jak świadek rozumie słowa „podsycana świadomie"? - pyta przewodniczący Trybunału. Trzeba opanować nadciągające przygnębienie i gniew, zaufać ludziom, którzy wytrwale kontynuują przesłuchanie. Bez drżenia należy wyliczać, jak ustawiano sita codziennych selekcji: grudniowych apelów trwających często po sześć godzin albo całą noc; hitlerowskiego „sportu" nago w zadymce śnieżnej; długotrwałego bicia na pokładankę (sto uderzeń kijem w nerki - a wystarczało znacznie mniej, żeby zabić mocnego mężczyznę, co dopiero wynędzniałą kobietę po chorobie); wysyłania na teren objęty śmiercią, w pobliże drutów będących pod wysokim napięciem, i wesołego strzelania do żywego celu. Tamci z ławy oskarżonych przyglądają się z pełną determinacji, oklapła uwagą. Twarz Góringa, podniecona, reaguje gwałtownie, teatralnie, w sposób efekciarski, wyraża jakieś refleksje przebiegające po zwiotczałych policzkach. 174 175 Oto stanowię dowód skandalicznego niedbalstwa załogi obozu. Esesmani, którzy stamtąd wypuścili świadka zdolnego składać tu zeznania, zasłuzyh na najwyższe kary! Schrecklich! Świadek, najwyraźniej w pełni sił fizycznych i umysłowych, wytacza oskarżenie! To zuchwalstwo! So frech! lu nie powinni być dopuszczeni ludzie, którzy przeżyli, pamiętają, zachowali tyle zdrowia, żeby stawać przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym i mówić. . . - Od pierwszej chwili po przekroczeniu bramy - zaczynam spokojnie i widzę znowu krąg świateł otaczających gigantyczny teren poprzegradzany kolczastymi drutami - atakowała śmierć. Krew zainfekowana dawką tytusu plamistego z niegasnącej epidemii reagowała szybko; we wszystkich kocacn. nawet w pasiastej odzieży pieniły się gniazda wszy, gnid, pcheł. Nowo przybyłe kobiety wkrótce dostawały wysokiej temperatury, traciły przytomność, umierały prZy pracy w polu czy w szeregach apelowych. Były takie poranki w obozie, kiedy przy każdym bloku leżał stos przysypanych śniegiem nagich zwłok. . I znowu dostrzegam splątane, rozrzucone ramiona, sine piszczele, bezwłose głowy, jak okorowane gałęzie, w których przestały krązyc soki żywotne. Umilkłam. Zmęczone oczy przewodniczącego Trybunału spotkały się z moim wzrokiem. Odniosłam wrażenie, że brnę przez gąszcz koszmarnych szczegółów, że dosyć tego. Dosyć. Pozwólcie mi już odejść. Korespondenci notowali. Pułkownik Smirnow skinął głową. Westchnęłam ciężko. .. Powinnam to powiedzieć. Transporty przybywały z Grecji, z Włocn, z dalekich okręgów Jugosławii, z terenów rosyjskich, najczęściej po kilku dniach głodu, pragnienia, zaduchu w bydlęcym wagonie. Pierwszy posiłek otrzymywały (jeżeli w ogóle miały żyć, a więc pochłonąć trochę brukwianki czy zupy z pokrzyw) dopiero po upływie kilkunastu godzin, czasami po upływie całej doby Nieprzytomne z pragnienia, zamknięte na klucz w komorze, gdzie była tylko wybetonowana podłoga, patrzyły przez okno na pochody ludzkich cieni bledszych niż powietrze nasycone mgłą, na usuwanie zmarłych. I nagle hitlerówka rozwierała drzwi, rozlegał się wrzask, od strony kuchni biegiem niesiono kotły: za chwilę nowo przybyła grupa ugasi pragnienie, dostanie trochę ziółek albo jedzenia. Tu jednak ujawniał się pierwszy punkt systemu działającego w obozie hitlerowskim. Nikt me miai naczyń. Odebrano je razem z odzieżą, przed obcinaniem wlosow. A kotły j u2 otwarte. , Wrzask esesmanów narasta, pejcze świszczą, trudno jednak brać zup w garść. Zdezorientowana gromada stoi bezradnie w piątkach. Ale turu esesmanek czyni cuda. Funkcyjne niosą właśnie piramidy poobijanych misel i garnków, esesmanka pogania histerycznym krzykiem, w htsterycznyn krzyku miski lecą na głowy stojącej kolumny kobiet albo w błoto. Histerycz ny krzyk ogłusza, bicie otępia do reszty, wszystko tu ma dziać się prędzej prędzej. Odrobina płynu wlana do każdej miski ledwo przesłania dna Drżącymi rękami kobiety podnoszą naczynia do ust. 176 Znacznie później, obserwując technikę przyjmowania kolejnych transportów, zrozumieją, że naczynia dla nowo przybyłych wydziera się z rąk umarłych, zbiera się w baraku, w którym jest ogromny dół kloaczny i gdzie po kątach leżą zwłoki z przytroczonymi sznurkiem blaszanymi naczyniami. Te miski, często brudne, cuchnące, oblepione błotem i kałem, funkcyjne płuczą błyskawicznie odrobiną ziółek albo nie płuczą wcale i podają kobietom z nowego transportu. Ohydny fetor w tej sytuacji rzadko bywa ostrzeżeniem. Pijąc połykają zarazę druchfallu już pierwszego dnia. Połykają śmierć. Bo śmierć błyskawiczna jest najważniejszym celem obozu hitlerowskiego. Słowa twardnieją mi stopniowo w gardle. Mówiąc obserwuję wyraz udręki albo nawet obrzydzenia potęgujący się wokół ust przewodniczącego Trybunału, może zresztą tak objawia się znużenie, jego policzki zakrzepły w jakichś supłach, jabłko adamowe przejeżdża wyżej i niżej. Ogarnia mnie chęć zapytania go właśnie teraz, kiedy patrzymy na siebie zmęczonym wzrokiem, czy rzeczywiście pan sędzia ostatniej soboty otworzył bal w Grand Hotelu pięknym walcem i wytrwale tańczył do białego rana. Nie mówię jednak nic. Jakże mogłabym o to zagadywać przewodniczącego Trybunału, skoro wiadomo, że jest karnawał i zwyczaj każe się bawić. Usłyszałam daleki, stłumiony szumem głos: - Dziękuję. Jest pani wolna. Rozdział 21 Mam uczucie przegranej. Powinnam była zdać sobie sprawę, że nie podołam zadaniu, którego nikt w pojedynkę nie może udźwignąć, to przekracza możliwości samotnego człowieka. Świadek oskarżenia przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym. Idę okrężnymi korytarzami do bocznych drzwi tej samej sali sądu, ktoś je przede mną bezszelestnie otwiera, mijam kilka schodków i siadam na wygodnym fotelu jak widz w loży teatru. Po co tu przyjechałam? Nie mogłam sama wypełnić obowiązku, który powinni wziąć na siebie więźniowie z wielu obozów, profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego wywiezieni do Sachsenhausen, matki chłopców kilkunastoletnich prowadzonych pod mur z ustami wypełnionymi stwardniałym gipsem, żeby w chwili rozstrzelania nie mogli krzyknąć: „Hitler kaputt! Przegraliście! Wasze dzieci potępią was!" Albo legendarny, tak często powtarzany w historii prześladowanego kraju okrzyk skazańców: „Niech żyje Polska!" Tu trzeba było zaprosić grupę kobiet operowanych przymusowo w Ravensbruck, żyjące dowody haniebnego zdziczenia medycyny niemieckiej, tak zwane króliki doświadczalne. Nie wszystkie zmarły w obozowym szpitalu. Pacjentki, które przeżyły długie serie tortur, dysponują oprócz słów dowodami w postaci brunatnych blizn widocznych przez pończochy, ledwo zagojonych jam i rowów pooperacyjnych na okaleczonych nogach. Eksperymenty prowadzone dla wszechstronnego zbadania form i objawów zgorzeli gazowej. 12 Niewinni w Norymberdze 177 Otwierano młodym kobietom kości, żeby wprowadzić do rdzenia infekcję, u później eksperymentować, badać leki przeznaczone dla rannych Niemców. Kotłują się myśli, bezsilność, jaką odczuwałam przed zeznaniem, wzrosła niepomiernie, dławi mnie bunt przeciwko niemożności, absolutnej niemożności wyrażenia pełnej prawdy, przekazania jej innym, zwłaszcza zrównoważonym i spokojnym Anglosasom. Otoczyli mnie jacyś ludzie, łomoczą słowa, ktoś woła potrząsając kartkami: - Brawo! Dała nam pani sensacyjny tytuł: „Gdzie są dzieci wywiezione z hitlerowskich obozów koncentracyjnych?" Natychmiast będziemy to kablowali do Stanów! Sekretarz Grabowiecki ze swoim ramieniem drogowskazu prezentuje mi ciągle kogoś nowego z gromady korespondentów, uśmiecham się wśród ciepłych oddechów padających z bliska na twarz, moja dłoń odczuwa serdeczność i siłę uścisków co chwila innej prawicy. Nagle dano sygnał do dalszej części posiedzenia, korespondenci wracają na swoje miejsca. Gwar stopniowo zanika. Ławy dla publiczności zaczęły się szybko wypełniać, po chwili były zajęte do ostatniego miejsca. Z ulgą oparłam plecy na poduszce fotela. Nastąpiła zmiana punktu widzenia, jakbym przeniosła się ze sceny na balkon pierwszego piętra. Podium dla świadków jest teraz na wprost mnie w dole, po przeciwnej stronie sali. Ława oskarżonych tuż blisko, jak boczna loża obserwowana z balkonu albo z amfiteatru. Worki po tłuszczu, w jakie zamienili się główni hitlerowcy, tkwią nieporuszenie, jednolicie szare, zjełczałe i zwiędłe. Spoglądają przed siebie tępo lub nie spoglądają wcale, zwiesiwszy głowy, zobojętniali na tok zdarzeń. Sadło z czasów zwycięskich agresji wyciekło z nich, osłabła energia. Dopiero teraz mogę przyjrzeć im się uważnie, w myślach pytać kolejno każdego z nich, dlaczego żył tak właśnie. Grabowiecki korzysta z ostatnich minut przerwy, żeby wyraźnym szeptem udzielić mi wyjaśnień. Swoim zwyczajem podnosi dłoń, ale robi to bardzo dyskretnie. Już niemal wszystko to słyszałam, ale patrzę, patrzę zdumiona. - Niech pani zwróci uwagę na pozy Góringa - mówi mój opiekun. - Podobno w- celi studiuje całymi dniami dzieła Schillera na zmianę z biografią Hannibala. Ponadto rozrzewnia się do łez przy lekturze czasopism z roku 1932, zwłaszcza jeżeli znajduje wzmianki o uroczystościach ku czci Goethego w Weimarze; grano tam właśnie „Fausta"; poznał wówczas Emmę Sonneman, śpiewaczkę występującą w roli Małgorzaty. Zakochał się, poślubił ją. - Ona żyje? - pytam, żeby coś powiedzieć. - Obiecano mu, tak mówią, że w wypadku jego śmierci, gdyby Trybunał uznał go winnym, żona zatrzyma cały majątek ruchomy i nieruchomy, więc i te wszystkie rzeczy zrabowane w krajach okupowanych. Ładne, co? - Ale kto mógłby mu dać podobne gwarancje?! - Mówią, że wywiad amerykański. 178 Pokręciłam głową. Słowa Grabowieckiego budzą we mnie wątpliwości, na pewno buja, stary wyga, to przecież niemożliwe! Równocześnie przewija się refleksja: ktoś mógł pół godziny temu podczas mojego zeznania myśleć lak samo: nie, to chyba niemożliwe! Bo człowiek uważa za prawdę tylko .ytuacje, które widział sam i sam przeżył, a resztę poddaje sceptycznym #*™L™ nie miałam pojęcia o podobnych sytuacjach, odgadywałam ze zgrozą dalszy ciąg-TŚGo^ z tych muTdurów ukSdał się na chudych plecach zupełnie tak jak by musiał ułożyć się na moim wyrośniętym chłopcu. Nie, to nie był ™o ^t i chudość wprowadziły mnie w błąd. Okazało się, ze to jest mna kompania. S^ mi się, że wyczerpała pokłady żal. me nawet westchnień spod okna. Dyskretnie odwróciłamJ*™* dłonie jak wielkie kraby zacisnęły się na jej twarzy, rozdęte ikł skronie i czoło. krzaki za Harrym. Ale mnie coś zatrzymało w miejscu, nogi nieść a serce stygło we mnie i wreszcie zamieniło się w kamień. ^OdShIJpatizyla teraz w zadymkę za oknem, zgarhona, podparta nie był Otto Poruszyły się liście brzóz, a postać za brzozami nic am, apełnu szybkowtyi'kierunku, zwolniłam jednaki z stopniowo moje nogi, moje myśli. westchnieniu Westchnęła. Widziałam jej usta otwarte długo w tym westchnieniu. 200 - Tak. Za drzewami stał człowiek namalowany ciemną farbą na budynku, po stronie szczytowej, i powtarzał się w różnych ujęciach, jak na tablicach anatomicznych naturalnej wielkości, co wiszą w szpitalu. A ja uczyłam swojego syna, żeby karmił ptaki, żeby się opiekował zwierzętami, żeby był dobry, żeby się podzielił z kolegą jabłkiem... Uczyłam go pacierza, a w pacierzu Bóg patrzył na postępki nas wszystkich. Uczyłam go bajek, a w bajkach był jakiś sens i piękno życia. Tymczasem oni tu, sadyści na poligonie, jawnie i legalnie kazali mu brać karabin albo pistolet i strzelać do ludzkich sylwetek. Uczyli go, jak trafiać w głowę, jak z bagnetem w ręce pędzić naprzód, celować w brzuch i mordować. Ogarnął mnie strach. Zaczęłam rozumieć, że kiedyś oni mogą mu wydać rozkaz już nie na poligonie. Spojrzałam na młodszych synów, obliczyłam, że bardzo niedługo jeden po drugim zostaną powołani. „Mamo, jesteś taka blada!" Przede mną stał szeregowiec Otto. Spojrzeliśmy sobie w oczy. „Ty też jesteś blady, synku". Poruszył brwiami. Ktoś obcy. Manekin ubrany w koszarowy smród i w koszarowy mundur. Zaczęła grać orkiestra, padły rozkazy, Otto musiał pędzić tam, gdzie ustawiała się kompania. Znów straciłam go z oczu. Strach obudzony przed chwilą nie opuszczał mnie już tego dnia, młode brzózki poruszone wiatrem kołysały czubami, w tym wirowaniu zieleni czarne sylwetki szły naprzód i cofały się o parę metrów, a ja stałam porażona zgrozą i nagle zaczęłam rozumieć, że wyrosłam na ziemi, której sobie nie wybrałam, i nie wybrałam jej praw, ale nikt mnie wcale nie pytał, czy je przyjmuję za swoje własne, czy będę mogła w nich żyć i czy moim chłopcom nie będzie za ciężko dźwigać obowiązków jak ubrania z metalowych blach, czy będą mogli rosnąć nie raniąc rąk ani nóg. Umilkła znowu na jakiś czas. Igła migała sprawnie w jej palcach. - Odjechaliśmy stamtąd, ale na zawsze wrósł mi w myśl człowiek odwrócony profilem i tyłem, namalowany po to, żeby go dosięgły kule młodych, ćwiczących rękę w strzelaniu do celu. Pod oknem przesunął się cień kaleki, ktoś szedł z wysiłkiem, ostrożnie i niedołężnie. Przerwała wstrzymując oddech, dopóki ten inwalida nie /niknął. - Gdyby generał musiał urodzić, o mein Gott, inaczej by wyglądało wiele rzeczy. Mein Gott! Ale natura poskąpiła tego przeszkolenia mężczyznom. Ulewa szumi. Czy to rzeczywiście były je słowa, czy moje refleksje, które przyniosło pociemniałe niebo z dębową tratwą chmury sunącej nad nasze głowy, coraz niżej i niżej, aż nad sam strop? Znowu ciche westchnienie. Potem dalszy monolog, bez najmniejszej z mojej strony reakcji, która by świadczyła, że słyszę cokolwiek oprócz chlapania nawałnicy. - Jeszcze Otto nie wrócił z ćwiczeń, a już powołali Willego. W domu został lylko Harry. Był najmłodszy, miał zdolności muzyczne. Chciałam chociaż tego lednego uratować. Ale w Hitlerjugend od razu dali mu trąbkę z umocowaną chorągiewką. Na proporcu wielka haftowana swastyka. Trębaczy występowa- 201 J ło kilkunastu, oprócz nich głównie werble. To nawet ładnie wyglądało, jak szli równo, wybijali mocno krok i wygrywali fanfarę. Mój mąż i starsi chłopcy zachwycali się nimi. Ja nie. Ja się bałam. Z daleka w tych mundurach, z opaskami na rękach, byli jednakowi. Najmłodszego też przestałam rozróżniać, kiedy szedł w oddziale. A kiedy nie mogłam go rozróżnić choćby przez dwie minuty, chwytał mnie strach. Straciłam ostatnie dziecko. Deszcz słabł. Pojedyncze krople z dachu padały głośniej, rytmiczniej. „Adolf Hitler soli uns fuhren! - wyśpiewywali tuż przed wojną i przez lata wojenne chłopcy w imponujących mundurach; do rozradowanych ust podnosili trąbki z hakenkreutzem na proporczyku, odchylali dumnie głowy grając fanfarę swojemu wodzowi. - Wolałabym, żeby wrócił bez nóg - szloch zdławił jej gardło, widocznie i dłużej nie mogła opanować bólu. - Bez nóg. O kulach. Jak ten Paul, syn mojej ' I sąsiadki. O mein Gott, o mein Goot! Lepiej, żeby wrócił bez nóg, ale żeby ' wrócił żywy. Choć jeden z nich. Otto. Albo Willi. Może Harry. Albo mój mąż. Deszcz ustał zupełnie. Odezwałam się cicho, ni w pięć, ni w dziewięć: - Rozpogodziło się. Wkrótce nadejdzie wiosna. Drzewa zakwitną w Serbii. Rozdział 25 Szłam rozmyślając o tchórzostwie. Nie miałam odwagi powiedzieć zrozpaczonej Niemce tego, co tak często kierowałam do niej w latach okupacji hitlerowskiej, kiedy z bliska, o metr, o krok, o niewidzialną granicę życia i śmierci, patrzyłam na bestialstwo młodych i silnych Ottonów, Harrych, Wilhelmów i postarzałych ich ojców, zdumiona brakiem sumienia. Miałam tyle pytań do niemieckich kobiet! Wyobrażałam sobie wtedy, bo jeszcze wówczas wierzyłam, nawet jeszcze dziś wierzę wbrew całemu światu, że istnieje prawo wyboru tego, co człowiek robi. Miałam pretensję do niej i dc tylu innych, że dopuściły, nie powstrzymały, nie zapobiegły gangrenie. Owszem, hitlerowcy przywozili do Birkenau transporty z Niemiec! i wpędzali pomiędzy nas gromady zdecydowanych na bezwzględny opór gospodyń, które podobno protestowały głodówką, milczeniem i wszelkim|J dostępnymi, a tak bezsilnymi sposobami przeciwko wojnie, zabieraniiP mężczyzn, łamaniu praw życia. Były to jednak odosobnione demonstracji solidarnych małych miejscowości, zbyt słabe, żeby mogły mieć jakiekolwiel znaczenie. I Ta kobieta modliła się cicho do swego niemieckiego Boga. Dziwni wymowa sprawiła, że w jej ustach brzmiało to tak, jak słyszałam już kiedyl ,,o, mein kott, o mein kott!" I wtedy zostawało niewiele z Ojca naszej trwającego w niebiosach. Bóg, jedna z najpotężniejszych baśni, jaki stworzyły istoty przebiegające w pośpiechu, gnane nie wiadomo dokąd al dlaczego po powierzchni zupełnie sobie nie znanej planety... CzłowiJ stworzył Boga na obraz i podobieństwo swoje, a chcąc uczynić zado 202 własnemu pragnieniu, obdarował go cechami istoty wszechpotężnej, sprawiedliwej, dobrej i zarazem surowej, wszechobecnej, wszędobylskiej. Wyobraźnia ludzka umieściła Boga tam, skąd przychodzi światło i ciepło słońca, w kosmicznej przestrzeni, tak samo niezbadanej, ale bez porównania rozleglejszej niż wnętrze planety. Bajkę o Bogu, o bogach różnych i zmiennych ludzie podają sobie z rąk do rąk i biegną dalej, a bajka pozostaje, trwalsza niż malarstwo i rzeźba, znacznie bujniejsza i głębiej zakorzeniona, towarzyszy epokom, najdawniejszym i nowym pokoleniom wędrowców idących przez całe życie za pługiem od zagrody aż do lasu i od lasu do zagrody, nigdy dalej i nigdzie indziej, jeżeli wojna nie wypędzi w świat, albo wędrowcom-koczownikom przelatującym ziemię we wszelkich kierunkach i patrzącym zachłannie na formy odrębnego bytu, barwne, zdumiewające, różnorodne, wyrażające jednak w sumie tylko parę najbardziej elementarnych dążeń: zaspokojenie głodu i codziennej potrzeby snu, bez czego człowiek staje się podobny do skoszonego siana zapomnianego na łące; jest jeszcze instynkt gatunku nazywany miłością, czy może potrzeba czyjejś przyjaznej bliskości, dająca w konsekwencji narodziny cudu: małego człowieka niosącego w sobie, jak ziarno maku, nieprzebrane mnóstwo metamorfoz, odmian, deformacji, talentów i - obciążeń. Objawia się też podobno w nas wszystkich instynkt walki, tu jednak należałoby zachować ostrożność w sądach. U większości narodów cywilizowanych instynkt walki można by porównać do zaznaczonej tylko w budowie kręgosłupa kości ogonowej. Ogon, jeżeli był, to już odpadł tak dawno, że mało kto ma skłonności do merdania nim; ogon zniknął. Instynkt walki zmienił się także całkowicie od czasu dzikości ludów pierwotnych, przegryzających sobie gardła; dziś uczy się przymusowo młodych obywateli wielu narodów, jak powinni mordować, jaka ich obowiązuje technika zabijania. Tak mówiła Niemka zasłaniając sobie twarz czerwonymi rękami, tak zrozumiałam jej słowa przeplecione modlitwą, jeszcze ciągle pełne rozpaczliwej nadziei; to największa zbrodnia współczesnej cywilizacji, fałszywy kierunek rozwoju społeczeństw, a zawrócić już bardzo trudno, bo żadna z matek nie staje pod koszarami, żeby krzyczeć to, co jest jedyną prawdą i dominującą myślą kulturalnego człowieka: „Nie rozwijajcie sadyzmu w moim dziecku, nie zmuszajcie go do myślenia o rzezi, nie spędzajcie spokojnego snu z jego powiek, cofnijcie słowa, które sprowadzają nad nasz dom nocne koszmary zlepione z waszych nauk, ze znanych synowi doświadczeń wojennych ojca i matki, z epizodów historii kraju, z fotografii, z dokumentów. Nie każcie mu brać do ręki bagnetu narzucając myśl, że musi zabijać, zanurzyć ostrze w ciało, w brzuch kogoś obcego i prawdopodobnie tak samo jak on brzydzącego się wojną, pogardzającego dyktatorami, pragnącego przeżyć normalnie swoje i tak zbyt krótkie lata". Szłam szybko. Myśli przespieszały bicie serca, dodawały ruchom energii. Mein Gott! Mein Gott! Mój Bóg rozwiał się tam na niebie nad krematoriami. Lazur atakowany krzykiem rozpaczy nie pękł, nie przepaliły się warstwy atmosfery pod 203 stopami wszechmogącego i wszechobojętnego Widza. Teraz już przestałam oczekiwać sprawiedliwości z miejsca, z którego można się tylko spodziewać deszczu, śniegu albo słońca. Sprawiedliwość wymierzą sami ludzie. Trybunał Norymberski. Pierwsza na ziemi potęga: mocarstwa koalicji antyhitlerowskiej. Po ulewie zrobiło się ciepło i jeszcze bardziej wiosennie. Z południa wiał miękki wiatr, urok tego poranka pozwolił mi na dłuższe niż kiedykolwiek chwile wyzwolić się ze skojarzeń i wizji, które niezależnie od mojej woli same wypełzły spomiędzy zwykłych obserwacji albo z czyichś słów i już otaczały mnie, wciągały, wysysały mój mózg. Zdarzało się, że wtedy zaczynałam opowiadać i dopiero w połowie zdania łapałam się na gorącym uczynku: znowu dogonił mnie obóz hitlerowski, znowu czyjś ostatni gest na ziemi dochodził do głosu, znowu, mrówko, swoim szeptem o pożarze mrowiska próbowałaś oświecić inne mrówki. Zapomniałam dziś o istnieniu tremy, szłam pomiędzy mnóstwem kałuż lazurowych od przeglądającego się w nich rozpogodzonego nieba. Zmoknięty asfalt połyskiwał, ale powiększały się na nim suche płaszczyzny, rosły i dotykały płaszczyzn sąsiednich. Ten poranek, pierwszy po moim zeznaniu, pomógł mi się cieszyć ruchem, deszczem, zapachem wykąpanego powietrza i wymytych ulic. Do Grand Hotelu wróciłam na pół godziny przed umówioną porą, szybko przeczytałam swoją wypowiedź, ale niezadowolona powtórzyłam to jeszcze raz, uważnie, starając się myśleć o tym, co wczoraj napisałam. Głos miałam dziwnie matowy, zakurzony czy szary, i dość beznadziejnie wymawiałam zdania, które wieczorem zdawały się płonąć, przepalać zaropiałe problemy, otwierać jakieś zabite żelaznymi sztabami drzwi. Dziś bardzo zbladły. „Na ławie oskarżonych w Norymberdze zasiada codziennie dwudziestu jeden oskarżonych. Nikt z nas, świadków, prokuratorów, sędziów, korespondentów, nie jest w stanie określić, ile istot ludzkich uśmiercił swoimi rozkazami każdy z nich. Ilu rozstrzelano? Ilu zginęło w więzieniach? Ilu wygubił głód? Ilu zadusił gaz? Patrzyłam wczoraj na ławę oskarżonych i przesuwały się przede mną tysiące, dziesiątki tysięcy, miliony wymordowanych. Wrócili na pamięć rozstrzelani chłopcy, których krew obryzgała mury domów. Wrócili na pamięć starcy, współdziałający z młodymi w obronie kraju, torturowani jak ich całe rodziny. Przyszły na pamięć smutne oczy dzieci polskich, greckich, ruskich, włoskich, stworzeń jeszcze zupełnie małych i nieświadomych, ale już objętych planami germanizacji. Matki tych dzieci, kobiety z Polski, Grecji, Rosji, Jugosławii i Holandii, konały z głodu, który był może mniej dotkliwy niż myśl o głodowej śmierci córek i synów. Na ławie oskarżonych widzimy tylko dwudziestu i jednego. Czy zwycięstwo nad hitleryzmem będzie jednoznaczne z przezwyciężeniem ludobójstwa? Na to pytanie odpowie historia". Co za banały! Woda, nic więcej! Aż wstyd. Należałoby wrzucić do kosza te kartki zapisane wczoraj, a dziś przy magnetofonie zapytać ludzi, którzy 204 przegonili Niemców i zatknęli flagi nad Berlinem, czy wiedzą, którędy iść, jak żyć, żeby nie żyć przeciwko sobie. Falo, córko fali, człowieku zapatrzony w krótkie trwanie, pomyśl, ile tego życia! Czy Niemcy są inni, że nie rozumieją prostych prawd? Wystarczy zajrzeć we własną pamięć albo na dowolnej stronie otworzyć encyklopedię. Długie fale. Krótkie fale. Dzieło człowieka mogłoby owocować, czerpać soki z doświadczenia lat, być przedłużone. Postawcie żołnierza z oddziału egzekucyjnego, niech odłoży karabin i niech wykona któreś z tych dzieł, jakie niweczy zabijając ludzi: może zdoła zastąpić okulistę ratującego zagrożony wzrok albo chirurga dokonującego dziennie kilku ciężkich operacji, może podejmie się zaprojektowania miasteczka uniwersyteckiego czy skomponowania symfonii, może jest utalentowanym reżyserem i będzie umiał przedstawić nam wielkie dzieło napisane współcześnie lub w czasach Sofoklesa? Nie. Ten żołnierz jest zerem uzbrojonym w karabin maszynowy, w gaz, w rozkaz dokonywania egzekucji - bezmyślnie, bez własnej oceny czynu. Inne zero wymyśliło zbrodnicze działanie. Szuka sposobów umasowienia mordu, pracuje po nocach, wysila wolę, zmusza do zrywu swój umysł i wreszcie - tępy niemiecki parobek Hoss, komendant Oświęcimia, tryumfuje: znalazł metodę, nie śpi ze szczęścia całą noc, a rano będzie mógł zameldować w Kancelarii Rzeszy ku radości najwyżej postawionych zer, że odtąd już osiągnie się rekordy w skali światowej, rekordy zbrodni, rekordy bezmyślności, rekordy tępoty. Komory gazowe czynne bez przerwy dwadzieścia cztery godziny, krematoria niemal pękające z upału nie gasnących pieców i tłum, który wolno, krok po kroku, idzie piątkami, już oszukany, ograbiony z ludzkiego mienia, bierny, żeby za chwilę dać się zasypać niebieskim proszkiem wyprodukowanym do tępienia owadów, a używanym w świecie zer do tępienia ludzkich istot. Hoss - jeszcze nie aresztowany! Falo, córko fali, egzystująca na planecie kulturo stworzeń rozumnych, pozwól mi wierzyć, że mimo wszystko, mimo tego, na co patrzyły moje oczy, będę miała prawo żyć, jak drzewo w lesie, hodować owoce na pożytek wiewiórkom i zającom. Zgrzytanie ceglanego tłucznia na korytarzu dało znać, że ktoś idzie. To był właśnie ten człowiek. W pobliżu magnetofonu zapomniałam, że naprzeciwko mnie siedzi ktoś obcy i mógłby mi przeszkadzać swoim wyrazem twarzy, pozą czy najmniejszym ruchem. Odczytałam tekst nie wiadomo kiedy i wówczas mężczyzna pozwolił mi posłuchać, co utrwaliła taśma. Dobry miał magnetofon. Głos mój niósł w sobie wystarczającą dozę opanowania; spokojna pewność i nawet niejakie zuchwalstwo przejawiały się w ostrzeżeniu rządów, które chciałyby narodom odebrać wolność. Od czasu Międzynarodowego Trybunału Wojskowego każdy rząd może być sądzony, stworzono w Norymberdze precedens, ludobójców spotka surowa kara. Jaki człowiek jest naiwny! Wypowie kilka słów i wierzy, łudzi się, że coś uczynił w sprawie zagrożonego mrowiska! Tymczasem tam, w małym 205 domku, siedzi pod oknem kobieta, zasłania czerwonymi dłońmi twarz i powtarza beznadziejnym szeptem: „O, mein Gott! O, mein Gott!" Ledwo ucichły na korytarzu zgrzytliwe kroki człowieka z magnetofonem, rozgniatającego miał ceglany, razem z ciszą weszła do pokoju chandra. W ciemnych kątach zaczęły się gmerać jakieś cienie. Co ja tu robię? Czy powiedziałam wczoraj albo dziś tysięczną część tego, z czego doktor Orawia na przykład umiałby w sposób znacznie bardziej obiektywny zdać sprawę Trybunałowi? Zdyskwalifikowany w ostatniej chwili Orawia zniknął nagle. Może powlókł się przez wąwozy ruin i rozmawia ze świętym Mikołajem, kiwającym głową w zakurzonej witrynie antykwariatu? Stanowiliby w takim razie najmniejszą w skali światowej, ale typową konferencję w obronie pokoju na ziemi. Skuteczną! Potężną! Zeszłam do restauracji. O tej porze grała hotelowa orkiestra kameralna, repertuar znacznie staranniej dobrany niż wieczorem bazował głównie na mistrzach niemieckich uzupełnianych z rzadka Mozartem. Usiadłam przy stole polskiej delegacji; zdobiły go konwalie umieszczone tak, jakby rosły pośrodku obrusa tworząc gąszcz zielonych liści obsypany kwiatami. Chciałam zjeść samotnie, samotność w tym dniu najbardziej mi odpowiadała. Na szczęście przyszłam tu wcześnie, jeszcze żaden kelner nie będzie mi zawracał głowy swoją nadskakującą uniżonością. Przymknęłam oczy. Będę tylko słuchała muzyki. To Mozart. Rozpoznaję fragmenty „Zauberflóte" wykonane wcale nieźle, choć ze zbytnią dosłownością charakterystyczną dla restauracyjnych orkiestr. Mogę sobie wyobrazić, że to nie Grand Hotel w porze lunchu, tylko teatr. Odbudowano właśnie Teatr Wielki w Warszawie, siedzę gdzieś wysoko na jaskółce, bo przecież nigdy nie siadywałam inaczej (żeby tylko studenckie ulgowe miejsce za 55 groszy nie wypadło mi za tym słupem, jak podczas „Harnasiów" Szymanow-skiego, kiedy wykręcając szyję, aż do bólu w kręgach, można było zobaczyć jedynie brzeg sceny i skrawki barwnego, huczącego, pełnego temperamentu widowiska z nieustannymi motywami góralskiego rozśpiewania, rwącego nocą z oddali, spomiędzy świerków, z echa gór i dolin; idą harnasie, aż ziemia dudni, głosy prują powietrze w końcowym, straszliwym dysonansie, który ma tyle niepowtarzalnego piękna i słychać go w każdej bacówce). Więc odbudowano Teatr Wielki w Warszawie, dźwignięto go z ruin, odgruzowywali go Niemcy zgodnie z postanowieniami prawa międzynarodowego, włożyli w to cały swój talent organizacyjny i chęć zatarcia na kartach dziejów tego, co było koszmarnym snem Adolfa Hitlera porażonego zaburzeniami psychicznymi. Stop. O Hitlerze nie myśl. O „Harnasiach". O Podkarpaciu. O wszystkich echach swojego tatrzańskiego zakochania w dzikim tańcu, w dzikim rytmie zbójnickiego albo krzesanego, w ostrości szczytów na horyzoncie i łagodności spacerów na Harendę. Może jeszcze kiedyś odwiedzisz Tatry, posłuchasz bulgotu strumieni. Westchnienie. I nagle nieprzyjemny wstrząs: ktoś przykrył dłonią numer oświęcimski na mojej ręce. Z trudem opanowałam uczucie wstrętu. Ciepły i na pozór przyjazny gest wywołał moją niechęć. Odsunęłam się zdecydowanie. Naciągnęłam żakiet i okryłam ramiona. Sala jest przegrzana, jak cały Grand Hotel, ale tu trzeba nosić długie rękawy, żeby nie wywoływać podobnej serdeczności. Uśmiechnięte policzki. Uśmiechnięte zęby reportera pochylają się nade mną, są bliżej, bliżej... A niech to wszyscy diabli! Ze zgrozą przypominam sobie wieczór po koncercie i niespodziane schylenie się starej siwowłosej kobiety, pani profesor, która znienacka ucałowała numer oświęcimski na przedramieniu Sołange. To był szok! I chociaż od razu poinformowano zdziwioną pianistkę, zaczerwienioną po uszy, speszoną tym dziwnym hołdem złożonym na pozór dyskretnie, w sali pełnej ludzi, chociaż nam wyjaśniono, że pani profesor emigrowała z Niemiec, że należała od początku do jawnych przeciwniczek reżimu Hitlera, to cała ta demonstracja miała dla nas posmak iście niemieckiej ekspiacji, samobiczowania, z którego w jakichś genetycznych czy politycznych kombinacjach może się zrodzić sadyzm. Osłoniłam więc kategorycznym ruchem swój numer, ale pozostało mi jeszcze na skórze nachalne, poufałe dotknięcie paluchów ruchliwego reportera, który właśnie przysunął sobie krzesło bliżej mnie, pytając ze swobodą człowieka całkowicie przekonanego o swoim nienagannym sposobie bycia: - Darf ich? Usiadł. Założył nogę na nogę, równocześnie sięgnął po swój notes. Jest mu bardzo przyjemnie, mówił, że nareszcie może zadać kilka pytań dotyczących wczorajszych wrażeń świadka. Tak. Ale mnie było znacznie mniej przyjemnie. Uświadamiam sobie, że nie mogę nawet myśleć o swoim zeznaniu. Pozostał mi niesmak. Odczuwałam znowu zażenowanie, jak wczoraj, kiedy w głębokiej ciszy musiałam odpowiadać na pytania dotyczące łajna, wszy, misek wrzucanych do dołów kloacznych, a później rozdawanych nowo przybyłym więźniom, kiedy dzielono pomiędzy nich brukwianą zupę. Kelner stał przy stoliku pochylony grzecznie, z kartą dań w dłoni, z białą serwetką na ramieniu. - Ein Moment - wstrzymał go reporter i próbował nawiązać do wczorajszego dnia w Trybunale. - Drogi panie redaktorze! - prokurator Iłżecki wyrósł jak archanioł za moimi plecami, mówił po angielsku, tonem pełnym hamowanego gniewu. - Jest pora na pracę i pora na odpoczynek. A naszego świadka nie należałoby dłużej głodzić. Jak pan sądzi? Ma za sobą z lat okupacji trening co najmniej dostateczny. Warto zamówić coś pożywnego. Tymczasem pan odsuwa kartę dań? Skinął władczo różową dłonią, jakby wymytą w zbyt gorącej wodzie, przywołał kelnera, który stał nadal w pozie zawodowej gotowości, ze zgiętym grzbietem. Reporter przepraszał i kłaniał się, wreszcie zdołał zadać mi pierwsze pytanie: - Więc ilu świadków oskarżenia prócz pani wezwano z Polski? Sięgnęłam do kwitnących konwalii, zakłopotana pytaniem ułamałam 207 206 zieloną łodyżkę z pachnącymi dzwonkami. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak dziwnie na białym obrusie wygląda moje przedramię poznaczone szeregiem sinawych cyfr. Prokurator Iłżecki zamknął i odsunął notes reportera, klapnąwszy na końcu w szarą okładkę. - Zmieńmy płytę, redaktorze. Dosyć! Pani dziś nie udziela wywiadów. A świadkowie przyjadą tu jeszcze. Na kolejne procesy. Przekona się pan. Oskarżymy po kolei hitlerowskich lekarzy. Później przemysłowców - producentów broni masowej zagłady. Stopniowo, stopniowo poznajdujemy winnych, wydobędziemy ich z kryjówek, w których teraz cicho siedzą. Kelner obsługiwał nas bezszelestnie, zastawił stół półmiseczkami, napełnił kieliszki czerwonym winem. Redaktor swobodnie wyjął inny notatnik, wpisał uważnie mój numer, wydrukował imię i nazwisko, poprosił, żebym skorygowała. - Zmieńmy płytę - powtórzył iłżecki swoim dobrym angielskim. - Czy pani wybrałaby się z nami do Garmisch-Partenkirchen? Chciałbym się otrząsnąć. Orawia też powinien by zobaczyć ten kochany Deutschland od innej, lepszej strony. Wykreślenie go z listy świadków to był dla niego cios. Chcemy poznać zwykłych, normalnych ludzi, rozmawiać z nimi, bo inaczej zwariuję. Zwariuję! - W Garmisch-Partenkirchen jest pełno słońca o tej porze - rozpromieniony reporter był gotów opowiadać nam przez cały czas posiłku, jakie urok czekają turystów w niemieckim zakątku. Na szczęście ukazała się nad nami srebrzysta grzywa Sebastiana Wierzbicy. Jego tętniący żywotnością i siłą głos objął nas od razu, potem objęły nas jego mocne ramiona. - Sensacja! - powiedział zwracając się do mnie. - Może nie tyle sensacja co zwykła wojenna sprawa. Niech pani sobie wyobrazi, szeregowy Nierychło ma dobrą pamięć. Opowiadał wtedy po koncercie o zdarzeniach w jego rodzinnej wsi. Przyznam się, że trochę wątpiłem. A teraz jest jeszcze jeden młody chłopak, takie dziwne nazwisko: Panie. I ten właśnie Panie również rozpoznał gościa. - Była pora paniczów, przyszła pora Paniców - zażartował Iłżecki. - Brawo, panie prokuratorze! Studiowanie komiksów znakomicie wpływa na pana poczucie humoru... - to powiedziałam ja. Prokurator zsunął okulary na sam dół swojego różowego nosa, przyjrzał mi się uważnie, pogroził tłustym palcem. - Widzę, że świadek sobie za dużo pozwala. Przywołuję świadka dc porządku. Za drugim upomnieniem ukarzę grzywną. - Więc to właśnie ten gość? - zapytałam Sebastiana Wierzbicę. - Ten sam, o którym wtedy mówił Nierychło? I co? Pilnujecie? - Gdzie tam! Musimy przede wszystkim pilnować Nierychłę. Żeby się n u narwał, nie zrobił głupstwa, sam albo we dwóch, z tym Panicem. To s. gołowąsy! Gówniarze! Umilkł. Potem ułożył dłoń na brzegu stołu, sztywny obrus był kontrast < > wym tłem dla jego brunatnej skóry. - Okazuje się, że pamięć ma świetną - powiedział tylko do mn 208 - Wiejskie chłopaczysko, zastraszone wobec takich zdarzeń, a jednak zmysł obserwacji go nie zawiódł. Reporter coś notował. Prokurator Iłżecki jakby zdawał się czekać na dalszy ciąg. Wierzbica zorientował się, że powiedział o kilka słów za dużo. Wobec tego natychmiast zmienił temat. - A wieczorem organizujemy nocne życie! - zawołał i po swojemu przegarnął dłonią włosy. - Nareszcie z daleka od tej norymberskiej tanebudy. Prokurator Iłżecki wyciągnął szyję, zaciekawiony. - Co? Zaproszenie na kolację u rodaków? Mnie też namawiali. Może się wybiorę, zwłaszcza że ma tam być kolega z ławy szkolnej. Zapamiętałem trasę: najpierw tramwajem, a potem, o ile się nie mylę, wysiąść obok topolowej alei. Dalej od razu Steinplattenweg. - Wierzbowej - poprawił Wierzbica. - Prawda, wierzbowej. Tak mówił mój kolega: skręcisz w lewo, kiedy zauważysz trzy dęby i od razu potem lej po bombie. Wierzbica roześmiał się, jego rozbawiony głos aż buchał: - A niechże to! Wydawałem różne komendy w wojsku: „Lotnik! Kryj się!", „Alarm odwołany!", „Spocznij, wolno palić!" Ale żeby tak szczegółowo po każdym nalocie pouczać chłopców... Nie, tego jeszcze nie było. Iłżecki powtórzył: - A tak objaśniają: skręcisz w lewo, tam, gdzie jest ogromny lej po bombie i dwa mniejsze doły. Reporter usiłował podtrzymać rozmowę, która od pewnego czasu toczyła się bez jego udziału. - Schade! - zawołał rozglądając się kolejno po naszych twarzach - schade, dziś wieczorem będzie tu wyjątkowa rewia, coś extra. Warto zobaczyć. Wierzbica zastukał palcami. Zgasił go siłą tego stukania. - Tak więc, kochani państwo, słowa pana prokuratora powinny być dla każdego z nas rozkazem: najpierw miń trzy dęby, a potem jak w dym pod strzechę rodaków. Rozdział 26 Wysiadłam przy wierzbowej alei, rozejrzałam się. Pustawy tramwaj klekotał po szynach coraz dalej. Nikogo nie było w pobliżu, stałam zagubiona w obcej dzielnicy. Zdawało mi się, że obliczyłam dokładnie czas, orientowałam się też nieźle w Norymberdze, teraz więc nie dostrzegałam trudności. Jeżeli znajdę domek rodaków, będę mogła swobodnie zostać tam i bez ryzyka wrócić do Grand Hotelu przed porą kolacji. Nasłonecznione wierzbowe pędy rozkołysane lekkim powiewem były już złotawe, miały odcień burszytynu zanurzonego w morskiej wodzie: lada dzień zacznie się wiosna, wiatr przeczesywał je miękko i wówczas widziałam, jakie są długie, muskały końcami glebę wyzierającą spod śniegu. 14 Niewinni w Norymberdze 209 Rok temu, w lutym czterdziestego piątego, gromady różnych Ottonów szły jeszcze tędy ze śpiewem i podnosiły stopy tak wysoko, jak sobie tego życzył pan Hitler (rnonsieur d'Hitler, wedle wytwornej dykcji francuskiego radia), gromady Ottonów maszerowały bez względu na ciężar podkutych butów, ból w mięśniach, indywidualne zainteresowania, wiarę czy zwątpienie w sens prowadzenia wojny. „Adolf Hitler soli uns fiihren" - ten śpiew musiał dolatywać nawet tu, w dzielnicę małych domków ukrytych pod wiotkimi łodygami wierzb, jedwabistymi jak włosy Lorelei czesane złotym grzebieniem ruchami leniwymi, kusząco, łagodnie, kiedy siadywała nad Renem o zachodzie słońca na wysokiej skale, o czym tak sentymentalnie pisał Henryk Heine i równie sentymentalnie czytywała nam podczas lekcji niemieckiego pani Etzowa, zafascynowana pięknem i poezją swojego rodzinnego kraju. Pomiędzy domkami pusto. Jedyny niepokój powoduje chwilami wiatr, który ugina pędy, przegarnia je, miesza, plącze, rozplątuje, gra na nich, ożywia całą koronę drzewa już nasyconego sokami, chociaż to dopiero kończy się luty. Domy, wokół których trwa ustawiczny ruch przesianej światłem płynnej wiosny, jeszcze nie wyzwolonej z bezlistnego drzewa, zdają się być zaciszne, istnieją poza czasem, zaprzeczają wszystkiemu, co działo się w Europie. Stoję, przyglądam się oczarowana. Świeżość. Poczucie bezpieczeństwa. Lada dzień ktoś przyjdzie zasiać trawę, podcinać krzewy róż. To właśnie takim obywatelom Niemiec brakowało lebensraumu? A może nikt nie pytał każdego Niemca z osobna, czy wystarcza mu przestrzeń życiowa, może nie było konieczne indywidualne wyrażenie zgody na wojnę zaborczą, może nikogo nie obchodziło, co myśli poszczególny mieszkaniec tego kraju. Rządy na ogół ignorują wolę jednostki, wola jednostki nie liczy się, wystarczy rozkaz wodza, wiece, demagogia, szum, obłęd. Szłam wolno i dłuższy czas na próżno wypatrywałam człowieka. Wreszcie za rozkołysanymi wierzbowymi nićmi żółtymi jak makaron spostrzegłam kobietę wchodzącą do domu. Zgarbione plecy, siwe włosy, czarna kurtka, to wszystko tworzyło portret ruchomy, który wsiąkł w ciemność uchylonych drzwi. Nikogo więcej. Osiedle pięknych domów jak wymarłe, puste balkony, puste okna, zapach kory drzewnej, gorzkawy i zupełnie swojski, przypomina mi drogę przez las. Nie widzę dymu nad kominami i to pogłębia uczucie obcości. Słoneczne ciepło nie wywabiło z domu ani jednego dziecka, matki z niemowlęciem w wózku, chłopca na rowerze, nawet psa. Wyraźnie słyszę zgrzytanie żwiru na ścieżce pod swoimi nogami, czasem głośniej zaskrzypi gałąź w alei wierzbowej. Dopóki zimowe słońce grzało mnie w plecy, wyprawa na peryferia zdawała się zwykłym spacerkiem, z którego w każdej chwili można zawrócić. Aż nagle przypłynęły kłęby chmur, jeszcze krwawa łuna wisiała nad czarnymi konturami gruzów zaglądając w rozharatane okna, nie dawało to już jednak światła, przeciwnie, straszyło i ostrzegało przed czymś groźniejszym niż ruiny Warszawy. Zerwał się lodowaty wicher. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że moje góralskie kapce przemokły 210 w rozdeptanym na ulicach śniegu, nogi zaczęły ziębnąć i boleć aż do kolan. Pod jesionkę podszytą wiatrem dostał się chłód, przylgnął kompresem do pleców. Jeszcze ciągle mogłabym zrezygnować, chociaż uszłam od przystanku tramwajowego dobre pół kilometra; wysiadłam przez omyłkę za wcześnie i brnęłam teraz białym pustkowiem, po którym hulały mroźne podmuchy. Miałam ochotę przyznać się komuś do własnej bezradności, powiedzieć, że daremnie szukam domku przy Steinplattenweg i nie mam także pojęcia, jak wrócić do Grand Hotelu. Żółta mgła osiadła nad ulicami zmieniając kolor światła, nasycając gęstą substancją każdy milimetr przestrzeni, oddychało się mgłą, jak parą w łaźni, zniknęło wszystko, zarysy drzew i zabudowań wyłaniały się znienacka, strasząc swoim podobieństwem do najbardziej potwornych wyobrażeń. - Nienawidzę mgły, muszę się z niej wydobyć - powtarzam sobie. - Skoro już licho mnie tu przyniosło, trzeba znaleźć willę dwu szczęśliwych małżeństw i zobaczyć na własne oczy, jak wygląda w życiu taki piękny happy end. Czy dlatego brnę teraz przez śnieg? A może raczej magnesem jest grupa ludzi, którzy mają dziś odwiedzić gospodarzy? Grupa moich rodaków? Lepiej było poprosić amerykańskiego dyspozytora i wziąć auto, na pewno tak, ale od wczoraj nosiła mnie po mieście i okolicach potrzeba zupełnej swobody i samotności. Każdy krok oddalający mnie teraz od hotelu narastał niepokojem, zdawało się, że nie wiem, dokąd iść dalej. Uczucie zabmięcia w ślepą uliczkę potęgowało się. Zamyślona nie dostrzegłam w ogóle momentu przekraczania zasypanej śniegiem, otwartej bramy i nie uświadomiłam sobie, że dwa rzędy drzew po obu stronach stanowią aleję wjazdową. Dopiero szelest kroków za plecami zmroził mnie nagłym przerażeniem. Odwróciłam się gwałtownie. Nikogo w zasięgu wzroku. Mimo to dudni bas i widać ruchliwą chmurkę białej pary w śnieżnej szarówce. - Kogo dobre bogi prowadzą? Nie umawialiśmy się, a przecież idziemy razem. - Ależ to jakaś rezydencja - zdziwiłam się. - Miał być mały domek pod Norymbergą. W odpowiedzi huknął śmiech, jak salwa. - Rezydujemy tu sobie, tak, o tak, rezydujemy... - nareszcie zarysowała się charakterystyczna głowa Sebastiana Wierzbicy ze srebrną grzywą sfinksa i dłoń muskająca wąs nad uśmiechniętymi ustami. - Rezydujemy - powtórzył śpiewnie, w zadumie, tonem używanym czasem przez ludzi skłonnych do marzeń - tylko służba jakoś nie wychodzi z latarniami. Hej, tam, otwierać! Pachołkowie, do mnie! Dostrzegłam tuż przed sobą trzy dęby rosnące razem na wzgórzu i obok nich potężny dół wyrwany z ziemi pociskiem lotniczym. - O, właśnie! - wołał Sebastian. - Wojna skończona, bombardowania skończone, spocznij, lej po bombie! Dom zamieszkany przez dwie polskie rodziny poznałam od razu, ledwo Sebastian zwrócił moją uwagę na oświetlone wejście. To takie proste: na balkonie zatknęli biało-czerwoną chorągiewkę jako znak rozpoznawczy. 211 Dosłyszałam gwar wielu głosów i polską muzykę. Stanęłam gotowa zawrócić. Dość miałam wieczorów tanecznych w Grand Hotelu, nie interesowały mnie tańce rodaków. Nawet obertasy i kujawiaki. Wierzbica szedł naprzód rozradowany i ledwo usłyszał, jakiego rodzaju mam wahania, przegnał je machnięciem ręki. - Spokojna głowa, panunciu! Tu nikt nie tańczy. Tu się toczą ciche nocne rodaków rozmowy, a raczej toczy się głośny, gniewny rodaków harmider i niech mnie szkopy chwycą, jeżeli się mylę, że pani Dorota próbuje muzyczką zagłuszyć wrzawę. Słuchałam zdziwiona. Wierzbica zagwizdał fragment „Roty". - W Norymberdze ściany też mają uszy. Może jeszcze większe uszy, niżby się pani zdawało. Tak, tak. A więc wchodzimy? Z ganku wpada się tu prosto do pokoju, gdzie siedzą goście. Podał mi ramię gestem dwornym, jakby był Podkomorzym rozpoczynającym poloneza. Musnął wąsy i uśmiechnął się po swojemu, serdecznie i ciepło. Stanęliśmy na progu, chwilowo nie zauważeni przez nikogo z obecnych. Zobaczyłam długi stół obsadzony gęsto ludźmi, którzy najwyraźniej czuli się tu dobrze, swobodnie, może nie tak radośnie, jak bywało na imieninach u najbliższych przyjaciół, ale swojsko, bardzo swojsko, to się spostrzegało natychmiast, od pierwszej chwili. Dudni gwar wielu rozmów. Temat interesował wszystkich, oczy pilnie przywierały do rysów mówiącego, podnosiły się ręce, palce chwytały w powietrzu wątek czyjejś argumentacji, żeby go przerwać, żeby nie pozwolić na wywód zbyt długi, bo inni chcieli lakże wykrzyczeć z siebie krzywdę, ból, kompleksy, niepokoje. Wierzbica miał słuszność. To są długie nocne rodaków rozmowy. Stłoczeni łokieć w łokieć ledwo mogą drgnąć, a jednak wybuchom temperamentu towarzyszą gesty, wymachiwanie ramion groźne dla potraw i napojów, dla butelek i kieliszków. - Oni nas mają rehabilitować? Nas? - woła bijąc się pięścią w pierś młody smagły mężczyzna. - Rehabilitować, jak przestępcę, za to, że traciłem zdrowie po wszelkich frontach? Przerwano mu. Zakrzyczano. Niepodobna było wywnioskować, kto protestuje, kto potwierdza. Minęło sporo czasu, zanim młody głos znowu wybił się nad inne: - Nie wybierałem sobie wojny. Ani Londynu. Hitlerowcy zbombardowali nasze lotnisko pierwszego września. - To pan jest pilotem? - zadziwił się ktoś osłonięty kłębami dymu z papierosów. - Odrzucili mnie na komisji wojskowej, niestety! Krótki wzrok. Byłem zaledwie mechanikiem. Ale jak zobaczyłem, że Niemcy zmiażdżyli prawie wszystkie nasze maszyny, nie wiem, kiedy znalazłem się w kabinie, sam nie wiem, jak wystartowałem i zameldowałem się na brytyjskiej ziemi. Już mnie tam nikt nie pytał o wzrok, bylebym tylko umiał atakować wroga. 212 - Więc pan walczył jako pilot - ekscytował się znowu ten sam głos ukryty w cieniu. - Tak. I dlatego teraz podobno mam prosić o rehabilitację! O darowanie winy! O puszczenie w niepamięć tego przestępstwa, że biłem okupanta, że zostałem inwalidą. Jedynie jako zrehabilitowany winowajca mogę wrócić do kraju. Kapitan Wierzbica przysunął się, czułam jego ramię obok własnego ramienia. - Dziwi panią nastrój przyjęcia? To zacni ludzie. Zeszpeceni tylko: przez ostatnie lata nie siadali do polskiego suto zastawionego stołu w gronie przyjaciół. Przez parę lat nie mieli okazji mówić tak swobodnie. Dlatego wrzeszczą wszyscy naraz i wcale ich to nie martwi, że zabrakło słuchaczy. Kaliban wyszedł z podziemia, może zająć miejsce obok innych Kalibanów i gardłować. Tu spór dotyczy najważniejszej sprawy dla każdego uczciwego człowieka: wracać do kraju czy wędrować w świat? A pani? Mógłbym już panią zapisać na jakiś konkretny dzień. Usiadłam na dosuniętym krześle, mając obok siebie z obu stron obcych ludzi wykrzykujących w podnieceniu, o wiele za głośno, jakieś słowa skierowane do przeciwnej strony stołu, gdzie w mroku i gęstym dymie trwało machanie ramion i gdzie słyszałam głosy mówiące równocześnie, jakby się nawzajem tratowały. - Naszym celem - grzmiał chorobliwie blady mężczyzna, męcząc się krzykiem i robiąc dłuższe przerwy na wzięcie oddechu -jest odebranie kraju z obcych rąk. Niech oni wyjdą, my dopiero wtedy możemy wrócić do Polski. Piękna pani Dorota mówiła w hałasie, nikt jej nie słuchał i ona nie szukała słuchacza: - Mój mąż kategorycznie twierdzi, że najważniejsza sprawa to problem niemiecki, tymczasem ja myślę ciągle o powrocie do Polski. - Naszym celem jest odebranie kraju bolszewikom - powtarzał uparcie ten sam człowiek i znowu z bolesnym wyrazem twarzy chwytał ustami powietrze. - A ja bym wróciła... Nie byłam pewna, czy Dorota mówi do mnie gładząc emalię dzbana, z którego przed chwilą nalewała herbatę, czy do kogoś innego, z kim niedawno prowadziła rozmowę. Miałam ochotę stuknąć się w czoło. Skąd ja się tu wzięłam?! Co za pomysł odwiedzania ludzi zupełnie obcych, i to z takim opóźnieniem, kiedy mają w czubach piekielny alkohol połączony z dyskusją, z typowym dla Polaków patriotycznym zapaleniem okostnej. Wierzbica gdzieś zniknął. Uczucie obcości tu, dokąd przed chwilą weszłam, nękało mnie teraz, wyraziste, konkretne i dokuczliwe, jak wysypka drażniąca skórę. Postanowiłam niepostrzeżenie zniknąć, póki nie zapalą więcej świateł w pokoju. Było ciemno i gorąco, chciałam wyrwać się stąd jak najprędzej. Obserwowałam swoje otoczenie wzrokiem przestępcy czekającego na okazję. Wstałam. Cztery kroki do drzwi, dalej będzie zapchany płaszczami korytarzyk. Otwierając ostrożnie, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi, wpadłam w ramiona 213 Wierzbicy, osypanego drobinami śniegu, poczułam silny uścisk i jednocześnie nad moim uchem eksplodował śmiech. - Zamroziłem butlę szampana. To będzie rozkoszna niespodzianka! - huczał usiłując przyciągnąć mnie bliżej i zajrzeć w oczy, jakby chciał zgadnąć, czy i dla mnie jest to rozkoszna niespodzianka. - Znowu sypie śnieg? A ja wychodzę - oświadczyłam próbując się wyswobodzić, ale palce Wierzbicy chwytem drapieżnika trzymały mnie mocno nie pozwalając wywinąć się z uścisku. - Dorota płakałaby w obie garście - wołał i śmiał się zachwycony. - Sam los wskazuje pani miejsce najpewniejsze pod słońcem: stęsknione serca rodaków. Nie radzę sprzeciwiać się losowi. Dorotka to miła gospodyni, po co ją zasmucać? Bez entuzjazmu wdychałam woń alkoholu i nikotyny, moje spontaniczne „brrr" wywołało następną falę wesołości. - Chciało mi się tu samemu leźć jak psu kij gryźć, a teraz widzę, że muszę pilnować gości Doroty. Chyba że wymkniemy się razem. Śnieg zaczyna sypać, jak u nas, jak w wieczór wigilijny. Brnąć we dwoje w zaspach...! Prószy, cholera, wypisz, wymaluj, zima na Plantach w Krakowie, aż się człowiek idiotycznie rozkleja. Więc? Urywamy się czy wchodzimy? - Ja znikam. Ale sama. - Ucieka pani? Dlaczego? No, dlaczego? Dorota, ratunku! - Może mnie pan puści. - Trochę później ulotnimy się razem. O tej porze dzielnica wyludniona, samotna kobieta ryzykuje wszystko. Nie wolno się pani narażać. - Żartuje pan! Dziewiętnasty wiek już dawno minął i nigdy nie wróci. Wojna też minęła. - Warto zapamiętać, moja droga, to, co powiem: nie wszyscy podpisywali akt kapitulacji. Na przedmieściach Norymbergi wielu posługuje się nadal prawem wojennym. Zwłaszcza w ciemnościach. I nie chcę powiedzieć, że tylko Niemców to bawi. Gdyby na miejscu pani była moja dziewczyna, nie puściłbym jej samej. A pani też nie radzę ryzykować. - Przyszłam tu bez przeszkód. I nawet podczas okupacji nie tchórzyłam. Norymberga jest łagodna jak baranek. - To nie gwarantuje spokojnego powrotu, kiedy ciemno, choć w pysk daj. Zawahałam się. - Więc jak stąd wywiać bez robienia szumu? Wezwać auto z Grand Hotelu? Jeżeli tu mają telefon. - Napijemy się czegoś mocnego, zgoda? Z panią - musnął usta czubkami palców, odsuwając wąsy - będzie mi to smakowało bez porównania lepiej. Chciałbym odnaleźć paru swoich towarzyszy broni, dowiedzieć się czegoś o ludziach, wypytać o moją łączniczkę, o nasz oddział. A później możemy wyjść. - Zgoda. Napijemy się - przyjęłam propozycję. - Tylko przekona się pan, że tam przy stole nie jest atrakcyjnie. Wróciliśmy do pokoju, gdzie w dalszym ciągu było szaro i jeszcze bardziej hałaśliwie. Sebastian zagwizdał przez zęby, chwiejąc głową z uznaniem. 214 - Ho, ho, ho! - mruknął i zatarł dłonie. - Tu już obciągnęli parę ładnych butelek. Ano, zobaczymy, kto będzie miał najlepszą głowę. Co można dostać? Co tu dają? Ceremonialnie ucałował dłoń pani domu, powtórzył swoje pytanie: - Co tu dają? Gdzie mam szukać talerza? i Milczałam. W gardle Wierzbicy zahuczał śmiech. <: - No proszę! Niemcy przyzwyczaili moich rodaków do zaciemnień przeciwlotniczych. Nawet sobie chwalą takie bankietowanie po omacku. Ludzie! Pewno nie spostrzegliście, że wieczór zapadł! Po co tu wróciłam? Obcość ze wszystkich stron. Obcy jest kapitan Wierzbica, w mroku jego srebrzysta grzywa przestała być fascynującą aureolą. POLANDy na ramionach zniknęły, pozostał schrypnięty głos i zapach alkoholu pomieszany z charakterystyczną wonią munduru. - Siadajmy. Czego się pani napije? Moja łączniczka wybrałaby czystą. A pani? - Zupy z pokrzyw - odpowiedziałam, nie pojmując i dziwiąc się, dlaczego to mówię. - Ho, ho, ho! Teraz już wiem, co pani dolega. Tym bardziej trzeba coś od razu wychylić. Alkohol przegryzie wszystko, niech mi pani wierzy. Za mało kobiet rozumie to i docenia. - Byłoby zbyt pięknie na świecie, żeby kieliszek, a nawet litr wódy mógł w człowieku przegryźć tkankę bólu. Widziałam wyraźniej głowę kapitana Wierzbicy na tle zasłoniętej lampy, jego drapieżne oczy lśniły dziwnym blaskiem. - Łatwiej tak rozmawiać w półmroku, oni wiedzą, co robią - szepnął przesuwając w obu dłoniach połyskliwe kieliszki. - Za spełnienie marzeń! Do dna!! Za brzoskwiniowe sady! Za odnalezienie najbliższych! Przymknęłam oczy. Mężczyzna pochylił się nade mną. - Co się stało? Dlaczego pani nie pije? Ciemność osłaniająca wszystko pozwoliła mi ukryć niespodziewany skurcz ust. Powiedziałam zupełnie cicho: - Nie wiem. Ostatnie słowa pana toastu - za najbliższych - ukłuły trochę. Wierzbica położył gorącą dłoń na przegubie mojej ręki, ścisnął mocno. - Tak. Rozumiem. W półmroku wszystko wydało się łatwe, powierzenie mało znanemu mężczyźnie swoich nadziei tak bardzo nieokreślonych, stanowiących tajemnicę dla mnie samej, stało się możliwe, milczałam jednak. - Wypijemy. Duszkiem! Wiśniówka na miodzie. Cudo! Specjalność gospodarzy. Przekona się pani: najpierw spływa na język zapach ogrodu pełnego pszczół i kwiatów. A po wypiciu słońce grzeje w żołądku. - Wódka z pszczołami? To właśnie przegryza ból? - Użądli czasem od środka jakaś rozdrażniona pszczoła, jad uderza człowiekowi w łeb, wypala na czysto wszelkie śmietniki. Pani, jak sądzę, nie ma w sobie śmietników, aleja... 215 Zapadło milczenie. Było to milczenie dwojga ludzi ogarniętych gwarem, pokrzykiwaniem rodaków, których dyskusja przebiegała ostrzej i głośniej w miarę wychylania kieliszków. Blady mężczyzna siedzący naprzeciwko zwrócił się do Wierzbicy, powiedział tylko to, co powtarzał od pewnego czasu: - Naszym celem jest oswobodzenie kraju z rąk bolszewików. O tym trzeba myśleć przede wszystkim. Nie wrócę, dopóki w Polsce siedzi bolszewia. Kapitan przysunął do mnie głowę. - To brat pani Doroty. Nasz apostoł. Podczas okupacji bohaterski łącznik między Londynem a krajem. Ostatni desant zrobił z niego kalekę, to już nie ten sam człowiek. - Tylko zbrojna rozprawa może uratować kraj - podjął znowu blady apostoł. - Mamy dosyć wojny - huknął znienacka Wierzbica potężnym basem - dosyć co najmniej na następne sto lat! A może na zawsze, co daj Boże, amen! Blady zawołał gwałtownie: - Zdrada! Od kiedy to kapitan zaczyna tchórzyć? - Od kiedy to porucznik zapomina o dobrych obyczajach i przerywa w połowie? Porucznik wstał, trzasnął obcasami, przeprosił ceremonialnie. Wierzbica huknął go z rozmachem w łopatkę. - No, nie ma o czym gadać, synu! Chciałem właśnie wyłożyć swój pogląd, że wojna, szlag by ją trafił, powinna zniknąć, ale my jeszcze mamy obowiązki tu, w Norymberdze. - Racja! - przytaknął brat pani Doroty. - Mów, kapitanie Wierzbica. - Mamy obowiązek wyłapania hitlerowców, oddania ich w ręce sprawiedliwości. Blady mężczyzna uniósł się z krzesła. - Wierzysz w tutejszą sprawiedliwość? Oni nawet głównych zbrodniarzy próbują wybielić i zwolnić. Oni już teraz odwracają chorągiewkę, przekonacie się, panowie, te wszystkie dowody zbrodni znikną stąd pewnego dnia i słuch o nich zaginie. Ja się nie łudzę: bolszewii nie kocham, ale i to wiem, że Niemcy będą potrzebni jankesom, Niemców Amerykanie wkrótce zaczną głaskać. Osądzą kilkunastu na pokaz, a resztę będą tuczyć i trzymać pod ręką w luksusowych psiarniach, na wszelki wypadek. W ułamku ciszy Sebastian zagadnął porucznika serdecznym tonem, który był chyba możliwy tylko dzięki panującej przy stole ciemności: - Do końca wojny nie zapomnę godzin, kiedyśmy czekali w bazie na wasz powrót. Oczy bolały od wypatrywania was. - I ja też nie zapomnę tego powrotu - podjął tonem pełnym goryczy brat pani domu. - Do końca życia nie zapomnę. Wymacały nas oddziały SS. Ostatnia rezerwa Hitlera. Z bólu byłem bliski szaleństwa. Zamiast wyć, myślałem w najdrobniejszych szczegółach o dniu witania kraju po skończo- 216 nej wojnie. Widziałem tak jasno każdy szczegół. A teraz? Powiedz, kapitanie Wierzbica, jak sobie wyobrażasz moją przyszłość? Gdzie mam wyciągnąć rękę po mój inwalidzki chleb? W Polsce? Rozdział 27 Słuchałam rozmów, monologów, zwierzeń z lat okupacji, przewidywań i niepokojów na temat przyszłej Polski, byłam świadkiem otwierania się serc, ulewania się goryczy, jaką ludzie wynieśli z wojny i dźwigali nie mogąc jednak wlec dłużej. Chwilami wyłączałam się, dyskretnie zerkałam na zegarek. Była dopiero szósta, zupełnie wcześnie, mimo to spoglądałam w okno, za którym coraz bardziej gęstniała ciemność. Zimowy wieczór odciął Norymbergę czymś dotykalnym od słonecznego dnia, już nie widać zbiedzonych, bladych kobiet niemieckich opatulonych nędznymi szmatami, nie widać gigantycznych napisów wysmołowanych na murze, mówiących o „deutsche Frau" słowami haniebnymi, zniknęły zawoje z lichych szalików związanych byle jak nad czołem, zastępujących kapelusze i fryzury kobietom, które stoją godzinami na przystankach tramwajowych i w ogonku po kartofle, i w ogonku po chleb, i w ogonku po węgiel z jednakowo tępym, zbolałym, pozbawionym najmniejszych odcieni uczuć wyrazem twarzy. Ciemność pochłonęła te wcielenia wszystkich trosk, niemiecka noc wyszczerzyła kły, pomiędzy opłotkami cichej dzielnicy zawył przebiegający wilczur albo całe wilcze stado, wrócił koszmar i zbliżył się na niebezpieczny dystans. Odgłos wycia policyjnych motocykli rósł, przy-pełzał pod sam próg, ogarnął ściany, przeniknął do środka gościnnego domu. - Zapalcie światło - poprosił ktoś przy stole. - Nie! - zaprotestowała kobieta leżąca na ramieniu anemicznego młodzieńca. - Jest nastrojowo... - Nastrój! - mruknął tuż obok mnie gniewny bas Wierzbicy o brzmieniu głębokim i niezwykłym, jakby znienacka szarpnięto strunę. - Przypomina mi się godzina policyjna. Tej niewieście łóżko potrzebne, nie nastrój. Baba jest przy zdrowych zmysłach, ledwie może doczekać nocy. Wróciła cisza, rozmawiano półgłosem, aż nagle wycie znowu rozdarło nam uszy, gnały pojazdy MP, sfora głodnych zwierząt niosła bemolową groźbę. Co mi to przypomina? Psy. Gromady psów tresowanych w atakowaniu wyszły pewnie zwycięsko z wojny, czego nie można powiedzieć o ludziach. Odwróciły się najbardziej elementarne prawa, człowiek umierał błyskawicznie, pies esesmański pozostał, żeby dalej służyć. - Czy tramwaje kursują tu przez całą noc? - zapytałam nie poznając własnego drewnianego głosu. - Zimno pani? Może trochę wina - nie? To koniak... ależ pani zmarzła! Gospodarz domu zapalił światło, pozasłaniał okna, niemiecka noc odsunęła się znowu daleko. Natychmiast odzyskałam poczucie rzeczywistoś- 217 ci, niepokój minął. Wierzbica uśmiechnął się do mnie oczyma siwymi jak mróz, pełnymi gorących iskier. - Proszę wypić do dna... to panią rozgrzeje. Z dymu papierosowego wyłania się towarzysząca basowemu głosowi postać Sebastiana o wspaniałej sarmackiej urodzie, czoło szerokie jak mazowiecki horyzont i uśmiech biorący niemal w objęcia. Nie przestaje się wpatrywać i to jest przyjemne, mocniejsze niż alkohol. - Myślałam o wilkach... o tresowanych psach. Ile lat żyje pies? - Różnie. Czternaście, piętnaście... Czasem dłużej. - Niemieckie wilczury przeżyły wielu z mojego pokolenia. Słyszał pan kiedy ich wycie? Wierzbica pochylił się do mnie z wyrazem ojcowskiego niemal rozczulenia, widziałam znowu czerwoną naszywkę i białe litery ułożone w słowo POLAND. Oddech jego pachniał tytoniem, a mundur miał nieodłączną dla wojskowych uniformów woń wiatru i przestrzeni. - Dziecko - powiedział tuż nad moim uchem i był to głos instrumentu muzycznego z afrykańskiej wioski, przerażającego i cudownego zarazem-co mają wspólnego wyjki MP z esesmańskimi wilczurami? Porwał go śmiech. Odchylił głowę do tyłu, podniecony, wesoły, znowu całkiem obcy. - Tego wycia można się nie bać! - wołał ubawiony. - Dziś już w ogóle można żyć bez obawy. W dali narastał apokaliptyczny jęk, sygnał alarmowy dla całej Ziemi. Przy stole wrzawa osiągnęła znowu punkt kulminacyjny, mężczyźni chwytali za bary sąsiadów, żeby przytrzymać ich uwagę, przerywali sobie nawzajem, krzyczeli ochryple. Nikt w pierwszej chwili nie spostrzegł otwierania drzwi. Dopiero kiedy poczułam chłód ciągnący po nogach, uświadomiłam sobie, że skowyt sygnałów alarmowych jest coraz bliżej, trzyma za kark, zatapia kły w sercu głębiej i głębiej. W zamieci śnieżnej lecącej z ganku do największego pokoju stanął młody mężczyzna, ramionami zagarnął oboje gospodarzy, przycisnął ich w odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego tak późno?" - Cóż, obowiązki starego wiarusa. Musiałem zellappel urządzić germańskiej hałastrze, wydać im kolację, zapisać życzenia. Chociaż tak mi się widzi, jeżeli mogę mówić otwarcie, że tu, w Norymberdze, zanadto pieszczą tych byłych nadludzi. Gospodyni wyswobodziła się z uścisku gościa, uprzejmym gestem dłoni wskazała mu miejsce. - Poznajcie się państwo. Porucznik Drzazga. Polak z Ameryki, należący do warty Trybunału. Gorące dłonie żołnierza objęły moje palce gestem ostrożnym, a równocześnie mocnym i stanowczym. - O, my się znamy - powiedział i długo trzymał moją rękę w uścisku, zanim ucałował ze staropolską grzecznością. Usiadł, musnął nie istniejący wąs nad ustami gestem pełnym fantazji. - Żołnierz nigdy nie powinien się bać, a ja zgrzeszyłem dziś tchórzost- wem. Obawiałem się, że skonam tu z nudy - mówił cicho - tymczasem widzę, temperamenty grają. Przyszedłbym dużo wcześniej, gdybym wiedział. Sebastian odezwał się nachylony w stronę Drzazgi: - Poruczniku, wytłumaczcie pani dokładnie, co to za wilki wyją na dworze. Drzazga spoważniał. Milcząc obserwował Sebastiana Wierzbicę, wreszcie mruknął: - Widzę, że kapitan pił. I to dużo. Wilki? Jakie wilki? Otrząsnęłam się. Spojrzałam w okno. - Skóra cierpnie. Kogo Military Police tak ściga? Proszę posłuchać. Drzazga odpowiedział z drwiącym uśmieszkiem w kącie ust: - Spotykałem ostatnio wyłącznie kobiety odważne. Jak to miło, że pani się boi. Daleko, stłumiony i niesamowity, powtarzał się jęk sygnałów. Kapitan Wierzbica zapytał ironicznie: - Jakże się chowa, poruczniku, ten wasz ubermensch? - Mój esesman? Dziękuję. Chowa się. Nie było wcale śmiechem krótkie parsknięcie, przy którym błysnęły śnieżnobiałe, zdrowe zęby. - Czy on też ma zbrodnie na sumieniu? - zapytała Dorota. - We własnych oczach uchodzi za dobrego Niemca, poczciwego z koś-ciami strażnika paru kacetów; żebyście widzieli, muszę was kiedyś zaprosić i pokazać, jak on genialnie czyści buty! Godzinami! Dla całej naszej kompanii wartowniczej. Zamienia zwykłą skórę w kryształowe lustro. Funkcja tarcia do połysku, polerowania, usuwania bez śladu najmniejszych plamek odpowiada chyba jego stanowi wewnętrznemu. Wymazywałby z pamięci przy użyciu szczotek i szuwaksu wszystko, co jest do wymazania... Wymazałby Hitlera. Wymazałby własną przeszłość esesmańską. Sygnały podpłynęły niemal pod sam dom, obejrzałam się znowu na okno, w którym stała noc twarda i czarna, podobna do bryły lodowca. - Ta dzielnica to już bezludzie, prawda? - zapytałam cicho panią Dorotę. - Mamy tu zieleń i dobre powietrze. Otacza nas kilka parków. Dlatego wybraliśmy ten domek - odpowiedziała grzecznie. - Ale te wyjki... motory... jak państwo mogą to wytrzymać? Kapitan Wierzbica podniósł dłonie na wysokość oszronionej kępy włosów i zawołał wielkim głosem; - Ależ, dziecko! Już pani mówiłem, że to daje poczucie bezpieczeństwa. Zmotoryzowane oddziały Military Police patrolują drogi Norymbergi, płoszą swoim sygnałem sen z powiek sprawiedliwych Niemców, przypominają im o ciągłej obecności. Drzazga uzupełnił słowa Sebastiana: - Mój dobry wachman wetknął sobie w uszy kłęby waty, żeby nie słyszeć syren MP, ale zauważyłem to, kazałem watę usunąć i stać na baczność pod bramą, dopóki sygnał nie ucichł. Ordnung muss sein, nicht wahr? - Opowiedz o sali tronowej - prosiła pani domu. - Podobno każesz mu siedzieć u swoich nóg i wspominać, jaki był dobry dla więźniów Oranienburga'.' 218 219 Drzazga milczał. Patrzył na Dorotę z ukosa, najwyraźniej speszony. - Pan porucznik organizuje koncentrak dla Niemców? - zapytał lotnik ironicznie. - Słyszeliśmy o niesamowitych wyczynach. Drzazga zasępił się, gniew błysnął w jego mroźnych oczach, głos był ledwo dosłyszalny. - Zrobiłem to tylko raz, a ludzie gadają... Byłem pijany w trupa, jak mówią warszawiacy. Łatwo teraz tracę głowę po paru kieliszkach. Położyłem się na tapczanie w bibliotece burgrabiego, sięgnąłem po książkę. Zostawił piękny księgozbiór, arcydzieła literatury światowej. - Wszystko po niemiecku? - zapytała Dorota. - Jasne. - Boże drogi, żeby tak dostać grubą książkę. Polską książkę. Ja chyba wrócę do Czarnego Dunajca. Tak mi trudno wytrzymać bez czytania. Tak mi trudno tu żyć. Oddychać tym powietrzem. - Znałem dramaty Franka Wedekinda. Przeczytałem. Autora interesowało na przykład wyprodukowanie wspaniałego nadczłowieka przy zastosowaniu metod eugenicznych. Obsesyjne marzenie tych sukinsynów o rasie ludzkiej, o planowym krzyżowaniu gatunków, o rozrodczości. Wlecze się to za nimi od czasów Nietzschego. Bohater sztuki, plugawy karzeł, organizuje „Stowarzyszenie hodowli człowieka rasowego". Wezwałem esesmana. Pytam: „Oglądałeś tę sztukę w teatrze?" Nie miał pojęcia, kto to jest Wedekind. - A na czym to polegało? - pyta nieśmiało Dorota, kiedy porucznik Drzazga milknie na dłużej. - To stowarzyszenie? - Miłość uprawiana dla celów rasy, więc niejako dla idei. Miłość między najzdrowszymi, wybranymi pod względem urody, wzrostu, cech nordyckich. Odmowa nie wchodzi w rachubę. Liczy się rasa. Dla niej każda Niemka powinna żyć z każdym Niemcem i płodzić. Płodzić! Płodzić! Jak najwięcej pełnokrwistych Niemców. - Agitka seksualna - zdziwiła się Dorota. - Zdenerwowało mnie to. Wziąłem inny dramat Wedekinda, o królu Nikolo. No i okazuje się, że tę sztukę mój esesman znał! Widział ją w teatrze. Pamięta doskonale sceny, w których władca Perugii, wygnany ze swego renesansowego pałacu, przywdziewa szaty błazna i zabawia nowego króla siedząc u podnóża tronu. - Więc to ci nasunęło pomysł? - Raczej on sam. - Ten twój esesman? Co ty mówisz? - Z takim przejęciem zaczął opowiadać o dramacie ambicji władcy, dramacie godności ludzkiej, niemal o dramacie Adolfa Hitlera i Hermanna Góringa, że nagle przypomniałem sobie strój błazna leżący w kącie garderoby. Posłałem go. Sam usiadłem w renesansowym fotelu, a mój esesman Emst, uradowany, że może mnie wprawić w dobry humor, ubrał się, nawet umalował sobie twarz: nos na czerwono, policzki białe, nad oczami zielone wykrzykniki. Na dobrą sprawę powinienem żądać, żeby sobie dorysował pośrodku czoła znak zapytania. Ja wiem? Swastykę może. Ale nie 220 , mówiłem nic. On siedział u moich stóp, a ja załatwiałem bieżące sprawy. Chociaż byłem wstawiony, i to zdrowo. Lotnik odezwał się, ledwo poruszając wargami: - Niegodne oficera zabawy po pijanemu, panie kolego. - Co? Nie wolno mi się urżnąć?! Wojna minęła. Ten dobry esesman woził ludzi żywcem, a raczej półżywcem do gestapo na przesłuchanie. Dokładał wszelkich starań, żeby przerwać ich milczenie. Pocił się nad niejednym kilka dni... jeżeli pan wie, co mam na myśli. Rozumiecie chyba, że kiedy go złapałem... - A on wie, żeś go rozszyfrował? - bez tchu zapytała Dorota. - Skąd?! On jest przekonany, że uważam go za dobrego Niemca. Czyści mi buty... Kopie w ogrodzie rów, taki obozowy, w stylu kónigsgraben... - I co zrobisz? Przecież nie dla niego ten rów?! - Jasne, że nie. Chociaż on patrzy na to z hitlerowskiego punktu widzenia. Chwilowo musi wieczorami pisać swój życiorys, od urodzenia. Poci się, kreśli, przepisuje. Dojechał zaledwie do Hitlerjugend. Ach, jakim był słodkim, uroczym, kochanym, cudownym dzieckiem! A ja tymczasem otrzymałem do wglądu całą jego kartotekę służby w SS. Interesująca będzie konfrontacja - mówił z nerwowym uśmiechem - kiedy mój esesman Ernst ukończy swoją fantazję na temat własnej wielkoduszności. Należy do niewinnych i nawet nieświadomych członków partii hitlerowskiej. Wypełniał rozkazy, nic więcej. On także jest nicht schuldig, jak Funk, Ribbentrop, Góring. Oni wszyscy są nicht schuldige. Nikt z nich osobiście nie naruszył polskich granic, nie wdarł się własnymi buciorami na cudze terytoria, nikt nie zabijał bezbronnych dzieci, nam się to wszystko przyśniło, rozumiecie? To był taki słowiański sen, obudziliśmy się z krzykiem, z otwartymi ustami. Z otwartymi ustami!! Kapitan Wierzbica położył dłoń na ramieniu Drzazgi i zacisnął mocno palce. - Spokój. A teraz posłuchaj uważnie. Parę dni temu szeregowy Nierych-ło zameldował mi, że rozpoznał tu hitlerowskiego zbrodniarza. Podobno zapamiętał go ze wsi pod Mławą. - No? - Co mnie wkurza, to to, że nie umiem powziąć decyzji. Zgłosić oficjalnie czy, tak jak radzi Nierychło, najpierw odszukać paru świadków, ojca Nierychły, poza tym nauczyciela z tamtej wsi. Licho wie, jak ich znaleźć? - To potrwa. Gdzie pewność, że ci świadkowie żyją? Może ziemię gryzą od dawna? - W tym sęk. - A tymczasem Niemiec da nura. - Widzisz, oni go pilnują dzień i noc. Moi żołnierze. Nawet idąc na parę godzin zostawiłem adres, gdzie jestem. Gdyby co, to mnie znajdą. Porucznik Drzazga wyprostował się, popatrzył uważnie na Wierzbicę. - Pilnują go? Zapomniałeś, stary, ile zarzutów udało się Niemcom wytoczyć przeciwko Polakom, Francuzom, Jugosłowianom? O byle gówno. Poszli za kraty. Siedzą w mamrach i czekają na rozprawę. Kto z nas może im 221 a U3 -22 43 § .a ^ -a S S iS ca -O cs-T! u b g>5-a 3 § s a e iii lilii - Podpisz od razu dziś umowę. Rano w biurze wypłacą ci zaliczkę. podadzą datę wyjazdu. - Namyślę się. Tylko nie wiada, czyli tam nie robią płotów kabanoso-wych. Zęby, cholera, mam słabe, w kacecie mi porachowali, trzeba teraz uważać. A bez gwoździ też chyba płotów kiełbasianych ani tym bardziej kabanosowych nie zrobi, w tym sęk. Ugryziesz, człowieku, połkniesz i co? W głębi pokoju błysnęły okulary, jakby ktoś puszczał lusterkiem zajączki. Siedzący tam starszy mężczyzna uniósł sztywno głowę, ze ściśniętych ust wydobywały się słowa dzielone długimi przerwami. Odniosłam wrażenie, że to nauczyciel odczytuje dyktando, wolno, żeby klasa zdążyła zapisać bez błędu każde zdanie. - Lud nie powinien jeszcze wracać - oświadczył, ledwo ruszając ustami. - Chciałbym wiedzieć, jak to wygląda z bliska, zobaczyć przez grubą szybę, nałożyć sobie czapkę niewidkę. Okulary błysnęły znowu przy gwałtownym ruchu głowy. Mężczyzna odepchnął się od stołu wyprostowanymi ramionami, jego krzesło kołysało się na dwu tylnych nogach, on sam zachowywał teraz miękkość i swobodę, jak na bujanym fotelu. - Chciałbym usłyszeć - bąknął przez nos - ile w Polsce kosztują dobre buty. Bo w Londynie mówiono mi, że podobno majątek. Więc ile? Pensja? Całomiesięczna pensja? Czy tak? Ależ to zgroza! Pochylił głowę, jego szkła deformowały i powiększały raz jedno, raz drugie oko do rozmiarów monstrualnego płynnego przedmiotu, ciągle zmieniającego proporcje i kolor. Pytanie najwyraźniej skierowano do mnie. Przyjechałam tu z Warszawy i co gorsza, przed podróżą kupiłam sobie w Krakowie na rynku ciepłe kapce z góralskiego filcu, a w Warszawie przy Koszykowej upolowałam pantofelki na korku, bardzo drogie jak na moją kieszeń, na pewno mina każdego budżetu przeciętnie zarabiającego człowieka. Chyba się nie wywinę... Dyskretnie sprawdziłam czas, niespokojnie spojrzałam w okno. Ciemność wczesnego wieczoru. Granatowe niebo. Co ja tu robię? Najpóźniej za pół godziny powinnam wstać, wymknąć się stąd i wrócić. To będzie trudniejsze niż obudzenie się z głębokiego snu. Po co daję się wciągać w rozmowę, w dziwny spektakl oryginałów zgromadzonych przy rodzinnym, polskim stole? - Jeżeli - kontynuował pan z błyskiem okularów - Polska Ludowa bierze tyle samo złotych za parę butów, ile płaci za miesiąc pracy, to ja dla siebie nie widzę tam roli ani miejsca. - Przesada - pan domu pogardliwie machnął dłonią, przy tym ruchu jego pierścień zsunął się i poleciał, ale Wierzbica chwycił go zręcznie, jak muchę, i podał właścicielowi. Surowy londyńczyk wykonał pełny zwrot na krześle, wcisnął głębiej okulary, otwierając przy tym usta, co na chwilę karykaturalnie zniekształciło jego rysy. - Kapitanie! Pan jeździł do kraju, żeby przywieźć trochę nowin na temat komunistycznej gospodarki. Chciałem usłyszeć pana relację. 224 Wierzbica nalał sobie czystej. - Buty nie kosztują tyle. Co prawda, to prawda. - Z cho-le-wa-mi! - wyskandował londyńczyk pomijając wzrokiem osobę gospodarza, zwracając się tylko do Sebastiana. - Mam na myśli buty z cholewami, do bryczesów. Nagle jego wzrok odnalazł mnie. - Pani właśnie stamtąd przyjechała, mówiono mi. Czy mogłaby pani rozstrzygnąć tę kwestię? Sąd obiektywny. Jaka jest cena butów z cholewami? - Nie noszę takich - odpowiedziałam grzecznie. Wierzbica wzruszył ramionami lekceważąc pytanie starszego pana. - Niech pan prezes uwierzy. Moda się zmieniła. Dziś tylko parobczaki ze wsi przejeżdżają na targ w bryczesach i długich butach, nikt inny tego nie włoży. Koniec. Obnoszone. Minął hreczkosiejski styl. Wiele rzeczy na zawsze minęło. Starszy mężczyzna niecierpliwie przycisnął okulary palcami wywołując ponowny skurcz ust i całej twarzy. - Mnie interesuje teraz przede wszystkim - powiedział i stuknął parę razy kciukiem w brzeg stołu - pani pogląd. Każdy, kto przybywa stamtąd, jest poniekąd ekspertem komunizmu. Choćby zostawał w kraju krótko, jak nasz kapitan Wierzbica. Natomiast pani mieszka na stałe w Polsce Ludowej, musi więc pani wystąpić jako ambasador. Skłonił głowę nisko i trwał tak, aż wszyscy zdążyli spostrzec nerwowe skurcze policzków i wąskich ust. - Prosimy panią - wysapał prostując ugięty kark. - Ile na przykład zapłaciła pani za ten granatowy samodział przetykany białą nitką? Czy to utkane za granicą, czy w kraju? Wełna? Czysta wełna? Czubkami palców ujął tkaninę rękawa, badał miękkość i czekał na odpowiedź. Milczałam chwilę. Narastała we mnie pasja. - No a bluzeczka? Czysty jedwab. Tego pani na pewno nie kupiła w Warszawie. - Zgadł pan! - uśmiechnęłam się z podziwem. - Okazał pan intuicję. My teraz w kraju nosimy po prostu zgrzebne worki. Serio. Przewiązujemy się powrósłami. Pan może kiedy słyszał, co to jest powrósło. Żniwiarze, zauważył pan, garścią słomy wiążą cały snop. O, właśnie przypomniał pan sobie jakiś pogodny dzień i ludzi spoconych na ściernisku. Pytał pan o buty. Nosimy kapce z łyka. Na co dzień, oczywiście! Bo kiedy Polak ma wyruszyć za granicę, no, wtedy to już prowadzą go na lotnisku do specjalnego magazynu, żeby go ubrać jak Europejczyka. Mój samodział i moja bluzeczka właśnie pochodzą z tego składu. Mówię myśląc równocześnie to, co chciałabym i powinnam powiedzieć. Obejrzałbyś ty, człowieku, nasze groby w piwnicach i na skwerach... nasz ocean martwoty, ruin, wypalonych dzielnic. Nie pytałbyś o produkcję butów z cholewami. Buty! Cud, że nie chodzimy boso po śniegu. Te słowa nie przejdą mi przez gardło, stanowią sekret pomiędzy mną i moim zdruzgotanym krajem, ubóstwo nasze jest naszym bohaterstwem. 15 Niewinni w Norymberdze 225 ™il Zaskoczona mina londyńczyka sprawia mi satysfakcję, próbuję prześcignąć jego pesymistyczne domysły na temat kraju. - Proszę zapytać redaktora Małcużyńskiego. Nawet wieczne pióro i chustkę do nosa mu przydzielili, nie mówiąc o garniturze. Podkowiński dostał krawat i okulary. A po powrocie trzeba wszystko zdać do magazynu, wciągnąć na siebie zgrzebny wór. Inni rodacy gotowi do podróży zagranicznej czekają tylko na te bluzeczki, wieczne pióra, sandały, okulary. Propaganda. Wyłącznie propaganda. Samodział upaństwowili, bluzeczkę upaństwowili, wszystko jest kolektywne. Ten granatowy kostium przetykany białą nitką nosił przedtem redaktor Osmańczyk. - Łatwo się pani śmiać! - szkła błysnęły w moim kierunku. - Otóż to, upaństwowili mi powrósła i żniwiarzy, i pszenicę, i ziemię. Nie mam po co wracać. To już koniec. Przynajmniej chwilowo, dopóki oni tam rządzą. Spokojnie - mówię sobie w myśli - traktuj to jak spektakl teatralny, najdłuższe przedstawienie kończy się wreszcie, zostało ci sporo czasu. O siódmej chcesz stąd wyjść, by nie zmylić drogi do śródmieścia. - A ja wierzę - mówi z pełnymi ustami mężczyzna zagłębiony w klubowym fotelu - że człowiek powinien wracać po wojnie w swoje strony. Jak te ptaki. Na przykład ja. W trzydziestym dziewiątym udało mi się przedostać za granicę, szofera trafili Niemcy, więc go zastąpiłem, chociaż prowadziłem jeszcze słabo. W kraju została żona z dwojgiem bliźniąt. Kto ma rodzinę, ten wie, co znaczy tak odjeżdżać z domu. Nie było mnie przez całą wojnę, zaginąłem bez wieści. Tak informował oficjalny komunikat niemiecki. Umilkł na chwilę. Zdawało się, że nasłuchuje dalekiego sygnału Military Police, pędzącej z apokaliptycznym wyciem przez puste ulice Norymbergi. Pociągnął dobry łyk z kielicha, mówił dalej: - Żonę wysiedlili z Bydgoszczy nie pozwalając jej nic zabrać oprócz niemowląt, uważała się za wdowę, ale czekała, bidula, końca wojny, musiała szukać ludzkiej pomocy, jedni jej dali trochę żywności, drudzy wanienkę do kąpieli dzieci, głodowała w straszliwy sposób, a do tego troska o mnie przez tyle lat! I pomyślcie państwo, wróciłem do swoich. Opatrzność, niech jej będą dzięki, pozwoliła mi zachować zdrowie, życie, choć Anglicy nie żałowali nam trudnych zadań, a my też nie szukaliśmy wypoczynku. Wróciłem, odnalazłem żonę w lipcu czterdziestego piątego pod Skierniewicami, podziękowaliśmy Wszechmogącemu za szczęśliwe, cudowne wybawienie, potem otworzyłem przed nią serce, wyjąłem portfel i pokazałem jej zdjęcia kobiet, z którymi żyłem przez te lata. Najdłużej z Emi. Proszę, państwo zobaczą. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni, bez trudu znalazł amatorskie fotografie ukazujące go nieco młodszego niż dziś, na tle zabytkowych budynków Anglii, stał albo siedział schludny w swoim dopasowanym uniformie z roześmianymi kobietami, z których jedna - czarna, szpetna, z rozwianą grzywą - swobodnie trzymała go za szyję triumfując w ten sposób nad innymi. Powtarzała się na wielu odbitkach. - A zdjęcie żony? - zapytała Dorota. - Czy przyjaciółka była w pana typie? Bo często mężczyzna szuka ciągle tej samej osoby. - Wręcz przeciwnie! - zawołał wysupłując z oddzielnej przegródki 226 portfela pocztówkowe zdjęcie młodej dziewczyny - żona to prawdziwa polska uroda, proszę, tak wyglądała w dniu naszych zaręczyn. Oczywiście trochę się zmieniła. Tymczasem Emi to zupełne przeciwieństwo mojej żony. jak państwo widzą. Fotografie szły z rąk do rąk wokół stołu, zarówno te z lat wojny, jak zdjęcie pięknej narzeczonej, uśmiechniętej, ufnej i zadumanej. Porucznik marynarki wojennej jęknął głucho: - Cudna! Madonna Rafaela z pszenicznymi włosami. To pochylenie głowy, ta słodycz ust. I taką zdradzać z podobnymi zdzirami! Ludzie, albo ja zwariowałem, albo... - Dobrze ci mówić - uśmiechnął się jego sąsiad -jesteś młody, znalazłeś sobie miłość, ożeniono cię z Angielką, zanim zdążyłeś mrugnąć, i twoja prawowita brytyjska małżonka, realistka, nie rozstawała się z tobą na krok. - A też ją pewno zdradzał - zahuczało drwiącym śmiechem w gardle Wierzbicy. - Przychodzi na człowieka mus - uzupełnił porucznik Drzazga. - Vis maior. I wtedy czyś pułkownik, czy generał, czy kapral - słuchasz majora. - Jaki major? To biskup - zaszeptał konspiracyjnie Sebastian Wierzbica; sąsiedzi słyszeli jego dudniące słowa. - Nie pij dziś więcej - powiedział twardo Drzazga. - Jestem trzeźwy jak osesek. Mogę z pamięci rąbać bez omyłki „Litwo, ojczyzno moja" albo „W Suzie, na dworze, król Dariusz ucztuje, sto cudnych dziewic"... i tak dalej. Przysięgam ci, stary, że to biskup. - Nie pij więcej. - Żona tego morskiego diabła to biskup. Rozumiesz, jełopie? - Co? - ryknął Drzazga, nagle rozdrażniony uporem kapitana. - Fakt. Ożenił się chłopak z uroczą, wychuchaną, domytą, kąpaną przepisowo Angielką, sprawa banalna, wielu zrobiło podobnie, każdy brał, gdzie i jak mógł, swoją Wenus z demobilu, to proste, nawet i żonaci nie zawsze się wahali przed wstąpieniem na ślubny kobierzec. Aż tu naraz grom z jasnego nieba, jego wytworne, drobne, zakochane kobieciątko, jego Mona ryża jest biskupem. Ależ tak, naprawdę! Jest anglikańskim urzędującym biskupem. - Urżniętyś na mistyfikatora. Gęba naoliwiona, sama chodzi. - Zapytaj, kogo chcesz. Od razu, tu, głośno. Ja się nawet nie dziwię, że chłop postanowił zostać w Anglii, bo jakże rodakom w kraju mógłby wytłumaczyć, że on co wieczór z biskupem idzie do łóżka? Że polski porucznik lubi czasem biskupa głaskać po nogach i po ślicznym wydatnym biuściku? Jak byś ty to ludziom objaśnił w ojczyźnie, że mu biskup dzieci będzie rodził? Powiedzieliby: wojenny wariat. - A ja bym i dwóch biskupów zostawiła - Dorota podniosła dłonie - i do domu! Do domu! Do Czarnego Dunajca. - No! - poparł ją kobiecy głos od strony kuchni. - Jakby wziął nogi za pas, to by stąd do samej Warszawy piechty przydyrdał. Wierzbica przysłonił oczy dłonią. - Pieszo? Do Warszawy? Któż to się wybiera? 15* 227 - Juści, że jo! - Marysia! - A juści. Żeby mi nawet miały nogi popuchnąć, żebym lazła jak rapciato kura, niech tylko śniegi stopnieją, pójdę do chałupy. Wierzbica parsknął lekceważąco: - Bez karty repatriacyjnej? Od razu pod klucz! Piskliwy głos odpowiedział jednym tchem, przekornie, ale z nutą stanowczości: - Dostanę pozwoleństwo. Już wszystko se umyśliłam. Ino się ociepli, pojadę raniuchno do Frankfurtu tym pociągiem, co do fabryk. I nic, tylko znajdę polski urząd, a potem obejdę całki budynek na klęczkach ze sto razy. Młoda jestem, dam radę. Jedna baba z naszej wsi tak zrobiła przed samą wojną. Podatku zaległego jej dowalili, kary dopisali, płać albo za kraty. Chłop ciężko chory, syn akurat we wojsku, sołtys listy pisał do urzędu, a urząd cicho siedział na tyłku i nic. Tylko się utopić. Baba zmówiła pacierz do Przemienienia Pańskiego, wyszła o świcie z chałupy i podrałowała. W mieście przed urzędem skarbowym uklękła i dali go na klęczkach okrążać wielgachny klomb. Sadzaweczka pośrodku klombu tam jest i woda w górę tryska z otwartej rybiej gęby trzema strumyczkami, a naguśki chłoposzek trzyma tę kamienną rybę ręcami z kamienia. Wilgoć kobiecinę ochłodziła, tak że jak zaczęła krążyć na kolanach przed urzędem, to krążyła i krążyła. Głos urwał się na chwilę, zabrakło dziewczynie tchu, ale już mówiła dalej: - Nareszcie sam starosta wyjrzał bez okno, zaciekawił się, pyta swoich biurokratów, co ta baba tak na kolanach cięgiem łazi dookoła klombu? Jak usłyszał, że o podatek, uśmiał się do łez. Karę babie darował i należność kazał rozłożyć na raty. Już ani do aresztu nie musiała iść, ani jej krowy nie kazał odbierać. A ja tak samo zrobię, we Frankfurcie przed Urzędem Repatriacyjnym uklęknę, tak długo będę chodziła na kolanach, aż mi polski major każe na rękę wydać kartę do domu. Sebastian tym razem zignorował zupełnie słowa dziewczyny, podsunął kielich gospodarzowi, który dolewał gościom wina. Podnieśli równocześnie czekając na spóźnialskich i dopiero kiedy wszyscy trzymaliśmy przed sobą puchary, zawołał: „Na zdrowie!", maczając usta. - Za szczęśliwy powrót do kraju - dołączyła swoje życzenie Dorota. - Za pomyślne działanie tu, na niemieckiej ziemi, dopóki jesteśmy potrzebni - odpowiedział jej z uporem kapitan Wierzbica. - My, Dorotko, mamy do spełnienia konkretne zadania. Kobieta schyliła głowę nad stołem. - A potem? Nie będziesz chyba żył pomiędzy szkopami? 1 Rozmarzenie przytłumiło dudniący głos kapitana Wierzbicy: - Świat otwarty. Kanada! Meksyk! Objadę kulę ziemską... Może znajdę coś, co by mi przypominało Kraków, Skawinę, Dolinę Jaworzynki, Chochołowską... Psiakrew, emigrant przymusowy. My, Polacy... przez wieki... Dorota spytała go znienacka: - Musisz czy pragniesz emigrować? Odpowiedz szybko. 228 Rozłożył ręce, trwał w pozie bezradności, nieruchomy, z uniesionymi wysoko brwiami. - Bo ja - powiedziała zupełnie cicho - przed zaśnięciem wyobrażam sobie przekroczenie granicy polskiej. Chciałabym, żeby pociąg stanął w pierwszym zagajniku, w najmniejszym lasku, zdążyłabym wyskoczyć i dotknąć palcami kory brzozy... pogłaskać chropowatą sosnę... Takich rzeczy nigdy się później naprawdę nie robi, pozostają w marzeniu. Zdaje mi się jednak, że gdybym była choć chwilę sama, objęłabym pień drzewa, ucałowałabym jak żywego człowieka. Wierzbica zmarszczył groźnie czoło. - Lasów na świecie pełno. Czym się różnią tutejsze od naszych? Wiem, to nie to samo. Lasów mają mnóstwo. Lasów i pól. Cały przeklęty głód ziemi mogli rozładować we własnym kraju. Tylko że to są już dla ciebie lasy wrogie. Pojedziesz dalej. W Kalifornii, w Australii znajdziecie oboje klimat odpowiedni, przystosujecie się. - Nigdy - powiedziała twardo. - To co? Zamierzasz wracać do Czarnego Dunajca? Lepiej do Stanów. Osiądziecie tam, urodzisz małżonkowi kilku synów albo ze trzy dorodne jak i ty córy... Wierzbica mówił z ironią, była to jednak ironia połączona z marzycielską nutką, jaką wprowadzają opowiadacze bajek zbliżając się do szczęśliwego zakończenia. - Wasze dzieci wyrosną zdrowo, będą miały ślepia czarne, jak Dorota, albo szare, podobne do ślepiów Dzika. Dorota znieruchomiała, jej nisko schylona głowa nie pozwalała widzieć wyrazu twarzy. - Nie! - powiedziała szeptem. - Nie! Postawiła szklankę głośno, zdawało się, że szkło powinno pęknąć od uderzenia. Siedziała równie blisko mnie jak Wierzbicy, słyszałam ten gwałtowny, pełen buntu szept: - Nie! Po co mówić podobne rzeczy! Komu potrzebne rodzenie syna czy córki, wypuszczanie na niemiecką ziemię, którą dawniej uważałam za zwykłą, gospodarną, dającą rosnąć każdej istocie. Na statku zadżumionych nie wolno rodzić! - Upiła nam się pani domu - stwierdził lotnik. Dorota słyszała już tylko własne myśli: - Nie chcę tu dłużej ślęczeć. Jeżeli miałabym tyle sił i zdrowia, żeby zostać matką, to jedynie w Polsce. Byłby to cud. Niemieckie trucizny wsypywane do brukwianki, do pokrzywowej zupy miały zabić w ludziach możność zachowania gatunku. Tym sposobem chcieli wyhodować stada bezpłodnych robotów. I nie wiemy, do jakiego stopnia zatruli nasze organizmy. Przenigdy nie dopuszczę do tego, choćby mnie spotkało szczęście zostania matką, nie chcę, żeby maleństwo miało szwabską metrykę urodzenia. Wolałabym się zabić. Żyły sobie poderżnąć. Uderzyła kilka razy pięściami w stół, aż podskoczyły naczynia. - Do Czarnego Dunajca. Tu nigdy nie będę sobą. Modliłam się o koniec 229 wojny. Bałam się wierzyć w cud - uratowanie. A teraz mam jeszcze słuchać tej ohydnej mowy? Zakryła twarz rękami. Potem nagle wyprostowała się krzycząc: - Nigdy! Rozumiecie?! Nigdy! Mąż Doroty wbiegł do pokoju, zatrzymał się przy progu, skulony, zdruzgotany. Podniósł ręce do skroni. - Boże! Co tu się stało? Kto ją tak rozdrażnił? Znowu to przychodzi. Dlaczego prowokujecie Dorotę? Prosiłem was. - Aha! Prosiłeś?! - Dorota była wstrząśnięta. - Więc moją decyzję powrotu przedstawiasz im jako wybryk obłąkanej! Chorej nerwowo! Tak to wygląda? Stare damy zaczęły dreptać w pobliżu drzwi, poszeptywać: „Zostawmy ich samych... uspokoi się..." Mąż Doroty zawołał z rozpaczą: - Nie odchodźcie! Jestem kompletnie bezradny. Dorota zaczęła cicho płakać, usta jej wykrzywiły się, drżała jak od wewnętrznego zimna. Ledwo zrozumiałam słowa przerywane szlochaniem: - Nigdy go nie urodzę pomiędzy wrogami. Przysięgam. On miałby czekać na swój los, okrutniejszy jeszcze niż mój, ustalony od dawna przez idiotów, przez tępe mózgi?! Musiałabym uciekać z nim, jak uciekały kobiety Zamojszczyzny... całej Polski... całej Europy... gdzie...? dokąd uciec? Pokazywała za siebie. - Taki sen czai się tu nocami. Nie mam dziecka, na szczęście nie mam, a jednak we śnie uciekam ze swoim dzieckiem, postanawiam iść na druty razem z dzieckiem. Albo do komory, gdzie na pewno jest gaz. Nie! Nigdy do tego nie dopuszczę! Nie urodzę! - Podniosła dwa palce. Jej usta drżały. - Przysięgam. Kapitan Wierzbica łagodnie wziął oburącz dłoń Doroty. Mówił cierpliwie, bardzo sugestywnie: - Posłuchaj. Nie ma już obozów. Zapamiętaj sobie. To skończone. Wymazane. Nie ma drutów. Ani gazu. Nie ma wojny. Już nigdy nie będzie na świecie wojen. Chytry uśmiech pojawił się na zakłopotanej twarzy kobiety. Była to zupełnie inna twarz niż przed godziną, zbiedzona, szara. - Kłamiesz. Albo udajesz. To wszystko pozostało w moich snach. A więc jest. W mojej świadomości, w świadomości ludzi. Jako wzory dla ciągle doskonalonej zbrojowni. Przecież uczyli cię historii, nie tylko strategii. Więc musisz wiedzieć, jak to jest. Obozy wracają do mnie nocami, są potworne, nikt z nich nie wyjdzie. W snach moje dzieci czekają na mnie, a ja wiem, że tym razem utknęłam na zawsze. Wstała, odeszła kilka kroków, przycisnęła czoło do szyby, jakby chciała zobaczyć niemiecką noc i zagubioną w ciemności Norymbergę. Nie zgadzam się, żeby mojego syna więzili tak jak mnie; to przestępstwo. Powinniśmy karać deprawatorów młodej wyobraźni. Boję się, że nawet opowiadania, czym były tortury, gaz, krematoria, rozwałki, zatrują umysł dzieci, podsuną im tę myśl: wszystko wolno, wszystko człowiek może zrobić 230 innym ludziom, i nie ma granic, tylko jest szukanie nowych metod zbrodni. Patrzyliśmy na to. Byliśmy bezsilni. Trudno się spodziewać, że wszystkie matki z całego świata zdołają uchronić swoje maleństwa przed jadem ludzkich żmij. Lotnik westchnął cicho: - To nie takie proste! Dorota powtarzała gorączkowo: - Nigdy go nie urodzę. Jeżeli będzie trzeba, wyrwę go ze swojego ciała, bo inaczej bez mojej woli wepchną go w szeregi, dadzą pasiak i numer. - Głupia wariatka - burknęła śliczna kobieta obejmująca lotnika. - Dorota! Dorotka, pomyśl, zastanów się - szeptał mąż wyciągając do niej rozdygotane ręce - pomyśl, dziecino, przecież po tej wojnie świat zrozumiał na pewno. Już nikt nie powtórzy tego, co było. Zwierzęce stękanie, mowa nieartykułowana, później nagle bezładne strzępy słów: - Wydrę je ze swojego ciała, nie pozwolę mu żyć na tym świecie cuchnącym od flegmon; uduszę w sobie życie mojego dziecka. - Dorota. Zastanów się. Na ziemi już nigdy nie będzie wojny. To minęło - powtarzał Dzik z uporem i czułam promieniowanie spokoju płynące z tych słów. - Opamiętaj się. Teraz już nikt nie będzie zabijał ludzi. - Decyzję za niego powzięliby zabójcy, krwiożercze stado zabrałoby to maleństwo. - Dorotka! Co ty mówisz! Opamiętaj się, kochanie, już nikt na całym świecie nie będzie powtarzał mordowania człowieka. - Nie chcę tego sprawdzać. A wy poczekajcie trochę. Zobaczycie jeszcze, co ludzkość wymyśli. Stara pani Jahodnicka przeżuła szybko zwiędłymi ustami. - Boi się porodu. Zupełnie normalne. Ja też nie mogłam się zdecydować, miałam złe przeczucia! Dorotka! Słuchaj mnie! Jak urodzisz pierwsze dziecko, przekonasz się, że to nic takiego. - Jak możecie tak mówić! - zawołała Dorota porywczo. - Ja nie umiem żyć! Rozumiecie? Nie umiem żyć. To w ogóle przekracza moje siły. Zresztą po co? Życie jest krótkim spacerem. Oszpeconym. Poszarpanym w kawałki na małe chwile pełne rozpaczy. Niszczonym przez ludzi. W najlepszym wypadku mogłoby być biegiem pokoleń przekazujących sobie coś bezwartościowego. Ja podawałabym to w młode ręce mojego syna. Może byłoby to urocze... tylko że mój chłopiec musiałby podlegać zbrodniczym prawom społecznym, aresztowano by go, ktoś miałby go przesłuchiwać, głodzić, torturować, jak nas, jak ciebie, mnie i tylu innych. Nigdy! Rozumiecie?! Kto przeżył, musi stanąć w szeregu, zagrodzić drogę wściekliźnie, bronić, bo inaczej znowu zaatakują nas esesmańskie psy. - Dorota! Dorota! Przestań! Uspokój się! - błagał ją mąż. - Zapomnieliście już te dzieciaki na kojach w Birkenau? Szare buźki. Roztrzęsione ręce. Zaciśnięte usta. Głód. Wszy. Ja pamiętam. A młode Holender-ki? Już palili je w krematorium, a nam kazali dźwigać jeszcze nie wystygłą bieliznę. Ludzie! Powinno się raczej uczyć młodych, żeby szli przed siebie za 231 linię horyzontu, żeby ustępowali z miejsc, do których sięga ręka zaborcy. Sebastian Wierzbica krzyknął: - O, właśnie! Wyjechać. Odejść z horyzontu. Rozpocząć za oceanem zupełnie nowe życie. - Jak długo można byłoby tak uciekać? Do czego byśmy doszli? - zapytała pani Jahodnicka podnosząc wysoko brwi. - Więc chodź z nami za linię horyzontu - podjął Wierzbica. Dorota przetarła czoło kilka razy, jakby chciała odsunąć uparty włos. - A jednak wydaje mi się, to nie jest do uwierzenia, chociaż przeżyłam Pawiak i Ravensbriick, a wiem sporo na temat Pompei, nie do uwierzenia, żebym i ja mogła pewnego dnia wyruszyć w tę daleką, niesamowitą podróż, podczas trwania której ulega się kostnieniu tkanek i nieodwracalnemu bezruchowi. - Dorota, Dora, zlituj się - szeptał Dzik przyciskając palce do skroni. Sebastian Wierzbica wstał, obszedł stół i położył dłoń na rozdygotanym ramieniu Doroty. - Posłuchaj. Oboje posłuchajcie. Wyjedźcie z Europy. Niech się otworzy przed wami czarodziejski atlas Ziemi. Spełnią się marzenia z lekcji geografii. Na stacjach kolejowych, na lotniskach usłyszycie, jak obwołują nazwy miast, które dotychczas były tylko napisami w podręcznikach i na znaczkach pocztowych. Uchodźców z Europy czekają brzoskwiniowe sady. Wyjedźcie. Zacznijcie nowe życie. Raz na zawsze zapomnijcie, że istnieje tragiczne miejsce na ziemi: Polska. Początkowo zdawało mi się, że przeciąg uchylił lekko drzwi. Zadymka wdarła się z tarasu, noc niosła z sobą chłód i wicher, a ponad wszystkim dominowało wycie, wycie przeciągłe, straszliwsze niż głos otwartego wilczego gardła; dla mnie był to znów, i miał na zawsze pozostać, jęk alarmu lotniczego zwiastującego masakrę ludzi, miazgę domów, ścian, dziecięcych łóżeczek, egzystencji. Chwilowo nikt inny nie zwrócił uwagi na skrzypienie zawiasów, moi sąsiedzi zajęci byli rozmową, dyskutowali, kłócili się, uspokajali Dorotę. W zadymce, na otwartej werandzie, dostrzegłam kobietę i nie mogłam odwrócić od niej oczu. Dziwne uczucie: zdawało mi się, że to ja stoję tam na mrozie z gąszczem śnieżnych płatków powklejanych między krótkie włosy, to mnie wicher siecze po twarzy, aż muszę mrużyć oczy, ze mnie zdziera szalik i wydyma na plecach płaszcz. To ja sinymi palcami przytrzymuję kołnierz pod szyją i mnie drżą wargi, ale nie mogę wyrzec ani słowa. Jeszcze krok i jeszcze dwa kroki w stronę progu. Sebastian Wierzbica zwrócił się do mnie z jakimś konceptem, jego wzrok poszedł w ślad za moim spojrzeniem i nagle mój sąsiad wsparł dłonie o brzeg stołu, wolno zaczął się podnosić, aż wyprostował potężną postać, wyprężył się, stanął niemal na baczność. Nie miałam odwagi pytać go, co to znaczy, kim jest ta kobieta. Cała wojna kotłowała się za nią i wokół niej, ogarnął mnie strach, że oddział hitlerowski wtłoczy się zaraz z wyciem syren ogłaszających zagładę. Pracował znowu przezwyciężony czas fliegeralarmów. 232 Zdawało się, że kobieta stoi bardzo daleko wśród wirujących, rozprutych uderzeniami wichru chmur śnieżnych, ale weranda graniczyła tylko przez próg z pokojem, w którym odbywało się spotkanie. Wierzbica biegł do niej kulejąc, obszedł naokoło stół, wyplątał się spomiędzy krzeseł, odsuwał ludzi, którzy próbowali go chwytać i zatrzymać chwilę przy sobie. Wypadł w zadymkę, zniknął, ogarnął ramionami stworzenie drobne, zabiedzone, jakby jeszcze ciągle nie odebrane wojnie. Tulił ją, próbował wprowadzić do wnętrza. Nie chciała wejść. Oparła ramię o futrynę drzwi, stanowczo pokręciła głową. Wniósł ją. - Nie, Sebastian. Nie mam sił. Oni wywieźli je podobno za ocean, do Kalifornii, do Meksyku, do Kanady. Jak szukać, jak znaleźć? Gdzie jest ewidencja? Co robić? - Ale kogo? Powiedz, kogo? - Niemcy pozamieniali nazwiska i imiona na germańskie, ja bym odnalazła, ja bym poznała, tylko gdzie szukać? Wierzbica milczał. Ona wyciągnęła do niego ręce, potrząsała nimi, mówiąc szybko, w chorobliwym pośpiechu: - Sebastian. Pomyśl: oni je gdzieś wysłali. Mężczyzna ledwo mógł mówić: - Ty żyjesz! O, Boże, co za szczęście! - Oni je gdzieś wysłali, całe gromady. Poszukuję przez tyle miesięcy. Na próżno! Wszystko na próżno! Gdzie się dowiadywać? Objechałam wszystkie możliwe zakątki tego kraju, to potworne, czego się nasłuchałam. Oni wysyłają je, żeby wychowywać, stworzyć idealne warunki. Zbrodniarze! To są zbrodniarze! Sebastian, powiedz, gdzie jeszcze można szukać? Oburącz chwycił jej dłonie, przysunął blisko lwią głowę do jej wymizero-wanej twarzy, zapytał wyraźnie, skandując niemal każde słowo: - Ale kogo, mów, kochana, kogo? Kogo ty szukasz? Odsunęła się. Przyglądała mu się zdumiona, jakby próbowała sobie przypomnieć szczegóły odległych zdarzeń. - Więc nie dostałeś moich listów? Ani jednego? I nic nie wiesz o naszym dziecku? Zamknęłam oczy. Brzoskwiniowe sady. Różowe, kwitnące brzoskwiniowe drzewa za oknami domów. Owoce wielkie jak męska pięść, kosmate, .dojrzałe. Słodkie. Takich w Polsce nie ma. Kiedy znowu spojrzałam, nie dostrzegłam ich nigdzie pomiędzy gośćmi. - Ten Sebastian w gorącej wodzie kąpany! Poszedł, ani drzwi nie zamknął - powiedziała pani Jahodnicka. - Niech będą otwarte, jeżeli pani pozwoli - prosił lotnik. - Gorąco tu. Nie ma czym oddychać. Najdzie trochę świeżego powietrza. To zdrowo tak odzipnąć. Usłyszałam znowu jękliwy sygnał MP niiNyci^dgf^grozą ciemność i mgłę pomiędzy ruinami. 233 Rozdział 28 Grand Hotel stanowił teraz jedyne miejsce, gdzie pragnę się znaleźć. Wyszarpnęłam swój płaszcz spod wielu innych, biegłam szybko, żeby nikt nie zauważył mojego zniknięcia. Znam żelazną gościnność rodaków, urastającą do rozmiaru zamachu stanu, zwłaszcza w porach najlżejszego nawet podniecenia wódką, cichymi nocnymi rozmowami, tematem rozmów. Wicher uderzył we mnie potężnie, wgniótł oddech do płuc, przemknął przez lekki płaszcz. Ani śladu tramwaju czy autobusu, cisza, lodowaty chłód, złudzenie, że to głęboka noc. W dzień przyszłam tu ze śródmieścia długą ulicą tonącą w jaskrawych promieniach słońca, pomiędzy domkami w ogródkach, pod nawisami dzikiego wina, bezlistnego i ciekawego w rysunku, pnących róż osypanych czerwonymi owocami podobnymi do wiejskich koralików, pod konarami płaczących wierzb, których pędy żółte rozkołysane na wietrze, długie i cienkie jak nici, zdawały się oczekiwać wczesnej wiosny, zapowiadać ją swoim ciepłym, woskowym kolorem; po godzinach wypełnionych dyskusjami o procesie wyprawa do położonej na peryferiach miasta dzielnicy zdawała się tylko wytchnieniem i niewinnym spacerem. Można było w każdej chwili zawrócić, przejść w słońcu na przystanek, poczekać na właściwy tramwaj, wykupić bilet i dać się zawieźć przed Grand Hotel. Ale teraz?! Biegiem w kierunku mizernych latarń ulicznych, których żółtawe światło wymieszane z oparami mgły znikało chwilami zupełnie, zwłaszcza kiedy zaczął padać i bić w oczy gęsty śnieg. Zgarniałam go palcami zaniepokojona, że stracę orientację, ale właśnie wtedy z czarnego snu Norymbergi wypadł oświetlony tramwaj. Zaczęłam pędzić mu naprzeciw, zgadując, że w pobliżu skrzyżowania bocznej drogi z ulicą powinien się zatrzymać. Był jaskrawym widmem kreślącym elipsę w głębi nocy, zdawało się, że lada chwila zgaśnie, że jedzie znikąd i donikąd, bez pasażerów i bez motorniczego. Załomotał żelastwem hamując gwałtownie i stanął. W środku sporo najzwyklejszych ludzi. Prawa, obyczaj, polityka mogą się różnić, a ludzie bywają tacy sami: gdyby nie nadziewano ich gniewem każąc mordować, byliby zupełnie sympatyczni. Robotnik w spranym do błękitu brezentowym kombinezonie zwiesił głowę, kołysze się i szarpie bezwładnie przy chybotliwych ruchach wagonu, jego dłoń ostukuje wiadro z resztkami farby napełnione pędzlami różnych kształtów. Obok anemiczna kobieta z oczami otoczonymi rdzawą obwódką znużenia broni się przed zaśnięciem, ułożyła sobie na kolanach grube zawiniątko, w którego ciepłym wnętrzu śpi niemowlę. Młode dziewczyny, zziębnięte, okutane brudnymi szalami, patrzą przed siebie ptasim wzrokiem i milczą, na pewno bardzo zmęczone bezsennością, jakimś ciężarem zajęć, które zrzuciła im na plecy przegrana wojna. Obserwuję wszystkich i dziwię się, że nie mam odwagi pytać: ludzie, po której stronie byliście, czy wśród esesmanów i kapów tłukących nas kijem, czy tak jak więźniowie w rowie melioracyjnym, w błocie, z nogami wiecznie mokrymi, wśród noszących na plecach czerwone kółko S.K., jak otwór 234 I wypełniony krwią, informujący hitlerowców, że tę grupę należy wykończyć w pierwszej kolejności? Czy wśród obojętnych i nieświadomych niczego, co się naokoło dzieje, zaciskających oczy i uszy? Niemcy trafiali do każdej z tych grup, to było zależne od przypadku.' człowiek mógł zresztą bez własnej woli przejść z jednej kategorii do drugiej, z esesmana zostać więźniem, z żołnierza blockfiihrerem w obozie koncentracyjnym, a potem wrócić i powtórzyć to kilka razy, na tym polegał niezawodny mechanizm terroru, na sposobach budzenia bestii zatopionej pod pokładami moralności czy braterstwa. Tchórz ulega natychmiast, jeszcze zanim do niego zdążą wycelować, już oddaje wszelkie swoje bazy do dyspozycji wroga, zostaje neofitą, nadgorliwcem. Ciekawe, kim są ci ludzie w rozkołysanym tramwaju, kto z nich bił, denuncjował, straszył? Czy robotnik z wynędzniałą twarzą? Czy kobieta z dzieckiem na kolanach? Czy młode dziewczyny? Wszyscy oni chyba wiedzą, co to znaczy głód, ale jak zachowywali się w okresie głodu wojennego? 0 czym ja myślę, dlaczego mam ciągle takie skojarzenia? Noc wypełniła Norymbergę ciemnością przygnębiającą i pesymistyczną, czarny szlam pochłonął niebo, ziemię, ulice, domy, tylko rozjarzony tramwaj z garstką zbyt dokładnie oświetlonych pasażerów klekoce po torach i można się przerazić nagłą refleksją, że jedzie donikąd, że w ogóle się nie zatrzyma. Przysuwam policzek do zimnej szyby. Smutek ogarnia mnie nagle z ogromną siłą, przygnębieniu towarzyszy poczucie obcości w tym rozległym, niezrozumiałym, a podobno pięknym, obłąkanym kraju. Tylko w ciężkich snach po wojnie, kiedy znajdowałam się znowu podobnie jak Dorota w następnych, niezniszczalnych obozach koncentracyjnych, skąd już nigdy nie miałam się wydobyć, ulegałam tak silnemu jak dziś przygnębieniu, spowodowanemu pewnością, że na świecie nie ma się gdzie schronić, że to wszystko musi trwać do końca. Za oknem tramwaju bezludna, martwa dzielnica. Ciemność. Nie widać najmniejszych nawet świateł; dokuczliwie drąży myśl, że jedzie się długo jakimiś polnymi trasami, z dala od miejsc zamieszkanych. Wystarczy na siłę wlepiać oczy w czerń nocy, żeby wymowa ciemności stała się niepokojąca, straszna. 1 nagle w oddali błysnął kształt oświetlonej z dołu reflektorami sylwety budynku, nad którym w klingach jasności rozwijają się i zwijają targane wiatrem flagi czterech państw sprzymierzonych. Ulga. Międzynarodowy Trybunał Wojskowy czuwa dniem i nocą, póki tresowane wilki nie przestaną toczyć piany z rozwartych paszcz, po lśniących zębach, po srebrzystych, zjeżonych gniewem podgardlach. Już wkrótce zapadnie wyrok. I ludzkość dokona wyboru, zdecyduje się na jeden z projektów kurateli politycznej nad Niemcami. Będzie to hamulec bezpieczeństwa międzynarodowego; wejdzie w życie na zasadzie obowiązującego prawa. Ludzie ginęli pod Stalingradem. Ludzie ginęli w Wawrze. Podczas przesłuchań w gestapo i na pachnących, zacisznych polankach leśnych. Daremnie próbowałabym wyliczyć miejsca, gdzie podczas tej wojny ginęli 235 Europejczycy broniący ojczystych progów przed hitleryzmem. Wielu z nich zachowało do końca siłę ducha i wiarę w ostateczne zwycięstwo. Czy zgadywali, że w tym samym czasie, kiedy przeżywali najcięższe tortury, kiedy gestapowiec wkręcał arkusz papieru w maszynę, żeby napisać protokół, a pluton egzekucyjny pochylał głowy do strzału mając przed sobą tym razem cel nieruchomy, ludzi stojących z uniesionymi rękami - czy zgadywali, że właśnie wtedy na różnych krańcach ziemi jacyś obcy sobie wzajemnie pracownicy instytutów naukowych, wyznający różne religie polityczne, obmyślali systemy strategiczno-geograficzne, które mogłabym nazwać kaftanami bezpieczeństwa dla germańskiego militaryzmu? Czy zgadywali? Czy domyślali się tego? Czy tragiczne, rozpięte na drutach, bezbarwne we mgle świtu martwe istoty, które w nocy postanowiły skończyć z sobą, utraciły wiarę w rozum ludzki? Ciała więźniów zwieszone z różnych stron ogrodzenia, zahaczone tkaniną pasiaków na metalowych kolcach, oglądało tylko puste niebo, drużyny esesmanów i milczący wobec argumentu krematoriów tłum. A jednak w odległych punktach naszej małej Ziemi szkicowano modele kaftana bezpieczeństwa dla narodu, który na terenach okupowanych i także u siebie postępował jak szaleniec. Ubezwłasnowolnią furiata. Wyleczą go. To zresztą nie przywróci życia zamordowanym, a upiorny psychopata zdołał zamordować miliony. Kaftan bezpieczeństwa nie będzie więc karą. Karą nie będzie także wyrok w Norymberdze. Takiej kary nie ma. Takiej kary nie można sobie wyobrazić. Ubezwłasnowolnienie narodu niemieckiego nie jest żadnym rachunkiem z tej wojny: to tylko środki zapobiegawcze na przyszłość, zresztą humanitarne i łagodne. Konduktor ogłasza „Hauptbahnhof', uświadamiam sobie, co to znaczy, zrywam się, wyskakuję w ostatniej chwili, nie mogąc rozpoznać odwróconego placu, który wygląda zupełnie inaczej, kiedy się patrzy przez okno hotelu. Prędzej, korytarzami do siebie, zasnąć, wyłączyć rozkołysane myśli, skojarzenia, pamięć ostrą jak tamte kolczaste druty napięte mocno, zdolne bez uginania się udźwignąć ludzkie ciało. Otwór nad rozwaloną częścią hotelu jest dziś pełen wichru gwiżdżącego miarowo na jakichś rurach i mijając to miejsce kulę się przeniknięta lodowatym dreszczem. Lęk czy zimno? Wbiegam do pokoju bez tchu, zamawiam rozmowę z jakimś miejscem odległym, które z niezrozumiałych powodów nosi nazwę „obóz polski", choć słowo „obóz" nabrało w epoce Hitlera parszywego znaczenia. Nie rozumiem, dlaczego Polacy jeszcze siedzą w obozie? Czy decyduje o tym polityka Londynu? Czy wpływa na to spór o wysoką cenę butów z cholewami szytych wśród ruin Warszawy? Usłyszałam głos telefonistki, miły i bardzo grzecznie brzmiący, powiedziałam do niej parę dość prostych słów angielskich, wolałam nie używać niemieckiego. Telefonistka słodkim tonem odpowiedziała posługując się też elementarnymi zwrotami, z których ostatni brzmiał zbyt prosto, żeby można było uwierzyć w jego spełnienie: - I connect you. Łączę. Z kimże to połączy mnie najuprzejmiejsza niemiecka dziewczyna? Czy 236 z moimi rówieśnikami, których nazwiska wyryto już na deseczce zatkniętej nad zbiorową mogiłą? Daremnie pragnęłabym usłyszeć ich głos, jeden sztubacki żart, jeden wybuch śmiechu, piosenkę śpiewaną w lesie, przy ognisku. Po rówieśnikach przyszli w szeregi organizacji chłopcy zaledwie czternasto-dwunastoletni, żeby walczyć przeciw okupantowi. Bardzo poważni, świetnie zorientowani w sytuacji na froncie. Nigdy już ich nie zobaczę ani nie usłyszę ich głosu. Po moim powrocie z obozu dowiedziałam się, gdzie i kiedy zostali zamordowani. Przewody dzwonią, to mróz i śnieg, sople wiszą na drutach telefonicznych, czasem z cichym pobrzękiwaniem opada kawałek lodowego szkła i wówczas ulegam wrażeniu, że tu, w Norymberdze, w kraju niepojętej wrogości dla obcych i swoich - odezwą się zagubione słowa któregoś z nich, ludzi mojego pokolenia, którym przecięto życie. - Halo, halo! I connect you. Jak słodko mówi nieznajoma telefonistka! Jej alt powinien uspokajać, ale tylko przeraża, nie można łączyć z pustką, z obszarami nieistnienia. Ustawic7ny cichy szum w przewodach zdaje się dowodzić, że aparatura jest nieczynna, jak miniaturka dla dzieci bawiących się w telefon. I nagle... Głos uderzył znienacka w tę abstrakcyjną ciszę, zdziwił mnie, zwłaszcza że wydał się znajomy. -' A! Dobry wieczór! Tu mówi szeregowy Nierychło. Szukamy wszędzie kapitana, bo właśnie odnalazłem nauczyciela z naszej wsi, on rozpozna Niemca. Pamięta pani? - Tego bez palców? Z naroślami na brodzie? Nierychło ucieszył się bardzo. - Właśnie! Pamięta pani? Kapitan mówił: „Wy, Nierychło, skoczcie lepiej po rozum do głowy", to ja skoczyłem, proszę pani, mnie dwa razy takich rzeczy nie trzeba powtarzać. Najpierw znalazłem szeregowego Panica to już drugi świadek, a później ustaliłem, w jakich obozach był nauczyciel, jakimi go pognali transportami, znalazłem ludzi, z którymi szedł, i tak po nitce do kłębka wygrzebałem go w szpitalu dla byłych więźniów. Wiór, nie człowiek, ale żyje. Muzułman, jak to mówią. Pracował tam nawet, odkąd jako tako wyzdrowiał. Nie powiem, dopisało mi szczęście, że jakoś przetrzymał. Od razu wysłaliśmy stąd wezwanie, żeby jechał do Norymbergi. Takiej depeszy nie zlekceważą. Słucham. Kiedy Nierychło milkł na chwilę, wracało dzwonienie przewodów i znowu wszelki objaw życia nabierał cech abstrakcji. - Halo! Halo! Jest pani?! - Jestem. - Zdawało mi się, że ktoś rozłączył rozmowę. No więc on pozna tego zbrodniarza, co mu brakowało paliców. I tu miałbym prośbę do pani, to bardzo pilne, nijak nie mogę znaleźć kapitana, nie rozumiem, gdzie zniknął ze Steinplattenweg. Umilkł, jakby rozważał swoje pytania. Zaraz jednak zaczął mówić dalej, szybko i już bez wahań: 237 - Nauczyciel będzie szukał kapitana Wierzbicy w Norymberdze, chociaż go nie zna. Zastanawiałam się chwilę, co mu powiedzieć. Nierychło prosił: - Ale może, gdyby ktoś z polskiej grupy widział kapitana Wierzbicę... To może by dał mu wiadomość, że już nauczyciel jedzie. - Tak. Oczywiście. Natychmiast przekażę. Widziałam kapitana przed godziną. - A gdzie teraz może być? - Pojęcia nie mam. Ale do jutra powinien się chyba znaleźć. Odkładam słuchawkę. Potem od razu podnoszę ją znowu, czekam na sygnał. Aparat stoi na oknie, przyciskam czoło do szyby. Czarna niemiecka noc błyska odległymi światłami, światła znikają na ułamek sekundy i potem znowu ukazują się spoza ruchliwych przeszkód. Wicher pogłębia migotanie lamp ulicznych, rozkołysał cały świat, obłoki lecą po niebie zamykając i otwierając przepastną ciemność, a na jej dnie czasami zjawia się księżyc i pędzi chmurom naprzeciw. Bliżej okna gałęzie drzew schylonych nawałnicą tną niebo, wymiatają gwiazdy, przesłaniają je, żeby się nagle prostować i w kołysaniu pokazywać zbełtaną, zmąconą ciemność. Upór, z jakim człowiek interesuje się kimś jednym spomiędzy milionów, jest irracjonalny, z równym powodzeniem można byłoby myśleć o migającej gwieździe, jedynej wśród mgławic i odległych konstelacji, pragnąć rozmowy z tą gwiazdą, spodziewać się z jej strony zrozumienia, zainteresowania. Upór jednak pcha człowieka do poszukiwań i konfrontowania marzeń. Jak on to powiedział? Wygrzebałem go... Dopisało mi szczęście, że jakoś przetrzymał. Ale przecież nie wszyscy przetrzymali. Nie wszystkich można dziś odnaleźć. Rozdział 29 Niespodzianie słońce przyniosło fale ciepła. Gdzieniegdzie leży śnieg, ale czułe dotknięcia promieni rozprężają we mnie skurcz wyniesiony z dusznej sali norymberskiego sądu. Koniec. Nie wrócę tam dziś ani jutro. Muszę się otrząsnąć po minionych dniach. Idę spokojnie środkiem asfaltowej drogi, staram się nie myśleć o niczym, wytrzeć z pamięci tłustą, babską twarz Góringa, zapomnieć choć na krótko o pozostałych oskarżonych i problemach, którymi Trybunał zajmuje się od miesięcy. Mam jedyne pragnienie: być jak najdalej od Norymbergi, złożyłam zeznanie, spełniłam obowiązek wobec umarłych, a zwłaszcza wobec tych, którzy dopiero się urodzą na planecie pełnej złudzeń i zaczną po niej wędrować z nowym optymizmem, uważając życie mojego pokolenia za historyczną, ponurą przeszłość. Idę środkiem asfaltu, ciepły wiatr owiewa mi twarz, pachną wilgotnawe pola, spod śnieżnych plam wyziera bura trawa. Głęboko wdycham powietrze 238 w kraju wrogów i ze zdziwieniem stwierdzam, że jest mi lekko na sercu. Jeszcze rok temu wytresowane Niemki w pasiakach śpiewały z entuzjazmem i właściwym ich narodowi masochizmem, rytm i wulgarne słowa przylgnęły do mnie, plątały się w moich myślach ostatnio, gdy patrzyłam na oskarżonych, muszę się tego jak najszybciej pozbyć. „Im Lager Auschwitz war ich zwar"... „Im Lager Auschwitz war ich zwar"... Najchętniej szłabym tą drogą bez przerwy, już nie wróciłabym do staroświeckich wytworności Grand Hotelu, do gościnnych gestów każdej pokojowej, każdego kelnera, zwłaszcza do co wieczornej atmosfery szampańskiej zabawy na dancingu. Norymberga tańcząca. Norymberga zakłamana. Muszę iść szybko, zmęczyć się, zgrzać, aż do mocnego bicia serca, jeżeli chcę wyrzucić z myśli ohydne zwątpienie, jakie oblazło mnie tu, w Norymberdze, gdzie powinnam uwierzyć w absolutną przewagę międzynarodowej sprawiedliwości nad spuścizną fiihrera. Klakson i pisk hamulców za plecami nie peszą mnie: zostałam przecież uratowana, trudno mnie będzie teraz przekonać, że spotkam jeszcze sytuacje niebezpieczne po tamtych, przez które wypadło mi przejść w czasie wojny. Amerykański żołnierz wyskoczył z ciężarówki, zielonej i ogromnej, zamkniętej ze wszystkich stron. Zdawało się, że zacznie krzyczeć, a on tymczasem paroma ruchami dłoni zwolnił uchwyty schodków, otworzył tylne drzwi. - Auto stop! Auto stop! - wołają roześmiane dziewczyny i roześmiani chłopcy, którzy wyskoczyli nie wiadomo z jakich krzaków. Są Francuzami. Pytają żołnierza o kierunek jazdy. - Auto stop! - odpowiada kierowca i na mapie wskazuje miasto, do którego jedzie. - Ratyzbona! - Regensburg! - Auto stop! Ratyzbona! Bez wahania śmigają do środka. Szczupły francuski chłopak pomaga wszystkim przy wsiadaniu, podstawiając uprzejmie ręce, wreszcie zwraca się do mnie: - Et vous? Ravensbriick? Po czym poznał we mnie byłego więźnia? Po krótkich włosach? Odrastają za wolno - myślę z żalem. - Oczy podkrążone cieniami wojny. - Birkenau - wyjaśniam i widzę, że rozumieją to słowo. Jedziemy więc razem do Ratyzbony, kierowca ma coś stamtąd przywieźć, obiecał, Źe i nas upchnie w drodze powrotnej. Jest mi obojętne, dokąd jadę, żeby tylko możliwie najdłużej nie słyszeć języka niemieckiego. Moją myśl podzielają Francuzi. Skulona na ławeczce dziewczyna śpiewa cicho, dobierając melodie do rytmu dudniącego w motorze ciężarówki, jest nam ciepło i dobrze. Nucimy wszyscy razem z nią, nawet kierowca usiłuje gwizdać to samo. Chudy francuski architekt obiecuje nas oprowadzić, zna Ratyzbone z wykładów i był tu kiedyś przed wojną. Pamięta zabytki, resztki rzytnskich 239 murów i słynną Porta Praetoria. Ledwo jednak Amerykanin zahamował i stojąc w otwartych drzwiach spuścił przed nami schodki, już upolował nas i otoczył swoją opieką niemiecki Herr Gott upostaciowany w starawym i chudym, przygarbionym znawcy tutejszych cudów architektury. Czy nam się to podoba, czy nie, będzie nam towarzyszył idąc krok w krok aż do gotyckiej katedry, sypiąc mnóstwo dat i nazwisk. - Tylko dobry humor może nas uratować - mówi francuski architekt i próbuje długimi krokami odejść w inną stronę. Wszelkie próby wymknięcia się guidowi są bezowocne, musimy wysłuchać o czasach przedhistorycznych i historycznych, obejrzeć katedrę z zewnątrz i zatrzymać się przed każdym detalem wnętrza, gdzie czeka nas pełna szczegółów informacja w łagodnym, cichym języku niemieckim. Wolałabym zostać na zewnątrz. Za murami katedry grzeje słońce, tu panuje grobowy chłód i pachnie kadzidło. Wyobrażam sobie dla rozrywki, że jestem turystką przybyłą z daleka, z kraju, do którego echa wojny nie dolatywały. Chodzę teraz oprowadzana tak uprzejmie, tu malowany święty Józef, tu marmurowa święta Cecylia, ze zdumieniem widzę, jak drobny, delikatny człowiek rozpina biały namiot nad wszystkim, co było treścią tego kraju dokładnie dziesięć miesięcy temu. Bawaria protestowała, wiem, ale żeby nic oprócz architektury, rzeźby, dziejów miasta i zachwytu dla zabytków nie interesowało mężczyzny stojącego przed nami z uśmiechem szczęścia, żeby tylko wznosił ramiona , przed katedrą, jakby chciał wzlecieć na jej wieże? Słońce przygrzewa coraz mocniej, a my coraz oporniej dajemy się j prowadzić w zimne wnętrza zabytkowych budowli. Kiedy zbliża się pora ;, odjazdu, nieledwie siłą wyrywamy się przewodnikowi, przysięgając, że „beim I nachsten Mai" - następnym razem będziemy mieli więcej czasu, wtedy na | pewno zwiedzimy port rzeczny nad Dunajem. Ale sami, bez uprzejmego pana, który poświęcił nam dziś tyle godzin. Parę kilometrów za Ratyzboną ciężarówka w podrygach leci na pobocze, ląduje nad rowem, tuż obok pnia drzewa. Wysiadamy. Kierowca kładzie się na ziemi, otacza go krąg pomocników i konsultantów. Po drugiej stronie rowu ziemię porasta mech, czeka tam na nas igliwie sosny, leży ścięty pień wygodny jak ława, zbocze jest ukośne, zasłonięte od wiatru półkolem zagajnika. Pachnie żywica. Pachną szyszki. Marcowe słońce praży, wydobywa zapachy i barwy z każdego skrawka ziemi, z każdej nagrzanej gałązki. Ciepły dotyk na plecach i ramionach rozleniwia, to już wkrótce wiosna, będzie można leżeć pomiędzy drzewami, czas przywróci wrodzony optymizm, zapomnę o drzewach kwitnących w Serbii, zapomnę, że była wojna. Chciałabym odszorować myśli, jak wieśniaczki szorują ławy i stoły drewniane o tej porze roku, wynosząc je za próg, w słońce, na pierwszą trawę. Chciałabym nie miewać snów ani skojarzeń. Ulegam gwałtownemu impulsowi: chcę jak najprędzej stąd wyjechać, tylko w Polsce, gdzie nie usłyszę niemieckiej mowy, dokona się powoli kuracja pamięci. Kierowca skończył swoją pracę, przeciągnął umazanymi dłońmi po spodniach i woła z zadowoleniem: 240 - Auto stop! Niirnberg! Ociągamy się wszyscy. Ciepłe popołudnie rozleniwiło nas, idą francuskie dziewczyny zgrzane, z kropelkami potu na twarzach, idą francuscy chłopcy w porozpinanych bluzach. Amerykanin uśmiecha się do nas. - Auto stop! Auto stop! Jeszcze tylko znikamy w gąszczu sosen i brzóz. Ostatnia chwila. Pozostanie za nami las, żywiczny zakątek pięknego, pełnego wolnej przestrzeni kraju nasyconego wiosennym słońcem. Ogarnia mnie chęć wędrówki na południe, przez Alpy, przez Wenecję, za wiatrem, za ciągłym pragnieniem. Entuzjazm rozsadza mi serce, trzymam dłońmi burtę ciężarówki, jak wszyscy moi przygodni współtowarzysze, patrzę na uciekające kamienie milowe, z zachwytem wdycham pył i odrobinę spalin, otwieram usta, nie słyszę swojego głosu, ale śpiewam, jak wszyscy, krzyczę z pełni płuc, w rytm ruchów dłoni francuskiego chłopca, który dyryguje skandując melodię razem z nami. Widzimy swoje rozwarte usta, widzimy śmiech w oczach. Żyjemy! Jeszcze mam uszy pełne warkotu ciężarówki, łomotu budy, uderzeń wichru i tej ostatniej pieśni, która wybuchła, kiedyśmy wjechali na podmiejskie, ulice Norymbergi. - Camarades, dormez vous? - śpiewaliśmy już bardzo rytmicznie, z wewnętrzną twardością, z uporem. a spojrzeniami dopowiadaliśmy sobie myśli przyjazne i braterskie. Pożegnałam ich z żalem. Odjechali w stronę wiaduktu machając mi rękami na do widzenia, ja zostałam pośrodku placu przed Hauptbahnhofem. Niechętnie pogrążyłam się w mroku wiecznie ciemnawego Grand Hotelu, niechętnie szłam znowu trasą pospiesznych, rozgrzebanych robót remontowych. Pod nogami zgrzytały kawałki ceglanego tłucznia, przez otwór wiał wiatr. Miałam ochotę spojrzeć do góry, żeby się przekonać, czy zobaczę jeszcze słoneczne światło, jednakże tuż za mną trzasnęły drzwi, pobrzękiwał klucz od pokoju, ludzie rozmawiali głośno, wreszcie poznałam falset Grabowieckiego: - Pani już po obiedzie? To świetnie się składa, idziemy razem. Sędzia Bukowiak zaraz tam będzie. Tu wzniósł ramię ruchem dla siebie charakterystycznym i wskazał Iłżeckiego. - Nasz prokurator walczył jak lew i uzyskał dla nas wszystkich karty wstępu na zeznanie Góringa. Czy pani zdaje sobie sprawę, co to znaczy? Sala sądu na pewno pękałaby w szwach, gdyby chciano wpuścić tłum ciekawych i żądnych sensacji. Prokurator Iłżecki uzupełnił: - Góring od dawna przygotowuje się na swój benefis. Pragnie odegrać rolę primadonny procesu. Niestety, będziecie musieli, moi drodzy, wymieniać się jakoś kartami wstępu, dostałem ograniczoną ilość, ale pani jako nasz koronny świadek wejdzie na salę od razu w pierwszym dniu zeznań Góringa. 16 - Niewinni w Norymberdze 241 - No i również jako jedyna w naszej delegacji kobieta - uzupełnił szarmanckim tonem Grabowiecki. - Dla pana Rajsmana mam także kartę na dziś - dodał prokurator Iłżecki. - Jak to? Jak to, mówi pan, pierwszego dnia? - zapytałam zdumiona. Więc oskarżonemu hitlerowcowi dano tak dużo czasu na złożenie zeznań? Prokurator Iłżecki uniósł dłonie na wysokość policzków. - Góring od dawna pisze swoje wielkie przemówienie, jakie zamierza wygłosić. Ostatnie solo byłego marszałka Rzeszy Niemieckiej. Usłyszałam za sobą westchnienie podobne do stękania. To Rajsman. Obejrzałam się. Powiedział tylko: - No tak. I pokiwał głową z głębokim smutkiem, jak w dniu własnego zeznania. Odniosłam wrażenie obserwując go, że stoi ciągle nad mogiłą swoich najbliższych i nad mogiłami tłumu zamienionego w drobny piasek rozsypany pod sosnami Treblinki. Rozdział 30 Był to rzeczywiście punkt kulminacyjny procesu norymberskiego. Drzemiący przestali drzemać, usiłowali zmusić uwagę i wyobraźnię do podporządkowania się na nowo problemom, przed którymi znużeni psychicznie ludzie bronili się wszelkimi sposobami. Nieobecni pospiesznie wracali z baru, z biur, z hotelu na swoje świecące pustkami miejsca. Płynęły błagalne interwencje dla zdobycia kart wstępu. Marian Podkowiński mrużył oczy w ironicznym uśmiechu. - Można by pomyśleć, że to pani Góring, typowo germańska Junona, wystąpi na dzisiejszej premierze w pełnej gali, a nie jej mąż, oskarżony eks- -marszałek. Delmer ułożył przed sobą notatki, obserwował rosnące podniecenie przepełnionej sali sądu. - Chciałbym tu być za dwadzieścia lat. Zapytać Niemców, spotkanych na ulicach przechodniów, starych i młodych, o proces przeciwko zbrodniarzom hitlerowskim. Wątpię, żeby mogli mi powiedzieć coś więcej oprócz swojego najczęściej lansowanego wyjaśnienia o zaniku pamięci. Słuchaliśmy w milczeniu. Dziwne pomysły miał ten utalentowany korespondent. On jakby dostrzegł nasze zdziwienie, postawił kropkę nad i: - Przyjadę tu równo za dwadzieścia lat, żeby zobaczyć, jak bujna trawa zarosła wszystko, co Niemcy muszą pamiętać i przed czym ostrzegać powinni swoje wnuki. Wiem, co mówię, moi drodzy, jeździłem od początku trwania procesu po Niemczech, bywałem w jadłodajniach, bierstubach, udawałem, że jestem jednym z nich. Korzystałem z takich samych kartek żywnościowych, bom sobie postanowił, że muszę poznać prawdę. I co? Ciągle ta sama piosenka, że czas już przestać rozpamiętywać winy, że hitlerowcy to starzy, znękani ludzie, więc niegroźni na przyszłość, a ponadto Niemcy zostali już 242 ukarani, przegrali wojnę, ponieśli straty, zniszczono im Drezno. Czegom ja się nasłuchał! Opowiadali, że kiedy Hitler kazał się Niemcom ewakuować z okupowanych krajów, a mosty na Sole, na Wiśle wysadzono w powietrze, oni pogubili dobytek i nawet rodziny. - Nie powinni byli w ogóle przychodzić nad Wisłę - powiedział któryś z moich sąsiadów. Delmer uśmiechnął się. - Tak, ale ja musiałem udawać jednego z nich, zrezygnowałem więc z dyskusji. Słuchałem. I to wiem ponad wszelką wątpliwość: Niemcy pragną, żeby świat możliwie szybko zapomniał. Na podium dla świadków pojawia się Hermann Góring, marszałek upiorów, przez cały czas procesu zdecydowany miotać słowa, tokować, przybierać pozy, lać zdania, żeby tym sposobem odmienić niepodważalną prawdę faktów. - Nicht schuldig! - jak łatwo, z jaką hardością rzuca te znamienne wyrazy. - Nie jestem winien. Inni dygnitarze z ławy oskarżonych powtórzą za nim to samo: - Nicht schuldig! Oto niewinni siedzą na ławie oskarżonych w Norymberdze, a jeden spośród nich, w atmosferze ogólnego zainteresowania, przemawia, przemawia. Ten głos, ten akcent odpychają mnie, dotykam dłonią słuchawek, żeby nie zapomnieć, gdzie jestem, a mimo to mowa Góringa wtłacza mnie tam, skąd na zawsze, nieodwracalnie wyzwoliło mnie zakończenie wojny. Oskarżony Góring prowadzi wywód chronologicznie, zaczął od dojścia Hitlera do władzy, mówi o styczniu trzydziestego trzeciego roku. Nie skończyłam jeszcze wtedy siedemnastu lat, Ziemia wydawała mi się ogromna i bezpieczna, nasycona słońcem, stworzona po to, żeby z niej czerpać radość. Hitleryzm otworzył przepaść pod nogami, a teraz, kiedy szczelina zamknęła się dzięki bezprzykładnym wysiłkom i bohaterstwu tylu narodów Europy, ja nie chcę dłużej słuchać o prawach lebensraumu, o pojawieniu się nadludzi z rzeźnickim toporem wzniesionym przeciwko poetom, niewiastom ciężarnym, dzieciom, uczonym, artystom, chłopom, duchowieństwu, robotnikom, nawet przeciwko obywatelom niemieckim. Wargi Hermanna Góringa rozchyla uśmiech, podkreślając jeszcze wyraźniej okrągły zarys obwisłych policzków. Ile zuchwalstwa, ile pychy jest w tym oskarżonym, który mówiąc popada coraz bardziej w euforię rozplotkowa-nej, wyzbytej hamulców starej baby. To rysy, poza, ekstaza tłustej puffmutti Musskeller, właścicielki niemieckiego domu publicznego, która nawet za drutami Birkenau postanowiła i musiała triumfować. O rasie panów, 0 zamiarze zbombardowania kontynentu amerykańskiego mówi z radością 1 przejęciem oskarżony Góring. Mówi z żalem o fuhrerze, o swojej z nim przyjaźni, o swoich wpływach. Mijają godziny. Szczekliwy, pewny siebie głos szatkuje ciszę sali. 243 Góring ulega może złudzeniu, że czas uśmiercania wrócił, ale młodzi wartownicy amerykańscy patrzą na niego z dystansu, z dystansu patrzy na niego przewodniczący Trybunału, z dystansu patrzą korespondenci, ja także usiłuję patrzeć z przeciwnego brzegu, nie chcę, żeby zuchwałe twierdzenia Góringa wpędziły mnie znowu w przepaść, pomiędzy mury krematoriów, odebrały wiarę. Wysiłki moje są jednak bezowocne. W krzyku Góringa rozwiera teraz wargi na całą szerokość Adolf Hitler ekscytujący swoją histerią tłumy Niemców i słyszę ten wrzask, lud zaczyna skandować, płoną pochodnie, naród zrobi to, co rozkaże fuhrer. Oglądam się na zamknięte okno, jest bardzo duszno, nie ma czym oddychać. Góring wylicza momenty własnych sukcesów, to znów niepowodzeń u boku Hitlera, naświetla przyczyny politycznych intryg, ośmiesza swoich współpracowników, rywali w łaskach u fuhrera, siedzących tuż obok niego na ławie oskarżonych, z ironią charakteryzuje kolejno Keitla, Jodła, powołuje się na głupotę nieobecnego w Norymberdze Haldera. Na dnie mojej pamięci pulsuje nienawistny germański wrzask i przybliża się, przybliża się, wchodzi na salę, wchodzi w głos Góringa, to ten sam styl, oni uczyli się sposobu przemawiania od swojego zarosłego kompleksami wodza, tak, to lagerfuhrer Hessler przemawia w noc wigilijną, hitlerowskie zero w porównaniu z ogromnymi zerami, jakimi są ci z ławy oskarżonych. Ale krzyk jest identyczny, ta sama pycha, ta sama ślepota. - Wir Deutsche! Wir Deutsche! Wir Deutsche! - wołał lagerfuhrer Hessler do zgromadzonych więźniarek Niemek zaczynając w ten sposób każde niemal zdanie. Uczynił zaszczyt kobietom reprezentującym „rasę panów", „rasę nadludzi", przebranym w pasiaki, lecz wyniesionym ponad obozowy tłum owym okrzykiem konsolidującym: - Wir Deutsche! Wir Deutsche! Wir Deutsche! Działo to się w wigilię roku 1943, po Stalingradzie, po najcięższych niemieckich klęskach, i zwracano się do wszelkich możliwych rezerw. Już nawet niemieckie prostytutki, niemieckie kryminalistki, ba, niemieckie komunistki doczekały się dnia, kiedy podlany alkoholem i patriotyzmem lagerfuhrer wrzeszczał do nich, naśladując ekstazę Adolfa Hitlera: - Wir Deutsche! Wir Deutsche! Wir Deutsche! Góring mówił spomiędzy obwisłych fałd skóry: - Ja byłem człowiekiem, który wydawał rozkazy. My, Niemcy (wir Deutsche) jesteśmy narodem przywykłym od dawna spełniać bez dyskusji rozkazy swoich wodzów. Solowa aria Hermanna Góringa przedłuża w jakiś dziwny sposób atmosferę wojny. Nie mogę dłużej słuchać. Charczące germańskie słowa krzepną na mojej skórze brudem, ścinają mrozem stopy, kolana, plecy i dłonie, sztywnieje na mnie odzież i staje się pasiastą kiecą z pokrzyw używaną już poprzednio przez kogoś innego, zapoconą, ze śladami gnid, pcheł, wszy ukrytych w obrębkach. „Im lager Auschwitz war ich zwar..." Zaciskam palce. Pod zamkniętymi powiekami widzę ten dzień, marznąca mgła osiadła na moich policzkach, robi się coraz ciemniej, a my w bezruchu. 244 w szeregach za szeregami słuchamy germańskiej mowy. Lagerfuhrer zajął miejsce na wzniesieniu, jest rozkraczony, pewny siebie, tak samo pewny siebie jak oskarżony Góring, równie zuchwale sypiący słowa przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym, jak tamten butnie dobijał nas informacjami o rychłym, zwycięskim dla Niemców zakończeniu wojny i o naszej przyszłości. Nie mogę słuchać. Góring usiłuje zagadać, zagłuszyć elokwencją, zasypać argumentami kilometry bratnich mogił, rowy pełne zwiniętych w bólu konania rozstrzelanych mężczyzn z rozłupanymi kośćmi czaszki, chce zarzucić niemieckimi dowcipasami, ciężkimi szpasami starego bursza tereny obozów koncentracyjnych, z których znam tylko Birkenau, gdzie z rana u wejścia do baraków leżały sterty nagich kobiet zmarłych tej nocy, wywleczonych za próg, czasem przysypanych warstwą śniegu, kiedy indziej odsłoniętych, z rozwartymi ustami, z przerażającą chudością piszczeli, z sińcami i ranami. Góring postanowił chyba gadaniem zamazać, zatrzeć te miejsca, w których jeszcze oprócz ludzkich popiołów i nie dopalonych kości pozostały głęboko w ziemi dokumenty chronione żelazem albo szkłem pojemników. Prokurator Bukowiak mówił: upłyną lata. Może. Teraz jednak prawda o rozmiarach gangreny rozsianej na świecie przez hitleryzm została odsłonięta. Przed nami stoi oskarżony członek rządu hitlerowskiego, jeden z najpotężniejszych po fuhrerze. Sam określa siebie jako drugiego człowieka w rządzie, role innych ośmiesza, umniejsza. Jego zeznanie jest rodzajem apoteozy narodowego socjalizmu, to wedle jego słów jedyna religia Niemców i jedyny system polityczny. W małej salce sądu prawie wcale nie ma mieszkańców Norymbergi, jeżeli pominąć obrońców i woźnego. Ciekawe, jak by na tę zaskakującą propagandę reagował tłum. Co powiedziałaby kobieta z brzydkiego domu, w którym schroniłam się przed ulewą? Delmer odzywa się szeptem, jestem zdziwiona zbieżnością naszych myśli: - Szkoda, że nie ma tu sędziów niemieckich. Interesująca byłaby ich reakcja. Teraz oprócz Niemców-obrońców są na sali z jednej strony zwycięzcy, z drugiej pokonani hitlerowcy. Myślę, że dla przyszłości Europy ważne byłoby wyrażone tu i zaprotokołowane potępienie hitleryzmu złożone przez prawników niemieckich. Odpowiadam tylko mimiką. Jak wszyscy, chcę słyszeć możliwie dokładnie wypowiedź oskarżonego numer jeden. Zasługi hitleryzmu podnoszone przez Hermanna Góringa przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym to jeszcze chyba mocniejszy wstrząs aniżeli tamto dawne przemówienie lagerfiihrera, gwarantującego nam zwycięstwo Niemiec na lądzie, morzu i w powietrzu, na wszystkich frontach, po którym to zwycięstwie zapanuje nowy ład w Europie. Hermann Góring jest równie dobrze poinformowany, jak wówczas był poinformowany komendant vernichtungslagru. Drobiazg w postaci klęski Niemiec, zwycięstwo zjednoczonych armii zdają się nie mieć większego znaczenia. Tego nie było. To zmowa. 245 Co za szczęście, że nie muszę już dziś, jak wtedy, stać w szeregach apelowych i milczeć, i pozwalać, żeby germańskie butne przechwałki wpełzały do uszu zaciskając mi serce w bryłę lodu. Wyjdę niepostrzeżenie, jak zaledwie przed rokiem wyszłam z transportu ludzi w pasiakach, pędzonych „nach Gross-Rosen zu Fuss". Ktoś ucieszy się prezentem w postaci karty wstępu na salę, gdzie od wielu godzin zeznaje marszałek hitlerowskiego państwa Hermann Góring, opierając dłonie na sporej górze notatek. Rozdział 31 - Nareszcie go mamy! - woła prokurator Iłżecki wracając wcześnie rano ze śniadania. - Co za szczęście, że dziś Góring milczy. Jedzie pani z nami? Wyruszamy za dwadzieścia minut. - Ale kogo złapaliście? Siwa wy przedszkolak już nie słyszał. Odzyskał dziś młodzieńczą lekkość nóg, zniknął, a więc rzeczywiście musiało się zdarzyć coś wyjątkowego. Kelner zdążył podejść do stolika o sekundę przede mną, ujął obiema dłońmi fotel, odciągnął, a kiedy siadłam, uprzejmie przysunął mnie i dopiero wtedy złożył ukłon. Zawiadomiłam go, że mam pięć minut na całe śniadanie. Był już ochwacony wieloletnią pracą, puścił się jednak drobnym truchtem do kuchni. W uchylonych drzwiach łysnęła żółta głowa Grabowieckiego. - Sukces! Odnaleźli! Pognał dalej omal nie przewracając mojego troskliwego kelnera, który zabrał na sporą tacę wszystko to, co kiedy indziej przynosił kolejno i uroczyście. Kończyłam pić kawę, kelner czuwał nade mną, żebym, broń Boże, nie zapomniała dolać sobie śmietanki, to ryzykowne dla zdrowia taka ilość kofeiny nie zneutralizowanej mlekiem. Był uradowany, że zgodziłam się na parę kropel, i stał teraz ojcowsko dobry, zachwycony moim apetytem. Oni są tacy kochani, ci Niemcy! Poznałam ich widocznie z niewłaściwej strony. Daleko w hallu tupotały kroki, cień Orawii bezszelestnie przemykał wiosłując rozbieganymi palcami. - Prokurator Iłżecki panią prosi. Wyruszamy. Amerykańskie władze będą tam punktualnie. Zostawiłam dużą monetę ochwaconemu kelnerowi, szybko dopiłam kawę. Nie miałam odwagi zapytać Orawii, co się zdarzyło. Jechaliśmy w stronę Trybunału. Byłam znużona klimatem sali sądowej i żałowałam teraz: trzeba się było jednak wymknąć. Pierwsze auto skręciło nagle ze zwykłej trasy, nasze podążyło za nim, szło na przełaj przez usypiska cegieł, dachówek, szkła, tynku, żelastwa, kafli, miażdżąc je ze zgrzytem. Zbliżaliśmy się do najcudowniejszego fragmentu miasta: zamku wyjętego ze starych bajek, otoczonego systemem fos, mostów zwodzonych, baszt, 246 strzelnic, wartowni. Hitlerowcy bombardując przez kilka lat zabytki całej Europy nie pomyśleli, brakło miejsca w ich mózgach na wyobrażenie sobie, że pewnego dnia jakaś eskadra może zbombardować niemirtk i zabytek. I oto właśnie zbliżamy się do terytorium zamku wyjętego / baśni. Zamku zbombardowanego, zabitego. Trzeba było wielkich nalouW. żeby Niemcy zdecydowali się wrócić w granice dawnego lebensrauimi, cofnąć swoje dywizje, zlikwidować stan okupacji. Trzeba było, niestety, ¦ lukich argumentów, jak zmiażdżony zamek w starej Norymberdze. Auto przed nami skacze na wybojach, wpada na zw;ily gruzu, hamuje przed odłamkami kamienia, przechyla się niebezpiecznie w wyrwach nad brzegiem fosy. Jedziemy jego śladem. Kierowca zwalnia często, co chwila gwałtowne osadzenie wozu na miejscu rzuca nas do przodu, wtedy zgrzyt miażdżonej warstwy gruzu słychać jeszcze dokuczliwiej. - Estreichera musieliśmy wczoraj wieczorem siłą wyciągać z jamy - powtarza co pewien czas Grabowiecki. - Gdyby nie to, nocowałby tu. - Szukał po całych Niemczech, zjeździł kąty, przepytywał. A tymczasem, kto by pomyślał! Kto by pomyślał, że w końcu w ogóle znajdzie. Słucham opowiadań. Tracę poczucie czasu. Może śpię? Znowu ostre hamowanie. Drzwi samochodu przed nami rozwierają się, pierwszy wysiadł profesor Estreicher i nie oglądając się pędzi naprzód. Inni za nim. Wkrótce znikają nam z oczu, spieszymy więc środkiem wertepów i po schodach okrytych miazgą rozbitych dachówek zagłębiamy się coraz bardziej w ciemność. Tyle razy jeździł tędy, po dalekich i bliskich terytoriach Niemiec, a pustka naokoło nie przemówiła spod ziemi głosem znajomych rzeźb i dopiero wczoraj podobno zupełny przypadek... Z trudem zachowuję równowagę w mroku, na osuwających się spod nóg bryłach. Słyszę zaledwie fragmenty komentarzy. - Brakuje. Nie ma kompletu. Estreicher liczył i liczył, ale coś mu się nie zgadza. Pod nogami już nie ma schodów, instynktownie wyciągam ręce, dotykam czyichś pleców, posuwamy się ostrożnie, po omacku. Jesteśmy w schronie. Powietrze nasycone stęchlizną. Gęsty fetor nadgniłego drewna przywraca mi niedawną opowieść Karola Estreichera z wszelkimi szczegółami: wygrzany słońcem brzeg Wisły, Sandomierz, niemiecki samolot ostrzeliwujący tratwy spławiane z prądem rzeki, makulatura jako zabezpieczenie rzeźb na ten ewakuacyjny transport. Powoli wzrok przyzwyczaja się do szarości. Oddycham z trudem. Wszystko musiało zbutwieć przez tyle lat! Obserwuję bladą z wielkiej emocji twarz Karola Estreichera, dobywającego notatki, kartkującego je w pośpiechu drżącymi palcami. Zapada głęboka cisza. Naukowiec ogląda ledwo dostrzegalne w półmroku ściany schronu, bada znaki, napisy, porównuje. To dziwne. Schron jest pusty, a tymczasem odbywa się w nim inwentaryzacja: w ciszy pełnej napięcia Karol Estreicher sprawdza, liczy deski ścian i ogarnia go widoczne przygnębienie. Podnosi twarz. Oczy ma zamknięte, mówi szeptem, chyba sam do siebie: 247 - To niemożliwe. To niemożliwe. - Profesorze! Co niemożliwe? Matki traciły synów, a pan rozpacza z powodu dzieła sztuki? Trudno. Na szczęście był to szept, naukowiec mógł tego nie słyszeć. Bada znowu po kolei ściany obstawione gęsto skrzyniami tworzącymi drewnianą płaszczyznę, wykreśla kolejno ze swojego zeszytu numery, które odnalazł. Wreszcie stanął na środku schronu, ręce mu opadły bezsilnie. - Koniec - oświadczył i pozostał w bezruchu. Zdawało się, że to rozpacz, ale była to przede wszystkim niemożność pogodzenia się ze stratą. Jął więc odsuwać nogą pod próg schronu papiery, przegniłe szmaty, oglądał je ciągle na nowo, jak opętany manią. Zaczynało to robić wrażenie koszmarnego snu. Wszyscy byliśmy zakurzeni, kurz unosił się w powietrzu, czuło się go pod powiekami, w nosie, na rękach, na włosach, jakkolwiek tkwiliśmy tam biernie. - Koniec - powtórzył Karol Estreicher. - Brakuje tej właśnie skrzyni z Madonną, brakuje serca ołtarza Mariackiego. Westchnął. - Ostrzelana we wrześniu pod Sandomierzem, przepadła. Tego właśnie się obawiałem najbardziej. Nasiąknie wodą. Zbutwieje. Odsunął jeszcze jeden strzęp gazety, jeszcze niżej schylił głowę. Zdawało się, że pod śladami błota zauważył coś, co przykuło nagle jego uwagę. Tak! Inni także zaczęli dostrzegać wyraźną plamę. Pamiętaliśmy opowieść Estreichera, kilka rąk zaczęło czyścić to miejsce. Dopiero teraz okazało się, że nie stoimy na zwykłej podłodze, lecz na deskach brakującej skrzyni. Namalowany czerwoną farbą krzyż pociemniał i utracił ostrość konturu, ale był tym właśnie znakiem położonym w chwili hitlerowskiego nalotu. Pochyliliśmy się wszyscy. Razem z nami schylił się oficer amerykański, w obecności którego dzieła Wita Stwosza miały być oddane przedstawicielom Polski. Profesor Estreicher cofnął się pod ścianę, nie przestając patrzeć w dół. - Zbutwiało wszystko - powiedział wreszcie. - System uszczelniania skrzyń pigułami makulatury na pewno przyspieszył proces butwienia. Przez całą wojnę, przez wszystkie lata woziłem się z dokumentacją, po to, żeby ją dziś rzucić w ogień, tam, gdzie będziemy palić te bezwartościowe, przegniłe skrzynie. Ubite kule starych gazet okazały się jednak zbawienne: cały ołtarz Mariacki wyłuskiwano spomiędzy nich jak orzech włoski z powyginanych łupin. Naszym zdumionym oczom ukazały się ascetyczne twarze świętych wyrzeźbione genialnie, dłonie w gestach wymownych, okryte węzłami żyl i zgrubień, indywidualne cechy wyglądu i charakteru postaci zaklęte snycerską robotą w klocu drewna. Jaka szkoda - myślałam - że w ten sam sposób nie mogą wrócić do życia ludzie, którym hitlerowcy odebrali prawo istnienia... Gdyby tak Karol Estreicher mógł odnaleźć w jakim schronie harcerzy z Szarych Szeregów, nauczycielki, które zapłaciły największą cenę za tajne nauczanie, pielęgniarki opiekujące się rannymi w szpitalach. 248 Zamyślenie wyłącza mnie z tego, co się naokoło dzieje, wielką radość z odnalezienia skarbu naszej kultury przesłania mi smutek, nieodwracalność strat, nic nie może się równać z ludzkim życiem zamienionym w popiół, w kłęby dymu, nic nie może za ludzkie życie zapłacić - ani zwodzone mosty norymberskiego zamku zniszczone podczas alianckich bombardowań, ani Drezno ze swoimi zabytkami, ani Brema, Hamburg, Berlin, Lubeka. ' Wychodzę ostrożnie z ciemnego schronu, gdzie pozostaje komisja > rozpoczynająca swoją pracę. Chcę odetchnąć chłodem, chwilę stoję w milczeniu. Jeszcze nie wiem, co znajdą w skrzyniach, a pamięć podsuwa mi centralną część rzeźby: sylwetkę osłabłej z bólu Madonny, podtrzymywanej w omdleniu, ludowej i skromnej jak niektóre kobiety wiejskie. Jej ręce bezwolne, opuszczone luźno, rozwarły się, zwisają blade i bezkrwiste, jakby upuściła z nich trzymane dotychczas troskliwie życie wszystkich ludzi. Rozdział 32 To nie sen. Idę korytarzem od strony swojego pokoju. Korytarz jest bardzo długi, poprzecinany plamami światła, może więc dlatego zbliżający się człowiek robi wrażenie odrealnionego i przezroczystego zarazem, a w sekundę później znowu staje się konkretny, żeby po chwili zupełnie zniknąć w szarości, z której wyłania się przeszedłszy parę zaledwie kroków. Idzie ciągle w moim kierunku, ale dystans pozostaje nie zmniejszony, może nawet rośnie; zdumiona wytężam wzrok, ulegam dziwnemu wrażeniu, możliwemu tylko we śnie albo w odwróconym biegu taśmy filmowej: cień porusza się bez przerwy, z każdą chwilą jest dalej i dalej, trudno byłoby powiedzieć, kto to może być, odległość zatarła rysy i cechy indywidualne, może po prostu jakiś wychudły pracownik hotelu, Niemiec, najbardziej obcy z obcych ludzi. Szarzeje. Niknie. A jednak słyszę już nawet zgrzytliwy rytm jego kroków w tej części korytarza pozbawionej chodnika, gdzie leżą kawałki rozbitych cegieł. Otwiera się tu w dalszym ciągu wyrwa nie załatanego sufitu, przenika tamtędy światło słonecznego poranka, człowiek roztapia się w jasności, a mimo to ruchy wydają się znajome, kontur głowy, osadzenie ramion przypominają tamtego chłopca w pasiaku, przekreślonego drutami, sponiewieranego przez Niemca podczas obiadowej przerwy. Niemożliwe. Za duże były szansę przekroczenia granicy życia i śmierci, zbyt rozległy teren zabijania. To ktoś inny. Jeszcze bardziej nieznajomy niż więzień, którego hitlerowiec tłukł tak długo kijem od szpadla, że pękło drewniane stylisko. Tylko chwila złudzenia. Wyobrażę sobie, że to właśnie ten człowiek, naprawdę bliski. Cofnęłam się w ciemną wnękę, żeby mężczyzna nie mógł mnie spostrzec, i mój ruch, będący przecież ucieczką, pierwszym objawem paniki, pozwolił mi spokojnie obserwować. Kroki zgrzytają coraz bliżej. Zamknęłam i otworzyłam oczy. Jednak zbliża się Tomasz. Elastyczne ruchy, bardziej charakterystyczne niż rysy twarzy czy głos. Dziwny pasiak światła i ciemności 249 szatkuje postać, zanurza w nieistnieniu, potem na chwilę ukazuje ją. żeby znowu zgubić. Więc kto to? Wróg? Obcy? A może najbliższy człowiek na Ziemi? Miałam ochotę krzyknąć, ale nie wolno. Kim on jest obecnie.' Może płonął czerwoną łuną tragicznego, iście polskiego, z góry skazanego na niepowodzenie powstania; może tylko załamywały się w jego listach idee ludzi wybitnych, wśród których i z którymi wtedy przebywał. Ale kim jest on sam? Głód, asceza, wiara w zwycięstwo mogfy mu dać chwilowe, przemijające siły ducha; tak bywa z rannymi na salach operacyjnych, wysoka fala refleksji ciągle się wznosi, później opada, niekiedy mija, żeby nigdy nie wrócić, u wielu bywa to stan wyjątkowy, powódź. Czy dziś pozostał również indywidualnością, czy jego zainteresowania szłyby w pobliżu moich spraw najważniejszych? Kim był dla mnie ten człowiek? Mitem. Zdawałam sobie jasno z tego sprawę. Nie znałam go dobrze. Równocześnie jednak świat, na który wróciłam, wydawał mi się spopielała, martwą planetą, wszędzie straszyły cmentarze, piwnice, gdzie mury zasypały ukrywających się skazując ich na śmierć, strychy, gdzie zarzucano powróz na belkę w obawie przed esesmanem, lasy pełne mogił, dzielnice po dawnych gettach. Świat utracił swoje ciepło, ze wszystkich stron wiało teraz chłodem. Zdawało się, że bez człowieka bliskiego byłoby trudno zacząć nowe życie. W każdym razie miałam ochotę na jedną rozmowę z Tomaszem, chociaż mógł się okazać kimś innym, wyidealizowanym wytworem mojej wobraźni. Wiedziona niewytłumaczonym impulsem wybiegłam naprzód. Za chwilę obejmą mnie ramiona, których moc i zapach dadzą nareszcie przebudzenie z wojny, z niemieckich trupiarni, z abstrakcji zwanej życiem pozagrobowym. 1 Chcę się ocknąć z cuchnącego rozkładem snu, tylko miłość, wielka burza, wstrząs, rozładowanie wszelkich napięć, wulkan, długotrwały płacz może mnie wyzwolić z wizji, które są zapisem w pamięci zdarzeń aż nadto realnych, nazywanych obsesjami. Ta chwila przywróci mi soki niezbędne do kiełkowania, każe mi żyć od początku, z ufnością, z bezmyślną, roślinną, ślepą mocą istnienia, z nieświadomością, z najpotężniejszą wolą trwania. Ramiona mężczyzny zamkną się na moich plecach, dłoń szorstka, pachnąca dymem odnajdzie policzek i delikatnymi dotknięciami będzie ścierała z niego szron oświęcimskich apelów, łzy wywołane wichrem, sople zamarzające na mrozie, hańbę wymierzonych ciosów, brudu i łaskotliwych wędrówek wszy po rozgorączkowanej w tyfusie twarzy. On to poznał i rozumie wszystko bez jednego słowa, tak nie mógłby rozumieć najlepszy ojciec. Wie, że ocean dobroci nie wyrówna tamtego. Bez cienia zmysłowości przytrzyma mnie mocno w ramionach, poruszy gorącym oddechem moje krótkie, ledwo odrosłe włosy. To było mi niezbędne. Chociaż uświadamiam sobie, że w ciągu paru minut może się rozwiać wszystko, ulegam złudzeniu. Tylko przez tę jedną bramę możliwy jest powrót na trasy życia. Więc jeżeli to naprawdę on, niech los pozwoli nam zostać razem choć pół godziny. Ta refleksja każe mi zacisnąć pięści, czekać. 250 Tomasz milczy i tak jest najlepiej, uwierzyłam, że odnalazł się człowiek bliski, którego już nigdy nie utracę. Oto kobieta i mężczyzna schodzą w doliny latem pokryte zbożem i trawą, gdzie pasą się stada zwierząt przyjaznych ludziom i szumią rzeki. Dotychczas żyli na wzniesieniu abstrakcji: wyjątkowych cierpień i nie doznawanych powszechnie radości. Nad ich głowami wieje wiatr. Czy jest to wicher dziejowy, który zatrząsł pniami ludzkich egzystencji i nadłamał je? Czy miękki powiew od łąk w wiosenny poranek? Idą, a stopy ich toną w swobodzie i brodzą w wolności, jak poczerwieniałe z chłodu nogi malców, biegnących boso przez rowy napełnione wodą z nocnej nawałnicy. Idą, a to, po czym stąpają, nie jest już ani popiołem ze zwęglonych trupów, ani pojawiającym się czasami niebem nocnych marzeń, ani piekłem codziennych męczeńskich dróg. Dziś już stopy ich dotykają ziemi. Ziemia soczysta i życiodajna, znowu bezpieczna, jeszcze ciągle pełna tajemnic, pełna wzgórz i polanek leśnych. Ziemia, gdzie można będzie żyć. Ziemia! Rozbitkowie dosięgli brzegu, są więc uratowani. Tomasz odzywa się cicho, jeszcze trudno mi wierzyć, że nikt nie ma prawa przerywać naszej rozmowy, poniewierać nas za nią. - Kiedy po raz pierwszy spletliśmy dłonie, zrozumiałem, że splatamy je na całe życie. Nie mówiłem ci tego wtedy. Wiesz sama, że na tamtym tle nie potrzeba było wielu słów. A wcześniej? Byliśmy dziećmi. Wiem. Jestem podobno przemijająca. Jak śnieg, trawa, modrak w zbożu i zboże na polu. Chwilowo nie wierzę w to. Przeciwnie! Wszystkie tęcze nad ziemią, jakie widziałam, i topnienie śniegu na łąkach, albo stożki zakwitających kasztanów, białe akacjowe kiście, pełne słodyczy, gniazda trzmieli, ptaki zagonione gradową burzą pod ludzki dach, wszystkie zapachy gleby, godziny południowej ciszy, nocne migotanie gwiazd nad moją głową, to przetrwało we mnie i nie zginęło, mogłabym rysować w drewnie, w piosence, w słowie żywym czy pisanym oddech roślin zakwitających na torfiastym grzęzawisku. To wszystko pozostało tam, gdzie Ziemia nie była kulista, bo nie znałam jeszcze wielkich myśli Kopernika, miałam pod bosymi nogami płaską i ciepłą drogę, kurz w upalne dni, chłód, kiedy rosa leżała na konic/\nie albo na seradeli. Świat był ogromny, szeroki, rozległy, trwały, można było iść i iść, albo jechać i jechać, a nigdy nie wróciłoby się w to samo miejsce, bo przecież jak?! Strach istniał tylko w baśniach, opowiadaniach ludzi starych, dwudziestoparoletnich albo trzydziestoletnich. Lęk sięgający wieczorem spod stołów i łóżek znienacka chwytał za nogi, ale był zagrożeniem z bajek i opowiadań o jakichś wojnach, o dawno minionych aresztowaniach i zsyłkach. Cała radość istnienia zasnęła we mnie, przeniosłam ją przez Konzentra-tionslager Auschwitz i wiem, że teraz odżyje. Ciepły dotyk dłoni Tomasza ; rozgrzewa moje palce, dopiero w tej chwili odnajduję ze zdziwieniem jego rysy, zatarte w pamięci szarością betonu, szarością dymu, szarością pasiaków, szarością niemieckiej armii. 251 Rozpocznie się życie. Tylko we dwoje będzie miało sens. Razem obejrzymy te łąki podmokłe, lasy oddychające żywicznym tchnieniem świerków i sosen, ostrym zimą, gorącym w upalne dni lata. Stopniowe przebudzenia z hitlerowskiego blitzkriegu nie były jeszcze pełnym przebudzeniem i dopiero dziś otwieram oczy. - Powiedz mi - zaczyna nieśmiało Tomasz, obcy i najbliższy zarazem. - Ojciec przekazał dla mnie jakąś radę? Więc i Tomasz uległ wątpliwościom, nie jest pewny, jak ziemia rodzinna go przyjmie, czy pozostała domem i przystanią. - Rozmawiałam z twoim ojcem ostatniego dnia przed podróżą. Prosił mnie, żeby ci powtórzyć każde jego słowo. Radzi wracać od razu. Rozdział 33 Szeregowy Nierychło był uszczęśliwiony przyjazdem Tomasza. Zaskoczyła mnie ta jego spontaniczna radość, początkowo z trudem usiłowałam zrozumieć, o co się upomina tak natarczywie, ledwo zobaczył nas idących razem po zmarzniętym śniegu obok fosy zamkowej, na której zostały resztki zwodzonego mostu. Rozjaśniona jaskrawym słońcem postać Nierychły stawała się coraz wyraźniejsza. Zbliżaliśmy się do jego sylwetki jak do czegoś niegroźnego, co miniemy pogodnie zamieniając ukłon albo kilka słów. Już mieliśmy zamiar skręcić na trasę rozjeżdżoną kołami samochodów, kiedy Nierychło podniósł dłoń i zawołał: - Panie nauczycielu, pan go rozpozna, tego Niemca, pamięta pan, tego z naszej wsi, co wysiedlał uciekinierów. Brakowało mu paliców, o tych, a jeszcze miał narośle na brodzie. Musi go pan rozpoznać, on czy nie on. Musi pan! Więc to był świadek, na którego czekali? Tomasz! Iłżecki upomniał mnie pierwszego wieczoru w Press Campie, że powinnam ich ostrzec, inaczej pójdą na zgubę. Do piachu. - Słuchajcie! - zaczęłam, ale moje słowa przelatywały obok nich razem z wiatrem i wiedziałam już teraz, że cokolwiek powiem, będzie daremne. Pójdą szukać sprawiedliwości na niemieckiej ziemi, z czyichkolwiek rąk miałaby ta sprawiedliwość być wymierzona i przeciw komu miałaby się podnieść. - Słuchajcie! - wołałam. - Nasza delegacja to są czterej prawnicy. Anglia ma tu trzysta osób, Ameryka dwa tysiące. Polscy prokuratorzy i sędziowie nie będą mogli wam pomóc. Oddajcie tego Niemca żandarmerii, tylko tyle możecie zrobić. Przeczący ruch głowy szeregowego Nierychły. - Musi być sąd i kara. Na naszych oczach. Nie puścimy go. Przypomniałam sobie argumenty reportera Hansa Lipmana przesączane wytrwale przy każdej okazji. Powtórzyłam je bez wahania: - Tu się twierdzi z uporem, że tylko wojskowi mają prawo sądzić wojskowych. 252 Palec Nierychły wycelował we mnie. - Zgadza się.Tylko wojskowi! Tak będzie. Kapitan Wierzbica nauczył nas obowiązku. Więc pójdziemy, panie nauczycielu! Cln »ćbyśmy mieli nawet iść na zgubę. Widziałam przed sobą ich obu na rozległej, ośnieżonej przestrzeni poprzecinanej plamami jasności, sylwetki mężczyzn zdawały się mało konkretne w słońcu, to trwało jednak bardzo krótko, za chwilę ożywały w półmroku ruin, zaczynały istnieć, a nasze nierytmic/ne kroki podwojone przez echo nad zamkową fosą stanowiły dowód, że ktoś tu naprawdę jest. Mógł to być sen. We śnie pojawia się czasami refleksja, że wszystko zniknie natychmiast po przebudzeniu. Miałam ochotę biec stąd, uciekać, ale nogi jakby ugrzęzły w odłamkach cegieł. Nie mogłam wydobyć głosu, i to była właśnie sytuacja typowa dla męczących przywidzeń sennych. Zamknęłam oczy. Wyobraźnia natychmiast włączyła swoje sekwencje, tej sztuki nauczyłam się podczas okupacji, wyobraźnia często zastępowała mi życie, domyślałam się, że i tym razem, i na przyszłość przewaga wyobraźni nad rzeczywistym istnieniem, nad ludzką złudą o istnieniu rzeczywistym odegra swoją rolę. Nad naszymi głowami wiał miękki wiatr. Promienie słońca zabarwiały szary masyw zburzonego zamczyska, w świetle drgały ruchliwe drobiny topniejącego śniegu. Ruiny odzyskiwały plastyczność i barwę. Nadchodzi wiosna. Tomasz ujął mocno moją dłoń, ciepło i siła przenikały mi aż do serca. Był uśmiechnięty, spokojny. Teraz jeszcze wyraźniej niż w chwili jego przyjazdu widziałam, jak wynędzniały jest po miesiącach transportów, nocowania w rozmokłym śniegu, w deszczu, gnania erkaemami esesmanów uciekających przed pościgiem armii sprzymierzonych. Powiedział Nierychło wyraźnie, pogodnie: - Spotkajmy się wieczorem w Grand Hotelu. Może dziewiąta? Zgoda? Tam ustalimy plan działania. Prawnicy muszą znać nasze zamiary. Nierychło rozpromienił się. - No to cześć. - Serwus, kolego - łagodnie odpowiedział mu Tomasz i ramieniem objął moje plecy. Poszliśmy wolno do brzegu fosy, do śladów zerwanego mostu. Jak ostrożnie stawialiśmy stopy! Życie zaczynało znów odzyskiwać wartość... Rozdział 34 Jest coś tak cudownego jak powrót; wagony; którymi można wyjechać z Niemiec do Polski przez Czechosłowację, przez rozharatane działaniami wojennymi tory przy granicy. Trzeba wierzyć. Z optymizmu doszczętnie ograbiła nas wojna, trzeba mimo to udźwignąć przeszłość, losowi dziękować za to, że major Chmura--Łazarski we Frankfurcie nad Menem wydał, jak obiecał, indywidualną 253 kartę repatriacyjną Tomaszowi, żeby mógł wrócić do kraju. Nastąpiło to po wypełnieniu obowiązku, po zidentyfikowaniu hitlerowca, po konfrontacjach, zeznaniach i nawet po rozprawie. Poczekałam i jedziemy. Uciekają wioski, stacyjki. Rozległe pejzaże przedmieścia migają szarawe i monotonne. W oknach nie brakuje szyb! W Polsce pociągi są ażurowe, wiatr przeszywa chłodem, jak w latach okupacji. To dziwne, mój kraj zadeptany niemal na śmierć obcasami Niemców, stolica wykreślona „raz na zawsze" z niemieckich map Europy, dla nas przecież tragiczne zgliszcza stanowią jedyny możliwy cel podróży. Słońce grzeje coraz mocniej, ziemia wysycha już po śnieżnych i lodowych okładach, bufory stukają rytmicznie z arytmicznym staccato. Tyle myśli, tyle wątpliwości, tyle wyrosłego z własnych doświadczeń pesymizmu, zderzającego się z przekonaniem o rozumie narodów, o potrzebie pokoju na ziemi. A jeżeli hitlerowcy nigdy nie zmienią postawy? Zniknęli, ale są, należy o tym pamiętać. Naród niemiecki, wielka część tego narodu pragnie żyć po ludzku. Przerażenie zostało daleko za mną, pomiędzy zburzonymi dzielnicami Norymbergi, na ulicznych cmentarzach, wśród gruzów cuchnących popiołem. Okno naszego przedziału jest wielkie, w słońcu leżą zagony rozciągnięte aż po horyzont, a kiedy upływa godzina jazdy, dwie godziny, zamiast ziemi ornej widzę łąki, potem lasy. Mit nieodzownej narodowi przestrzeni był fikcją, mitoman Adolf Hitler posługiwał się tym hasłem jak włamywacz wytrychem. Obroty kół oddalają coraz bardziej Norymbergę, Międzynarodowy Trybunał Wojskowy, niewinnych oskarżonych usiłujących przeprowadzić obronę własnej skóry kosztem innych, nawet najbliższych sąsiadów. Tomasz wraca ze mną, siedzimy przy oknie. Pozostają coraz dalej flagi czterech mocarstw, tak pięknie podświetlone wiosennym słońcem, kiedy widziałam je po raz ostatni rozwiane w lazurze nieba. Za nami pozostaje Norymberga rozbawiona, Norymberga wielkich orkiestr symfonicznych i wspaniałych orkiestr tanecznych, Norymberga u szczytu karnawałowej i wiosennej euforii, Norymberga upajająca się życiem, porywająca wszystkich w rozwirowany, radosny krąg, Norymberga szampańskich wieczorów baletowych, Norymberga rozkołysana w beginie, Norymberga szalejąca w rytmach afrykańskiej dżungli, Norymberga wiwatująca po skończonej wojnie. Pozostaje też cmentarz psów z wyrytymi w kamieniu imionami, żeby zgon istoty czworonożnej nie był anonimowy, żeby ludzie pamiętali zawsze tego, kto jest godny pamięci. Również pozostaje frau Jodl, małżonka więdnącego na ławie oskarżonych generała; z ludzkiego punktu widzenia może to nie dziwne, że zdołała zostać sekretarką niemieckiego prawnika pełniącego funkcję obrońcy hitlerowca Jodła. To drobiazg, że dostawała wynagrodzenie za swoją gorliwą 254 działalność. Czy jednak frau Jodl była dość obiektywnym pracownikiem sądu narodów? Tam też pozostał uniżony szatniarz z Press Campu, wyrzucony zresztą z tej funkcji, kiedy wyszło na jaw, że był oficerem SA czy SS. Dalej: pozostało norymberskie więzienie, w którego celach dzień i noc obserwowani przez wizjery siedzą ci ludzie. Pozostaje za nami Norymberga, wielki znak zapytania na politycznej mapie świata. Pozostał tam szeregowy Nierychło, prosty i ufny chłopak, przekonany, że uda mu się samodzielnie zidentyfikować paru zbrodniarzy wojennych, oddać w ręce sprawiedliwości. Życie nigdy nie zamyka swoich wątków, i w Norymberdze pozostały nie roztrzygnięte sprawy. Leśnik, były więzień Oświęcimia, rozjaśniony smutnym uśmiechem, kiedy mu podałam oświadczenie, chociaż nie mogłam napisać niczego prócz ogólników dotyczących obozu, więc okresu podobnego do biało-czerwonej chorągiewki niesionej w górze, z wymachiwaniem nad konfidencką przeszłością, mężczyzna zagubiony pomiędzy swoimi dwoma zniszczonymi małżeństwami, pospieszył dalej przed siebie, łudząc się, że jeszcze poskleja resztki życia, jeżeli zdoła uzbierać jak najwięcej opinii o koleżeńskim i wzorowym zachowaniu Żuli, kiedy nosiła pasiak. Tylko profesor Estreicher miał tyle szczęścia, że odnalazł całość rzeźby Wita Stwosza wraz z „uratowaną cudem" skrzynią. Wytropił także po długich zabiegach niemieckiego majstra sprowadzonego podczas wojny do Polski, rozmontowującego wtedy na rozkaz hitlerowców drewniane ramy gigantycznego ołtarza. Odnaleziony fachowiec ujawnił, gdzie może być ukryta oprawa rzeźby. Karol Estreicher znalazł to miejsce i stanął przed pustym schowkiem. Ale nie zrezygnował, szukał dalej, pytał ludzi, wreszcie pochylił się nad stosem drewna zwiezionego i rzuconego na ziemię do dyspozycji amerykańskiego kucharza. Właśnie wtedy kucharz posłał swoich pomocników po suche drwa na podpałkę. Porąbano i spalono pierwszą deskę. Cała rzeźba Wita Stworzą, cała rama bez bez owej deski bocznej, dającej się zresztą bez większego uszczerbku dla całości zastąpić, wrócą do Krakowa. Może to jest jedyne szczęśliwe zakończenie? Reszta? Pociąg łomoce na drewnianych podkładach, stuka buforami, niepokojący śpiew metalu narasta na wirażach, jesteśmy coraz bliżej Polski, wracamy „do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi", do kraju tego, gdzie wolno znowu grywać Chopina w domach i salach koncertowych, do kraju tego, skąd odeszła godzina policyjna razem z hitlerowską armią, do kraju tego, gdzie ludzie lekceważą wiele rzeczy ceniąc wolność i znajdując ziarno humoru w najtrudniejszych godzinach życia. Do Solange napisałam list i wysłałam przed swoim wyjazdem. Odnajdzie ją może gdzieś we Włoszech. Ale nawet marzyć nie będę, że kiedyś ta dziewczyna da recital w Warszawie. Tam Filharmonia Narodowa, jak i cała niemal stolica, leży zamieniona w żużel i nigdy za mojego życia nie dźwignie 255 się ten gmach, nie zabrzmi w nim jak dawniej muzyka. Czarne ruiny przed nami. Ludzie chodzą środkiem ulic, wąwozami wśród gruzów. A za nami pozostają tkwiący ciągle w ławach oskarżonych niewinni mordercy, spokojni w swojej ocenie wojny, chociaż usiłowali zniszczyć gazem owadobójczym całe narody. Gazem owadobójczym zabić mnie, komara, świerszcza, jadącego teraz przez niemieckie terytorium, i to razem z moim Tomaszem. W Norymberdze pozostają tłumy .nieświadomych Niemców, zdumionych istnieniem obozów koncentracyjnych. Pociąg pędzi, Tomasz usnął, a ja wagonami, po rozkołysanych blachach nad stukotem buforów, przechodzę na sam koniec i tam przez okno patrzę na tory uciekające, w ciągłym ruchu, w perspektywicznym zwijaniu się i rozwijaniu podwójnej serpentyny. Ostatni wagon trzepie hałaśliwie na lewo, na prawo, na lewo, na prawo. jest pusty, może się zdawać, że koła chwilami ledwo dotykają szyn. Zmierzch ogarnia ziemię, nadchodzi wiosenna wczesna noc. O tej porze w Grand Hotelu zaczyna już wirować kinkiet, osypując głowy ludzi czerwienią, złotem, lazurem, orkiestra przyciąga znużonych, żeby odpoczęli. Zdaje mi się, że w szumie pędzącego pociągu słyszę natrętny szlagier śpiewany głębokim barytonem i powracający przez cały wieczór jak wyznanie: ,,I love you... I love you..." Ta melodia będzie się powtarzać, jak przedtem „Amour, amour", będzie kołysać w tańcu wszystkich, którzy powinni zapomnieć. „I love you... I love you..." Za oknami pociągu coraz bardziej szaro, dzień gaśnie, jeszcze tylko czerwona kreska nad horyzontem oznacza miejsce, gdzie zniknęło słońce. Na tle tego światła rysują się pierzaste sosny, białe pnie brzóz i ogarnia mnie gwałtowne, mocne jak nostalgia pragnienie, żeby już minąć słupy graniczne, żeby to już były nasze czarne olchy, nasze dęby, nasze jarzębiny. Wtedy zastąpię Dorotę, myślą i wzrokiem obejmę upatrzone drzewo, myślą i wzrokiem ucałuję chropowatą korę.