/OHN BELLAIRS Po śmierci matki dwunastoletni Johnny Dixon przyjeżdża do dziadków do małego miasteczka w Massachusetts. Krążą plotki, że nawiedza je duch zmarłego przed laty szaleńca. Johnny jest przekonany, że to tylko legenda. Aż do dnia kiedy znajduje pewien posążek. A historia o duchu staje się przerażającą rzeczywistością... /OHN BELLAIRS Klasyk znakomitych baśniowych książek dla dzieci i młodzieży, niezwykle popularny autor kilkudziesięciu bestsellerów, które od lat rozpalają wyobraźnię młodych i starszych czytelników (seria LUIS BARNAVELT i JOHNNY DIXON) Atmosfera "SchoolUbraryjourna/" „Kirkus Reviews" Bestsellery dla młodych czytelników w Wydawnictwie AMBER JOHN I BEUAIRS & Ma fanh HARR^ESO POTTERA JOHN BELUIRS & (la tania HARRY f GO POTTERA JOHN BĘLLAIRSno & Ml fanów HARRY ECO POTTERA IUIS BARNAVELT LUIS BARNAVEIT JOHN ,' BELLAJRSnd a. Dli tani* HARDY EGO POTTERA (la fa»« HARRYI0O POTTIRA list, pierścień \ czarodziejka JOHN BELUIRS & »la(a«ó«HARRYI<10P0nERA JOHN BELLAIRS 4 Dla tanin HARRYWO POTTERA v)0HKKY k 0 JOHN BELLAIRS 11,136. 2002 19 07 im 02 11. 2m 1 4 MAR. 200] 12. 02. 2005 7 KI 23. 2? 21 LUT 2005 23. 03. 2005 25 05 2005 10. Ofi \ n 06. 8. 10. 2005 16. LUT, 2004 23 o; 3. MAR. 2004 Tytuł oryginału THE CURSE OF THE BLUE FIGURĘ Redakcja stylistyc AGATA NOCUJ. Redakcja technicz ANDRZEJ WITKOV|3KI Korekta MAŁGORZATA KĄPIEL MAGDALENA KWIATK Ilustracja na okładce PAUL O. ZELINSKY, 1996 Projekt graficzny okładki MAŁGORZATA CEBO-FONIOK Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER Skład WYDAWNICTWO AMBER KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach! Tu kupisz wszystkie nasze książki! http://www.amber.supermedia.pl Copyright © 1983 by John Bellairs. Ali rights reserved. For the Polish edition Copyright O 2001 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7245-809-X Dla Gerry'ego, który wie o uszebji I Rozdział 1 Był zimny styczniowy wieczór w roku 1951. Johnny Dixon, niski, blady okularnik, siedział w wielkim, wygodnym fotelu w salonie swoich dziadków. Na dworze padał śnieg. Za wykuszowym oknem migały spadające płatki. Pokój oświetlał jedynie słaby żółty blask bijący od pokrętła wielkiego radia marki Atwater Kent w drewnianej obudowie, które stało na stoliku obok fotela. Johnny patrzył w ciemność szeroko otwartymi oczami, całkowicie pochłonięty słuchowiskiem. Na kolanach trzymał talerz pełen krakersów posmarowanych różowym serkiem o smaku paprykowym, bo bardzo lubił coś pogryzać, kiedy słuchał radia. Tego wieczoru nadawano jedno z jego ulubionych słuchowisk, Dom tajemnic. W tym odcinku profesor Philip Stapleton, słynny archeolog, wkraczał właśnie do zakazanej świątyni bogini Kali w indyjskiej dżungli. Towarzyszył mu inspektor Marcus Quaterly ze Scotland Yardu. Inspektor przybył aż z Londynu, aby pomóc w rozwikłaniu zagadki okrutnych morderstw, które ostatnio nękały Delhi. W świątyni panował mrok. Każdy krok przybyszów budził niekończące się, złowróżbne echa. Nagle na drugim końcu wspartej na kolumnach sali rozjarzyło się niesamowite światło. To świecił wielki złoty posąg czterorękiej bogini. Obaj mężczyźni zatrzymali się jak wryci, posąg zaś zaczął powoli poruszać ramionami, w przód i w tył. Straszny, kra-czący głos zaintonował: - Jaa-maaa, Jaaa-maaa Profesor Stapleton odezwał się zdławionym, pełnym niedowierzania głosem: - Cóż to? Co to może znaczyć? Inspektor Quaterly odparł ponuro: - „Jama" to znaczy „śmierć" - śmierć, profesorze! A wówczas... -Johnny! Johnny! Nie słyszałeś mnie? Wołałam już trzy razy. Czekamy na ciebie z dziadkiem, kolacja stygnie! Zaskoczony chłopiec podniósł wzrok. Naprawdę nie usłyszał, że go wołano. Westchnął ze smutkiem, wyłączył radio, a potem wstał i strzepnął okruszki krakersów. Później z talerzem w dłoni poszedł potulnie za babcią do jadalni. Kilka minut później siedział już przy wielkim mahoniowym stole razem z dziadkiem i babcią. Dziadek jak zwykle zajmował miejsce na krześle z poręczami stojącym u szczytu stołu, zaraz przy oknie. Był to wysoki, nieco przygarbiony starszy pan, zawsze ubrany w szare robocze koszule i spodnie w tym samym kolorze. Miał wysokie czoło upstrzone piegami, a na wielkim, opalonym nosie okulary w złotej oprawie. Kilka ostatnich pasemek siwych włosów ułożył sobie ostrożnie na czubku głowy. Pomarszczona skóra jego policzków zwisała w luźnych fałdach, a duże dłonie pokryte były piegami. Dziadek miał siedemdziesiąt cztery lata, ale pomimo podeszłego wieku zazwyczaj nie tracił dobrego humoru. Lubił śpiewać piosenki, na przykład: Och, Zuzanno! lub Peter Grey, i chodził z wnukiem na długie spacery po całym mieście. Słuchał z nim też transmisji z meczów baseballowych, pomagał w odrabianiu lekcji, grał w warcaby. Dziadek był w porządku. Traktował go jak własnego syna, i bardzo dobrze, bo w tym czasie chłopiec nie miał właściwie innego taty - ani innej mamy oprócz babci. Jeszcze sześć miesięcy temu Johnny Dixon mieszkał w stanie Nowy Jork, na Long Island, w miasteczku o nazwie Riverhead. Potem jego mama zachorowała na raka i zmarła. Z początku Johnny'emu zdawało się, że świat się zawalił. Później, kiedy otrząsnął się z szoku, a jego żal stracił na intensywności, zaczął powoli przyzwyczajać się do tego, że mieszka tylko z tatą. Ale wojna w Korei zmieniła wszystko. Podczas drugiej wojny światowej ojciec Johnny'ego latał na bombowcach. Siły lotnicze zaproponowały mu więc, aby wrócił do służby, tym razem jako pilot myśliwca. Pan Dixon mógł odmówić, ponieważ samotnie wychowywał dziecko. On jednak marzył o tym, aby zasiąść w kabinie myśliwca. Zapytał więc swoich rodziców, czy nie zajęliby się wnukiem. Zgodzili się bardzo chętnie i pan Dixon szybko podjął decyzję. Tak Quaterly ze Scotland Yardu. Inspektor przybył aż z Londynu, aby pomóc w rozwikłaniu zagadki okrutnych morderstw, które ostatnio nękały Delhi. W świątyni panował mrok. Każdy krok przybyszów budził niekończące się, złowróżbne echa. Nagle na drugim końcu wspartej na kolumnach sali rozjarzyło się niesamowite światło. To świecił wielki złoty posąg czterorękiej bogini. Obaj mężczyźni zatrzymali się jak wryci, posąg zaś zaczął powoli poruszać ramionami, w przód i w tył. Straszny, kra-czący głos zaintonował: - Jaa-maaa, Jaaa-maaa Profesor Stapleton odezwał się zdławionym, pełnym niedowierzania głosem: - Cóż to? Co to może znaczyć? Inspektor Quaterly odparł ponuro: - „Jama" to znaczy „śmierć" - śmierć, profesorze! A wówczas... -Johnny! Johnny! Nie słyszałeś mnie? Wołałam już trzy razy. Czekamy na ciebie z dziadkiem, kolacja stygnie! Zaskoczony chłopiec podniósł wzrok. Naprawdę nie usłyszał, że go wołano. Westchnął ze smutkiem, wyłączył radio, a potem wstał i strzepnął okruszki krakersów. Później z talerzem w dłoni poszedł potulnie za babcią do jadalni. Kilka minut później siedział już przy wielkim mahoniowym stole razem z dziadkiem i babcią. Dziadek jak zwykle zajmował miejsce na krześle z poręczami stojącym u szczytu stołu, zaraz przy oknie. Był to wysoki, nieco przygarbiony starszy pan, zawsze ubrany w szare robocze koszule i spodnie w tym samym kolorze. Miał wysokie czoło upstrzone piegami, a na wielkim, opalonym nosie okulary w złotej oprawie. Kilka ostatnich pasemek siwych włosów ułożył sobie ostrożnie na czubku głowy. Pomarszczona skóra jego policzków zwisała w luźnych fałdach, a duże dłonie pokryte były piegami. Dziadek miał siedemdziesiąt cztery lata, ale pomimo podeszłego wieku zazwyczaj nie tracił dobrego humoru. Lubił śpiewać piosenki, na przykład: Och, Zuzanno! lub Peter Grey, i chodził z wnukiem na długie spacery po całym mieście. Słuchał z nim też transmisji z meczów baseballowych, pomagał w odrabianiu lekcji, grał w warcaby. Dziadek był w porządku. Traktował go jak własnego syna, i bardzo dobrze, bo w tym czasie chłopiec nie miał właściwie innego taty - ani innej mamy oprócz babci. Jeszcze sześć miesięcy temu Johnny Dixon mieszkał w stanie Nowy Jork, na Long Island, w miasteczku o nazwie Riverhead. Potem jego mama zachorowała na raka i zmarła. Z początku Johnny'emu zdawało się, że świat się zawalił. Później, kiedy otrząsnął się z szoku, a jego żal stracił na intensywności, zaczął powoli przyzwyczajać się do tego, że mieszka tylko z tatą. Ale wojna w Korei zmieniła wszystko. Podczas drugiej wojny światowej ojciec Johnny'ego latał na bombowcach. Siły lotnicze zaproponowały mu więc, aby wrócił do służby, tym razem jako pilot myśliwca. Pan Dixon mógł odmówić, ponieważ samotnie wychowywał dziecko. On jednak marzył o tym, aby zasiąść w kabinie myśliwca. Zapytał więc swoich rodziców, czy nie zajęliby się wnukiem. Zgodzili się bardzo chętnie i pan Dixon szybko podjął decyzję. Tak więc Johnny przeprowadził się na północ, do miasteczka Duston Heights w stanie Massachusetts, gdzie zamieszkał z dziadkami. Na początku nie mógł się przyzwyczaić do nowego otoczenia. Często czuł się samotny, a czasami trochę się bał. Ale babcia i dziadek byli dla niego bardzo mili i to trochę pomogło. Johnny uśmiechnął się z zadowoleniem, kiedy babcia nakładała mu na talerz puree z ziemniaków. Na zewnątrz padał śnieg, ale w wielkim starym domu było ciepło i przyjemnie. W węglowym piecu w piwnicy buzował ogień, a przez otwory wentylacyjne w podłodze ciepłe powietrze wpadało prosto do pokoju. Czarny zegar na kredensie tykał cicho i kojąco, a na białym, lnianym obrusie, którym przykryty był stół, stały różne dobre rzeczy: pieczeń wołowa, sałatka z kapusty, puree ziemniaczane i salaterka pełna gęstego, ciemnobrązowego sosu. Na deser miał być pudding czekoladowy albo cytrynowy tort beżowy. Babcia codziennie podawała te same dania, ale były one zawsze bardzo dobre. Przy kolacji dziadek i babcia rozmawiali. Czasami poruszali tematy, którymi interesował się również wnuk, tego wieczoru jednak zajmowali się wyłącznie miejscowymi plotkami o sąsiadach z tej samej ulicy. Johnny'emu wydawało się to wszystko bardzo nudne, więc po prostu pałaszował i popijał, a myślami wrócił do świata marzeń. Rozmyślał o tym, jak fajnie by było zostać archeologiem. W tej chwili taka przyszłość odpowiadała mu najbardziej. Wyobrażał sobie, jak w kasku tropikalnym na głowie i z kilofem w dłoni brnie przez piaski, a z góry leje się na niego słoneczny żar. Albo prowadzi poszuki- 10 wania przy świetle księżyca; to byłoby o wiele bardziej dramatyczne. Widział siebie, jak przechadza się w nocy wśród kolumn świątyń w Denderze lub Karnaku, a srebrzysty blask oświetla tajemnicze hieroglify i rzeźby faraonów lub bóstw o głowach zwierząt. Czy czai się tam jakieś niebezpieczeństwo? Któż mógł wiedzieć? Może lada chwila złowroga postać okutana w postrzępione bandaże wyjdzie z cienia i rzuci mu wyzwanie? Co zrobi wówczas profesor John Dixon? Naturalnie w kaburze przy pasie ma rewolwer, ale broń nie na wiele się zdaje w starciu z... Zabrzmiał dzwonek do drzwi. Raz jeszcze wyrwany z marzeń, Johnny zerknął w stronę przedpokoju. - O Boże, a któż to może być? - Babcia westchnęła ciężko i z niezadowoleniem. Starsza pani nie znosiła, kiedy ktoś przeszkadzał przy jedzeniu. - Pójdę zobaczyć - oznajmił dziadek, a potem odsunął krzesło i wstał. -Ja też - dodał Johnny, ruszając za dziadkiem do przedpokoju. Nie miał żadnego powodu, żeby mu towarzyszyć, poszedł jednak, wiedziony niemożliwą do opanowania ciekawością. Dziadek pociągnął za klamkę i drzwi otworzyły się skrzypiąc. Na zaśnieżonym ganku stał profesor Childer-mass. Profesor doktor habilitowany Roderyk Childer-mass, mówiąc ściśle. Był to niski starszy pan o czerwonej twarzy. Nad czołem miał szopę potarganych siwych włosów, a pod nosem potężne wąsy. Sam nos, czerwony 11 i pobrużdżony, przypominał Johnny'emu truskawkę. Na głowie profesora siedział nieco na bakier stary, bezkształtny, szary kapelusz, na jego ramiona zaś narzucony był - niby peleryna czarodzieja - tweedowy płaszcz, niewiarygodnie brudny i wytarty. W lewej dłoni profesor ściskał łopatkę, a raczej to, co z niej zostało. Była to jedna z tych składanych saperek, które w wojsku noszą nazwę „przyrządu do kopania okopów". Teraz jednak po-lakierowana na czerwono łopatka zmieniła się w bezkształtną masę metalu z rozłupanym prawie na połowę drewnianym trzonkiem. -Jestem taki wściekły, że ledwo mogę myśleć! -oznajmił profesor przez zaciśnięte zęby. - Jestem taki wściekły, że miałbym ochotę kogoś zamorrrdować! Dziadek nie mógł powstrzymać uśmiechu. Profesor był jego starym przyjacielem. Przeprowadzili wiele gorących sporów na temat polityki i życia w ogóle, nic jednak nie zaszkodziło ich przyjaźni. Dziadek wiedział, że pan Chil-dermass jest w głębi serca bardzo dobrym człowiekiem, chociaż łatwo wpada w złość, Johnny nie znał go jednak , tak dobrze. Kilka razy spotkali się na ulicy i, mówiąc szczerze, chłopiec bał się trochę popędliwego staruszka. Ale kiedy zobaczył, że dziadek uśmiecha się tak przyjacielsko, doszedł do wniosku, że starszy pan jest niegroźny. - A więc chcesz kogoś zamordować? - zapytał pan Dixon, nadal szeroko uśmiechnięty. - Zamierzasz zacząć od nas dwóch, a potem zabrać się do pozostałych sąsiadów? Ale nie - dodał, wskazując saperkę - wygląda na to, że już zacząłeś. Kogo zabiłeś? Panią Kovacs? A może policjanta? 12 - Och, cicho bądź - wymamrotał profesor i spioru-nował wzrokiem zniszczoną łopatkę. -Już lepiej nic nie mów. Zniszczyłem ją, waląc w hydrant pod domem. Jestem wściekły, bo samochód utknął mi w śniegu i nie mogę go wydostać. Próbowałem wszystkiego. Starałem się go wykopać, szarpałem w tył i w przód, nawet... ech, do diabła z tym. Do diabła, mówię! Mogę wejść, żeby się ogrzać? -Jasne - odparł dziadek, chichocząc. - Zgodzę się na wszystko, tylko już nie stój w drzwiach, bo wpuszczasz zimne powietrze. Idź do jadalni, a ja ci zrobię filiżankę kawy. Potem, kiedy już odtajesz, pójdziemy wydostać ten zakichany samochód z tej zakichanej zaspy. Zgoda? - Dzięki - odparł profesor sztywno. Gniewnie wkroczył do przedpokoju i szedł dalej, nie zdejmując kapelusza, płaszcza ani kaloszy. Idąc, zostawiał za sobą wielkie bryły topniejącego śniegu. Oj - pomyślał Johnny - babcia dostanie zawału. Pani Dixon należała bowiem do tych fanatyczek czystości, które odkurzają dom dwa razy dziennie, ciągle ścierają kurze, zbierają rozrzucone rzeczy, co chwila opróżniają kosze na śmieci i czyszczą popielniczki. Chłopiec patrzył z rozbawieniem i przerażeniem, jak profesor Childermass podchodzi do stołu w jadalni i siada. - Dobry wieczór pani - powiedział starszy pan, szorstko skinąwszy głową. - Proszę sobie nie przeszkadzać i nie zwracać na mnie uwagi. Powiedziawszy to, pochylił się naprzód, oparł łokcie na blacie, wbił wzrok w przestrzeń i zaczął coś nucić, 13 mocno fałszując. Tak robił zawsze, kiedy zdarzyło mu się stracić panowanie nad sobą i chciał sobie potem poprawić humor. - Profesorze - odezwała się babcia uszczypliwie. - Czy zdołałby pan wrócić do przedpokoju i zdjąć kalosze? Starszy pan wydawał się zaskoczony, a potem zawstydzony. Szybko zerknął na swoje nogi, a potem wstał. - Pani wybaczy - powiedział pośpiesznie, następnie podreptał do przedpokoju, zostawiając kałuże przy każdym kroku. Babcia podeszła do kredensu, wyjęła talerzyk, ukroiła gościowi kawałek ciasta, a potem poszła po szmatę. Po powrocie profesor przeprosił, że pobrudził podłogę, na co pani Dixon odpowiedziała: -Mhm. W taki sposób zazwyczaj dawała do zrozumienia, że przyjmuje przeprosiny. Chwilę później wszyscy jedli cytrynowy tort beżowy, słuchając, jak profesor narzeka na swój samochód i na życie w ogóle. Później dziadek i Johnny założyli płaszcze, buty i kapelusze i wyszli pomóc profesorowi wydostać samochód. Ulicę Fillmore'a nadał zasypywał śnieg. Z ciemnego nieba spadały wirujące płatki, które wydawały się czarne, kiedy przelatywały przez snop światła latarni. Po drugiej stronie ulicy stał samochód profesora, pogrążony w zaspie niemal do połowy. Sytuacja wydawała się beznadziejna, ale dziadek podniósł wszystkich na duchu, wyjaśniając, że kiedyś często jeździł swoim fordem T po błotnistych drogach w czasie roztopów wiosennych. I jeśli wtedy mu się udawało - oznajmił - na pewno zdoła teraz wydostać auto z byle zaspy. 14 Wzięli się więc do pracy. Profesor wsiadł do samochodu i włączył silnik. Dziadek powiedział mu, żeby zaczął dodawać gazu, a on z Johnnym będzie pchał. Auto zakołysało się, koła zawirowały ze świstem. W powietrze poleciały bryzgi śniegu. Profesor nie zamknął okna, aby dawać i przyjmować wskazówki, Johnny słyszał więc, jak starszy pan klnie pod nosem, kiedy jego wóz kołysał się w przód i w tył. Z początku nie było żadnych rezultatów. Samochód po prostu zapadał się głębiej i głębiej w śnieg. - Zakręć kierownicą! - krzyknął dziadek. - Teraz! Jego przyjaciel spełnił polecenie i nagle wóz skoczył naprzód, obryzgując Johnny'ego oraz jego dziadka mokrym śniegiem. Profesor - który nawet w najlepszych warunkach kiepsko sobie radził za kółkiem - wyprowadził auto na środek ulicy i zawrócił, wpadając przy tym w poślizg. Potem zgasł mu silnik, więc musiał włączyć go na nowo. Wreszcie zdołał jakoś podprowadzić samochód do krawężnika pod domem dziadka. Parkowanie też nie poszło mu najlepiej: tył wozu wystawał na jezdnię. Profesor nie przejął się jednak; był zdegustowany i zmęczony. Wysiadł, zatrzasnął drzwiczki auta i stanął z gniewną miną, podpierając się pod boki. - Samochody! - parsknął. - Nienawidzę ich! Nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę! Gdybym nie musiał czymś jeździć do pracy, wepchnąłbym grata do rzeki Merrimack! Daję słowo, że tak bym zrobił! Dziadek bez pośpiechu przeszedł na drugą stronę ulicy, strzepując z siebie śnieg. - Wiesz, Rod - zauważył. - Nie zaszkodziłoby, gdybyś założył łańcuchy na koła. 15 Profesor z początku wydawał się zaskoczony, a potem z irytacją machnął ręką. - Ach, łańcuchy! Tak... hmmm, no tak, chyba rzeczywiście powinienem był o nich pomyśleć! Ale ostatnio mam tyle rzeczy na głowie... hmmm... łańcuchy... no tak. A tak przy okazji, Henry, nie mów na mnie Rod. Nie znoszę, kiedy ktoś się tak do mnie zwraca. Wiesz o tym. - Przepraszam - powiedział dziadek, wzruszając ramionami. - Ciągle zapominam. - Nie ma za co - odparł profesor szorstko. - Czy mogę wpaść do ciebie, żeby napić się czegoś mocniejszego? Oczywiście mam na myśli mocne trunki. Poczułbym się nieco lepiej. Johnny aż sapnął ze zdumienia. Ciągle wbijano mu do głowy, że nigdy, przenigdy nie wolno się do nikogo wpraszać, bo to okropnie niegrzecznie. A tu proszę, pan profesor - nauczyciel, taki poważny, szanowany człowiek - właśnie to zrobił! I na dodatek poprosił o alkohol! Sam poprosił, zamiast poczekać, aż ktoś go poczęstuje. Dziadek jednak najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. O, to było niesprawiedliwe! Śmiejąc się i rozmawiając, profesor i dziadek wkroczyli na schodki wiodące na ganek. Johnny podążył za nimi. Kiedy dotarli do frontowych drzwi, zobaczyli, że na ich drodze stoi babcia. W dłoni miała ścierkę, a na twarzy wyraz ponurej determinacji. Nie zamierzała pozwolić, żeby profesor po raz drugi zostawił ślady na jej dywanikach i podłodze. Starszy pan zrozumiał aluzję. Potulnie, ze spuszczonym wzrokiem, szurając nogami, 16 podszedł do wieszaka na płaszcze, usiadł na szafce z butami i zaczął ściągać kalosze. Kilka minut później Johnny, dziadek i profesor siedzieli razem w salonie i rozmawiali. Johnny przyniósł sobie z lodówki coca-colę, dziadek pił kawę, a profesor trzymał szklankę do połowy wypełnioną whisky. Babci, która nie pochwalała picia alkoholu, nie było. Poszła na górę, do swojej sypialni, gdzie słuchała radia, najpierw zmówiwszy różaniec. - No więc widzisz, robota okazała się nie taka trudna- powiedział dziadek dobrotliwie, pociągając małe łyki parującej kawy. - Zabrało nam to tylko, hmmm, no, najwyżej ze dwadzieścia minut. - Tylko tyle? - mruknął profesor, który bardzo się starał, aby nawet w tym wesołym towarzystwie nie poprawił mu się humor. - Przysiągłbym, że to trwało całe godziny. Wiesz - ciągnął dalej, grożąc dziadkowi palcem - wiesz, Henry, za sto lat ludzie uznają, że byliśmy niespełna rozumu! Tyle cennego czasu poświęcać samochodom! Pomyśl tylko! Każdy mieszkaniec tej ulicy jest właścicielem dwutonowej kupy metalu, którą musi napełniać benzyną i olejem, myć i naprawiać, kiedy się zepsuje. Pół życia spędzamy, myśląc o swoich samochodach! To śmieszne, mówię ci! Śmie-szne! Dlaczego... Nagle profesor przerwał, bo coś zwróciło jego uwagę. Na podłodze obok fotela, w którym siedział Johnny, leżała sterta książek. Chłopiec wypożyczył je z biblioteki, wszystkie były o archeologii: Bogowie, groby i uczeni C.W. Cerama, Córy faraonów Leonarda Cotterela, i Historia Egiptu Jamesa Henry'ego Breasteda. Egipt był 2 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego boika 17 najnowszą pasją chłopca: czytał o nim wszystko, co tylko mu wpadło w ręce, i ciągle przeszukiwał bibliotekę w nadziei, że wyszpera coś, czego jeszcze nie zna. Profesor rzucił chłopcu pytające spojrzenie. - Czy... czy te książki są twoje? - zapytał takim tonem, jakby nie potrafił uwierzyć, że odpowiedź może być twierdząca. Johnny nie mógł zrozumieć, co jest takiego niezwykłego w czytaniu o Egipcie. Ciągle przecież czytał jakieś książki, na najróżniejsze tematy. -Jasne, są moje - odparł niedbale. - To znaczy... no, właściwie nie moje, bo z biblioteki. Ale to ja je wypożyczyłem, jeśli o to panu chodziło. - Wypożyczyłeś je - powtórzył profesor tonem pełnym zdumienia. - Czy w szkole zadano ci wypracowanie na temat Egiptu? Czy ktoś cię zmusza, abyś czytał te książki? Johnny uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. - Nie. Ja po prostu lubię czytać. Profesor był oszołomiony. Zachowywał się tak, jakby chłopiec zdradził mu właśnie, że jest papieżem albo sułtanem Zanzibaru. - Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Potrafisz czytać, i na dodatek to lubisz! Wybacz, proszę, moje zdumienie, ale właśnie niedawno odwiedziłem siostrzenicę, która mieszka w New Hampshire. Ma dwoje dzieci mniej więcej w twoim wieku, ale żadne z nich nie doczytałoby do końca nawet napisów na pudełku od papierosów. I trudno się dziwić, skoro ich rodzice czytają tylko książkę telefoniczną i instrukcje na pudełkach z makaronem. A ty lubisz czytać! Dobry Boże! Cud nad cudami! 18 Johnny doszedł do wniosku, że zaczyna lubić profesora. Uśmiechnął się, zadowolony i dumny. Zazwyczaj dorośli w ogóle nie interesowali się jego czytaniem. Jeśli zwrócili na to uwagę, mówili zazwyczaj grzecznie: „O tak, to miłe", ale tak naprawdę myśleli sobie -Johnny dobrze o tym wiedział - że chłopiec, który tak bardzo lubi czytać, musi być jakiś dziwny. Johnny zadał profesorowi kilka pytań na temat mumii, na które starszy pan odpowiadał najlepiej jak potrafił. Z mumii rozmowa zeszła na duchy, a wtedy gość opowiedział im o nawiedzonej plebanii w angielskim miasteczku Borley i innych niesamowitościach, o których słyszał. Johnny uwielbiał opowieści o duchach. Między innymi dlatego słuchał takich audycji jak Dom tajemnic czy Jaskinia pustelnika. Ale - jak wyjaśnił profesorowi - tak naprawdę nie wierzył w duchy. Według niego wiara w duchy to... no, coś w tym stylu co wiara w świętego Mikołaja. To coś dla małych dzieci, nie dla niego. - Tak sądzisz? - powiedział starszy pan, obrzucając chłopca dziwnym spojrzeniem. Kąciki jego ust uniosły się w lekMm półuśmiechu. - Naprawdę? To coś dla dzieci, tak? No cóż, mój przyjacielu, pewnego dnia możesz się bardzo zdziwić. Czy wiesz, że w kościele, do którego chodzisz w każdą niedzielę straszy duch ojca Baarta? No? Hmmm? Johnny był naprawdę zaskoczony. Razem z dziadkiem i babcią chodził do katolickiego kościoła św. Michała, nigdy jednak nie słyszał o żadnym duchu. Profesor uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że rozbudził ciekawość chłopca. Potem, bez dalszych ceregieli, rozpoczął swoją opowieść: 19 najnowszą pasją chłopca: czytał o nim wszystko, co tylko mu wpadło w ręce, i ciągle przeszukiwał bibliotekę w nadziei, że wyszpera coś, czego jeszcze nie zna. Profesor rzucił chłopcu pytające spojrzenie. - Czy... czy te książki są twoje? - zapytał takim tonem, jakby nie potrafił uwierzyć, że odpowiedź może być twierdząca. Johnny nie mógł zrozumieć, co jest takiego niezwykłego w czytaniu o Egipcie. Ciągle przecież czytał jakieś książki, na najróżniejsze tematy. -Jasne, są moje - odparł niedbale. - To znaczy... no, właściwie nie moje, bo z biblioteki. Ale to ja je wypożyczyłem, jeśli o to panu chodziło. - Wypożyczyłeś je - powtórzył profesor tonem pełnym zdumienia. - Czy w szkole zadano ci wypracowanie na temat Egiptu? Czy ktoś cię zmusza, abyś czytał te książki? Johnny uśmiechnął się szeroko i pokręcił głową. - Nie. Ja po prostu lubię czytać. Profesor był oszołomiony. Zachowywał się tak, jakby chłopiec zdradził mu właśnie, że jest papieżem albo sułtanem Zanzibaru. - Wielkie nieba! - wykrzyknął. - Potrafisz czytać, i na dodatek to lubisz! Wybacz, proszę, moje zdumienie, ale właśnie niedawno odwiedziłem siostrzenicę, która mieszka w New Hampshire. Ma dwoje dzieci mniej więcej w twoim wieku, ale żadne z nich nie doczytałoby do końca nawet napisów na pudełku od papierosów. I trudno się dziwić, skoro ich rodzice czytają tylko książkę telefoniczną i instrukcje na pudełkach z makaronem. A ty lubisz czytać! Dobry Boże! Cud nad cudami! 18 Johnny doszedł do wniosku, że zaczyna lubić profesora. Uśmiechnął się, zadowolony i dumny. Zazwyczaj dorośli w ogóle nie interesowali się jego czytaniem. Jeśli zwrócili na to uwagę, mówili zazwyczaj grzecznie: „O tak, to miłe", ale tak naprawdę myśleli sobie -Johnny dobrze o tym wiedział - że chłopiec, który tak bardzo lubi czytać, musi być jakiś dziwny. Johnny zadał profesorowi kilka pytań na temat mumii, na które starszy pan odpowiadał najlepiej jak potrafił. Z mumii rozmowa zeszła na duchy, a wtedy gość opowiedział im o nawiedzonej plebanii w angielskim miasteczku Borley i innych niesamowitościach, o których słyszał. Johnny uwielbiał opowieści o duchach. Między innymi dlatego słuchał takich audycji jak Dom tajemnic czy Jaskinia pustelnika. Ale - jak wyjaśnił profesorowi - tak naprawdę nie wierzył w duchy. Według niego wiara w duchy to... no, coś w tym stylu co wiara w świętego Mikołaja. To coś dla małych dzieci, nie dla niego. - Tak sądzisz? - powiedział starszy pan, obrzucając chłopca dziwnym spojrzeniem. Kąciki jego ust uniosły się w lekkim półuśmiechu. - Naprawdę? To coś dla dzieci, tak? No cóż, mój przyjacielu, pewnego dnia możesz się bardzo zdziwić. Czy wiesz, że w kościele, do którego chodzisz w każdą niedzielę straszy duch ojca Baarta? No? Hmmm? Johnny był naprawdę zaskoczony. Razem z dziadkiem i babcią chodził do katolickiego kościoła św. Michała, nigdy jednak nie słyszał o żadnym duchu. Profesor uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że rozbudził ciekawość chłopca. Potem, bez dalszych ceregieli, rozpoczął swoją opowieść: 19 - Otóż - powiedział, zacierając ręce - to wszystko zaczęło się, kiedy... och, a tak na marginesie, Henry, czuję się jak pospolity moczymorda, pijąc na czczo. Dasz mi coś do tej whisky? Może krówki czekoladowe, które robi twoja żona? Uważam, że są świetne. Mógłbym dostać trochę? Raz jeszcze Johnny zdumiał się tupetem profesora. Jednak i tym razem dziadek najwyraźniej nie miał żadnych zastrzeżeń. Poszedł do kuchni i wrócił z niebieskim porcelanowym talerzem, na którym leżało kilka sporych krówek. Każdy z nich wziął sobie jedną, i profesor kontynuował swoją historię: - Ojciec Remigiusz Baart - zaczął - był proboszczem kościoła św. Michała w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. To on zbudował ten kościół, który tak dobrze znasz. Zatrudnił wędrownego artystę - tajemniczego osobnika, który pewnego dnia przybył do Duston Heights - zatrudnił go, tak jak powiedziałem, aby wykonał ołtarz. Profesor przerwał i w zamyśleniu spojrzał w stronę okna. - Często myślałem o tym człowieku - mówię o artyście. Twierdził, że ma na imię Nemo, ale „nemo" to po łacinie „nikt"... No cóż, jak się zwał, tak się zwał, ale niewątpliwie pięknie rzeźbił w drewnie. Ci wszyscy święci, anioły i prorocy na drzwiach ołtarza! Nigdy nie widziałem niczego podobnego. Okazało się jednak, że Nemo nie był tylko zwykłym rzeźbiarzem. Mówiono, że bratał się z diabłem, że parał się czarną magią. Prawdy zapewne nie poznamy nigdy. Zakończywszy pracę nad ołtarzem i otrzymawszy zapłatę, tajemniczy artysta opuścił miasto 20 i nigdy więcej go tutaj nie widziano. Ludzie mówili jednak, że zanim odszedł, dał coś ojcu Baartowi. Johnny, zafascynowany, siedział pochylony do przodu na samym brzeżku krzesła. - Co? - zapytał. - Co ten Nemo dał księdzu? Profesor rzucił chłopcu dziwne spojrzenie. - Tego nie wie nikt. Być może w ogóle nic mu nie dał; jednak niejeden starszy mieszkaniec tego miasta -twoja babcia, na przykład - gotów jest przysiąc, że artysta podarował ojcu Baartowi talizman, a może księgę, w każdym razie jakiś piekielny przedmiot, który pozwalał mu dokonywać nikczemnych czynów i być może w końcu go zniszczył. Profesor przerwał i wziął następną krówkę. Wepchnął ją do ust i powoli przeżuł, rozkoszując się smakiem czekolady. Starszy pan uwielbiał pełne dramatyzmu przerwy. Uważał, że w ten sposób jego opowieść nabiera rumieńców. Johnny niecierpliwie wiercił się na krześle. Nie mógł się doczekać dalszego ciągu. - Mmmmm! Przepyszne! - oznajmił profesor, oblizując usta. - Paluszki lizać! No więc gdzie skończyłem? A, tak. Teraz powinienem wam wyjaśnić, jakim człowiekiem był ojciec Baart. Otóż ksiądz nie budził wśród wiernych sympatii. Miał ostry język, a że często go używał, narobił sobie w Duston Heights wielu wrogów. Gdyby decyzja należała do parafian, pozbyliby się go i znaleźli nowego proboszcza. Jednakże tylko biskup mógł go usunąć, a ponieważ nie miał na to ochoty, ojciec Baart został tutaj i dalej narażał się ludziom. Niedługo po tym, jak tajemniczy artysta opuścił miasto, zaczęły się dziać 21 dziwne rzeczy. Pan Herman - był to bogaty farmer, który miał z księdzem na pieńku - pan Herman, jak mówię, stał sobie pewnego dnia, patrząc na kościelną wieżę, wówczas była jeszcze w budowie, i nagle rzeźbiony blok kamienny, wielka, ciężka iglica, którą dopiero co umieszczono na szczycie, spadła prosto na niego... śmierć na miejscu! Johnny chciał coś powiedzieć, ale z wyrazu twarzy profesora wyczytał, że starszy pan jeszcze nie skończył. Profesor upił łyk whisky, nadgryzł krówkę, a potem ciągnął dalej: - Tak więc pan Herman zginął. Na wieży nie przebywali w tym czasie robotnicy, więc nikogo nie można było za to winić. Koroner wydał werdykt, że śmierć nastąpiła na skutek nieszczęśliwego wypadku. Trudno było się z nim spierać - kamień zapewne z jakiegoś powodu się obluzował. Ale kilka dni później znowu ktoś został ...hmm, powiedzmy, wyeliminowany. Tym razem była to pani Mumaw. Ona również należała do wrogów ojca Baarta. Sprzeczała się z nim publicznie na spotkaniach parafialnych i mówiła, co o nim myśli, niczego nie owijając w bawełnę. I co się stało? Przejechał ją konny wóz z ładunkiem beczek. Koń stał sobie spokojnie pod sklepem przy Main Street, aż tu nagle ruszył jak oszalały prosto na panią Mumaw, ciągnąc za sobą wóz. No i koniec z paniusią! - Profesor przerwał i zerknął na Johnny'ego znad okularów. - No, mój miły przyjacielu, czy już nasunęły ci się jakieś wnioski? Hmmm? Jak tam? Johnny zamyślił się. Wiedział, o co chodzi starszemu panu. 22 - To wygląda tak, jakby... jakby to ojciec Baart spowodował te wypadki. To znaczy w jakiś sposób zamordował tych ludzi. - Szybko się połapałeś - rzekł profesor sucho. -Rzeczywiście, wiele osób, które w owych czasach mieszkały w Duston Heights uważało, że to ojciec Baart zamordował pana Hermana i panią Mumaw. Ale w żaden sposób nie mogli tego udowodnić. W żaden sposób. -Profesor przerwał i wypił łyk whisky. - Jednakże - ciągnął dalej - tak czy siak ojciec Baart dostał za swoje, i to z nawiązką! Johnny szeroko otworzył oczy. - A co się z nim stało? Czy duchy ludzi, których zabił, wróciły, aby go porwać? - zapytał, czytał bowiem historie, w których zdarzały się takie rzeczy. Profesor uśmiechnął się tajemniczo. - Nikt nie wie, co się stało z ojcem Baartem - wyjaśnił ponuro. - Pewnego ranka nie pojawił się, aby odprawić mszę, parafianie zaczęli się niepokoić. Jego gospodyni poszła razem z paroma innymi osobami na plebanię, i przeszukała wszystkie pokoje, ale ksiądz zniknął. Jego ubranie nadal wisiało w schowku w sypialni, i wszystkie inne rzeczy jak zwykle były w zupełnym porządku. Baarta jednak nie znaleziono. Jedyna wskazówka, jaka po nim została - jeśli można to tak nazwać - to liścik pozostawiony pod przyciskiem do papieru na jego biurku. Nie był on napisany charakterem pisma księdza i nikt nie wie, kto był jego autorem. Szczerze mówiąc, nie okazał się również zbyt pomocny. Był to po prostu cytat z eseju Pochówek w urnach, napisanego bardzo, bardzo 23 dawno temu przez pewnego Anglika, pana Tomasza Browne'a. Lubię ten esej - lubię go tak bardzo, że niektóre ustępy znam na pamięć. Pomyślmy... chyba potrafię zacytować ten, który był w liście. Profesor przerwał i zamknął oczy. Potem uśmiechnął się, skinął głową i znów je otworzył. - Ach, wiem. Już sobie przypomniałem. To idzie tak: Człek boży spoczywa dłużej poza grobem niż ktokolwiek inny, niewidocznie złożony na spoczynek przez aniołów; i przekazany zapomnieniu, chociaż niepozbawiony pewnych znaków, które wieść mogą ku jego odkryciu. Znowu przerwał i spojrzał najohnny'ego. - No, i tyle. Czy coś z tego zrozumiałeś? Chłopiec pokręcił przecząco głową. Starszy pan westchnął. - Cóż, muszę przyznać, że to brzmi dość niejasno. Ten ustęp dotyczy Mojżesza. Według Biblii, ciało Mojżesza po śmierci zostało zabrane przez aniołów i pochowane gdzieś w tajemnicy. Co to ma wspólnego ze zniknięciem ojca Baarta, nie mam pojęcia. Taką jednak wiadomość znaleziono na jego biurku. I nigdy więcej już go nie widziano... żywego. Johnny zrobił zdumioną minę. - To znaczy... czy znaleziono gdzieś jego ciało? Profesor pokręcił głową i uśmiechnął się tajemniczo. - Nie, nie to miałem na myśli. Ciała nie odnaleziono nigdy. Jego samego widziano jednak w kościele 24 św. Michała kilka razy. Od czasu do czasu w zimową noc ktoś, kto siedzi w ostatnich ławkach, odmawiając różaniec lub modląc się, czuje nagle zimny dreszcz i słyszy dziwny dźwięk. Obraca się... no i proszę, oto i on, jak żywy! Johnny szeroko otworzył usta. - Ojciec Baart? Profesor skinął głową. - We własnej osobie. Ksiądz był człowiekiem o charakterystycznym wyglądzie i nie można go z nikim pomylić. Był niski, nosił czarny płaszcz, miał wielką głowę, wystający podbródek i długie, gęste siwe włosy. Do tego jeszcze wypukłe czoło, orli nos, i głęboko osadzone, płomieniste oczy. Jeśli więc kiedykolwiek znajdziesz się w kościele późną nocą, cóż... - Och, na miłość boską! - wtrącił dziadek. - Przestraszysz biednego dzieciaka na śmierć! Jak będziesz dalej opowiadał takie rzeczy, już nigdy nie zdołam go namówić, żeby w środę poszedł z babcią w nocy do kościoła. A swoją drogą, według mnie to wielki wstyd, że taki człowiek, ksiądz i w ogóle, przeszedł na stronę diabła. Ksiądz służący mocom zła i ciemności! Wyobrażasz to sobie? Na wargach profesora pojawił się krzywy uśmiech. - Tak już wcześniej bywało - oznajmił. - Poczytaj sobie trochę historii, to się dowiesz, że wśród wielkich średniowiecznych czarowników też byli księża. Roger Bacon na przykład albo Albert Wielki. Oczywiście oni zajmowali się białą magią... zazwyczaj. Ale jak już się ktoś zacznie parać czarami, trudno żeby nie odczuwał 25 pokusy przywołania mocy piekielnych. Bądź co bądź, biała magia ma swoje ograniczenia. Nie ułatwi zemsty. Nie pomoże zniszczyć wroga. Tutaj możesz liczyć tylko na Złego. Zapadła cisza. Opowieść była zakończona. Ani dziadek, ani Johnny nie mieli jakoś ochoty zadawać więcej pytań. Profesor połknął ostatni kawałek krówki, a potem oznajmił, że musi wracać do domu. Robiło się późno, a przed snem musiał jeszcze sprawdzić klasówki. Johnny miał lekcje do odrobienia, poszedł więc do jadalni, włączył światło i usiadł przy stole, żeby zmagać się z pierwiastkami kwadratowymi. Drzwi frontowe otwarły się i zamknęły. Profesor odszedł. Dziadek wrócił jeszcze do salonu, żeby zabrać talerze i szklanki. W drodze do kuchni zatrzymał się przy stole, gdzie pracował wnuczek. - Niezła opowieść, co? - zapytał chichocząc. - Ten stary drań wie, jak człowieka przestraszyć, nie? Johnny podniósł wzrok. - To znaczy, dziadziu, że nie uważasz tego wszystkiego za prawdę? Dziadek zamyślił się. - No cóż, przesadziłbym chyba mówiąc, że stary robił cię w balona, ale... tak jak powiedziałem, on uwielbia interesujące historie, i gawędziarz z niego pierwszej wody! Chłopiec był rozczarowany. W istocie rzeczy wcale nie był takim sceptykiem, za jakiego się uważał. Kiedy usłyszał ciekawą opowieść, zawsze chciał wierzyć, że jest prawdziwa. 26 -Ale... ale to jednak może być prawda - zaprotestował słabo. - No jasne - odparł dziadek, z rozbawieniem wzruszając ramionami. - To może być prawda! Po czym raz jeszcze zachichotał i poszedł z naczyniami do kuchni. Johnny przez jakiś czas ślęczał nad pracą domową, czuł jednak, że oczy mu się zamykają. No trudno. Jutro wstanie rano i dokończy ją przed śniadaniem. Zamknął książkę i zgasił światło. Potem jak zawsze podszedł do frontowych drzwi, żeby pociągnąć za klamkę, i wreszcie ruszył po schodach na górę. W połowie drogi zatrzymał się. Znajdowało się tutaj nieduże kwadratowe okienko, przez które lubił wyglądać. Przez jakiś czas chłopiec patrzył na padający śnieg. Wyobrażał sobie, jak białe płatki zasypują pewien odległy cmentarz - tam, gdzie była pochowana mama. W jego sercu narastał smutek i łzy napłynęły mu do oczu. Wytarł je rękawem, a potem odwrócił się i poszedł na górę do łóżka. Rozdział 2 Mijały dni, mijały tygodnie, a Johnny'emu nie przydarzało się nic ciekawego. Robił to, co zwykle -zamiatał śnieg przed domem, wycierał talerze, odrabiał lekcje. Chłopiec uczęszczał do katolickiej szkoły przy parafii św. Michała, która mieściła się w jednopiętrowym budynku z czerwonej cegły, pokrytym dachówką z łupku i od frontu ozdobionym kamiennym ostrołukiem. W szkole przy parafii św. Michała uczyły siostry z zakonu Niepokalanego Serca Maryi. Nosiły granatowe habity z czarnymi szkaplerzami i czarnymi welonami. W siódmej klasie uczyła siostra Elekta. Zazwyczaj była bardzo miła, ale mnóstwo zadawała do domu. Chociaż nie można powiedzieć, żeby prace domowe sprawiały John-ny'emu jakieś kłopoty. Chłopiec miał głowę nie od parady i wszyscy w szkole o tym wiedzieli. Innym uczniom raczej nie przeszkadzało, że nowy kolega jest taki łebski. 28 Uważali, że to trochę dziwne, ale nie mieli mu tego za złe. Był jednak pewien chłopak, który mu naprawdę zazdrościł, a nazywał się Eddie Tompke. Eddie też chodził do siódmej klasy. Mieszkał za miastem, na farmie - a jak wszyscy wiedzą, praca na roli dobrze wpływa na mięśnie. Był więc silny, a na dodatek niebrzydki, sądził zatem, że świat kręci się wokół niego i był gotów stłuc każdego, kto wszedł mu w drogę. Miał jednak pewne problemy, bo nauka nie szła mu najlepiej. Na jego ostatniej cenzurce były same dwóje i pały, ojciec zrobił mu za to straszną awanturę. Teraz więc Eddie ciągle chodził zły. Złościł się na cały świat, a w szczególności na małego Dixona. Johnny dopiero niedawno zaczął dostrzegać jego antypatię. Pewnego dnia, stojąc w kolejce w stołówce, przypadkiem się odwrócił, i zauważył, że Eddie mierzy go gniewnym wzrokiem. Innym razem rozmawiał sobie na boisku z kolegą, a Tompke kopnął go w łydkę bez żadnego powodu i poszedł dalej jakby nigdy nic. Od tego czasu zawsze kiedy Johnny go mijał, Eddie marszczył brwi i mówił coś w rodzaju: Też chciałbym być takim kujonem. Albo: To chyba fajnie być lizusem? Czy tak właśnie załatwiasz sobie dobre oceny, mały? Bo jesteś największym lizusem w całej szkole. Tak właśnie to robisz? Johnny bardzo się tym martwił. Był niski, niezbyt silny i nosił okulary. Poza tym był w szkole nowy i nie zdobył jeszcze zbyt wielu przyjaciół. Bardzo się bał, że od kogoś oberwie. To była jedna z jego największych obaw - podobnie jak to, że pewnego dnia nadepnie na gwóźdź, zakazi ranę i umrze na tężec. Johnny ciągle czytał w gazetach 29 o ludziach, którzy zostali „zbici na miazgę" albo „pobici tak, że nie można ich było rozpoznać". Czytając takie informacje, czuł ściskanie w żołądku. Zastanawiał się więc - i to często - czy Eddiemu nie przyjdzie którego dnia do głowy, żeby go stłuc. W pewien zimny, pochmurny dzień w lutym Johnny stał przed szkołą św. Michała. Lekcje się skończyły i wszyscy już poszli, a on jak zwykle wychodził ostatni. Poprawił szalik i czapkę na głowie. Był bardzo pedantycznym dzieckiem - wszystko musiało być zrobione jak należy albo wcale. Wreszcie był gotów do wyjścia. Zerknął na prawo i... O, nie! Eddie! Stał na rogu i rozmawiał z jakimś kolegą. Zwrócony do Johnny'ego plecami, jeszcze go nie dostrzegł. Ale żeby wrócić do domu, Johnny musiałby przejść obok niego. A wtedy... Johnny zastanawiał się. Pomiędzy kościołem św. Michała (który stał na rogu) a szkołą biegła wąska alejka. Gdyby się sprężył, mógłby pobiec tamtędy, a potem wrócić na główną ulicę, i to trzema różnymi drogami. Jednak z jakiegoś powodu chłopiec zdecydował, że schowa się w kościele. Tam będzie mógł się pomodlić za duszę mamy, i poczekać, aż Eddie sobie pójdzie. Kościół św. Michała był wysoką budowlą z cegły, z ceglaną wieżyczką wznoszącą się w północno-wschodnim narożniku. Od frontu znajdowało się troje drewnianych drzwi w portalach zwieńczonych ostrołukami. Do każdego prowadziły wydeptane kamienne schodki. Johnny ruszył ku najbliższym drzwiom. Dystans był krótki i pokonał go z łatwością. Za chwilę już ciągnął za ciężkie metalowe kółko. Drzwi otworzyły się, chłopiec wślizgnął 30 się do środka, a one zamknęły się za nim. Bang! Westchnął z ulgą. Udało się. Znajdował się w przedsionku kościoła. Zanurzył palce w święconej wodzie, przeżegnał się i otworzył jedne z wewnętrznych drzwi. Był teraz w głównej nawie świątyni. Na wprost ciągnęły się rzędy drewnianych ławek, a w górze wznosiło się wysokie, łukowe sklepienie, pomalowane na ciemnoniebiesko i upstrzone złotymi gwiazdkami. Na drugim końcu nawy znajdowała się balustrada, za nią masywny ołtarz. Johnny lubił ten stary kościół - wielki, posępny, przesycony zapachem kadzidła i wosku. Uwielbiał mrugającą czerwonym płomykiem lampę w prezbiterium i dziwne sceny na okiennych witrażach. Często przychodził do kościoła tylko po to, aby sobie posiedzieć, uciec przed światem. Johnny ruszył między rzędami ławek. Jego kroki, choć ciche, zdawały się odbijać echem od wysokiego sklepienia. Kiedy dotarł do szerokich wypastowanych schodów prowadzących do balustrady, zatrzymał się. Skrzyżował ramiona na piersiach, podniósł głowę i utkwił spojrzenie w ołtarzu, który wyrzeźbił tajemniczy pan Nemo. Było to wspaniałe dzieło. Przed nim wznosiła się trzypoziomowa drewniana nastawa z mnóstwem nisz o ostrołukowych sklepieniach. Każda nisza miała pięknie rzeźbiony okap i w każdej stała drewniana figura. Figury zostały pomalowane na różne kolory; artysta nie żałował też złoceń. Na dwóch dolnych poziomach stali święci. Byli tam św. Piotr i św. Paweł, św. Katarzyna i św. Urszula, a także bezimienne postacie z mieczami i palmami w dłoniach. Na szczycie 31 znajdowały się tylko trzy figury. Byli to aniołowie. Jeden trzymał trąbę, drugi miecz i tarczę, a trzeci złotą kadzielnicę na łańcuchu. Przez dłuższy czas Johnny z podziwem przypatrywał się rzeźbom. Potem podszedł do żelaznego stojaka z lampkami wotywnymi, który stał obok konfesjonału. Zapalił świeczkę dla swojej mamy i poszedł z powrotem do przedsionka. Ostrożnie popchnął główne drzwi kościoła. Nie otworzył ich szeroko, a tylko odrobinę uchylił. A niech to! Eddie nadal tam był! Johnny puścił drzwi, zamknęły się cicho. Co powinien teraz zrobić? Czekała na niego babcia, więc nie mógł zwlekać zbyt długo. Kościół miał tylne wyjście, musiałby jednak przejść przez prezbiterium i zakrystię, aby się do niego dostać. Tylko ojciec Higgins, ministranci i siostry zakonne mogli tamtędy przechodzić. Gdyby ksiądz przyłapał go w zakrystii, dostałby zawału. Johnny stał w mrocznym przedsionku i namyślał się. Był zniecierpliwiony i miał wrażenie, jakby znalazł się w pułapce. Nagle jednak przyszedł mu do głowy dziwny i ciekawy pomysł. A może zejść na dół i zajrzeć do piwnicy? Uśmiechnął się szeroko. Zazwyczaj był grzecznym chłopcem, ale wszystko ma swoje granice. Jak większość dzieci lubił zaglądać w miejsca zakazane. Poza tym wiedział, że jest sam - w kościele oprócz niego nie było nikogo. Teraz albo nigdy! Szybko przeszedł na drugi koniec przedsionka. Znajdował się teraz pod samą dzwonnicą. Drewniany sufit nad jego głową miał otwory, z których zwisały sznury 32 T dzwonu. Ciemne, lakierowane schody prowadziły w górę na chór, pod nimi zaś, w ścianie pokrytej boazerią osadzone były wąskie drzwi z gałką z czarnej porcelany. Prowadziły do piwnicy. Johnny zawahał się. Przyszedł mu na myśl duch ojca Baarta. A jeśli się teraz pojawi, co wtedy? Albo, co gorsza, jeśli pojawi się w ciemnej piwnicy? Chłopiec wzruszył ramionami i zmusił się do uśmiechu. Przecież dziadek wyjaśnił mu, że opowieść profesora to duby smalone. Na pewno. Nie ma się czym przejmować. Położył dłoń na gałce, przekręcił ją i bez problemu otworzył drzwi. Pan Famagusta, woźny, miał za zadanie pilnować, aby zawsze były zamknięte. Jednak Johnny dobrze wiedział, że pan Famagusta jest niesolidny. Chłopiec postawił stopę na pierwszym stopniu, ale zaraz ją cofnął. Coś jeszcze było mu potrzebne... aha! No jasne - latarka! Kiedyś słyszał, jak woźny wspominał, że w piwnicy nie ma elektryczności. I rzeczywiście, na zakurzonej półeczce obok drzwi leżała mała, nieco obdrapana latarka. Johnny podniósł ją, zapalił i ruszył na dół. Pierwszy rząd skrzypiących stopni prowadził do podestu, gdzie schody zakręcały; następny dochodził aż do udeptanej ziemi. Johnny przebiegł po ścianach światłem latarki. Pod schodami przy ścianie sklecono byle jak parę półek, na których leżały różne przedmioty. Srebrna kadzielnica, tak zaśniedziała, że wydawała się czarna. Brudne, oplatane pajęczynami pudełko z napisem „Kadzidło Ad Altare Dei". Gipsowy posąg jakiegoś świętego, bez głowy. Szklany dzbanek pełen guzi-kówod sutanny. Klucz francuski i odcinek mosiężnej klątwa błękitnego bożka 33 rury, niewątpliwie pozostawione tutaj przez nieporząd-nego pana Famagustę. Johnny skierował światło latarki w mroczną czeluść piwnicy. Zobaczył ceglane kolumny, na których wspierała się posadzka kościoła. Za pierwszym rzędem kolumn leżała sterta blatów od stołów. Oparte o nią stało koło do loterii fantowej, takiej jak te organizowane podczas Święta Dziękczynienia. Dalej wśród cieni majaczył wielki, czarny od sadzy piec, który w zimie ogrzewał kościół. Janek westchnął. To miejsce okazało się o wiele mniej interesujące, niż się spodziewał. Przez chwilę puszczał promień latarki tu i tam. Bez większego zainteresowania obejrzał regał na książki ze spaczonymi, powyginanymi półkami. Sięgnął po jedną z książek, ale natychmiast cofnął rękę z okrzykiem obrzydzenia. Cały tomik oblazły małe szare pajączki. Johnny zadygotał i zamknął oczy. Nic nie mógł na to poradzić. Nienawidził pająków, a te małe szare wydawały mu się najohydniejsze ze wszystkich. Poczuł w ustach nieprzyjemny smak, ale przełknął ślinę i niemiłe wrażenie minęło. Chłopiec otworzył oczy i znów zaświecił na książkę. Pająki zniknęły! Hmm, to było dziwne - gdzie one się podziały? Spojrzał na podłogę - nic. Potem skierował latarkę na ścianę za regałem i zobaczył, że jest w kiepskim stanie. Cegły były popękane, a zaprawa pyliła i wysypywała się. W jednym miejscu całkiem się wykruszyła i ziała tam dziura. Może tamtędy właśnie uciekły pająki. Johnny znów zaczął się przyglądać książkom. Z jakiegoś powodu zaciekawiła go właśnie ta, po której łaziły paskudne stworzenia. Chciał ją wyjąć i obejrzeć. 34 Trzy razy wyciągał dłoń, aby jej dotknąć, i za każdym razem w ostatniej chwili cofał rękę. Wreszcie, przy czwartej próbie, jego palce zacisnęły się na grzbiecie brudnego tomiku. Wyciągnął go szybko i cofnął się o krok. Potem zaniósł swoje znalezisko na schody i położył na jednym z niższych stopni. Przesunął krążek światła po okładce książki. Wyblakłe złote litery tworzyły słowa: „Mszał rzymski". Chłopiec ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął okładki o pogniecionych rogach. Szybkim ruchem otworzył... A potem aż sapnął ze zdumienia. Całe wnętrze książki zostało wyrwane. Z każdej kartki pozostały tylko brzegi. W powstałym otworze znajdowały się dwa przedmioty: pożółkły papier, zwinięty w rolkę i związany wyblakłą czerwoną wstążką, i dziwaczna statuetka z niebieskiej ceramiki. Statuetka wyglądała jak sarkofag egipskiej mumii. Miała szeroko rozwarte oczy, orli nosek, uśmiechnięte usta, falującą bródkę i ręce skrzyżowane na piersiach na modłę egipską. Najwyraźniej była to mumia faraona, ponieważ w dłoniach trzymała bicz i berło, symbole władzy królewskiej w starożytnym Egipcie. Johnny nie posiadał się ze zdumienia. Trzymając latarkę lewą ręką, sięgnął prawą do wnętrza wypatroszonej książki. Zrobił to bardzo ostrożnie, jakby się obawiał, że coś go ugryzie. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. Chłopiec wyjął rolkę papieru i szarpnął zbutwiałą wstążkę, która była zawiązana na kokardkę. Węzeł puścił i Janek podniósł kartkę do światła. Od tak dawna leżała zrolowana, że trudno ją było rozprostować, sama 35 się zwijała. Pomimo to chłopiec zdołał odczytać wiadomość zapisaną cieniowanym, ciężkim, męskim pismem: Ktokolwiek zabierze te przedmioty z kościoła, uczyni to na własną odpowiedzialność. Zaklinam cię w imię Boga żywego, abyś nie narażał na niebezpieczeństwo swej nieśmiertelnej duszy. „Do Mnie należy pomsta. )a wymierzę zapłatę - mówi Pan". Remigiusz Baart Rozdział 3 Johnny szeroko otworzył oczy. Nagle zrobiło mu się zimno. Ostrożnie, drżącą dłonią włożył kartkę z powrotem do książki-skrytki. Miał właśnie zamknąć okład-kę-wieczko, kiedy usłyszał za plecami jakiś szelest, zupełnie jakby coś się poruszyło. Chłopiec wpadł w panikę. Nie miał czasu na podejmowanie decyzji; jego reakcja była natychmiastowa i automatyczna. Złapał książkę i jak wariat popędził w górę po schodkach. Nawet się nie obejrzał, żeby zobaczyć, co było źródłem dźwięku. Kiedy znalazł się na górze, zatrzasnął za sobą drzwi i oparł się o nie. Dyszał tak ciężko, że aż brakło mu tchu; kiedy spojrzał na swoje dłonie, zobaczył, że są czarne od kurzu. Przód kurtki również miał brudny. Kurczowo przyciskał do siebie książkę zabraną z piwnicy. A więc to wszystko prawda - ta opowieść o ojcu Baarcie i tym magicznym czymś podarowanym mu 37 przez tajemniczego rzeźbiarza. A może nie? Johnny miał mętlik w głowie. Nic już nie wydawało mu się sensowne. Zaczął się zastanawiać nad tym, co przeczytał na kartce. Czy powinien odnieść książkę z powrotem? Nie. Nie odważy się wejść znowu do tej piwnicy - a przynajmniej nie od razu. Może powinien po prostu ją rzucić i uciec? Powoli podszedł do środkowych drzwi kościoła, popchnął je i wyjrzał na zewnątrz. Eddie wreszcie sobie poszedł. Na zewnątrz nie było nikogo, zupełnie nikogo. Mocno ściskając książkę w ramionach, Johnny wysunął się powolutku przez uchylone drzwi. Zawahał się jeszcze sekundę, a potem zbiegł na dół. Idąc przez zaśnieżone ulice, Johnny czuł, jak w głowie mu się rozjaśnia. Znów zaczął logicznie myśleć. A myślał o tym, co powie babcia, kiedy jej wnuczek wma-szeruje do domu, trzymając wielką czarną księgę. Najpierw zirytuje się na widok jego brudnych rąk i kurtki, a potem na pewno będzie ciekawa, co takiego przyniósł... U wylotu swojej ulicy Johnny zatrzymał się, a potem przeszedł na skróty przez pustą parcelę i ruszył dalej aleją Marshlanda. Wreszcie stanął przed wielkim szarym budynkiem, przed którym stała tablica z napisem „Na sprzedaż". Znajdował się on tuż za domem dziadków. Johnny, który już wcześniej korzystał z tego przydatnego skrótu, przebiegł przez podjazd, przełazi przez siatkę i już był na własnym podwórku. Ruszył prosto do drzwi piwnicy. Miała ona staroświeckie wejście - podwójną, skośną drewnianą klapę osadzoną przy ścianie. Ta klapa nigdy nie była zamknięta. Dziadek często tędy wychodził, zanosząc papiery do spalarki albo śmiecie do śmietnika. Janek zerknął szybko w stronę okien na tyłach domu, aby zobaczyć, czy ktoś przez nie wygląda, a potem otworzył klapę. W pośpiechu zbiegł po schodkach do piwnicy, ukrył książkę w ciemnym kącie, wbiegł z powrotem na górę i zamknął klapę. Pogwizdując z cicha, przeszedł przez ośnieżony podjazd, wkroczył na frontowe schody, zdjął buty i wszedł do domu. Był bardzo zadowolony z siebie - udało się! Wieczorem, kiedy dziadek i babcia poszli już spać, Johnny poszedł do piwnicy i zabrał stamtąd swoją zdobycz. Wrócił do sypialni i starannie zamknął drzwi na zasuwkę. Ostrożnie położywszy książkę na podłodze, podszedł do schowka i wygrzebał brudny podkoszulek z worka z rzeczami do prania, a potem użył go, aby swoje znalezisko wytrzeć z sadzy i kurzu. W końcu otworzył okładkę i ukląkł obok, podziwiając zawartość. Wyglądał jak modlący się wierny i tak się właśnie czuł. Był pewien, że ten tajemniczy przedmiot to rzecz święta i magiczna. Nie miał wątpliwości, że to właśnie tę figurkę tajemniczy rzeźbiarz podarował ojcu Baartowi. Był zafascynowany i nieco przestraszony. Może w ogóle nie powinien jej dotykać? No nie, przecież już to zrobił i nic mu się nie stało. Poza tym zrobił coś jeszcze. Złamał groźnie brzmiący zakaz, który zapisał ojciec Baart - wyniósł figurkę z kościoła. Johnny patrzył na malutką mumię, która uśmiechała się do niego, i zastanawiał się, czy przypadkiem nie strzelił jakiegoś głupstwa. Chciał z kimś porozmawiać o swoim znalezisku. Ale z kim? Nie z babcią - to na pewno. Dostałaby zawału, gdyby się dowiedziała, że przyniósł do domu coś takiego. Dziadek 39 38 byłby bardziej wyrozumiały, ale na pewno nie pochwaliłby go za to, że ukradł coś z kościoła. Z kim więc mógłby porozmawiać? Z profesorem! Oczywiście! Johnny uśmiechnął się szeroko. Dlaczego wcześniej o nim nie pomyślał? Profesor był mądry i znał się na wielu rzeczach. Prawdopodobnie wiedział też coś o magii. Poza tym to on opowiedział chłopcu historię ojca Baarta. To znalezisko na pewno bardzo go zainteresuje. Ponadto chłopiec wierzył, że starszy pan nikomu nie zdradzi jego sekretu. Był nieco stuknięty, a tacy ludzie nie kablują. Mili, przyjacielscy, normalni dobrzy sąsiedzi - o, tacy zakapują cię bez mrugnięcia okiem. Ci stuknięci nie robią tego nigdy. Johnny zamknął książkę, zaniósł ją do schowka, włożył na samo dno i zakrył stertą starych bluz od dresu, koców i skautowskich miesięczników. Babcia nie była wścibska i nigdy nie grzebała w osobistych rzeczach wnuka. Chłopiec doszedł więc do wniosku, że na razie jego skarb będzie tutaj bezpieczny. Mijały dni. Johnny nie śpieszył się z odwiedzinami u profesora, czekał na okazję. Nadarzyła się ona wreszcie pewnego sobotniego popołudnia. Dziadek i babcia poszli do sklepu, został sam. Z wykuszowego okna w salonie widział wielki, posępny, szary dom profesora pokryty stiukiem. Samochód stał na podjeździe, chłopiec doszedł więc do wniosku, że jego właściciel musi być w domu. Pobiegł na górę do swojego pokoju, wydobył czarną księgę ze schowka i już za chwilę stał na ganku profesora, ściskając swój skarb w ramionach. Musiał go 40 jednak położyć na wycieraczce, aby nacisnąć guzik dzwonka. Potem czekał, ale nikt nie podchodził do drzwi. Zadzwonił więc jeszcze raz, i jeszcze raz. Nadal nic. Co ten profesor robi? Chłopiec niecierpliwił się i złościł, nerwowo przestępował z nogi na nogę. Naprawdę chciał porozmawiać ze starszym panem, i to właśnie teraz. Wreszcie chwycił gałkę i przekręcił ją. A wtedy drzwi po prostu się otworzyły, wcale nie były zamknięte na klucz. Johnny stał i patrzył. Czy powinien wejść? To byłoby niegrzeczne. Ale może profesor miał atak serca? Czy wobec tego nie powinien wbiec do środka, aby mu pomóc? W końcu zdecydował, że starszy pan go potrzebuje. Podniósł książkę, wziął głęboki oddech i przekroczył próg. Przemaszerował przez długi przedpokój i wszedł do jadalni. Nikogo tam nie było. Zajrzał do kuchni. Tam też było pusto, ale na suszarce obok zlewu leżało duże metalowe narzędzie z zawiasem. Johnny wiedział, co to takiego - przyrząd do zdejmowania nakrętek z butelek i słoików. Zaciekawiony podszedł bliżej. Zajrzawszy do zlewu, zobaczył odłamki szkła, zakrętkę od słoika, mnóstwo oliwek i kałuże zielonej wody. Wpatrywał się w ten bałagan przez kilka chwil, a potem, nadal niosąc książkę ostrożnie przed sobą, wrócił do jadalni. Teraz do jego uszu zaczęły docierać stłumione hałasy - walenie i stukanie. Dochodziły chyba z piętra. Johnny zaniepokoił się. Położył książkę na stole i pędem pobiegł na górę. - Panie profesorze! Panie profesorze! - zawołał. Żadnej odpowiedzi. Chłopiec pobiegł korytarzem i zatrzymał 41 się pod drzwiami pokoju, z którego najwyraźniej dochodziły tajemnicze odgłosy. - Panie profesorze! Dobrze się pan czuje? W odpowiedzi stłumiony głos odparł: -Tak, do diaska, czuję się doskonale. Daj mi pół minuty, to zaraz do ciebie przyjdę! Johnny zaczekał. Za chwilę drzwi się otworzyły i stanął w nich profesor. Starszy pan wyglądał bardzo dziwnie. Miał na sobie luźną szarą bluzę od dresu i takież spodnie. Włosy miał zmierzwione, był na bosaka, bez okularów. Mrugając z irytacją, spojrzał na chłopca. - Tak? Tak? A kim ty jesteś? Bez tych skubanych okularów nic nie widzę. A w ogóle co ty tutaj robisz, kimkolwiek jesteś? To jest prywatna posesja, wiesz? Jeśli coś sprzedajesz, nie jestem zainteresowany. Ta zrzędliwa odpowiedź zdumiała Johnny'ego. -Ja., to ja, panie profesorze. Johnny Dixon. Usłyszałem te dziwne dźwięki i przestraszyłem się, że ktoś pana dusi albo ma pan atak serca czy coś w tym stylu, więc wszedłem na górę. Profesor jeszcze kilka razy zamrugał oczami, a potem uśmiechnął się. Na jego policzkach pojawił się rumieniec, i Johnny zrozumiał, że starszy pan jest naprawdę zażenowany. - Za chwilę... za chwilę wrócę - wymamrotał. Odwrócił się, wyciągnął ręce przed siebie i po omacku dotarł do biurka. Pomacawszy jeszcze trochę, znalazł okulary i założył je na nos. -Aha! No tak, to rzeczywiście ty. I na pewno się zastanawiasz, co robię w takim stroju - nieprawdaż? 42 - No... właściwie tak - odparł Johnny nieśmiało. Profesor wziął go za ramię i poprowadził do otwartych drzwi schowka. Chłopiec zajrzał do środka i zobaczył, że ściany i podłoga wyłożone są materacami gimnastycznymi. Do wewnętrznej strony drzwi przylepiona była taśmą klejącą kartka, na której ręcznie wypisano: Złość jest rzeczą ludzką, Furia to przywilej bogów. - To mój schowek do wyładowywania złości - powiedział profesor od niechcenia. - Jak wiesz, jestem okropnie porywczy. Akurat kilka minut przed twoim przyjściem wściekłem się, bo nie mogłem zdjąć zakrętki z tego cholernego słoika! Przyszedłem więc tutaj -jak zawsze w takich wypadkach - włożyłem strój gimnastyczny, zdjąłem okulary, wszedłem do środka i zacząłem wyładowywać złość! Kląłem, wrzeszczałem, waliłem w ściany i podłogę. I wiesz co? Teraz czuję się znacznie lepiej. Spociłem się i zmachałem, ale jest mi lepiej! - Profesor westchnął głęboko, z widoczną satysfakcją, a potem skrzyżował ręce na piersiach i dobrotliwie uśmiechnął się do chłopca. -No więc jak ci mogę pomóc? Hmmm? Johnny był tak oszołomiony opowieścią o schowku do wyładowywania złości, że skierowanie myśli z powrotem ku sprawie, o której chciał porozmawiać, wymagało pewnego wysiłku. -Ja... coś znalazłem, panie profesorze - zaczął powoli. - Byłem... w piwnicy kościoła i myślę, że znalazłem to... to coś, co rzeźbiarz dał ojcu Baartowi. 43 Tym razem to profesor był zdumiony. - Dobry Boże! - wykrzyknął. - Mówisz poważnie? Czy naprawdę chciałeś powiedzieć to, co właśnie powiedziałeś? Johnny skinął głową. - No. To było wewnątrz takiej niby książki. Chce pan zobaczyć? Jest na dole. Przyniosłem, żeby pan mógł sobie obejrzeć. Profesor westchnął i spojrzał na swój strój. - No cóż - powiedział i zachichotał. - W tym ubraniu jakoś nie czuję się profesjonalistą, ale będę musiał zobaczyć, co takiego znalazłeś. Jasne. Idź na dół i przynieś to coś, a ja tymczasem założę jakieś buty. Ta podłoga jest zimna jak lód. Kilka minut później starszy pan siedział już za swoim biurkiem, a przed nim leżała otwarta książka-skrytka. Johnny stał obok jego krzesła, wyraźnie zaniepokojony. Pokój, w którym się znajdowali - ten ze schowkiem do wyładowywania złości - był gabinetem profesora. Z jednej strony przy ścianie stał regał wykonany z cegieł i desek, a na nim mnóstwo książek w miękkich okładkach. Tu i tam na podłodze leżały stosy kartkówek, na których czerwonym atramentem namazane zostały oceny i uwagi. Oprawione dyplomy ozdobione złotymi pieczęciami wisiały krzywo nad regałem. Obok biurka, usypana niby szaniec, wznosiła się nieporządna sterta papierów i zeszytów. W rogu za biurkiem stała wysoka, żłobiona drewniana kolumna, na której osadzona była wypchana sowa. Na głowie ptaka siedziała, nieco krzywo, mała czapeczka baseballowa zespołu Red Sox z Bostonu. 44 Profesor chrząkał i wiercił się na krześle. Johnny nie mógł się doczekać, kiedy starszy pan wreszcie weźmie się do roboty i zacznie oglądać figurkę, ale on nie lubił się śpieszyć. Najpierw zmiótł paprochy z gumki z wyblakłego zielonego bibularza, który leżał na biurku. Potem otworzył szufladę, wyjął popielniczkę i małe, płaskie tekturowe pudełko. Było czarne, a na wieczku miało wspaniałego, dwugłowego złotego orła. Widniał też na nim napis „Bałkan Sobranie". Profesor otworzył pudełko i zdjął dwie warstwy szeleszczącego złotego papieru. Janek zobaczył, że w środku leżą dwa rzędy czarnych papierosów ze złotymi czubkami. Kiedy tak patrzył zniecierpliwiony, profesor zaczął grzebać w szufladach w poszukiwaniu zapałek. W końcu znalazł jakieś, zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął. Wreszcie sięgnął do otwartej książki-skrytki. Najpierw wyjął zwitek papieru, rozwinął go i przeczytał. Jego twarz była zupełnie bez wyrazu - równie dobrze mógłby właśnie przeglądać ogłoszenia prasowe z działu „kupię". Włożył papier z powrotem do książki, a potem, bardzo ostrożnie, obiema rękami, wyciągnął niebieską figurkę. Johnny o mało nie wyskoczył ze skóry. Patrzył, jak profesor ogląda tajemniczy przedmiot, zaciąga się papierosem, kilka razy powtarza „hmmm" i przyciąga lampę bliżej do biurka. Potem starszy pan przechylił figurkę, aby spojrzeć na jej podstawę. Wówczas chłopiec po raz pierwszy dostrzegł, że jest tam nalepiona etykietka z wyblakłego brązowego papieru. Profesor poprawił okulary i przyjrzał się jej dokładniej. Nagle wybuchnął 45 śmiechem. Odłożył figurkę, odrzucił w tył głowę i ryczał ze śmiechu. - Ha! A to dobre! - wykrzyknął, waląc dłonią w blat biurka. Johnny był zaskoczony i zupełnie zdezorientowany. - Co... co to takiego? Profesor chichotał jeszcze przez chwilę, a potem podniósł figurkę i przekręcił ją tak, aby chłopiec mógł obejrzeć etykietkę. - Patrz! To śmieszne, naprawdę śmieszne! Zobacz -o, tutaj. No, tutaj! Johnny spojrzał we wskazane miejsce. Na wyblakłej brązowej karteczce widniał napis wykonany staroświeckim, ozdobnym wiktoriańskim drukiem. Głosił on: Pamiątka z Kairu (w stanie Illinois) Rozdział 4 Johnny był załamany. Czuł się oszukany, upokorzony i zły. Wcześniej był pewien, absolutnie pewien, że znalazł prawdziwy, stuprocentowy egipski amulet magiczny. A teraz dowiedział się, że to zwykła pamiątka! Głupia, tania, kiczowata pamiątka! On sam miał takie w swoim pokoju. Było wśród nich na przykład kanu-zabawka wykonane z brzozowej kory, które kupił, kiedy wraz z rodzicami odwiedzał wodospad Glen Ellis w stanie New Hampshire. Był też stary, zaśniedziały dzwonek z brązu, z rączką przedstawiającą głowę ojca Junipero Serry'ego, księdza, który w XVIII wieku podróżował po Kalifornii. Wujek kupił go kiedyś, a potem dał mu w prezencie. A teraz... Johnny rzucił profesorowi żałosne spojrzenie. - Jest pan pewien, że to pamiątka? - zapytał słabo. -Może ta etykietka jest sfałszowana albo coś? 47 Profesor przestał się śmiać. Zdał sobie sprawę, że chłopiec jest bardzo rozczarowany, i zrobiło mu się go żal. - Bardzo mi przykro, Johnny - powiedział ze smutkiem potrząsając głową. - Niestety, to naprawdę pamiątka i nic ponadto. Nie jestem egiptologiem - moja dziedzina to średniowiecze. Ale to jest właśnie taki przedmiot, jaki w mieście Kair w stanie Illinois mógłby być sprzedawany turystom. To miasteczko, leżące na południu stanu, nosi taką samą nazwę jak stolica Egiptu. Zapewne ktoś wpadł więc na genialny pomysł, aby produkować pamiątki w kształcie egipskich uszebti. - Czego? - Johnny nigdy wcześniej nie słyszał tego dziwnego słowa. Profesor był zaskoczony. Wiedział, że chłopiec dużo czyta., założył więc - niezbyt rozsądnie - że zna już wszystkie takie szczegóły. -Ty nie... a niech mnie! No dobra - oto, czym jest uszebti - tu przerwał i położył figurkę na blacie. Zgasił papierosa, odsunął krzesło od biurka, położył złożone dłonie na kolanach i wzniósł rozmarzony wzrok ku sufitowi. - Po pierwsze - oznajmił - musisz wiedzieć, że według starożytnych Egipcjan zaświaty - miejsce, do którego idziemy po śmierci - są bardzo podobne do świata żywych. Tam również ludzie muszą wykonywać różne prace: orać, siać, przynosić wodę z rzeki, robić z gliny cegły i tak dalej. No i nie wydawało im się w porządku, żeby taki faraon musiał w przyszłym życiu pracować. To byłoby... no, trochę tak, jakby zmusić prezydenta Stanów Zjednoczonych, żeby sam sobie mył samochód. Zatem Egipcjanie robili te laleczki, zwane uszebti, i one właśnie 48 miały pracować za faraona po śmierci. Nierzadko w jego grobie ustawiano całe armie takich figurek. Mają one różną wielkość i różne kształty: czasem wyglądają jak lalki, a czasem po prostu jak miniaturowe mumie, tak jak ta tutaj. Człowiek, który zaprojektował tę pamiątkę, musiał kiedyś zobaczyć uszebti w muzeum i skopiował je. Ale to prostu pamiątka, nic więcej. Przykro mi, że cię rozczarowałem, ale niestety, tak się sprawa przedstawia. Johnny zdał sobie sprawę, że chociaż słucha wyjaśnień profesora, jednocześnie stara się wymyślić coś, co mogłoby stanowić dowód, że figurka jednak jest zaczarowana. Bo kiedy już w coś uwierzył, potrafił być niezłym uparciuchem. Niełatwo się poddawał. - Ale, panie profesorze - zaprotestował żałośnie -co z ojcem Baartem i tajemniczym rzeźbiarzem? Ludzie zawsze mówili, że ten Nemo dał księdzu jakiś magiczny przedmiot, prawda? No, a tutaj jest ta kartka, zapisana charakterem pisma ojca Baarta, nie? Co pan na to? Profesor zwrócił się do chłopca. Na jego twarzy malowało się zawstydzenie i żal. - Obawiam się, mój chłopcze - oznajmił - że narobiłem bigosu, opowiadając ci historię o duchach. Bardzo mi przykro - zasłużyłem na fangę w nos! Sęk w tym, że uwielbiam opowiadać różne historie i zawsze chcę, aby zabrzmiały tak prawdziwie, jak to tylko możliwe. Owszem, niektórzy rzeczywiście twierdzili, że zobaczyli w kościele ducha księdza. Kto wie, może nawet naprawdę wierzyli, że go widzieli. Ja osobiście nie wierzę w duchy - chyba że akurat opowiadam jakąś historię o nich. A co do tej kartki - to mówiąc, stuknął w nią palcem - 4 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 49 no cóż, to rzeczywiście charakter pisma ojca Baarta; tyle przynajmniej mogę ci powiedzieć. Byłem kiedyś oficjalnym historykiem kościoła św. Michała, więc jestem tego pewien. Ale czego to dowodzi? Cała ta sprawa z książką, figurką i ostrzeżeniem mogła być po prostu zwykłym żartem księdza. Możliwe zresztą, że Baart nie żartował. Może naprawdę wierzył, że ta bzdurna statuetka jest zaczarowana. Kto to wie? Johnny zwiesił głowę. - To wszystko blaga, tak? Cała ta zakichana historia? Czy wszystko pan zmyślił? Profesor gwałtownie potrząsnął głową. - Och, nie! Większość z tego, co ci opowiedziałem, jest prawdą. Pan Herman i pani Mumaw rzeczywiście zginęli, a ojciec Baart naprawdę zniknął. Ale te dwa wypadki to po prostu zbieg okoliczności i nie sądzę, żeby w zniknięciu księdza było coś ponadnaturalnego. Remigiusz Baart był szaleńcem, więc prawdopodobnie znalazł sobie jakiś szalony powód, aby zniknąć. Zaś co do listu znalezionego na jego biurku, najprawdopodobniej sam go napisał. Nietrudno zmienić swój charakter pisma, jeśli ktoś naprawdę się stara. Profesor przerwał i strząsnął popiół z papierosa, a potem spojrzał na chłopca z przygnębieniem i jakby ze wstydem. - Przykro mi, że odbieram ci nadzieję, Johnny - powiedział cicho. - Następnym razem dobrze się zastanowię, zanim opowiem historię o duchach. Ale proszę, nie myśl, że ten niebieski przedmiot ma w sobie coś magicznego - bo tak nie jest! 50 Johnny westchnął. Chętnie by się wściekł na profesora, ale jakoś nie mógł się na to zdobyć. Pomimo swej porywczości i upodobania do zmyślonych historii, starszy pan był naprawdę miły. Chłopiec nie miał co do tego wątpliwości, czuł więc, że potrafi mu wybaczyć kilka niewinnych kłamstw. W tym momencie profesor zerknął na zegarek, a potem oznajmił, że ma klasówki do sprawdzenia i będzie musiał wyprosić swego małego gościa. -Jednakże - dodał z łobuzerskim uśmiechem -chciałbym jednocześnie zaprosić cię na dzisiejszy wieczór. Czy mógłbyś przyjść do mnie po obiedzie na partyjkę szachów i ciasto czekoladowe? Doskonale gram w szachy i piekę świetne ciasta. Co ty na to? Zainteresowany? Johnny skinął głową i uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał grać w szachy, a w tej chwili nie miał z kim. Dziadek wolał warcaby, które czasami bardzo już nudziły wnuka. Chłopiec przepadał też za ciastem czekoladowym z czekoladowym lukrem. Decyzja została więc podjęta: przyjdzie do profesora po obiedzie i zje z nim deser. Przed odejściem zadał jednak jeszcze jedno pytanie: - Co mam zrobić z tym wszystkim? - powiedział, wskazując książkę-skrytkę i dwa przedmioty, które się w niej znajdowały. - Czy sądzi pan, że powinienem odnieść to z powrotem? Profesor zamyślił się. Zabębnił palcami w blat biurka i zaciągnął się swoim czarno-złotym papierosem. -Jestem przekonany - stwierdził w końcu - że nie powinieneś. Po pierwsze, gdyby ojciec Higgins lub pan 51 4 Famagusta złapali cię w piwnicy kościoła, miałbyś się z pyszna. Po drugie przyszło mi do głowy, że ta niebieska figurka może się okazać cenna. Ludzie zbierają takie rzeczy, wiesz. Solniczki, butelki po lekarstwach, stare żelazka czy guziki. Ta figurka to tylko pamiątka, ale jest stara - ma pewnie z sześćdziesiąt lat, może więcej. Uważam, że powinieneś napisać do „Magazynu Zbieracza" i dowiedzieć się, czy twoje znalezisko jest coś warte. Tymczasem jednak na twoim miejscu trzymałbym je w ukryciu. Jeśli babcia je znajdzie, na pewno zapyta, skąd się wzięło, i co wtedy? Po prostu zabierz książkę do domu i włóż do schowka. Najpierw jednak sprawdź, czy droga jest wolna. Chodź. Zejdziemy razem na dół i zobaczymy. Johnny wziął książkę i poszedł za profesorem na dół. Zatrzymali się przy frontowych drzwiach, starszy pan ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. - Świetnie! - powiedział, kiwając głową. - Jeszcze nie wrócili. Lepiej ruszaj, póki masz okazję. Bon voyage! I nie zapomnij o naszym podwieczorku! - Nie zapomnę - odparł Johnny z uśmiechem. - Do widzenia! Profesor otworzył mu drzwi i chłopiec przebiegł przez ulicę. Wpadł do domu dziadków i ruszył na górę do swojego pokoju, gdzie znów ukrył swoje znalezisko na samym dnie schowka i zakrył je stertą różnych rzeczy. Potem zamknął drzwi i poszedł do łazienki umyć ręce. Strasznie się pobrudził, dotykając książki. Tego samego wieczoru przy obiedzie, właśnie kiedy babcia miała podawać deser, Johnny oznajmił, że profesor zaprosił go do siebie na ciasto i partyjkę szachów. Powiedział to nieśmiało i z wahaniem, bo nie wiedział, jak pani Dixon zareaguje. Dziadek był osobą raczej beztroską i zazwyczaj pozwalał chłopcu robić to, na co miał ochotę. Babcia była bardziej wymagająca i niezbyt lubiła profesora. Ponadto była dumna ze swoich deserów; Johnny nie chciał jej urazić ani rozzłościć. Jednakże starsza pani powiedziała tylko: - Hmmm. No cóż, niech tak będzie - a potem dodała pogardliwym tonem: - Nie wiedziałam, że on potrafi piec ciasta. Babcia była sąsiadką profesora Childermassa od dwudziestu lat, ale pomimo tego nadal nie wiedziała 0 nim wielu rzeczy. Johnny podziękował, wstał od stołu i poszedł do sąsiada. Tego wieczoru świetnie się bawił. Profesor był łebskim i bezlitosnym szachistą. Grał nie gorzej niż jego młody przeciwnik, a może nawet odrobinkę lepiej. Zaś jeśli chodzi o deser... no cóż, Johnny miał własną teorię na temat ciast czekoladowych. Uważał, że warstwa ciasta jest po prostu czymś w rodzaju przerywnika między warstwami nadzienia. Jak się okazało, profesor wyznawał podobną opinię. Jego placek miał trzy czy cztery cienkie warstwy ciasta, a poza tym w całości składał się z pysznego, ciemnego, gęstego nadzienia. Starszy pan dawał też dokładki. Około dziesiątej wieczorem Johnny pożegnał się 1 ruszył do domu, na drugą stronę ulicy. Zatrzymał się 52 53 jednak przy krawężniku na minutę lub dwie, aby się rozejrzeć. Była piękna, chłodna noc zimowa. Ze wszystkich dachów zwisały sople lodu, które skrzyły się srebrzyście w świetle księżyca. Dookoła zalegały zaspy. Po jezdni biegły lodowe grzbiety, twarde jak skała. Johnny wydmuchnął kłąb pary i doszedł do wniosku, że jest zadowolony z życia. Zdobył nowego przyjaciela, objadł się ciastem czekoladowym i wygrał jedną z trzech partii szachów, które rozegrali. Raz jeszcze się rozejrzał, a potem wyszedł na ulicę. Jednocześnie rzucił okiem w lewo i nagle zatrzymał się jak wryty. Po drugiej stronie ulicy ktoś stał i obserwował go. Patrzył zdumiony. Kto to taki? Nie miał pojęcia. Dostrzegał jedynie zarys niskiej, przysadzistej postaci stojącej przed domem pani Kovacs. - Cześć! - zawołał chłopiec i zamachał ręką. Żadnej odpowiedzi. Postać nawet się nie poruszyła. Eee, nieważne, pomyślał Johnny. To prawdopodobnie pan Swartout. Pan Swartout był to niewysoki, dziwaczny osobnik, który mieszkał na końcu ulicy. Nigdy się do nikogo nie odzywał - nie podałby ci nawet godziny, gdybyś o nią zapytał. Johnny wzruszył ramionami, przeszedł na drugą stronę ulicy i wkroczył do domu. Później, kiedy już był ubrany w piżamę i szykował się do spania, raz jeszcze wyjrzał przez okno. Jego sypialnia znajdowała się od frontu, a z okna rozciągał się widok na całą ulicę Fillmore'a. Spojrzał tam, gdzie wcześniej stała tajemnicza postać, ale nie zobaczył nikogo. Z jakiegoś powodu poczuł ulgę. Potem popatrzył na księ- 54 życ, który oblewał srebrnym blaskiem dach domu profesora, a w końcu ziewnął, wlazł do łóżka i wkrótce zasnął. Rozdział 5 Wciągu kilku następnych tygodni Johnny i profesor bardzo się zaprzyjaźnili. Przyjaźń, która połączyła starszego pana i dwunastoletniego chłopca była niezwykła, lecz pomimo to prawdziwa. Johnny był nieśmiałym dzieckiem i zazwyczaj w towarzystwie nie czuł się swobodnie, jednak rozmawiając z profesorem nie odczuwał żadnego skrępowania. W szachach byli równymi przeciwnikami; ze wszystkich rozgrywanych partii chłopiec wygrał mniej więcej połowę. A co do słynnej porywczości profesora... no cóż, w obecności Johnny'ego nie dawała o sobie znać. Starszy pan czasem się dąsał, ale w żartobliwy i wesoły sposób, więc chłopiec wiedział, że to nie na poważnie. Babcia - jak łatwo można się domyślić - zupełnie nie rozumiała przyjaźni, którą wnuk zawarł z sąsiadem. Ona sama niezbyt lubiła towarzystwo profesora, nie miała jednak wobec niego żad- 56 nych poważnych zarzutów, więc po prostu wzdychała, potrząsała głową i wielokrotnie powtarzała, że ludzie bywają dziwni. Książka-skrytka z niebieską figurką nadal leżała w schowku. Pewnego popołudnia wracając do domu ze szkoły, chłopiec zmienił trasę i wstąpił do biblioteki. Tam udał się do czytelni i wziął egzemplarz „Magazynu Zbieracza". Tak jak wyjaśnił profesor, była to publikacja dla kolekcjonerów antyków. Można w niej było znaleźć informacje o starych mechanicznych skarbonkach, lampach naftowych, porcelanowych figurkach, kubkach w kształcie ludzkich postaci i antycznych zegarach. Na jednej ze stron znajdowała się rubryka „Pytania do redakcji". Johnny usiadł i przepisał adres redakcji magazynu do zeszytu, który miał ze sobą. Później, kiedy już wrócił do domu, poszedł na górę do pokoju i wyciągnął swoją małą maszynę do pisania. Ustawił ją na łóżku, przyklęknął i jednym palcem wystukał następujący list: Droga redakcjo, Posiadam niebieską statuetkę w kształcie egipskiej mumii. Jest stara, a na spodzie ma etykietkę z napisem: „Pamiątka z Kairu (w stanie Illinois)". Chciałbym wiedzieć, czy jest ona coś warta. Z poważaniem John Dixon Ul. Fillmore'a 23 Duston Heights, stan Massachusetts 57 PS. Proszę nie wysyłać odpowiedzi na adres domowy. Co miesiąc będę czytał w bibliotece wasz magazyn, żeby zobaczyć, czy odpowiedzieliście na moje pytanie. Johnny porządnie złożył kartkę, wsunął ją do koperty i wypisał na niej drukowanymi literami adres czasopisma. Zakleił kopertę, przykleił znaczek i włożył list do teczki. Następnego dnia w drodze do szkoły wrzucił go do skrzynki. Później zaczął rozmyślać, jak to by było miło, gdyby się okazało, że ten niebieski bibelot wart jest pięćdziesiąt tysięcy dolarów albo coś w tym stylu... W marcu w Massachussetts pogoda była bardzo wietrzna. Bryzy od morza nękały miasto, a śnieg zalegał na ziemi. Przez jakiś czas życie Johnny'ego szło zwykłym trybem. Jednak w połowie miesiąca zaczęło się dziać coś dziwnego. Najpierw ta historia z pająkami. Pewnego dnia, wróciwszy ze szkoły, Johnny zobaczył, że babcia klęczy na podłodze w salonie. W ręce miała spryskiwacz i psikała środkiem owadobójczym w szczeliny między deskami. Wydawała się bardzo zirytowana. - Cześć, babciu - powiedział chłopiec. Rzucił książki na sofę i podszedł zobaczyć, czym się zajmuje starsza pani. - A co robisz? Babcia zmarszczyła brwi. Nie znosiła głupich pytań. - A jak ci się wydaje, hę? Pryskam jak wściekła tym środkiem na insekty, bo dom jest pełen pająków! Pająki! W środku zimy! Wyobrażasz sobie? 58 Johnny miał ochotę zauważyć, że w zasadzie nie jest to środek zimy, tylko jej koniec. Ale babcia nie lubiła, kiedy ją poprawiano, więc nie powiedział nic i przez parę minut przyglądał się po prostu, jak chodzi na kolanach i pryska. -Ja tam nie widziałem żadnych pająków - odezwał się po jakimś czasie. - A jak wyglądają? - To te małe szare paskudztwa - wymamrotała babcia. - A jeśli ich nie widziałeś, to chyba zaczynasz ślep-nąć! Idź do kuchni i rozejrzyj się. Będziesz miał szczęście, jeśli i ciebie nie wyniosą! Pająki w zimie! Dobry Boże! Jak sądzisz, gdzie one się gnieżdżą? Johnny poszedł do kuchni, żeby się rozejrzeć. Rzeczywiście, tu i ówdzie po podłodze biegały małe szare pajączki. Wyglądały zupełnie jak te, które kiedyś widział na czarnej książce. Johnny poczuł, jak coś - czyżby strach? - ściska go w żołądku. Zaraz jednak pomyślał, że wybujała wyobraźnia znów płata mi figle. To były po prostu zwykłe pająki, nic więcej, żeby to sobie udowodnić, wysunął stopę i zdeptał jednego. Inwazja pająków trwała kilka dni. Potem w tajemniczy sposób zniknęły. Babcia była przekonana, że to zadziałał środek owadobójczy, ale Johnny nie miał takiej pewności. Pewnego wietrznego wieczoru pod koniec marca Johnny poszedł sam do kina na horror Powrót ducha. Kiedy wychodził z kina, był już nieco roztrzęsiony. Idąc przez Ciemne, puste ulice w stronę domu, zaczął odnosić 59 wrażenie, że ktoś go śledzi. Jak każdy wie, jest to irytujące i niepokojące uczucie. Johnny ciągle sobie powtarzał, że to wyobraźnia płata mu figle, jednak idąc od latarni do latarni czuł, jak jego lęk narasta. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i szybko odwrócił, ale nikogo nie zobaczył. Kiedy doszedł do domu, nieco się zdziwił, zobaczywszy, że w środku jest ciemno. Do okienka we frontowych drzwiach przylepiona była kartka: Poszliśmy z wizytą do sąsiadów obok. Wrócimy później. Klucz pod wycieraczką. Dziadek i babcia Johnny wyciągnął klucz i wszedł do środka. Był zdecydowany otrząsnąć się ze strachu i zdenerwowania, które go opętały. Najpierw pozapalał światła. Potem poszedł prosto do kuchni, gdzie wyjął serek kremowy o smaku paprykowym i krakersy. Następnie udał się do salonu, usiadł w mechatym brązowym fotelu i włączył radio. Tym razem nie nadawano nic przerażającego. Szedł właśnie program muzyczny pod tytułem Karawana wielbłądów, w którym puszczano wszystkie przeboje tego tygodnia. Śpiewał Vaughn Monroe i inni piosenkarze, których Johnny lubił. Pomimo to chłopiec czuł, że niepokój powraca. Co chwila zerkał nerwowo ku ciemnym drzwiom. O dziesiątej wrócili dziadek z babcią. Johnny bardzo się ucieszył na ich widok. Babcia poszła prosto do łóżka, ale dziadek został jeszcze trochę na dole, aby porozma- 60 wiać z wnukiem. Był jednak nieźle zmęczony, więc nie został długo. Po kilku minutach on również poszedł spać i Johnny poczuł się osamotniony. Podreptał więc na górę, wziął kąpiel, umył zęby i założył piżamę. Potem wskoczył do łóżka i naciągnął kołdrę. Prawie natychmiast zmorzył go sen, a potem przyśniło mu się coś bardzo dziwnego. Śnił, że jest z powrotem w Riverhead i późną nocą idzie Main Street do sklepiku United Cigars. Rzeczywiście chodził do niego bardzo często. Tam kupił sobie pierwszą talię kart, a także wiele innych różności: przybory do sztuczek magicznych, układanki i „śmieszne rzeczy" służące do płatania figli. Teraz, we śnie, znów tam szedł, chociaż nie wiedział, po co. Minąwszy stację benzynową Sunoco, dotarł wreszcie na miejsce. Ale co się stało ze sklepem? Na wielkim czerwono-białym szyldzie United Cigars przybito podniszczoną drewnianą deskę. Napis na desce głosił: R. Baart - Antyki i ciekawostki Choć żyjemy, martwi już jesteśmy Patrząc na deskę, Johnny pomyślał sobie, że to bardzo dziwny szyld, nawet jak na sklep z antykami. W środku paliło się jednak światło i z jakiegoś powodu chłopiec bardzo chciał tam wejść. Kiedy ruszył w górę po schodkach, zerknął na jedno z okien wystawowych i zobaczył, że zniknęły z niego fajki, żyłka wędkarska oraz aparaty Kodaka. Zamiast tego wystawa zasypana była szarym piachem, w który powtykano niebieskie figurki 61 w kształcie mumii. Każda z nich miała zamiast twarzy czaszkę. Johnny otworzył drzwi i wszedł do środka. Sklep był zakurzony i nieporządny. Szare pajączki biegały po podłodze. Na tyłach wznosiła się sterta połamanych mebli; jedyne oświetlenie stanowiła goła żarówka wisząca na czarnym, postrzępionym kablu. Była tam również kasa, a pod nią gablotka wystawowa z szybami tak popstrzo-nym przez muchy i tak brudnymi, że Johnny nie mógł dojrzeć, co jest w środku. Za ladą stała właścicielka sklepu. Była to starsza pani w bezkształtnej szarej sukience podobnej do worka. Na głowie miała wielki zielony daszek, który zasłaniał górną część jej twarzy. - Czym mogę służyć, młody człowieku? - spytała okropnym, kraczącym głosem. Johnny wiedział, że ta starucha to tak naprawdę ojciec Baart, ale z jakiegoś powodu się nie bał. Odrzekł spokojnie: - Przyszedłem w poszukiwaniu wyjaśnienia zagadki życia. Stara kobieta uśmiechnęła się; Johnny widział pod daszkiem jej pomarszczone usta i mocny, wystający podbródek. -Wobec tego wejdź za ladę - zakrakała. - Proszę tędy, proszę tędy... Johnny wszedł za ladę i zobaczył - ku swemu przerażeniu - że kobieta stoi w otwartym grobie. Za nią wznosił się nagrobek, a wszędzie dookoła rosła wysoka, splątana trawa. Chciał się odwrócić i uciec, ale nogi miał jak z ołowiu. Starucha złapała go za rękę i zaczęła ciągnąć 62 w dół. Chłopiec bronił się - zarył się nogami w ziemię i opierał się jak mógł, ale straszna sklepikarka miała chwyt jak imadło. Im mocniej chłopiec się szarpał, tym bardziej zbliżał się do grobu. Jego stopy sunęły, centymetr po centymetrze, w stronę brzegu dołu. Teraz zobaczył, że twarz kobiety to czaszka, ohydna roześmiana czaszka pokryta krzyżującymi się czarnymi nićmi pajęczyny. Johnny krzyczał, ale nie słyszał własnego głosu. Za chwilę leciał już w dół, w dół... Chłopiec zadygotał i ocknął się. Cały się trząsł. Czy ktoś był z nim w pokoju? Nie, nie zobaczył nikogo. Wokół panowała ciemność i spokój. Z oddali dolatywał monotonny stukot pociągu towarowego, który przejeżdżał przez miasto. Położył się i naciągnął kołdrę, minęło jednak sporo czasu, zanim znowu zdołał zasnąć. Rano przy śniadaniu był niezwykle zamyślony. Poza tym stracił apetyt. Zjadł tylko kilka łyżek świetnej babcinej owsianki (podawanej z brązowym cukrem, syropem klonowym i rodzynkami). Babcia zapytała, czy coś mu leży na sercu, a on skłamał, mówiąc, że nie. Nie mógł jej powiedzieć prawdy, myślał bowiem o niebieskiej figurce. Jak by się poczuła, gdyby się dowiedziała, że coś ukradł z kościoła? Potrafił to sobie wyobrazić, więc milczał Dzień w szkole minął jak zwykle, ale Johnny czuł się jakoś dziwnie. Zazwyczaj słuchał z uwagą i często podnosił rękę, dziś było inaczej. Siostra Elekta nakrzyczała na niego nawet parę razy za to, że nie uważa. Chłopiec był 63 jak otumaniony, rozmyślał ciągle o tych dziwnych rzeczach, które mu się ostatnio przytrafiały. Zastanawiał się, czy istnieje jakiś związek między nimi a niebieską figurką. Nie mógł zapomnieć o złowieszczym ostrzeżeniu ojca Baarta: Ktokolwiek zabierze te przedmioty z kościoia, uczyni to na własną odpowiedzialność. Zaklinam cię w imię Boga żywego, abyś nie narażał na niebezpieczeństwo swej nieśmiertelnej duszy. Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan. Czy były to po prostu słowa szaleńca, czy też miały jednak jakiś sens? Kiedy wreszcie skończyły się lekcje, Johnny już podjął decyzję: będzie musiał porozmawiać 0 tym wszystkim z profesorem. Tego wieczoru po kolacji chłopiec poszedł w od- ] wiedziny do swego przyjaciela. Wcześniej zadzwonił do ; niego i usłyszał: „Jasne, przychodź, znajdziesz mnie w łazience, bo puszczam w wannie łódki!" Johnny nie wiedział, co o tym myśleć, nauczył się już jednak, że po profesorze Childermassie należy się spodziewać rzeczy niezwykłych. Kiedy zjawił się u sąsiada, rzeczywi-śde znalazł go w łazience, klęczącego obok wanny. Starszy pan miał na sobie koszulę z podwiniętymi rękawami 1 gumowy nieprzemakalny fartuch. Wanna była pełna wody, po której pływała flota drewnianych łódeczek. Były to galery, z wiosłami z zapałek i malutkimi trójkątnymi żaglami. Na ich dziobach trzepotały papierowe bandery. 64 Niektóre były czerwono-złote, ozdobione herbami, a niektóre zielone, z motywem półksiężyca. Profesor wyjaśnił, że odgrywa bitwę pod Lepanto, która miała miejsce w roku 1571. Chrześcijańska flota pod dowództwem Juana de Austria pokonała wówczas flotę Turków. Profesor trzymał w lewej dłoni otwartą książeczkę, a w prawej patyk, którym przesuwał statki. Kiedy jeden z nich został zdobyty lub zatopiony, profesor sięgał do wanny, wyciągał go z wody i ustawiał na półce. Obok wanny była tablica, na której zapisywał wynik. Widniał na niej napis: Chrześcijanie - Turcy - No dobra - powiedział starszy pan, popychając dwie łódeczki ku sobie. - Masz do mnie jakąś sprawę? Johnny zaczął wyjaśniać. Opowiedział o pająkach, o wrażeniu, że ktoś go śledzi i o strasznym koszmarze. Profesor słuchał tej opowieści w zamyśleniu, ale nie wydawał się specjalnie zaniepokojony. - Czy to wszystko? - zapytał, kiedy chłopiec skończył. - To znaczy, czy tylko to cię martwi? John poczuł się urażony. On tutaj próbuje opowiedzieć profesorowi o swoich kłopotach i co słyszy w odpowiedzi? Hmmm, hmmm, i to wszystko? - Myślałem... myślałem, że pan mi powie, co powinienem zrobić - odparł głosem, w którym brzmiała uraza. Profesor natychmiast dostrzegł, że zranił uczucia chłopca. Nie miał takiego zamiaru, więc westchnął S - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 65 głęboko i z przygnębieniem. Potem wstał i zaczął rozwiązywać paski fartucha. - Słuchaj, Johnie - powiedział powoli. - Nie umniejszam twoich zmartwień. Naprawdę jednak sądzę, że cały ten problem istnieje tylko w twojej wyobraźni. Nawet w zimie pająki potrafią sobie znaleźć w starych domach miejsca, gdzie się gnieżdżą i składają jajeczka. Jeśli zaś chodzi o sen i wrażenie, że jesteś śledzony... no cóż, wielka jest siła sugestii. Wysłuchałeś mojej historii o duchach - szczerze mówiąc, żałuję, że ci ją w ogóle opowiedziałem - a potem znalazłeś ten zakichany kawałek niebieskiej zastawy stołowej. Duch ojca Baarta ciągle chodzi ci po głowie, mój chłopcze, i dlatego właśnie zrobiłeś się ostatnio taki nerwowy. I wiesz, jakie lekarstwo proponuję? Hramra? Johnny pokręcił głową. - Nie wiem, panie profesorze. Jakie? Profesor zrobił pełną dramatyzmu pauzę. Zwinął fartuch i włożył go do schowka w łazience, a potem odwrócił się do chłopca z szerokim uśmiechem, zacierając ręce. - Moja propozycja jest taka - oznajmił. - Najpierw pobiję cię na głowę podczas partyjki szachów, może nawet dwóch partyjek, a potem nakarmię wielkim kawałkiem mego świetnego, bardzo kalorycznego ciasta z suszonymi śliwkami, ozdobionego gładziutkim czekoladowym lukrem i przybranego bitą śmietaną. Co ty na taką kurację? Hmmm? Johnny'emu bardzo się ten pomysł spodobał. Krótka wizyta u profesora zmieniła się więc w długą, przyjemną 66 - i pożywną. Kiedy wieczorem wrócił do domu, doszedł do wniosku, że starszy pan zapewne ma rację. Cała ta sprawa to po prostu gra wyobraźni. Minął miesiąc. Po wietrznym marcu przyszedł mokry, błotnisty kwiecień i ku irytacji babci pająki wróciły do domu przy ulicy Fillmore'a. Z drugiej strony jednak dziwne odczucia i koszmarne sny, które dotąd męczyły Johnny'ego, minęły. Pewnego wieczoru, podczas wizyty w bibliotece, chłopiec zajrzał do nowego, kwietniowego wydania „Magazynu Zbieracza" i zobaczył, że redakcja udzieliła odpowiedzi na jego pytanie. Odpowiedź zaś brzmiała tak: Porozumieliśmy się ze sprzedawcami antyków z miasteczka Kair w Illinois, którzy wyjaśnili, że pamiątki w kształcie mumii sprzedawano tam w XIX wieku. Były one w trzech kolorach: złotym, niebieskim i czerwonym, a wyrabiała je firma Mound City Novelties ze St. Louis w Missouri. Poinformowano nas, że taki przedmiot, o ile jest w dobrym stanie, byłby dzisiaj wart około dwudziestu pięciu dolarów. Johnny zamknął magazyn i pokręcił głową. Dwadzieścia pięć dolarów? Phi! Oto koniec wspaniałego marzenia o szybkim wzbogaceniu się. Teraz przynajmniej wiedział jednak, że figurka na pewno nie jest tajemniczym talizmanem ze starożytnego Egiptu. Wszystko było dokładnie tak, jak powiedział profesor. Johnny poczuł, że 67 bardzo mu ulżyło, i po raz kolejny zbeształ samego siebie za to, że puścił wodze fantazji. Pod koniec kwietnia w szkole św. Michała odbywała się coroczna zbiórka makulatury. Zmieniono ją w wielkie zawody, podczas których wschodnia połowa szkoły występowała przeciwko zachodniej. Siostra Elekta napisała tekst do melodii Chodniki Nowego Jorku, który wszystkie dzieci śpiewały podczas lekcji: Zachodnia strona, wschodnia strona Kto wygra? Szukamy papieru W piwnicach, stodołach, kubłach. Chłopcy i dziewczynki Pracują wszyscy razem. Przynoszą góry papieru Z chodników naszego miasta! Przez trzy dni uczniowie szkoły św. Michała byli codziennie zwalniani z lekcji po południu, aby mogli zbierać makulaturę. Szukali jej wszędzie. Niektórzy chodzili od domu do domu. Inni - ci sprytniejsi - udawali się do ciotek i wujków, którzy przez cały rok zbierali dla nich gazety, i radośnie przynosili całe sterty, porządnie złożone i związane sznurkiem. Dla uczniów było to coś w rodzaju ferii - ale również zawody, w których każda strona bardzo starała się wygrać. Ostatniego dnia zbiórki makulatury Johnny wraz z innymi dziećmi ciężko pracował w sali parafialnej. Znaj- 68 dowala się ona w długim budynku z czerwonej cegły, który stał zaraz za szkołą, od zachodniej strony. Tutaj właśnie w piątkowe wieczory grano w bingo. Na czas zbiórki makulatury wszystkie składane krzesełka i stoły umieszczono razem w jednym rogu, resztę pomieszczenia zajmowały paczki gazet ułożone w wielkich stertach. Wszędzie kręciły się dzieci i każde miało coś do roboty: niektóre wiązały gazety w paczki, inne je liczyły, jeszcze inne pomagały rozładowywać ciężarówki z papierem, które podjeżdżały do otwartych drzwi. Wszyscy pracowali i wszyscy najwyraźniej dobrze się bawili. Tak fajnie było zajmować się czymś innym niż nauka! Johnny pracował do późnego popołudnia. Palce miał pocięte ostrymi brzegami kartek i poobcierane od sznurka, a koszulę mokrą od potu, ale to nie miało znaczenia. Harował, aby pomóc wschodniej stronie w odniesieniu zwycięstwa. Był zmęczony, ale szczęśliwy. Wreszcie poczuł się w tej szkole jak u siebie. Około wpół do czwartej sala parafialna zaczęła pustoszeć. Parami i trójkami uczniowie odchodzili do domu. Johnny, nadal zajęty związywaniem paczek, usłyszał, jak ktoś kaszle nad jego głową. Podniósł wzrok i zobaczył siostrę Korredę, która uczyła w klasach pierwszych i drugich. Była to miła, ale trochę roztrzepana osoba. Ciągle zapominała, gdzie zostawiła swoje rzeczy. - Eee... Johnny? - powiedziała z pewnym wahaniem siostra Korreda, która zawsze zachowywała się nieśmiało, gdy zamierzała kogoś poprosić o przysługę. - Tak, siostro? 69 - Czy mógłbyś pójść do szkoły i przynieść mój zegarek? Musiałam go zostawić na biurku w klasie. -Jasne, siostro. Zaraz wrócę. Johnny wyszedł na podwórze oświetlone popołudniowym słońcem. Przeszedł przez boisko i wkroczył na betonowe schody wiodące do tylnych drzwi szkoły. Po chwili znów znalazł się w chłodnym półmroku budynku, który zawsze pachniał lakierem, pyłem kredowym i klejem do papieru. Chłopiec poszedł prosto do sali pierwszoklasistów. Otworzył drzwi i zajrzał do środka. Na biurku rzeczywiście leżała zguba siostry Korredy - posrebrzany kieszonkowy zegarek, zawieszony na splecionym w warkocz rzemyku. Obok biurka zaś stał Eddie Tompke, i właśnie po niego sięgał. Skoro tylko zobaczył Johnny'ego, natychmiast cofnął dłoń, a potem uśmiechnął się paskudnie. - Cześć, lizusie - powiedział. - Zjawiłeś się w samą porę. Miałem właśnie zanieść ten zegarek siostrze jak-jej-tam. Ty zaoszczędzisz mi wysiłku. Johnny stał jak wryty i patrzył na niego. Tak, tak, zamierzałeś zanieść ten zegarek siostrze, myślał sobie. - No jasne. Eddie spiorunował go wzrokiem. Jego spojrzenie było ciężkie i nieprzyjemne. - Co się stało, lizusie? Nie wierzysz mi? Myślisz, że kłamię? No? Johnny nie wiedział, co odpowiedzieć. Bał się Ed-diego, ale nie chciał ustąpić. Nie zamierzał uciekać. - Nie powinieneś tu być - powiedział zdławionym, nerwowym głosem. - Jeśli siostry się dowiedzą... 70 - No, cóż, nie dowiedzą się, o ile ty im nie powiesz, prawda, lizusie? Chodź i bierz zegarek. Boisz się? Johnny poczuł ściskanie w żołądku. Miał ochotę odwrócić się i uciec, zmusił się jednak, żeby podejść do biurka. Teraz stał już oko w oko z Eddiem. Przez sekundę miał wrażenie, że będzie musiał się z nim bić o ten zegarek. Chłopak jednak cofnął rękę, kiedy Johnny się zbliżył. - Lizusy zawsze robią to, co im każą siostry, nie? -szydził Eddie. - Tak właśnie zdobywają dobre stopnie. Wszyscy powinni o tym wiedzieć. W tym momencie w Johnnym coś pękło. Eddie był od niego większy i silniejszy, ale on po prostu musiał coś odpowiedzieć. Uniósł wzrok i ich spojrzenia się spotkały. - Nie jestem lizusem - odparł. - Po prostu się uczę. Z jakiegoś powodu ta uwaga naprawdę rozzłościła Eddiego. W mgnieniu oka schwycił Johnny'ego za rękę, złapał nożyczki pozostawione na biurku przez jakiegoś ucznia i zacisnął je na palcu kolegi. Ściskał coraz mocniej! To było okropne - zupełnie jak tortury. Johnny przygryzł wargę, żeby nie wrzasnąć. Nie chciał dać Eddiemu tej satysfakcji. Eddie dalej naciskał. W oczach Johnny'ego pojawiły się łzy. Słabo próbował odepchnąć napastnika. Wreszcie chłopak puścił go, rzucił nożyczki na ławkę i powiedział: - Zobaczymy się później, lizusie. Potem obrócił się na pięcie i wyszedł. Johnny stał przy biurku. Płacząc, ściskał skaleczony palec, który palił go i piekł. Powoli jednak ból zaczął 71 słabnąć. Johnny zdjął okulary i wytarł oczy chusteczką. Potem założył je z powrotem i podniósł zegarek. Siostra Korreda będzie się zastanawiać, dlaczego go tak długo nie ma. Chciałby jej opowiedzieć, co się wydarzyło, wiedział jednak, że nie może kablować. To dla mazgajów, nie dla niego. Wrócił do sali parafialnej i oddał zegarek. Siostra od razu wiedziała, że coś się stało. Twarz miał czerwoną, ze śladami łez, i pociągał nosem. Siostra Korreda była osobą o słabych nerwach i bardzo się przejęła. - Dobry Boże, Johnny! - wykrzyknęła. - Co... co się stało? Strasznie go kusiło, żeby donieść na Eddiego, ale oparł się tej pokusie. -Przy... przyciąłem sobie rękę drzwiami klasy -wyjaśnił i na dowód pokazał obolały i zaczerwieniony palec. Siostra Korreda wyraziła należyte współczucie, a potem zabrała chłopca do domu, w którym mieszkały zakonnice, i posmarowała palec maścią. Dała mu szklankę mleka i kilka ciastek czekoladowych, a wreszcie powiedziała, że powinien już wracać do domu. Z bolącym palcem i tak nie będzie mógł wiązać paczek, a poza tym już najwyższy czas zakończyć zawody. - Poza tym wygląda na to, że twoja strona wygrała -dodała z uśmiechem. - To ci powinno poprawić humor. I dziękuję, solidnie się napracowałeś. Prawdziwy zuch z ciebie - nie poddajesz się łatwo! Komplementy zawsze wprawiały go w zakłopotanie. 72 - To była dobra zabawa - powiedział, wlepiając wzrok w stół. Porozmawiał z siostrą jeszcze przez chwilę, aż wreszcie ruszył do domu. Z początku czuł się nieźle. Palec już go nie bolał i był bardzo, bardzo dumny, że jego strona wygrała zawody w zbieraniu makulatury. Powoli jednak zadowolenie zaczęło gasnąć, a jego miejsce zajął ponury gniew. Za kogo ten Eddie się uważa? Co on, Johnny, mu zrobił? Nic. Tyle tylko, że dostaje dobre stopnie. Tylko za to Eddie go znienawidził. W tej chwili Johnny również nienawidził kłótliwego kolegi. Miał ochotę go udusić, zamordować! W wyobraźni widział, jak wpycha go pod samochód albo tłucze aż do krwi w walce na pięści. Kiedy dotarł do domu, cały się trząsł z nienawiści. Wściekły wmaszerował do środka i ruszył na górę do swojego pokoju. Z całą siłą zatrzasnął drzwi i zamknął je na zasuwkę, a następnie zrobił coś bardzo dziwnego. Podszedł do schowka, otworzył go i przyklęknął. Ostrożnie podniósł bluzy, koce i magazyny skautowskie, którymi przykryta była czarna książka-skrytka, otworzył okładkę, wyjął niebieską figurkę, ścisnął ją mocno w dłoniach i zawołał na całe gardło: - Mam nadzieję, że skręci ten cholerny kark! Potem przez chwilę milczał. Twarz miał zarumienioną, ciężko oddychał, a serce waliło mu jak młotem. Przestraszył się. Przestraszył się samego siebie, swego gniewu, tego, co właśnie powiedział. I dlaczego trzymał w rękach figurkę? Nie miał zielonego pojęcia. Drżącymi rękami włożył figurkę z powrotem do książ-ki-skrytki. Zamknął zniszczoną okładkę o pozaginanych 73 rogach i miał właśnie narzucić na nią stos koców, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. W pośpiechu przykrył swój skarb, a potem wstał i zamknął drzwi schowka. Wreszcie podszedł do drzwi pokoju i otworzył je. Na zewnątrz stała babcia, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i rozsierdzoną miną. - Johnny Dixonie - odezwała się surowym tonem. -Chcę wiedzieć, kto ci dał prawo wpadać tutaj tak jak przed chwilą. Jak trzasnąłeś drzwiami, myślałam, że cały dom się wali! Co się z tobą dzieje? Johnny'emu zrobiło się głupio, wlepił wzrok w podłogę. - No, wdałem się w bójkę z Eddiem Tompke'em -wymamrotał. - Skaleczył mnie w palec, więc się wściekłem. Nic więcej. Kiedy babcia usłyszała o skaleczonym palcu, jej twarz nieco złagodniała. - Znam tę rodzinę - oznajmiła, znacząco kiwając głową. - To wredne typy, co do jednego. Stary Jakub Tompke należał nawet do Ku-Klux-Klanu. Wiedziałeś o tym? Johnny odparł, że nie wiedział. - No więc tak właśnie było. Mogę zobaczyć ten palec? Chłopiec wyciągnął rękę. Babcia skrzywiła się i cmoknęła. -Jak on to zrobił? - zapytała. - Przytrzasnął mi palec nożyczkami. Babcia znów cmoknęła i potrząsnęła głową. - No cóż, tak jak mówiłam, to wredne typy. Chodź na dół, zaparzę zioła. Okład z oczaru dobrze ci zrobi. Od razu poczujesz się lepiej. 74 Johnny poszedł więc z babcią i po raz drugi tego popołudnia opatrzono mu palec. Zajmując się nim, babcia dalej opowiadała o rodzinie Tompke'ów, a także ich krewnych, Tadmanach, Sweetach i Szymańskich. Taka właśnie była babcia. Przez całe życie mieszkała w Du-ston Heights i wiedziała wszystko o jego mieszkańcach. Zazwyczaj takie opowieści nudziły go, teraz jednak był zadowolony, że uwaga babci jest zaprzątnięta opowieścią o sąsiadach. W ten sposób szybciej zapomni, że trzasnął drzwiami. Później pomagał w kuchni. Nakrył do stołu, umył seler i obrał trochę ziemniaków. Jednak kiedy tak pracował, niewyraźne, ponure lęki nadal nawiedzały jego myśli. Czy zrobił coś złego, kiedy wykrzyczał te słowa nad figurką? Gdyby profesor dowiedział się o jego obawach, zapewne parsknąłby śmiechem i stwierdził, że chłopca ponosi wyobraźnia. Bo przecież ta figurka to tylko pamiątka, nic więcej. A historia o ojcu Baarcie to po prostu anegdota - w to również Johnny nie mógł wątpić. A jednak nadal się martwił. Rozdział 6 Następnego dnia po śniadaniu Johnny jak zwykle poszedł do szkoły. W szkole św. Michała zajęcia zawsze zaczynały się od mszy, odprawianej o godzinie ósmej. Tego ranka, widząc wznoszący się przed nim wielki, posępny ceglany budynek kościoła, Johnny poczuł dziwne ściskanie w żołądku. Jakby chciał się czegoś dowiedzieć -a jednocześnie nie chciał, bo się bał. Podreptał w górę po wydeptanych schodkach i wszedł do świątyni. Zatrzymał się w przedsionku, aby zanurzyć palce w wodzie święconej i przeżegnać się, a potem pchnął wewnętrzne drzwi i ruszył przejściem między rzędami ławek. Uczniowie siódmej klasy zawsze siedzieli w trzecim i czwartym rzędzie, po lewej stronie. Kiedy Johnny doszedł do swojej ławki, przeżegnał się i zaczął się przesuwać między kolegami. Nagle zatrzymał się. Szeroko otworzył oczy i poczuł, jak przechodzą go zimne ciarki. 76 Na drugim końcu ławki siedział Lddie Tompke. Prawą rękę miał w gipsie i na temblaku. Jego wróg złamał sobie rękę! Johnny zesztywniał cały. Rozdziawił buzię i wlepił wzrok w kolegę. Wreszcie Eddie zauważył go i odwrócił się z groźną miną. Chyba chciał powiedzieć coś nieprzyjemnego, ale w kościele nie wolno było rozmawiać, a siostra Elekta siedziała w następnym rzędzie. - Hej, Dixon - wyszeptał ktoś. - Ruszaj się! Johnny wzdrygnął się, oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że blokuje przejście między rzędami. Wymamrotawszy „przepraszam", przesunął się dalej, aż w końcu usiadł obok Eddiego. Właśnie kiedy zajął miejsce, rozległ się dźwięk dzwonka i kapłan wraz z ministrantami wyszli przez małe drzwiczki po prawej stronie ołtarza. Rozpoczęła się poranna msza. Przez cały czas trwania nabożeństwa Johnny wstawał, klękał i odmawiał modlitwy razem ze wszystkimi. Nie mógł się jednak skupić. Rozmyślał o czymś innym. Wczoraj z niebieską figurką w rękach życzył koledze złamania karku. To się nie spełniło, ale jego wróg miał teraz złamaną rękę. Czy to zbieg okoliczności? Johnny sądził, że nie. Był przestraszony i męczyły go wyrzuty sumienia. Czuł się tak, jakby siedział obok zwłok człowieka, którego sam zamordował. Chciał się odwrócić do Eddiego i powiedzieć „przepraszam", ale przecież tamten nie zrozumiałby, o co chodzi. Zresztą siostry zrobiłyby mu awanturę, że rozmawia w kościele. Msza się skończyła i dzieci parami wyszły z kościoła. Wkrótce Johnny siedział już w swojej ławce w klasie 77 na drugim piętrze. Siostra Elekta oznajmiła, że wschodnia strona wygrała konkurs zbierania makulatury. Wszyscy klaskali i krzyczeli. On też próbował wiwatować, ale jakoś słabo mu to wyszło. Wczoraj byłby rozradowany. Teraz jednak ponury lęk napełniał jego umysł i chłopiec nie mógł się od niego uwolnić. Przez resztę dnia zachowywał się automatycznie, jak robot. Siedział na lekcji rachunków, na religii i historii, ale jego umysł zalegała mgła. Z tej mgły czasem wypływały myśli - chłopiec powtarzał sobie, że niepotrzebnie się martwi. To był tylko zbieg okoliczności. On sam nie miał nic wspólnego ze złamaną ręką kolegi. To nie on spowodował ten wypadek. Jak mógłby to zrobić? Wypowiadając kilka słów nad starą pamiątką? Ale jeśli to nie jest zwykła pamiątka? Jeśli opowieść o ojcu Baarcie jest prawdziwa? Kiedy lekcje się skończyły, był już zupełnie roztrzęsiony. Dręczyło go poczucie winy, strach i niepokój. Co powinien zrobić? Nie mógł nic powiedzieć dziadkowi ani babci. Oni by tego nie zrozumieli. Mógł jednak zwierzyć się profesorowi. Starszy pan był mądry i doświadczony. Kiedy pozna całą opowieść, będzie wiedział, co robić. Tego wieczoru przy obiedzie Johnny był dziwnie milczący. Dziadek i babcia przyzwyczaili się już, że wnuk często buja w obłokach, ale tym razem to było coś innego. Wydawał się zaniepokojony, twarz mu zbladła. Dwukrotnie babcia pytała go, co się stało, i dwukrotnie Johnny odpowiadał, że nic, że wszystko w porządku. Po deserze odchrząknął i oznajmił, że tego wieczoru umówił 78 się z profesorem na partyjkę szachów. To było oczywiście kłamstwo. Profesor nie wiedział nawet, że chłopiec zamierza go odwiedzić. - Tylko nie siedź tam do późna - nakazała babcia, kiedy zbierał się do wyjścia. Pani Dixon miała obsesję na punkcie spania. Była przekonana, że większość problemów ludzkości spowodowana jest brakiem snu. - Dobrze - odparł wnuczek. -1 załóż sweter, proszę - dodała babcia. - Dzisiaj jest zimno. Pamiętaj, to jeszcze nie lato. -Mhm. Johnny poszedł do wieszaka w przedpokoju i zdjął z haczyka sweter. Kiedy go zakładał, zorientował się, że w jego umyśle pojawiają się jakieś dziwne obrazy. W wyobraźni zobaczył samego siebie - stał przed ołtarzem w kościele, patrząc w górę na złocone figury. Potem zobaczył, jak stoi po drugiej stronie ulicy. Była zima, wiatr pędził płatki śniegu, a na stopniach kościoła ktoś stał i czekał na niego. Nie mógł jednak dostrzec, kto. Potrząsnął głową i obrazy zniknęły. Zatopiony w rozmyślaniach otworzył drzwi i wyszedł na dwór. Była chłodna noc kwietniowa. Wcześniej padał deszcz, chodniki błyszczały od wilgoci. Johnny zszedł z ganku po schodach. Na chwilę zatrzymał się, obserwując dom profesora. W gabinecie na piętrze paliło się światło. Teraz jednak chłopiec zdał sobie sprawę, że nie ma najmniejszej ochoty na rozmowę ze swoim przyjacielem. Tak naprawdę chciał pójść gdzie indziej. Nagle ruszył przed siebie. Pobiegł truchcikiem, skręcił w prawo i biegł dalej. 79 Kilka minut później stał już po drugiej stronie ulicy przed kościołem św. Michała. Patrząc w górę na jego masywną, ciemną sylwetkę, zdał sobie sprawę, że tę właśnie scenę zobaczył w wyobraźni kilka minut temu. Nie była to jednak zima, a na schodkach nie czekała na niego żadna, ciemna postać. Mimo to nie mógł się otrząsnąć z wrażenia, że wkroczył w świat snu. Ogarnął go dziwny, niesamowity spokój. Szybko przeszedł przez ulicę, wbiegł na schodki i pociągnął za żelazne kółko. Drzwi się otworzyły i chłopiec znalazł się w słabo oświetlonym przedsionku. Jednym pchnięciem otworzył wewnętrzne drzwiczki i wkroczył do kościoła. Przez chwilę po prostu stał w ciemności, pod chórem, i wdychał powietrze przesycone zapachem stęchli-zny, kadzidła i wosku. Z kilku lamp na suficie paliły się tylko dwie, oświetlając słabym, żółtawym blaskiem ogromne wnętrze kościoła. W górze, na ołtarzu widać było gestykulujące rzeźbione postacie. Migotała czerwona lampka zawieszona na ścianie prezbiterium. Przed chłopcem ciągnęły się rzędy pustych ławek. Pustych? Nie... nie całkiem. W pierwszej ktoś siedział. Po prostu siedział sobie spokojnie i patrzył w górę na ołtarz. W słabym świetle Johnny kiepsko go widział, ale był to chyba niski, siwowłosy mężczyzna w czarnym płaszczu. Zimny dreszcz przeszył chłopca. Pomyślał o duchu ojca Ba-arta. W chwilę później przywołał się jednak do porządku. Oto znów dał się ponieść wyobraźni. Przez cały dzień rozmyślał o złamanej ręce Eddiego i niebieskiej figurce, więc teraz był nerwowy. Wiele osób przychodziło 80 do kościoła, aby się pomodlić, szczególnie wieczorem. Nie było powodu, aby się tym przejmować. Wślizgnął się na ławkę, ukląkł i przeżegnał się. Potem uniósł wzrok na złote drzwi tabernakulum. Chciał się pozbyć wyrzutów sumienia - przestać myśleć, że złamana ręka to jego sprawka. Wiedział, że to głupie podejrzewać pamiątkę z miasteczka Kair w stanie Illinois 0 magiczne właściwości. Jednak poczucie winy go nie opuszczało. Teraz chciał zmówić modlitwę, dzięki której znów odzyska spokój i będzie szczęśliwy. Po cichutku, ledwo poruszając wargami, odmówił akt skruchy: Boże mój, szczerze żałuję, iż cię obraziłem i nienawidzę swych grzechów przez wzgłąd na twą sprawiedliwą karę. Najbardziej jednak dlatego, ponieważ obraziłem cię, o Boże mój, któryś jest wszelkim dobrem i zasługujesz na moją miłość. Zdecydowanie postanawiam, z pomocą twojej łaski, nie grzeszyć więcej i unikać okazji do grzechu. Amen. Odmówiwszy modlitwę, klęczał w milczeniu, opierając podbródek na złożonych dłoniach. Chciał, żeby rozległ się głos Boga, żeby Bóg powiedział, że już wszystko w porządku. Słyszał jednak tylko szum krwi w uszach 1 odgłosy ulicy dobiegające z zewnątrz. Czuł się jednak lepiej - troszeczkę lepiej. W tej chwili postanowił, że zapali świeczkę dla swojej mamy. Podniósł się na nogi, wysunął z ławki i podszedł do stojaka wotywnego przy konfesjonale. Zapalił świeczkę, ukląkł i odmówił krótką modlitwę. Kiedy wreszcie wstał i odwrócił się, po raz pierwszy spojrzał na mężczyznę, który siedział 6 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 81 w pierwszej ławce. Od razu mu ulżyło - ten mały człowieczek zupełnie nie przypominał złego ojca Baarta. Miał zwyczajną, piegowatą twarz, nieduży, zadarty nos i sta-lowosiwe włosy zaczesane na boki niby skrzydła. Czarne brwi tworzyły wyraźne łuki, nadając twarzy nieznajomego wyraz wiecznego zaskoczenia. Ubrany był w szary garnitur w prążki, szarą kamizelkę, czarny płaszcz i szary krawat z perłową szpilką. Buty miał ładnie wypastowane - cały był zresztą czyściutki, zadbany i wyglądał zamożnie. Kiedy tylko dostrzegł, że Johnny na niego patrzy, uśmiechnął się nieśmiało. - Dobry wieczór, młody człowieku - powiedział. -Co cię sprowadza do kościoła o tak późnej porze, hę? Johnny zbliżył się do niego i odpowiedział szeptem (w kościele zawsze szeptał): - Zmawiałem modlitwę za moją mamę. Umarła niedawno. - Ach! - powiedział nieznajomy i ze zrozumieniem pokiwał głową. - To smutne. Bardzo mi przykro - potem, niespodziewanie, ciągnął dalej: -Wiesz, młody człowieku - tu zmierzył chłopca spojrzeniem swoich dużych, jakby wiecznie zdziwionych oczu - całkiem nieźle potrafię oceniać ludzi. I wydaje mi się, że coś cię trapi. Czyż nie tak? Johnny aż zaniemówił ze zdziwienia, nie wiedział, co odpowiedzieć. Mężczyzna uśmiechnął się. - A więc to prawda, tak? Poznaję po twojej minie -poklepał ławkę obok siebie. - Może byś tu usiadł i opowiedział mi o wszystkim? 82 Ku swemu zaskoczeniu Johnny usiadł obok, a potem zaczął mówić. Opowiedział o wszystkim - o złamanej ręce Eddiego, o niebieskiej figurce... Rozmowa z nieznajomym wydawała się łatwa jak... jak przejście przez pokój. Tyle w nim było ciepła i współczucia. Potrząsał głową i marszczył brwi, kiedy Johnny opowiadał mu o tych paskudnych rzeczach, które robił mu Eddie. A jego duże ciemne oczy wydawały się takie mądre, wszystkowiedzące. Skończywszy swoją opowieść, chłopiec zamilkł i siedział z rękami złożonymi na kolanach. Z początku mężczyzna nie mówił nic i w zamyśleniu patrzył na podłogę. W końcu odezwał się: - No cóż, mój młody kolego - powiedział powoli -wygląda na to, że masz problem. Twój problem to zbyt żywa wyobraźnia i skłonność do zamartwiania się. Figurka nie jest zaczarowana - co do tego nie ma wątpliwości. Ale - dodał niespodziewanie - czy nie byłoby fajnie udawać, że jest? Johnny był zdumiony. - Nie rozumiem, o co panu chodzi. - Tylko o to: boisz się tego agresywnego kolegi. Może gdybyś zaczaj udawać, że niebieska figurka jest zaczarowana, byłbyś w stanie stawić mu czoło. Może zyskałbyś w ten sposób... nieoczekiwaną siłę. Co sądzisz o tym pomyśle, hę? Johnny nadal był nieco zbity z tropu. - Czy... czy mógłby pan wytłumaczyć to raz jeszcze? Mężczyzna uśmiechnął się cierpliwie. 83 - To, co ci proponuję, jest bardzo proste. Radzę, żebyś zaczął udawać. Wykorzystaj siłę swojej wyobraźni. Każdego ranka, przed pójściem do szkoły, potrzyj figurkę i zmów jakąś głupią modlitwę. Wymyśl ją sobie. Wzywaj bogów Egiptu, jeśli chcesz - ich imiona znajdziesz w słowniku. Widzisz, jeśli sobie wyobrazisz, że jesteś silny, naprawdę staniesz się taki! Myślę, że ci to pomoże; naprawdę tak myślę. Johnny zmarszczył brwi i przygryzł wargę. Nie podobał mu się ten plan - zupełnie mu się nie podobał. - Niech pan posłucha - powiedział powoli. - Musi... musi pan coś zrozumieć. Ja nie chcę nikogo skrzywdzić. A jeśli ta figurka naprawdę jest zaczarowana? Co będzie, jeśli sprawię, że ktoś będzie miał wypadek, może nawet zginie? Nie chciałbym... Nieznajomy wybuchnął wysokim, dźwięczącym śmiechem. - Rany, ty naprawdę masz wyobraźnię! - zawołał. -Fantazja pierwszej klasy, nie ma dwóch zdań! Trochę jeszcze się pośmiał, a potem nagle spoważniał i zmierzył Johnny'ego spojrzeniem niesamowitych, wielkich oczu. - Słuchaj, młody człowieku - powiedział przyciszonym głosem, w którym pobrzmiewała szczerość. - Nie chciałbym, aby przytrafiło ci się coś złego. Za nic! Ja tylko proponuję, żebyś zrobił coś, co może ci pomóc. Ludzie to dziwne stworzenia. Jeśli sądzą, że są brzydcy, naprawdę stają się brzydcy. Jeśli myślą, że są słabi, naprawdę stają się słabi. Jesteś dokładnie taki, jak ci się wydaje. Jeśli użyjesz tej niebieskiej figurki, aby przekonać samego 84 siebie, że jesteś silny, może rzeczywiście staniesz się silniejszy i bardziej pewny siebie. Myślę, że warto przynajmniej spróbować. Spróbuj - a jeśli ta zabawa sprawi, że poczujesz się nieswojo, zawsze możesz przestać. Co ty na to? Spróbujesz? Słuchając, Johnny zdał sobie sprawę, że coraz bardziej zgadza się z nieznajomym. Jego przyciszony głos brzmiał bardzo przekonująco. A jego oczy miały w sobie jakąś siłę. Wyglądały jak wielkie ciemne jeziora. Może to dobry pomysł, myślał chłopiec. Może to zadziała. -Chyba... chyba jednak spróbuję - powiedział wreszcie z wahaniem. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. - Doskonale! - zawołał z entuzjazmem. - Spróbuj i daj mi znać, czy mój sposób działa. Przychodzę tutaj często, żeby sobie posiedzieć i pomyśleć albo pomodlić się. Wpadnij za... no, powiedzmy, za jakiś tydzień, i powiedz mi, jak sobie radzisz. No, życzę ci szczęścia. Johnny pożegnał się i podziękował nieznajomemu za to, że wysłuchał jego zwierzeń. Kiedy już wstawał z ławki, mężczyzna wyciągnął rękę i zatrzymał go. - Chwileczkę - powiedział z uśmiechem. - Mam coś dla ciebie. Sięgnął do kieszeni kamizelki i wyjął z niej pierścionek. - To drobnostka, ale może pomóc ci w tej zabawie. Proszę. Wyciągnij dłoń. Johnny wyciągnął rękę, a nieznajomy położył na niej pierścionek. Chłopiec przyjrzał mu się bliżej. Był dosyć 85 dziwny, bo wyglądał, jakby zrobiono go ze zgiętego gwoździa. W miejscu, gdzie dwa końce gwoździa się stykały, osadzony był przezroczysty żółty kamyk. Pod nim tkwiły jakieś odłamki, chyba drzazgi, tworzące literę B. - To sygnet - powiedział mężczyzna, stukając palcem w kamyk. - Ja nazywam się Broda. Robert Broda. Ten pierścień jest w naszej rodzinie od pokoleń. Nie ma żadnej wartości, nie licząc sentymentalnej. Przyszło mi do głowy, że powinieneś go wziąć. Johnny uniósł na niego zdumione spojrzenie. Nie miał pojęcia, dlaczego zupełnie obcy człowiek daje mu stary rodzinny sygnet. Ale przyjemnie było go trzymać. Podobał mu się. - Dzięki - odparł i wsunął go na serdeczny palec lewej ręki. Nie miał własnego pierścionka. Przez kilka lat nosił srebrny sygnet z emblematem drużyny skautów, ale dostawał wysypki, więc przestał go nosić. Miło było znów założyć coś na palec. Wstał i raz jeszcze podziękował dziwnemu nieznajomemu. Mężczyzna z uśmiechem pomachał mu ręką i życzył szczęścia w nowej zabawie. Johnny ruszył między rzędami ławek i wyszedł do przedsionka, a potem na zewnątrz. U podnóża kamiennych schodów zatrzymał się. W pobliżu stała latarnia i w jej świetle mógł dokładnie obejrzeć podarunek nieznajomego. W głębi żółtego kamienia dostrzegł coś dziwnego. Pojawiały się tam błyski opalizującego błękitu i krwawej czerwieni. Chłopiec obracał pierścionek w palcach i obserwował, jak tańczy po nim światło. Dziwne. Przyszedł do kościoła nękany wyrzutami sumienia z powodu złamanej ręki Eddiego. Teraz w ogóle nie czuł się winny. Na dodatek znalazł nowego przyjaciela. Uśmiechnął się z satysfakcją i odszedł w mrok. 86 Potem leniwie przerzucił kilka kartek i trafił na obrazek egipskiej bogini. Ta wyglądała jeszcze dziwniej. Nazywała się Toeris, miała ciało ciężarnej kobiety, a głowę hipopotama. Toeris - według encyklopedii - była boginią narodzin i zemsty. Ta druga dziedzina wzbudziła zainteresowanie Johnny'ego, więc zapisał również imię Toeris, zamknął książkę i wrócił do domu. Rozdział 7 Następnego dnia po szkole Johnny poszedł do biblioteki publicznej, żeby zajrzeć do encyklopedii. Była to bardzo gruba księga, ułożona na obrotowej drewnianej podstawie, która stała w rogu czytelni. Chłopiec lubił z niej korzystać. Wiele definicji brzmiało dziwnie i ciekawie, a książka była pełna obrazków przedstawiających nieznane mu przedmioty, na przykład kusze, zarękawki i koła wodne. Zaczął szukać pod literą T, bo wydawało mu się, że kiedyś widział tam obrazek egipskiego bóstwa. Aha! Miał rację. Oto i on - bóg Tot. Wyglądał bardzo śmiesznie. Miał ciało człowieka i głowę ibisa, ptaka o zakrzywionym dziobie, trochę podobnego do czapli. Tot trzymał w dłoniach egipskie hieroglify. Encyklopedia wyjaśniała, że był bogiem magii i matematyki. Mógł się zatem przydać w zabawie z niebieską figurką. Johnny zapisał jego imię w notatniku, który ze sobą przyniósł. Tego wieczoru przy kolacji dziadek zapytał wnuka o pierścionek. Zobaczył go już wtedy, kiedy chłopiec przyszedł wieczorem z kościoła, ale nie powiedział nic. - Fajny pierścionek - stwierdził dobrotliwie, soląc puree ziemniaczane. - Skąd go masz? Chłopiec trzymał dotąd rękę na stole, ale teraz nie wiedzieć dlaczego cofnął ją i ukrył pod obrusem. Trochę wstydził się tego pierścionka. W szkole dzieci też go dostrzegły i z początku naśmiewały się, mówiąc, że wygląda jak kobiecy pierścionek zaręczynowy. Aby zamknąć im usta, Johnny wymyślił bardzo sprytne kłamstwo. Powiedział, że to pierścień z magicznym promieniem śmierci, taki jak ten, który miał kapitan Północ z popularnego serialu, i że dostał go w nagrodę za etykietki z napojów chłodzących, które wysyłał do producenta. Nie sądził jednak, żeby takie wyjaśnienie usatysfakcjonowało dziadka. -Ja., eee, profesor mi go dał - powiedział wreszcie, odwracając wzrok. Dziadek przez chwilę przypatrywał mu się ze zdziwieniem. Nie mógł zrozumieć, dlaczego chłopiec jest taki 88 89 zdenerwowany. Czyżby ukradł pierścionek? Nie - powiedział sobie - to niemożliwe. Johnny nie jest złodziejem. Zaciekawił się, ale nie był jednym z tych dorosłych, którzy zaraz muszą przeprowadzić śledztwo, zmienił więc temat i zaczął mówić o baseballu. Tej nocy Johnny dużo śnił. Na początku przyśniło mu się, że jest ćmą i lata sobie w letnią noc. Unosił się w powietrzu przed oświetlonym oknem, przez które widział pana Brodę, nieznajomego, którego spotkał w kościele. Mężczyzna siedział przy stole i czytał. Ale choć Johnny-ćma bił skrzydełkami w okno najmocniej jak potrafił, pan Broda nie podnosił wzroku. Potem sen się zmienił i Johnny znów stał pod sklepem z antykami R. Baarta. Wszedł do środka i znowu zobaczył straszną staruchę w zielonym daszku. Tym razem jednak, zamiast wciągnąć go do grobu za ladą ścigała go po całym sklepie; w końcu wbiegł na górę po rozklekotanych schodkach i uciekał przez długie, ciemne korytarze, gdzie pod ścianami stały zakurzone biurka, regały i ciemne łóżka. Obudził się około trzeciej nad ranem, bardzo zmęczony. Zmęczony i dziwnie zdenerwowany. Wstał, założył szlafrok i kapcie, a potem zszedł na dół. Sprawdził frontowe drzwi - jak zawsze były zamknięte na klucz. Potem stał w przedpokoju i nadsłuchiwał. Noc była bezwietrzna. Nic nie poruszało jabłonią rosnącą za oknem. Ale mimo to w domu słychać było różne odgłosy. We wszystkich starych domach w nocy coś się odzywa -skrzypnięcia, trzaski, chroboty. Ale to było coś innego. To 90 były jakby szelesty, jakby widmowe szepty. Kiedy zaczął nadsłuchiwać, odgłosy powoli zamarły i w domu znów zapanowała cisza. Z oczami rozszerzonymi ze zdumienia i strachu wrócił na schody i powoli ruszył na górę. Tej nocy prawie już nie spał. Ciągle się budził i nerwowo rozglądał dookoła, wytężając słuch w obawie, że usłyszy te dziwne dźwięki. Kiedy następnego ranka stanął przed lustrem, zobaczył chłopca w pogniecionej piżamie, z czerwonymi oczami i z nieco zamroczoną miną. Na czystej białej serwetce leżał pierścionek, który dostał od pana Brody. Podniósł go i obrócił w palcach. Po sennych koszmarach i dźwiękach, które usłyszał w nocy, zaczął mieć wątpliwości co do tej zabawy, którą zaproponował mu nieznajomy. Pan Broda był bardzo miły -to nie ulegało wątpliwości - i po prostu próbował pomóc chłopcu. Ale jeśli figurka jest jednak zaczarowana? A jeżeli złamana ręka Eddiego to nie był zbieg okoliczności? Johnny zamartwiał się, złościł i zastanawiał -a kiedy tak myślał, nieświadomie wsunął pierścionek na palec. Kiedy spojrzał na siebie w lustrze, zamrugał oczami i wszystko nagle wydało się znacznie prostsze. Jak głupie były te wątpliwości i lęki! Jasne, że powinien zacząć tę zabawę. Kiedy to zrobi, poczuje się silniejszy i odważ-niejszy, a wtedy naprawdę stanie się tak - dokładnie tak, jak powiedział pan Broda. Podszedł do schowka i otworzył drzwi. Uklęknął, zdjął z czarnej książki koce, magazyny i bluzy. Otworzył okładkę, wyjął figurkę, a potem, trzymając ją w dłoniach, wygłosił „modlitwę", którą sobie wymyślił: 91 - Tocie, wysłuchaj mnie! Toeris, pomścij mnie! Niech ci, którzy stają przeciwko mnie, mają się na baczności, sprawię bowiem, że pożałują dnia, kiedy wznieśli przeciw mnie dłonie! Przysięgam na imię Amona-Ra! Johnny przerwał. Jeśli oczekiwał magicznych fajerwerków, zawiódł się. Niebieska figurka uśmiechała się do niego jak zwykle i wydawała się zupełnie taka sama, jak zawsze. Żaden głos nie przemówił do niego z góry. Nie zahuczał grom. Nie przyleciały ciemne chmury i nie zakryły słońca. Chłopcu zrobiło się trochę głupio. Cieszył się, że nikt go nie widział. - Eee, głupi pomysł - wymamrotał do siebie. - Nie stanę się przez to odważniejszy. Wstał i zaczął ściągać górę od piżamy. Pora zbierać się do szkoły. Kiedy tego samego ranka wszedł do kościoła, nagle przypomniał sobie, że to pierwszy maja. Na ołtarzu stały świeże kwiaty i paliło się sześć wielkich świec. Nadszedł czas majowych procesji, w których dzieci z powagą maszerowały wokół świątyni. Czas hymnów, zapachu kadzidła i organów rozbrzmiewających w kościele. Johnny nie miał nic przeciwko temu, przeciwnie, uwielbiał wszystkie parady i procesje. Niedługo później siedział już w klasie. Siostra Elekta nie przywołała jeszcze uczniów do porządku - ba, w ogóle nawet nie przyszła - więc wszyscy gadali i wygłupiali się. Johnny leniwie kreślił palcem kółka na świeżo wypastowanym blacie. Ni stąd, ni zowąd przypomniał mu się modlitewnik. Chłopiec był z niego bardzo dumny. 92 Dostał go od taty w prezencie na pożegnanie, zanim wyjechał do dziadka i babci do Duston Heights, a teraz zaglądał do niego codziennie. Książeczka miała czarną okładkę z prawdziwej skóry, a na grzbiecie wytłoczony złoty krzyż. Kartki były z bardzo cienkiego, szeleszczącego papieru, a brzeg każdej był pozłocony tak, że po zamknięciu wspólnie tworzyły złoty pas. Tekst zawierał wiele ilustracji i ozdobnych inicjałów; były też dwie wstążki-zakładki, jedna fioletowa, a druga czerwona. Ten modlitewnik był jednym z największych skarbów chłopca. Wystarczyło, że wziął go do ręki, a już czuł się lepiej. Johnny z uśmiechem sięgnął do teczki stojącej na podłodze obok ławki. Modlitewnik powinien się tam znajdować razem z innymi książkami. Uśmiech zamarł jednak na ustach chłopca, kiedy zobaczył, że teczka jest rozpięta. Johnny był pod tym względem bardzo solidny - za każdym razem, kiedy coś wyjmował, zawsze zapinał potem klamerkę. Było więc oczywiste, że ktoś dobrał się do jego rzeczy. Przerażony szybko podniósł teczkę, położył ją sobie na kolanach, otworzył i zajrzał do środka. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Modlitewnik zniknął! Łzy gniewu zabłysły w oczach Johnny'ego. Kto mógł mu zrobić takie świństwo? Jego umysł zaczął pracować na wysokich obrotach. Czy tego ranka choć na chwilę spuścił teczkę z oczu? Zaczął się zastanawiać. Rano miał ją ze sobą w kościele, potem przyniósł do szkoły, a później przez cały czas siedział w ławce. Raz tylko poszedł naostrzyć ołówek. Więc kto...? Wreszcie domyślił się. Filip. Filip Absen, chłopak, który siedział za nim. 93 Filip Absen był trochę cudakiem. Miał nie po kolei w głowie, więc robił i mówił dziwne rzeczy. Kiedy babcia chciała sobie trochę ponarzekać, zazwyczaj wspominała o nim - miał być żywym dowodem na to, że katolickie szkoły przyjmą każdego. Johnny nie czuł do niego sympatii, ale nie mógł też powiedzieć, że go nie lubi. Nie przyszłoby mu również do głowy, że Filip jest złodziejem. Johnny odwrócił się i spojrzał na kolegę. Filip udawał, że jest bardzo zajęty i w pośpiechu przeglądał podręcznik do geometrii. Kiedy zobaczył, że Johnny na niego patrzy, zaczął jeszcze gorliwiej wertować książkę. Wydawało się całkiem jasne, że to on jest winien. Któż inny mógłby to zrobić? Johnny poczuł, że twarz go pali. W jego sercu narastał gniew. Miał ochotę schwycić kolegę za kołnierz i wytrząsnąć z niego prawdę. - Hej, Filip! - zawołał głośno. - Czy... Wtedy jednak rozbrzmiał głos siostry Elekty, która kazała im wstać i odśpiewać hymn. Johnny przygryzł wargę, a potem odwrócił się i wstał. Z Filipem będzie musiał się rozprawić później. Przez dwie pierwsze lekcje wściekał się z powodu skradzionego modlitewnika. Ciągle miał nadzieję, że siostra Elekta wyjdzie z klasy, żeby mógł się zająć złodziejem. Awanturników takich jak Eddie Tompke bardzo się bał, ale Filip nie budził w nim lęku. To prawdziwy mięczak - nawet Johnny mógł go zastraszyć, gdyby mu na tym zależało. I to właśnie zamierzał zrobić... jeśli tylko siostra Elekta kiedykolwiek wyjdzie z klasy. Odwróci się, złapie kolegę za ramię, wykręci mu rękę i zmusi do oddania modlitewnika. To będzie bardzo proste - a przynajmniej taką miał nadzieję. Minęły dwie pierwsze lekcje, a siostra Elekta ani razu nie wyszła z klasy. Potem wybiła jedenasta. Nadszedł czas na religię, ale siostra sprawiła wszystkim niespodziankę. Zamiast zwykłych zajęć - oznajmiła - wraz z resztą uczniów pójdą do kościoła przygotowywać się do majowej procesji. Parę osób jęknęło, a siostra Elekta zmierzyła malkontentów gniewnym spojrzeniem. Potem szybko podeszła do swojego biurka i zadzwoniła ręcznym dzwonkiem. Wszyscy wstali, a potem zaczęli dwójkami wychodzić z klasy, zaczynając od rzędu najbliższego drzwi, tak samo jak podczas próbnego alarmu pożarowego. Nieco później wszystkie dzieci, w tym Johnny, maszerowały parami przez wielkie, ciemne, pobrzmiewające echem wnętrze kościoła. Tu i tam biegały zakonnice, pilnując, aby rzędy były równe, i pokrzykując na tych, którzy się wygłupiali. Na górze, na balkonie chóru, pani Hoxter grała na organach elektrycznych, a dzieci śpiewały: Przynieście najpiękniejsze kwiaty, Przynieście te najrzadsze Z ogrodu i lasu, łąki i doliny... Ponuro szurając nogami, Johnny zaczął się zastanawiać, dlaczego właściwie uważał procesje za dobrą zabawę. Ta była nudna jak... jak patrzenie, czy trawa 94 95 rośnie. Naturalnie to tylko próba. Jeszcze nawet nie wybrali dziewczynki, która ukoronuje posąg błogosławionej Dziewicy. Johnny zaczął się zastanawiać, kto zostanie wybrany. Prawdopodobnie Mary Potter. Wyboru dokonywały siostry, a Mary była taka święta, pobożna, religijna i słodka, że aż się niedobrze robiło. Procesja zatrzymała się niespodziewanie i dzieciaki powpadały na siebie. Na początku coś się stało, ale Johnny nie mógł dojrzeć co. Ponieważ wszyscy nadal czekali, chłopiec odwrócił się i zaczął się rozglądać, ot tak, bez powodu. Nagle jednak dostrzegł coś, co sprawiło, że wściekł się nie na żarty. Z tyłu, w połowie rzędu stał Filip Absen i trzymał w rękach jego modlitewnik! Johnny z trudem się pohamował. Zazwyczaj był dobrze wychowanym dzieckiem, ale kiedy się wściekał, to już na całego. Wiedział, że Filip ma niedobrze w głowie, ale tego już było za wiele. Zdecydowanie za wiele! Zacisnął pięści i zazgrzytał zębami. Chciał wyskoczyć z rzędu i wyrwać modlitewnik z rąk złodzieja, ale chociaż był taki zły, wiedział, że nie powinien tego robić. Siostra Elekta - albo jakaś inna zakonnica - dałaby mu popalić, gdyby wszczął bójkę w kościele. Powściągnął więc gniew. Później będzie miał dość czasu, żeby się załatwić sprawę z Filipem. Przygotowania do majowej procesji zajęły tylko godzinę, ale Johnny miał wrażenie, jakby to trwało całą wieczność. Wreszcie jednak około południa zakonnice zdecydowały, że czas kończyć. Tłum rozmawiających i śmiejących się dzieci wylał się przez troje drzwi kościoła. Johnny, który wybiegł ze wszystkimi, zatrzymał 96 się na chodniku, krzywiąc się i mrużąc swoje krótkowzroczne oczy. Po godzinie spędzonej w mroku kościoła bolały go od światła. Kiedy jednak ból osłabł, Johnny zdał sobie sprawę, że znów patrzy na Filipa Absena. Złodziej stał sobie obok stojaka na rowery, pod pachą miał modlitewnik, na twarzy bardzo poważny, namaszczony wyraz i rozmawiał z siostrą Elekta. No, tego już było za wiele. Johnny ruszył z kopyta i nie zatrzymał się, dopóki nie dobiegł do nich obojga. - Hej, proszę siostry! - wykrzyknął zadyszany. - Filip ukradł mi modlitewnik! To mój modlitewnik! Niech siostra mu powie, żeby oddał! Filip spojrzał na kolegę wielkimi, przestraszonymi oczami, przyciskając modlitewnik do piersi. - To nie jest jego modlitewnik, proszę siostry! On kłamie! To moje! Moja., moja mama mi go dała. - To nie ja kłamię, tylko on! - wrzasnął Johnny, wskazując kolegę drżącym palcem. - To paskudny kłamczuch! Niech mu siostra każe, żeby oddał. To moje! Przysięgam na Boga, że to moje! Dzieci, które dotąd stały pod kościołem i rozmawiały, stłoczyły się teraz wokół Filipa i Johnny'ego. Wiedziały, że coś się szykuje. Ktoś narobi sobie kłopotów -nie chciały tego przegapić. Spojrzenie siostry Elekty biegało od Johnny'ego do Filipa i z powrotem. Zakonnica wydawała się zakłopotana, ale jednocześnie zdecydowana zapanować nad sytuacją. -John - odezwała się ze zbolałym wyrazem twarzy. - Wiem, że jesteś zdenerwowany, ale proszę, postaraj 7 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 97 1 się mówić ciszej. Poza tym w żadnej sytuacji nie należy wzywać imienia Pana Boga nadaremno. No tak... - Skrzyżowała ręce pod szkaplerzem i odwróciła się do Filipa. -Filipie - powiedziała głosem łagodnym, ale stanowczym. - John oskarżył cię o to, że zabrałeś mu modlitewnik. Znam Johna i wiem, że nie rzuca oskarżeń bez powodu. Możliwe jednak, że w tym wypadku się pomylił. Czy jesteś pewien, że ten modlitewnik należy do ciebie? Oczy Filipa rozwarły się jeszcze szerzej. Było jasne, że jest przerażony. Pomimo to nie puszczał książki. - To moje! - wykrzyknął wysokim, dziecinnym głosem. - On jest kłamczuchem, siostro! To on jest kłam-czuchem! Siostra Elekta patrzyła na ucznia ze współczuciem. Znała dobrze tego chłopca i jego problemy. Doskonale zdawała sobie sprawę, że z jego głową jest coś nie tak, ale pomimo tego zazwyczaj starała się go traktować jak zwykłego dwunastolatka. Teraz jednak zachowywał się tak, jakby miał nie więcej niż sześć lat, i doszła do wniosku, że powinna postąpić inaczej, wyciągnęła więc w jego kierunku dłoń. - Filipie - powiedziała łagodnie. - Czy mogę obejrzeć ten modlitewnik? Ociągając się, chłopiec wręczył jej książkę. Zakonnica wzięła ją i zwróciła się do Johnny'ego. -John! - rzekła stanowczo i rzeczowo. - Czy ten modlitewnik miał jakieś znaki szczególne? Może twoje nazwisko jest gdzieś zapisane? - Oczywiście, siostro. Tata zapisał moje nazwisko na pierwszej pustej kartce. Niech siostra zajrzy i zobaczy. 98 Siostra Elekta otworzyła modlitewnik. Pierwsza kartka zniknęła. Została wyrwana i to gwałtownie, bo pozostały po niej strzępki papieru. Zakonnica przez chwilę milczała. Potem zmierzyła Filipa pytającym, oskarżycielskim spojrzeniem i znów wyciągnęła rękę. - Filipie - powiedziała. - Chcę zobaczyć wszystko, co masz w kieszeniach! Kilku uczniów zachichotało. Filip zbladł, ale zrobił to, co mu kazano. Najpierw wyciągnął bardzo brudną chusteczkę do nosa i wręczył ją siostrze Elekcie. Tłum zaryczał ze śmiechu, ale surowa twarz zakonnicy nie zdradzała rozbawienia. - Bardzo dobrze, Filipie. Teraz druga kieszeń, proszę. Filip wepchnął dłoń do drugiej kieszeni i dał siostrze Elekcie kilka drobnych monet. Zakonnica nadal jednak nie była usatysfakcjonowana. - Wywróć kieszenie na drugą stronę - nakazała. Chłopiec zrobił to, a wtedy z lewej kieszeni spodni wypadł mu pognieciony zwitek papieru. Zakonnica pochyliła się i podniosła go, a potem bez słowa wręczyła Johnny'emu. Papier był tak mocno zgnieciony, że trudno było go rozwinąć, ale Johnny i tak już wiedział, co trzyma: brakującą kartkę. Nagle Filip Absen zaczął płakać. Z wykrzywioną zaczerwienioną buzią wyglądał bardzo dziecinnie. Drżącym palcem wskazał kogoś w tłumie. - Eddie Tompke mnie do tego zmusił! - zapłakał. -To jego wina! On mi kazał to zrobić! 99 na zewnątrz, nie miał ochoty wracać do domu. Przynajmniej nie od razu. Zdecydował więc, że pójdzie na spacer nad rzekę. Rzeka Merrimack, jedna z najdłuższych i najszerszych w Nowej Anglii, przepływała przez środek Duston Heights. Wzdłuż nabrzeża stały opuszczone fabryki, długie czerwone budynki z cegły, nad którymi górowały wysokie ceglane kominy. Wiele lat temu w fabrykach produkowano płótno, ale teraz były zamknięte, a okna miały powybijane. Johnny lubił te stare fabryki. Wyglądały trochę jak nawiedzone domy. Idąc po zarośniętym trawą chodniku Water Street, przyglądał się budynkom, które wznosiły się po obu stronach. Wysoko w ceglanych ścianach osadzone zostały nieduże ozdoby z czerwonej terakoty: szyderczo wykrzywione twarze potworów lub poważne brodate oblicza, zapewne greckich bóstw. Tu i ówdzie widniała też kamienna tablica z jakimś napisem, na przykład „Bracia Leverett 1882". Gdzieniegdzie na pustych parcelach między budynkami leżały pordzewiałe części jakichś maszyn albo drewniana tarcza zegara, który niegdyś znajdował się na jakiejś wieżyczce. Minąwszy dwie czy trzy przecznice, Johnny dotarł do miejsca, gdzie pomiędzy dwoma budynkami otwierało się zarośnięte chwastami podwórko. Na jego drugim końcu wznosił się niski ceglany mur. Na szczycie muru w równym rzędzie stały stare butelki, przed nim zaś stał Eddie Tompke i ciskał w nie kamieniami swoją zdrową ręką. Johnny zamarł. Przez chwilę po prostu stał i patrzył. Eddie jeszcze go nie dostrzegł. Był zajęty rzucaniem - 102 najpierw bokiem, potem górą, na wzór miotacza podczas meczu baseballowego. Jego rzuty były całkiem celne. Odłamki potłuczonego szkła zalegały u podnóża muru. Johnny zastanawiał się, co powinien zrobić. Wycofać się ostrożnie i pójść w swoją stronę? Normalnie tak właśnie by postąpił. Ale teraz czul się dziwnie. Narastała w nim jakaś moc, której nie mógł się oprzeć, i to ona właśnie zmusiła go do tego, co następnie zrobił. - Hej, Eddie! - krzyknął nagle. - Zmusiłeś Filipa, żeby ukradł mój modlitewnik, no nie? Ty głupi gnojku, mam nadzieję, że wpadniesz do studzienki kanalizacyjnej i złamiesz drugą rękę! Słyszałeś, co powiedziałem, głupi gnojku? Słyszałeś? Potem chłopiec szybko wciągnął powietrze i zbladł. Nie zamierzał niczego takiego krzyczeć. To się po prostu z niego wyrwało, zupełnie jakby ktoś inny używał jego ciała i głosu. I co teraz będzie? Eddie odwrócił się powoli. Usta miał zaciśnięte w groźnym grymasie, oczy jak dwa szare kamienie. Kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiał złowróżbny spokój: - Chodź no tutaj i powtórz to, Johnie-kujonie. Johnny przeraził się. Chciał uciekać, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Nawet ze złamaną ręką Eddie mógł go sprać na kwaśne jabłko. Mięśnie ramion miał jak zwoje lin, pierś jak cementową ścianę. Na pewno zbije mu okulary, podbije oko, rozkwasi wargę... Stłucze na miazgę. -Ja... ja.. - zaczął, ale nie zdołał z siebie wydobyć żadnych innych słów. Ze strachu nie mógł się ruszyć z miejsca; patrzył więc tylko, jak Eddie zaczyna iść w jego 103 stronę. Wtedy stało się coś dziwnego i nieoczekiwanego. Johnny poczuł ostry ból w serdecznym palcu i miał wrażenie, że żółty kamień błysnął. Zerwał się silny podmuch wiatru, jakby znikąd, i przeleciał obok John-ny'ego. Krzaki rosnące na podwórku zatrzęsły się jak szalone, skrawki papieru poszybowały w powietrze, a na Eddiego wionęła chmura żółtawego pyłu. Kaszląc i plując, chłopak zatoczył się w tył. Wiatr powiał jeszcze mocniej i rzucił go na ceglaną ścianę. Butelki leciały we wszystkie strony, a kiedy Eddie wyciągnął rękę, żeby się oprzeć, nadział ją na kawałek stłuczonego szkła. Wrzasnął, cofnął rękę i uniósł ją do ust, aby wyssać krwawiącą ranę. Potem zapadła cisza. Wiatr zamarł równie niespodziewanie, jak się pojawił, a żółty pył opadł. Eddie spojrzał na Johnny'ego, Johnny na Eddiego. Trudno powiedzieć, który z nich był bardziej przestraszony. Rozdział 8 W pewną słoneczną majową sobotę profesor siedział na kopule w stylu włoskim, która wznosiła się na dachu jego domu. Ubrany był w kombinezon, usta miał pełne gwoździ, a w ręku młotek. Kopuła miała okna ze wszystkich stron i daszek pokryty dachówką, zwieńczony absurdalną drewnianą sterczyną. Dookoła niej starszy pan zbudował koślawe i chybotliwe rusztowanie, do dachu zaś przymocował fantastyczną konstrukcję z drewnianych deszczułek, klamer, legarków i czegoś tam jeszcze. Pewnego dnia, kiedy wszystkie prace zostaną wykonane, ta konstrukcja będzie podtrzymywać misterną antenę radiową. Profesor był wielkim wielbicielem drużyny Red Sox. Uwielbiał słuchać transmisji z jej meczów, zwłaszcza kiedy sprawdzał klasówki. Problem polegał na tym, że tylko WITS z Bostonu nadawała transmisje z meczów baseballowych, a do Duston Heights docierał 105 jedynie bardzo słaby sygnał tej stacji. Profesor był jednak przekonany, że jego odlotowa antena rozwiąże problem. Dużo czytał na ten temat w magazynie „Zrób to sam" i innych pismach dla maj sterkowiczów, a w gabinecie miał plan narysowany zupełnie samoddzielnie. Jeśli tylko uda mu się to zrobić jak należy, wszystko będzie super. Podczas montowania anteny profesor marszczył brwi i mruczał do siebie. Niepokoił się. Nie z powodu tego, co właśnie robił, ale ze względu na Johnny'ego. Był dziesiąty maja; od spotkania z Eddiem Tompke'em minęło dziesięć dni. Przez cały ten czas starszy pan ani razu nie rozmawiał ze swoim małym przyjacielem. Normalnie Johnny przychodził trzy czy cztery razy w tygodniu na partyjkę szachów i ciasto czekoladowe. A teraz przestał. Z początku profesor czuł się dotknięty. Potem powiedział sobie, że jest starym głupcem, a chłopiec niewątpliwie znalazł sobie jakiegoś przyjaciela w swoim wieku i dobrze się bawi. Zaczął jednak obserwować Johnny'ego przez frontowe okna swego domu i to, co zobaczył, zaniepokoiło go. Nigdy nie widział go w towarzystwie kolegi. Chłopiec zawsze przychodził sam, z pochyloną głową, z teczką w ręce. Wyglądał okropnie. Twarz miał bardzo bladą, oczy podkrążone, zupełnie jakby nie spał od tygodnia. Profesor zaczął się martwić. Chciał się dowiedzieć, co się stało, ale jak dotąd dzielnie odpierał pokusę wtrącania się w prywatne sprawy rodziny Dbconów. Nie mógł uwierzyć, że dziadek i babcia źle traktują chłopca. To wydawało mu się niemożliwe. Wobec tego co się dzieje? Profesor wbił kolejny gwóźdź. Cała konstrukcja zaskrzypiała i zadygotała, a starszy pan warknął i nakazał jej, aby trzymała się kupy. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi. Profesor rzucił okiem w tamtą stronę i zobaczył Johnny'ego, który powoli schodził po frontowych schodkach. Po chwili szedł już chodnikiem, z głową wysuniętą do przodu i rękami założonymi na plecy. Och, to jest po prostu nie do zniesienia! wzdychał profesor w myślach. Muszę zajrzeć do Dixonów, bo inaczej oszaleję! I powoli zaczął schodzić z rusztowania. Kilka minut później stukał już do frontowych drzwi domu Dbconów. Po chwili otworzyły się skrzypiąc i stanął w nich dziadek. Był ubrany w niebieski fartuch, miał podwinięte rękawy, a w jednej ręce trzymał strzykawkę. Profesor nie zdziwił się, wiedział bowiem, że pani Di-xon choruje na cukrzycę i mąż musi jej codziennie dawać zastrzyk insuliny. Zazwyczaj w takiej sytuacji profesor rzuciłby jakiś dowcip. Nazwałby przyjaciela młodym doktorem Kildare'em lub coś w tym rodzaju. Ale teraz nie miał nastroju do żartów, a z ponurej miny dziadka wyczytał, że i on nie ma na to ochoty. - Cześć, Henry - rzekł profesor, uśmiechając się słabo. - Mogę wejść? - Jasne. Idź do kuchni. Jak widzisz, czas na zastrzyk. Za minutę do ciebie dołączę. Profesor poszedł za dziadkiem do kuchni. Babcia siedziała tam przy polakierowanym na biało stole, a jeden rękaw sukienki miała podwinięty. Na blacie stała butelka spirytusu, a obok leżał zwitek waty. Profesor usiadł i grzecznie odwrócił wzrok, kiedy dziadek wbijał igłę 107 106 w ramię żony. Potem, kiedy już było po wszystkim i dziadek płukał strzykawkę w zlewie, gość odchrząknął i odezwał się: - Przyszedłem porozmawiać z wami o Johnnym -zaczął. -Ja... no cóż, trochę się o niego martwię. - My też - odparła babcia, marszcząc brwi. - Kiepsko sypia i ma straszne sny. Niedawno zbudził się, wrzeszcząc tak głośno, że zagłuszyłby całą orkiestrę. Śmiertelnie mnie przestraszył, ale nie chce powiedzieć, co się dzieje. - Marnie też jada - dodał dziadek, wycierając strzykawkę lnianym ręcznikiem. - Dziobie jedzenie jak ptaszek. Któregoś dnia zapytałem go, co się dzieje, ale odpowiedział, że wszystko w porządku. Wyobrażasz sobie? Nie wiem, co o tym myśleć. Może ty wiesz, co go gryzie, Rod? Jesteś jego przyjacielem i tak dalej, pomyślałem więc... - No cóż, pomyliłeś się - odparł profesor ponuro. -Nie rozmawiałem z nim już od jakichś dwóch tygodni. Przyszedłem tutaj w nadziei, że wy mnie oświecicie. Profesor rozejrzał się ze smutkiem po kuchni. Spojrzał na czerwony sześciokątny zegar wiszący nad kuchenką i na stojak z probówkami stojący na parapecie. - Niedawno widziałem, jak dokądś szedł. Czy wiecie, dokąd on chodzi? Dziadek wzruszył ramionami. - Z tego co wiem, do kościoła. Mówi, że chce zapalić świeczkę dla mamy i pomodlić się. Nie widzę w tym nic złego, a ty? Profesor potrząsnął głową. 108 - Nie, jeśli naprawdę tak robi. Ale wiecie, któregoś wieczoru - oczywiście z waszym pozwoleniem - zamierzam pójść za nim i zobaczyć, dokąd się uda. Znam się na śledzeniu ludzi. Podczas pierwszej wojny światowej pracowałem w wywiadzie. Miałem pseudonim Mruk. Babcia parsknęła śmiechem, a profesor zmierzył ją groźnym spojrzeniem. - Co w tym takiego śmiesznego? - warknął. - Nie widzę w tym nic zabawnego. A ty, Henry? Dziadek przygryzł wargę i z powagą potrząsnął głową. Później, aby ukryć atak śmiechu, podbiegł do kuchenki i nalał profesorowi filiżankę kawy. Potem rozmawiali jeszcze przez jakiś czas i wspólnie obmyślili plan. Kiedy Johnny znów będzie się wybierał na swoją wieczorną wizytę w kościele, dziadek zadzwoni do profesora, który pójdzie za chłopcem i... no cóż, wszyscy troje mieli nadzieję, że to im pomoże rozwikłać zagadkę. Bardzo im zależało na chłopcu i nie chcieli, aby mu się przydarzyło coś złego. Jak się okazało, konspiratorzy zyskali okazję wprowadzenia swego planu w życie wcześniej, niż się spodziewali. Jeszcze tego samego wieczoru przy kolacji Johnny oznajmił, że idzie do kościoła pomodlić się. Kiedy? Och, około ósmej. Babcia spojrzała na dziadka, a dziadek na solniczkę. Oboje bardzo się starali, aby nie okazać zatroskania. Pani Dixon uśmiechnęła się słabo i powiedziała z udawaną wesołością: - Doskonale! Uważam, że to świetnie, kiedy chłopiec w twoim wieku sam chodzi do kościoła i nie trzeba 109 go tam zaciągać za włosy. Potem przyjrzała się wnukowi uważnie i dodała poważniejszym tonem. - Johnny...? Johnny odłożył widelec i spojrzał na babcię. Poczuł się zagrożony i natychmiast miał się na baczności. Czego ona chce się dowiedzieć? - Tak, babciu? O co chodzi? Ton głosu chłopca był tak nieprzyjazny, że zaskoczona babcia spuściła wzrok i zaczęła się bawić kawałkiem selera na talerzu. - No cóż... zastanawialiśmy się z dziadkiem, czy... czy ostatnio dobrze się czujesz. No wiesz, jeśli coś cię trapi, moglibyśmy... pomóc. Oczy Johnny'ego były zimne jak kamienie. - Nie wiem, o co babci chodzi. Nic mi nie jest. Chcę po prostu dziś wieczorem iść do kościoła, pomodlić się, to wszystko. Czy macie coś przeciwko temu? Starsza pani bezradnie potrząsnęła głową i na tym rozmowa się skończyła. Resztę kolacji zjedli w milczeniu. Po deserze Johnny poszedł na górę do swojego pokoju, zamknął drzwi i zasunął zasuwkę. Potem usiadł na łóżku i przesunął spojrzeniem po staroświeckich meblach. Posępna, wysoka biełiźniarka od przodu ozdobiona wolutami... Biurko z marmurowym blatem i lustrem... Mechaty brązowy fotel, stare obrazy w ciężkich ciemnych ramach, radio Motorola na podrapanym czarnym stoliku pod oknem... Po chwili surowy, pełen napięcia wyraz twarzy Johnny'ego złagodniał i chłopiec wybuchnął płaczem. Po wydarzeniach pierwszego maja jego życie zmieniło się w koszmar. Słyszał jakieś dźwięki, miewał dziw- ne wizje, robił różne rzeczy, nie wiedząc po co. Czuł, że jest w niebezpieczeństwie - okropnym niebezpieczeństwie - ale nie miał odwagi komukolwiek o tym powiedzieć. Po pierwsze, ta figurka. Była magiczna, zaczarowana - teraz to wiedział. Każdego ranka, regularnie jak w zegarku, Johnny wstawał z łóżka, wyjmował ją ze schowka, pocierał i wypowiadał modlitwę do Tota i Toeris. Musiał to robić - nie wiedział, dlaczego, ale był pewien, że musi. Czasami w nocy, kiedy leżał w łóżku i próbował zasnąć, słyszał szepty dochodzące ze schowka, w którym ukryta była figurka. Czasem wydawało mu się nawet, że prawie rozumie ten tajemniczy szept. No, a poza tym pierścień. On też był zaczarowany i miał z figurką jakiś związek, którego Johnny nie mógł zrozumieć. Chciał go zdjąć, ale się bał. Czasem pierścionek go męczył, sprawiał, że kość w palcu pulsowała bólem, aż chłopiec miał ochotę krzyczeć. Ale coś w jego głowie - jakiś natrętny głos - powtarzało, że nie może go zdjąć, nawet na chwilę, bo jeśli to zrobi, przydarzy mu się coś strasznego. No i jeszcze te koszmary. Raz po raz, każdej nocy, Johnny śnił o sklepie z antykami R. Baarta. Co noc starucha w zielonym daszku ścigała go przez niekończące się pokoje i po zarośniętych pajęczynami schodach albo wciągała do grobów, śmierdzących ziemią i pełnych robactwa. Budził się wielokrotnie i rozglądał jak oszalały, przekonany, że w jego pokoju ktoś jest. Ale kiedy zapalał światło, nie widział nikogo. Johnny wyczyścił nos i wytarł oczy, a potem słabo się uśmiechnął. Zyskał przynajmniej jedno: Eddie Tompke 110 111 bał się go śmiertelnie. Po tym spotkaniu wśród opuszczonych fabryk mocniejszy kolega unikał go jak zarazy. Kiedy mijali się na schodach, w jadalni czy gdziekolwiek, spoglądał na niego wytrzeszczonymi, przerażonymi oczami i szybko odchodził. Johnny zawsze marzył o posiadaniu mocy, która pozwoli mu odstraszać takich awanturników. Ale teraz, kiedy ją wreszcie zdobył, czuł, że już tego nie chce - nie za taką cenę. Był zrozpaczony, zupełnie zrozpaczony. Chciał powiedzieć babci i dziadkowi, że się boi, ale coś - pierścionek albo jakaś okropna, zła moc - zmuszało go, żeby trzymał język za zębami. Chłopiec czuł się tak, jakby znalazł się w szklanym, dźwię-koszczelnym więzieniu. Walił w ściany, ale nikt go nie słyszał. Wrzeszczał, ale na zewnątrz nie wydostawał się żaden dźwięk. Zerknął nerwowo na budzik w kształcie Big Bena, który cykał głośno na biurku. Była za kwadrans ósma. Powinien się zbierać. Nie chciał wracać zbyt późno. A dokąd się wybierał? Otóż zamierzał iść do kościoła św. Michała, w nadziei, że spotka pana Brodę, tego człowieczka, który dał mu pierścionek. Mężczyzna zapowiedział, że spotka się z chłopcem za tydzień. Ale czy dokładnie? Johnny nie wiedział; czuł jednak, że koniecznie musi z nim porozmawiać. Dzień po dniu chodził do kościoła, w nadziei, że pan Broda się pojawi, ale nigdy go tam nie spotkał. Czy jego nowy znajomy wie, że pierścionek jest magiczny? To było następne trudne pytanie, które męczyło chłopca. Jeśli wie, to znaczy, że jest zły, że podstępem skłonił Johnny'ego, aby wziął zaczarowany przedmiot. Dla własnego spokoju chłopiec chciał jednak 112 wierzyć, że pan Broda jest przyzwoitym człowiekiem i nic nie wie o okropnej mocy zaklętej w pierścionku. Johnny czytał gdzieś opowieść o magicznym amulecie, który wydawał się zupełnie zwyczajny, dopóki ktoś nie zmówił nad nim specjalnej modlitwy. Może tak się właśnie stało. Może pierścień był w rodzinie pana Brody od wielu pokoleń, ale nikt nie wiedział, że jest zaczarowany. A potem Johnny rozbudził uśpioną magię swoją modlitwą do Tota i Toeris. No a figurka? To była kolejna głęboka, mroczna, przerażająca tajemnica, której chłopiec nie mógł zgłębić. Czuł jednak, że zdołałby sobie poradzić z niebieskim uszebti, gdyby tylko zdjął pierścień z palca. Rozpaczliwie starał się więc wierzyć, że pan Broda okaże się porządnym facetem i będzie gotów mu pomóc. Jeśli wie coś o tym pierścionku, coś, co pozwoliłoby Johnny'emu pozbyć się go, później chłopiec mógłby wziąć młotek i roztrzaskać uśmiechniętą mumię na miliony niebieskich kawałeczków. Johnny wstał i nerwowo rozejrzał się dookoła. Spojrzał na drzwi schowka i przez moment czuł okropny, nierozsądny lęk, że się otworzą i niebieska figurka wy-maszeruje na zewnątrz jak nakręcany żołnierzyk-zabaw-ka. Chłopiec zadygotał i wyszedł z pokoju, przed wyjściem zgasiwszy światło. Na zewnątrz, przed domem, zatrzymał się na moment. Był chłodny majowy wieczór. Dobrze, że założył swoją zamszową kurtkę. Rozejrzał się po ulicy. W większości okien paliło się światło, ale dom profesora był tylko ciemnym kształtem wśród cieni. Starszy pan prawdopodobnie poszedł do kina, albo w odwiedziny do i -Johnny Dixon i klątwa bhjktaego bożka 113 przyjaciół. Johnny słuchał przez chwilę, jak wiatr szeleści młodymi liśćmi. Był taki samotny i przestraszony. Nagle poczuł wielką ochotę, aby przebiec przez ulicę, wejść do domu profesora, zapalić światło w salonie, usiąść tam i poczekać, aż przyjaciel wróci. Mógł to zrobić, gdyby chciał. Profesor dał mu klucz do drzwi wejściowych - miał go teraz na kółku w kieszeni kurtki. Zamyślił się. Nagle poczuł ostre ukłucie bólu w serdecznym palcu i to sprawiło, że podjął decyzję. Profesor nie pomoże mu poradzić sobie z pierścieniem. Trzeba znaleźć pana Brodę. Chłopiec zacisnął zęby i nagle zrobił w prawo zwrot, jak żołnierz podczas musztry. Machając rękami, pomaszerował ulicą Fillmore'a. Odgłos jego kroków stawał się coraz słabszy, aż wreszcie ucichł. Johnny zniknął w ciemności na końcu ulicy. Teraz z cieni, w które spowity był dom profesora, wynurzyła się jakaś postać. Był to pan Chiłdermass we własnej osobie, ubrany w swój wytarty tweedowy płaszcz i filcowy kapelusz o szerokim rondzie. Na nogach miał tenisówki. Szybkim, prężnym, lecz cichym krokiem ruszył po chodniku i wkrótce on również zniknął w mroku. Kiedy Johnny dotarł do kościoła, czekało go kolejne rozczarowanie. W środku nie znalazł nikogo oprócz pani McGinnis. Była to wysoka, grubokoścista, głupiutka starsza osoba, która nosiła obwisłe kapelusze o szerokich rondach, a głowę trzymała zawsze przechyloną w bok, jakby mieszkała na strychu ze spadzistym dachem. 114 Kobieta klęczała w pierwszej ławce i przesuwała paciorki różańca. Johnny był nie tylko rozczarowany - ogarnęła go rozpacz. Co się stało z panem Brodą? Dlaczego więcej się tu nie pojawił? Już, już miał odejść, kiedy coś zwróciło jego uwagę. Na siedzeniu ostatniej ławki leżało coś białego - chyba kartka papieru. Pewnie czyjaś lista zakupów. Po co traci czas, gapiąc się na nią? A jednak wzbudziła w nim dziwną fascynację. Schylił się i podniósł kartkę. Wiadomość, wypisana patykowatym, rozwlekłym pismem, brzmiała: Spotkajmy się w parku Hannah Duston. Moje uszanowanie Robt. Broda Chłopiec był zaskoczony i nieco rozbawiony. Ale dziwak z tego pana Brody! Dlaczego zostawił tę kartkę w ostatniej ławce, w ciemności? Skąd miał pewność, że on ją znajdzie? Ale jednak ją znalazł. I wiedział, gdzie jest park im. Duston. Leżał on po drugiej stronie rzeki, jakieś piętnaście minut drogi od kościoła. Czy powinien tam pójść? Czuł, że musi. Zmarszczył brwi, a na jego twarzy pojawił się wyraz determinacji. Gwałtownie się odwrócił i wyszedł z kościoła, a drzwi zaskrzypiały za jego plecami. Park znajdował się w dzielnicy Cranbrook, najbardziej snobistycznym zakątku Duston Heights. Był to trójkątny, zarośnięty trawą placyk, otoczony żeliwnym ogrodzeniem. Dookoła stały domy, wśród których znajdował się też wysoki, biały kościół w stylu kolonialnym. 115 W parku stały ławki, rosło kilka młodych klonów, a w samym środku wznosił się pomnik z brązu przedstawiający Hannah Duston. Stała tam w pozie wyrażającej bunt, na wysokim granitowym piedestale. W jednej ręce trzymała tomahawk, a w drugiej dziesięć indiańskich skalpów. Hannah Duston była sławna. Bardzo dawno temu oskalpowała dziesięciu Indian na wyspie na rzece Mer-rimack, w zemście za to, że na jej oczach zamordowali jej dziecko. Na piedestale posągu znajdowała się lista osób, które go sfinansowały, i jakiś napis po łacinie. Nie było tam jednak imienia bohaterki i ktoś, kto nie znał Hannah Duston, pewnie się zastanawiał, kim jest ta pani z siekierą i czego takiego dokonała. Kiedy Johnny dotarł na miejsce, park był już opustoszały. W samym środku trójkąta stała staroświecka latarnia, a pod nią ławka, na której nikt jednak nie siedział. Chłopiec bardzo się zmartwił. Przyszedł przecież tak szybko, jak tylko mógł. Co powinien teraz zrobić? Z westchnieniem podreptał do parku i zajął miejsce na ławce pod latarnią. Zerknął na zegarek. Zbliżała się dziewiąta. Nie miał odwagi zostać zbyt długo - babcia będzie się o niego martwić. Zdecydował, że zaczeka dokładnie dziesięć minut, a potem wstanie i pójdzie do domu. Mijały minuty. Johnny nucił pod nosem i rozglądał się leniwie dookoła. Spoglądał na zaśniedziały posąg z brązu, który machał tomahawkiem nad jego głową. Patrzył na drugą stronę ulicy, na kościół unitarian, z sześcioma białymi kolumnami korynckimi i wysoką, zgrabną wieżyczką w stylu kolonialnym. I właśnie kiedy mu 116 się przyglądał, dostrzegł, jak ktoś wychodzi z ciemności obok świątyni. Kiedy postać wkroczyła na oświetlony teren, chłopiec zobaczył, że to pan Broda. Mężczyzna na moment zatrzymał się na krawężniku, a potem przeszedł na drugą stronę ulicy. Miał na sobie ten sam czarny płaszcz i czarny kapelusz typu homburg. Kiedy zobaczył Johnny'ego, spojrzał ze zniecierpliwieniem. Najwyraźniej był w złym humorze. - No - powiedział, siadając na ławce. - Raczej się tutaj nie śpieszyłeś. Co mówiąc, spojrzał na niego gniewnie, a jego wielkie czarne oczy miały surowy, nieprzyjemny wyraz. Johnny był zupełnie zdezorientowany. O co chodzi panu Brodzie? Zachowywał się tak, jakby umówili się na spotkanie o określonej godzinie. Chłopiec był urażony, a poza tym coś w zachowaniu pana Brody przestraszyło go. Chciał wstać i odejść, ale czarne oczy mężczyzny budziły w nim dziwną fascynację, więc został. Pan Broda uśmiechnął się, ale jego uśmiech był krzywy i nieprzyjemny. - A więc co cię trapi? Johnny wyciągnął rękę. -Ten... ten pierścionek, on... - wybąkał - on., on jest... - Magiczny? - zapytał pan Broda zimnym, drwiącym głosem. - Zaczarowany? Oczywiście, że tak. Czy masz coś przeciwko temu? No? Hę? Chłopiec był oszołomiony. A więc pan Broda wiedział od początku, że jego prezent jest zaczarowany! 117 Niejasna obawa zaczęła się lęgnąć w umyśle Johnny'ego. 0 czym jeszcze pan Broda wiedział? I dlaczego, dlaczego dał mu ten pierścionek? Mężczyzna zdjął kapelusz i położył go na ławce. Jego porządnie uczesane, siwe włosy zdawały się migotać 1 skrzyć w świetle lampy. Przypominały śnieg. Teraz Johnny zauważył coś jeszcze. Pan Broda, chociaż porządnie ubrany i zadbany, roztaczał słaby odór stęchlizny. Pachniał trochę tak, jakby jego płaszcz długo przechowywano w wilgotnym, ciemnym schowku. Po raz kolejny chłopiec odczuł wielką chęć, aby zerwać się na nogi i uciec do domu. Ale spojrzenie wielkich oczu mężczyzny przykuwało go do miejsca. - A więc pierścionek cię niepokoi. No cóż, masz pecha - zanucił pan Broda. Jego uśmiech był zimny i bezlitosny. - Tak, to bardzo, bardzo smutne. Może to pomoże? Mężczyzna uniósł lewą dłoń i nagle Johnny odniósł wrażenie, jakby jego ręka stanęła w ogniu. Ból dotarł aż do ramienia, a pierścień zaczął go cisnąć boleśnie, o wiele gorzej niż nożyczki Eddiego. Miał wrażenie, jakby rozżarzone do czerwoności szczypce ściskały go aż do kości. Nagłość tego ataku zaparła mu dech w piersiach. Zwijając się na ławce, wybełkotał: - Niech pan przestanie! Proszę, niech pan przestanie! Pan Broda opuścił rękę i ból zniknął. - No widzisz - powiedział ze złym uśmiechem -prawda, że lepiej? Na pewno tak. Obawiam się jednak, że nie możesz zdjąć pierścieniaa. Nie taki mam plan. To 118 cię zresztą nauczy, abyś nie przyjmował prezentów od nieznajomych. Nigdy nie wiadomo, co ci właściwie dają! Ale ty przyjąłeś pierścień, mój mały przyjacielu, musisz więc również zaakceptować konsekwencje. Pan Broda zachichotał. Był to niesamowity, niski chichot, który sprawił, że Johnny dostał gęsiej skórki. Pot spływał mu po policzkach i pokrywał kroplami czoło. Czuł się jak małe, przerażone zwierzątko schwytane w pułapkę. Pan Broda nadal się uśmiechał. Był to demoniczny uśmiech, który zdawał się zniekształcać rysy jego twarzy. - Nie domyśliłeś się jeszcze, kim jestem? - zapytał nagle. - Nie domyśliłeś się? Jego głos brzmiał teraz dziwnie i monotonnie. Przypominał odgłosy, które wydaje radio, kiedy nie jest dobrze nastawione. Pytanie odbijało się niekończącym się echem w głowie Johnny'ego. Powietrze wokół niego zaczęło migotać i drżeć jak woda. Twarz pana Brody zmieniała się, zmieniała się powoli... i po chwili był już starym człowiekiem z wypukłym czołem, orlim nosem i głęboko osadzonymi, płonącymi oczami. Zamiast płaszcza miał na sobie ciężką pelerynę z czarnej wełny, a na szyi białą koloratkę katolickiego księdza. Johnny wytrzeszczył oczy. Miał wrażenie, że za chwilę wypadną z oczodołów. Żyły na czole pulsowały gwałtownie, chłopiec omal nie zemdlał. Tymczasem z drugiej strony ulicy obserwowała ich jakaś skryta w cieniu postać. Był to oczywiście profesor, który przykucnął za wysokim iglakiem w czyimś ogródku. 119 On jednak widział tylko Johnny 'ego siedzącego na ławce zalanej słabym światłem latarni. Chłopiec wpatrywał się w coś, ale profesor nie mógł dojrzeć, w co. Ławka, którą widział starszy pan, była - jeśli nie liczyć John-ny'ego - zupełnie pusta. Rozdział 9 Zegar na kredensie w domu Dixonów wybijał dziesiątą, kiedy Johnny otworzył frontowe drzwi i zataczając się, wszedł do środka. Był cały zesztywniały i niewiarygodnie zmęczony. Czuł się tak, jakby trzy noce nie spał. Czy to sen, czy jawa? Nie miał pewności. Spotkał ducha ojca Baarta, który rozkazał mu, aby za siedem dni wrócił do parku Hannah Duston. Miał tam przyjść o północy w następny piątek i przynieść ze sobą niebieską figurkę. Nie wiedział, dlaczego, ale otrzymał bardzo wyraźne rozkazy. Musi to zrobić albo umrze. Pierścień mógł go zabić - tak mu powiedziano. Dowiedział się też, że w ową piątkową noc pierścień zostanie mu odebrany. Odzyska wolność i nic złego mu się nie stanie. Jego życie znów będzie należało do niego. Ale jeśli powie komukolwiek o tym spotkaniu albo jeśli nie przyjdzie, wtedy umrze - umrze w okropnych męczarniach. 121 Bezmyślnie, mechanicznie Johnny odpiął suwak zamszowej kurtki i zawiesił ją na wieszaku. Potem spojrzał zamglonymi oczami na sympatyczne meble w przedpokoju. Porcelanowy stojak na parasolki, stare obrazy, głowa jelenia, której brakowało jednego szklanego oka... Żadna z tych rzeczy nie dodała mu otuchy. Czy dziadek jeszcze nie śpi? Przesuwane drzwi salonu były otwarte, wąski pas światła padał na podłogę ciemnego przedpokoju. Chłopiec usłyszał skrzypnięcie krzesła, a potem głos dziadka: -Johnny? To ty? - Tak, dziadku - odparł znużonym głosem. Szurając nogami, podszedł do drzwi i zatrzymał się przy nich. -Przepraszam, że wracam tak późno. Dziadek wzruszył ramionami. - Nieważne. W tej rodzinie to babcia zawsze się zamartwia, a ona już jest w łóżku. Ja też już powiniener iść spać. - Dziadek przerwał i rzucił wnukowi ostrożne spojrzenie. - Dużo się modlisz, co? - Mhm. No to dobranoc, dziadku. - Dobranoc. Śpij smacznie. Johnny stał jeszcze przez moment w drzwiach, patrząc na dziadka. Miał wielką ochotę wbiec do środka, uklęknąć obok staruszka i opowiedzieć mu o wszystkim, co się wydarzyło. Ale za bardzo się bał. Bał się i miał wrażenie, że jest odcięty od całego świata, jak więzień w ciemnym, pozbawionym okien lochu. Musiał jednak udawać, że wszystko jest w porządku. Więc po prostu uśmiechnął się słabo, odwrócił i ruszył do sypialni po skrzypiących schodach. 122 Dziadek Dixon przez jakiś czas bujał się na swoim fotelu. Wydawał się strapiony, a także niespokojny. Nagle wstał i podszedł do drzwi prowadzących do przedpokoju. Stał tam przez kilka minut, patrząc w górę na ciemne schody. Z łazienki dochodził szum lejącej się wody. Dziadek wrócił do salonu i zasunął drzwi. Potem podszedł do stołu i wziął nadtłuczoną popielniczkę z zielonego szkła. Przez jakiś czas obracał ją w palcach, oglądał w świetle lampy, jakby była rzadkim muzealnym eksponatem, wreszcie odstawił i zaczął chodzić w tę i z powrotem po pokoju, lekko utykając z powodu artretyzmu. Stuk, stuk. Co to było? Dziadek odwrócił się w stronę wykuszowego okna. Nad parapetem widać było twarz profesora, z nosem przylepionym do szyby. Wyglądał jak gburowaty duch zaglądający do środka. Na twarzy pana Dixona pojawił się uśmiech. Spodziewał się odwiedzin przyjaciela. Utykając, szybko przeszedł przez pokój i rozsunął drzwi. Raz jeszcze zerknął w górę na ciemne schody. Cisza. Johnny jest już zapewne w łóżku i prawdopodobnie smacznie śpi. Dziadek podszedł do frontowych drzwi i otworzył. Profesor wyglądał tak, jakby długo brodził w wysokim, mokrym poszyciu leśnym. Spodnie miał pobrudzone na kolanach, jego płaszcz ozdabiały tu i tam gałązki jałowca, a tenisówki były przemoczone i oblepione błotem. - Wyjdź na zewnątrz - nakazał profesor ochrypłym szeptem i wskazał podwórko przed domem. - Nie chcę rozmawiać w środku. Boję się, że Johnny może nas podsłuchać przez przewód wentylacyjny albo coś w tym rodzaju. 123 Dziadek wyszedł za profesorem na ganek i zszedł w dół po schodach. W połowie chodnika profesor odwrócił się. - Dobra, tyle wystarczy - syknął. Potem sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął pudełko papierosów Bałkan Sobranie. Otworzył je, wyjął jednego i zapalił. - Dzieje się coś bardzo niedobrego, Henry - zaczął, wypuszczając kłęby dymu. - Naprawdę niedobrego. Poszedłem za Johnnym do kościoła, a stamtąd na drugą stronę rzeki do parku Hannah Duston. Dziadek otworzył usta ze zdumienia. - Dobry Boże! A po jakie licho on tam poszedł? Profesor skrzywił się. - Wiem tyle co ty, Henry. Ale to dopiero początek. Kiedy tam dotarł, przycupnął na ławce i przez jakiś czas po prostu sobie siedział. Nagle podniósł głowę, jakby zobaczył, że ktoś się zbliża. A potem - przysięgam na Boga - siedział tam przez jakiś czas i prowadził rozmowę z kimś, kogo w ogóle nie było! - Profesor przerwał i wlepił wzrok w ziemię. - No i co o tym powiesz? Dziadkowi zabrakło słów. Zerknął w stronę ciemnego okna sypialni wnuka i potrząsnął głową. - Mój Boże - powiedział ściszonym, ponurym głosem. - Co u diabła się z nim dzieje? Profesor puścił kilka kłębów dymu i kilka razy odchrząknął. Był to sygnał, że się namyśla. - Henry - odezwał się w końcu. - Kiedy zmarła jego matka? Dziadek zastanawiał się przez chwilę. - W zeszłym roku... w lipcu zeszłego roku. Prawie rok temu. Profesor skinął głową. - Mhm. Niedługo później armia zaciągnęła jego tatę z powrotem na służbę i Johnny wylądował tutaj, w dziwnym, obcym miejscu, wśród nowych ludzi, nowego... no, wszystkiego. Dziadek wydawał się zdezorientowany. Podparł się rękami pod boki i spojrzał na profesora znad okularów. - Co u licha masz na myśli, Rod? Profesor rzucił mu gniewne spojrzenie. - Nie mów do mnie Rod! A wracając do twojego pytania, mam na myśli tylko tyle: myślę, że Johnny cierpi. Cierpi, bo zbyt wiele bolesnych i niepokojących rzeczy przydarzyło mu się w tak krótkim czasie. Dziadek zmarszczył czoło. Wydawał się bardzo zatroskany. - To znaczy... chcesz powiedzieć, że mój wnuk zwariował? - Nie, nie, nie! - warknął profesor, ze zniecierpliwieniem machając ręką. - Tego nie powiedziałem! Wca-. le tego nie powiedziałem! - westchnął ciężko. - Staram się po prostu powiedzieć - kontynuował przez zaciśnięte zęby, z trudem nad sobą panując - że każdy człowiek, nawet taki rozsądny jak ty czyja, może od czasu do czasu dostać hysia, jeśli przydarzy mu się coś złego. Nie znaczy to, że chłopcu przydałby się kaftan bezpieczeństwa. Jednak zachowuję się nieco dziwnie i wydaje się bardzo nieszczęśliwy. Myślę więc, że powinniśmy mu załatwić jakąś pomoc, i to szybko. - Pomoc? - zapytał dziadek, nadal wytrącony z równowagi. -Jakiego rodzaju? 124 125 Profesor zdawał się tracić cierpliwość. - Psychiatryczną! Henryku, żyjesz w dwudziestym wieku, czy ci się to podoba, czy nie. Wiem, że psychiatrzy nie są jeszcze w Ameryce zbyt popularni, ale przepowiadam, że za dziesięć czy dwadzieścia lat w naszym kraju zaroi się od nich i będą zarabiać krocie, rozwiązując różne ludzkie problemy. Ale zbaczamy z tematu. John-ny potrzebuje pomocy teraz. Jak się nazywa wasz lekarz rodzinny? - Doktor Schermerhorn. Znasz go, prawda? Profesor zmarszczył brwi. - Hmmm. Tak, znam go. Kiedy moja kuzynka Bea miała guza mózgu, on stwierdził, że dokuczają jej tylko zepsute zęby, a biedaczka wkrótce potem zmarła. Ale pewnie musi nam wystarczyć. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. No dobra - może byś załatwił Johnny'emu wizytę u poczciwego doktora Schermerhor-na? Przedstaw problem lekarzowi, ale chłopcu nie mów, dlaczego go tam wysyłasz. Powiedz mu... powiedz, że według ciebie przydałyby mu się badania. Tak. To dobry pomysł - okresowe badania lekarskie. Ja tymczasem postaram się wymyślić, co jeszcze możemy zrobić. Zgoda? Dziadek skinął głową. - Zgoda. I dzięki za pomoc, Rod. Jesteś naprawdę dobrym przyjacielem Johnny'ego. - Nie ma o czym mówić. W końcu John będzie musiał odwiedzić prawdziwego psychiatrę. Szkoda, że nie mogę żadnego polecić, ale osobiście znam tylko jednego, a jego nie odważyłbym się wykorzystać nawet jako 126 tarczy w wojnie na śnieżki. Do jutra. A tak na marginesie, jeśli nadal będziesz na mnie mówił „Rod", ja zacznę ci mówić „Hank". Co ty na to, hę? Dziadek wzruszył ramionami. - A jak u licha mam cię nazywać? Tak przecież masz na imię, nie? Profesor uśmiechnął się łobuzersko. - Mów mi Randi. Na drugie mam Random. Zostałem tak nazwany na część Roderyka Randoma, bohatera powieści Tobiasza Smolletta. Dobranoc. Po czym odwrócił się nagle i pomaszerował z powrotem do domu, nucąc pod nosem. Tej nocyjohnny niewiele spał. Kręcił się z boku na bok i ciągłe się budził, w obawie, że usłyszy jakieś odgłosy. Kiedy rano przyszedł do kuchni na śniadanie, wyglądał jak chodzący trup. Oczy miał zaczerwienione, włosy potargane i w całym ciele czuł mrowienie. Na dodatek ciągle rozglądał się nerwowo na wszystkie strony, jakby oczekiwał, że coś wyskoczy z któregoś kąta pokoju. Dziadek siedział przy kuchennym stole, popijając kawę i jedząc grzanki. Szybko rzucił okiem na wnuka, a potem zaraz spojrzał w talerz. Babcia stała przy kuchence, mieszając owsiankę, którą zawsze dawała John-ny'emu na śniadanie. - Cześć - powiedział chłopiec, osuwając się na krzesło. - Cześć - odparła babcia znad garnka. - Ładny poranek, prawda? 127 - Mhm - odparł Johnny bezbarwnie. Przez okna kuchni wlewało się jaskrawe światło słońca, ale jemu było wszystko jedno - słońce, deszcz czy śnieżyca. Zapanowała cisza. Słychać było nawet bzyczenie elektrycznego zegarka nad kuchenką. - Johnny - odezwała się wreszcie babcia, odwracając się do chłopca z dobrotliwym uśmiechem. - Chcemy, żebyś poszedł do naszego lekarza, doktora Scher-merhorna. - Tak - dodał dziadek i zakaszlał, aby ukryć zdenerwowanie. - My... wydaje nam się, że ostatnio jesteś jakiś nieswój i... no cóż, sądzimy, że trzeba cię zbadać. Takie... no... badania kontrolne. Zamówiliśmy ci wizytę na dzisiaj i już dzwoniliśmy do szkoły. Powiedzieliśmy siostrom, że zostaniesz w domu, bo źle się czujesz. Wizyta jest o dziewiątej. Kiedy zjesz śniadanie, wsiądziemy do samochodu i pojedziemy. Johnny spojrzał podejrzliwie na dziadka, a potem na babcię. Co oni wiedzą? Czy znaleźli figurkę? Może dowiedzieli się o panu Brodzie? Przełknął ślinę i starał się wyglądać jak zdrowe dziecko o błyszczących oczach, co w tej sytuacji było raczej trudne. - Hej - powiedział, siląc się na zawadiacki ton - nie mam pojęcia, co wam przyszło do głowy. Czuję się świetnie, naprawdę! Babcia nie mogła już tego znieść. Odwróciła się, trzymając w rękach miskę parującej owsianki, i spioruno-wała chłopca wzrokiem. -Johnie Dixonie! - wykrzyknęła z oburzeniem. -To jest największe kłamstwo, jakie w życiu słyszałam! Wyglądasz jak wrak! Nie zdziwiłabym się, gdybyś miał gorączkę! Więc nie siedź tutaj z miną trupa i nie opowiadaj, że czujesz się świetnie! Panie, zmiłuj się! Johnny zwiesił głowę. Łzy nabiegły mu do oczu i przygryzł wargę. Raz jeszcze poczuł wielką chęć, aby wyznać wszystko, ale podobnie jak przedtem powstrzymał go lęk. Pierścionek, który nosił na palcu, był jak bomba przywiązana do jego ciała. Jeśli się wygada, bomba wybuchnie. -Prze... przepraszam - wymamrotał cicho, pociągając nosem. - Chyba rzeczywiście nie czuję się dzisiaj najlepiej. Chciałbym... chciałbym iść do lekarza. Tak więc później tego samego poranka Johnny pojechał z dziadkami do doktora Schermerhoma. Lekarz miał gabinet na czwartym piętrze budynku banku First National przy Water Street. Był to gruby, nieporządny mężczyzna, często chichotał i opowiadał kiepskie dowcipy. Zbadawszy Johnny'ego oznajmił, że chłopcu nic nie dolega, ale poradził, aby przez dzień lub dwa został w domu i odpoczął. Dziadka i babci to jednak nie zadowoliło. Uparli się, żeby porozmawiać z lekarzem w cztery oczy i opowiedzieli mu o dziwnym zachowaniu wnuka. Doktor Schermerhorn myślał przez chwilę, trochę chrzą-kał, trochę pokasływał, a w końcu wziął kartkę papieru i zapisał na niej: Dr Highgaz Melkonian ul. Zero Brattle Cambridge, Massachusetts 128 9 - Johnny Dixon i kligwa błękitnego bożka 129 - To psychiatra - wyjaśnił, wręczając kartkę dziadkowi. -Ja osobiście nie mam zaufania do tych specjalistów z wariatkowa, ale może warto spróbować. Facet jest łebski jak mało kto, zna ze szesnaście języków. No i hipnotyzuje ludzi - to taka jego metoda. Ale uważajcie, żeby wam nie wyhipnotyzował z kieszeni za dużo gotówki - i doktor Schermerhorn uśmiał się szczerze z własnego dowcipu. Chichotał jeszcze, kiedy babcia i dziadek wychodzili z gabinetu. Po powrocie do domu dziadek i babcia opowiedzieli profesorowi o wizycie u doktora Schermerhorna. Przyjaciel wysłuchał wszystkiego z wielkim zainteresowaniem i oznajmił, że w jego przekonaniu doktor Melko-nian zapewne zdoła pomóc chłopcu. Dodał jeszcze, że on sam zapłaci honorarium, którego zażąda psychiatra. Dopilnuje też, żeby załatwić wizytę tak szybko, jak to będzie możliwe. Tego dnia Johnny został w domu. Układał puzzle i słuchał radia. Wieczorem wziął tabletki, które dał mu doktor, i spał smacznie przez całą noc. Następnego ranka czuł się o wiele lepiej i był gotów wrócić do szkoły. Jednak kiedy zszedł na dół, dowiedział się, że ma następną wizytę. Jeszcze tego samego dnia miał pojechać z profesorem do Cambridge. Profesor nie powiedział, że doktor Melkonian jest psychiatrą, bo nie chciał przestraszyć chłopca. Wyjaśnił więc tylko, że lekarz jest hipnotyzerem, który pomoże mu się rozluźnić, żeby mógł dobrze sypiać w nocy. Johnny naturalnie słyszał o hipnotyzerach 130 i zawsze chciał zostać zahipnotyzowany, żeby wiedzieć, jak to jest. Kiedy więc wsiadał wraz z profesorem do samochodu, był nieco zalękniony, ale przede wszystkim chętny i zaciekawiony. Ale w zakamarkach jego umysłu, jak czarna chmura na horyzoncie, majaczyło inne spotkanie, które go czekało: siedemnastego maja w parku Hannah Duston. To będzie straszne, myślał, ale czuł, że będzie musiał tam pójść. Przynajmniej uwolni się w końcu od pierścienia i od niebieskiej figurki. A może pewnego dnia, w odległej przyszłości, będzie siadywał ze swoimi wnukami i opowiadał im o przeprawie, jaką miał z prawdziwym, stuprocentowym duchem. Później tego samego ranka Johnny siedział już w luksusowej poczekalni. Podłogę pokrywał czerwony orientalny dywan, a na dwóch dużych kozetkach leżały pulchne poduszki obite skórą w czekoladowym kolorze, syczały śmiesznie, kiedy się je naciskało. Przy drzwiach stał regał pełen książek oprawionych w zieloną i czerwoną skórę. W większości dotyczyły one spirytualizmu i okulty-zmu. Kiedy czekali, profesor przeglądał książki i od czasu do czasu mówił: „Bzdury - zupełne bzdury!", albo: „Mój Boże, że też są ludzie, którzy naprawdę wierzą w takie rzeczy!" Wreszcie drzwi do gabinetu otworzyły się i wyszedł doktor Melkonian. Wzrostem dorównywał profesorowi, miał czarne jak smoła, tłuste włosy, które falami otaczały jego głowę. Jego broda też była czarna i dobrze utrzymana, a usta różowe. Ubrany był w jasnoszary frak, ciemnoszare spodnie w prążki i dwurzędową kamizelkę, a na szyi miał szalik z perłową szpilą. Wyglądał jak ktoś, kto się wybiera na ślub. 131 - Ach! - powiedział z uśmiechem, uprzejmie skinąwszy głową. -Już jesteście - doskonale! Proszę, wejdźcie. Profesor i Johnny weszli za doktorem do gabinetu pełnego książek. Usiedli w dwóch fotelach, a lekarz zajął miejsce za biurkiem. - A więc - zaczął, podnosząc nóż do papieru w kształcie sztyletu i bawiąc się nim niedbale - na czym polega problem? Profesor zaczął wyjaśniać. Powiedział, że Johnny jest bardzo nerwowy i ma problemy ze spaniem. Doktor Schermerhorn zbadał go i nie znalazł nic - to znaczy nic cielesnego - więc przyszli tutaj, mając nadzieję, że doktor Melkonian udzieli im pomocy nieco innego rodzaju. Doktor Melkonian uśmiechnął się ze słodyczą i zwrócił się do Johnny'ego. Złożył dłonie na biurku, usadowił się wygodniej i zadał chłopcu kilka pytań. Potem wyjął z szuflady śmieszne staromodne okularki, założył je i przyjrzał się chłopcu uważnie. Następnie wstał, obszedł biurko i stanął nad nim, gładząc brodę i świdrując pacjenta spojrzeniem, jakby miał zamiar go namalować. Po chwili zaczął się przechadzać po gabinecie, a potem nagle się zatrzymał i podniósł niewielki gong z brązu, który stał na oszklonym regale z książkami. Uderzył weń i słuchał, jak głębokie wibrujące tony zamierają, a w końcu poprosił profesora, żeby wyszedł do poczekalni i tam zaczekał. Czas mijał. Profesor wypalił pół paczki papierosów Bałkan Sobranie i szybko przekartkował kilka książek na regale. Wreszcie drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się doktor Melkonian, gestem zapraszając starszego pana do środka. - Proszę, niech pan siada - powiedział. - Może papierosa? - i wyciągnął w jego stronę płaskie, blaszane pudełko papierosów Bałkan Sobranie. Profesor uśmiechnął się szeroko i wziął jednego. - A więc pan również pali to paskudztwo! To moja ulubiona marka. Lekarz wydawał się zadowolony. -Ach! Jest pan człowiekiem mającym dobry gust i kulturę. Oczywiście poznałem to natychmiast, skoro tylko pan tu przyszedł. Jest pan nauczycielem - intelektualistą. Lubię intelektualistów. Tak na marginesie, jeśli się pan zastanawia, gdzie jest Johnny, chłopiec śpi na kozetce w moim gabinecie zabiegowym. Dałem mu środek nasenny, aby ułatwić wejście w stan hipnozy, więc musi to odespać - doktor Melkonian w zamyśleniu potrząsnął głową. - A-ja-jaj! Jego przypadek jest naprawdę niezwykły! Nigdy jeszcze nie miałem do czynienia z czymś takim - przerwał i bystro spojrzał na profesora. -Jest pan jego przyjacielem, nieprawdaż? To znaczy bardzo dobrym przyjacielem. Mam rację? Profesor skinął głową. - Zatem - ciągnął lekarz - zna pan chłopca całkiem nieźle. Prawda? Profesor znów skinął głową. - Wobec tego proszę mi powiedzieć: czy on często kłamie? Pytanie było tak nieoczekiwane, że profesor parsknął śmiechem. Potem pokręcił głową. - Nie - odparł stanowczo. - Nie, nie kłamie często. Dlaczego pan pyta? 132 133 - Ponieważ jego historia jest niesamowita, oto dlaczego. Zresztą ja mam takie same odczucia jak pan. Johnny wydaje mi się bardzo uczciwym chłopcem. Wygląda na to, że naprawdę wierzy w to, co mi opowiedział pod wpływem hipnozy. - Doktor Melkpnian wydmuchnął kłąb dymu. Potem przez jakiś czas patrzył na zielony bibularz na swoim biurku i kreślił na nim kółka palcem. Nagle uniósł wzrok. - On sądzi, że spotkał ducha jakiegoś księdza, który kiedyś mieszkał w waszym mieście. Profesor otworzył usta ze zdumienia, a potem palnął się dłonią w czoło. - O, nie! Do diaska, powinienem był się domyślić! To wszystko moja wina! Opowiedziałem mu tę głupią, idiotyczną historię o ojcu Baarcie, a on w nią uwierzył! Doktor Melkonian rzucił profesorowi pełne irytacji spojrzenie. - Drogi panie, to coś więcej, niż po prostu uwierzenie w jakąś historyjkę. Johnny miewa omamy, halucynacje. On naprawdę myśli, że spotkał tego ducha. Zmarły ksiądz dał mu podobno magiczny pierścionek, a na dodatek w całą tę sprawę jest jeszcze zamieszana jakaś niebieska figurka. Opowiadał mi tp w pośpiechu, a więc nieco nieskładnie. W każdym razie on sądzi, że musi pójść do jakiegoś parku w przyszły... chyba przyszły piątek. Jeśli się tam nie uda, przytrafi mu się coś bardzo złego. Duch go zabije. Profesor był zaniepokojony, przyszła mu bowiem do głowy dziwna myśl. Wpatrując się w rozżarzony koniec papierosa, zmarszczył nos. 134 - Nie sądzi pan... - zapytał z wahaniem - nie sądzi pan chyba, że ten duch naprawdę istnieje? Doktor Melkonian przyglądał mu się przez chwilę z niedowierzaniem, a potem wybuchnął głośnym, szczerym śmiechem. - A to dobre! - wykrzyknął śmiejąc się. - Duch? Wielkie nieba, człowieku, w którym stuleciu pan żyje? Duchy wyszły z mody, kiedy wynaleziono światło elektryczne. Ha, ha, ha! Duchy! Ależ mnie pan rozbawił! Doktor Melkonian śmiał się jeszcze przez jakiś czas. Tymczasem profesor skrzyżował ręce na piersiach i piorunował go wzrokiem. Śmiech zamarł na ustach psychiatry, kiedy wreszcie zobaczył, jak gość na niego patrzy. Lekarz wziął nóż do papieru i zaczął się nim bawić nerwowo, zupełnie jakby zamierzał użyć go do obrony, gdyby starszy pan się na niego rzucił. - Niech pan posłucha - odezwał się rozsierdzony profesor. - Jestem mrukliwym starszym człowiekiem, i nie lubię, kiedy ktoś się ze mnie naśmiewa. Jeśli uważa pan, że duchy to jedna wielka blaga, co te wszystkie książki o nich robią w pańskiej poczekalni? Hę? Doktor Melkonian uśmiechnął się i beztrosko machnął ręką. - Och, to dla moich pacjentów. Psychiatra musi przyjmować wielu świrniętych, a tacy często wierzą w duchy. Pan jednak nie wydaje mi się świrem, dlatego właśnie pańskie słowa mnie zaskoczyły. - Nie jestem świrem - wymamrotał profesor przez zaciśnięte zęby. - Jestem równie zdrowy na umyśle jak pan, a może nawet zdrowszy. 135 - No dobra, dobra, jest pan zdrowy na umyśle! -wymamrotał lekarz z irytacją. - Zmieńmy temat. O ile pamiętam, powiedział mi pan przez telefon, że Johnny niedawno stracił matkę. Nie pomyliłem się? - Nie. Poza tym pod pewnymi względami stracił też ojca, który wrócił do czynnej służby, jest pilotem myśliwca. Te dwa wydarzenia, jak sądzę... - Tak, tak! - wtrącił doktor Melkonian z gestem zniecierpliwienia. - Właśnie miałem powiedzieć to samo. Wydaje mi się prawdopodobne, że omamy Johnny'ego zostały wywołane przez owe straty i zmiany, jakie ostatnio zaszły w jego życiu. - Lekarz zakaszlał z zarozumiałą miną, wziął pióro i zaczął coś mazać na swoim zielonym bibularzu. - Moja rada jest więc taka - ciągnął dalej - po pierwsze, musimy wytłumaczyć chłopcu, najlepiej jak potrafimy, że to jego umysł płata mu figle. Sądzę też, że potem powinien pan pójść z nim do tego parku... jak on się nazywał? Park Houston? - Duston. Park imienia Hannah Duston - poprawił go profesor. - To była... nieważne. Proszę mówić dalej. - Tak, tak - imienia Duston. No więc sądzę, że powinien pan pójść tam wraz z chłopcem. Johnny powinien udać się na umówione spotkanie z tym swoim idiotycznym, nieistniejącym duchem. Wówczas, kiedy nie pojawi się tam żadna zjawa, i nie zdarzy się nic strasznego czy nieprzyjemnego, chłopiec poczuje się lepiej. A skoro tylko skończy się rok szkolny, uważam, że powinien jak najszybciej opuścić miasto. Czy jego dziadków stać na to, aby go gdzieś zabrali na wakacje? Profesor zmarszczył brwi i smutno pokręcił głową. 136 - Nie. Są biedni jak myszy kościelne albo jeszcze bardziej... - tu przerwał, bo coś przyszło mu do głowy i strzelił palcami. - Na Boga! - wykrzyknął. - Ale przecież ja mogę go zabrać! Zrobię to z przyjemnością! Co pan na to? No? Doktor Melkonian uśmiechnął się i z aprobatą skinął głową. - Uważam, że to będzie wspaniałe. Po tym, czego doświadczył - a raczej sądzi, że doświadczył - potrzebna mu odmiana. Doskonale. Świetnie. Cieszę się, że może pan go zabrać. Och, a tak na marginesie, mam tu coś, co należy do chłopca. Pierścionek, który miał na palcu. Johnny powiedział mi - pod wpływem hipnozy - że dostał go od ducha ojca Baarta. Pod kamykiem jest litera B, więc pewnie doszedł do wniosku, że to od nazwiska Baart. W każdym razie, jak powiedział chłopiec, duch ostrzegł go podobno, że nie wolno mu zdjąć tego pierścionka. Miał umrzeć, jeśli to zrobi. No cóż, ja go zdjąłem, kiedy Johnny spał, i mój mały pacjent oczywiście nie umarł. -doktor Melkonian przerwał, wsunął rękę do kieszeni, wyciągnął pierścionek i wręczył go profesorowi. - Proszę. Czy wie pan coś o tym przedmiocie? Profesor wziął pierścionek i obrócił w palcach, aby się lepiej przyjrzeć. Żółty kamyk iskrzył się słabo w świetle lampy. - Nie - powiedział powoli. - Zupełnie nic. Pewnego dnia zobaczyłem go na palcu Johnny'ego i zapytałem, skąd go ma, a on odparł, że dostał od dziadka. Kiedy następnie zapytałem o to starego Dixona, powiedział, że według chłopca to ja mu go dałem. Z tego wszystkiego 137 wydedukowałem, że chłopiec zdobył pierścień w jakiś dziwny sposób i nie chce nikomu o tym powiedzieć. -profesor podrzucił pierścionek w górę i złapał go. - Nie wierzę, że jest kradziony. Johnny nie jest złodziejem, a poza tym po co ktoś miałby kraść coś tak bezwartościowego? Ten kamyk to chyba kawałek szkła z butelki, a całość zrobiona jest z zardzewiałego... W tym momencie drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły się i niepewnym krokiem wyszedł z niego Johnny. Włosy miał potargane, okulary założone krzywo, a oczy zamglone od snu. - Cześć - powiedział nieśmiało. - Czy mogę już wyjść? Doktor Melkonian poprosił chłopca, żeby usiadł w jednym z foteli, a potem razem z profesorem przeprowadzili z nim długą rozmowę. Wyjaśnili mu, że pan Broda - znany również jako ojciec Baart - to po prostu wytwór jego wyobraźni. Kiedy Johnny to usłyszał, był wstrząśnięty i zdezorientowany. Potem wpadł w złość. - Co wy gadacie, że go nie widziałem! - wybuchnął. - Stał tuż przede mną, tak jak pan! Doktor Melkonian uśmiechnął się nieco sztucznie i złożył dłonie na biurku. - Tak, tak, młody człowieku - powiedział spokojnie. - Oczywiście, że widziałeś tego ducha - ale tak naprawdę go nie było. Istniał tylko w twoim umyśle. Słyszałeś chyba o fatamorganie? No cóż, pan Broda to coś w tym rodzaju. Ostatnio spotkało cię wiele nieszczęść, mój 138 młody przyjacielu. Nieszczęścia często sprawiają, że robimy i... widzimy dziwne rzeczy. Proszę, spróbuj zrozumieć. Nie twierdzę, że zwariowałeś albo że kłamiesz. Po prostu staram się pomóc w zrozumieniu, co ci się przydarzyło. Johnny był wstrząśnięty. Nie wiedział, co powiedzieć. -Ale... ale... - wyjąkał - on... on dał mi pierścionek - Potem spojrzał na swoją lewą dłoń. Podarunek ducha zniknął! Natychmiast ogarnęła go panika. Co się z nim teraz stanie? Profesor podniósł pierścionek. - Doktor Melkonian zdjął go, kiedy spałeś - wyjaśnił łagodnie. - Ale nie przejmuj się - nie umrzesz. Nie ma żadnego ducha, nie jesteś przeklęty, a ten głupi kawałek niebieskiej ceramiki nie jest zaczarowany. Więc uspokój się. Wszystko będzie dobrze. Johnny nie był tego taki pewien. Doktor Melkonian i profesor rozmawiali z nim poważnie przez długi czas. Dyskutowali, przekonywali i byli strasznie logiczni, starając się udowodnić chłopcu, że duch istniał tylko w j ego wyobraźni. Johnny nie poddawał się. Jak każdy człowiek poczuł się urażony, kiedy zaczęto mu wmawiać, że nie widział tego, co w swoim przekonaniu widział. - Ale co z pierścionkiem? - powtarzał uparcie. - Bo przecież jego sobie nie wymyśliłem. Leży tutaj na biurku! - Wiem - powiedział doktor Melkonian cierpliwie. -Ale może go gdzieś znalazłeś. Może znalazłeś go w kościele tej nocy, kiedy po raz pierwszy spotkałeś pana 139 Brodę. Nie zrozum ranie źle. Nie twierdzę, że kłamiesz. Pan Broda musiał ci się wydawać bardzo, bardzo realny, równie realny jak teraz profesor czy ja. Ale tak właśnie jest z halucynacjami. Nie można ich odróżnić od rzeczywistości - naprawdę nie można! Johnny'ego zaczynała ogarniać rozpacz. -Ale on ze mną rozmawiał! Słyszałem go! To nie wywarło na lekarzu żadnego wrażenia. - Omamy słuchowe to rzecz częsta - wyjaśnił. - Czy nigdy ci się nie wydawało, że ktoś cię woła? - No dobrze, dobra! A wtedy nad rzeką, opowiadałem wam przecież! Pierścień błysnął, a potężny wiatr przewrócił Eddiego. Co pan na to, hę? - Kamienie osadzone w pierścionkach błyskają czasem w słońcu - wyjaśnił lekarz gładko. - A jeśli chodzi 0 nagły podmuch wiatru... no cóż, kiedy ktoś mieszka w Nowej Anglii, musi się przyzwyczaić do takich rzeczy. Bliskość morza powoduje gwałtowne i nieoczekiwane zmiany pogody. - Ale Eddie się przestraszył! Naprawdę! Doktor Melkonian uśmiechnął się lekko. - Nie wątpię. Kiedy zdarzy się coś takiego - wiatr na tyle silny, żeby człowieka przewrócić... ja sam bym się przestraszył. Ale to działanie sił natury, a nie magicznych mocy! Nie rozumiesz? I tak dalej, i tak dalej. Po godzinie takiej rozmowy Johnny nie był już pewien tego, co naprawdę zobaczył 1 usłyszał. Nadal nie dawał się całkiem przekonać, ale zbudziły się w nim wątpliwości. Szczerze mówiąc, nawet chciał je mieć. Jeśli ojciec Baart był wytworem jego wyobraźni, znaczyło to, że chłopcu nie grozi śmierć. Z drugiej strony jednak całe to doświadczenie było takie rzeczywiste... Zaczynało mu się kręcić w głowie. Nic już nie miało sensu. Czy doktor Melkonian jest rzeczywisty? A profesor? Czy cokolwiek jest rzeczywiste? Po wizycie u doktora Melkoniana Johnny wrócił do domu razem z profesorem. Po drodze starszy pan zapytał go, czy chciałby pojechać z nim na wycieczkę, kiedy skończy się szkoła. Wyjaśnił, że wybraliby się w Góry Białe, oglądać widoki, trochę pochodzić, a może nawet spróbować wspinaczki. Johnny'emu bardzo spodobał się ten pomysł. Widział zdjęcia Gór Białych, ale nigdy jeszcze tam nie był. Wycieczka na pewno będzie wspaniała. Potem jednak jego myśli podążyły zupełnie innym torem: co z piątkowym spotkaniem w parku imienia Du-ston, na które się umówił - albo nie umówił - z panem Brodą? Profesor, zerkając kątem oka, dostrzegł wyraz twarzy chłopca i zgadł jego myśli. - Martwisz się swoją schadzką o północy? - zapytał z lekkim uśmiechem. Johnny ponuro skinął głową. - No. Co... co według pana powinienem zrobić? Profesor uśmiechnął się jeszcze szerzej i z większą pewnością siebie. - Omówiłem to z doktorem Melkonianem - odrzekł raźno. - Obaj jesteśmy zdania, że powinieneś pójść na to tak zwane spotkanie. Ja będę ci towarzyszył, a jeśli duch się pokaże... no cóż, zawsze mnie korciło, żeby 140 141 o " c c„ tr *¦** co - >¦ 3NS? ^iifll! a s ff er c. ^ ^ n- ^ $ f_o a^""o ^fi? °sfi? g. 2? ,»? - "III ^—.. co O 5r JŁ d ro ¦td Ii zobaczyć zjawę. Co ty na to? Czy nadal chcesz tam pójść? Johnny skinął głową. Sprawa była postanowiona. Po powrocie do domu przy ulicy Fillmore'a profesor przeprowadził rozmowę z Dixonami. Wyjaśnił im najlepiej, jak mógł, co doktor Melkonian powiedział o problemach Johnny'ego. Starsi państwo byli podejrzliwi, bo nie lubili psychiatrów. Sądzili, że psychiatra to coś w rodzaju szamana i tylko wariaci wierzą w to, co powie im ktoś taki. Z zadowoleniem jednak usłyszeli, że Johnny nie jest poważnie chory i że nie nadaje się do domu wariatów. Uznali też, że wycieczka w Góry Białe to świetny pomysł. Minęło kilka dni. Pewnego popołudnia, kiedy Dixo-nowie wyszli po zakupy, profesor wkradł się do ich domu, aby zabrać niebieską figurkę i książkę, w której była ukryta. Wcześniej powiedział Johnny'emu, że tak zrobi, a chłopiec przyznał, że to pewnie dobry pomysł. Tymczasem życie chłopca toczyło się zwykłym trybem. Czuł się też znacznie lepiej. W nocy spał zdrowo i nie słyszał żadnych dziwnych odgłosów. Miał wrażenie, jakby mu ktoś zdjął z ramion wielki ciężar. Oczywiście nadal martwił się nieco piątkową nocą. Tak właściwie nie wiedział, co się może wtedy wydarzyć. Powtarzał sobie jednak, że przecież nie nosi pierścionka, a pomimo to nadal znajduje się wśród żywych. To była bardzo pocieszająca myśl. Nadeszła piątkowa noc. Lał deszcz. Profesor, dzierżąc w ręce parasol, spotkał się z Johnnym pod drzwiami jego domu za piętnaście dwunasta, a potem ruszyli 142 razem, przez wiatr i ulewę. Kiedy dotarli do parku Du-ston, stanęli pod pomnikiem i czekali. Latarnia paliła się spokojnie, a brązowa figura bohaterki wznosiła się nad nimi w swej normalnej groźnej pozie. Deszcz bił głośno w napięty materiał parasola profesora. Po drugiej stronie ulicy kościół z kolumnadą majaczył blado jak zjawa, dźgając wysoką wieżyczkę w ciemne niebo. Czas mijał. Piętnaście minut. Pół godziny. Nie przyszedł nikt. Profesor rozpiął płaszcz przeciwdeszczowy, sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął zegarek. Zerknął na niego, pociągnął nosem i rozejrzał się. - No cóż - oznajmił sucho. - Szekspir powiedziałby zapewne, że w takie noce umarli w swych całunach błądzą jęcząc po ulicach. Ale umarli zostali w domu i przy takiej pogodzie trudno ich za to winić. Nie, zupełnie ich nie winie. Wsadził zegarek z powrotem do kieszeni i rozejrzał się dookoła. Potem skrzyżował ręce na piersi, uśmiechnął się raźno i zaczął gwizdać. To była stara piosenka -Duch Jana. Zagwizdawszy raz melodię, profesor zaczął cicho podśpiewywać: Czy widzieliście ducha Jana? Biały kościotrup, ciała ani grama O-ho-ho, o-ho-ho-ho! Czy ci nie zimno tak bez skóry, co? Johnny nie był w takim dobrym humorze. Chciałby, ale nie udawało mu się. Z natężeniem wpatrywał się 143 w cień po prawej stronie kościoła unitarian. W poprzednią sobotę z tej ciemności wyszedł pan Broda. Chociaż bardzo się starał, chłopiec nie mógł przekonać samego siebie, że ten tajemniczy osobnik to wytwór jego wyobraźni. A jednak profesor mówił, że pan Broda nie istnieje... Doktor Melkonian też tak twierdził. Na dodatek teraz, w parku, profesor nucił sobie śmieszne piosenki i kpił sobie z duchów. Johnny pytał samego siebie, dlaczego nie potrafi pozbyć się lęku i nie śmieje się razem z nim. Deszcz lał i lał. Teraz zerwał się również wiatr i Johnny czuł, jak strumienie wody chłoszczą go po nogach. Uderzył w nich mocniejszy podmuch i profesor zatoczył się w bok. - Do diabła! - warknął, na powrót rozpościerając parasol ponad ich głowami. Potem odwrócił się i spojrzał na Johnny'ego, który rozglądał się nerwowo we wszystkie strony. - Słuchaj, chłopcze - powiedział łagodnie - powinniśmy wracać do domu. Tu się nic nie wydarzy, wierz mi. Najgorsze, co się nam może przydarzyć, to że uśniemy na stojąco. Taki stary pryk jak ja nie potrafi już balować do późna - ziewnął potężnie, zakrywając dłonią usta. - Ruszajmy do domu. Co ty na to? No? Zgadzasz się? Johnny skinął głową i obaj szybko poszli chodnikiem, który biegł na skos przez park. Przy krawężniku zatrzymali się, bo przejeżdżał jakiś samochód. Jego tylne światła oblały jezdnię czerwonym blaskiem. Kiedy przechodzili przez ulicę, Johnny obejrzał się przez ramię. W parku nadal nie było nikogo. Dlaczego nie mógł się uspokoić? 144 Dlaczego nie wydał głębokiego westchnienia ulgi? Nie mógł się na to zdobyć, bo miał złe przeczucia; wciąż czekał, aż zdarzy się coś strasznego. 10- Rozdział 10 Pewnego słonecznego, lecz chłodnego dnia w czerwcu Johnny siedział na przednim siedzeniu obryzganego błotem bordowego pontiaka profesora. Pędzili właśnie drogą nr 3, która wije się na północ pośród Gór Białych. Johnny jadł fistaszki prosto z puszki i rozglądał się dookoła. Nareszcie znaleźli się wśród gór. Z początku przez dłuższy czas jechali przez dosyć nudny, pagórkowaty krajobraz. Potem w oddali chłopiec zaczął dostrzegać pofałdowane błękitne kształty, które teraz znajdowały się wszędzie wokół nich. Wielkie garbate masywy wznosiły się nad drogą. Drzewa wspinały się po zboczach gór lub sterczały na ich grzbietach; w większości były to sosny i klony, ale tu i tam błyskał zaskakującą bielą pień brzozy. Granie i iglice skalne wznosiły się na szczytach i zboczach gór. Tu i tam gęstwina drzew roz-stępowała się i bardzo wysoko Johnny dostrzegał stromą 146 zieloną łąkę, a potem zachodził w głowę, czy zwierzęta lub ludzie w ogóle mogą się tam dostać. Chłopiec był oczarowany. Dorastał na Long Island, więc nigdy nie widział gór, nie licząc zdjęć i filmów. A teraz znalazł się wśród nich. Profesor rzucił szybkie spojrzenie na swego towarzysza. - No i co, dobrze się bawisz? - zapytał. Johnny skinął głową. Był absolutnie szczęśliwy. Złe przeczucia, które męczyły go od wielu dni, wreszcie się rozwiały. W tym czasie miał jeszcze trzy wizyty u doktora Melkoniana i wreszcie, po długich rozmyślaniach, dał się przekonać - o tyle, o ile - że pan Broda był wytworem jego wyobraźni. „Niedostateczny okres żałoby" -tak doktor Melkonian opisał problem chłopca. Mówiąc prosto, oznaczało to, że Johnny nie wypłakał się wystarczająco po śmierci swojej mamy. To, w połączeniu z innymi zmianami, jakie zaszły w jego życiu, spowodowało, że zaczął widzieć i słyszeć różne nieistniejące rzeczy. Wszystkie te potworne halucynacje należały już jednak do przeszłości. „Magiczny" pierścionek leżał w szufladzie biurka. Niebieska figurka została w domu profesora. A w tej chwili jedyne pytanie, które zaprzątało myśli chłopca, brzmiało: kiedy będziemy jeść? Zadał je więc na głos: - Panie profesorze! Kiedy będziemy jeść? Starszy pan uśmiechnął się tajemniczo. - Kiedy dotrzemy na miejsce. I nie pytaj, jakie miejsce, bo ci nie powiem. Siedź więc cicho, podziwiaj krajobraz i chrup fistaszki. 147 Johnny westchnął. Wyruszyli o ósmej rano, a było już wpół do drugiej. Pomimo fistaszków zaczynało mu burczeć w brzuchu. Znał jednak dobrze profesora i wiedział, że naprzykrzanie mu się na nic się nie zda. Po prostu musi zaczekać. Jechali dalej, przez przełęcz Franconia ku małej wiosce o tej samej nazwie. Potem dotarli do Gale, wesołego, roziskrzonego potoku, który płynął, szemrząc po gładkich białych kamieniach. Przejechali po zielonym żelaznym moście, na którym wisiały skrzynki z kwiatami, a potem powoli sunęli coraz wyżej i wyżej. Wreszcie dotarli do dużego domostwa wysoko w górach. Obok stał dom, który wyglądał jak wielka szopa. Bale, z których był zbudowany pokrywała łuszcząca się kora, a od frontu przybite były nierówne litery, tworzące napis: Bar U Pou. Johnny i profesor weszli do środka, a potem jedli, aż im się uszy trzęsły. Zamówili specjalny zestaw „Ile dusza zapragnie", więc barmanka ciągle przynosiła im wafle z mąki gryczanej lub kukurydzianej, polanę syropem, aż w końcu zabrakło im miejsca w żołądkach nawet na jeden przepyszny okruszek. Potem wyszli na dwór, żeby popatrzeć na szczyty nazwane na cześć prezydentów: Górę Waszyngtona, Jeffersona i pozostałe. Przez jakiś czas siedzieli na zielonej ławce i rozmawiali, a nad ich głowami szeleścił wielki wiąz. W końcu znów wsiedli do samochodu i ruszyli zwiedzać dalej. Pod koniec dnia, zmęczeni, opaleni i szczęśliwi, przyjaciele stali pod motelem, który nazywał się Pod Wiedźmą. Pomimo złowróżbnej nazwy było to całkiem przyjemne miejsce. Goście mieli do swojej dyspozycji pojedyncze domki ze spadzistymi dachami z zielonej dachówki, małymi kominkami z cegły i miniaturowymi gankami. Motel wziął swoją nazwę od miejscowej atrakcji turystycznej. Była to Wiedźma - dziwaczna formacja skalna na szczycie góry Piekielnicy. Patrząc na nią pod odpowiednim kątem, można było dostrzec twarz starej czarownicy. Ludzie przyjeżdżali z całego kraju, aby się na nią pogapić, zrobić zdjęcia i kupić coś w sklepikach z pamiątkami, których pełno było w okolicy. Na przestrzeni wielu kilometrów można było spotkać nazwy związane z Wiedźmą: schronisko U Wiedźmy, bar z grillem Palenisko Starej Czarownicy, jezioro Wiedź -misko i farma Wiedźmowatego Henry'ego, który hodował tresowane niedźwiedzie wykonujące mnóstwo fascynujących sztuczek. Johnny i profesor odwiedzili wszystkie atrakcje: obejrzeli niedźwiedzie, myszkowali w sklepach z pamiątkami, chodzili po szlakach turystycznych i pili wodę z górskich strumieni. A teraz byli zmęczeni, niewiarygodnie zmęczeni, i marzyli tylko o odpoczynku. - Miły wieczór, co? - zauważył profesor, zwracając spokojne spojrzenie ku Piekielnicy, której masywny, ciemny kształt wznosił się nad nimi. Wieczorne słońce oblewało czerwonym ogniem sterczącą na szczycie iglicę skalną. Liście pobliskiego drzewa szeleściły, bo poruszały się wśród nich ptaki, które schroniły się tam na noc. Na ciemnobłękitnym wieczornym niebie wisiał pas czarnych chmur. Johnny miał właśnie odpowiedzieć, kiedy profesor wykrzyknął głośno: 148 149 - A niech to licho! Zabrakło mi papierosów! - podniósł pudełko Bałkan Sobranie i zastukał w pokrywkę. -Gdzie ja teraz dostanę papierosy o tej porze? No? Powiedz mi! - Może w sklepie z pamiątkami po drugiej stronie ulicy? - podsunął Johnny. - Chyba widziałem tam jakieś. Z przodu, za kasą. Profesor wydawał się rozbawiony. O mało nie wyrzucono go z tamtego sklepu za krytykowanie pamiątek. Nabijał się z nich, mówiąc, że to „śmiecie" i „bara-chło", a na dodatek wyrażał swoją krytykę dość głośno. Pani, która prowadziła sklep, grymaśna osoba w okularach na łańcuszku i z wyrazem wiecznego niezadowolenia na twarzy, przez jakiś czas piorunowała go spojrzeniem, aż wreszcie oznajmiła, że jeśli nie podoba mu się jej towar, powinien zatrzymać takie opinie dla siebie. - Hmm! - parsknął starszy pan i mrużąc oczy spojrzał w stronę sklepu. - Słabo widzę na odległość, Johnny. Powiedz mi, czy według ciebie jest jeszcze otwarty? Chłopiec skinął głową. - Chyba tak. W oknach nadal widać światła. Profesor westchnął głęboko z miną człowieka, który bierze się w garść i przygotowuje na najgorsze. - No dobrze - oznajmił z rezygnacją. - Jak mus, to mus. Jeśli usłyszysz głośny huk, to będzie znaczyło, że sklepikarka rozbija jedną ze swoich tandetnych pamiątkowych lamp na moim czerepie. Zaraz wracam. I ruszył na drugą stronę drogi szybkim, zdecydowanym krokiem. 150 Patrząc, jak profesor odchodzi, Johnny poczuł nagłe ukłucie lęku. Bał się zostać sam. Zaraz jednak parsknął śmiechem. Wyimaginowane duchy, ojciec Baart, halucynacje - to wszystko należało do przeszłości. Teraz był już zdrowy. Nic nie mogło go skrzywdzić. Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę motelu, pogwizdując pod nosem. Pod jego stopami chrzęścił żwir. W niektórych domkach paliły się światła, w innych nie. Przed jednym stał zaparkowany samochód, a jakiś mężczyzna wyjmował z bagażnika walizki. Johnny szedł dalej. Chociaż wszystkie domki wyglądały tak samo, ten, który zajmowali z profesorem, nie był trudny do znalezienia. Stał na samym końcu. No właśnie, oto i on. Nad drzwiami paliła się żółta lampa owadobójcza. Poza tym profesor zostawił w środku jedno światło, dzięki czemu domek wyglądał przytulnie. Johnny spojrzał na ciemniejące niebo, wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Jednak zaledwie przekroczył próg, ogarnęło go nagle niesamowite, przerażające wrażenie, że coś jest nie tak. Ale co? Nerwowo rozglądał się na wszystkie strony. Jego walizka leżała otwarta na łóżku, tak jak ją zostawił. Koszule profesora wisiały na oparciu fotela i nie było w nich nic zatrważającego. Więc co? Co go tak przestraszyło? Wreszcie zobaczył. Na biurku leżała otwarta mała czarna książeczka. Johnny wytrzeszczył oczy. Wiedział, co to za książka: Biblia Gideoha. Była taka organizacja, Towarzystwo Gideona, która umieszczała Pismo Święte w pokojach motelowych i hotelowych w całej Ameryce. Profesor 151 wyjaśnił tojohnny'emu, kiedy znaleźli książeczkę wgór-nej szufladzie biurka. Potem jednak włożył ją z powrotem do szuflady. Johnny widział to i zapamiętał. Dlaczego więc Biblia leży tutaj? Zbliżył się do biurka. Jedna ze szczotek do włosów należących do profesora przyciskała książkę tak, żeby się nie zamknęła. Była otwarta na dwunastym rozdziale Listu do Rzymian świętego Pawła Johnny zobaczył, że ktoś podkreślił czerwonym tuszem część dziewiętnastego wiersza w dwunastym rozdziale: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan. Chłopiec wytrzeszczył oczy. Słowa zdawały się kręcić i podrygiwać przed jego oczami. Nagle aż go zmroziło. Ten cytat był mu dobrze znany: stanowił część ostrzeżenia, które ojciec Baart zapisał na karteczce włożonej do czarnej książki-skrytki. Chłopca zaczęła ogarniać panika. Przez cały dzień był taki spokojny, taki szczęśliwy. Doskonale się bawił, a teraz... teraz czuł się tak, jakby te słowa były kawałkiem lodu, który ktoś niespodzianie włożył mu do ręki. Był zaskoczony i przestraszony. Czuł się też bardzo samotny. Po jakimś czasie profesor wrócił do motelu, paląc Murada - była to marka podobna do Bałkan Sobranie, ale jeszcze bardziej smrodliwa. Drzwi zatrzasnęły się, starszy pan rozejrzał się dookoła i nagle stanął jak wryty, zobaczył bowiem Johnny'ego. Chłopiec siedział na brzegu łóżka, sztywny i śmiertelnie blady. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, żeby zgadnąć, że coś go śmiertelnie przestraszyło. - Mój Boże! - wykrzyknął profesor, wyjmując z ust papierosa. - Co się stało, do diaska? Johnny nie odpowiedział. Uniósł drżącą dłoń i wskazał biurko. Profesor gapił się na niego, nic nie rozumiejąc. Potem szybko podszedł do biurka i obejrzał Biblię. Nadal jednak był zdezorientowany. - Nic nie rozumiem - powiedział, odwracając się do chłopca. - To jakaś gra czy co? To ty podkreśliłeś te słowa? Johnny zdołał się wreszcie odezwać. - Nie... ja... tego... nie zrobiłem. To... pewnie... duch. - No jasne, duch! - wykrzyknął profesor gniewnie. - Myślałem, że już skończyłeś z tymi głupstwami! Natychmiast jednak zrobiło mu się przykro, że krzyknął na chłopca. Dostrzegłszy żałosny wyraz jego twarzy, przeklął swój wybuchowy temperament. - Przepraszam, Johnny - powiedział łagodnie. - Nie powinienem był odzywać się do ciebie w ten sposób. Widzę, że jesteś zdenerwowany - bardzo zdenerwowany. Ale ja dostrzegam tutaj tylko słowa podkreślone na czerwono. Oczywiście brzmią one groźnie, ale... Głos profesora zamilkł. Nagle coś sobie przypomniał. -Ach, rozumiem! Myślisz, że... nie, nie, to nie tak! Ten cytat tutaj, cytat o zemście, jest dosyć znany. A ludzie ciągle podkreślają coś w Bibliach. Szczególnie dotyczy to Biblii Gideona. To jest... to jest taka wspólna własność, jak mydło czy ręczniki w łazience. Nie ma się czym przejmować, naprawdę! 152 153 Johnny znów próbował się odezwać. Był tak przestraszony, że nie mógł wykrztusić słowa, ale w końcu udało mu się. - Ależ... panie profesorze! Ta... ta książka leżała na stole, już z tą szczotką, kiedy tu wszedłem. A przecież my jej tak nie zostawiliśmy. Profesor zmarszczył brwi, przygryzł wargę i zamyślił się. - No cóż, jeśli masz rację, sprawa jest poważna. Nie ma jednak nic wspólnego z widmami i zjawami. Nie. Po okolicy włóczy się jakiś świr, wariat, który wpada do pokoi hotelowych i zostawia groźby. Nie rozumiesz? Oto, co się tutaj zdarzyło. Johnny bardzo się starał uwierzyć, że profesor ma rację. Kiedy zmagał się ze swoimi myślami, starszy pan podszedł do drzwi i wyjrzał w noc. - Powinienem był je zamknąć na klucz, kiedy wychodziliśmy - wymamrotał. - Ale myślałem, że w tej okolicy można się nie przejmować takimi drobiazgami. No cóż, na noc zamknę drzwi i założę też łańcuch. Czy wtedy poczujesz się raźniej? Johnny skinął głową. Był już spokojniejszy. Panika, którą odczuwał wcześniej, zaczęła słabnąć. -Jest pan pewny, że to był po prostu jakiś rąbnięty facet? - zapytał w końcu. Profesor zachichotał. - Nie. Nie jestem pewny. To mogła być również jakaś rąbnięta facetka. Tak czy siak, na pewno mamy do czynienia z człowiekiem z krwi i kości, a nie z jakimś widmem. Proszę, zapomnij o ojcu Baarcie. Może rozegramy partyjkę szachów przed snem? Co ty na to? Hę? 154 Johnny uśmiechnął się i przytaknął. Profesor podszedł do swojej walizki i wyjął podróżną szachownicę. Postawił ją na niskim stoliku i przesunął lampę, żeby mogli lepiej widzieć. Johnny przyniósł sobie stołek, a profesor przycupnął na brzegu łóżka. Potem starszy pan zapalił kolejnego Murada, a chłopiec zjadł trochę czekoladowych ciastek o smaku syropu klonowego, które kupił wcześniej. Pierwszą partię wygrał profesor. Wykorzystał obronę Nimzo-Indiańską, której Johnny jeszcze nie nauczył się pokonywać. Chłopiec radził sobie lepiej podczas drugiej partii; w połowie zbił już dwa pionki, wieżę i gońca. Potem zaczęło go ogarniać znużenie. To był długi, męczący dzień i zaczynał odczuwać tego skutki. Powieki mu się zamykały, a głowa opadała. Profesor również był śpiący. Zaczął ziewać - a jak już zaczął, nie mógł przestać. Wreszcie wybuchnął śmiechem. Johnny zamrugał oczami. - Co pana tak rozśmieszyło? - zapytał znużonym tonem. - My - odparł profesor z szerokim uśmiechem. -Obaj jesteśmy tak wypompowani, że prawie już śpimy, a jednak zmagamy się ze sobą jak Nimzowicz z Alekszy-nem. Dajmy sobie spokój, co? Postawię szachownicę na biurku i będziemy mogli zakończyć tę jatkę jutro. Co ty na to? Hmmm? Johnny uznał ten pomysł za świetny. Poszedł do łazienki, wyczyścił zęby i założył piżamę. Wsuwając się pod kołdrę, wyczuł pod stopami lodowate prześcieradło, ale wkrótce zrobiło się cieplej. Chłopiec wyciągnął 155 zmęczone nogi i ogarnęło go cudowne uczucie odprężenia. Westchnął błogo. Okienko nad jego głową było otwarte i słyszał przez nie sosny szepczące na wietrze. Po drugiej stronie pokoju widział żarzący się czerwony punkt - to profesor palił swojego ostatniego papierosa. Wkrótce i on będzie spał. Johnny czuł, jak się zapada w ciepłą, kosmatą ciemność. Oczy mu się zamknęły i zasnął. Nad domkami o zielonych dachach zapadła noc. Potem nadbiegły ciemne chmury, zasłaniając gwiazdy, i zaczęło padać. Krople deszczu stukały w spadziste dachy i padały na żwirowe ścieżki. Gęsta, rzęsista ulewa trwała przez pół godziny. Potem chmury, pędzone mocnym wiatrem, popłynęły dalej ponad poszarpanym grzbietem góry Piekielnicy, i znów pokazały się gwiazdy. W motelu Johnny i profesor spali dalej. Łańcuch i stalowa zasuwka zamykały drzwi. Ale cóż to? Rozległ się cichutki brzęk i koniec łańcucha wypadł ze swego otworu. Potem zasuwka zaczęła się powoli przesuwać. Drzwi domku otworzyły się i do środka wsunęła się ciemna, zgarbiona postać. Blade, drżące światło oświetlało twarz. Była to twarz starego człowieka, z masywnym, wypukłym czołem, wystającym podbródkiem, orlim nosem i głęboko osadzonymi, płomiennymi oczami. Długie pasma siwych włosów zwisały z jego łysiejącej głowy. Wargi starca wykrzywiał zły, nieziemski uśmiech. Duch zatrzymał się tuż za drzwiami. Przez chwilę zwracał się w różne strony, jakby nie miał pewności, co teraz zrobić. Potem uniósł widmową dłoń i nagle na poduszce Johnny'ego pojawił się punkcik żółtego światła. 156 Był to pierścionek, pierścionek ze zgiętego gwoździa, ten sam, który dotąd spoczywał bezpiecznie zamknięty w biurku chłopca. A jednak teraz znalazł się tutaj. Johnny spał dalej, ale jego dłoń zaczęła się wczołgiwać na poduszkę, centymetr po centymetrze, aż wreszcie serdeczny palec lewej ręki wsunął się w pierścień. Chłopiec usiadł nagle. Jego twarz oświetlał mdły blask, i chociaż oczy miał otwarte, nie wydawał się przytomny. Powoli, poruszając się sztywno i mechanicznie jak robot, wstał i ruszył w stronę drzwi. Ciemny zgarbiony kształt odsunął się, wychynął na zewnątrz, a Johnny podążył za nim. Rozdział 11 Profesor spał dalej, ale niespokojnie. Przewracał się z boku na bok i pojękiwał, od czasu do czasu mamrocząc na głos jakieś słowo. Starszy pan śnił. We śnie był znowu małym chłopcem i na powrót znalazł się w niedużym, białym budynku szkolnym, do którego przed wieloma laty chodził na lekcje. Przed tablicą stała jego dawna nauczycielka, panna Vary. Jak zwykle miała na sobie długą spódnicę i sztywną, wykrochmaloną bluzkę z falbankami przy mankietach. Jej siwe włosy uczesane były w koczek, a brwi zmarszczone. Gniewała się, bo mały Rod Childermass nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, które mu zadała. Żeby mu to ułatwić, zapisała już nawet odpowiedź na tablicy. Ale on nie mógł tego przeczytać. Wszystko było zamazane i niewyraźne. Panna Vary, ledwo poruszając ustami, powtórzyła: - Jak... mógł.... Johnny... Dixon... 158 - Tak, tak! - wymamrotał profesor przez sen. - Jak mógł Johnny Dixon... ale co? Jednak panna Vary nie chciała mu powiedzieć. Nie chciała powtórzyć dalszej części pytania. Mały Rod zapytał jeszcze raz; błagał ze łzami w oczach, ale ona była nieugięta. Profesor rzucał się na łóżku, mrucząc i klnąc. Jak mógł... jak mógł... jak mógł Johnny... Nagle starszy pan usiadł na łóżku. Nie był jeszcze zupełnie przytomny, ale już nie spał i ku swemu zdumieniu zaczął myśleć o czymś, nad czym nigdy przedtem się nie zastanawiał. To nazwisko - Broda. Pan Broda. Tak się nazywał mężczyzna, którego Johnny podobno spotkał w kościele i który miał się później zmienić w ducha ojca Baarta. Profesor był człowiekiem wykształconym i znał kilka języków. Zadał sobie pytanie, jak po niemiecku jest broda. Bart - oto jak. Po holendersku podobnie - baard. Ale Johnny nie znał niemieckiego ani holenderskiego. Jakże więc, na Boga, zdołał wybrać nazwisko, które oznaczało to samo, co... Profesor był już zupełnie przytomny. Przytomny -i przestraszony. Macając rękami, znalazł lampę i zapalił ją. Potem odszukał okulary i założył je. Kiedy rozejrzał się po pokoju, zobaczył, że Johnny zniknął. Starszy pan natychmiast zerwał się na nogi. Po chwili już naciągał spodnie, nie zdjąwszy nawet dołu od piżamy. Założył tenisówki, zawiązał sznurowadła, a potem podbiegł do walizki, otworzył ją i wyjął latarkę. Klnąc i warcząc do siebie, pobiegł do drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem. Na zewnątrz wiatr przycichł, ale niebo było nadal zachmurzone. W oddali zahuczał grom - 159 wśród gór rodziła się burza. Profesor zapalił latarkę i świecił to tu, to tam. Za żwirową ścieżką rosła wysoka trawa, a przez jej środek biegł wydeptany szlak. To na pewno tędy przeszedł Johnny. Profesor ostrożnie posuwał się naprzód, nie odrywając wzroku od ziemi. Trawa, śliska od deszczu, plaskała pod jego stopami. Teraz był już na skraju szosy. Szybko spojrzał w prawo i w lewo. Żadnych samochodów. Starszy pan przebiegł na drugą stronę. Za szosą zatrzymał się, żeby odnaleźć szlak. Jak się okazało, nie miał z tym żadnego problemu. Po deszczu pobocze rozmiękło, a w błocie odcisnęły się ślady. Były to ślady bosych stóp chłopca - i żadnych innych. Dobrze! - powiedział sobie profesor. A teraz nie schodź tylko z tego błota, do cholery! Ponuro zaciskając zęby, ruszył śladem swego małego przyjaciela. Niedługo podążał już jednym za szlaków prowadzących na Piekielnicę. Na szczęście Góry Białe były niewysokie i garbate, więc mógł się na nie wspiąć każdy, kto umiał stawiać jedną stopę za drugą. Szlak Białego Krzyża należał do łatwiejszych. Nie można powiedzieć, żeby to sprawiało jakąś różnicę profesorowi, bo był zahartowanym, wysportowanym starszym panem, codziennie chodził na kilkukilometrowe spacery i ćwiczył z hantla-mi, a w nastroju, jaki go teraz ogarnął, mógłby wdrapać się na najwyższe piętro Empire State Buidling. Zawziął się nie na żarty! Coraz dalej i coraz wyżej. Po drodze profesor rozglądał się za śladami. Kiedy szlak biegł po błocie, nie było to trudne, jednakże w wielu miejscach teren był kamienisty. 160 Pomimo tego starszy pan nie ustawał. Z ponurą determinacją maszerował dalej, w nadziei, że znów odnajdzie w błocie ślady chłopca. I rzeczywiście, za każdym razem mu się to udawało. Jednak kiedy tak szedł, zastanawiał się ciągle: Dokąd on idzie? Czy ktoś z nim jest? Dostrzegał tylko jedne ślady stóp - Johnny'ego - ale jeśli jego podejrzenia były zasadne, chłopcu towarzyszył ktoś, kto nie zostawiał żadnych śladów. Profesor szedł dalej. W górę, w górę, w górę. Coraz wyżej i wyżej, przez skały, korzenie i kłody drzewa. Grom huczał głośniej i od czasu do czasu z lewa lub z prawa błyskał piorun. Krople deszczu stukały w liście. Jeśli ten duch naprawdę istnieje i wyciągnął mnie tutaj w środku nocy, wypatroszę go! - burczał do siebie profesor. Powtarzał takie rzeczy, aby dodać sobie odwagi, bo, mówiąc szczerze, w jego sercu narastał chłodny lęk. Nie wiedział, co znajdzie, kiedy dotrze do końca szlaku. Wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie szlak krzyżował się z inną, kamienistą ścieżką, która biegła w prawo i w lewo. Wzdychając ciężko, starszy pan zatrzymał się. Był już trochę zmęczony, bo wspinał się od godziny. Nogi miał jak z gumy, czuł, że stopy zaraz mu odpadną, a jego koszula była tak przepocona, że można ją było wykręcać. - Och... Boże! -jęknął profesor. Potem zdjął okulary, wyczyścił je chusteczką do nosa i założył z powrotem. Przed nim stały dwa drogowskazy. Jeden wskazywał w prawo, a napis na nim głosił: DO PUNKTU WIDOKOWEGO WHIMBY Drugi wskazywał w lewo i było na nim napisane: 11 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 161 DO PUNKTU WIDOKOWEGO ANIOŁ Na dole tego drugiego drogowskazu przymocowano kawałek tektury, a na nim atramentem wypisano jakąś wiadomość. Atrament nieco się rozpłynął, ale wiadomość nadal można było odczytać: Niebezpieczeństwo. Lawina kamienna. - No świetnie! - wymamrotał profesor. - Lawina kamienna! Ale czy już przeszła, czy też dopiero przejdzie? Miło by było wiedzieć. Nadal narzekając, starszy pan oświetlił drogę promieniem latarki. Mnóstwo kamieni, twarde, węźlaste korzenie i niewiele błota, na którym mogłyby pozostać ślady. Profesor zmartwił się. Skąd będzie wiedział, w którą stronę iść? Wtedy jednak coś dostrzegł. Dalej, po lewej stronie jakiś korzeń wystawał ze sterty kamieni. Na jego końcu zaczepił się poszarpany skrawek czarnego materiału. Profesor skoczył w tę stronę i zerwał go z korzenia. Kiedy go podniósł, zmarszczył nos, a ciało przeszył mu dreszcz obrzydzenia. Materiał śmierdział. Śmierdział pleśnią i innymi, jeszcze gorszymi rzeczami. Szybkim ruchem ręki profesor rzucił go na ziemię. Przynajmniej teraz wiedział, w którą stronę iść. Szlak skręcał w lewo. Starszy pan poszedł dalej, z pochyloną głową, świecąc latarką w przód i w tył. Nie dostrzegł żadnych innych śladów, ale uznał, że to na pewno właściwa droga. Było bardzo ciemno. Poza bladym kręgiem światła latarki profesor nie dostrzegał nic. Zauważył jednak, że szlak się zwęża. Z jakiegoś powodu -nie wiedział dokładnie dlaczego - miał wrażenie, że po lewej stronie grunt gwałtownie opada. Wreszcie zatrzymał się i zaświecił w prawo. Ponad nim wznosiła się poszarpana, groźna ściana skalna. Kiedy jednak poświecił w lewo, aż sapnął ze zdumienia. Promień latarki poleciał w nicość. Teraz wszystko było jasne - aż za bardzo. Znajdował się na bardzo wąskiej ścieżce biegnącej brzegiem przepaści. Jak głębokiej? Nie wiedział - światło latarki nie sięgało tak daleko. Potem zahuczał grom, i z chmur wystrzelił piorun. Na ułamek sekundy profesor dostrzegł migoczącą powierzchnię jeziora. Znajdowało się ono tak daleko w dole, że wydawało się nie większe od dłoni. Profesor zamknął oczy i przełknął ślinę. Cierpiał na lęk wysokości. Kiedy był wysoko, zaczynało mu się kręcić w głowie. Zacisnął jednak zęby i w myślach powtórzył cytat z Szekspira, który zawsze dodawał mu odwagi: Pod schroną tej tarczy bezpieczna moja pierś; Złóż się, Makdufie! Niech potępiony będzie, kto się znuży, i pierwszy krzyknie: Stój! Nie mogę dłużej!* Potem znów ruszył naprzód. Znów pioruny. Znów huk gromu. W świetle nieregularnych bladych rozbłysków profesor od czasu do czasu dostrzegał, w którą stronę idzie ścieżka. Najwyraźniej biegła ona po wschodnim zboczu góry. Piekielnica w większości porośnięta była drzewami, ale wschodnie zbocze tworzyła wielka potrzaskana ściana skalna wysokości może dziewięciuset metrów. Wysoko, w ciemności, wznosiły się skały tworzące twarz Wiedźmy. Nie żeby profesor był zainteresowany malowniczymi formacjami skalnymi - nie w tej chwili, dziękuję bardzo! Miał * William Szekspir Makbet w przekładzie Józefa Paszkowskiego. 162 163 tylko nadzieję, że szlak się nie skończy. Ale kiedy powtarzał sobie w duchu to życzenie, dostrzegł przed sobą migoczący żółty kwadrat. Była to drewniana tablica na słupku. Napisano na niej: W TYM MIEJSCU KOŃCZY SIĘ SZLAK Profesor stanął. Potem powoli zbliżył się do tablicy i puścił promień latarki w ciemność. Natychmiast zrozumiał, co się stało. To lawina kamienna zniszczyła część szlaku. Został jedynie wąziutki ułamek, półka skalna szerokości może ze trzydziestu centymetrów. Kozica przebiegłaby po niej bez problemu, ale serce starszego pana zamarło. Czy to już koniec? Dalej już nie pójdzie? Próbował wyobrazić sobie, jak przesuwa się po tej wąskiej, nierównej kamiennej półce, a pod nim zieje wielka, ciemna pustka. Zadygotał i przez jakiś czas stał tam, cierpiąc męki niezdecydowania. Co powinien zrobić? Co powinien zrobić? Wtedy błysnął piorun i profesor dostrzegł coś w oddali. Szlak - a raczej to, co z niego zostało - tuląc się do ściany skalnej docierał do płaskiego rozszerzenia, porośniętego trawą punktu widokowego, zawieszonego nad przepaścią. W świetle błyskawicy profesor zobaczył, że stoją tam dwie postacie. - O Boże! - zawołał starszy pan, a potem zacisnął zęby i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, zaczął się modlić. Odmawiając modlitwę, ruszył naprzód, minął tablicę i dotarł do wąskiej półki skalnej. Tam zgasił latarkę, wsadził ją do kieszeni spodni i zaczął się przesuwać bokiem, przyciśnięty do skalnej ściany. Prawa strona jego 164 głowy tarła o kamień, a kiedy tak parł naprzód, jego wargi ciągle się poruszały. Powtarzał modlitwę, której nauczył się jako chłopiec: Święty Michale Archaniele, obroń nas w godzinie próby. Chroń nas przed złością i sidłami diabla. Odpędź go, pokornie błagamy, ty, Książę Niebiańskich Zastępów; mocą Boga, zrzuć do piekła szatana i wszystkie inne złe duchy, które wędrują po świecie, aby rujnować dusze... Profesor przesuwał się coraz dalej, centymetr za centymetrem. Był tak przerażony, że ledwo zdawał sobie sprawę, kim jest i co robi. Okropne myśli pojawiały się w jego głowie. Ciągle nawiedzała go straszna, szalona chęć, aby zawrócić. Żyły na skroniach mu pulsowały, a okulary zaparowały. Całe ciało miał mokre od potu. Jakiś kamień oderwał się pod jego stopą i profesor usłyszał, jak ze stukotem spada w nicość. Teraz miał wrażenie, że skalna ściana nadyma się i kurczy, niby miech. Zrzuci go, choćby najbardziej się starał. Powtórzył raz jeszcze modlitwę do świętego Michała, potem Ojcze Nasz, Zdrowaś Mario i kilka razy Niech pochwaleni będą ojcowie. Powoli... powoli... czy już dotarł do tego rozszerzenia? Skąd mógł wiedzieć, skoro było tak ciemno? No właśnie, jak się zorientuje? Tego problemu jeszcze nie rozwiązaliśmy, powiedział sobie profesor, i zaczął szaleńczo chichotać. Potem zrobiło mu się niedobrze. Centymetr po centymetrze... centymetr po centymetrze... Błysnął piorun i starszy pan zobaczył pod nogami solidny, pokryty trawą grunt. 165 Udało mu się. W gardle czuł obrzydliwy smak wymiocin, i dygotał, dygotał niepowstrzymanie. Ale udało mu się. W końcu wziął się w garść i poczuł, jak powraca stara, znajoma złość. Gdzie jest ta cholerna latarka? Była oczywiście w kieszeni spodni, tam, gdzie sam ją włożył. Profesor wyciągnął ją i włączył. Na środku punktu widokowego stał Johnny. Ręce miał skrzyżowane na piersi, oczy zamknięte. Kąciki jego ust unosiły się w okropnym, trupim uśmiechu, a kamień w pierścionku, który miał na palcu, jarzył się żółtym światłem. Obok chłopca majaczył ciemny, straszny kształt. Jego twarz jaśniała słabo, i była to ta sama twarz, którą profesor widział już na starych zdjęciach. Wargi ducha poruszyły się i odezwał się okropnym, chrypliwym, kraczącym głosem: - Dlaczego tu przyszedłeś, stary głupcze? To chwila mojego triumfu! Znajdujesz się w miejscu, gdzie moja moc jest największa. Wkrótce znów odzyskam życie, a to obrzydliwe stworzenie umrze. Uczciwa wymiana, jak powiadają, to nie kradzież. Co ty na to? Czy również jesteś gotów na śmierć? Profesor był przestraszony, ale poczuł, jak narasta w nim gniew. - Moja matka spotkała cię kiedyś, kiedy jeszcze żyłeś! - ryknął. - Powiedziała, że byłeś najwredniejszym, najobrzydliwszym stworem, jaki kiedykolwiek pełzał po powierzchni ziemi! Wracaj do grobu i zostaw w spokoju to biedne dziecko! Ten wybuch zdumiał nawet profesora. Nie spodziewał się, że powie coś takiego. Gniew jednak sprawiał, że czuł się lepiej. Rozjaśniło mu się w głowie i nabrał sił. Po drugiej stronie rozszerzenia ciemny kształt unosił się nieruchomo. Potem podniósł dłoń, a profesor poczuł paraliżujący wstrząs. Nagle jego nogi zaczęły się poruszać. Szedł naprzód! Nie chciał tego, ale stracił kontrolę nad dolną częścią ciała. Przestraszony, upuścił latarkę. Uderzyła o ziemię, ale nie zgasła. Nie wiedząc, dlaczego to robi, profesor wsadził prawą dłoń w kieszeń spodni. Jego palce zacisnęły się na zapalniczce marki Nimrod. Miała ona kształt rurki długości jakichś pięciu centymetrów. Kiedy pociągnęło się jednocześnie za oba końce, w środku powstawał otwór, z którego wystrzelał płomień. Zapalniczki Nimrod zużywały dużo benzyny, ale działały nawet podczas wichury czy w deszczu. Na szczęście profesor nadal panował nad rękami. Wyciągnął zapalniczkę i pociągnął za oba końce. Żółty płomień dźgnął ciemność jak włócznia. Jednocześnie starszy pan zarył się piętami w ziemię i całą siłą zaczął się opierać magicznej mocy, która ciągnęła go naprzód. Udało się.' Stanął nagle, a ciemny kształt skoczył w tył, zasłaniając twarz rękami. Profesor gorączkowo rozglądał się dookoła. Potrzebował... Aha! Chwała Bogu! W rogu punktu widokowego, obok stosu kamieni, leżało nieco drewna. Potem jednak serce w nim zamarło. Przecież padał deszcz. Drewno będzie przemoczone! Zrozpaczony odwrócił się, wciąż trzymając płonącą zapalniczkę. Teraz po raz pierwszy dostrzegł jaskinię, ciemny otwór w skalnej ścianie. Nadal trzymając przez sobą uniesioną zapalniczkę, profesor zaczął się cofać ku jaskini. Jeszcze kilka kroków... i już był w środku. Znów się rozejrzał. Aha! Cudownie! Znakomicie! 166 167 W rogu, tuż przy wejściu, leżała kupka chrustu, gałązek i patyków. Całe szczęście udało mu się znaleźć opał. Musiał jednak działać szybko. Za chwilę w zapalniczce może zabraknąć benzyny, i co wtedy? Umysł profesora pracował na wysokich obrotach. Podpałka. Potrzebował podpałki. Na dębowych gałązkach nadal tkwiły stare, wyschnięte liście. Profesor zerwał garść i usypał kupkę na dnie jaskini. Kiedy dotknął ich płomieniem, zajęły się natychmiast. Działając z szalonym pośpiechem, profesor zamknął zapalniczkę, pobiegł do kąta i wrócił z naręczem chrustu. Ognisko rosło. Gałązki trzaskały wesoło; teraz profesor zaczął wrzucać grubsze kawałki drewna. Od czasu do czasu nerwowo zerkał na zewnątrz. Latarka leżała tam, gdzie upadła i nadal rzucała na trawę promień słabego światła. Oprócz tego nie widział jednak nic. Ogień palił się już jak należy. Kiedy profesor wetknął weń suchą gałąź, zajęła się natychmiast. Uzbrojony w pochodnię, wyszedł na zewnątrz. Przed chwilą John-ny stal na środku zarośniętego trawą placyku, ale teraz już go tam nie było. Przerażony starszy pan rzucił się naprzód. Chłopiec stał na samym brzegu przepaści. Jeszcze jeden krok i spadnie w objęcia śmierci czekającej setki metrów niżej. Profesor podbiegł, schwycił małego przyjaciela za ramię właśnie w chwili, kiedy ten robił ów samobójczy krok, i odciągnął go w bezpieczne miejsce. Mocno ściskając jedną ręką ramię chłopca, a w drugiej dzierżąc płonącą gałąź, profesor odwrócił się. Deszcz osłabł; krople syczały, padając w ogień, ale jeszcze go nie gasiły. W pobliżu, tuż za kręgiem światła, unosiła się ciemna postać. Jej oczy żarzyły się niby dwie czerwone 168 iskry. Johnny osunął się na ziemię jak martwy. Profesor pochylił się, wziął chłopca pod prawe ramię i powoli, z trudem, dociągnął go do jaskini. Wolną ręką nadal wznosił w górę swoją pochodnię. Miał wrażenie, że to trwa całą wieczność, w końcu jednak dotarli na miejsce. I w samą porę, bo nasilająca się ulewa zaczęła gasić płomień. Nagłym ruchem profesor cisnął tlącą się gałąź w stronę postaci o czerwonych oczach, która nadal groźnie unosiła się w ciemności. - Weź sobie to, ty zgniłku! -warknął. Natychmiast jednak zaczął żałować, że tak lekkomyślnie postąpił. Będzie przecież potrzebował całego drewna, jakie zdoła znaleźć. Znalazłszy się w jaskini, profesor przykucnął obok sterty patyków, które wkładał, jeden po drugim, w trzaskające płomienie. Za drżącą ścianą ognia zalegała ciemność. A w ciemności... Profesor niespokojnie zerknął w prawo. Tam leżał Johnny, zimny i nieruchomy. Okropna myśl nawiedziła starszego pana. Może chłopiec...? Nie, nie, to niemożliwe - nie pozwolę na to! Nagle przyszło mu do głowy coś jeszcze. Był głupi, że wcześniej o tym nie pomyślał! Dotarł do Johnny'ego na kolanach, uniósł jego bezwładną lewą rękę i powoli zaczął mu ściągać z palca pierścionek. Nie chciał zejść, ale profesor miał mocne dłonie. Milimetr po milimetrze kółko z gwoździa przesuwało się po palcu chłopca, aż wreszcie spadło. Johnny jęknął, a potem otworzył oczy, zamrugał i rozejrzał się dookoła nieprzytomnie. - Co... gdzie... - wymamrotał niewyraźnie. Profesor nie posiadał się z radości. Łzy zakręciły mu się w oczach. 169 -Dzięki Bogu, dzięki Bogu... - wyszeptał. Potem spojrzał na pierścionek, który leżał w jego dłoni. Kamień wydawał się nieprzezroczysty i ciemny jak kawałek węgla. Nawet nie odbijał blasku płomieni. Profesor poczuł wielką chęć, aby wrzucić magiczny przedmiot do ognia, ale zmienił zdanie i zamiast tego wepchnął go do kieszeni spodni. Może pewnego dnia jakiś ekspert od magii powie mu, co powinien z nim zrobić - oczywiście jeśli przeżyje i będzie mógł komuś opowiedzieć o swoich doświadczeniach. Tymczasem Johnny powoli wracał do rzeczywistości. Był zdezorientowany i przestraszony. Zaledwie przed chwilą - a przynajmniej tak mu się zdawało - usnął w przyjemnym, wygodnym łóżku w motelu. Teraz znajdował się w jakimś ciemnym pomieszczeniu, pachnącym stęchlizną i oświetlonym blaskiem ogniska. Co się u licha stało? Profesor chciał go pocieszyć, ale nie miał czasu na przyjacielskie pogawędki. Jego umysł pracował na wysokich obrotach, desperacko próbował bowiem wymyślić jakiś sposób na wydostanie się z tarapatów, w które się wpakowali. Starszy pan wierzył w potęgę ludzkiej myśli. Zawsze powtarzał swoim uczniom, że można dotrzeć do nieznanego, korzystając z tego, co już znamy. Wystarczy w odpowiedni sposób połączyć znane sobie fakty, aby uzyskać zdumiewające rezultaty. No dobra -powiedział do siebie ponuro, wsuwając kolejny patyk do ognia - jakie więc fakty znam? Otóż wiedział, że na zewnątrz jaskini jest duch i że czeka. Duch wspomniał też, że w tym miejscu jest najsilniejszy. Dlaczego? Dlaczego 170 jest najsilniejszy tutaj, na zboczu góry Piekielnicy? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Profesor podniósł się na nogi i zaczął chodzić w tę i z powrotem, a chłopiec obserwował go, nieprzytomny i zdumiony. Myśli profesora zabrnęły w ślepą uliczkę. Jak sam doskonale wiedział, są chwile, kiedy logika na nic się nie przydaje. Puścił więc wodze fantazji. Jego umysł podążał od jednej absurdalnej myśli do drugiej. Po chwili zorientował się, że nuci melodię starej kolędy Aniołowie z krain chwały. Jak to szło? Aniołowie z krain chwa-ały Ziemi krąg oblećcie ca-ały. Śpiewaliście pieśń stworzenia Ta-ram-ta-ram, ta-ram-ta-ram... Mniej więcej tak. Kolęda natychmiast skojarzyła się profesorowi z drogowskazem, który widział na szlaku. DO PUNKTU WIDOKOWEGO ANIOŁ O jakiego anioła chodziło? Wysoko nad ich głowami wznosiła się formacja skalna znana jako Wiedźma. Wiedźmy to nie anioły - każdy głupi to wie. Napis na pewno odnosił się wiec do innej atrakcji turystycznej. Hmmm. Hmmm. Profesor zaczął myśleć o notatce, którą znaleziono na biurku ojca Baarta tego dnia, kiedy zniknął, notatce, która zawierała cytat z dzieła Tomasza Browne'a: Człek boży spoczywa dłużej poza grobem niż ktokolwiek inny, niewidocznie złożony na spoczynek przez aniołów; i przekazany zapomnieniu, chociaż niepozbawiony pewnych znaków, które wieść mogą ku jego odkryciu. 171 Profesor znów wrócił do ogniska. Przykucnął i dorzucił więcej drewna. Zostało jeszcze tylko kilka gałązek, które ogień wkrótce pochłonie. Starszy pan próbował wyjrzeć na zewnątrz przez drżące fale rozgrzanego powietrza i pomarańczowe płomienie, ale nie dostrzegł nic. Tylko ciemność i deszcz. Anioły... anioły... złożony na spoczynek przez anioły... Co do licha miało to wspólnego z ojcem Baartem? Cytat dotyczył Mojżesza, którego ciało zostało zabrane przez anioły. Tak przynajmniej twierdziła Biblia. Mojżesza pochowano w jakimś sekretnym miejscu. Ale co z ojcem Baartem? Jego ciała też nigdy nie znaleziono. Złożony na spoczynek przez anioły... złożony na spoczynek przez anioły... A jeśli... ? Nagle profesor opadł na kolana i zaczął jak wariat drapać ubitą ziemię. Nie miał żadnych narzędzi, tylko własne palce, co nie ułatwiało kopania. Patrzący na niego niezbyt przytomnie Johnny doszedł do wniosku, że starszemu panu zupełnie pomieszało się w głowie. - Panie profesorze! - zawołał. - Co pan robi? - Kopię! - wrzasnął profesor przez ramię. - I ty też powinieneś! Kop tam! Rękami! Albo czym się da. Pośpiesz się! Nie mamy dużo czasu! Johnny nie wiedział, po co ma kopać, ale zrobił, co mu kazano. Schwycił złamany kawałek drewna i zaczął dźgać dno jaskini. Ziemia leciała na wszystkie strony i wzniosła się chmura duszącego kurzu. To była dziwaczna scena: dwie osoby grzebiące w ziemi jak psy szukające kości. Dźgnięcie po dźgnięciu, skrobnięcie po skrobnięciu... Johnny używał patyka jak łopatki ogrodniczej i wkrótce wykopał już sporą bruzdę. Musiał jednak prze- 172 rwać, bo jego okulary pokryły się parą i brudem. Odłożył więc patyk i wyjął chusteczkę. Potem zdjął okulary, wytarł je i założył z powrotem. Jego spojrzenie przypadkiem prześlizgnęło się po bruździe, którą wykopał, i natychmiast do niej wróciło. Na dnie leżał kamień. Nierówny i płaski, być może odłamek płyty. Był w nim osadzony jakiś przedmiot, który migotał słabo w świetle ognia. Moneta? Tak, wyglądał jak złota moneta. - Hej, profesorze! - zawołał. - Niech pan tu przyjdzie! Szybko! Profesor podniósł głowę. Palce miał obolałe i krwawiące, a wzrok szalony. - Co? Co? Co to jest? - Nie wiem, ale... ale chyba powinien pan tu szybko przyjść! Profesor z trudem wstał na nogi. Pośpiesznie zbliżył się do chłopca i przykląkł obok niego. Potem szeroko otworzył usta ze zdumienia. - To moneta - oznajmił zdziwiony. Potem, aby się lepiej przyjrzeć, starł ze znaleziska brud, krzywiąc się, bo od kopania czubki palców miał obtarte do krwi. Znów wyciągnął swoją zapalniczkę Nimrod, zapalił i zbliżył płomień do monety. Natychmiast wydał głośny okrzyk radości. Profesor znał się na starych monetach, wiedział więc, że ta pochodzi z okresu elżbietańskiego, a nazywano ją aniołem, ponieważ na jednej stronie - tej, która teraz zwrócona była do nich - znajdował się jego wizerunek. Anioł miał skrzydła, aureolę, a w dłoni włócznię, którą zabijał smoka. - Na Boga, anioł! - ryknął profesor. Odwrócił się do Johnny'ego, wyrwał mu z ręki patyk i jak szalony zaczął 173 nim dźgać ziemię. - Musimy wydostać ten kamień! -mamrotał jak w gorączce. - Musimy, musimy! Tymczasem ognisko zaczynało przygasać. Została z niego już tylko kupka czerwonych węgli. A za ogniskiem, przy wejściu do jaskini, majaczył straszny kształt. Johnny odwrócił się, spojrzał i zesztywniał z przerażenia. Otwierał i zamykał usta, próbując odezwać się do profesora, ale nie udawało mu się wydać żadnego dźwięku. Starszy pan nadal dłubał patykiem. Wreszcie odsłonił nierówne brzegi kamiennej płyty i wepchnął obolałe, krwawiące palce pod spód, aby ją podważyć. - O Boże, o Boże! - sapał, jęczał i krzywił się z bólu. Zdołał jednak pochwycić płytę i unieść ją do góry. Pod spodem znajdowała się pusta przestrzeń. Profesor wsunął w nią dłonie i wyjął niewielką drewnianą szkatułkę. Kiedy podawał ją Johnny'emu, wreszcie zdał sobie sprawę z tego, co się działo. W jaskini było już bardzo mroczno. Z ogniska zostało tylko kilka dymiących węgli, a drewna już nie mieli. -Johnny! Weź zapalniczkę! Szybko! Johnny postawił szkatułkę na ziemi i rozejrzał się nerwowo dookoła. - Nie widzę jej! Gdzie jest? - Tam! Tam! Najowisza, człowieku, nie widzisz? Tuż przy moim kolanie! Pośpiesz się! Pośpiesz się! Johnny macał w rozsypanej ziemi; w końcu jego palce zacisnęły się na małym, chłodnym, metalowym przedmiocie. Nieraz widział, jak profesor używał tej zapalniczki, wiedział więc, jak ona działa. Pociągnął za oba końce rurki, rozległ się trzask i błysnęła biała iskierka, 174 ale nic więcej. Spróbował jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Ale w zapalniczce zabrakło benzyny. Za nimi w ognisku zgasł ostatni czerwony węgielek. Johnny dostał gęsiej skórki na całym ciele. Wyczuł okropny, obrzydliwy odór - zapach zgnilizny. Obaj przyjaciele odwrócili się i u wejścia do jaskini zobaczyli twarz. Brzydką, okrutną, roześmianą twarz. Oświetlona niesamowitym blaskiem, zdawała się unosić w gęstym mroku. Profesor zerwał się na nogi. - Wynocha! - wrzasnął. - Wynoś się, ty zgniłku, ty obrzydły, wredny... Nie zdołał jednak dokończyć zdania. Widmowa ręka wyciągnęła się ku niemu i na oczach przerażonego chłopca profesor po prostu się rozpadł. Jego ciało zmieniło się w pył, a puste ubranie opadło na ziemię. Rozdział 12 Johnny zesztywniał z przerażenia. To, co się stało, było tak okropne, że po prostu nie mógł w to uwierzyć. Profesor zniknął. Nie zostały po nim nawet zwłoki. Tylko ta kupka ubrań. Potworna twarz ojca Baarta podpłynęła bliżej. - Teraz twoja kolej - oznajmił skrzypliwy głos. -Musisz umrzeć, abym mógł powrócić do słodkiego świata żywych. Wstań i spójrz na mnie! Nakazuję ci, abyś był posłuszny! Johnny zawahał się. Był śmiertelnie przerażony, ale również zły - wręcz wściekły. Łzy napłynęły mu do oczu. Miał ochotę cisnąć kamieniem, czymkolwiek zresztą, w tę okropną maskę, która unosiła się przed nim. Szybko sięgnął ręką i schwycił drewnianą szkatułkę, a potem zerwał się na nogi i cisnął nią w ducha. Przegniłe deszczułki rozpadły się, kiedy szkatułka leciała w stronę zjawy i nagle jaskinia była pełna pyłu. Roześmiana maska znikła jak papierowy lampion wrzucony w ogień. Błysnęło oślepiające czerwone światło i rozległ się głęboki grzmot, który zdawał się dochodzić z samego wnętrza góry. Dno jaskini zaczęło się trząść i podskakiwać. Ze sklepienia spadały pecyny ziemi i kamyki. Johnny rozejrzał się dookoła w panice. Co mógł zrobić? Nagle dno jaskini szarpnęło się potężnie, rzucając chłopca na ziemię. Padł na jakiś miękki obiekt, który wykrzyknął z irytacją: - Na miłość boską, czy przestaniesz mnie kopać? Za co ty mnie w ogóle bierzesz? Johnny nie mógł uwierzyć własnym uszom. To był głos profesora! Starszy pan był tutaj nadal, żył i leżał pod nim! Z głośnym okrzykiem triumfu chłopiec zerwał się na nogi. Był tak podniecony i uradowany, że prawie nie zdawał sobie sprawy, co robi. - Panie profesorze? Czy to naprawdę pan? Znajomy szorstki głos odpowiedział: - Oczywiście, że to ja! Kto jeszcze miałby się pojawić w tej odrażającej, zatęchłej, śmierdzącej jaskini? Skoro przyszedłem aż tutaj, żeby cię ratować, mógłbyś przynajmniej... Przemowę profesora przerwał straszny wstrząs. Raz jeszcze wnętrze jaskini zatrzęsło się; znów poleciały kamyki i odłamki skalne. Profesor zerwał się na nogi. - Uciekajmy! - zawołał. Chwycił chłopca za ramię i wyciągnął go z jaskini. Góra nadal trzęsła się i dygotała. Na dworze było bardzo ciemno i wciąż padał deszcz, ale z jakiegoś miejsca bardzo daleko w górze do uszu 12 - Johnny Ducon i klątwa błękitnego bożka 177 176 przyjaciół doszło dudnienie i łoskot, który z sekundy na sekundę narastał. Przerażeni przytulili się do siebie i czekali. To szła następna lawina skalna. Po zboczu góry z wielkim hukiem i łomotem toczyły się kamienie. Hałas był straszny. Johnny i profesor zakryli uszy rękami i zamknęli oczy. Już za chwilę zginą, przygnieceni tonami odłamków ... tak przynajmniej myśleli. Ale wkrótce hałas ucichł. Z dołu doszły ich pluski i więcej dudnienia. Potem nastała cisza. Johnny otworzył oczy i odjął od uszu dłonie. Był przemoczony, dookoła nadal panowała noc czarna jak smoła, wiedział jednak, że lawina ich ominęła. Zawołał do profesora: - Hej, profesorze! Hej, jesteśmy bezpieczni! Jesteśmy bezpieczni! Duch zniknął! A pan był świetny, naprawdę! Myślałem, że pan umarł, ale pan żyje! To cudowne! Hurra! Hurra! Zamachał rękami i zaczął tańczyć na trawie. Profesor, stojący zupełnie nieruchomo, uśmiechnął się słabo. - Och, to nic specjalnego, zapewniam cię - powiedział, skromnie machając ręką... a potem zemdlał. Kiedy doszedł do siebie, zobaczył, że Johnny klęczy obok niego. Chłopiec był bardzo zaniepokojony. Dookoła robiło się coraz jaśniej. Niebo znów było niebieskie, a słońce wynurzało się z czerwonawej mgły po drugiej stronie szerokiej doliny. Na niskim, krzywym jałowcu rosnącym przy otworze jaskini świergotały ptaki. 178 - Czy dobrze się pan czuje, profesorze? - zapytał Johnny. Profesor usiadł. Odchrząknął, spojrzał na chłopca, a potem szybko odwrócił wzrok. Był wyraźnie zażenowany. Raczej nie miał w zwyczaju mdleć. - Czuję się doskonale - burknął, otrzepując rękawy z brudu. - A tak przy okazji, o co chodziło z całym tym gadaniem, że nie żyję? Czy ja wyglądam na trupa? No? Wyglądam? Johnny opisał mu najlepiej, jak potrafił to, co zobaczył - a raczej co zdawało mu się, że zobaczył - wcześniej w jaskini. - No, no, no! - powiedział profesor. Przechylił głowę i zrobił zamyśloną minę. - To musiało być złudzenie. Stary paskudnik na pewno zdał sobie sprawę, że zapędziliśmy go w kozi róg. Znaleźliśmy się o krok od zwycięstwa, kiedy wykopaliśmy tę szkatułkę z jego prochami. Chciał, abyś wpadł w rozpacz i poddał się. Tak się cieszę, że mu się nie udało! -Ja też - odparł Johnny. W jego oczach znów pojawiły się łzy i zadrżał, zdał sobie bowiem sprawę, jak niewiele dzieliło go od śmierci. Profesor podniósł się na nogi. Skrupulatnie otrzepał siedzenie spodni i nogawki, a potem zaczął się rozglądać. - A właśnie, byłbym zapomniał - powiedział - co to był za straszny hałas? Kiedy się zbudziłem po... po tym, co mi się przydarzyło, miałem wrażenie, jakby cała góra zapadała się na nas. Johnny wskazał w prawo. Nietrudno było dostrzec ślad przejścia lawiny. W zboczu góry ziała wielka 179 poszarpana rana. Spadające głazy zniszczyły to, co pozostało ze szlaku. Johnny i profesor będą musieli zaczekać, aż ktoś ich uratuje. - Niech mnie kule biją! - wykrzyknął profesor zdumiony. Podszedł do skraju przepaści i spojrzał w dół. Szlak lawiny zbiegał dalej po stromym zboczu. Daleko w dole, przy dnie doliny, widać było miejsca, gdzie drzewa zostały po prostu skoszone przez toczące się kamienie. Starszy pan zmrużył oczy i starał się coś dostrzec, ale słabo widział na odległość. - Powiedz mi, Johnny - zaczął, dając chłopcu znak, aby się zbliżył. - Czy tam na dole w jeziorze też leżą głazy? Chłopiec podszedł i spojrzał. - Tak... chyba tak - odparł niepewnie. Potem odwrócił się i wskazał w górę. - Spadły stamtąd. Profesor spojrzał tam, gdzie wskazywał jego mały przyjaciel, a potem w jednej chwili wszystko zrozumiał. Wiedział już, co się wydarzyło. To spadła Wiedźma! Wystające skały, które tworzyły jej twarz, zostały naruszone przez trzęsienie ziemi, i spoczywały teraz w jeziorze Wiedźmisko, setki metrów niżej. Profesor zaczął się śmiać. Nic nie mógł na to poradzić; sytuacja wydała mu się przekomiczna. Myślał o wszystkich tych nawiązaniach do najsłynniejszej atrakcji turystycznej regionu. Te motele U Wiedźmy czy Pod Wiedźmą, sosnowe mydełka w kształcie jej twarzy - a przede wszystkim tresowane niedźwiedzie Wiedźmowatego Henry'ego. Ale draka! Kiedy napad wesołości profesora się skończył, Johnny zapytał nieśmiało: 180 - Czy... czy to duch wywołał to trzęsienie ziemi? Starszy pan był zaskoczony tym pytaniem. Wszystkie wydarzenia poprzedniej nocy powróciły wielką falą, więc na powrót spoważniał. - Tak - powiedział, kiwając głową. - A raczej to jego odejście sprawiło, że ziemia się zatrzęsła. Ale teraz już zniknął, zniknął na dobre. Przynajmniej mam taką nadzieję... - profesor przerwał. Mówiąc, rozglądał się od niechcenia, i nagle jego wzrok padł na dziwną formację kamienną ponad otworem jaskini. Poranne słońce, oświetlające wschodnie zbocze góry, zalało ten kamienny występ złotym ogniem. Skała wyglądała jak anioł. Miała skrzydła, głowę i nawet coś na kształt wyciągniętej ręki. - Złożony na spoczynek przez anioły... - wymamrotał profesor, kiwając głową. - Jeden był tam, a drugi na monecie. Sprytnie, sprytnie! Ale zastanawiam się, kto upchnął tutaj tego paskudnika? To znaczy kto go pochował? Johnny nic nie rozumiał z tego, co mówił jego przyjaciel, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Cieszył się po prostu, że żyje. Nadal nie wiedział, w jaki sposób przeniósł się z łóżka w motelu do tego dzikiego, odludnego górskiego zakątka. Wiedział tylko, że to miało coś wspólnego z duchem ojca Baarta, który jednak okazał się prawdziwy. Wiedział też - a raczej miał nadzieję - że profesor w swoim czasie wszystko mu wyjaśni. Teraz jednak mieli inne kłopoty. - Jak zejdziemy na dół, panie profesorze? - zapytał chłopiec. 181 Starszy pan wydął wargi. - Och, jestem przekonany, że wkrótce będziemy mieli towarzystwo - odparł sucho. - W Górach Białych trzęsienia ziemi zdarzają się rzadko, a kiedy tutejsi mieszkańcy zobaczą, co się stało z ich główną atrakcją turystyczną, całe tłumy będą się tłoczyć tu na górze, robiąc zdjęcia, cmokając i otwierając usta ze zdumienia. Więc nie przejmuj się. Tymczasem jednak musimy poczekać. To nudne, wiem, ale lepsze niż upadek z wysokości kilkuset metrów. Chyba się ze mną zgodzisz? Johnny przyznał mu rację. Usiadł na pokrytej rosą trawie obok swego przyjaciela i rozmawiali o tym i owym, podczas gdy słońce wznosiło się coraz wyżej. W pewnym momencie profesor wstał i wszedł do jaskini. Wrócił z kamieniem, w którym osadzona była złota moneta. Wyjaśnił Johnny'emu, że złote „anioły" z epoki elżbie-tańskiej były bardzo cenione przez kolekcjonerów monet. Potem dodał, że moneta spoczywała przez lata w grobie złego czarownika. Wreszcie zabrał kamień na brzeg przepaści i wyrzucił go razem z monetą. Potem wrócił, usiadł obok Johnny'ego na trawie i rozmawiali dalej. Wkrótce usłyszeli coś jakby łopot i warczenie silnika, a kiedy spojrzeli w górę, zobaczyli helikopter, który właśnie przelatywał nad szczytem Piekielnicy. Johnny i profesor zerwali się na nogi, krzycząc i machając rękami jak wariaci. Helikopter wisiał przez chwilę nad szczytem góry, a potem zbliżył się powoli i siadł na trawiastej półce, a jego wirujące śmigło wzbudziło wielki wiatr. Drzwi kabiny otworzyły się i wygramolił się przez nie mężczyzna w wieku może sześćdziesięciu 182 lat, z pomarszczoną, opaloną twarzą i krótko ostrzyżonymi siwymi włosami. Miał na sobie zielony mundur policji stanowej z New Hampshire, a kiedy się odezwał, mówił z wyraźnym akcentem tego stanu. - Hej! - odezwał się, machając do nich. - Pewno się zastanawialiście, jak u licha zejdziecie na dół, co? Powiedziawszy to, odwrócił się i spojrzał w dół ponad brzegiem przepaści. Potem wydał przeciągły, niski gwizd i z powagą pokręcił głową. - To bardzo źle wpłynie na przemysł turystyczny -stwierdził ze smutkiem. - Co teraz ludzie będą tutaj oglądać? Profesor pomyślał o wysokich, skalistych górach, 0 tym, jak wyglądają jesienią, kiedy ich zbocza aż jarzą się od kolorów - żółtego, pomarańczowego i czerwonego. Pomyślał o górskich potokach, głębokich dolinach, warstwie brązowych igieł pokrywających ziemię w lesie... O górach nocą, oświetlonych blaskiem księżyca 1 o tym, jak niezwykła jest wówczas jazda po autostradzie Kankamagus. - Och, na pewno będą mieli co oglądać - odrzekł sarkastycznym tonem. - Są jeszcze przecież tresowane niedźwiedzie. Policjant westchnął i pokręcił głową. - Dzieciaki będą strasznie zawiedzione - zauważył, a potem dodał, jakby mu to dopiero teraz przyszło do głowy - Pewnie będziecie chcieli się ze mną zabrać, co? Profesor i Johnny wdrapali się więc do helikoptera razem z policjantem i polecieli z powrotem do motelu. Johnny'emu bardzo się ta przejażdżka podobała. Tylko 183 raz w życiu leciał samolotem, a helikopterem nigdy. Profesor zamknął oczy i starał się skupić na królach i królowych Anglii, przypominając sobie, kto po kim rządził. W zaskakująco krótkim czasie znaleźli się na trawniku przed motelem Pod Wiedźmą. Ale gdy tylko stanęli na ziemi, Johnny i profesor znów wpadli w tarapaty. Przed domkiem, w którym nocowali, stał radiowóz policji stanowej. Właściciel motelu, wielki, łysy mężczyzna o czerwonej twarzy i wielkim brzuchu, rozmawiał bardzo przejęty z dwoma policjantami. Kiedy zobaczył, jak zaginieni turyści idą w jego stronę, o mało nie dostał zawału. - Jezu! - zawołał głosem donośnym jak syrena prze-ciwmgielna. - A wy skąd się tu wzięliście? Boże, myślałem, że leżycie już na dnie jeziora, albo co! Co się z wami stało? Hę? Profesor zmyślił na poczekaniu fantastyczną historię: wyjaśnił właścicielowi, że Johnny to chłopiec nerwowy i strachliwy. Z powodu śmierci matki ostatnio był pod opieką lekarza. Poprzedniego wieczoru, bez żadnego powodu, wybiegł w noc, a profesor podążył za nim; potem obaj znaleźli się w pułapce z powodu trzęsienia ziemi i musieli czekać na pomoc. Właściciel przyjął to wyjaśnienie - a przynajmniej tak twierdził - ale zmierzył profesora podejrzliwym spojrzeniem. Choć starszy pan nie zdawał sobie z tego sprawy, ściągnął na siebie podejrzenia już w chwili, kiedy wpisał się do książki meldunkowej motelu. Napisał bowiem „dr hab. Roderyk Childermass", a właściciel motelu był przekonany, że wszyscy naukowcy to wariaci, komuniści i Bóg jeden wie co jeszcze. Natomiast jeśli 184 chodzi o policjantów, ci byli po prostu zadowoleni, że mogą zrezygnować z poszukiwań i wrócić do domu. Wreszcie policjanci sobie poszli, wszyscy nieco się uspokoili, a Johnny i profesor spakowali bagaże, przygotowując się do odjazdu. Profesor poszedł do biura motelu, zapłacił rachunek, a potem odjechali. Kiedy samochód profesora podjechał pod dom Di-xonów, dziadek i babcia wiedzieli od razu, że coś się wydarzyło. Podróżnicy wrócili ze swojej wycieczki dwa dni wcześniej, a na dodatek nagle, bez telefonicznego uprzedzenia. Z początku Johnny i profesor zachowywali się bardzo tajemniczo i nie chcieli mówić o tym, co się stało. Wreszcie jednak profesor przyznał, że przydarzyło im się coś bardzo dziwnego, tajemniczego i strasznego. Dodał też, że opowie wszystko Dixonom za trzy dni. Tymczasem musiał wykonać kilka telefonów i skonsultować się ze swoim przyjacielem. Potem schwycił Biblię leżącą na regale, kazał Johnny'emu przysiąc na nią, że będzie milczał, i wyszedł. Minęły trzy dni. Johnny spędził je w domu, układając puzzle lub grając z dziadkiem w warcaby. Tymczasem po drugiej stronie ulicy profesor był bardzo zajęty. Najpierw zadzwonił do doktora Melkoniana i strasznie go obsztorcował. Nie dając lekarzowi szansy na wtrącenie choćby jednego słowa, powiedział mu, że jest pom-patycznym, nadętym brodatym szarlatanem, któremu należałoby odebrać prawo wykonywania zawodu. Oskarżył go o enigmatyczne bajdurzenie i bezsensowny sło-wotok, dodając, że domagałby się zwrotu pieniędzy, gdyby miał choć cień nadziei, że dostanie je z powrotem. 185 Na koniec rzucił słuchawkę tak gwałtownie, że doktorowi aż zadzwoniło w uszach. Cała ta tyrada nie brzmiała zbyt sensownie, ale profesorowi ulżyło i poczuł dziwną satysfakcję. Potem zatrudnił sprzątaczkę: polecił jej doprowadzić dom do takiego stanu, żeby można było przyjąć gości. Wreszcie zadzwonił na międzymiastową do swego starego przyjaciela mieszkającego w Durham w stanie New Hampshire - tam, gdzie znajduje się uniwersytet stanowy. W piątkowy wieczór około ósmej babcia, dziadek i Johnny udali się do domu profesora. Kiedy otworzył im drzwi, miał na sobie czerwony adamaszkowy smoking, lekko woniejący środkiem na mole, i palił fajkę nabitą tytoniem Bałkan Sobranie, doszedł bowiem do wniosku, że papierosy są niezdrowe. Starszy pan wprowadził swoich gości do salonu. Na kominku płonął jasny ogień, a kryształowe wisiorki stojących na gzymsie kandelabrów iskrzyły się i migotały. W fotelu obok kominka siedział jakiś nieznajomy pan. Był to wysoki, mizerny osobnik z rzadkimi siwymi włosami, noszący okulary w rogowych oprawkach na krzywym, spiczastym nosie. Ramiona jego tweedowej marynarki obsypane były łupieżem, a na łokciach widniały skórzane łaty. Jego spodnie były workowate i bezkształtne, a duże buty o ostrych noskach wyglądały tak, jakby były zrobione z kartonu. - Profesor Karol Coote - oznajmił profesor Childer-mass, wskazując nieznajomego. - To mój stary przyjaciel, który napisał bardzo ważną książkę o egipskiej magii. Wie również bardzo wiele o uszebti - ale o tym porozmawiamy później. Profesor Coote wstał i wykonał trzy szybkie skinięcia głową: jedno w stronę Johnny'ego, drugie w stronę babci i trzecie w stronę dziadka. Potem usiadł z powrotem i złożył ręce na kolanach. Profesor Childermass poprowadził dziadka i babcię ku sofie i poprosił, aby usiedli. Johnny zajął miejsce na krześle i zaczął się wiercić niecierpliwie. Nie wiedział, co powie lub zrobi profesor, nie mógł się więc doczekać, bo był niezwykle zaciekawiony. Profesor wyjął z ust fajkę i odchrząknął. Rozejrzał się z taką miną, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje, a potem nagle skoczył do kredensu i wrócił z tacą pełną szczękających butelek i kieliszków. Szybko postawił ją na stoliku, a potem wycofał się na środek pokoju. Zabawianie gości było dla niego ciężkim obowiązkiem. Rzadko to robił i za każdym razem zachowywał się tak, jakby chciał to mieć jak najszybciej za sobą. - Ummm... no cóż, częstujcie się - powiedział, niezręcznie machając ręką. - Jest... no, jest tu sherry dla tych, którzy ją piją, i poncz bezalkoholowy dla tych, którzy. .. no, lubią takie, no, rzeczy. Tak więc... no, tak więc częstujcie się. Wygłosiwszy tę krótką przemowę, starszy pan wrócił pod kominek i stał tam, przestępując z nogi na nogę. Profesor Coote wstał, podszedł do stolika, nalał sobie kieliszek sherry i wrócił na swój fotel. Potem wszyscy zaczęli się już sami obsługiwać. Johnny też chciał się napić sherry, ale z wyrazu twarzy babci wyczytał, że powinien jednak wziąć sobie coś innego. Kiedy każdy gość miał już coś do picia, profesor też nalał sobie sherry. Jednym haustem opróżnił kieliszek 186 187 i z rozmachem postawił go na kominku. Otarł usta wierzchem dłoni, odchrząknął kilka razy, wydmuchał nos, odwrócił się znowu do swoich gości i rozpoczął przemowę. Zaprosił ich tutaj - powiedział - aby wyjaśnić pewne tajemnice z poprzednich miesięcy. Najpierw powinien jednak przemówić Johnny. -Ja, panie profesorze? - zapytał chłopiec, stukając się palcem w pierś. Starszy pan skinął głową. - Tak, ty, mój przyjacielu. Chcę, abyś zaczął od początku i opowiedział wszystko, co pamiętasz z tej całej zwariowanej historii, w którą się wplątałeś. Johnny zerknął nerwowo na babcię i dziadka. Myślał o figurce, którą ukradł z kościoła. -Czy naprawdę muszę powiedzieć... wszystko? -zapytał. - Tak - odparł profesor stanowczo. - Wszystko! Nie zapominaj o najmniejszym szczególe. I nie przejmuj się. Nikt cię nie wydziedziczy ani nie zakuje w kajdany. Proszę, zaczynaj. Johnny rozpoczął więc swoją historię. Opowiedział 0 tym, jak ukradł figurkę z kościoła. Opowiedział o panu Brodzie, jego pierścionku i wszystkich tych dziwnych, niesamowitych rzeczach, które mu się przydarzyły, kiedy go założył i zaczął odmawiać modlitwę do Tota i To-eris. Wreszcie opowiedział o tym, co przydarzyło się jemu 1 profesorowi o północy na szczycie góry Piekielnicy, wśród piorunów, huku gromu i ulewy. Oczywiście ponieważ na początku tego ostatniego epizodu chłopiec był nieprzytomny albo chodził we śnie, profesor musiał 188 uzupełnić kilka szczegółów. Zrobił to z wielkim dramatyzmem, nie żałując gestów. Wreszcie, kiedy obaj powiedzieli już, co mieli do powiedzenia, zapadła cisza. Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w pokoju, było trzaskanie ognia. Potem babcia zaczęła się wiercić niespokojnie. Mocno stuknęła dziadka łokciem w żebra i powiedziała oskarżycielskim tonem: - No i co ty na to, mądraliński? Co, chłopku roz-tropku? To ty mówiłeś, że ten duch to jedna wielka bzdura, a ja jestem przesądną irlandzką babą. No i co teraz powiesz? Hę? Dziadek jęknął. - Teraz będę tego słuchał przez następne pół roku -poskarżył się i rzucił Johnny'emu żartobliwe spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: No i co narobiłeś? Potem babcia zwróciła się do profesora, mierząc go groźnym spojrzeniem, jakby sądziła, że wszystko, co się wydarzyło, to jego wina. - Te pająki - zaczęła, marszcząc nos z obrzydzeniem - czy to., czy one też przyszły z tym niebieskim paskudztwem w czarnym pudełku? Profesor zwrócił się do swojego przyjaciela z New Hampshire i uśmiechnął się. - Twoja kolej, Karolu - oznajmił. - Wytłumacz pani. Profesor Coote zabrał głos. Ton miał bardzo uczony i wyrażał się z wielką precyzją. - W pewien sposób tak. Były one manifestacją sił -złych sił - mieszkających w niebieskiej figurce. Owady często wiązano z demonami. Belzebub był jednym z siedmiu diabłów, a jego imię oznacza „władca much". 189 - A ta niebieska figurka? Co to właściwie jest? - zapytał dziadek. - Czy zrobił ją stary Baart? A może to rzeczywiście pamiątka? Znów odpowiedział profesor Coote: - Nie, wbrew nalepce, którą przykleił, aby ludzi oszukać, to było prawdziwe uszebti. Figurka grobowa, ale nie egipska. Pochodziła z Kusz, starożytnego królestwa nad Nilem, znajdującego się za Egiptem. Królowie Kusz podbili Egipt w ósmym stuleciu przed naszą erą i przez jakiś czas nim władali. Kiedy ich wypędzono, zabrali ze sobą do Kusz egipskie zwyczaje. Wróciwszy do swego małego królestwa, zaczęli udawać, że są Egipcjanami. Stosowali egipskie praktyki religijne, do pisania używali hie-roglifów i robili uszebti. Oczywiście, ich figurki wykonane są raczej niezdarnie - tu odwrócił się do przyjaciela z pobłażliwym uśmiechem. - Niewątpliwie dlatego, Ro-deryku - dodał - nie poznałeś, że to naprawdę uszebti. Prawdziwy starożytny relikt. Profesor zmarszczył brwi. - Nie bądź głupi, Karolu - warknął - Nie poznałbym prawdziwego uszebti, nawet gdyby mnie ugryzło w tyłek. Po prostu jak większość ludzi wykształconych lubię udawać, że wiem więcej, niż wiem. No więc dałem plamę. Zamknij dziób i weź sobie jeszcze sherry. Zapadła niezręczna cisza. Profesor Coote wydmuchał nos, a potem podbiegł do stolika. Napełnił kieliszek i wrócił na swój fotel. Dziadek miał jeszcze kilka pytań. - Słuchaj no, Rod - powiedział, celując w profesora długim, piegowatym palcem -jeśli ten niebieski wichaj- 190 ster naprawdę jest starożytny, jak dostał go w swoje łapy stary Baart? Myślisz, że dał mu go ten facet, rzeźbiarz? Profesor wetknął dłonie w kieszenie i wzruszył ramionami. - Tak, myślę, że to on dał tę figurkę ojcu Baartowi. A tak na marginesie, czy chcielibyście ją zobaczyć - to znaczy to, co z niej zostało? Babcia, dziadek i Johnny zawołali jednocześnie: „No! Jasne!" i „Jak cholera!" Profesor podszedł do fotela, gdzie siedział jego uczony przyjaciel. Na podłodze, ukryta w cieniu, leżała czarna książka. Starszy pan schylił się, podniósł ją i zaniósł na środek pokoju. Johnny, babcia i dziadek wpatrywali się, jak profesor podnosi skórzaną okładkę. W środku leżały strzaskane, poczerniałe kawałki niebieskiej figurki. -Jak rany! - zawołał Johnny. - Czy pan to zrobił, profesorze? Starszy pan pokręcił głową. - Nie. Była już w takim stanie, kiedy wróciłem do domu z naszej wycieczki. Sądzę, że to się stało w chwili, kiedy rozsypałeś prochy naszego drogiego zmarłego przyjaciela, ojca Baarta. Podobnie było z pierścieniem. Wyjąłem go z kieszeni, kiedy płaciłem rachunek za motel, i patrz, jak wygląda. Sięgnął do kieszeni smokingu i wyciągnął pogięty kawałek poczerniałego metalu. - Kamień zniknął - dodał, pokazując wszystkim resztki pierścienia. - Wyparował, wybuchł, nie wiem. Znalazłem tylko jakieś resztki - paznokcie i włosy, tak mi się przynajmniej wydaje. Były przymocowane do 191 - A ta niebieska figurka? Co to właściwie jest? - zapytał dziadek. - Czy zrobił ją stary Baart? A może to rzeczywiście pamiątka? Znów odpowiedział profesor Coote: - Nie, wbrew nalepce, którą przykleił, aby ludzi oszukać, to było prawdziwe uszebti. Figurka grobowa, ale nie egipska. Pochodziła z Kusz, starożytnego królestwa nad Nilem, znajdującego się za Egiptem. Królowie Kusz podbili Egipt w ósmym stuleciu przed naszą erą i przez jakiś czas nim władali. Kiedy ich wypędzono, zabrali ze sobą do Kusz egipskie zwyczaje. Wróciwszy do swego małego królestwa, zaczęli udawać, że są Egipcjanami. Stosowali egipskie praktyki religijne, do pisania używali hie-roglifów i robili uszebti. Oczywiście, ich figurki wykonane są raczej niezdarnie - tu odwrócił się do przyjaciela z pobłażliwym uśmiechem. - Niewątpliwie dlatego, Ro-deryku - dodał - nie poznałeś, że to naprawdę uszebti. Prawdziwy starożytny relikt. Profesor zmarszczył brwi. - Nie bądź głupi, Karolu - warknął - Nie poznałbym prawdziwego uszebti, nawet gdyby mnie ugryzło w tyłek. Po prostu jak większość ludzi wykształconych lubię udawać, że wiem więcej, niż wiem. No więc dałem plamę. Zamknij dziób i weź sobie jeszcze sherry. Zapadła niezręczna cisza. Profesor Coote wydmuchał nos, a potem podbiegł do stolika. Napełnił kieliszek i wrócił na swój fotel. Dziadek miał jeszcze kilka pytań. - Słuchaj no, Rod - powiedział, celując w profesora długim, piegowatym palcem -jeśli ten niebieski wichaj- 190 ster naprawdę jest starożytny, jak dostał go w swoje łapy stary Baart? Myślisz, że dał mu go ten facet, rzeźbiarz? Profesor wetknął dłonie w kieszenie i wzruszył ramionami. - Tak, myślę, że to on dał tę figurkę ojcu Baartowi. A tak na marginesie, czy chcielibyście ją zobaczyć - to znaczy to, co z niej zostało? Babcia, dziadek i Johnny zawołali jednocześnie: „No! Jasne!" i „Jak cholera!" Profesor podszedł do fotela, gdzie siedział jego uczony przyjaciel. Na podłodze, ukryta w cieniu, leżała czarna książka. Starszy pan schylił się, podniósł ją i zaniósł na środek pokoju. Johnny, babcia i dziadek wpatrywali się, jak profesor podnosi skórzaną okładkę. W środku leżały strzaskane, poczerniałe kawałki niebieskiej figurki. -Jak rany! - zawołał Johnny. - Czy pan to zrobił, profesorze? Starszy pan pokręcił głową. - Nie. Była już w takim stanie, kiedy wróciłem do domu z naszej wycieczki. Sądzę, że to się stało w chwili, kiedy rozsypałeś prochy naszego drogiego zmarłego przyjaciela, ojca Baarta. Podobnie było z pierścieniem. Wyjąłem go z kieszeni, kiedy płaciłem rachunek za motel, i patrz, jak wygląda. Sięgnął do kieszeni smokingu i wyciągnął pogięty kawałek poczerniałego metalu. - Kamień zniknął - dodał, pokazując wszystkim resztki pierścienia. - Wyparował, wybuchł, nie wiem. Znalazłem tylko jakieś resztki - paznokcie i włosy, tak mi się przynajmniej wydaje. Były przymocowane do 191 gwoździa, zapewne pod kamieniem. Spaliłem je w kominku, co, jak sądzę, jest właściwym sposobem postępowania z czymś takim. - Tak - potwierdził profesor Coote, kiwając głową. -Sądzę, że postąpiłeś właściwie - potem uśmiechnął się kwaśno i dodał: - Powinieneś też zakopać resztki uszebti i pierścienia. Zakop je pod cisem na cmentarzu podczas nowiu. Jest to metoda pozbywania się przeklętych przedmiotów polecana przez wielkiego astrologa Regiomon-tanusa. Twierdzi on, iż... - Masz na myśli Johana Miillera z Królewca, nieprawdaż? - przerwał profesor. - Bo tak właśnie naprawdę się nazywał, wiesz. Profesor Coote rzucił swemu przyjacielowi nieprzyjemne spojrzenie. - Tak, wiem, jak się naprawdę nazywał Regiomon-tanus. Ale mówienie o nim Johann Miiller to pompa-tyczna pedanteria. A przecież nie chcemy być pompa-tycznymi pedantami, nieprawdaż? - Profesor Coote już od jakiegoś czasu szukał sposobu, aby się odegrać za to, że kazano mu „zamknąć dziób". Teraz zadowolony rozsiadł się wygodniej. W tym momencie Johnny znów się odezwał. Wiele rzeczy w tej historii nadal wydawało mu się niejasne. - Ale dlaczego ojciec Baart chciał mnie zabić? - zapytał. - Tylko dlatego, że był złym człowiekiem? Profesor przez chwilę wpatrywał się w żar w główce fajki. - Wydaje mi się - powiedział w końcu - że tutaj chodziło o zasadę „życie za życie". Widzisz, ojciec Baart zgi- 192 nął. Był złym czarownikiem i popełnił jakiś błąd podczas uprawiania czarnej magii. Co zrobił źle, nigdy się nie dowiemy, ale to go zabiło. Jego ciało spłonęło na popiół, który został pochowany w górach przez... rzeźbiarza? Moce ciemności? Sądzę, że tego też nigdy się nie dowiemy. Ale idźmy dalej: Baart zginął, ale jego dusza nadal błąkała się po ziemi. Nawiedzała kościół św. Michała i pewnie pojawiałaby się tam do końca świata, nikomu nie czyniąc krzywdy. Ale ty, Johnny, otworzyłeś puszkę Pandory. Zlekceważyłeś ostrzeżenie i wyniosłeś figurkę z kościoła. Kościół to święte miejsce. Tam moce ciemności są osłabione. Jednak kiedy zabrałeś figurkę, wtedy rozpętało się piekło. Czego chciał nasz stary kumpel Baart? Pragnął znowu żyć na tym świecie. Pojawił ci się więc jako pan Broda i podarował pierścień. Ten magiczny przedmiot obdarzył cię mocą, dzięki której mogłeś się obronić przed awanturnikami takimi jak Eddie, ale nie takie było jego właściwe zadanie. O, nie - przede wszystkim miał on dać ojcu Baartowi władzę nad tobą. To była część jego planu. Z tym pierścieniem na palcu miałeś umrzeć o północy w parku imienia Duston, a wtedy on powróciłby do świata żywych. Zastanawiam się tylko, w jakiej postaci? Jako Johnny Dixon? Ojciec Baart? A może pan Broda? Bóg jeden wie. Johnny zadygotał. - On powiedział, że umrę, jeśli zdejmę pierścień z palca. Dlatego właśnie dalej go nosiłem. Profesor skrzywił się. - To były banialuki, które miały cię zastraszyć, mój chłopcze. Mogłeś zdjąć pierścień, kiedy tylko chciałeś. 13 - Johnny Dixon i klątwa błękitnego bożka 193 W rzeczywistości sytuacja przedstawiała się dokładnie odwrotnie, niż twierdził ten stary diabeł. Umarłbyś, gdybyś go nie zdjął. Tak więc dobrze się złożyło, że... że... Głos profesora ucichł. Starszy pan spochmurniał nagle i przygryzł wargę. - Co się stało, profesorze? - zapytał Johnny niespokojnie. Profesor westchnął głęboko i żałośnie. Podszedł do kominka i wystukał fajkę o kratę. - Och, nic takiego - powiedział ze smutkiem - Nic takiego. Po prosu nagle zdałem sobie sprawę, że ten doktor Melkonian prawdopodobnie ocalił ci życie. Jak wiesz, zdjął pierścień, kiedy spałeś w jego gabinecie. Gdybyś nadal miał go na palcu, kiedy poszliśmy do parku o północy, ten stary piekielnik szybko by się z tobą załatwił - i ze mną pewnie też. Ale czy byłem miły dla doktora Melkoniana? Czy okazałem mu wdzięczność? Nie. Obsztorcowałem biedaka przez telefon, bo postawił złą diagnozę. Czasem dochodzę do wniosku, że nie jestem sympatycznym człowiekiem - łzy napłynęły do oczu profesora. Wyglądało na to, że się załamie i wybuchnie płaczem na oczach wszystkich. Johnny zerwał się na nogi. W jego oczach też błyszczały łzy. - Nie, panie profesorze! - zawołał głośno. - Pan jest całkiem niezłym facetem! Naprawdę! Gdyby pan za mną nie poszedł, byłbym już martwy! Stawił pan czoło duchowi, i jest pan naprawdę odważny! Słowo skauta! Niech pan nie płacze! Proszę! 194 Profesor zamrugał oczami i pociągnął nosem. Potem wyjął czerwoną bawełnianą chustkę i głośno wydmuchał nos. - Myślisz, że jednak jestem w porządku? - zapytał, rozglądając się niepewnie dookoła. - Oczywiście, jesteś w porządku - wtrącił profesor Coote. Wyciągnął dłoń i poklepał przyjaciela po ramieniu. -Jesteś jedną z najbardziej porywczych osób, jakie w życiu znałem, ale kiedy akurat nie wrzeszczysz, nie wściekasz się i nie przewracasz mebli, cechuje cię wielka dobroć i wrażliwość. Oczywiście - dodał, mierząc w profesora palcem - twoja reputacja znacznie by się poprawiła, gdybyś jutro usiadł i napisał do doktora Melkoniania miły list, wyjaśniając mu, co w tej chwili czujesz i przepraszając za swoje chamskie zachowanie. Tak chyba byłoby przyzwoicie. Profesor zdjął okulary i otarł oczy mokrą chustką. Potem założył je z powrotem i rozejrzał się po pokoju. Wszyscy się do niego uśmiechali. Dziadek, szeroko uśmiechnięty, spokojnie pykał z fajki. Nawet babcia, która zazwyczaj chodziła ze zmarszczonymi brwiami, teraz miała na twarzy uśmiech. Profesor odchrząknął i potarł łokcie. Potem wsadził fajkę z powrotem do ust i starał się zachowywać tak, jakby był w złym humorze. - Hmmm! - parsknął. - No tak., czy mam jeszcze coś komuś przynieść? No? -Ależ oczywiście - odparł profesor Coote suchym, sarkastycznym tonem. - O ile wiem, zwyczaj wymaga, aby do sherry podawać ciastka i inne tego rodzaju pokarmy. 195 Na dodatek, będąc wcześniej w twojej kuchni, widziałem talerz pełen takich właśnie smakołyków. Stał na ładzie obok zlewu. I znajduje się tam nadal. Profesor poczerwieniał na twarzy i plasnął otwartą dłonią w czoło. - Do diaska! - ryknął. - Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! Chwileczkę! - Obrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju. Za moment wrócił, niosąc w rękach porcelanowy półmisek załadowany najróżniejszymi smakołykami. Były tam ciastka z masłem orzechowym i z czekoladowym lukrem, czekoladki z nadzieniem śmietankowym (profesor nienawidził karmelowego) i sterty cukierków na papierowych serwetkach. Potem starszy pan raz jeszcze poszedł do kuchni i wrócił z talerzem, na którym spoczywał tort Sachera. Tort Sachera to takie supercia-sto czekoladowe. Naprawdę ekstra! Między warstwami ciasta znajduje się nadzienie z dżemu morelowego, a całość pokryta jest czekoladowym lukrem. Profesor zrobił ten tort poprzedniego wieczoru i ukrył go w szafce, aby później wyjąć jako niespodziankę. Jednak ze względu na zamieszanie i zdenerwowanie wywołane przyjmowaniem gości zupełnie o nim zapomniał. Poważna część wieczoru zakończyła się; wszyscy przez dłuższy czas jedli, pili i rozmawiali. Później profesor Coote poszedł na górę i, szukając ubikacji, przypadkiem odkrył schowek do wyładowywania złości. Przyjaciel nigdy mu o nim nie mówił, więc naturalnie był zaciekawiony, do czego służy to pomieszczenie. Ale kiedy wrócił na dół i zapytał, profesor wyjaśnił, że na starość zamierza zostać buddyjskim mnichem, więc praktykuje 196 medytacje. To wyjaśnienie kłóciło się wprawdzie z napisem na wewnętrznej stronie drzwi, ale profesor Coote nie był wścibski, więc dał za wygraną. Potem profesor usiadł do fortepianu, który stał w salonie, i grał różne stare melodie, a goście śpiewali. Babcia upierała się, żeby zagrał Zwykłą piosenkę o zmierzchu; a kiedy to zrobił, wpadła w płaczliwy nastrój, bo była to ulubiona melodia jej matki. W końcu starszy pan odegrał Gwiaździsty sztandar, a potem powiedział wszystkim, że przyjęcie się skończyło i mogą iść do domu. Na podjeździe, pod rozgwieżdżonym niebem profesor żegnał się z Johnnym. Jego przyjaciel z Durham leżał już w łóżku na piętrze. Miał spędzić noc w Duston Heights i wrócić do domu następnego ranka. Babcia i dziadek weszli już do domu, ale chłopiec nie chciał jeszcze iść. Wiedział, że zostało parę rzeczy, o które chciałby zapytać profesora, ale był tak śpiący i opchany smakołykami, że nic nie przychodziło mu do głowy. - No cóż, Johnny - powiedział starszy pan dobrotliwie. - Przeżyłeś niezłą przygodę! Czy uważasz, że była równie ciekawa jak te, o których słyszałeś w radiu? Hmmm? Johnny skrzywił się i pomyślał, że przygody to fajna rzecz pod warunkiem, że się o nich tylko słucha lub czyta, siedząc sobie spokojnie w salonie. - Wie pan, co bym chciał? - zapytał nagle. - No co? - Chciałbym mieć jakiś dobry magiczny pierścień, żeby Eddie Tompke się ode mnie odczepił. 197 Profesor gwałtownie potrząsnął głową. - Nie! Wcale tego nie chcesz! Gdybyś miał taki pierścień, to byłoby tak... no, tak, jakbyś przez cały czas nosił ze sobą naładowany pistolet. Prędzej czy później dałbyś się skusić, żeby go użyć do czegoś złego, a potem byłoby ci okropnie przykro. Ludzie często nie zdają sobie sprawy, kiedy jest im dobrze. Na studiach miałem kolegę, który był bardzo fajnym kompanem. Chłopak byl słaby i mizerny - zero mięśni. Zaczął więc podnosić ciężary, dużo biegał i w końcu zmienił się w wielkiego, potężnego siłacza. Ale przez to stał się największym nudziarzem, jakiego ziemia nosiła! Potrafił gadać tylko o tym, jak udało mu się zmienić w górę mięśni. Zostań taki, jak jesteś. Będziesz o wiele... -Johnny! Johnny! Johnny obejrzał się. To babcia. Stała na frontowych schodach i wołała z dłonią zwiniętą w trąbkę przy ustach. - O co chodzi, babciu?! - krzyknął. - Co się stało? - Twój tata dzwoni! Dzwoni z jakiegoś miejsca, o którym nigdy w życiu nie słyszałam! Chodź! Pośpiesz się! Johnny nie posiadał się z radości. Od dawna już nie miał wiadomości od taty i zastanawiał się, co się z nim dzieje. - O rany! - wykrzyknął z entuzjazmem. - Hej, panie profesorze, muszę iść! Dzięki za wszystko! Ja... cześć! Do widzenia! Ruszył na drugą stronę ulicy, ale przy krawężniku stanął nagle, odwrócił się i tęsknie spojrzał na profesora. Właśnie zdał sobie sprawę, że tata nigdy, przenigdy nie uwierzy w to, co miał mu do opowiedzenia. Starszy pan odgadł jego myśli i zaczął chichotać. - O co chodzi, Johnny? - zapytał. Chłopiec nie rozumiał, co w tym takiego śmiesznego- - Co ja mu powiem, profesorze? To znaczy mojemu tacie. Co mam mu powiedzieć? Profesor myślał przez chwilę. - Powiedz, że w szkole masz same szóstki, nie licząc pały z rysunków. Tylko nie kłam o tej pale. Zawsze najlepiej jest mówić prawdę. Johnny wlepił w niego zdumione spojrzenie, a potem wybuchnął śmiechem. Śmiejąc się, zawrócił i pobiegł przez ulicę ku oświetlonym drzwiom domu. 198 i.: ' WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o. 00-108 Warszawa, ul. Zielna 39, tel. 620 40 13, 620 81 62 Warszawa 2001. Wydanie I Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi wZABRZU