Maria Buyno-Arctowa czyli Awantura Arabska Zrealizowano przv pomocy finansowej Ministerstwa KultSy Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne Radom 2003 Redakcja i korekta: Anna Wasak Ilustracja na okładce: Kazimierz Wasilewski Projekt okładki: Paweł Wojcieszek Skład: Anna Korba ISBN 83-88822-49-7 © Copyright by Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne s.c. Radom 2003 Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne s.c. 26-606 Radom, ul. Wiejska 21 tel/fax (48) 366 56 23, 384 66 66 e-mail: polwen@polwen.pl http://www.polwen.pl Polskie Zakłady Graficzne Sp. z o.o. ul. Orzechowa 2, 26-600 Radom tel./fax: (48) 384 60 60 e-mail: polzagraf@polzagraf.pl Awantura arabska — a jednak nie działo się to w Arabii ani właściwie nie było awanturą! Więc dlaczego awantura i do tego arabska? Ot, dlatego, iż było to ulubione wyrażenie naszej bohaterki — Fifinki. Nie wiem, czy potrafilibyście bez namysłu powiedzieć, co to za imię — Fifinka. Wygląda to jak nazwa jakiegoś ślicznego, wypieszczonego pieska domowego i nawet z tego powodu, jak się potem dowiecie, wynikło kiedyś bardzo poważne nieporozumienie — a tymczasem jest to nie tyle spieszczone, ile zmienione imię pewnej dziewczynki, której dzieje chcę wam opowiedzieć. Ochrzczono ją imieniem Józefy, ktoś zmienił poważne imię na Jozefinkę, a mała, gdy zaczynała mówić, wyszczebiotała zamiast Józefinka — Fifinka i tak zostało. A potem, nie wiadomo jakim sposobem, dziecko, zaledwie umiejąc mówić, wykrzyknęło: „Awantura arabska!" I te wyrazy stały się ulubionym powiedzeniem Fifinki, która tym okrzykiem wyrażała radość, smutek, zdziwienie, gniew i w ogóle wszelkie swe uczucia! Aż dzieci wiejskie podchwyciły to i przezwały dziewczynkę — Awanturą Arabską! I stała się mała Józefa — Fifinka, czyli Awanturą Arabską! I zapewne z powodu tej nazwy los przeznaczył jej najrozmaitsze, czasem całkiem nieprawdopodobne przygody. A zaczęło się wszystko od listu... Przyszedł kiedyś do Warszawy, do państwa Górskich, list... List, niby nic wielkiego! Tyle ich przecież i tak często przynosił listonosz! Ale ten od razu zwrócił uwagę Władka i Marysieńki. Był zupełnie inny niż listy, które otrzymywała mamusia lub tatuś. Na dużej, nieokreślonego koloru kopercie, wymiętej i niezupełnie czystej, widniały niezgrabne litery, ledwie, ledwie dające się skleić w wyrazy, a które miały oznaczać, dla kogo list był przeznaczony. I dziw, doprawdy, że te koślawe litery przywiodły jednak list do miejsca przeznaczenia! Marysieńka natychmiast pobiegła z nim do mamusi, a Władek za nią. Byli niezmiernie ciekawi, co ten dziwny list mógł z sobą przynieść. Pilnie więc wpatrywali się w mamusię, gdy wyjąwszy z koperty kawałek papieru, mniej więcej tak samo wykaligrafowany jak koperta, odczytywała pokręcone literki skaczące niesfornie z góry na dół, to znów z dołu do góry. Spojrzeli po sobie. Oho! Nic dobrego! Mamusia była widocznie zatroskana i zmartwiona. Na pewno będzie po obiedzie narada w gabinecie tatusia! I rzeczywiście, gdy tatuś poszedł do siebie na papierosa, mamusia weszła za nim, trzymając w ręce list. Co dalej było, dzieci niestety nie mogły się tak od razu dowiedzieć, gdyż mimo palącej ciekawości, nie zbliżały się do drzwi, bo nawet gdyby przypadkiem coś usłyszały, zawsze wyglądałoby to na podsłuchiwanie. A tego przecież nie robi żaden przyzwoity człowiek! Tymczasem w gabinecie toczyła się następująca rozmowa: — Wyobraź sobie, dostałam list od Józefowej! — mówiła mamusia, mnąc list w rękach. — Ach, tak! — odparł tatuś i z lekkim westchnieniem sięgnął do kieszeni po pugilares*. Wiedział bowiem, że taki początek poprzedzał zawsze prośbę o jakąś pomoc dla kogoś. Ale tym razem nie chodziło o pieniądze! pugilares - portfel. — Biedna Józefowa pisze, że umarł jej mąż... Została sama z dwojgiem dzieci. — To doprawdy przykre! Z małymi dziećmi trudno jej będzie znaleźć jakąś pracę — zauważył tatuś coraz bardziej zaniepokojony. Przeczuwał już, że tym razem chodzi o coś ważniejszego niż pieniądze! — Właśnie! Pracę mogłaby właściwie otrzymać natychmiast! Nawet bardzo dobre miejsce, ale — bez dzieci. Młodszego chłopca może oddać do siostry. Chodzi tylko o Fifinkę... — Hm! — ... i właśnie prosi... Mamusia zatrzymała się, patrząc wymownie na tatusia. Marysieńka mawiała, że mamusia umie tak patrzeć, iż nikt nie może odmówić jej niczego. — ...więc prosi, żebym Fifinkę wzięła do siebie!... Tatuś zerwał się z fotela tak gwałtownie, iż filiżanka czarnej kawy wywróciła koziołka, a czarny płyn rozlał się, tworząc na gazecie malownicze jeziora i rzeki. — Co? Wziąć do siebie to czupiradełko? To dzikie zwierzątko? Ależ to szalony pomysł! Nigdy, nigdy się na to nie zgodzę! — wołał podniesionym głosem, który przeniknął przez zamknięte drzwi i dotarł do dzieci. — Ojej! Co to za straszny list! — szeptali przytuleni do siebie Władek i Marysieńka. — I co może zawierać? A mamusia tymczasem tłumaczyła łagodnie: — Przede wszystkim obecnie Fifinka to nie dawne „czupiradełko" i „dzikie zwierzątko". Jest już sporą dziewczynką, w wieku Marysieńki. Zawsze była inteligentnym dzieckiem... — No! Jeżeli to się nazywa inteligencją! Może tam na wsi mogła imponować swoją „awanturą arabską". Ale zobaczysz, jak głupia i dzika okaże się na gruncie wielkiego miasta. — Ach, kochanie, w tej chwili nie chodzi o jej inteligencję — pojednawczo zaczęła mamusia:. — Aie wiuzisz,, mam *aiu& .. ~„T— .„...... ności względem Józefowej! — Poślemy jej większą sumę pieniędzy! Niech umieści gdzie małą! — gwałtownie bronił się tatuś. — To niemożliwe! Józefowa jest nadzwyczaj przywiązana do dzieci... Dba o nie i wychowuje, jak może najlepiej... Nie odda dziecka w byle jakie ręce. — Więc niech odda w dobre! Niech wybierze! Ale dlaczego koniecznie u nas?... — Pamiętaj, ile serca i dobroci okazała Józefowa podczas choroby Marysieńki... Można powiedzieć, że uratowała jej życie! Pamiętasz, jak z uszczerbkiem swojego dziecka karmiła naszą chorą dziecinę... Mamusia miała łzy w oczach, tatuś też zaczynał być wzruszony, więc dalej rozmowa poszła już inaczej. A gdy wreszcie mamusia otworzyła drzwi od gabinetu, dzieci usłyszały zrezygnowany głos tatusia: — Dobrze więc! Rób, jak chcesz! Obawiam się jednak, że będziesz żałowała! Ale mamusia była tak uszczęśliwiona, że w tej chwili nikomu do głowy nie przyszło trwożyć się o to, co będzie w przyszłości. — Dzieciaki! Mam dla was nowinę! — wołała od progu, a gdy Władek i Marysieńka, pożerani przez ciekawość, podbiegli do niej, mówiła dalej: — Będziecie mieli towarzyszkę! Przyjedzie do nas Fifinka! — Fifinka? To małe czupiradełko? — powtórzył słowa ojca Władek, trochę rozczarowany. — Władku! Przecież to moja mleczna siostrzyczka! — upominała zgorszona Marysieńka. — Właśnie! Twoja mleczna siostrzyczka! Musicie być dla niej dobrzy. Wiecie, dziecko wiejskie będzie się czuło w mieście onieśmielone, osamotnione. Musicie się nią zaopiekować, otoczyć serdecznością! szczerze, a Władek w myśli rozpatrywał wszelkie za i przeciw tej nowiny. — Będą dwie dziewczyny, a ja jeden. Ale jakoś dam sobie z nimi radę: z Marysieńka można wszystko zrobić, byle się umiejętnie do tego wziąć, a to wiejskie gąsiątko zawojuję od razu! A zawsze we troje można urządzać bardziej urozmaicone zabawy! — zadecydował, pogodziwszy się z przyjazdem Fifinki. Stało się więc. Wiejska „Awantura Arabska" miała być przeniesiona na grunt warszawski. Mamusia robiła przygotowania jak na przyj ecie jakiej księżniczki (tak przynajmniej wyrażał się tatuś!). Władek został wyrzucony do gabinetu*, z czego był zresztą niezmiernie zadowolony, zaś do pokoju Marysieńki wstawiono ładne, białe łóżko zasłane nowiuteńką, niebieską kołdrą i bielutką bielizną. Jedna szuflada w komodzie" została opróżniona, by Fifinka miała gdzie chować swoje rzeczy, a w szafie zrobiono miejsce na sukienki. — Bo przecież trzeba będzie jej coś sprawić! — mówiła mamusia. — Mleczna siostra Marysieńki i moja chrześniaczka nie może się pokazywać w byle jakich sukienkach! A potem wszyscy, to jest mamusia, Władek i Marysieńka, powędrowali na kolej. Po Fifinkę pojechał na wieś stary woźny Marceli, pod którego opiekanie mogło się nic stać dziecku, jednak mamusi niespokojnie biło serce, gdy oczekiwała na nadejście pociągu, a i Marysieńka była nieco wzruszona, nie wiadomo dlaczego, i odetchnęła z ulgą dopiero, gdy pociąg sapiąc, gwiżdżąc i dymiąc, zatoczył się na stację. Trzy pary niecierpliwych i trochę ciekawych oczu prześlizgiwały się po tłumie wychodzących, wypatrując Fifinki. Czyżby nie przyjechała? * gabinet - pokój przeznaczony do pracy umysłowej w urzędzie lub mieszkaniu. " komoda - mebel skrzyniowy z szufladami do przechowywania bielizny, części ubrania lub drobiazgów. Lecz oto stary Marceli, a przy mm... no, mc iuUŁU»_____j powiedzieć — czupiradełko! Spod chusteczki w duże kwiaty, zsuniętej z czoła, wysuwały się kosmyki krótkich, twardych, sterczących włosów, okalających twarzyczkę drobną, o zadartym nosku i ustach otwartych, na pół ze zdziwienia, na pół z przerażenia. Bystre, czarne oczęta biegały przy tym na wszystkie strony tak szybko, iż zdawało się, że obracają się w kółko niby koło młyńskie! Na krótkiej szubce* przewiązana była chustka, nierówno opuszczająca się frędzlami w różne strony i plącząca się między nogami a wielką torbą, którą trzymały z trwożną zaciętością dwie chude, czerwone rączyny! Dziewczynka zresztą nie była brzydka, gdy się jej przyjrzało uważniej; ale na pierwszy rzut oka wyglądała jak... — Prawdziwa Awantura Arabska! — mruknął Władek, ledwie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Ale już mamusia ze swoim przedziwnym uśmiechem, który rozbrajał wszystkich, podbiegła do przybyłej. — Jak się masz, Fifinko! Co? Nie poznajesz Marysieńki? I mnie, zdaje się, również nie poznajesz? Władeczku! Weź od Fifinki torbę. Za ciężka dla niej. Ale tu nastąpiła rzecz zupełnie niespodziewana: Fifinka, nieco jakby uspokojona głosem mamusi, targnęła się jak dzikie zwierzątko, gdy Władek chciał jej wziąć z rąk torbę, a oczy jej zabłysły złowrogo. — Wyglądała jak młody psiak, któremu chcą wyrwać obgryzaną kość! — opowiadał potem Władek. — Ona tak przez całą drogę, proszę wielmożnej pani — objaśniał Marceli — że to matka przykazała jej, by torby pilnowała jak oka w głowie. — Dobrze! Dobrze! Niech Marceli zawoła auto! Pewne trudności były przy wsiadaniu. Fifinka, która dotąd nie * szuba - długie zimowe okrycie wierzchnie, zwykle podbite futrem. stawiała żadnego oporu i szła posłusznie koło Marysieńki, zacięła się i nie chciała za nic wejść do auta. Dopiero gdy mamusia wzięła ją łagodnie, lecz stanowczo za rękę, dała się pociągnąć, ale przez cały czas jazdy drżała jak w febrze*, a z zaciśniętych ustek wybiegało chwilami ni to westchnienie, ni to skarga, ni to prośba: — Awantura arabska! Awantura arabska! — Co to będzie dalej? — szeptał Władek do ucha siostrze, gdy wchodzili do mieszkania. — Nie wiem... Ale mi jej bardzo żal! — odpowiedziała Mary-sieńka. — No, mamusia da sobie z nią radę; ale to prawda, że z niej czupiradełko. Fifinka po zdjęciu chustki i szubki, w przykrótkiej sukieneczce nabrała znacznie milszego wyglądu, ale nie przestawała zachowywać się jak dzikie zwierzątko. Zaraz po wejściu do pokoju jadalnego wcisnęła się w kącik między piecem a kredensem i nie wypuszczając z rąk swojej torby, rzucała wokoło trwożliwe spojrzenia. Nie można było ani z niej wydobyć słowa, ani też wydobyć jej samej z ukrycia. Po długich trudach udało się jednak mamusi zaprowadzić ją do pokoju Marysieńki. — Będziecie tu spały razem. To twoje łóżko. Włóż do szafy swoją torbę... Ale Fifinka wydała nagle dziki jakiś okrzyk i rzuciła się do drzwi. Przebiegła korytarz i kierując się w stronę, gdzie było najciemniej, wpadła do małej garderóbki**, w której stały kosze, kufry i trochę niepotrzebnych, podniszczonych mebli. Znów wcisnęła się w naj-ciaśniejszy kąt i tu poczuła się nieco bezpieczniejsza. To jej przy- ' febra - tu: gorączka z dreszczami. " garderoba - tu: pokój, gdzie przechowywano odzież i gdzie przebywały służące, które się nią opiekowały. 11 10 pominałópoK^J pani gu&poqyni, w Którym czasami ^^j-j ~j -przebywać, g^ matula prasowała. Matula'- , Ostry ból Peszył małe serduszko! Dlaczego ją zabrali od atuli odW^sia?... ł ^sia?... Przycisnęli liniej do siebie płócienną torbę. Ona jedynie była z teg0 świata* ^tóry wydalał się jej tu, w tym zupełnie obcym miejgcU _ hłlłaśliwym i zupełnie niezrozumiałym — czymś nie-wvmownie pitymi drogim! A w pokoju fymczasem naradzano się, co robić dalej. Mamusia była raźnie zm^iona i zaniepokojona, tatuś musiał ją pocieszać. _ Dajmy jej spokój! PrZecieżprzyjechała z głuchej wsi... Wszystko jądziwi, ^aszy... Zostawmy jąw garderobie. Możnajej będzie wstaWić tam tó^ko. _ Ale dla^go tak się ^ękła mojego pokoju? — pytała rozżalona Marysi Aa. Nikt nie ul111** na to odpowiedzieć, bo nikt me wiedział, iż pew-nee0 razu, $* matka sprzątała we dworze, Fifinka wbiegła do nokoju panie^k, gdzie stały właśnie takie same dwa białe łozka, a poślizgnęły się na Wy froterowanej posadzce, wywróciła koziołka i to ial< nieszczęśliwie, iż razem z nią wywrócił się stolik, na którym st*ł^ miednica pełna mydlin; miednica zaś me mogła sobie wybrai innego miejsca, jak właśnie łóżko pokryte świeżutka koronko^ kapą! Fifinka d'lStała takiego klapsa, jak nigdy przedtem w życiu, i w dodatku Priestrogę: __ jak milU kiedy jeszcze wejdziesz, ty niezdaro, to popamiętasz. Fifinka r#l* dobrąpamięć, więc nie było siły, która by jązmu-siła do wejś^ do tego jasnego, białego pokoju! Co inneg'1 ^v garderobie! Ciemno, ciasno, trochę duszno! Tu woli przypędziła Fifinka do siebie. Poczuła, że jest zmęczona Phardzo gło^ toteż gdV mamusia przyniosła duży kubek mleka 1 porządną f^k chleba % masłem, rzuciła się chciwie najedzenie. 12 — i chleb ani w połowie nie tak smaczny, ale jakoś się zjadło. — Zmęczona jesteś. Połóż się teraz, dziecko, spać, a jutro porozmawiamy. Łóżko wnieśli do garderoby. W półmroku nie wyglądało już tak biało i strasznie, a że Fifinka była zmęczona, więc gotowa była usłuchać głosu Dobrej Pani, jak w duchu nazwała mamusię. Że jednak nie dowierzała wszystkiemu, co było tu, w tym nieznanym dla niej świecie, więc zbliżyła się ostrożnie i krytycznie zaczęła badać zawartość łóżka. No, poduszka była, ale jedna! Co za porównanie z tym stosem, piętrzącym się prawie do sufitu, u nich w izbie! I ani śladu pierzyny! To poruszyło do głębi Fifinkę, nieco już pogodzoną ze swym losem. —Nie ma pierzyny! Także awantura arabska! — zawołała głośno. — Wreszcie przemówiła! — pomyślała mamusia. — Ale z pierzyną będzie kłopot. — Widzisz, dziecko, w mieście pierzyna nie jest potrzebna! Kołdra jest także ciepła — zobacz! — tłumaczyła łagodnie. Ale Fifinka potrząsała swymi śmiesznymi kosmykami, sterczącymi naokoło główki wraz z dwoma sztywno zaplecionymi, cieniutkimi warkoczykami, i powtarzała z uporem: — Nie ma pierzyny! Nie będę spać! 1 wybuchnęła gwałtownym, głośnym płaczem. Wszystkie zmartwienia i bóle, nagromadzone od chwili, gdy porzuciła swą rodzinną wioskę, cały żal rozstania i tęsknota za tym, co zostawiła, wybuch-nęły z niepohamowaną siłą wobec tego ślicznego łóżka, na którym zamiast puszystej pierzyny w kraciastej powłoce, leżała miękka, niebieska kołdra! Mamusia długo tuliła i uspokajała rozszlochaną dziewczynkę, aż wreszcie doprowadziła do tego, że Fifinka rozebrała się i położyła. Jeszcze dłuższą chwilę siedziała przy niej, gładząc mokrą od łez buzię, i dopiero gdy miarowy oddech, przerywany jeszcze od 13 Wasu do czasu KroiK-mi ^""F"1^^"*'--------< ' - - . - szy pocieszyciel, spłynął na spłakane powiela wróciła do jadalnego pokoju, gdzie przy stole była zebrana cała rodzina. L No, miejmy nadzieję, że jakoś się wszystko ułoży! - po- finką niełatwa była sprawa, jak się o tym niebawem CaWdao"m ułożył się już do snu i wszyscy zapadli w spokojny sen. Tylko Fifinka spała niespokojnie: kręciła się na miękkim posłaniu, wzdychała, coś tam pomrukiwała, aż wreszcie zbudziła się z niemiłym jakimś uczuciem. Wyciągnęła ręce, obmacując wokoło siebw^ Aha Jest sama! Matula nie chciała jej wziąćpod pierzynę. Widać coś przeskrobała! Zimno jakoś, nieprzytulme! Z oddali dochodzi Sośne chrapanie... to pewnie od łóżka matuli. I Walus tam jest... g A gdyby takpo cichutku wsunąć się pod pierzynę?... Zwinie się w nogach... Matula się nie przebudzi... Ci hutko wymknęła się z łóżka... Otwarte dr*wi prowadź* do pokoju służbowego i stamtąd właśnie dochody chrapanie Na pół śpiąca Fifinka skierowała się w tamtąstron,, uśmiechnęa^ ę radośnie gdy w półmroku zamajaczyła przed niewysoka góra kra-cffie^zyny Jcszcz* krok i Fifinka jest przy łóżku... wdrapuje sie ostrożnie i jeszcze ostrożniej wsuwa pod pierzynę.. Ach- Jakrozkosznie! Jak ciepło! Zwija się w kłębuszek jak mały nsiak i"zasypia słodko, marząc o swojej wsi rodzinnej, o mahym Watsm łlaatej krowie i siodłatych* gąskach, które przez lato ~ Matulamówiła, że będzie z nich zblerała dla niej pie- w domu spali spokojnie... gdy naraz rozległ który porwał na nogi Wszystkich! Za nim drugi, trzeci! — Ratunku! Ratunku! Ratunku! * siodlate gęsi - gęsi mające upierzenie ciemniejsze na grzbiecie albo na skrzydłach. wpakowała głowę pod pierzynę, zduszonym głosem pokrzykując stamtąd: — Bandyci! Bandyci! Ludzie! Ratujcie! — Jezus! Maria! Co się stało? — zbielałymi ustami pytała mamusia, a tatuś drżącymi rękami szukał rewolweru... Błysnęło światło... Władkowi, który po przebudzeniu się zawsze jakiś czas był na pół przytomny, nasunęła się myśl: „Pali się!" Niewiele więc myśląc, począł krzyczeć: — Pożar! Pożar! Telefonować po straż ogniową! Krzyk, wychodzący z pokoju służbowego, nie ustawał. Tam więc skierował się tatuś, a za nim mamusia i dzieci. W pokoju służbowym było półciemno, więc Władek, oprzytomniawszy już zupełnie i zrozumiawszy, że pożaru nie było, zapalił światło... Wówczas zobaczyli kucharkę Piotrusiową, stojącą pośrodku pokoju z rozczapierzonymi rękami, którymi jakby się od kogoś odgradzała, i wrzeszczącą wniebogłosy. Tatuś, zorientowawszy się, iż chodzi tu o jakiś popłoch bez istotnego niebezpieczeństwa, krzyknął ostro: — Co się stało? Gadajcie?! Ciągle jeszcze trzęsąc się ze strachu, ale już trochę przychodząc do siebie, Piotrusiową wyciągnęła rękę w kierunku łóżka, powtarzając jękliwie: — O... tam... Duch... Potwór... Smok!... A spod poduszki ze swojego łóżka Nastusia jęczała: — Bandyci! Ludzie! Ratujcie! — Cicho! Nie robić wrzasku! — krzyknął znów tatuś. Groza, którą przejął wszystkich przeraźliwy głos Piotrusiowej, mijała już; zastąpiła ją ciekawość i przybiegająca do kącików ust wesołość... * pokojowa lub pokojówka - służąca utrzymująca porządek w mieszkaniu. 15 14 — Szczura macie w iozku aiou my — mówił tatuś, trochę zły i trochę ubawiony. Lecz nie szczur to był ani mysz! Gdy się zbliżono do łóżka, zobaczono czarne kosmyki i czubek małego noska, sterczące spod pierzyny. — Fifinka! — Awantura Arabska! — I nie wstyd wam takie wrzaski robić z powodu dziecka? — strofował tatuś, ale Piotrusiowa, znana z gwałtownego charakteru, ochłonąwszy z przestrachu, wpadła w niepohamowany gniew. — A ty przybłędo! Ty wsiowe czupiradło! Żebym ja przez ciebie tyle strachu... tyle wstydu! Wynoś mi się stąd, bo cię jak szczeniaka przez okno wyrzucę! — wrzeszczała, z groźną miną sunąc do swego łóżka. Lecz tu zastąpiła jej drogę mamusia: — Uspokójcie się, Piotrusiowo! Dziecko przecież nic niewinne! Przez sen, widać, przyszło biedactwo tak jak do matki! — Ja jej tam nie matka! — krzyczała rozzłoszczona kobieta. — I moje łóżko nie dla jakichś tam przybłędów! Ja mogę odejść — może mnie pani odprawić choćby jutro, ale trzymać „tego" w łóżku nie będę!... — Nikt was o to nie prosi! Zanieście dziecko do łóżka i będzie koniec! — łagodnie perswadowała mamusia, ale Piotrusiowa ogarnęła nowa fala gniewu: — Ja mam tego wiejskiego bębna dźwigać? Ja, kucharka z kucharek! Ja mogę odejść choćby zaraz... Ale do tego się nie godziłam... i nie będę... Zatknęła się z gniewu i ledwie dysząc machała rękami, jakby się broniła przed jakimś następującym na nią wrogiem. — Zostaw ją! — niechętnie rzekł tatuś. — Poradzimy sobie sami! Daj no tę naszą „Awanturkę". I ostrożnie, aby dziecka nie budzić, tatuś wyjął Fifinkę spod kraciastej góry. Potargana główka zwisła mu bezwładnie na ramię, 16 westchnienia: — Matulu!... O, Jezu!... Awantura arabska! — Biednaś ty, roślinko polna, wyrwana z twej gleby wiejskiej i przefiancowana* na twardy grunt miejski! Ciężko ci będzie! — szeptem mówił tatuś, ostrożnie układając dziecko w łóżku. Mamusia otuliła ją starannie, a Fifinka na szczęście nie obudziła się i twardym, kamiennym snem przespała do rana. Ale od chwili przebudzenia zaczęły się nowe męczarnie. Oswajanie dzikiej wieśniaczki szło bardzo opornie! Przez pierwsze trzy dni Fifinka siedziała w garderobie skulona, nieufna, jak przestraszony kociak gotów z pazurkami skoczyć na każdego, kto się do niego zbliży. Jedną tylko mamusię dopuszczała do siebie, od niej brała jedzenie i spełniała pewne jej rozporządzenia, a więc ubierała się, myła, rozbierała, kładła spać. Nie mówiła nic. Czasami tylko wyrywało jej się z ust niby westchnienie lub jęk: — Ojej! Awantura arabska! Na czwarty wreszcie dzień nastąpiła zmiana, a to z następującego powodu: mamusia weszła do garderoby, niosąc coś wielkiego, białego na rękach. — Patrz, Fifinko, co ci przyniosłam! — mówiła z uśmiechem. Fifinka przyglądała się uważnie, wyszła nawet ze swego kąta. Co to? Jakby duża poduszka? Ej, za duża na poduszkę. Niby pierzyna, tylko mała i — biała, nie w kratę. — To dla ciebie pierzynka. Pierzyna dla niej?! A to awantura arabska! Pierzyna, prawdziwa pierzyna! Wprawdzie nie kraciasta i nie taka duża jak matulowa, ale zawsze pierzyna! I dla niej! Fifinka spojrzała na mamusię badawczo, trochę niedowierzająco, ale w uśmiechniętych oczach znalazła widać potwierdzenie * przeflancować - przesadzić sadzonki w inne miejsce. 1 Fifinka 17 swoich śmiałych przypuszczeń, gayz pmsuym ». —.____, nęła radośnie: — Własna pierzyna! A to awantura arabska! Lody były przełamane! Jakoś świat przedstawiał się teraz inaczej małej, wiejskiej dzikusce! Ostatecznie i tu są ludzie! Gdzie im tam zresztą do tych ze wsi, ale zawsze ludzie! A Dobra Pani może samej dziedziczce dorównać! Więc po trzydniowym zupełnym milczeniu otworzyły się spusty i Fifinka zaczęła mówić. Nie wiadomo, czy mówiła do siebie czy do mamusi, czy ot, tak sobie, bo przez długi czas głosu swego nie słyszała: — Matulowa pierzyna ile ładniejsza, ho! I w kraciastej wsypie i większa. Ale to nic! Matula obiecała, że pierze z gąsek, co je pasałam, dla mnie będzie, to się włoży do środka i będzie większa! A i jedzenie tu ujdzie, tylko nie takie tłuste jak u nas. Bo i skąd! Nasza gospodyni dwa razy grubsza od tej i ma całe połcie słoniny w spiżarni — nic lak, jak tu, w papierkach... I kuchnia jaka u nas we dworze! Wielka! I piec wielki! — A może chcesz zobaczyć pokoje? — nieśmiało zapytała Marysieńka, która na progu słuchała opowiadania Fifinki. Ta stropiła się naraz, zamilkła i rzucała nieufne, podejrzliwe spojrzenia, gdy nagle szczupła, ciemna buzia zajaśniała jakimś światłem, które ją rozpromieniło całą. W oczach zaiskrzyły się ogniki radości, usta rozwarły w okrzyku pełnym zachwytu i szczęścia: — Waluś!Waluś! Wyciągnęła ręce do wielkiej lalki, którą Marysieńka trzymała na rękach. Lalka była rzeczywiście śliczna, a nade wszystko łudząco przypominała dziecko. Okrągła buzia, figlarne, niebieskie oczęta, strzecha jasnych włosów, grube, różowe rączki i nóżki, pewna miękkość i ruchliwość korpusu sprawiały, że Niteczkę (tak się nazywała lalka, chociaż wcale nie była podobna do cienkiej niteczki) brano często za dziecko. 18 na wsi małym braciszkiem wybuchnęła w formie bezgranicznego zachwytu i uwielbienia do tego dziecka-lalki. Marysieńka postanowiła użyć lalki jako sposobu oswojenia Fifinki. — Podoba ci się moja Niteczka? Ładna? — Waluś! Waluś! — powtarzała z zachwytem Fifinka. — Chodź do mojego pokoju! Pobawimy się! Fifinka poszła do pokoju Marysieńki, pozwoliła się uczesać, zawiązać kokardę na niesfornych kosmykach, przebrać w sukienkę Marysieńki — byle jej było wolno patrzeć na Walusia! Nikt nie domyślał się, iż rozmodlone oczęta, wpatrujące się z zachwytem w lalkę, widziały obok okrągłej buzi z figlarnie patrzącymi oczami drugą— żywą, pucołowatą, często umorusaną, ze strzechą płowych* włosów nad czołem... To był obraz Walusia, braciszka Fifinki... Te dwie główki zlewały się z sobą, a łączyła je w całość — tęsknota. 0 tym nie wiedział nikt i nikt się nad tym nie zastanawiał. Wszyscy radzi byli niezmiernie, że przez lalkę można było trafić do Fifinki i chętnie posługiwali się niąjako narzędziem do oswajania dzikiego stworzonka. 1 dzięki Niteczce zaczęło się jakoś życie układać... Nie znaczyło to, że Fifinka czuła się szczęśliwa i zadowolona, że pogodziła się z miastem! Broń Boże! Wszystko tu było dla niej brzydkie i gorsze niż na wsi. Choćby pokoje na przykład. We dworze było ich aż dwanaście. I do tego jakie! Wielkie, jeden w drugi. A spiżarnia! A lodownia"*! A piwnice! Et — nie ma nawet o czym gadać! Tylko ulica imponowała jej, przejmując jednocześnie nie-wysłowionym strachem! Ukradkiem podchodziła czasem do okna i natychmiast odskakiwała od niego. Ruch samochodów, dorożek***, * płowy - żółtawy z odcieniem szarym; wyblakły. " lodownia - dawniej: pomieszczenie do przechowywania lodu. * dorożka - lekki pojazd konny odkryty lub ze składanym daszkiem, wynajmowany za opłatą, jeden z dawnych miejskich środków lokomocji. i- 19 tramwajów, tłum pędzących przechodniów i umaiuj zgiełk uliczny oszałamiał ją, odbierał przytomność. Toteż dużo czasu upłynęło, zanim Fifinka zdecydowała się wyjść na ulicę. Mamusia bardzo na to nalegała, bo przecież dziecko nie mogło żyć bez powietrza. No i wreszcie wyruszono na pierwszy spacer. Fifinka, w zgrabnym bereciku i paltociku Marysieńki, z gładko przyczesanymi włosami, nie była zupełnie podobna do czupi-radełka, które zjawiło się po raz pierwszy w Warszawie. Tylko wystraszone, biegające na wszystkie strony oczy przypominały wieśniaczkę znajdującą się pierwszy raz w wielkim mieście. Kurczowo trzymając za rękę mamusię i chwytając co chwila rękaw Marysieńki, szła naprzód, polecając Bogu duszę, w ciągłym przekonaniu, że w każdej chwili któryś z tych strasznych potworów wpadnie na nią, zmiażdży... Przymykała chwilami oczy, żeby nie widzieć tych okropności, ale wówczas pisk, trzask, huk i łomot wydawał się jej jeszcze większy i jeszcze bliższy! Otwierała więc czym prędzej oczy i szła dalej. Miała przecież obiecane, że po powrocie ze spaceru dostanie „Walusia" na całą godzinę! Przeszli tak część ulicy, skręcili w inną... Teraz trzeba było przejść na drugą stronę. — Trzymaj się mnie dobrze, Fifinko, i uważaj! Nie bój się! Nic ci się nie stanie! — mówiła mamusia, mocniej ujmując rękę Fifinki. Ta znieruchomiała. Co? Iść w to piekło? W ten straszny gwałt! Pod koła tych potworów! Nigdy! I w chwili, gdy mamusia, Marysieńka i Władek zamierzali, korzystając ze znaku danego przez posterunkowego, przejść na drugą stronę, szarpnęła się, zawróciła i rozpychając przechodniów pędem pobiegła z powrotem. — Fifinka! Fifinka! — rozległy się przerażone wołania. Nie słyszała ich! Biegła, zwinnie przesuwając się między prze- 20 na nią ze zdziwieniem i pewnym lękiem. — Władku! Goń ją! Prędzej! Zabłąka się! Zginie! —rozpaczała mamusia. Władek, nie czekając wezwania, biegł już za Fifinka, rozumiejąc, że jeżeli straci ją z oczu, będzie prawdziwa bieda. Za nim pędziła Marysieńka. Ale Fifinka biegła prędzej od nich! Niósł ją strach, a pomagało zupełne nieliczenie się z nikim. Popychała, przewracała, wydając od czasu do czasu okrzyki, które straszyły ludzi rozstępujących się przed biegnącą. Na rogu zatrzymała się na mgnienie oka, ale zaraz instynkt pod-szepnął jej, w którą stronę się zwrócić. Dzieci biegły za nią co sił, starając się nie stracić z oczu czerwonego berecika. Fifinka pragnęła się dostać do domu, do swojego domu, jak go w myśli nazywała. Wydawał jej się teraz miły, kochany, zaciszny i tak bardzo pożądany. Ach! To ten, ten właśnie! Z uczuciem ulgi wpadła w bramę, na schody... jednym tchem znalazła się na trzecim piętrze... Chwała Bogu! Nareszcie! Małe, ciemne piąstki biją w drzwi: — Otwierajcie! Otwierajcie! Ach! Jak długo trzeba czekać, nim zbawcze drzwi otworzą się przed nią! A gwar uliczny goni za nią aż tu... Znów nowy lęk ją ogarnia... Tłucze więc jeszcze silniej w drzwi, aż te się otwierają... Z okrzykiem radości wpada do przedpokoju, potrącając stojącą przed nią postać. Nie patrzy, kto jej otworzył, nic ją to nie obchodzi... Biegnie przez korytarz, by dopaść swojej garderoby... Wpada... Lecz co to? Jakiś obcy pokój, z dziwnym, mdłym zapachem... Tak pachniało w kancelarii pana wójta, gdzie było aż szaro od dymu... Jakieś sprzęty nieznajome... Gdzie ona jest? 21 Uczucie nieopisanej grozy "owładnęło nią znowu — v,i^_ nawet niż tam, na ulicy... Jezus! Maria! Gdzie ona weszła? Awantura arabska! Jakiś obcy dom, obcy ludzie... Jest w nim zamknięta... Wydobyć się, wydobyć stąd jak najprędzej! Trafić do drzwi nieza-mkniętych i na ulicę — na tę hałaśliwą, przerażającą ulicę. Woli ją ze wszystkimi jej okropnościami niż te zamknięte klatki, obce, z obcymi ludźmi, gdzie nie wiadomo, co ją czeka. Wydawszy jakiś nieokreślony okrzyk, niby pisk, niby jęk, wyskoczyła z pokoiku, w którym się znajdowała, na oślep biegnąc przed siebie... Ktoś jej zastąpił drogę; zawróciła i biegła w drugą stronę. Natrafiła na jakieś zamknięte drzwi, poczęła w nie walić piąstkami — nie ustępowały. Rzuciła się znów w inną stronę... Przez niedomknięte drzwi wpadła do jakiegoś pokoju, dużego, widnego... Za nią ktoś biegł, coś wołając... Ukryć się gdzieś... Ach! stół pokryty długą, zieloną serwetą. Fifinka rzuciła się na ziemię i na czworakach wpełzła pod stół. Serce waliło jej tak silnie, iż omal piersi nie rozsadziło, w głowie szumiało, twarz była cała w ogniu! —Awantura arabska! Awantura arabska! — powtarzała szeptem, próżno starając się zebrać myśli i znaleźć jakiś sposób ratunku. A tymczasem ordynans* Jasiek, mocno zafrasowany", skrobał swą krótko ostrzyżoną czuprynę. — Nie wiedzieć co... Wpadło to do mieszkania i tłucze się po nim, jak nie przymierzając gacek***, co wypadkiem do izby się dostanie i rozbija się po wszystkich kątach, nie mogąc trafić do otwartego okna... — meldował swemu pułkownikowi, który był jeszcze bardziej przerażony całą tą przygodą. — Gdzie jest teraz? — pytał przyciszonym głosem. — Ano, wpadło to do gabinetu i jakoś nic stamtąd nie słychać. • ordynans - żołmerz, który pełnił służbę przy oficerze. " zafrasowany - zmartwiony. '" gacek - nietoperz. 22 do gabinetu. — Nie ma nikogo! — zauważył pan pułkownik, pytająco patrząc na Jaśka. Ten bystrym okiem wodził po pokoju i nagle, wyciągając rękę w kierunku stołu, szepnął: — O tam... — Gdzie? Co?—również szeptem zapytał pułkownik, nie rozumiejąc, o co chodzi. Jasiek spostrzegł, że serweta porusza się leciuchno i domyślił się przyczyny tego. — Schowało się widać pod stół! — informował szeptem. — No i co teraz robić? — bezradnie pytał pułkownik, coraz bardziej zmieszany dziwną wizytą. — Trza je stamtąd wyciągnąć... — Ba! Ale jak? Zacznie krzyczeć, rzucać się... Zaczęli się naradzać. — Zajrzę pomaluśku! — postanowił Jasiek i na czworakach począł się skradać do stołu. Fifinka, zakryta przed wzrokiem ludzkim serwetą, chwytała dźwięki dochodzące ją z daleka. — Ktoś wszedł... Teraz mówią... Żeby tylko nie znaleźli... W jednym miejscu był niewielki otwór w serwecie. Fifinka posłała stamtąd wywiadowcze spojrzenie. To, co zobaczyła, zmieniło od razu jej nastrój. Jakiś młody żołnierz, a za nim starszy oficer... Obaj niby nieznajomi, a jednak obaj bliscy, swoi. O, Fifinka pamięta, choć była wtedy jeszcze bardzo mała, jak to żołnierze polscy pierwszy raz przyszli do ich wsi... Jak to ich witali wszyscy i jak ludzie płakali z radości. Jak to każdy wynosił, co mógł, z chaty i dawał strudzonym, zgłodniałym. — Nasi! Nasi! — brzmiały wokół radosne okrzyki. Niewiele zrozumiała wówczas, dlaczego się ludziska cieszyli, że 23 ta gromada żołnierzy przyszła ao icn w iu&m, a^ Jy, ,„________ przylgnęło do tych szarych postaci, wynędzniałych, zbiedzonych, a dziwnie radosnych i jasnych! I od tej chwili każdy żołnierz polski był jej bliski, swój! Otucha w nią wstąpiła! Wyratują ją ci wojskowi, jak tyle razy ratowali Polskę (to słyszała od ludzi starszych, którzy o wszystkim wiedzą). Więc jeszcze trochę ostrożnie, ale już znacznie spokojniejsza, wysunęła głowę spod serwety. A Jasiek właśnie wyciągnął szyję, by zajrzeć, co się dzieje pod stołem, i omal nie stuknął się o głowę Fifinki. Spotkały się dwie pary oczu: trochę zalęknione, ciemne oczęta dziewczynki i chabrowe, uśmiechnięte Jaśka. — A panienka co tu robi pod stołem? — zapytał, ukazując w uśmiechu rząd równych, białych zębów. — Uciekałam! — przyznała się Fifinka już zupełnie ośmielona. Ten siedzący na ziemi żołnierz i stojący nad nim oficer nie wzbudzali w niej żadnego lęku. Widziała w nich ratunek dla siebie i miała chęć jak najprędzej opowiedzieć im swoją przygodę. — A od kogo? — dopytywał Jasiek, zachęcony pełnym uznania mruknięciem pułkownika, który przyznawał, iż Jasiek w całej tej historii znacznie więcej okazuje przytomności umysłu niż on. — Od wszystkiego... Od tych maszyn, co latają same, bez koni... — Aha! Od samochodów! — mruknął Jasiek. — I nie dziwota, jak człowiek pierwszy raz to zobaczy! — Chciałam do domu! — opowiadała dalej Fifinka, wysuwając się już zupełnie spod stołu. — Pewnie ze wsi? — dopytywał Jasiek współczująco. O, on wiedział, co to znaczy znaleźć się w wielkim mieście, gdy się przedtem widziało tylko swoją cichą wioskę, gdzie wszystko było znajome: i domy, i drzewa, i pola. Ani tam zabłądzić, ani się czego lękać! Wozy, choćby nie wiem jak prędko jechały, nikogo nie straszą, tłoku nigdy nie ma, wiadomo, gdzie i jak iść! A w mie- się miesza od tego gwaru, hałasu, bieganiny, trąbienia, pisku! — Panienka sama była na ulicy? — wtrącił pan pułkownik. Fifinka aż się zatrzęsła na myśl, że mogłaby sama znaleźć się na ulicy. — Nie! Z panią i dziećmi! — odpowiedziała pośpiesznie. — A gdzież oni są? — dopytywał pułkownik. — Zapodziali się w tłumie, to się wie! —wyręczył Fifinkę Jasiek, który dobrze wiedział, jak to można zapodziać się w wielkim mieście. — Lecz w jaki sposób panienka dostała się tutaj? — prowadził dalej śledztwo pułkownik. Ale Fifinka przerwała wszystkie pytania kategorycznym oświadczeniem: — Chcę do domu! Otóż to właśnie! Rzecz niby prosta, ale w tym sęk, że Fifinka nie umiała powiedzieć nie tylko numeru domu ani nazwy ulicy, lecz nie wiedziała nawet, jak się nazywają państwo, u których mieszka. Co tu robić? Jasiek skrobał z zakłopotaniem ostrzyżoną czuprynę, a pułkownik, jeszcze bardziej zafrasowany, skubał małe wąsiki. Fifinka patrzyła na obydwóch ze zdziwieniem: jak to? Żołnierz i taki ważny oficer nie wiedzą, jak zrobić taką prostą rzecz, jaką jest odprowadzenie jej do domu? Czyżby i oni byli ze wsi? — A może by panienka umiała trafić tak „na oko"? — zapytał po namyśle Jasiek. Właśnie! Kiedy wszystkie domy jednako we! Toć przecie myślała, była pewna, że wbiegła do swego domu, do swego mieszkania, a tymczasem... — Chyba odprowadzić ją do komisariatu? — szeptem zaproponował pułkownik Jaśkowi. Lecz ten potrząsnął głową. Może to i byłoby najmądrzejsze, ale żal mu się zrobiło dziecka: przestraszy się to znowu, zlęknie! 24 25 I nie wiadomo,""czy ją kto będzie wymyślić. W tej chwili u drzwi wejściowych rozległ się gwałtowny dzwonek. Jasiek pobiegł do drzwi, lecz gdy je otworzył, odskoczył przerażony. A cóż to za dzień dziwny! — Panie pułkowniku! Panie pułkowniku! Znowu jakieś zabłąkane dzieci! — wołał, na dobre już przestraszony. — Nie! To niemożliwe! To jakieś żarty chyba! Pan pułkownik był dość gwałtowny i łatwo się unosił. Gniew go ogarnął; podejrzewał, że ktoś chce mu spłatać figla i postanowił skończyć te niefortunne żarty. — Czego sobie życzycie? — zapytał ostro, srogo się nachmurzywszy. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, stało w przedpokoju. Oboje byli zakłopotani i zalęknieni. — Panie pułkowniku! — nieśmiało zaczęła dziewczynka, ale przerwała nagle, wydawszy nieokreślony jakiś pisk, w którym brzmiała nuta radosna. Taki sam, tylko donioślejszy, jeszcze radośniej szy rozległ się z drugiej strony i mała postać z zsuniętym na tył głowy beretem i zwisającą na końcu czarnych kosmyków kokardą, odepchnąwszy energicznie pułkownika, rzuciła się na szyję nowo przybyłej dziewczynce. — A to awantura arabska! — wykrzykiwała uszczęśliwiona. — Fifinka! Fifinka! —powtarzała nie mniej zadowolona Mary-sieńka (gdyż to ona z Władkiem, biegając po wszystkich piętrach domu, w którego bramę wpadła Fifinka, trafiła wreszcie na właściwe mieszkanie). A gdy dziewczynki ściskały się i całowały, Władek uważał za właściwe dać pewne wyjaśnienia właścicielowi mieszkania. — Jestem Władysław Górski! —przedstawił się, znając formy towarzyskie. — Bardzo mi przyjemnie! Pułkownik Stanisław Trzebuński. — niedawno przyjechała do Warszawy i boi się wszystkiego! — Tak! Tak! —potakiwał Jasiek. —To się wie! Wielkie miasto dla człowieka ze wsi jest bardzo straszne. — Wyrwała się nam i chciała sama wrócić do domu, ale się omyliła. My mieszkamy w następnym domu! — Tylko o jeden dom się omyliła! — z uznaniem mruknął Jasiek. — Chodźmy do domu! Do domu! —nagliła Fifinka, która nagle poczuła, że tamten dom, w którym niedawno jeszcze było jej tak obco i strasznie, stał się jej bliski, miły, przytulny, a ludzie w nim swoi, kochani! W domu nikt nie robił Fifince żadnych wymówek, nikt się na nianie gniewał. Wszyscy byli zadowoleni, że przygoda zakończyła się szczęśliwie, a Fifinka — najbardziej ze wszystkich. Ale od tego dnia zaszła w dziewczynce znaczna zmiana. Utraciła wiele ze swej dzikości, zaczęło jąinteresować życie miejskie, nie lękała się już wszystkiego, czuj ąc, że j est pod dobrą, troskliwą opieką. Nie znaczy to, żeby Fifinka pogodziła się z miastem! O, nie! Było ono dla niej zawsze czymś znacznie gorszym i brzydszym od wsi, ale można było i tu znaleźć coś, co warte było uwagi. Zajęło ją przede wszystkim to, co początkowo budziło w niej największą obawę — samochody! — Takie to zmyślne! -— rozmawiała ze sobą, siedząc przy oknie i przyglądając się ruchowi ulicy. — Nikt tego nie ciągnie ani konia niema, a leci, o, jak prędko! Gdzie tam wóz, nawet w cztery konie zaprzężony, mógłby lecieć tak prędko! Ale gdy Władek chciał jej w najprostszych wyrazach wytłumaczyć mechanizm samochodów, okazywała się niesłychanie tępa. Nie tylko nie rozumiała nic, ale nie chciała rozumieć! W ogóle Fifinka była dziwną mieszaniną: w niektórych sprawach — głąb, jak pogardliwie nazywała ją Piotrusiowa, jedyna, ale za to zdecydowana nieprzyjaciółka Fifinki — ani jej wytłumaczyć, ani przekonać, ani nauczyć. Tak na przykład w żaden sposób nie 26 27 mogła zapamiętać nazwy uncy, przy kluicj domu! A znów czasami niespodziewanie błysnął spryt, nawet inteligencja. Okazało się to przy nauce czytania, której podjęła się mamusia, z góry zresztą przygotowana na niepowodzenie. Tymczasem Fifinka w lot pojęła objaśnienia, szybko nauczyła się liter, a potem wyśpiewywała znakomicie: mmma... mmma... ttta... ttta... i w parę tygodni czytała dość biegle. Nauka interesowała jąbardzo. Gdy Władek i Marysieńka uczyli się lekcji, siadywała cichutko w kąciku, z „Walusiem", czyli Niteczką na kolanach i przysłuchiwała się pilnie. — Jaka ona dziwna! Przecież nic nie rozumie, a wsłuchuje się tak, jakby się z nami uczyła! — mawiał czasami Władek. — E, Fifinka więcej wie i rozumie, niż się zdaje! — twierdziła Marysieńka, zawsze stająca w obronie Fifinki. — Możliwe... w ogóle trochę się ucywilizowała i można z nią wytrzymać! Rzeczywiście, Fifinka „ucywilizowała się" i weszła w nowe życie, które potoczyłoby się zwykłym trybem, gdyby nie zdarzenie, które pokrzyżowało wszystko, wnosząc niebywałe zamieszanie i pociągając za sobą szereg nieoczekiwanych przygód. * * * Minęło parę miesięcy od przyjazdu Fifinki do miasta i wiosna roztaczała już w całej pełni swoją krasę. Dzień, w którym się to stało, był ciepły, słoneczny, nawet tu, w tych wysokich murach pachnący świeżością, zielenią i rozkwitającymi kwiatami. Fifince było tego dnia bardzo smutno; chwytała otwartymi ustami powiewy wiosenne, które jej tak bardzo przypominały ukochaną wieś. Jakże tam inaczej było w te prześliczne dni, najpiękniejsze ze wszystkich, gdy słońce przepędza resztki chmur 28 śpieszą radośnie w pole, do roboty! A ziemia! Ach, jak wówczas pachnie ziemia! Próżno tego szukać wmieście! Fifinka już teraz umie sobie dawać radę na ulicy. Wybiega sama do sklepiku, a nawet i dalej. I trafia zawsze do domu, choć dotąd jeszcze nie nauczyła się nazwy ulicy, przy której mieszka. Po co jej to! Na dalsze spacery chodzi z dziećmi. Nieraz wraca pełna podziwu i zdumienia: tyle nowych rzeczy widziała, takich wielkich, bogatych! Szeroko otwiera swe czarne, ciekawe oczy, gdy na te cuda patrzy, podziwia wystawy sklepowe, wielkie domy, wielkie ogrody, lecz zawsze mówi sobie w duchu: — Ale tam, na wsi piękniej! Marysieńka, dostrzegłszy smutek w oczach Fifinki, skinęła na nią z dobrym uśmiechem. — Pobaw się „Walusiem" — rzekła, wiedząc, że to jest najlepszy sposób pocieszenia Fifinki. Rozpromieniły się czarne oczęta. Chwyciła lalkę i, tuląc ją do siebie i lekko kołysząc, usiadła na oknie. Stąd widać było przynajmniej szmat błękitnego nieba, trochę zieleni i płynął strumień powietrza trochę, troszeczkę przypominający — wieś. Marysieńka i Władek powtarzali słówka francuskie, a panna Melania powinna przyjść lada chwila. — Spóźnia się! A tak chciałem po lekcji pobiec trochę do parku! — mówił niecierpliwie Władek. — No, wiesz, ze spacerem będzie trudno! Mamusia wróci późno, a panna Balbina ma migrenę! — rzekła Marysieńka. — Pójdę sam! Opieki nie potrzebuję! — trochę opryskliwie zauważył Władek. — No, tak! Ale musisz się opowiedzieć pannie Balbinie, a wiesz przecież, że gdy ma migrenę, jest zdenerwowana i nie wiadomo, czego się po niej spodziewać. 29 W tej cnwni rozicgi się uiwwiw. iuviUU — Pewnie panna Melania! Prawdopodobnie nie przyjdzie! domyślał się Władek, podbiegając do aparatu. Ale nie była to Francuzka, jak to słychać było ze słów Władka. —-A, dzień dobry, ciociu... Nie, mamusi nie ma. Wróci późno wieczorem... Sami... Panna Balbina jest chora. Do Wilanowa? Samochodem? Ależ najchętniej!... Lekcje odrobione... naturalnie... Nie... żadnych przeszkód... Doskonale... Za dziesięć minut będziemy przed bramą... Bardzo dziękujemy... Do widzenia! Wiwat! Ubieraj się szybko! Jedziemy z ciocią Janka do Wilanowa! — wołał uszczęśliwiony chłopiec. — Ależ, Władku! Lekcja francuskiego... —protestowała trochę zalękniona Marysieńka. — Panna Melania nie przyjdzie. Zresztą napiszemy do niej kartkę. -— A panna Balbina? -— Panna Balbina śpi. -—Nie śpi... I skoro usłyszy nasze przygotowania, gotowa nas zatrzymać... -—Więc zachowujmy się cicho. Fifinka! Chodź no tutaj! — komenderował pomysłowy Władek. — Bierz książkę i powtarzaj słówka. -— Francuskie? — zaśmiała się Marysieńka, co widać dotknęło Fifinkę. ¦— Wielkie mi rzeczy: francuskie! Prawie jak po polsku: dama — la dam, lampa — la lamp, mapa — la map... — rzekła pogardliwie. — Gapa — la gap, baba — la bab, żaba — la żab — śmiał się Władek. — Doskonale! Powtarzaj to w kółko, tylko głośno. A gdyby przyszła panna Melania, oddaj jej to! Marysieńko, śpiesz się! Do widzenia, Awanturko! A spisz się dobrze! Marysieńka, zawsze stosująca się do rozporządzeń domowych, byłaby może powstrzymywała brata od tej wycieczki, bądź co bądź i tak naglił, że po prostu nie było czasu na protesty. A przy tym rzucał takie przekonywające argumenty: — Przecież to z ciocią Janią... Mamusia na pewno by pozwoliła... Panna Melania tak często opuszcza lekcje... Lepiej nie drażnić panny Balbiny... To wszystko było słuszne, a przy tym Wilanów... samochód... śliczna pogoda! Więc ani się spostrzegła, jak zbiegli ze schodów i stanęli przed bramą, a samochód z uśmiechniętą, wiosennie ubraną ciocią Janią zajeżdżał właśnie. Pojechali zadowoleni, roześmiani, rozpromienieni. A Fifinka siedziała przy stole, nie wypuszczając „Walusia" z objęć, i powtarzała głośno: — Dama — la dam, mama — la mam, mapa — la map, gapa — la gap... To się nazywa cudzoziemski język! Wszystko prawie jak po polsku! Ale jak będzie Waluś na przykład? Zatrzymała się. — To trochę trudniejsze. Lampa — la lamp, żaba — la żab! Władek kazał, żeby ciągle mówić po francusku i do tego głośno. — Baba — la bab, zupa — la zup — obmyślała różne słowa. Ale dlaczego koniecznie siedzieć przy stole? Na oknie będzie to samo, tylko trzeba mówić trochę głośniej... A tam widać szmat błękitnego nieba, trochę zieleni i powiewa chwilami świeży, pachnący wietrzyk! Przesiadła się na okno i, zapatrzywszy się w niebo, powtarzała zrazu głośno i wyraźnie, potem coraz ciszej, monotonniej, senniej: — Dama — la dam, mapa — la map, gapa — la gap, lampa — la lamp, żaba — la żab... Żaba! Ach, jak one rechocą tam, u nich, w tej zarośniętej rzęsą i sitowiem sadzawce... Ile ich jest... — Baba — la bab... Baby idąz koszykami, niosą do miasteczka jaja, masło... Chłopi 30 31 w dużą chustkę razem z Walusiem, przez co chłopiec wcale jej nie cięży, siedzi na przyzbie* i patrzy, i słucha, i tak jej dobrze... Ale co to? Gęsi całą gromadą wpadają w zieleniejący owies... Awantura arabska! Będzie bieda! — Fifinka! —ktoś krzyknął groźnie. Fifinka przerażona puściła Walusia... * * * Panna Balbina, przebudziwszy się z drzemki poobiedniej, czuła się nieco lepiej... W pokoju dziecinnym było wyjątkowo spokojnie i dlatego właśnie mogła dobrze wypocząć! Panna Balbina była wzruszona: — Poczciwe dzieciaki! Tak cicho się zachowują, żeby mnie nie drażnić! A teraz mają zapewne lekcję francuskiego... Tak, rzeczywiście, z pokoju dziecinnego dochodziły monotonne dźwięki: — Dama — la dam, lampa — la lamp, mapa — la map, gapa — la gap. — Co takiego: gapa — la gap?... Panna Balbina zaczęła przysłuchiwać się uważniej: — Żaba — la żab, baba — la bab... — dochodził coraz słabszy, coraz senniejszy głos. Pannie Balbinie serce zabiło niespokojnie. Co to jest? Dzieci są dosyć zaawansowane we francuskim... Jakieś żarty? Drwiny? Więc panny Melanii nie było w pokoju dziecinnym? Podniosła się z trudem: głowa jej jeszcze ciążyła, w uszach szumiało, była osłabiona i niepewnie trzymała się na nogach, jak zwykle po migrenie. Zbliżyła się do drzwi: w pokoju dziecinnym było zupełnie cicho. Co się tam dzieje? " przyzba - niski wał usypany z ziemi dokoła chaty wiejskiej, czasem pokryty deskami. 32 ' • w żyłach: na parapecie otwartego okna siedziała Fifinka z lalką na kolanach i kiwała się sennie... Lada chwila straci równowagę... spadnie z trzeciego piętra!... I wówczas to wyrwał się pannie Balbinie okrzyk: — Fifinka! Dziewczynka porwała się z miejsca, a spoczywający spokojnie na jej kolanach „Waluś" podskoczył gwałtownie, odbił się od parapetu i koziołkując leciał z coraz większą szybkością na dół. — Waluś! — wrzasnęła Fifinka i, gwałtownie odtrąciwszy przerażoną pannę Balbinę, rzuciła się do drzwi. — Jezus! Maria! Co ta dziewczyna wyrabia! Fifinka! Fifinka! Czekaj! Dokąd biegniesz?! Ale Fifinka nie słyszała nic: Waluś wyleciał przez okno, na ulicę! Wiedziała, że to lalka i to lalka nietłukąca się, więc jej się nic nie stanie, a mimo to jakiś okrutny strach przeniknął ją całą, jak gdyby chodziło o żywe dziecko. — Waluś! Waluś! —krzyczała, biegnąc po schodach tak szybko, jakby miała skrzydła u ramion. — Przecież się nie zabije! — przebiegało jej przez myśl. Tak! Ale może wpaść pod samochód! Może go ktoś porwać! A panna Balbina dzwoniła ze wszystkich sił na pokojową Nastusię, na kucharkę Piotrusiową, krzyczała, wołała... Nastusi nie było w domu, a Piotrusiową, usłyszawszy, że chodzi o Fifinkę, wzruszyła pogardliwie ramionami: — O, wielkie rzeczy! Nic jej się nie stanie! Ja bym tam miała za nią moje stare nogi po schodach ganiać! Także coś! Piotrusiową, szczerze nielubiąca Fifinki, korzystała z każdej okazji, by do niej zniechęcić otoczenie. — Wiecznie kłopot z tym dzieckiem! Że też się chce naszej pani cackać z takim wiejskim dzikusem! Mówię, że bieda przez nią się przyplącze: kark sobie skręci albo co, a potem dopiero będą ? Fifinka 33 lamenty , piciunoj^... ^,JŁ.„______ oszołomionej pannie Balbinie przyjść do słowa. — Ależ, Piotrusiowo! Trzeba za nią iść... Zabłądzi... Co pani powie? — E... nic jej sienie stanie! Toć przecie już nieraz wychodziła na miasto! A ja mam swojąrobotę! —niechętnie odparła Piotrusiowa i najspokojniej powędrowała do kuchni. Zanim panna Balbina, nieco się ogarnąwszy, zdecydowała się wyjść za Fifinką, ta zbiegła już dawno ze schodów. Czarne, bystre oczy gorączkowo szukały lalki. Ach! Jest! W samochodzie", do którego wsiadł właśnie jakiś wysoki pan. Rzucił palto na lalkę, siadł, samochód ruszył... — Stać! Stać! —wrzasnęła Fifinka, biegnąc jak wicher za samochodem. —Waluś! Walusia mi zabrali! — krzyczała dzikim jakimś głosem. — Stać! Zatrzymać! Momentalnie zebrał się tłum... jak to zwykle bywa w Warszawie... Część biegła za Fifinką, nie wiedząc o co chodzi, krzycząc i zmyślając na poczekaniu różne historie, reszta nieco wolniej dążyła za biegnącymi, udzielając sobie uwag: — Dziecko porwali! — Złodzieje w biały dzień ograbili sklep! — Zamordowali kobietę i troje dzieci!... — Zbrodniarz ucieka w samochodzie!... Pan z samochodu usłyszał krzyki i obejrzał się: jakieś dziecko biegnie, za nim tłum... Ale nie miał czasu zastanawiać się nad tym zjawiskiem; tak często bywały zbiegowiska na ulicach. Samochód skręcił w boczną ulicę. Fifinka, która pędziła z nieprawdopodobną szybkością, krzyczała jeszcze przeraźliwie: — Nie puszczajcie go! Nie puszczajcie! Zabrał Walusia! * lamenty - skargi, żale, narzekania, często wyrażone okrzykami, połączone z płaczem. " W czasach, gdy toczy się akcja powieści (lata dwudzieste XX wieku), wiele samochodów miało składane dachy. 34 kawiczną szybkością ulicę: mówiono o rabunku, morderstwie, samobójstwie, uśmiercono już Bóg wie ilu ludzi, schwytano Bóg wie ilu złoczyńców! A Fifinka biegła wciąż naprzód! Zdyszana, zziajana, spocona, z dużą, pąsową kokardą opadającą jej na oczy, krzyczała, wrzeszczała, wzywała pomocy. Za nią biegł posterunkowy, nie wiedząc, kogo gonić, kogo chwytać, ale zdając sobie sprawę, że jest potrzebny i musi być w tym zbiegowisku. Za nimi krzyczący, gestykulujący tłum... Rozległy się gwizdki policji... Samochód znów skręcił. I jadący w nim pan, i szofer oglądali się kilkakrotnie, nie przypuszczając naturalnie ani przez chwilę, że to oni są powodem całego zgiełku, wrzawy i zamieszania. Ale oto posterunkowy podnosi rękę z rękawem opasanym białą przepaską, na której rysuje się wyraźnie duże koło. Samochód zatrzymał się i zdyszana, ledwo żywa ze zmęczenia i wzruszenia Fifinka dopadła go, wskoczyła ze zręcznością małpki do środka, i ku najwyższemu zdumieniu siedzącego w samochodzie pana, wyciągnęła spod palta — lalkę! — O, widzicie! Jest Waluś! —krzyknęła, wznosząc triumfalnie ku górze lalkę. — Jezus! Maria! Co to? Dziecko? Lalka? — zaszumiało w tłumie. Posterunkowy, który wskoczył za Fifinką na stopień, także w pierwszej chwili nie wiedział, czy ma przed sobą dziecko czy lalkę. Ale najbardziej zdumiony i przerażony był pan siedzący w samochodzie. Podtrzymując spadające mu co chwila binokle, patrzył nic nierozumiejącym wzrokiem to na Fifinkę z lalką, to na posterunkowego, to na tłum... i coś niezrozumiale bełkotał. A tłum wyrażał głośno swe oburzenie. Wszystko jedno — dziecko nie dziecko, lalka nie lalka, ale zabrał ją! Taki elegancki pan i złodziej! Także mu się zachciało! Lalkę kraść! Ale lalka, dziw prawdziwy! Ani wiesz, dziecko czy nie dziecko! 35 misariatu z nim! Niech posiedzi w kozie! — krzyczano coraz głośniej. Nieznajomy pan coś mówił, coś przekładał. — Ale! Jaki mądry! Po zagranicznemu mówi i myśli, że się go zlęknę! I ja też umiem po zagranicznemu: lampa — la lamp, dama — la dam... Wielkie rzeczy! A nikomu nic nie ukradłam! — krzyczała Fifinka, w której ogólne podniecenie wzbudziło niebywałą werwę. Wzięła się pod bok, bezwiednie naśladując kłócące się baby wiejskie, i wykrzykiwała, jak tylko mogła najgłośniej: — Zbereźnik jakiś! Lalkę zabrał i uciekał z nią! O, niedo- czekanie! — Proszę się rozejść! Proszę się rozejść! — wołali policjanci, wchodząc w coraz gęściej kłębiący się tłum. — Do komisariatu ptaszka! Taka sztuka nie może mu ujść na sucho! — wołano z tłumu. Próżno pan z samochodu coś tłumaczył w nieznanym języku, próżno wyciągał i pokazywał jakieś papiery: nikt go nie rozumiał. — W komisariacie wszystko pan wytłumaczy! — odpowiadano mu i podczas gdy policjanci rozpędzali tłum, jeden siadł koło szofera, drugi stanął na stopniu i ruszono powoli, przy niemilknących okrzykach oburzenia tłumu i gwizdu gazeciarzy, którzy robili najwięcej hałasu. Pan komisarz, mimo swej zimnej krwi i spokoju, zerwał się gwałtownie z fotela za biurkiem, gdy wprowadzono do niego zameldowane poprzednio dziwne towarzystwo: eleganckiego, z cudzoziemska wyglądającego pana, zupełnie ogłupiałego szofera i potarganą dziewczynkę z wielką kokardą, już prawie na nosek opadającą, i ze śliczną lalką na rękach. — Co to jest? — zapytał zdumiony. — Ta dziewczynka twierdzi, iż ten pan zabrał jej lalkę i uciekał tego pana! — meldował posterunkowy. Komisarz niedowierzającym wzrokiem spojrzał na przyprowadzonego pana. Ten podszedł do niego i szybko mówić począł. Na szczęście komisarz znał język angielski. — Nie rozumiem, o co chodzi! To dziecko wpadło do mojego samochodu i rzeczywiście znalazło tam swoją lalkę. Nie wiem, w jaki sposób lalka się w nim znalazła. Lecz, panie komisarzu! Proszę, oto moja legitymacja. Jestem konsul* X. Jadę właśnie na audiencję** do pana prezydenta... Nie mogę się spóźnić... Czy może mnie pan zwolnić? — Ależ, panie konsulu! Naturalnie! Bardzo przepraszam! To jakieś nieporozumienie! — szybko mówił zmieszany komisarz, odprowadzając do drzwi gorączkowo śpieszącego się konsula. Innego zdania była Fifinka! Nie rozumiała, o czym panowie z sobą rozmawiali, ale wiedziała, że ten, który chciał zabrać Walusia, odchodzi bezkarnie! Wzburzyło ją to do żywego! Tak nie może być! Chciała przeszkodzić temu, chwycić za połę munduru pana komisarza i zawołać: — Nie trzeba go puszczać! Przecież on porwał mojego Walusia! Ale pan komisarz, choć się uprzejmie uśmiechał do pana z samochodu, miał minę groźną i niezadowoloną, więc się zlękła i nic nie powiedziała. Podniecenie, wywołane gonitwą za samochodem i okrzykami tłumu, znikło; zrobiło jej się jakoś nieswojo, ogarniało ją coraz większe zmieszanie i trwoga. Duży pokój ze sztywnymi, ciężkimi meblami, wyciągnięci jak struna policjanci, a nade wszystko pan komisarz — wszystko to było jakieś groźne, wielkie, mocne, a ona wobec tego tak mała i słaba... " konsul - stały przedstawiciel jakiegoś państwa za granicą. ' audiencja - posłuchanie udzielone przez osobę na wysokim stanowisku. 36 37 — Chyba ważniejszy m^ uaoz, w^u ___ cając ukradkowe spojrzenia na pana komisarza. A ten był widocznie niezadowolony: — Co za awanturę zrobiliście!? Konsula amerykańskiego sprowadzacie do komisariatu, oskarżacie o kradzież lalki! To istny skandal! Pan komisarz chodził wielkimi krokami po pokoju; policjanci byli zmieszani. — Dziecko biegło za samochodem! — zaczął się tłumaczyć jeden z nich. — Wołało, iż ten pan zabrał Walusia... Nie wiadomo było nawet, czy to dziecko czy lalka! I rzeczywiście lalka znalazła się w jego samochodzie! — Ależ on tłumaczył się, że nie ma pojęcia, jakim sposobem się to stało... — mówił podrażniony komisarz. — Ja wiem! — zawołała nagle Fifinka. — Waluś wypadł z okna i wpadł do samochodu... — AL. To było zupełnie proste! Wypadek chciał, że konsul zakrył lalkę paltem... i z tego taka awantura! Coraz straszniej robiło się Fifince: czuła, że jest przyczyną jakiegoś nieprzyjemnego zdarzenia i że patrzą na nią niechętnie. — Do domu! — przebiegło jej przez myśl i przyciskając lalkę do siebie, ostrożnie zbliżała się do drzwi... — A dokąd to panienka? — zapytał półgłosem jeden z policjantów w chwili, gdy Fifinka była już bliska celu. Pan komisarz tak był przejęty niemiłą przygodą z konsulem, że prawdopodobnie nie zauważyłby wymykającej się z pokoju dziewczynki. Co innego policjanci: choć wiedzieli, że w tym, co się stało, nie było ich winy, ale wobec złego humoru zwierzchnika woleli, by przyczyna całego zamieszania była na miejscu. — Do domu! — odparła przestraszona Fifinka. Ach, prawda! Dziecko! Trzeba z nim coś zrobić! Nie można tak wypuścić na ulicę. No i trzeba załatwić pewne formalności. 38 — Fifinka! — nieśmiało odpowiedziała dziewczynka. — A gdzie panienka mieszka? — pytał dalej, więcej dla formy niż z przekonania, bo przecież nie mógł przypuszczać, że dziecko warszawskie nie zna swego adresu. — W domu! — odpowiedziała Fifinka, której jedynym pragnieniem było wydostanie się stąd jak najprędzej. — W domu! W jakim? — W takim dużym, jak inne! 5 Pan komisarz był zdziwiony, zdziwieni byli i policjanci. Jak to? Taka duża dziewczynka nie umie określić, gdzie mieszka? — No dobrze! Ale przy jakiej ulicy? i — Przy takiej dużej, szerokiej, z samochodami, dorożkami. To było wszystko, co można było wydostać od Fifinki, coraz bardziej zniecierpliwionej, niespokojnej i zastraszonej. Pan komisarz skubał nerwowo czuprynę — znak najwyższego zdenerwowania. Policjanci spoglądali po sobie niepewnie: co teraz robić? — No i co? — rzucił w ich stronę komisarz. Nie było odpowiedzi. — Może się kto zgłosi... — po chwili milczenia zauważył jeden z policjantów. * — A jak się nie zgłosi nikt? — Może do pogotowia?... Fifinka znów zmierzała do drzwi, ale przecież niepodobna wypuścić na ulicę dziecka, nieorientującego się zupełnie! Gdy wtem przyszła niespodziewana pomoc w postaci dzwonka telefonicznego. — Halo! — zawołał pan komisarz machinalnie, nie przestając sobie łamać głowy nad tym, co zrobić z dzieckiem. Nagle twarz jego ożywiła się. — Czy się nie zabłąkała?... Jak się nazywa?... Jak?... Fifinka... 39 Jak wygląda... aroona:. nad lewym uchem?... Pan komisarz, nie odejmując słuchawki od ucha, pilnie przyglądał się dziewczynce — i twarz jego wypogadzała się coraz bardziej... Wszystko się zgadzało... imię... opis... wprawdzie kokarda zwieszała się nie na lewe ucho, ale prawie na czubek noska — lecz to drobiazg!... Inteligentna... hm... no... tak!... nie orientuje się w mieście... właśnie... właśnie! Wszystko się zgadza, znakomicie... Odprowadzić?... Za wynagrodzeniem... Och, nie! Bez żadnego wynagrodzenia... za zwrotem kosztów... Ależ najchętniej... Adres? — zaraz, zaraz... — Bielak! Zapisujcie! Policjant skwapliwie notował w notesie pod dyktando pana komisarza: — Pani Birbirken... Wilcza 52... drugie piętro... — Doskonale! Bardzo się cieszę! Moje uszanowanie! — kończył rozmowę telefoniczną pan komisarz wyraźnie uradowany. — Bielak! Odwieziecie dziecko pod wskazany adres. Za przejazd ci zwrócą— dysponował, a zwracając się do Fifinki, dodał: — Masz szczęście, panienko! Dopomnieli się o ciebie! Na przyszłość jednak niech cię nauczą, gdzie mieszkasz, albo niech ci przypną kartkę z adresem! Fifinka niewiele zrozumiała z tego, co mówił przez telefon pan komisarz; to jedno było dla niej jasne, że ją odwiozą do domu. Odetchnęła z ulgą. Skończy się awantura arabska! Ale awantura arabska dopiero się zaczęła! Jazda samochodem nie trwała długo. Zatrzymali się przed jakimś domem, ale tu nieoczekiwanie dla policjanta Fifinka zaprotestowała: — To nie mój dom! Policjant zajrzał do notesu: wszystko się zgadzało! Dla pewności zapytał dozorcę, czy tu mieszka pani Birbirken. — Tu, na drugim piętrze! 40 Ale Fifinka coraz energiczniej protestowała: — To nie mój dom! To nie mój dom! — Jakieś pomylone dziecko! — pomyślał Bielak, lecz że zwykł był sumiennie spełniać rozporządzenia swego zwierzchnika, energicznie zawołał: — Niech panienka nie grymasi! Pan komisarz wie, co robi! I mocno ująwszy Fifinkę za ramię, pociągnął jąza sobą na schody. Tu, trochę prowadząc opierającą się, więcej ją niosąc, dobrnął na drugie piętro i mocno zziajany, rad, że skończy się jego niezbyt przyjemna misja, nacisnął guzik dzwonka przy drzwiach nr 4. — Chwała Bogu, że wreszcie oddam im dziecko! Wyraźnie jest ono trochę... tego! — myślał Bielak i byłby przy ostatnim słowie zrobił wymowny ruch w kierunku czoła, ale że nie miał rąk wolnych, jako że musiał mocno trzymać Fifinkę, zdradzającą wyraźną chęć ucieczki, więc uzupełnił swą myśl znaczącym chrząknięciem i czekał niecierpliwie na otwarcie drzwi. A Fifinka, przerażona obcymi schodami, obcymi drzwiami, szarpała się bezsilnie w rękach policjanta: — To nie mój dom! Nie chcę! — krzyczała rozpaczliwie, nic nie rozumiejąc z tego, co się dzieje, ale czując, że jej awantura arabska jeszcze się nie kończy. A tymczasem drzwi otworzyły się i Bielak wepchnął dziewczynkę, wciąż opierającą się, do jasno oświetlonego przedpokoju, w którym stała z pieskiem na rękach wysoka, chuda pani o bardzo długim nosie. Zobaczywszy Fifinkę i stojącego za nią policjanta, cofnęła się z widocznym zdumieniem: — Co to? — zapytała ostrym, piskliwym głosem. — Z rozporządzenia pana komisarza odprowadzam dziecko pani Birbirken! — meldował Bielak, nieco niepewnym tonem, bo w tej chwili wzrok jego padł na drugą postać, wychylającą się zza 41 _____,,__.. drzwi: była taK samo wysuwa, iajv o^n^ samego pieska na rękach. — Moje dziecko! — krzyknęła piskliwie pierwsza chuda postać. — Słyszysz, Karolko? — Ach! — pełnym oburzenia i zupełnie tak samo piskliwym głosem zawołała druga. Obydwa pieski, jakby podzielając oburzenie swoich pań, zaszczekały przenikliwymi, ostrymi głosikami. Za nimi, jakby na dane hasło, poczęły naszczekiwać różne inne, które przez kilkoro drzwi wtaczały się do przedpokoju. Były najrozmaitszych wielkości i gatunków: maleńkie, o cienkich nóżkach, drżące charciki, zgrabne ratlerki, foksiki,* japońskie, zupełnie gołe psiaczki, kudłate o dużych, opuszczonych uszach i mordkach przypominających lalki, białe, czarne, żółte, w łatki, kropki, cętki, w obróżkach, ubrankach i wielkich kokardach! Cały ten psi sztab otoczył swoje panie i z pewnej odległości naszczekiwał zajadle, okazując wyraźnie wrogie zamiary wobec obcych przybyszów. Podobno Bielak był znany jako człowiek bardzo dzielny, energiczny i odważny. Jednak kto by na niego spojrzał w tej chwili, nie przyznałby mu tych zalet. Dałby sobie radę z najgroźniejszym bandytą, poradziłby sobie z najniesforniejszym tłumem, ale ta psia armia zupełnie odjęła mu przytomność. Więc bełkocząc niewyraźnie: — Pan komisarz... polecił... na skutek telefonu... więc odstawiłem... — nacisnął klamkę, otworzył drzwi i jeszcze prędzej je za sobą zatrzasnął. Na schodach odetchnął głęboko. — Co też ludzie nie wymyślą! Taką psiarnię w domu trzymać. I takie cudaki w dodatku! — myślał i nagle przypomniał sobie, że miał otrzymać zwrot za przejazd. ' chart, ratler, foks (foksterier) - rasy psów. 42 pomimo że wiedział, iż musi ponieść ten wydatek z własnej kieszeni, bo nawet się nie przyzna, że nie zażądał tych pieniędzy, ani mu nie postało w głowie wrócić po swą należność. — A niech ich tam z całą psiarnią! — zaklął, zbiegając szybko ze schodów. Był niezadowolony z siebie i niepewny, co robić: niby spełnił rozporządzenie zwierzchnika, ale czuł, że nie wszystko jest w porządku. Wyjął notes i jeszcze raz sprawdził: adres zgadzał się najzupełniej! — Co mnie to zresztą obchodzi! — zadecydował wreszcie. — Odprowadziłem dziecko na miejsce, reszta nie moja rzecz! A biedna Fiflnka była tak przerażona, że nawet jej ulubiona „awantura arabska" na usta nie wybiegła. Dokąd jąprzyprowadzili? Po co? I co chcą z nią zrobić? A te różne potworki? Co to jest? Niby psy, alejakie! Nigdy takich nie widziała. A warcząi szczekają coraz groźniej i coraz bliżej nacierają na drobną, drżącą postać, konwulsyjnie przyciskającą się do ściany. Ach! Jeden z potworków, ze złymi, wytrzeszczonymi oczami i zębami na wierzchu, wysunął się z gromady, stanął naprzeciwko Fifinki, mierząc ją wściekłem spojrzeniem. Nie! To nie na niąpatrzy tak złośliwie, nie jej grozi! Ach! Fifinka ledwie zdołała unieść w górę lalkę, ocalając jej nóżkę od ostrych zębów małego buldoga! Ale już inne psiaki, ośmielone zuchwałością swego kolegi, otoczyły Fifinkę podskakując, ciągnąc za sukienkę, próbując nawet swych ząbków na łydkach biedaczki. Główne jednak ataki skierowane były, nie wiadomo dlaczego, przeciwko lalce. — Rozszarpią mi Walusia! — przebiegło dziewczynce przez myśl; więc w coraz większym strachu unosiła w górę Niteczkę, próżno starając się przeraźliwymi okrzykami odpędzić atakującą gromadę. 43 ObiepaniepisKiiwymi giusaua uawv/1-y»»^v ^^t — Żoko! Żoluś! Mimi, Bobo! Lala! Dziudzik, Cipuś, Papusia! Uspokójcie się, kochaneczki! Cicho, bobusie najmilsze! Nie denerwujcie się! Kotulek! Zaszkodzisz sobie! Ach! Boże! Bibi będzie całą noc kaszlała! Karolciu! Przynieś cukierki! Żoko! Żoluś! Niewiele to jednak pomagało i nie wiadomo, jak by się zakończył ten psi atak na bezbronną Fifinkę i jeszcze bardziej bezradną Niteczkę, gdyby nie wmieszała się w to osoba trzecia, która nagle stanęła w drzwiach. Była ona przeciwieństwem obu pań: pełna, pulchna, różowa, w dużym, jasnym fartuchu, z pękiem kluczy przy jednym boku i małym harapem* przy drugim, nie wyglądała niby groźnie, ale znać było, że umie wzbudzać posłuch. — Proszę pani! Przynieśli Titinkę! — zawołała donośnym głosem. — Co? Titinkę! Ach! Co za szczęście! Titinka! Moje maleństwo ukochane! Słyszysz, Karolciu? Titinkę przynieśli! Gdzie ona jest? I w potoku radosnych okrzyków całe towarzystwo, łącznie z psami, które od razu spokorniały, spostrzegłszy harap wiszący u pasa, opuściło przedpokój. Fifinka odetchnęła z ulgą. Omdlałe ręce, w których trzymała wzniesioną nad głową dużą lalkę, opadły w dół. Na razie niebezpieczeństwo minęło, ale co będzie dalej? Przecież za chwilę może cała gromada wrócić; znów się rzucą na nią, na „Walusia", a jej obolałe ręce nie będą mogły utrzymać go tak wysoko, może go puścić, a wówczas... Zimny dreszcz przebiegł ciało dziecka. — Rozszarpią go te potwory! Uciekać! Bystrym wzrokiem obrzuciła przedpokój, wciąż jasno oświetlony. Tymi drzwiami weszła, tymi można wyjść. Sięgnęła do ¦ harap - b.cz z krótką rękojeścią i długim, splecionym rzemieniem. 44 kulkę. Wysoko jest wprawdzie, ale Fifinka wspięła się na palce, ciągnie — nic! —Awantura arabska! Awantura arabska! —jęczy dziewczynka. I w tej chwili nie może sobie darować, że nie chciała słuchać, gdy Władek objaśniał jej różne „miejskie" zwyczaje! Nawet drzwi nie umie otworzyć! Ale bo też mają sztuczne zamknięcia! Po kilku nieudanych próbach Fifinka musiała zrezygnować z zamiaru ucieczki przez drzwi, ale że rozległ się gwar zbliżających się głosów, trzeba było coś postanowić, by uniknąć zębów powracających napastników. Rozejrzała się znów dokoła. Wysoka, solidna półka nad wieszakami zwróciła jej uwagę. Gdyby tam mogła się dostać, byłaby ocalona! Fifinka, niezgrabna w mieście, poruszająca się dość niezdarnie na wyfroterowanych posadzkach i gładkich trotuarach, u siebie na wsi była bardzo zręczna: wyśmienicie umiała wdrapywać się na drzewa, łazić po parkanach, wspinać się po drabinach itp. I teraz, wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa, odzyskała tę swoją „wiejską" zręczność. Szybko wskoczyła na krzesło, z którego mogła sięgnąć rękami półki. Niteczka jednak była poważną przeszkodą: zajmowała jej rękę. Jedną nie poradzi. A od czego zęby! Chwyciła nimi mocno sukienkę lalki i mając obie ręce swobodne, z łatwością podciągnęła się do półki, a za chwilę z dumą rozsiadła się w tej niezdobytej, jak jej się zdawało, twierdzy. A był największy czas, bo właśnie do przedpokoju wchodziły obie panie z pulchną, czerwoną kobietą, a za nimi wtaczała się gromada psiaków. Były one teraz spokojne, nie szczekały, tylko z lekka powarkiwały, popychając się i szczerząc na siebie zęby w niezbyt przyjaznych zamiarach. Ale za chwilę mogły odzyskać dawną zuchwałość! — Doprawdy, Małgorzato! Policjant przyprowadził jakąś dziew- 45 ćzynkę i mown, ze my icgu ^c^muj^^j j~.__ jedna z chudych pań. — Tak! Tak! — potwierdziła druga. — A gdzież jest ta dziewczynka? — zapytała pulchna kobieta, którą nazywano Małgorzatą. — Prawda! Gdzie jest dziecko? Zaczęto się rozglądać po jasnym przedpokoju: nie było gdzie się w nim ukryć! Najwyraźniej nie było nikogo. — Widocznie wyszła, gdy ją zostawiłyśmy samą! — zauważyła jedna z pań. — Tak! Tak! — potwierdziła natychmiast druga. — Czy tylko czego nie zabrała! — zatroszczyła się Małgorzata, sprawdzając rzeczy wiszące na wieszakach. I byłaby Fifinka pozostała spokojnie w swym ukryciu, gdyby nie węch jej prześladowców! Zgrabny foksik Dziudzik zadarł nagle łebek i utkwił swoje żywe ślepki w Fifince, która starała się uczynić jak najmniejszą i najmniej widoczną, ale nie mogła całkowicie stać się niewidzialna! Dziudzik szczeknął ostrzegawczo i wnet całe psie towarzystwo niespokojnie patrzeć zaczęło na półkę, powarkując i poszczekując coraz głośniej. — A wam co się stało? — pytała Małgorzata, ujmując rączkę harapa. Ale psiaki nie uspokajały się, przeciwnie, szczekały coraz zajadlej, doskakując do wieszadeł, nad którymi wisiała półka, i zadzierając swe różnorodne łebki, aż wreszcie Małgorzata i obie czarne panie podniosły również głowy. — Olaboga! — krzyknęła Małgorzata, szeroko otwierając ze zdumienia usta. — Och! — pisnęła jedna pani. — Ach! — krzyknęła zaraz druga. — A cóż to za diablę jakieś? — dziwiła się Małgorzata, ochło- 46 piątko i tylko jej te czarne ślepki świecą. — To właśnie ta, którą policjant przyprowadził! — objaśniała jedna z pań. — Tak! Tak! — potwierdziła druga. Chwilę panowała cisza, gdyż nawet psiaki, zauważywszy, że ich wróg został odkryty, uspokoiły się i przysiadłszy na tylne łapki, płonącymi ślepiami śledziły ukrytą w fortecy ofiarę. Obie czarne panie i Małgorzata spoglądały na siebie pytająco. Skąd się wzięło to dziecko tutaj? Dlaczego je przyprowadzono pod ten adres? I co z nim robić? Aż nagle Małgorzata plasnęła się w czoło tłustą ręką tak głośno, że psiaki przycupnęły przestraszone i nieufnie spojrzały na harap. — Toć już wiem! — zawołała. — Ja sama przecież telefonowałam, żeby mi przysłali jaką dziewczyninę, niby do pomocy przy psiakach, że to samej mi za trudno! — Jak to? Do policji Małgorzata telefonowała? — zapytała jedna chuda pani. — Do policji? —jak echo powtórzyła druga. — Nie! Do biura pośrednictwa pracy. Zostawiłam tam nasz adres. A że policjant ją przyprowadził, to może tam taki zwyczaj... A zresztą, może to i nie był policjant? — dowodziła Małgorzata. — Może i nie był policjant! — zgodziła się jedna pani. — Pewnie to nie był policjant! — potwierdziła zaraz druga. Wytłumaczono więc sobie obecność dziewczynki w domu. Ale teraz pozostawała do załatwienia druga sprawa, mianowicie skłonienie dziecka do opuszczenia kryjówki pod sufitem. Zaczęto od pertraktacji*, których podjęła się Małgorzata. — Czegoś się tam schowała, co? Nikt ci tu przecież krzywdy nie zrobi! Czego się boisz? — wywodziła, zdobiąc swą czerwoną, pulchną twarz w rozkoszny uśmiech. ' pertraktacje - rozmowy przygotowujące zawarcie układów, umów itp. 47 Przecież nie będziesz tam siedziała całe życie! Nie bój się. Nikt cię tu nie ugryzie, nikt nie zje! — mówiła dalej, a głos jej nabierał ostrych, rozkazujących tonów w miarę, jak się przekonywała, że jej słowa nie robią na dziecku żadnego wrażenia. Właśnie! Zejść! Nikt jej nie ugryzie ani nikt jej nie zje! A te wszystkie potworki, które obsiadły kołem wieszadło i szczerzą na nią zębiska! Oho, Fifinka ani myśli opuścić swego schronienia. Co dalej będzie, o tym nie myślała, rada, że na razie nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo. Tak jej się przynajmniej zdawało, niesłusznie zresztą, bo Małgorzata, dostrzegłszy błysk niepokonanego uporu w oczach dziewczynki, szeptem naradzała się ze swoimi paniami. — Uparte to jakieś i dzikie! Sama nie zejdzie! Trzeba ją stamtąd zdjąć! Zdjąć, ale jak? Nad tym właśnie naradzały się wszystkie trzy, mówiąc przyciszonymi głosami, tak że Fifinka nic usłyszeć nie mogła, chociaż nadstawiała uszu, bo czuła, że to o niej radzą! Boże! Boże! Co to będzie? I dziewczynkę na nowo ogarnął lęk i trwoga, ściskające niby kleszczami małe serduszko! Ale nie czas był na roztkliwianie się, bo wrogowie (tak nazywała w duchu swoje przygodne otoczenie) obmyślili widać coś przeciwko niej, gdyż Małgorzata wyszła szybko z przedpokoju, a obydwie panie kiwały głowami, wyrażając zgodę na jej propozycję. Fifince przebiegło przez myśl wspomnienie z dobrych, dawnych czasów, gdy była na wsi... ...Gromada dzieciaków bawi się w wojnę. Antek, przywódca zabaw, porozdzielał wszystkich po swojemu. Po krzakach ukrył chłopaków, którzy byli bolszewikami*, sam z gromadą największych zuchów ustawił się pod stożkiem siana—to byli polscy żoł- * bolszewik - tu: żołnierz Armii Czerwonej, która w 1920 r. napadła na Polskę. 48 kańcami wioski, na którą napadną bolszewicy... Zaczęła się zabawa... Chłopaki-bolszewiki rzucili się do ataku... Antek ze swoimi broni... zgiełk, krzyk, wrzawa... A Fifinka klęka na sianie, wznosi ręce ku niebu i modli się głośno: — Panno Najświętsza! Zmiłuj się nad nami! Aż ją Kachna od sołtysów w bok szturchnęła: — Głupia! Przecie to na niby. Wiedziała Fifinka, że to na niby, ale serce skakało jej w piersiach, tłukło się i łomotało, aż ból ją chwytał. I lęk straszny, do gardła podchodzący ją dusił. — Jezu Najsłodszy! Bolszewicy! —jęczała. Zapomniała nawet o awanturze arabskiej! - Tak i teraz. Tłumaczy sobie, że przecie nikt jej tu nie zamorduje, że te chude, długie panie nic jej złego zrobić nie mogą, ale się boi, boi za siebie i za Walusia! W tej chwili wróciła Małgorzata, dźwigając dużą szczotkę do zamiatania na długim kiju. — Słuchaj! — próbowała jeszcze perswazji.* — Zejdź z półki sama albo cię tą szczotką wymiotę jak pajęczynę! I podniosła w górę swą broń, potrząsając nią groźnie. — Zejdź! Zejdź! — zachęcała czarna pani. — Zejdź! Zejdź! —jak echo powtarzała za nią druga. Fifinka rzucała wystraszone spojrzenia na swoich prześladowców, lecz nie ruszała się z miejsca: zmiotąją, to zmiotą, ale sama się nie ruszy, nie! Małgorzata coś znów poszeptała z czarnymi paniami i podała jednej z nich szczotkę, sama zaś wdrapała się na krzesło. — Chodź! Pomogę ci! — zachęcała, wyciągając rękę, którą uchwycić chciała za sukienkę dziewczynki. Ale Fifinka w odpowiedzi rzuciła się gwałtownie w drugą stronę, * perswazja - tłumaczenie komuś czegoś, przekonywanie kogoś o czymś. 3 Filinka 49 Spojrzała w dół: skoczyć, nie skoczyć? Ale tam wyszczerzały na niązęby mniejsze i większe potworki, widocznie czyhające na swoją ofiarę! Tego już było za wiele. Czując się zupełnie pokonana, Fifinka zamknęła oczy, przytuliła do siebie Walusia i na znak protestu zaczęła krzyczeć przeraźliwie, jakby ją kto ze skóry obdzierał: — Awantura arabska! Awantura arabska! Natychmiast zawtórowały jej z dołu wszystkie psiaki szczekając, wyjąc i piszcząc na rozmaite tony. — Skaranie boskie z tym dzieciakiem! — narzekała Małgorzata, ściągając z półki opierającą się jeszcze, lecz już bezsilną Fifinkę. — Niby to miejskie dziecko, a dzikie, jakby się na odludziu chowało! I ubrana porządnie, i kokarda we włosach, a takie brewerie* wyprawia! A to co za kukła znowu? Z lalką na służbę przychodzi! Słyszane to rzeczy! — wykrzykiwała, spostrzegłszy Niteczkę w ramionach Fifinki. Obie panie przyglądały się jej z niechęcią: wprowadziła zamęt w ich pracowite życie, poświęcone pielęgnowaniu tych wszystkich ślicznych, kochanych pieszczoszków. Niefortunny miała pomysł Małgorzata, sprowadzając tę dziewczyninę. Małe to jakieś, wątłe, niezdarne! Czy aby da sobie radę z ich ślicznotkami! Czy będzie dość inteligentna, żeby się nimi należycie opiekować? — Moja Małgorzato! — rzekła oschłym tonem starsza, chuda pani, gdy psiaki uspokoiły się nieco na widok pulchnej ręki, chwytającej za harap. — Zabierzcie to dziecko... Dość mam już na dzisiaj wzruszeń. Od rana choroba Żolusia, potem zniknięcie Titinki (pieszczotko ty moja najmilsza!), a teraz awantura z tym dzieciakiem... Dość już mam tego! — Tak! Tak! — pośpieszyła natychmiast potwierdzić druga... — Dość już tego! ¦ brewerie - niesforne, hałaśliwe zachowanie się, awantury. 50 przedpokój. — Chodź! — szorstko rzekła Małgorzata, biorąc za rękę Fifinkę, stojącąjuż teraz cichutko. Małgorzata była z natury wesoła i łagodna, ale teraz rozgniewała ją przygoda z nieznajomym dzieckiem. W duchu przeklinała biuro pośrednictwa pracy, czyniąc je odpowiedzialnym za całą tę awanturę. — Także pomysł przesyłać takie niezdarzone stworzenie i zostawić bez żadnego porozumienia! Co ja z nią zrobię? Nie becz! Nikt ci krzywdy nie robi! — ofuknęła ostro, gdy Fifinka, znalazłszy się w dużej, lśniącej czystością kuchni, zaszlochała znowu. — Pierwszy raz jesteś w służbie? Fifinka nie odpowiedziała ani na to pytanie, ani na szereg innych, i Małgorzata, nie dowiedziawszy się ani jak się to dzikie dziecko nazywa, ani gdzie mieszka, ani kto je tu przyprowadził, zadecydowała: — Głupie to jakieś, niespełna rozumu... Odprowadzę ją zaraz rano do biura i nagadam im porządnie, że takie niedołęstwo przysyłają. Na dalsze zajmowanie się Fifinka nie miała czasu, bo czekała na nią robota i to nie byle jaka! Pomyśleć tylko, co było zachodu z osiemnastoma psiakami! Wprawdzie panie same czesały swoich faworytów, zawiązywały im kokardy, myły, kąpały i pieściły, ale trzeba było dla tej gromady gotować jedzenie, myć miseczki, narządzać posłania, chodzić z nimi na ulicę... No i o samych paniach też trzeba było nieco pomyśleć, chociaż to już było głupstwo w porównaniu z robotą przy psach. Jednak mimo zajęcia Małgorzata spoglądała od czasu do czasu w stronę Fifinki, a dobre jej serce już brało górę nad zirytowaniem i rada była jakoś przyhołubić** to biedne, wystraszone dziecko. * asystencja albo asysta - towarzyszenie komuś, obecność przy kimś.: w asystencji - w obecności, w towarzystwie. " przyhołubić - serdecznie, troskliwe kimś się zaopiekować; przytulić, przygarnąć kogoś 51 być nie mogła. A szkoda, bo gdyby przemówiła, gdyby chociaż powiedziała, jak się nazywa, może by się wyjaśniło zaszłe nieporozumienie! Fifinka myślała teraz o jednym tylko: jak by uciec z tego „psiego" więzienia. Faworyci panien Birbirken przejmowali ją strachem, czuła, że od nich grozi jej i Walusiowi ciągłe niebezpieczeństwo! Nie wiedziała, jak to zrobić, ale wiedziała, że uciec musi, i cała jej myśl skierowana była na obmyślanie sposobów wydostania się stąd. Nie tknąwszy kolacji, skulona na materacyku, który jej przyniosła Małgorzata, myślała, myślała, myślała... aż nad samym ranem, nic nie wymyśliwszy, zasnęła mocno. Obudził ją przeraźliwy hałas! Otworzyła gwałtownie oczy i w śmiertelnym strachu zerwała się na nogi, a ze ściśniętego przerażeniem gardła wybiegł zduszony okrzyk: — Awantura arabska! Awantura arabska! Była to istotnie awantura, ale nie arabska, lecz — psia! Wszyscy albo prawie wszyscy wychowańcy panien Birbirken, szczekając zajadle, wyjąc, piszcząc, skomląc i szczerząc zęby, otaczali materacyk, na którym spała Fifinka. Dziewczynka rozejrzała się dokoła rozpaczliwym wzrokiem: znikąd żadnej pomocy spodziewać się nie mogła! Małgorzaty nie było w kuchni, ukryć się nie było gdzie... Najbardziej zajadły mops schwycił Niteczkę za nogę... Fifinka wrzasnęła przeraźliwie i jednym susem wydostała się z koła otaczających ją wrogów. Psiaki za nią! Ach! Stół! Wskoczyła, strącając z niego jakieś naczynia. Nic jąto zresztą nie obchodziło, byle znaleźć jakieś bezpieczne ukrycie... Ale zajadłe psiaki biegły za nią. Zgrabny foksik wskoczył na taboret, z niego na stół... Za nim próbowały z różnym szczęściem inne... Nie! Na stole trudniej się bronić... Ach! Bystre, biegające na wszystkie strony oczy dostrzegły harap Małgorzaty leżący na kredensiku"! Zeskoczyła ze stołu... chwyciła groźny oręż... Psy pogoniły za nią. Zobaczywszy harap, zatrzymały się nieco, lecz zapewne nie wydał im się zbyt groźny w rękach dziecka, gdyż natarły gwałtownie, doskakując, szarpiąc za sukienkę, chwytając za nogi. Wówczas Fifinka puściła w ruch harap i zaczęła się formalna bitwa: rozwścieczone psiaki nie ustępowały pod uderzeniami, lecz podniosły ogłuszający wrzask, a że wrzeszczała i Fifinka, więc hałas był zaiste niesłychany! Nic też dziwnego, że obie siostry, kończące ranną toaletę, usłyszawszy przeraźliwe głosy swych faworytów, wpadły do kuchni. To, co tu zastały, wyprowadziło je zupełnie z równowagi: bito, bito Żolusia, Titinkę! Bito! I kto bił? Ta mała przybłęda! To czarne czupiradełko! Obie, wiedzione tą samą myślą, rzuciły się ku Fifince. Ta widząc, że liczba jej prześladowców się zwiększyła, rzuciła się do ucieczki, nie przestając wrzeszczeć: — Awantura arabska! Awantura arabska! Wszystko biegało w kółko: Fifinka wymykała się spod wyciągniętych niby szpony palców chudych pań, opędzała się od psów, wymachując harapem, skakała po stołkach, stołach, wywracała sprzęty, biła naczynia... walczyła jak lwica w obronie swego dziecka! Przecież to chodziło o Walusia! Skotłowało się wszystko, przewracało, padało, wrzeszczało i piszczało! Nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich, zapełniając je całkowicie — Małgorzata. * kredens - mebel służący do przechowywania naczyń i przyborów do stołu. 52 53 Fifinka dostrzegła zbawcze drzwi... otwarte... Rzuciła się w nie, prześlizgnęła między framugą a Małgorzatą i jak huragan wypadła na schody. Za nią rzuciły się psy, ale w porę przeciął im drogę przenikliwy krzyk: — Drzwi! Drzwi! Zamknąć drzwi! Więc tylko doskakiwały do zamkniętych drzwi z wściekłością, nie zważając na pieszczotliwe nawoływanie pań i groźne uspokajania Małgorzaty, która z rozpaczą i zdumieniem jednocześnie spoglądała na pobojowisko. A Fifinka biegła, jakby skrzydła miała u ramion. Jest wolna! Uciekła! Wyratowała siebie i Walusia! Jest wolna! I niedługo znajdzie swój dom, swoją Dobrą Panią, dzieci... Wybiegając z bramy, omal nie wpadła pod nadjeżdżający samochód, przebiegając tuż przed nim. Bała się zatrzymać, by jączasem nie złapano... Prędzej! prędzej! Niech się już skończy ta awantura arabska! Niech ją nic nie zatrzymuje! Biedna Fifinka! Gnana chęcią znalezienia się jak najdalej od swoich prześladowców, ani przypuszczała, że ucieka od swoich przyjaciół, bo właśnie z samochodu wysiadała pośpiesznie pani Górska z Władkiem i Marysieńką. * * * Gdy panna Balbina zbiegła na dół za Fifinka, na ulicy nie było ani śladu dziewczynki i tylko małe grupki przy bramach, rozprawiające z niegasnącym ożywieniem, świadczyły, że coś się tu niedawno zdarzyło. Od rozchodzących się powoli tak zwanych „warszawskich gapiów", wyrastających jak grzyby po deszczu na bruku miejskim przy każdym, najdrobniejszym nawet wydarzeniu, nasłuchała się panna Balbina tak fantastycznych i niezgodnych z sobą opowieści, że jedynym rezultatem tych wiadomości była pewność, iż wie mniej niż wiedziała, oraz powracająca gwałtownie migrena. 54 słowością, a już ten wypadek zupełnie jej odjął przytomność. Nie dodawała jej otuchy Piotrusiowa, która dowiedziawszy się, iż chodzi nie tylko o Fifinkę, ale o zniknięcie Marysieńki i Władka, ze zwykłą sobie gwałtownością wpadła w rozpacz, krzyczała, lamentowała, łamała ręce, ale nic, naturalnie, poradzić nie umiała. Po skołatanej, obolałej głowie panny Balbiny biegały, mimo że je odpędzała, wieści zasłyszane na ulicy: — Porwali kogoś samochodem! Dziecko jakieś przejechali! Bandyci napadli w biały dzień! Dziecko skradli! Jaki to miało związek ze zniknięciem Marysieńki i Władka, nie umiała sobie wytłumaczyć, lecz drżała ze zgrozy, przewidując jakiś wypadek. Dlaczego Fifinka, siedząca na oknie, krzyknęła tak przeraźliwie, a potem jak nieprzytomna zbiegła na dół?! Co zobaczyła na ulicy? A jeżeli rzeczywiście jakiś wypadek? I co robić dalej? Państwo Górscy mieli wrócić dopiero wieczorem i wcześniej skomunikować się z nimi nie mogła. Spróbowała zatelefonować do kilku domów zaprzyjaźnionych, ale na nieszczęście nie zastała nikogo. Nastusia, która wróciła po jakimś czasie, przyniosła z sobąjesz-cze bardziej przeraźliwe wieści: jakiś okrutny bandyta zamordował jakąś dziewczynkę i uwoził ją w samochodzie. Złapano go, na szczęście, ale nie stwierdzono, co to za dziecko! — Jezusie! Maryjo! —jęczała Piotrusiowa, słuchając tej opowieści. — Panno Najświętsza! Zmiłuj się nad nami! — szlochała panna Balbina, tracąc resztę przytomności. Na szczęście dzwonek u drzwi frontowych przerwał te bezowocne lamenty i oto do przedpokoju wbiegli rozbawieni, acz trochę niespokojni — Władek i Marysieńką. — Co tu się stało? — zawołał Władek, przerażony wyglądem trzech kobiet, które wybiegły do przedpokoju. 55 usta otwarte z niezdecydowanym wyrazem: zdumienia, radości i strachu... — Wyglądały tak, jakby zobaczyły nieboszczyka! — opowiadał później Władek. — Ach! Niegodziwe dzieci! Coście wy narobiły! — wołała tymczasem panna Balbina, śmiejąc się i płacząc zarazem. Śmiała się z radości, że widzi dzieci całe i zdrowe, a płakały jej wymęczone nerwy. Marysieńka i Władek nic nie rozumieli! Naturalnie, nie byli zupełnie w porządku, wyjeżdżając z domu bez pozwolenia, ale przecież zostawili karteczkę zawiadamiającą, gdzie są. Więc skąd ten popłoch? Ta rozpacz? — Jak mogliście! Jakmogliście! —jęczała panna Balbina, ściskając jednocześnie Marysieńkę i obcałowując czuprynkę Władka. — Pani spała... nie chcieliśmy budzić... więc zostawiliśmy kartkę Fifince... — tłumaczył Władek, zmieszany i zmartwiony, że ich miły spacer wywołał tyle nieprzyjemności. — Fifince? Fifinki nie ma! — zawołała panna Balbina. — Jak to nie ma? Gdzież się podziała? Teraz na dzieci przyszła kolej zdziwienia i przestrachu. — A kto j ą tam wie! Zwiała gdzieś i tyle! Zawsze mówiłam, że przez to dziecko będzie nieszczęście! — dowodziła Piotrusiowa, rada, że cała historia zakończyła się względnie pomyślnie, gdyż tylko zniknięciem nielubianej przez nią dziewczynki. Ale Władek i Marysieńka zaniepokoili się bardzo i poczęli wypytywać szczegółowo pannę Balbinę, jak się wszystko odbyło. — Prawdziwa „awantura arabska"! Co jej mogło strzelić do głowy? I gdzie jej teraz szukać? — kłopotał się Władek. — Ach! Jak się mamusia zmartwi! A ona, biedna Fifinka! Co się z nią dzieje? Jak sobie da radę sama w mieście, w którym się nie umiała orientować?! — martwiła się Marysieńka, której 56 rówieśniczka, tak bezbronna na bruku miejskim. — E, nic jej nie będzie! Takie „wsiowe" dziecko twarde jest i dużo zniesie! — zadecydowała Piotrusiowa. — No, chodźmy do roboty! Tyle czasu zmarnowało się przez to czupiradełko! Chodźmy, Nastusiu! — nawoływała, gdyż była bardzo pracowita i sumienna. Dzieci zaniepokojone i szczerze zmartwione, radziły z panną Balbina, co robić: zaczynać poszukiwania na własną rękę czy czekać na rodziców? Uchwalono to drugie, rozumując, że działaniem na własną rękę mogą raczej zaszkodzić i wnieść nowe zamieszanie, niż pomóc. Koło godziny jedenastej wieczorem państwo Górscy wrócili do domu. Zdziwieni byli mocno, że zastali cały dom jeszcze na nogach, i oboje bardzo się przejęli wiadomością o zniknięciu Fifinki. — Mam wrażenie, że powiew wiosny obudził w niej tak silną tęsknotę za wsią, iż nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, pobiegła z myślą powrotu tam, do swoich... — domyślał się tatuś. — Nie! — stanowczo twierdziła Marysieńka. — Fifinka nie miała zamiaru uciekać, bo wzięła z sobą Niteczkę. Fifinka nigdy nie tknęła cudzej własności! — Marysieńka ma słuszność! —potwierdziła mamusia. — Ot, po prostu zachciała odetchnąć świeżym powietrzem, spojrzeć na zieleń... Wyszła, ufając w swój instynkt, który ją tym razem zawiódł, i — zabłądziła. — Może! Chociaż to, co opowiadała panna Balbina, trochę komplikuje sprawę... No i te opowiadania o samochodzie, powtarzające się w różnych odmianach! Zresztą zobaczymy... — mówił tatuś. — Ale co zrobimy? Jak będziemy szukać Fifinki? — dopytywała Marysieńka. — Przede wszystkim dam ogłoszenie do kuriera*... Zrobię to ' kurier - tu: gazeta codzienna. 57 od rana dam znać do komisariatów... * * Pan komisarz przy śniadaniu przeglądał pośpiesznie ranny numer kuriera. Na pierwszej stronicy zastanowiło go ogłoszenie. „Wczoraj w godzinach popołudniowych wyszła z domu i nie wróciła dziewczynka imieniem FiĄnka. Ubrana była w granatową sukienkę w kwiatki. Miała z sobą d\jżąlalkę. Dziewczynka nie zna Warszawy i nie umie wskazać s\vego adresu. Wszelkie wiadomości o niej prosimy kierować pod tel. 275-75, m. pp. Górskich, Marszałkowska 92". — Co u licha! —po cichu zaklął komisarz. — Przecież to najwyraźniej to samo dziecko, które wczoraj przyprowadzono mi do komisariatu! Ale przecież zgłosiła się po nie niejaka pani Birbirken i Bielak odprowadził ją na miejsce. Co więc znaczy to ogłoszenie? Zaintrygowany zatelefonował do komisariatu. Bielak na szczęście był w biurze. — Odprowadziliście dziecko wcZOraj na Wilczą? — dopytywał telefonicznie pan komisarz. — Wedle rozkazu! — brzmiała odpowiedź, ale głos Bielaka nie był zbyt pewny i pan komisarz to wyczuł. — No i co? — pytał dalej. — Niby nic! Te panie trochę się zdziwiły... — coraz mniej pewnym głosem mówił Bielak. — Jak to się zdziwiły? Przecież telefonowały, że im zginęło dziecko! — niecierpliwił się pan komisarz, czując już wyraźnie, że zaszło nieporozumienie. — Toteż dziecko zostawiłem, \vedle rozkazu, w tej psiarni!... — wyrwało się Bielakowi. — W jakiej znów psiarni? — dopytywał pan komisarz. — A toć tam ze dwadzieścia psaów trzymają te panie! — z wyraźną niechęcią w głosie mówił B 58 j. i ;. o zaginionego psiaka, a on posłał dziecko! —A to pech prawdziwy! — mruczał, zły na siebie i na cały świat. Ujął ponownie słuchawkę telefoniczną... Właśnie wskutek tego telefonu pani Górska z dziećmi przyjechała na Wilczą. Przyjechała, niestety, za późno! Panie Birbirken, wysłuchawszy wyjaśnień pani Górskiej, cierpko oznajmiły, że... ten nieznośny bęben, poturbowawszy śliczne psiaczki i narobiwszy szkody, uciekł z domu jakieś 15 minut temu! Pani Górska była zrozpaczona! Gdzie teraz szukać małej uciekinierki? Od tej chwili zaczęły się poszukiwania, ogłoszenia, godziny niepokoju, różne fałszywe wiadomości, zgłoszenia, telefony... Marysieńka popłakiwała po kątach, mamusia była coraz bardziej zmartwiona, tatuś wynajdywał wciąż nowe sposoby, które miały niezawodnie naprowadzić na ślad zaginionej... Aż jednego dnia... * * * Fifinka biegła jak wicher. Roztrącała przechodniów, popychała, prześlizgiwała się... Nieraz oberwała porządnego kuksańca, padały za nią złorzeczenia, nawet przekleństwa, gdy zbyt dotkliwie weszła komuś w drogę lub kogoś popchnęła. Lecz dziewczynka nie zwracała na to najmniejszej uwagi: byle dalej, byle jak najdalej uciec! — Dokąd tak pędzisz, przecież nikt cię nie goni? — rozległ się nagle głos jakiś tuż obok niej. Fifinka zatrzymała się. Prawda! Nikt jej nie goni! Obejrzała się dokoła: szli różni ludzie, jeździły dorożki, czasami pędził samochód... Ale na nią nikt nie zwracał uwagi. Nigdzie ani śladu jej prześladowców. Odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo minęło! 59 gal wnętrznościami. Usiadła na schodkach prowadzących do jakiegoś sklepiku i otarła pot z czoła. Niebezpieczeństwo minęło, to prawda, ale co dalej? No, naturalnie, trzeba wrócić do domu, odszukać ten dom! Rozejrzała się dokoła: ulica, na której się znajdowała, była zupełnie inna niż ta, przy której był jej dom. Przede wszystkim nie było na niej tramwajów, samochody bardzo rzadko przejeżdżały. I domy były zupełnie inne, przeważnie małe, a kamienice, które sterczały w niektórych miejscach ku górze, też nie były podobne do tych, jakie się znajdowały tam, gdzie mieszkała. Ach! Odnaleźć swój dom! Fifinka zaczęła sobie coraz dokładniej zdawać sprawę ze swej zupełnej bezradności. Miasto jest takie wielkie, ulic tyle, jak tu trafić do domu? Gdyby przypomnieć sobie, jak się nazywa ta ulica! Tyle razy jej to mówiono, uczono! Ale cóż? Nie szło do głowy! I teraz też nic nie napływało do głowy, nic nie mogła sobie przypomnieć. A jednak trzeba coś robić, szukać! Z cichym westchnieniem podniosła się i na chybił trafił poczęła iść przed siebie... Będzie szukała, będzie przebiegała ulicę po ulicy, trafi wreszcie... niemożliwe, żeby nie trafiła... Szła powoli, ociężale, nie zauważywszy, iż dokoła niej zaczęła skupiać się gromada dzieci znajdujących się na ulicy. Właściwie nie ona zwracała uwagę, lecz — Niteczka! — O... patrzcie! Jaka lalka! Jak dziecko! — Ojej! Jakie ma włosy! — A oczy patrzą jak żywe! Jaka wielka! — Jaką ma ładną sukienkę! Gromadka dzieci, głośno wyrażających swoje uczucia, rosła i coraz bliżej nacierała na Fifinkę, aż ta wreszcie spostrzegła, iż to ona właśnie budzi takie zainteresowanie. 60 różniły się od tamtych ze wsi, do których była przyzwyczajona i z którymi doskonale sobie radziła. Te same rozwichrzone czuprynki, nogi bose lub w za dużych, często matczynych pantoflach albo podartych bucikach... I takie same ciekawe, śmiejące się oczy... Gdyby nie była taka głodna i gdyby się tak bardzo nie śpieszyła, chętnie by nawet porozmawiała z nimi i pokazała im Walusia. Dzieci podbiegały coraz bliżej, a co gorsza, zabiegały drogę Fifince, zmuszając ją do zwolnienia kroku, co zaczęło ją gniewać na dobre. — Idźcie sobie! — ofuknęła raz i drugi, a gdy to nie pomogło, energicznym ruchem rozepchnęła zatrzymującą ją gromadkę. — O... o... Jaka zła! — rozległy się głosy i dzieci odstąpiły nieco. Fifinka pobiegła znów prędzej, gdy nagle stanął przed nią, jakby spod ziemi wyrósł, chłopiec, na którego widok dziewczynka zadrżała mimo woli. Był to typowy zawadiaka i zabijaka, w niedbale nałożonym, poplamionym ubraniu, w wykrzywionych trzewikach, stał przed Fifinka z rękami w kieszeniach, mierząc ją złośliwym spojrzeniem małych, świdrujących oczek. — Hola, moja panno! A dokąd to tak spieszno! — mówił, wykrzywiając usta drwiącym grymasem. O... tak samo wyglądał, tak samo patrzył i tak samo mówił u nich, we wsi, Franek. Bały się go wszystkie młodsze dzieci i uciekały, jak mogły, gdy go tylko zobaczyły. Zły był i okrutny wobec słabszych, a tchórz i lizus z silniejszymi! Fifinka spojrzała bezradnie. Chłopiec widać szukał zaczepki; nie da mu rady, a nikt nie stanie w jej obronie: widać, że dzieci boją się go, bo usunęły się szybko, z daleka tylko przyglądając się z ciekawością, co będzie dalej. — Idę do domu! Śpieszę się! — próbowała tłumaczyć Fifinka. — Do domu! A gdzież to „hrabina" mieszka? Hę? I komu to 61 napastnik. Fifinka zaperzyła się, usłyszawszy obelżywy wyraz i zapominając, iż ma przed sobą silniejszego od siebie przeciwnika, zawołała ostro: — Nikomu nic nie „świsnęłam"! I nic ci do mnie! Puszczaj mnie! — Ho! ho! Nie tak krewko*! Porozmawiamy pomaleńku! Takiej lalki byle komu nie dają! Znamy się na takich sztuczkach! Pokaż no twoją lalę! — mówił łobuz, wyciągając brudną łapę w kierunku Niteczki. — Puszczaj mnie! — krzyczała Fifinka, instynktownie czując, że krzyk może sprowadzić pomoc kogoś starszego. — Nie tak prędko! Dawaj swoją kukłę! Nic jej się nie stanie, jak się nią pobawię! — zaśmiał się złym śmiechem, wyrywając lalkę z rąk Fifinki. — Awantura arabska! — wrzeszczała już na cały głos dziewczynka. — Oddaj! Puszczaj! Ale łobuziak, porwawszy lalkę, wysunął swój długi, spiczasty język, gwizdnął przeraźliwie i krzyknąwszy: — Pisz do mnie na Berdyczów""! — puścił się pędem przez ulicę. Fifinka za nim... Ale gdzie by tam biedne, wymęczone dziecko mogło dopędzić sadzącego wielkimi krokami łobuza, gdyby nie nadeszła nieoczekiwana pomoc. Właśnie gdy zły chłopiec, odwróciwszy się do Fifinki i grając jej na nosie, zamierzał wpaść do bocznej uliczki, stanął przed nim inny chłopiec. Drobny, bladawy, okręcony dużą chustką, z małym dzieckiem j na ręce, nie miał wyglądu groźnego, a jednak łobuz zatrzymał się ' zmieszany, gdy go zobaczył przed sobą. — Słuchaj, ty! Oddaj jej lalkę! — mówił spokojnie, ale bardzo stanowczo blady chłopiec. * krewko - gwałtownie, porywczo. " Pisać na Berdyczów - podejmować próżne starania, daremnie się trudzić. ci do mnie! Odejdź, pókim dobry! — Mówię ci, oddaj jej lalkę! — dobitnie powtórzył blady chłopiec, a ręce jego nieznacznie odsuwały chustkę. — Co się stawiasz, ty — niańko! Dużo mi zrobisz z dzieciakiem na ręce! — drwił łobuz i zamierzał z lalką iść dalej, ale w tej chwili blady chłopiec rozwinął się z chustki, którą wraz z dzieckiem szybko położył pod ścianą, i zakasawszy rękawy, stanął w pozycji bojowej przed łobuzem. Zbiegające się ze wszystkich stron dzieciaki z pewnej odległości z zaciekawieniem przyglądały się tej scenie. Chłopcy, między którymi walka była nieunikniona, byli bardzo nierówni: jeden, znacznie większy, barczysty, dobrze odżywiony, miał wszelkie szansę zwycięstwa nad drobniejszym, wątłym i widocznie zabiedzonym przeciwnikiem. Ale było coś w oczach obydwóch, co kazało przewidywać niespodziewany na pozór rezultat: oczy bladego chłopca płonęły dobrym ogniem człowieka walczącego za słuszną sprawę, gdy w drugich były ogniki złości, chęci pokrzywdzenia, a chwilami — tchórzostwa! Rozpoczęła się walka taka, jakie często odbywają się na krańcach Warszawy, gdzie ruch jest niewielki i gdzie dzieci panują na ulicy! Jakby na arenie w cyrku walczyli przeciwnicy zachęcani okrzykami publiczności — dzieci. — Nie daj się, Stasiek! Nie daj! Z góry wal! Uważaj! Antek! Tak nie wolno! Dobrze, Stasiek! Zuch, Stasiek! — rozlegały się wołania ze wszystkich stron. Publiczność tym razem nie dzieliła się na dwa obozy: wszyscy życzyli zwycięstwa blademu Staśkowi, wszyscy pragnęli pognębienia złego Antka, który każdemu umiał porządnie dokuczyć! A przy tym widać było od razu, że Stasiek, słabszy fizycznie, przewyższał swego przeciwnika zręcznością, zimną krwią i pewną umiejętnością w walce: stosował różne chwyty, uderzenia, posu- 62 63 przeciwnika. Toteż coraz częściej rozlegały się okrzyki: — Brawo, Stasiek! Zuch, Stasiek! Fiflnka zaraz w pierwszej chwili walki, skorzystawszy z tego, że nikt na nią nie zwracał uwagi, pochwyciła Niteczkę odrzuconą przez Antka na bok i przepchnąwszy się przez tłum dzieci, zamierzała jak najspieszniej umknąć z tego miejsca, gdy wzrok jej, szukający niepewnie najlepszej drogi, padł na coś, co ją przykuło do miejsca: pod ścianą grzebało się niezręcznie zawinięte w dużą chustkę — maleństwo. Prawdziwe, żywe dziecko! Fiflnka zbliżyła się do niego z bijącym sercem. Mała, umorusana twarzyczka wykrzywiona była żałośnie, nieśmiałe kwilenie wydobywało się z bladych usteczek, chude, cienkie rączyny, wydobywszy się z chustki, tarły zapłakane oczęta. Dziecko! Żywe dziecko! Takie maleńkie, opuszczone, zapłakane! Wszystko nagle zniknęło z oczu i pamięci Fifinki. Maleństwo nie było zupełnie podobne do jej ukochanego Walusia, ale było prawdziwym, żywym dzieckiem! Gdzie tam lalce, nawet najładniejszej, do dziecka! Podbiegła do zawiniątka, wyciągnęła dziecko z chustki, usadziła się z nim pod ścianą, najczulszymi wyrazami uspokajając i tuląc maleństwo, które już po paru minutach zagłębiło radośnie cienkie paluszki w obfitej czuprynie Niteczki, głośnymi okrzykami objawiając swój zachwyt. Fiflnka była uszczęśliwiona: głaskała mokrą jeszcze od łez buzię, wycierała nosek, przygładzała rzadkie, płowe włoski, nie stając bynajmniej w obronie Niteczki, której nagła czułość dziecka dawała się porządnie we znaki. A walka tymczasem miała się ku końcowi! Obaj przeciwnicy dyszeli ciężko i starali się zadać cios decydujący, bo czuli, że już im sił na długo nie starczy. Właśnie Antek zdradziecko podstawiał nogę Staśkowi, lecz ten uniknął zręcznym ruchem zasadzki 64 zamroczyło, pociemniało mu w oczach, zatoczył się jak pijany. Chwila wahania: rzucić się jeszcze na Staśka czy wycofać się? Antek nie był bohaterem; chętnie okazywał swą siłę, gdy miał do czynienia ze słabszymi, lecz wolał nie wdawać się w bójki z silniejszymi. A Stasiek był przeciwnikiem nie byle jakim i to spowodowało, że Antek zdecydował o odwrocie, co „publiczność" powitała radosnymi okrzykami. Antek odwrócił się, wykrzywił twarz złym grymasem, podniósł zaciśniętą pięść, grożąc śmiejącym się dzieciom, i zniknął na zakręcie ulicy. Stasiek ocierał pot z czoła, z uśmiechem przyjmując słowa uznania od swoich towarzyszy z ulicy, gdy nagle zatargał nim gwałtowny niepokój. Gdzie jest Wacia, jego mała siostrzyczka? Co z nią zrobił? Prawda! Rzucił jąrazem z chustką pod ścianę! Jezus! Maria! Czy się co złego dziecku nie stało?! Stasiek z musu niańczył małą siostrzyczkę, nieraz ciężko narzekając na swojądolę. Ale kochał bardzo dziewczynkę i nigdy by nie dopuścił, by małej stała się jakaś krzywda; toteż ucieszył się niezmiernie, gdy wydostawszy się z gromadki otaczających go dzieci, spostrzegł rozbawioną Wacie na kolanach Fifinki. Usposobiło go to bardzo przyjaźnie dla nieznanej dziewczynki, w której obronie stoczył przed chwilą walną bitwę! — Dziękuję ci, żeś małą zabawiła! —rzekł i lekko westchnąwszy, zamierzał odebrać dziecko z rąk Fifinki, która jednak, jakby nie dostrzegając ruchu Staśka, podniosła się i starannie zaczęła się zawijać w chustkę razem z Wacią. — Poniosę trochę dziecko, dobrze? — zapytała nieśmiało. Stasiek nie protestował. Było mu to bardzo na rękę, bo każdy przyznać musi, że nie jest zbyt miłym zajęciem niańczenie dziecka, szczególniej, gdy się ma ochotę pobiegać i połobuzować z kolegami! 4Fifi„ka 65 swego zadowolenia. — O, nie! Mój Waluś daleko większy, a zawsze go nosiłam! — szybko odpowiedziała Fifinka. — Dobrze więc. Zaniesiesz małą do parku... Doktor kazał, żeby była jak najwięcej na powietrzu i słońcu, bo ciężko chorowała... Więc ją wynoszę, jak jest ładna pogoda, bo matka nie ma czasu! -— opowiadał Stasiek, wyciągając jednocześnie z kieszeni swoje śniadanie, duży kawał chleba z serem. Wzrok Fifinki padł na chleb i w tej samej chwili dziewczynka poczuła dojmujący głód, targający jej wnętrzności, aż niemoc jakaś weszła w nogi, ręce i zakręciła w głowie. Stasiek wiedział, co to jest głód, bo nieraz sam go doświadczał i po oczach umiał poznać głodnego. Więc też oddzielił od swojej porcji rzetelną połowę i podał ją Fifince. — Chcesz? Chciwie chwyciła chleb. — Porządnie wygłodzona! — zawyrokował w myśli Stasiek i z zaciekawieniem począł się przyglądać swej towarzyszce. — Nie jest tutejsza (rozumiał przez to dzieci ze swej dzielnicy). Jakaś przybłąkana i nie z biednej rodziny — oceniał, spoglądając na sukienkę, wstążkę we włosach, a nade wszystko laLkę. Wymiętoszone to było wszystko, trochę zabrudzone, ale w dobrym gatunku. Przez chwilę szli w milczeniu, zajadając chleb. Po czym Stas.iek zaczął badanie. Tym razem Fifinka nie skąpiła odpowiedzi i gdy usiedli w pazrku na nasłonecznionej ławce, Stasiek znał już główne szczegóły pr~zy-gód swej nowej znajomej. — Hm... to najgorsze, że nie pamiętasz adresu! Tak na oko nie znajdziesz swojego domu. Warszawa jest duża, bardzo duża!. .. — O!... — potwierdziła z przekonaniem Fifinka. — Najlepiej by było pójść do komisariatu...—radził, ale Fifimka zaprotestowała energicznie: 66 Wyobraziła sobie, że z komisariatu nieodzownie odprowadzają do tych samych chudych pań z gromadą złośliwych psów. — Hm... ciężka to będzie sprawa... ale jakoś sobie poradzimy! — mówił Stasiek. I w tej chwili przyszło mu na myśl, że najlepszą radę dać tutaj może matka. Właściwie należałoby zaraz wrócić do domu, opowiedzieć wszystko... Nie można przecież zostawić tej zabłąkanej biedaczki bez pomocy... Tak, trzeba wrócić do domu... tylko że... Otóż to całe nieszczęście, że na przeszkodzie rozsądnym myślom Staśka stanęła — piłka! Duża, stara, mocno spracowana — piłka nożna! Właśnie gdy Stasiek powziął myśl poradzenia się matki, nadbiegła gromadka chłopców, rozbawionych, roześmianych, z dużą piłką nożną. — Stasiek! Chodź z nami! — wołali kusząco. Bladawa twarz Staśka oblała się żywym rumieńcem. Piłka nożna! Ulubiona jego zabawa! Tak dawno nie grał. A dziś nadarzyła się taka świetną okazja. — Zaczekajcie chwilę — odkrzyknął jeszcze niezdecydowany, co zrobi. — Słuchaj! — zaczął niepewnym głosem, zwracając się do Fifinki. — Mogłabyś zostać tu jakąś godzinkę... z Wacią? Fifinka uśmiechnęła się radośnie. Naturalnie, dlaczego nie. Było tu ślicznie, zielono, kwiaty pachniały, ptaszki śpiewały, słonko grzało. A przy tym — Wacia! Żywe dziecko! — A będziesz umiała zabawić dziecko? — dopytywał niespokojnie Stasiek, w którym walczyły: chęć zabawy i lęk zostawienia siostrzyczki z obcą dziewczynką. Fifinka uczuła się dotknięta w swej dumie. — Także awantura arabska! Matula zostawiała mi Walusia na cały dzień, gdy szła do roboty — odparła z godnością. — Tylko nie odchodź stąd. I uważaj: jakby słońca było za dużo, 67 pokrzykując jednocześnie za oddalającymi się chłopcami: — Poczekajcie! Zaraz idę! — Nie bój się! Ja dobrze wiem, jak się z dzieckiem obchodzić — z pewnością siebie odparła Fifinka, która straciła zupełnie swą „miejską" nieśmiałość i w roli opiekunki czuła się w swoim żywiole. Niezupełnie przekonany, że postępuje dobrze, ale nieco uspokojony pewnością Fifinki Stasiek upomniał jeszcze: — Tylko nie odchodź stąd... Za godzinkę będę z powrotem. I pobiegł za chłopcami. Fifinka rozejrzała się wokoło. Duży ogród zaczął się powoli wypełniać. Nadchodziły przeważnie kobiety z małymi dziećmi. Jedne pozawijane w chustki tak, jak Fifinka, lecz tych było stosunkowo niewiele; inne popychały przed sobą nieduże wózki, w których maleństwa spały wygodnie, inne znów prowadziły małe, jasno ubrane bobaski za tłuste łapki. — Awantura arabska! Co tu dzieci! Co tu dzieci! I jakie śliczne, białe, tłuste! —myślała Fifinka, którą miłe ciepło przygrzewającego słońca czyniło coraz bardziej senną. Wacia, nabawiwszy się Niteczką, także zaczęła jakoś przymrużać oczęta, aż pochyliła główkę na ramię Fifinki i zasnęła spokojnie. — Śpij, maleństwo! A, a, a... — cichutko podśpiewywała Fifinka, z lekka kołysząc dziecko. — Śpij... A... a, a... Śpij, Walusiu.... Matula wróci z pola... mleczka da... A... a... a... Coraz senniej szym głosikiem nuciła Fifinka, wygodnie opierając się o poręcz ławki. Powoli wszystko wokoło zaczęło się zamazywać, zlewać w jakieś obrazy, w których park stawał się pastwiskiem z nędznymi krzaczkami, obce dziecko śpiące w jej ramionach —ukochanym braciszkiem, a ona dziką, wiejską— Awanturą Arabską! 68 Głośny płacz zbudził Fifinkę. To Wacia, nie mogąc dobudzić swej opiekunki, głośno wyrażała swoje niezadowolenie. Fifinka przerażona przetarła oczy, nie orientując się w pierwszej chwili, gdzie jest i co się z nią dzieje. Wokół niej na ławkach siedziało dużo kobiet, po jasnej ścieżce biegały dzieci w różnym wieku. Słońce gorącymi promieniami świeciło na wprost niej, przypiekając nieosłoniętą buzię jej i dziecka. — Cicho...o...o! CL.chooo! — trochę jeszcze nieprzytomna mówiła Fifinka, kołysząc dziecko na rękach i starając się uprzytomnić sobie, co się z nią dzieje. Aha! Już wie! Przypomina sobie! — No, cL.choo! Nie płacz!... CL.cho!... — uspokajała pieszczotliwym głosem rozszlochaną dziewczynkę. — Dziecko pewnie głodne... Czemu ten Stasiek nie wraca? Wnioskując z położenia słońca, Fifinka domyślała się, że jest już dobrze po południu... Godzina na pewno już dawno minęła. Dziecko krzyczało coraz głośniej. Dla uspokojenia go Fifinka wstała z miejsca i poczęła biegać tam i z powrotem, na przemian podśpiewując, podskakując i czule przemawiając. Ale gdy dziecko się rozkrzyczy, niełatwa sprawa je uspokoić. Bo to ani powie, co mu jest, ani da sobie wytłumaczyć. Biegając tak po ścieżce, Fifinka zauważyła szereg pustych wózków stojących koło siebie, do których co jakiś czas podchodziła jakaś kobieta, bądź to wyjmując z któregoś flaszkę z mlekiem czy jakieś zawiniątko, bądź też sadowiąc lub układając w nim jakieś dziecko. — Ach, gdyby taki wózek! Mała zaraz by się uspokoiła! — myślała Fifinka, nie mogąc sobie dać rady z rozkrzyczanym dzieckiem. — A gdyby tak spróbować? Wózki stoją, jakby były niczyje. Może naumyślnie stoją, żeby dzieci miały wygodę? Przecież w wielkim mieście o wszystkim myślą. Na pewno dlatego tu stoją, żeby było gdzie układać do snu dzieci, które nie mają swoich wózków. 69 rał wózek i coraz jakiś inny wózek stawał w szeregu. — Jednak dobrzy są ludzie w mieście — zadecydowała Fifinka i widząc, jak śmiało jakaś młodziutka dziewczyna w białym fartuszku i dużej białej kokardzie na głowie położyła krzyczące dziecko do białego, zgrabnego wózka i jak prędko je uspokoiła, poruszając wózkiem w tył i przód, podeszła do jednego i zaczęła przy nim gospodarować. Ucieszyła się niezmiernie, znalazłszy w nim flaszkę* mleka, owiniętą szczelnie w grubą flanelę.** — Żeby ciepło trzymała — domyślała się Fifinka, zręcznie pojąc mlekiem Wacie, która zapijała smacznie, od razu zapomniawszy o płaczu. — A co? Smaczne? Pij, pij, malutka! A potem sobie pojedziemy wózeczkiem — rozmawiała swobodnie Fifinka zachwycona pomysłami wielkiego miasta. — Żeby to tak Walusia powozić tym ślicznym wózeczkiem!... — z pewną zazdrością myślała Fifinka, wygodnie sadowiąc Wacie i otulając ją miękką kołderką. Jakaś starsza kobieta, która usypiała obok czarnowłosego malca, uśmiechała się życzliwie do Fifinki. — A co? Uspokoiłaś swojego krzykacza? — rzekła półgłosem. — Ale apetyt ma dobry. Zapija, aż jej się uszka trzęsą. Fifinka była zachwycona. Najzupełniej przekonana, że wszystko jest w porządku, wyjechała z rzędu wózków na szerszą aleję, gdzie było dużo słońca. Liczni przechodnie oglądali się z pewnym zaciekawieniem za wózkiem. Duża, wyjątkowo ładna lalka, mizerne, umorusane dziecko w eleganckim wózku i rozczochrana dziewczynka, popychająca wózek i przemawiająca pieszczotliwie do dziecka — zwracały ogólną uwagę. Oglądano się coraz więcej, zatrzymywano * flaszka - butelka. " flanela - miękka tkanina wełniana lub bawełniana z delikatnym meszkiem. 70 I to nie obchodziło. Tak była uszczęśliwiona swoim pomysłem, iż zapomniała nawet o zbytnio się przedłużającej nieobecności Staśka i paradowała po głównej alei coraz bardziej zaludniającego się parku, aż gwałtowne szarpnięcie za ramię dało jej do poznania, że coś jest nie w porządku. — Ty bezczelna złodziejko! — krzyczała nad nią jakaś czerwona, zadyszana kobieta. — Patrzcie ją! Do mojego wózka dzieciaka swojego zapakowała i jak jaka księżna rozjeżdża się po parku. Zabieraj zaraz swego bębna i wynoś mi się, pókiś cała! Fifinka patrzyła ze zdziwieniem na atakującą ją kobietę, niezupełnie rozumiejąc, o co chodzi, ale uważała za odpowiednie odeprzeć napaść. — Także awantura arabska! Ten wózek tak samo jest mój jak pani! — zaprotestowała piskliwym głosikiem. Czerwona kobieta na chwilę zaniemówiła ze zdumienia, ale wnet odzyskała przytomność i wybuchnęła nową fala gniewu: — Twój ten wózek, powiadasz? Twój?! — wrzeszczała świszczącym, zadyszanym głosem. — Ja ci pokażę! Ja cię nauczę... Groźna, wielka pięść zawisła nad główką Fifinki, lecz na szczęście powstrzymał ją jakiś przechodzień, który zawołał oburzony: — Proszę nie bić dziecka! — Co pan się tu będzie wtrącał! Za złodziejką ujmował! — wybuchnęła oburzeniem w stronę obrońcy Fifinki zaperzona kobieta. — Można wszystko wyjaśnić, dowiedzieć się, nie zaraz do bicia się brać — tłumaczył dalej nieznajomy pan, a Fifinka, korzystając z tego, że uwaga została od niej odwrócona, popchnęła energicznie wózek, w ucieczce szukając ratunku przed napaścią. Pokrzywdzona kobieta rzuciła się w pogoń, krzycząc wniebogłosy: — Złodziejka! Łapcie złodziejkę! Wózek ukradła! 71 stowana, że nie zrobiła nic złego, wykrzykiwała swoje ulubione: — Awantura arabska! Awantura arabska! Ale coraz silniej zakradał się jakiś niepokój: a co, jeżeli wózek rzeczywiście należał do tej kobiety? Może nie powinna była go brać? Lecz przecież nie chciała go wziąć, chciała tylko przewieźć w nim dziecko, tak jak to robiły inne niańki! Wózek, pędząc po alei, podskakiwał, podskakiwała w nim Wacia i podskakiwała Niteczka. Tej ostatniej zresztą niewiele to szkodziło ani ją obchodził niezwykły gwar i hałas, otaczający wózek. Ale Wacia była tym coraz bardziej przerażona i nagle wybuchnęła głośnym płaczem. Gwar się zwiększał: gonili wszyscy, biegli wszyscy, ale mało kto wiedział, o co chodziło i dlatego może nikt nie zatrzymywał Fifinki, która pędziła, gnana coraz większym niepokojem. Zaczynała rozumieć, że popełniła omyłkę; wózek był cudzy! Przez matkę miała bardzo silnie wpojone pojęcie o nietykalności cudzej własności; przywłaszczenie sobie czegoś uważała za wielkie przestępstwo, więc też ogarniał ją lęk coraz większy. Co robić teraz? Wytłumaczyć się nie będzie umiała: wie dobrze, że gdy się znajdzie między obcymi, groźnymi ludźmi, słowa z siebie nie wydobędzie. Zabiorąjądo kozy albo do komisariatu; a może znów poślą do tych strasznych psów?... Nie! Nie! Trzeba się ratować! Uciec! Chwycić Niteczkę, zostawić wózek, rzucić się w bok... umknie na pewno. Ale co będzie z Wacią? Rzuciła trwożne spojrzenie wokoło i zdawało jej się, że w tłumie biegnących dostrzegła Staśka... Ach! To jej ułatwi ucieczkę... Stasiek zajmie się Wacią... Nie namyślała się już dłużej. Pchnęła silnie wózek, w biegu chwyciła lalkę, zmieszała się z tłumem i nim zdyszana kobieta dopadła do wózka, nim zdążyła dostrzec ucieczkę, Fifinka wydo- 72 I nie tłoczące się o tej porze w Alejach. Biegła naprzód, gnana lękiem nieopisanym, niezdolna nad niczym się zastanowić, nic postanowić. Byle dalej, byle dalej! Zdawało jej się, iż oddalając się od pięknego, słonecznego ogrodu, oddala się od jakiegoś groźnego niebezpieczeństwa, od czegoś, co było straszniejsze od wszystkiego, co ją dotąd spotykało. Ale wreszcie zmęczenie zrobiło swoje. Nawet strach był przez nie pokonany. Zdyszana, spocona, na pół żywa, obsunęła się pod jakimś płotem i zasnęła natychmiast. Obudziło ją uczucie chłodu, wstrząsające nią od stóp do głowy, a zaraz potem zatargał wnętrznościami głód dojmujący. Rozejrzała się dokoła: była na jakiejś pustej ulicy, gdzie z jednej strony ciągnęły się płoty, a z drugiej wznosiły domy. Latarnie były pozapalane, od czasu do czasu przebiegał tramwaj lub przemykał samochód, słowem, ciągle to samo: miasto, miasto i miasto! Wielkie miasto, tak straszne dla zagubionego w nim bezbronnego stworzenia! Fifinka rozumiała, że coś trzeba robić, coś postanowić, coś zdecydować. Instynktownie czuła, że bez czyjejś pomocy nic tu nie poradzi, że musi udać się do ludzi. Lecz ci ludzie obcy, nieznani przejmowali ją niewypowiedzianym strachem. W każdym razie trzeba się podnieść i gdzieś iść. Zrobiła to nie bez pewnego wysiłku, gdyż cała była jakby potłuczona, a nade wszystko bolały ja nogi. Kulejąc po trosze, powlokła się przed siebie, przytulając mocno do siebie lalkę. Uczucie osamotnienia i zupełnej bezradności napełniało ją coraz większym żalem, który wreszcie wydobył się na zewnątrz cichym, bolesnym łkaniem. Jakiś chłopiec, przechodzący obok, spojrzał na nią raz, drugi, wreszcie zatrzymał się i zagadnął: — Czego beczysz? Chłopiec nie wyglądał zachęcająco: był obdarty i brudny, ale 73 spojrzała nań z wdzięcznością i pochlipując odpowiedziała: — Zgubiłam się i nie mogę znaleźć domu. Jestem bardzo głodna i bardzo zmęczona. — Zgubiłaś się? Taka duża dziewucha? To nie wiesz, że każdy posterunkowy pokaże ci drogę? — szorstko zauważył nieznajomy chłopiec. — Kiedy ja nie wiem, gdzie mieszkam! — z pokorą przyznała się Fifinka. Chłopiec gwizdnął przeciągle. — A to niezdara dopiero! Nie wie, gdzie mieszka! — zaśmiał się ironicznie. — Bo ja jestem ze wsi — usiłowała bronić się Fifinka, przypominając sobie, że ta wiadomość tłumaczyła wiele rzeczy. — Ze wsi! Aha! A w mieście jesteś od dawna? — Od trzech miesięcy — przyznała się Fifinka. Nieznajomy chłopiec wybuchnął śmiechem. — Trzy miesiące i nie wie, gdzie mieszka. Toś ty trochę... tego! I uderzył się znacząco w czoło. — No i co ja z tobą pocznę, nieszczęśliwy? Nic mnie niby nie obchodzi, czy takie niedołęstwo zmarnieje czy nie, ale zawsze to niby stworzenie boskie. A może by tak do komisariatu? — Nie! Nie! — gwałtownie zaprotestowała Fifinka, przypominając sobie straszne psy, a potem przygodę z wózkiem. Chłopiec spojrzał na nią ze zdziwieniem. Czyżby to głupawe stworzenie miało jaki zatarg z policją? — Chyba niemożliwe! — odpowiedział sobie w myśli. — Za głupia i jakoś tak poczciwie patrzy. Ale że sam nie bardzo lubił mieć do czynienia z przedstawicielami porządku i władzy, więc odstąpił od swojego projektu, coś tam ważąc w swej dawno nieczesanej głowinie. — Rady innej nie ma. Przenocuję cię w moim pałacu, bo teraz, 74 sobie sama. Fifinka zrozumiała, że na razie ktoś się nią zaopiekuje i to wydało jej się wielkim szczęściem. Ale głód nie dawał jej spokoju, więc wyjąkała błagalnie: — Głodna jestem. — Aha! Wielmożny panie! Grosik na kawałek chleba. Od wczoraj nic nie jadłam! —zapiszczał jękliwie chłopiec, naśladując głos żebraczek. — Nie! Dziś rano jeden chłopiec dał mi kawałek chleba! — objaśniała Fifinka. — Hm... Rozumiem, że ci kiszki marsza grają. Ale w moim pałacu nie ma restauracji, a w kieszeni... E, czekaj! Coś tam jest! Dobra! Dostaniesz razowiaka! Poczekaj, skoczę na róg, do sklepiku. — Nie! Nie! — zapiszczała Fifinka, chwytając mocno swego przygodnego opiekuna za rękaw. — Nie odchodź! — Aha! Boisz się, żebym nie zwiał! Ale bądź spokojna. Po co niby miałbym cię oszukiwać? Powiedziałbym po prostu: pal cię licho! Nic mi do ciebie! I poszedłbym dalej. Bo niby co mi za niewola obcej jakiejś mizerocie* się wysługiwać?! Ale że obiecałem przenocować cię i nakarmić z dobra woli, to mi wierzyć możesz. A gdy Fifinka rozpaczliwie czepiała sięjego rękawa, wyszarpnął się szorstko i pobiegł na drugą stronę ulicy, rzuciwszy ostrzegawczo: — Tylko mi się z tego miejsca nie ruszaj! Biegnąc do sklepiku, rozmyślał krytycznie: — Co ci się za głupstwa trzymają, ty andrusie**! Dzieciakiem jakimś się opiekujesz, ciężko zarobiony grosz na chleb dla niego wydajesz! A jutro co? Głodówkę będziesz robił? I jeszcze biedy sobie napytasz, jak cię kto spotka. Niby przez tę „kukłę". Ładna, ' mizerota - mizerny, biedny, nędzny człowiek. ' andrus - łobuz, ulicznik. 75 U\J ICŁU-llCl. cze, na co się narażasz! Ale zaraz na te rozmyślania odpowiedział sam sobie, że to filozofem był nie lada: — Albo mi to nie wolno?! Albom to nie pan sam sobie?! Wolno mi wybrać: mój głód czy tego tam kurczaka! Moja wola i już! W tych rozmyślaniach kupił kawał chleba razowego i co było sił w nogach, pobiegł do skulonej pod płotem postaci, która wyczekiwała go, drżąc z niecierpliwości. — Ach, jesteś! — krzyknęła Fifinka, a zbiedzona jej buzia rozjaśniła się radośnie. Chłopiec, ot, takie zwykłe, niczyje dziecko ulicy warszawskiej, spryciarz, umiejący sobie zawsze poradzić, nieprzebierający w środkach, gdy chodziło o zdobycie utrzymania, łobuziak i kawalarz, zachował dobre, czyste serce. I ono to właśnie drgnęło współczuciem na widok opuszczonego dziecka, a teraz zadygotało radośnie, że oto ktoś na niego czekał i witał uśmiechem. — Na, masz, jedz! Bo widzę, żeś całkiem z sił opadła, a do mojego pałacu daleko — mówił, wtykając Fifince kawał chleba do ręki. — To ty masz pałac? — pytała dziewczynka z ustami zapchanymi chlebem, który pożerała łapczywie. Chłopiec zagwizdał przeciągle. — Pi! pi! pi! I jaki pałac! Jeszcześ takiego nie widziała w życiu! A teraz zbieraj się, bo trzeba się śpieszyć, żeby mi „służba" pałacu nie zamknęła. Chcesz, poniosę ci twoją kukłę, bo pewnie ciężka. Ale Fifinka potrząsnęła głową i mocniej przycisnęła do siebie Niteczkę. — Boisz się, żebym ci nie ściągnął, co? — zaśmiał się chłopiec.; — Ano! Nie bardzo, widać, mam minę pana, co w pałacu sypia! Ale pałac co mam, to mam. — O, widzisz! — objaśniał, chichocząc z cicha, gdy doszli do ogrodzenia, za którym widać było jakąś rozpoczętą budowlę. 76 stronę! Fifinka posłusznie prześlizgnęła się przez dziurę pod parkanem, niezbyt dziwiąc się temu wejściu do „pałacu" swego opiekuna. — A teraz widzisz, jakie fajne pokoje! — śmiał się chłopiec, wskazując na rzucone w nieładzie stosy beczek. — Ciepło w nich, ani wiatr nie zawieje, ani deszcz się nie dostanie! Mówię ci, pycha! Właź no do tej, bo tam mam materac, jak się patrzy! No, nie bój się! Najdelikatniejsza hrabina nie poskarży się na moje posłanie! Fifinka, trochę przestraszona wyglądem zapowiedzianego pałacu, nie oponowała i kierując się wskazówkami swego opiekuna, wsunęła się do beczki, w której rzeczywiście znalazła bardzo wygodne posłanie z siana, miękkich wiórów i przeróżnych szmat. Wszystko to ułożone było umiejętnie, tworząc jakby materac i poduszkę. — Nie bój się! I kołdra się znajdzie! — zachęcał gospodarz tego dziwnego lokalu, grzebiąc we wnętrzu drugiej beczki. — Toć ja w moim pałacu całą zimę przemieszkałem, a że nie zdążyłem założyć centralnego ogrzewania, więc zmarzłbym trochę, gdybym sobie jakiego takiego przykrycia nie sprokurował*. O, masz, okryj się! To mówiąc, zręcznie wrzucił do beczki, w której teraz gnieździła się Fifinka, grubą, ciepłą chustkę, mocno podartą, ale jeszcze w takim stanie, że można się nią było okryć. — Co? Nie pycha?! A teraz, moja panno, powiedz no mi, jak to się uchowałaś taki szmat życia i taka jesteś głupia, że nawet nie wiesz, gdzie mieszkasz? — pytał, usiadłszy na brzegu swojej beczki. Nie, Fifinka nie była głupia! Uczy się, umie czytać, umie po francusku: mama — la mam, dama — la dam! — Fiu! Fiu! — podziwiał nieznajomy chłopiec. Ale ani rusz nie mogła zapamiętać nazwy ulicy i numeru domu. ' sprokurować - żartobliwie: sporządzić, przygotować, zdobyć coś. 77 V' ¦" '--'-j—---------------------- „.................„, tania. Zdawało jej się, że to niepotrzebne. To tak zawsze! Ci wiejscy ludzie myślą, że my tu Bóg wie, co wymyślamy, a to wszystko jest przecie potrzebne! — mruknął z powagą chłopiec. -— Ale powiedz, co ty właściwie robisz w mieście? Jestem u jednej Dobrej Pani, bo matula musiała iść do służby objaśniała z głębi swej beczki Fifinka. Aha! Jesteś tam pewnie do dziecka? Nie! Jestem do niczego. Uczę się... — I nic więcej? — z pewnym niedowierzaniem pytał chłopiec. Nic —. bawię się z dziećmi.•• chodzę do ogrodu... — Hm... j0 jakaś bardzo dobra pani, kiedy cię wzięła ot tak, bez niczego. I musi być bogata? — Pewnie! Chociaż nie taka, jak nasza dziedziczka. — No, to sprawa załatwiona! — z przekonaniem rzekł chłopiec. Wzięli cię na wychowanie. Zginęłaś. Będą cię szukali. A jak? Dadzą ogłoszenie... Czekaj no... czekaj! Zdaje się nawet, że coś takiego był0... jak się nazywasz? — Fifinka. — Właśnie! Właśnie! — krzyknął radośnie chłopiec. — Mam znajomego gazeciarza... On mi czasem pokazuje numerki. Dziś na pierwszej stronie stało ogłoszenie o zaginionym dziecku. To na pewno o tobie! No, masz szczęście! Jutro skończą się twoje biedy! Dowiem się dokładnego adresu i odprowadzę cię! — Naprąwdę? — z niedowierzaniem, a jednocześnie z akcentem niewypowiedzianej radości krzyknęła Fifinka. — No! Już ja ci mówię! A teraz śpij spokojnie w moim pałacu! Dobranoc! — Awantura arabska! Awantura arabska! — powtarzała na pół sennie Fifinka. — Jutro wrócę do Dobrej Pani, do dzieci... będę jadła... będę sję uczyła... ach, i nauczę się ulicy... nume...r...u... Zasnęła, marząc rozkosznie o poranku, który jej miał przynieść zakończenie przykrych przygód. i — Odprowadzę małą! — rozmyślał sennie. — To jacyś bogaci i dobrzy państwo! Na pewno nie pożałują mi grosza za to... Może obiad dadzą? Taki rzetelny, prawdziwy obiad. A może co z ubrania? Przydałoby się! Z garderobą kiepsko, a mój krawiec gdzieś się zapodział... A może, może... ta dobra pani... zaopiekuje się mną... Może... Niestety, wszystkie przewidywania, najbardziej prawdopodobne nawet, rozbijają się czasami niespodziewanie i nieoczekiwanie! Gdy dzieci, ułożone wygodnie w beczkach, które przedsiębiorczy chłopiec ulicy pozamieniał na łóżka, spały smacznym, zdrowym snem, na dużym placu budowy wszczął się od wczesnego ranka ruch. Rozpoczęto roboty, przerwane jesienią. Pierwszy obudził się chłopiec i wprawnym, czujnym uchem zaczął łowić podejrzane odgłosy. Przysłuchiwał się czas jakiś, a potem zaklął cicho, ale siarczyście i zgoła nieprzyzwoicie. — Ani chybi, zaczną się dobierać do mojej skóry! —rozmyślał. — Beczki im będą zawadzały — zaczną je przesuwać i znajdą mnie! Niby co im to szkodzi, że sobie tu przezimowałem? Ale bo to ludzie mają za grosz rozumu albo i wyrozumienia? Od razu zaczną wydziwiać, wypytywać, spisywać protokoły... Zamkną w pace... Ej! lepiej się z nimi nie wdawać. Dam nura — i skończona sprawa! „Dać nura" dla takiego cwaniaka nie było rzeczą trudną! Wyślizgnął się z beczki i poprawiwszy nieco ubrania, nie bardzo się kryjąc, ale i nie bardzo nawijając na oczy pracujących murarzy, dotarł do szeroko otwartej bramy, przez którą wjeżdżały od czasu do czasu wozy z wapnem i cegłą, i za chwilę znalazł się na ulicy. O wczorajszej swojej pupilce* zapomniał zupełnie, a gdyby nawet przypomniał ją sobie, na pewno nie chciałby narazić dla pupilka - ulubienica. 78 79 "'vJ " • • ~J -J J nalezieniu nowego „mieszkania". Wiosna była i to dość ciepła, to prawda, ale mimo to nie tak łatwo było wyszukać jakieś odpowiednie pomieszczenie. __Ho! ho! Taki pałac niełatwo znajdę! Panem sobie byłem całą gębą! Jeszcze innym przytułek dawałem! A teraz przyjdzie mi gdzieś kątem mieszkać. Ot, dola! Gdy tak rozmyślał mocno zafrasowany i oddalał się coraz więcej od swego „pałacu", Fifinka spała smacznie, ani podejrzewając, że jej grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Obudziło jąnagłe, gwałtowne wstrząśnienie. W pierwszej chwili nie mogła zrozumieć, gdzie jest i co się z nią dzieje. Silne pchnięcia kołysały nią, przerzucając z jednego boku na drugi. Całe posłanie skłębiło się, roztrząsnęło i razem z nią przewracało, co miało tę dobrą stronę, że uderzenia o ścianę beczki nie były zbyt bolesne. W każdym jednak razie ruch ten nie był zbyt przyjemny, toteż nic dziwnego, że Fifinka zaprotestowała, wrzeszcząc co siły: — Awantura arabska! Awantura arabska! Ruch ustał, natomiast rozległy się zdziwione głosy: — Rety! Spójrzcie, co się przez zimę zalęgło w beczce! — Dzieciak jakiś gramoli się ze szmat i wiórów! — A cóż to za straszydło jakieś? Kilku robotników nachyliło się nad beczką, ze zdumieniem przyglądając się Fifince, która na czworakach wyłaziła z beczki, podobna zaiste do jakiegoś nieboskiego stworzenia: czarne, nastroszone włosy pełne były wiórów, wióry i siano powczepiane w potarganą sukienkę i tak samo wyglądająca, strojna jeszcze do niedawna i piękna Niteczka, przedstawiały widok niezwykły. Toteż powitano zjawienie się nieoczekiwanych lokatorek beczki głośnymi wybuchami śmiechu, sypiąc jednocześnie przeróżnymi żartami. Dopiero któryś ze starszych robotników uspokoił rozbawione towarzystwo. 80 g j^ n j na szyliście i to niby takie zabawne? Spójrzcie! Toż dzieciak ledwie żywy ze strachu! Umilkły śmiechy i drwiny i, jak to często bywa u ludzi prostych, lecz z gruntu dobrych, zjawiło się pewne współczucie i zainteresowanie. — Skąd jesteś? Jak się nazywasz? Od dawna tu sypiasz? Czy jesteś sierotą? Posypały się pytania, a za nimi może by i jaka pomoc przyszła, gdyby nie to, że Fifinka, doszczętnie oszołomiona, słowa z siebie nie wydobyła, jak dzikie zwierzątko spoglądając wokoło wystraszonymi oczami. — Może dać znać majstrowi? — zapytał ktoś. — Nie trzeba! Majster zaraz by się awanturował, że to włóczęga jakaś ukrywała się tu... Ot, lepiej puśćmy niebożątko! Żyło to dotąd swoim przemysłem, to i dalej jakoś biedować będzie! I w taki sposób Fifinka, zamiast odnaleźć swój dom i swoich opiekunów, znalazła się znowu na ulicy sama, zupełnie już zbita z tropu i nierozumiejąca nic z tego, co się z nią działo. Jedno tylko stawało się dla niej coraz jaśniejsze, a mianowicie, że w tym wielkim, huczącym mieście nie ma dla niej ratunku i że musi stąd uciekać jak najprędzej. Dokąd?! Ach! To przecież takie proste! Na wieś, do matuli! Ciepłe, świeże podmuchy wiatru niosącego zapachy rozbudzonej ze snu zimowego ziemi, świegotanie ptaszków, trochę zieleni okrywającej rzadkie drzewa — wszystko to, razem z ciężkimi przejściami dni ostatnich, wzbudziło w niej niepohamowaną tęsknotę za spokojnym życiem wsi, za troskliwą, choć często szorstką i ciężką ręką matki, za małym braciszkiem. — Do domu! Na wieś! Do matuli! — wołało w niej wszystko i gnało naprzód, przed siebie. — Trafię! Dojdę! — upierała się, gdy rozsądek podszeptywał, że nie zna drogi, nie wie, którędy się udać, by znaleźć swoją wieś. W I 5 Fifinka 81 ogrodzenia, ogrody; skąd dochodziły odgłosy, zbliżone do tych, f którymi rozbrzmiewała wieś każdego poranku. j, __Dziecko! A ty skąd wyszłaś na świat boży? — zagadnął ją nagle głos jakiegoś staruszka o miłym, poczciwym wyglądzie. : Fifinka zatrzymała się i teraz dopiero wzrok jej padł na Niteczkę, która wyglądała strasznie! — Jezu Najmilszy! Co się stało z moim Walusiem? — krzyknęła i natychmiast wzięła się do porządkowania toalety lalki, co w dalszym ciągu pociągnęło oczyszczanie i swoich włosów oraz sukienki ze śladów noclegu w beczce. Nie bardzo jej się to udawało, w każdym jednak razie nie straszyła już ludzi swoim wyglądem bardziej niż inne dzieci biegające po ulicy, jakkolwiek nie przypominała zupełnie czyściutkiej, porządnie ubranej Fifinki, a już tym bardziej Niteczka nic a nic nie była podobna do dawnej wychuchanej lali, wzbudzającej podziw w całym otoczeniu. Fifinka zresztą tak była pochłonięta myślą o konieczności odnalezienia swej wsi rodzinnej, iż przestała się zajmować wyglądem swoim i Niteczki, cały swój spryt wytężając na znalezienie najbardziej prawdopodobnej drogi do matuli. Rozumowała prosto: ze wsi jedzie się do miasta koleją. Trzeba więc dojść do kolei, a wówczas sprawa już prawie załatwiona! Wsiada się do takiego maleńkiego pokoiku ze wszystkich stron zamkniętego i pędzi naprzód. Nie jest to zresztą zbyt przyjemne: w głowie huczy bezustannie, przed oczami wszystko ucieka jak szalone, a trzęsie, a szarpie, aż nudności biorą! Ale to mniejsza! Byle trafić do siebie, na wieś! Aby tam trafić, trzeba odszukać kolej! Fifinka wysłała na zwiady wzrok, słuch i węch, i te jej nadspodziewanie szybko pomogły. Poprzez hałas i gwar, jaki tworzy miasto, mniejszy zresztą w stronach, gdzie się obecnie znajdowała nasza Awantura Arabska, **•** w^j^j , jw\ii uaiiuwoia na wsi, dobiegło jej uszu długie, przeciągłe gwizdnięcie, a jednocześnie w nozdrza wpadł zapach tego specyficznego dymu, jaki daje lokomotywa. Fifinka pamiętała go doskonale ze swej pierwszej podróży, z której wszystkie szczegóły wbiły jej się w pamięć z niesłychaną dokładnością. Kierując się usłyszanym dźwiękiem i zapachem, poczęła biec naprzód, bez ceremonii rozpychając przechodniów. Instynkt jej nie zawiódł: zobaczyła jakieś niewielkie budynki drewniane, ciągnące się wzdłuż nich świecące szyny i posuwającą się powoli, sapiącą i świszczącą lokomotywę. —Awantura arabska! — wyrwał się z jej piersi okrzyk triumfalny. Na pewno Kolumb, odkrywając Amerykę, nie był bardziej dumny i szczęśliwy jak Fifinka w tej chwili. — Od tego trzeba było zacząć! — rozumowała w myśli, biegnąc co sił w stronę zwolna zataczających się przed stację wagonów. — Miasto jest bardzo duże, to prawda, ale na kolej zawsze można trafić! Z niecierpliwością czekała, aż wagony zatrzymają się, by mogła wejść do jednego z nich i jechać, jechać, jechać... jak najszybciej i jak najdalej od tego strasznego miasta. Na peron nadchodzić zaczęli ludzie; przed furtką stał jakiś człowiek i coś od każdego przechodzącego brał, ale Fifinka przemknęła się tak, że jej nikt nie zaczepił i dostała się bez żadnych przeszkód do wagonu. Wprawdzie uderzyło jąto, że był nieco inny niż tamten, którym przyjechała, mniejszy znacznie, niższy... Ale co ją to w gruncie rzeczy obchodziło? Usadowiła się wygodnie przy oknie, pełna rozkosznych myśli. Zakończyły się wreszcie jej nieszczęścia, jej smutki, jej tęsknoty! Wraca do matuli! Do Walusia! Aż dziw jej, że wcześniej nie wymyśliła takiego zakończenia. 82 83 wiedzieć matuli o tym, jak wielkie miasto jest straszne, jakie złe, brzydkie, niemiłosierne. Dobra Pani jest co prawda dobra i dzieci dobre, ale ona woli przy matuli i Walusiu. Przez krótki moment zajrzał do jej serduszka niepokój: co powie matula? Przecież jeśli ją wysłała do miasta, to musiała mieć jakieś powody... Ale natychmiast radość wzięła górę i wszystkie obawy rozproszyła! Niech no będzie tam, na wsi, u siebie, a wszystko się załatwi. Ale dlaczego wagony stoją jeszcze na miejscu? Przecież już wszyscy ludzie weszli. Czasem tylko jakaś pojedyncza osoba, śpiesząc co sił, wpada do wagonu. Ale w ogóle jest już prawie pełno. Koło Fifinki usiadł jakiś wielki, gruby jegomość i zajął tyle miejsca, że dziewczynki prawie nie było widać. Zrobiło się trochę ciasno, ale to nic! Byle już ruszyć z miejsca. Ach! Nareszcie! Szarpnięcie jedno, drugie, gwizd, zgrzyt, huk, trzask... Jadą! Fifinka obija się kolejno o okno i o grubego jegomościa, podskakuje, kiwa się na wszystkie strony... jedzie... Powoli znikają po bokach drogi domy, coraz więcej drzew, łąk, pól! Boże! Toć już prawie wieś! W wagonie tymczasem zrobił się ruch. Weszło dwóch jakichś panów; podchodzili kolejno do pasażerów, coś z nimi rozmawiali, coś od nich brali i coś im oddawali. Fifinka trochę się zaniepokoiła. Przypomniała sobie, że tak samo wyglądający pan odbierał od podróżnych bilety. Tak! Prawda! Bilet kupowało się przy kasie... Ojej! Może i od niej będą chcieli taki bilet? Ale nie! Bilety mają starsi, a ona jest przecież dzieckiem! Ta uwaga nieco jąuspokoiła, dla wszelkiej jednak pewności wcisnęła się silniej w swój kącik, kryjąc się za szerokie plecy swego sąsiada. Niewiele to jednak pomogło, gdyż bystre oko konduktora dojrzało ją i oto w stronę przerażonej Fifinki wyciąga się ręka: — Panienko! Proszę o bilet! 84 nowiła się bronić. — Bilet? Jaki bilet? — zapytała piskliwym głosikiem. — No, bilet! Zwyczajny, do drugiej klasy. — Do klasy? Ja nie chodzę do żadnej klasy. Uczę się w domu! — rezolutnie tłumaczyła Fifinka, instynktownie czując, że musi sobie radzić, nadrabiając miną. — Niech panienka nie będzie taka dowcipna! — mówił tymczasem konduktor, widocznie już podrażniony. — Nie mam czasu na żarty: proszę o bilet i koniec. — Po co bilet? Jaki bilet? — coraz głośniej mówiła Fifinka, jakby chciała zagłuszyć niespokojne łomotanie przestraszonego serduszka. — Co tu dużo gadać! Albo panienka pokaże bilet i pojedzie dalej, albo wysiądzie na najbliższej stacji! — niecierpliwił się coraz bardziej konduktor. Fifinka zadrżała. Jak to? Każą jej wysiąść? Nie dojedzie do matuli? Spojrzała bezradnie dokoła: może ktoś pomoże, może ktoś poradzi? Zajście z konduktorem obudziło zainteresowanie pasażerów jadących z Fifinka. Ten i ów wstał z miejsca, a wszyscy przyglądali się ciekawie małej, rozczochranej dziewczynce, z wielką lalą na kolanach. Byli to wszystko ludzie starannie ubrani, widocznie zamożni, sami starsi. Ach! Otóż i ratunek! Starsi płacą i kupują bilety — tylko starsi! Z triumfem rzuciła ten argument na swoją obronę. — Przecież ja jestem dziecko! Dzieci nie potrzebują biletów! — krzyczała przekonywająco. — Małe, malutkie dzieci, ot takie, jak ta lala na kolanach, nie płacą biletów, ale takie przemądrzałe pannice bez biletów nie jeżdżą! — krzyczał również konduktor, zły na dobre. — No, dość 85 Pójdziemy do naczelnika! Co? Wysiąść? Nie jechać dalej? Za nic na świecie. Teraz pozostał tylko jeden środek obrony i tego użyła Fifinka natychmiast. Przeraźliwym głosem krzyknęła: — Awantura arabska! Awantura arabska! Ja chcę do matuli! Do matuli! Krzyczała coraz głośniej, coraz przeraźliwiej. Ktoś nieświadomy tego, co się działo, mógłby przypuszczać, że kogoś mordują, torturują, obdzierają ze skóry... Toteż nic dziwnego, że przenikliwy głosik, powtarzający z akcentem rozpaczy: „Awantura arabska! Awantura arabska!" — zwabił do przedziału tłum ludzi, niemal wszystkich, którzy mogli się tu dostać. — Co się stało? Co się stało? — dopytywano ze wszystkich stron. Gruby sąsiad Fifinki zatkał sobie uszy, część bliższych pasażerów zrobiła to samo, konduktor miał wielką ochotę dać drapaka i tylko „dla honoru" nie ustępował, przeklinając w duchu nieznośnego dzieciaka. A Fifinka krzyczała dalej, instynktownie czując, że w tym przeraźliwym krzyku cały jej ratunek. Na jednej z dalszych ławek siedziała starsza pani, z bieluteńkimi włosami gładko zaczesanymi pod czarnym kapeluszem. Krzyk Fifinki wyrwał ją z głębokiej zadumy, w której była pogrążona przez cały czas podróży. Podniosła swe dobre, trochę wyblakłe, niebieskie oczy i patrzyła na krzyczące dziecko z początku ze zdziwieniem, potem z zaciekawieniem, wreszcie z widocznym współczuciem. — O co to chodzi? — zapytała swego najbliższego sąsiada. — Mała jedzie bez biletu. Konduktor, zupełnie słusznie, chce ją usunąć z wagonu, a to małe diablę rozpoczęło koncert! Takiego głosu, jak żyję, nie słyszałem. Białowłosa pani podniosła się ze swego miejsca i podeszła do konduktora. 86 głosem. — Nawet nie wiem, dokąd chce jechać! Przecież od tego krzy-kusa niczego nie można się dowiedzieć! — wzruszając ramionami, odparł konduktor. — Dokąd chcesz jechać, dziecko? — zwróciła się starsza pani wprost do Fifinki. — Do Zielonej Wólki! - krzyknęła tym samym rozdzierającym głosem Fifinka. — Pani dziedziczko! To jakieś pomylone dziecko! Nie ma co z nim mówić - wtrącił się gruby jegomość. Pani dziedziczko? Jak to? Ta pani z białymi włosami jest panią dziedziczką? Fifinka zamilkła, nie kończąc zaczętego słowa, i pełnym podziwu wzrokiem wpatrywać się zaczęła w nieznajomą. Otucha w nią wstąpiła: więc już nie ma wielkiego miasta, nie ma Warszawy. Jest wieś, jest pani dziedziczka. Wróci dawne życie, skończą się wszystkie utrapienia. Siwa pani zauważyła zmianę, jaka zaszła w nieznanym jej dziecku i postanowiła to wykorzystać. — Panie konduktorze! Ja płacę za małą. Proszę mi tylko zostawić trochę czasu, bym się mogła czegoś od niej dowiedzieć. Konduktor ukłonił się uprzejmie i odszedł, niezmiernie rad z takiego zakończenia sprawy. Zadowoleni też byli wszyscy podróżni, mocno zaniepokojeni zachowaniem się dziwnego dziecka. Gruby jegomość chętnie ustąpił swego miejsca „pani dziedziczce", która usiadłszy koło Fifinki, zaczęła ją łagodnie wypytywać, dobrotliwym uśmiechem starając się zdobyć zaufanie dziewczynki. Lecz ta, wyczerpawszy swą energię w krzyku, siedziała teraz cichutko, skulona, onieśmielona, niezdolna wykrztusić ani słowa! Obecność tak potężnej istoty, jaką według pojęcia Fifinki była pani dziedziczka, napełniłająniewysłowioną radością i niezłomną wiarą, że wszystko będzie dobrze, ale jednocześnie jakiś niewytłu- 87 dźwięk nie mógł się przez nie przedostać. Po daremnych wysiłkach wydobycia jakichkolwiek zeznań od dziwnego dziecka, pani, nazwana dziedziczką, dała pokój pytaniom i wyjąwszy z ładnej, skórzanej torebki książkę, zagłębiła się w czytaniu, od czasu do czasu tylko spoglądając życzliwie w stronę Fifinki i uśmiechając się do niej przyjaźnie. W pewnym momencie białowłosa pani załatwiła rachunek z konduktorem, na jakiejś stacji podniosła się z miejsca i wziąwszy Fifinkę za rękę, wyszła z nią z wagonu. Dziewczynka szła posłusznie, najzupełniej spokojna o swój los. Wiedziała, że jej przygodna opiekunka nie jest jej dziedziczką, że wieś, do której ją wiezie, nie jest jej wsią. Ale to były drobnostki: taka pani dziedziczka może wszystko! Jak tylko zechce, odnajdzie Zieloną Wólkę, matulę i odeśle tam Fifinkę. A zechce na pewno, bo po cóż by ją zabierała ze sobą? Na stacji wszyscy kłaniali się nisko białowłosej pani, spoglądając z ciekawością na Fifinkę, która dreptała obok z minką niepewną i niezbyt mądrą. Przed stacją czekał powóz zaprzężony w śliczne kasztanki. Na koźle siedział stangret, ubrany w granatowy płaszcz z błyszczącymi, srebrnymi guzikami. Słowem — wieś, prawdziwa wieś. — Siadaj, dziecko, koło mnie! — zadźwięczał miły głos białowłosej pani, wyrywając Fifinkę z niemego zachwytu. Siadać koło pani dziedziczki? Na tylnym siedzeniu? A jakże! Dałaby jej matula, gdyby się o tym dowiedziała! I Fifinka, nie zważając na ponowne zaproszenie do powozu, zwinnie wdrapała się na kozioł. Tu jej było doskonale! Nie była skrępowana zbyt bliską obecnością tak ważnej osoby jak dziedziczka, przy tym siedziała wysoko i z tej wysokości mogła rozglądać się wokoło. A było na co patrzeć! Cuda, prawdziwe cuda! Jak okiem sięgnąć lasów... Skowronki śpiewają i wszystko wokoło tak pachnie! Wciągała Fifinka pełną piersią te zapachy, pasła oczy widokiem, za którym tak tęskniła, rozkoszowała się pędem silnych, zdrowych koni, turkotem kół toczących się szybko po równej drodze... Było jej nad wyraz miło, dobrze, radośnie... Ale... Ach! że też wszystko zawsze musi mieć jakieś ale! Powóz zjechał z równej, gładkiej szosy i wtoczył się na boczną drogę, wyboistą, popsutą... potem znów zakręcił... Teraz jechali aleją, pięknie wysadzaną drzewami, gładką, doskonale utrzymaną, na końcu której rysował się wyraźnie wielki, biały dom. Dwór! Fifince serce zabiło zrazu radośnie, a potem skurczyło się bólem gwałtownym, niespodziewanym: ten duży, biały dom, do którego szybko zbliżał się powóz, przywołał ją do rzeczywistości, uprzytomnił, że jest daleko, bardzo daleko od swego dworu, swojej wsi, swojej dziedziczki, a nade wszystko — swojej matuli, swojego Walusia. Czy ta pani z białymi włosami, o miłym, serdecznym głosie będzie mogła odnaleźć wieś Fifinki? Czy ją odeśle do matuli? — zaczynała powątpiewać Fifinka. Powóz zatrzymał się i natychmiast zapanował wielki ruch w cichym dotąd, jakby niezamieszkałym domu: drzwi się otworzyły i na ganek wybiegło kilka osób, z których jedna zwróciła od razu uwagę Fifinki, budząc w niej instynktowną trwogę. Była to duża, bardzo duża osoba w ciemnej sukni, z krótko obciętymi włosami, w binoklach* na dużym nosie. Bystre, czarne oczy biegały szybko na wszystkie strony i zdawały się od razu widzieć wszystko i wszystkich. Gdy spojrzenie ich padło na Fifinkę, dziewczynka skuliła się, ' binokle - rodzaj okularów bez uchwytów na uszy, trzymających się na nosie za pomocą sprężynki. widoczny kącik. Razem z ludźmi wybiegło na ganek kilka psów; były to jednak takie sobie zwyczajne, wiejskie psy i nie przerażały Fifinki tak, jak tamte potworki w Warszawie. Łasiły się do pani dziedziczki, hałaśliwie ją witając i okazując radość z jej powrotu. — No, niech panienka zejdzie! — odezwał się stangret widząc, że Fifinka siedzi na koźle jak skamieniała. Trochę się zawahał, jak nazwać swoją pasażerkę, bo to niby ubrana po miejsku i z pańska, lalka przy tym nie byle jaka — ale znowu potargane włosy, pomięta sukienka oraz niezbyt czyste ręce i buzia wskazywały raczej na jakąś biedotę. — A to co? — zagrzmiał nagle gruby, donośny głos raczej męski niż kobiecy, choć do kobiety należący, i Fifinka spostrzegła dużą, kościstą rękę, wyciągającą się w jej stronę. — Ach, Balbisiu, to cała historia! — szybko zaczęła mówić pani dziedziczka. — W kolejce znalazłam to dziwne dziecko... Opowiem ci wszystko, a tymczasem zaopiekuj się nią: trzeba małą umyć... — Wiem! Wiem! — szorstko przerwała duża kobieta o grubym głosie—ubrać, nakarmić, otoczyć opieką... Na miłość Boga! Jeżeli z każdej wycieczki do Warszawy będziesz przywoziła jakąś biedotę, to w końcu miejsca we dworze nie stanie! — Nie! Nie! To zupełnie wyjątkowa historia! — broniła się białowłosa pani, uciekając w głąb mieszkania przed gwałtownością tamtej dużej, zwanej Balbisią. Uciekali przed nią, zdaje się, wszyscy, gdyż za chwil? na ganku nie było nikogo i Fifinka została sam na sam z groźną niewiastą, która zmierzyła ją raz jeszcze przenikliwym, ostrym wzrokiem, a potem rozkazała: — Złaź z kozła i chodź za mną! Ale Fifinka nie ruszała się, zdrętwiała ze strachu, i dopiero po zachęcających słowach stangreta, półgłosem jej do ucha szeptanych: 90 i krzywdy ci nie da zrobić! — zdecydowała się ruszyć z miejsca. Ale gdy stanęła przed wielką postacią, niecierpliwie uderzającą szpicrutą* po fałdach krótkiej spódniczki, ogarnęła ją nowa fala przerażenia, które natchnęło jąnagłąenergią: wydała dziki, przenikliwy pisk, zakrzyczała swoje ulubione: „Awantura arabska!" — i jak bomba wpadła w drzwi, w których znikła pani dziedziczka. — A to co za diablę znowu! — mruknęła ze zdumieniem pani Balbisią i wielkimi krokami puściła się w pogoń za Fifinka, gdy ta wpadała wciąż w inne drzwi, uciekając i wrzeszcząc co sił. We dworze powstało zamieszanie. Nikt nie wiedział, co się stało, ale każdy był przekonany, że coś się stać musiało i każdy, porzucając swe zajęcie, biegł dowiadywać się o przyczynę krzyku i niepokoju, tak że w końcu wszyscy biegli strwożeni, zaniepokojeni, szukający czegoś, goniący za czymś: gospodyni, z rękami oblepionymi ciastem, które właśnie miesiła w niecce, klucznica, dzwoniąca olbrzymim pękiem kluczy, kucharz, uzbrojony w patelnię i wielki nóż, chłopiec kredensowy**, pokojowe dziewczyny z czeladnej***, pani Balbisią wymachująca szpicrutą, nawet sama pani dziedziczka. A wszyscy wołali, krzyczeli, pytali na przemian: — Co się stało? Gdzie jest? Kto jest? Kogo zabijają? A ponad wszystkim górował piskliwy, przeraźliwy głos Fifinki, kolejno wydającej jakiś niesamowity pisk lub wykrzykującej z przeróżnymi akcentami: — Awantura arabska! Awantura arabska! — Na miłość boską, Balbisiu, co się tu dzieje? — pytała pani * szpicruta - elastyczny pręt pokryty skórą lub rzemienną plecionką, zwykle do poganiania konia podczas jazdy konnej. " chłopiec kredensowy - w dawnych dworach chłopiec usługujący, będący na zawołanie w izbie kredensowej, czyli w pomieszczeniu, gdzie przechowywano zastawę stołową. "' czeladna - w dawnych dworach przylegająca do kuchni izba, w której mieszkała służba (czeladź). 91 panią Balbisię. — To twoje diablę wyprawia takie brewerie! Wściekła się czy co? Wyraz „wściekła" podchwyciła jedna z przebiegających dziewczyn i z przeraźliwym krzykiem rozniosła wnet wieść, że wściekły pies jest w domu. Teraz zapanował najzupełniej szy popłoch, twarze pobladły, oczy biegały płochliwie, każdy chwytał, co miał pod ręką ku obronie, a wszyscy pytali lękliwie: — Gdzie jest? Gdzie jest? Małe zaś, potargane stworzonko biegało po nieznanych pokojach, korytarzach, przeróżnych skrytkach z niezwykłą zwinnością, unikając zetknięcia z ludźmi, aż wreszcie, niby w pułapkę, wpadło do wielkiego salonu, z którego nie było wyjścia. Tam też wpadła cała przestraszona gromadka, ze zdumieniem widząc, że takiego strachu napędziła wszystkim mała dziewczynka przywieziona z Warszawy. Ale jaka ona dziwna! Wcisnęła się w kąt salonu, rzuca dzikie spojrzenia dokoła i piszczy, i krzyczy!... — Pomieszana! Szalona! — rzucił ktoś szeptem. — Pomieszana! Szalona! — pobiegło zaraz między gromadką, a gdy jeszcze pani Balbisia swym doniosłym głosem zahuczała: — Ależ to wariatka! — zdecydowano ostatecznie, że dziecko jest chore — zwariowane! Ale co teraz z nim począć? Pani Balbisia wielkimi krokami posunęła się ku Fifince, ale ta jak dzikie zwierzątko uskoczyła w bok i rzuciła się do drzwi. — Zagrodzić drzwi! Nie przepuszczać! — brzmiał rozkazujący głos pani Balbisi. — Schwytać małą, bo znów ucieknie! I zaczęła się gonitwa po wielkim salonie. Fifinka nie wiedziała ani dlaczego ją gonią, ani dlaczego ucieka, lecz uciekała tak pełna przerażenia jak dzika, leśna wiewiórka, którą schwytano podstępnie w lesie i wypuszczono w mieszkaniu ludzkim! Ach! Gdyby 92 pywać się z błyskawiczną szybkością po gzynjsaq *; ^ ec, uciec, uciec!... c' — Co tu się dzieje? Co wy wyprawiacie? Białowłosa pani, wyraźnie przerażona, poblaty^ , żąca, stanęła w progu, nie rozumiejąc w pierwszej ch\vjli ^ej sceny. Spostrzegłszy jednak Fifinkę zdyszaną, przestrą^tm na którą urządzano formalną obławę, krzyknęła oburzona; — Balbisiu! Jak ci nie wstyd! Toć to dziecko, nie^- -efz żaden dziki! Jak można tak dzieciaka straszyć! — Właśnie! Dziecko! Półdiablę jakieś! Rady sobie2 njj m dać nie można! — wybuchnęła w odpowiedzi pani Balbisia, ale wł aścicielka Karczewa, pani Karczewska, zwykle ulegająca swej krevneJ a^m^~ nistrującej jej majątkiem, tym razem była rozgniewana r^a dobre. — Niech wszyscy stąd wyjdą natychmiast. A ty, Balbisiu, zostaw mnie... — Ależ ta mała jest wariatką! — próbowała protestować pani Balbisia. — Zostaw mnie z dzieckiem! Dam sobie z niąradę! W tej chwili Fifinka, jakby przeczuwając, gdzie jej zbawienie, podbiegła do pani Karczewskiej, chwyciła ją kurczowo za rękę i na pół mówiąc, na pół krzycząc, na pół płacząc, wyjąkała: — Ja... chcę... do... matuli!... Do matuli! — Dobrze, dobrze, dziecko! Poszukamy twojej Hiatuli. Tylko uspokój się i nie krzycz! Przecież tu nikt nie 2robi ci nic złego! — łagodnie mówiła pani Karczewska, ze współczuciem godząc spoconą, potarganą głowinę. Fifinka nie wypuszczała zbawczej ręki i ż ¦ & mogła Fifinka nie wypuszczała zbacej ę g jej oderwać od pani dziedziczki, która, rada niera^a' iiim'il ** lusiała " gzyms - poziomo biegnący występ ściany zdobiący wew mury budynku, a także np. piece, kominki; również listwa do (karnisz). ira> rznę nek 93 i ułożeniem do łóżka. Podczas tych wszystkich operacji zdołała coś niecoś wyciągnąć z Fifinki i gdy ta zasnęła ciężkim, kamiennym snem, pani Karczewska, wspólnie z panią Balbisią, nieco zawstydzoną niefortunnym polowaniem na dziecko, wykombinowały, iż przygarnięte dziecko jest dziewczynką zaginioną w Warszawie, co było ogłoszone w jakimś piśmie. — Trzeba to sprawdzić i jutro odwieźć małą do Warszawy! — zadecydowała pani Karczewska. — Naturalnie! Tylko ciebie nie puszczę! Jesteś zmęczona podróżą i całą tą przygodą! — zauważyła pani Balbisia. — Obawiam się, że dziewczynka nie będzie chciała pojechać z kimś innym! W każdym razie z tobą nie pojedzie! Gotowa znów dostać ataku furii*! — zażartowała pani Karczewska. Pani Balbisia wzruszyła ramionami. — Ty potrafisz wszystkich rozpieścić! Tym razem jednak chodzi o twoje zdrowie i stanowczo jutro cię nie puszczę! Wiesz, jak doktor kazał ci być ostrożną! — No, dobrze! Dobrze! Zobaczymy, co będzie jutro! Ale ani nazajutrz, ani dni następnych Fifinka nie została odwieziona do Warszawy. Wrażenia dni ostatnich, przemęczenie i głód zmogły organizm dziecka mimo jego zdrowia i siły. Po przespanej ciężkim snem nocy Fifinka obudziła się na półprzytomna, bełkocząc coś niezrozumiale, płacząc i śmiejąc się na przemian; gdzieś się wybierała, kogoś szukała, jękliwie pokrzykując od czasu do czasu: — Awantura arabska! Awantura arabska! — Masz ci babo kaftan! — narzekała pani Balbisia, gdy jej zakomunikowano o chorobie nieznajomego dziecka. — Gotowa * furia - potocznie: napad gniewu, złości, wściekłości. 94 szpitala... Pani Karczewska byłaby zaprotestowała, nie wypuściłaby na pewno ze swego domu biednego, przybłąkanego dziecka, lecz, niestety, była niezdrowa i doktor, który niemal stale przebywał we dworze, zabronił jej zajmować się jakimikolwiek sprawami, a nikt inny nie interesował się obcym dzieckiem. Spełniono więc skrupulatnie i, przyznać trzeba, dość starannie rozkazy pani Balbisi. A więc przygotowano wóz ogrodniczy na resorach, wyłożono go miękko sianem, które przykryto derami, i na tym posłaniu umieszczono wygodnie Fifinkę, którą niewiele obchodziło to, co z nią robią, gdyż nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wokoło niej dzieje. Po dziewięciu dniach dopiero, otworzywszy oczy, rozejrzała się przytomnie wokoło. W pierwszej chwili zamknęła je jednak szybko, tak to, co zobaczyła, wydało jej się dziwne, niezrozumiałe... Duży jakiś pokój o bieluteńkich ścianach, kilka białych łóżek, a na nich bielutkie twarzyczki dziecięce... — Gdzie jestem? Co to jest? — zadawała sobie niespokojnie pytania. Po dobrej chwili ośmieliła się znowu otworzyć oczy. Z początku maleńką szpareczką wysyłała zdumione spojrzenia, potem otwierała je coraz szerzej i szerzej, lecz nic nie mogła zrozumieć z tego, na co patrzyła. — Awantura arabska! Toć to szpital chyba? — zadecydowała wreszcie. No tak, szpital! Była raz w szpitalu z matulą: taka sama duża sala i białe łóżka, tylko na łóżkach leżeli dorośli ludzie, a tu dzieci, same dzieci. Dobrze, więc to jest szpital. Ale co ona tu robi? Przymknęła znów oczy, usilnie starając się przypomnieć sobie, co się z nią działo w ostatnich czasach. Szło jej to dość trudno: głowę miała dziwnie ciężką i wielkie zmęczenie w całym ciele. 95 sto, tak że wątku uchwycić nie mogła. Jakaś bieganina, ucieczki, uczucie głodu i strachu, okropnego strachu! Powoli, powoli dopiero zaczęło jej się rozświetlać w myślach i fakty wyraźniej występować zaczęły, aż ułożyła się z nich całość. Przypomniała sobie swoje niefortunne wyjście z domu, komisariat, pobyt ze strasznymi psami, wózek i dziecko, nocleg w beczce, jazdę koleją, panią dziedziczkę, a potem, potem —już nic. Jakim sposobem dostała się do szpitala (bo to jest na pewno szpital!), jak długo w nim jest — tego już przypomnieć sobie nie mogła, tym bardziej, że uczuwała coraz większe zmęczenie i senność, które pogrążyły ją wkrótce w zupełną nieświadomość. Tym razem był to jednak sen zdrowy, wzmacniający, przychodzący jako najlepsze lekarstwo po ciężkiej chorobie. Gdy znowu otworzyła oczy, była wypoczęta, rześka, silna. Ciekawie rozglądała się wokoło, aż wzrok jej zatrzymał się na zakonnicy w dużym, białym kapturze, siedzącej pod oknem, zastawionym kwitnącymi pelargoniami. Obok niej stała dziewczynka niewielka, o niebieskich, śmiejących się oczkach i kręcących się jasnych loczkach. Na rozpostartych rączkach trzymała zwitki włóczki, którą siostra zwijała wprawnie w duży kłębek, coś po cichu opowiadając zasłuchanej dziewczynce. Obie przy tym uśmiechały się do siebie i widać było, że im ze sobą bardzo dobrze. Patrząc na nie, Fifinka bezwiednie także zaczęła się uśmiechać, odczuwając dziwny spokój i błogość. Siostra w wielkim, białym kornecie* wydawała jej się aniołem opiekuńczym, wobec którego nic złego stać się nie może. W tej chwili spod białego kaptura wypłynęło ku niej dobre spojrzenie. — Ach! Nasza mała nieznajoma otworzyła nareszcie oczy! * komet - nakrycie głowy zakonnicy, najczęściej w postaci odpowiednio upiętego dużego, białego, nakrochmalonego czepca. 96 — No, jakże się czujesz, dziecko? — zapytała, gładząc ciemne włosy, niesforne jak zawsze, chociaż starannie czesane. Miły, miękki głos, a jeszcze bardziej spojrzenie dobrych oczu siostry zjednały sobie od razu Fifinkę, zwykle dziką i nieufną w stosunku do obcych. Ufnie podniosła oczęta i szepnęła z głębokim przekonaniem w głosie: — Siostra jest jak anioł z obrazu świętego! — Co też ty pleciesz, dziecko! — odparła trochę gniewnie siostra Urszula, chociaż jej dobre oczy uśmiechały się łagodnie. — Gdzie mnie do anioła! Ale dobrze, że już przyszłaś do siebie i patrzysz przytomnie. Głodna jesteś? Fifinka poczuła nagle, że jest istotnie bardzo głodna i chciwie połykała smaczne mleko, które jej przyniosła siostra Urszula. A tymczasem w białych łóżeczkach zaczęły się odrywać od białych poduszek ciemne i jasne główki, a blade, zbolałe twarzyczki rozbłysły uśmiechem. — Daj! daj! — rozległy się głosiki. Lecz mała, złotowłosa dziewuszka, która teraz trzymała oburącz wielką lalę, potrząsnęła główką. — Nie można! — tłumaczyła. — To jej! I wyciągniętym paluszkiem wskazywała na łóżko, na którym leżała Fifinka. Ta już spostrzegła Niteczkę, porządnie uczesaną, wyświeżoną, znów tak ładną, jak za najlepszych czasów, i z radosnym okrzykiem wyciągnęła do niej ręce: — Waluś! Waluś! W sali zapanował radosny gwar! Przyglądano się ślicznej lalce, obsypywano Fifinkę pytaniami; chore dzieci zapomniały o swoich dolegliwościach, śmiały się, żartowały, cieszyły... — A któż to mi całą salę uzdrowił! — zadźwięczał nagle miły, wesoły głos doktora, który wszedł niezauważony przez nikogo na salę. Umilkł gwar, dziatwa speszyła się nieco, niepewna, czy doktor, 6 Fifinka 97 wanie się swoich pacjentów. Tylko złotowłosa dziewuszka nie straciła animuszu* i, porwawszy Niteczkę, uniosła jąz trudem w górę, wołając cienkim głosikiem: — To ona, proszę pana doktora! __Jak to? Więc ta panna jest lepszym lekarzem niż ja? Daj no ją! Niech ją obejrzę! I wziąwszy Niteczkę na ręce, przyglądał jej się z uśmiechem, potem spojrzał na siostrę Urszulę i zdaje się, że obojgu ta sama myśl przebiegła przez głowę. Dobry doktor i dobra siostra myśleli zapewne, ile radości mogłyby sprawić biednym, chorym dzieciom z różnych szpitalików najrozmaitsze lale, walające się w zaniedbaniu po różnych kątach różnych dziecinnych pokojów! __No, ale teraz, moja panno, musisz trochę odpocząć i zrobić miejsce dla mnie! — mówił dalej doktor, oddając Niteczkę małej dziewuszce. — Zmykaj z nią i nie wracaj, póki tu nie załatwimy naszych zwykłych spraw! * * * Fifinka bardzo szybko przychodziła do siebie. Po kilku dniach wstała z łóżka, nabrała sił i czuła się doskonale. W szpitalu było jej bardzo dobrze: otoczona serdeczną opieką siostry Urszuli, w towarzystwie rówieśniczek odżyła, a tak była pewna, że dobrzy ludzie zajmą się jej losem, iż nie niepokoiła się zupełnie tym, co się z nią dalej stanie. Aż pewnego dnia siostra Urszula oznajmiła jej, że jutro przyjadą ze dworu, by jąodwieźć do Warszawy, gdzie już bardzo łatwo będzie przez pisma odnaleźć jej opiekunów. Fifinka ucieszyła się z tej wiadomości bardzo, bo jakkolwiek było jej tu dobrze, czuła, że przez swą dzikość narobiła dużo kłopotu Dobrej Pani i że należy jak najprędzej zło naprawić. Dręczyło 'animusz - zapał, odwaga. 98 Marysieńki. Zwierzając się ze swych ru»:ygód siostrze Urszuli, wypytywała ją bezustannie, czy zabran, / ze sobą lalki nie było kradzieżą i mimo uspokajających odpowiedzi, czuła się ciągle nieswojo. To przecież cudza własność. A cud^j własności nie wolno ruszać! Tak ją uczyła matula. Więc też niezmiernie była rada, że zblj^,^ się chwila, gdy będzie mogła tę cudzą własność oddać, i że wrębie skończą się wszystkie „awantury arabskie". Ale los znów inaczej pokierował! Gdy nazajutrz zatrzymał się przed świtałem powóz, Fifinka z największym przerażeniem spostrzegła biedzącą w nim — nie panią dziedziczkę, ale groźną panią z krótkimi włosami, w krótkiej spódniczce i z nieodłączną szpicrutą vV ręce. I momentalnie wróciła jej dawna dzikość! Zaszyła się w kąt jakiejś skrytki i ani rusz nie można jej było stamtąd wydobyć. Nie pomogły perswazje siostry Urszuli, namowy dzieci, z którymi się zżyła podczas pobytu w szpitalu. Nie i nie! Z tą straszną panią nie pojedzie! Ale z paniąBalbisiąniełatwo było wojować! Gdy nikt nie mógł sobie poradzić z uporem Fifinki, wyszła z powozu i szybkimi, wielkimi krokami, groźnie pomrukując pod nosem sunęła w stronę, gdzie ukryła się drżąca i przerażona dziewczynka. Był to schowek pod schodami, z małym otworem, przez który mogło się wcisnąć tylko takie chucherko jak fifinka i dlatego nie można było jej stamtąd wyciągnąć siłą. A'e P%i Balbisią, stanąwszy przed skrytką, krzyknęła tak groźnyn1^os^m, że Fifince serce przestało bić z przerażenia. — Wychodź mi stąd zaraz, diablę nic/^e! — Awantura arabska! Awantura ^fab" - zajęczała dziewczynka, lecz nie ruszyła się z miejsc^ 99 Balbisia i tym razem jednak bez skutku. — Hej, tam! Dajcie no mi siekiery! Wyrąbać otwór i wyjąć to diablę! — rozkazała pani Balbisia. — Ależ... dziecko można... skaleczyć!... — nieśmiało protestowała siostra Urszula. Pani Balbisia wzruszyła ramionami: — To trudno! Muszę małą odwieźć do Warszawy i nie mam czasu na dalsze ceregiele*... Pociąg mi odejdzie! No, wychodzisz, czy nie? — dodała, zwracając się do Fifinki. Co tu robić? Jeżeli zaczną rąbać siekierą, poranią ją, pokaleczą... może zabiją? Ale znów widok groźnej postaci odbierał biednej Fifince przytomność. — Wyjdź! Nie bój się! — łagodnie tłumaczyła siostra Urszula. — Przecież nic złego ci się nie stanie! Pojedziesz do Warszawy, do Dobrej Pani... Oddasz Marysieńce Niteczkę... Tak! To brzmiało bardzo ponętnie, ale strach wciąż jeszcze nie pozwalał Fifince oprzytomnieć. Lecz gdy błysnęło ostrze siekiery, którą mocno ujęły duże ręce pani Balbisi, nowy, silniejszy jeszcze strach wypędził dziewczynkę z jej ukrycia. — Awantura arabska! Awantura arabska! —pojękiwała, gramoląc się na czworakach przez wąskie przejście. Pani Balbisia triumfowała: — A widzisz, diablę nieznośne! Znalazła się na ciebie rada — mówiła, a zwracając się do siostry Urszuli, dodała ze śmiechem: — Niepotrzebnie się siostra niepokoiła. Siekiera była tylko na postrach. No, a teraz jazda. Usadowiono Fifinkę na koźle, gdyż do powozu w żaden sposób wsiąść nie chciała, i konie szparkim kłusem ruszyły naprzód—na kolej. "ceregiele - zbyteczne grzeczności, nieistotne skrupuły; droczenie się, cackanie się z kimś. 100 JJM |-vy Vłi \-fCu. kJlWAZjlCilCł W V Lfl L/i-'«'V/ " M.JLJ.Ł4 na ławce wagonu, nie śmiejąc się poruszyć ani spojrzeć w jakąkolwiek stronę. Od czasu do czasu czuła na sobie wzrok groźnej pani i w takiej chwili rada by schować się bodaj pod ławkę. Czasami pani Balbisia próbowała zacząć z nią rozmowę, ale naturalnie bezskutecznie, bo Fifinka milczała jak zaklęta. Powoli jednak dziewczynka zaczęła się uspokajać, a nieuzasadniony strach przed nieznaną panią, z którą jechała, zmniejszał się. Coraz mocniej pochłaniała ją myśl, że niedługo znajdzie się u Dobrej Pani, w znajomym otoczeniu, że tam będzie zupełnie bezpieczna i spokojna... że może, może matula się po nią zgłosi i zabierze ją na wieś... W tych myślach czas przeszedł dość szybko i oto pociąg zatrzymał się na stacji. Pani Balbisia ujęła Fifinkę mocno za rękę, obawiając się, żeby jej się w tłoku gdzie nie zapodziała, i prowadziła ją do dorożki, gdy nagle dziewczynka z okrzykiem niewypowiedzianej radości rzuciła się naprzód, biegnąc szalonym pędem za dorożką, w której siedziała jakaś pani z dziewczynką. — Awantura arabska! Awantura arabska! — krzyczała Fifinka, biegnąc jak opętana środkiem ulicy, nie zważając na dorożki, samochody i tramwaje, które pędziły na wszystkie strony. — Stój, stój, szalone diablę! — krzyczała pani Balbisia zaskoczona nieprzewidzianym wypadkiem. Oszołomiona ruchem wielkomiejskim, w pierwszej chwili nie mogła się zorientować, co się stało, gdzie zniknęło dziecko powierzone jej opiece i co należy robić. A gdy oprzytomniała, po pędzącej za dorożką Fifince nie było już śladu. Próżno pani Balbisia wołała, próżno krzyczała i klęła głośno: mało kto zwracał na to uwagę, najwyżej ktoś obejrzał się i wzruszył ramionami lub ofuknął gniewnie. — Hej, ludzie! Dziecko mi zginęło! Pomóżcie mi! —próbowała znaleźć pomoc pani Balbisia. 101 jej rozkazy! Wreszcie jakiś starszy pan, widząc zaaferowaną minę pani Balbisi, podszedł do niej i dowiedziawszy się, co się stało, poradził: — Trzeba było od razu wsiąść do samochodu i pogonić za dzieckiem. Teraz nie ma innej rady, jak tylko zwrócić się do policji! Pani Balbisia, przeklinając „szalone diablę", postanowiła zastosować się do tej rady, niewielką zresztą mając nadzieję, że to się na co przyda. — Diabli nadali całą historię z tym dzieciakiem — mruczała, niezbyt dobierając słowa. — Będę musiała przez to zatrzymać się w Warszawie przez parę dni! A tymczasem Fifinka, uszczęśliwiona, że znalazła Dobrą Panią i Marysieńkę, biegła wciąż za dorożką, która parę razy skręcała w boczne ulice, aż wreszcie zatrzymała się przed dużym, ładnym domem. Fifinka dopadła jej w chwili, gdy pani z dziewczynką wysiadały i rzuciła się ku nim z radosnym piskiem i swoim ulubionym okrzykiem, brzmiącym w tej chwili triumfalnie: — Awantura arabska! Lecz odskoczyła jak oparzona, natknąwszy się na zupełnie obce sobie twarze! Gdzież jest Dobra Pani? Gdzież jest Marysieńka? Bezradnie spoglądała wokoło. Co to się stało? Jak to się stało? Przecież najwyraźniej poznała Dobrą Panią, a przy niej nikt inny nie mógł siedzieć, jak tylko Marysieńka. Obca pani spojrzała na nieznajome dziecko ze zdziwieniem, zatrzymała się na chwilę, po czym, wziąwszy towarzyszącą jej dziewczynkę za rękę, zniknęła w bramie. Dorożkarz postał chwilę i cmoknąwszy na konia, odjechał, a Fifinka została sama. Zrobiło jej się strasznie. Zrozumiała swą omyłkę, ajednocześnie zrozumiała, że znów została bez opieki, sama, bezbronna! 102 Kryła się jak dzikie zwierzątko, wydawała jej się obecnie bliską i pożądana istotą, deską ratunku, zbawieniem! Odnaleźć ją— oto gwałtowne pragnienie, które owładnęło Fifinkę. Zaczęła się zastanawiać, jaką drogą biegła, ale zaraz doszła do wniosku, że nie ma mowy o tym, by o własnych siłach mogła ją odnaleźć. Dorożka skręcała kilka razy, a biegnąc wśród samochodów i tramwajów, Fifinka nie zwracała uwagi na nie mając oczy wlepione w siedzące osoby. Nagle zbawcza myśl przebiegła jej przez głowę! Kolej! Trafić na kolej, to znaczy trafić do pani Balbisi, która tam na pewn0 CZeka A w ostateczności wsiądzie do wagonu i pojedzie z powrotem do szpitala. Tam już siostra Urszula na pewno znajdzie jakąś radę Trochę uspokojona, postanowiła szukać kolei. Wiedząc z przykrego doświadczenia, że w wielkim mieście nie da sobie rady bez pomocy innych, postanowiła zapytać kogoś o drogę. Da\yniej nie byłaby się na to zdecydowała za żadne skarby. Ostatnie jednak przeżycia zmieniły ją bardzo. W swoich dziwacznych Wędrówkach stykała się ciągle z ludźmi, a ci okazywali się dla niej przeważnie przychylni i uczynni, pomimo że nikogo o nic nieprosiła Więc przestała się ich bać. Obecnie, przemógłszy nieśmiałość, zbliżyła się do jakiegoś przechodzącego pana o dobrodusznym wyglądzie i zapytała wcale grzecznie: — Proszę pana! Jak się idzie na kolej? — Na kolej? A na jaką? — zatrzymawszy się zapytaj me_ znajomy. Fifinka wytrzeszczyła oczy. Jak to na jaką? Przecież kolej jest tylko jedna! A może nie zrozumiał, o co pytała? — Na kolej, proszę pana! — powtórzyła ze zdziwieniem w głosie i oczach. — Toś już powiedziała. Ale na jaką kolej? Na jaki dworzec? — Na żaden dworzec, tylko na kolej, taką zwyczajną, % Wago- 103 poważny pan nie rozumie takiej prostej A poważny pan, trochę już zniecierpliwiony, zaczął z innej strony, sądząc, że może tą drogą dojdzie do celu: — A dokąd chcesz jechać? Dokąd? Tego właściwie Fifinka nie wiedziała, ale ma tam znaleźć panią Balbisię. — Mam się tam spotkać z jedną panią! — dała znów odpowiedź, jak jej się zdawało, bardzo wyczerpującą, lecz poważny pan znów nie uznał jej za wystarczającą, gdyż wzruszywszy ramionami, odparł zupełnie już złym tonem: — Jeżeli sama nie wiesz, dokąd masz iść, nie mogę ci pokazywać drogi. I odszedł. Fifinka nie zraziła się tym; widocznie jakiś niepojętny człowiek. A może nie zna Warszawy? Zaczepiła więc drugą osobę, potem trzecią, czwartą, lecz ciągle z tym samym rezultatem: każdy jej się pytał: jaka kolej? jaki dworzec? dokąd chce jechać? I tak ciągle w kółko. Zrobiło jej się znów nieswojo: widać tych kolei jest kilka. Która jest tą właśnie, którą przyjechała? Postanowiła wreszcie pójść na wszystkie dworce po kolei, lecz gdy pytała, gdzie jest jakakolwiek kolej, jedni odpowiadali jej śmiechem, a inni patrzyli jak na istotę niespełna rozumu! Zaczęło się znów beznadziejne błądzenie po wielkich, ludnych, nieznanych ulicach. Ale tym razem Fifinka, wypoczęta, spokojniejsza, przyzwyczajona już trochę do różnych przygód, rozsądniej sobie poczynała; przytomnie rozglądała się wokoło, starając się po różnych szczegółach orientować w kierunku drogi, jaką miała obrać! Przypominała sobie, że tam, gdzie mieszkała Dobra Pani, były duże, ładne domy, szeroka ulica i wielki ruch samochodów, dorożek i tramwajów. Gdy zaś zaczynały się pokazywać domy mniejsze, miejsca niezabudowane, trochę zieleni i drzew, 104 żała do — kolei. Ulica, na której się obecnie znajdowała, wydała jej się znajoma. Zaczęła się uważnie przyglądać wystawom sklepowym, ozdobom na niektórych domach, a szczególniej bramom. Na nie zwykle, gdy wychodziła na swoje króciutkie wycieczki z domu, zwracała najpilniejszą uwagę; nie dla zawieszonego nad nimi numeru, lecz dla różnych mniej znaczących szczegółów, jak ławeczka, stojąca przy samym wejściu, kawałek odłupanego muru, pęknięta szybka z kolorowego szkła itp. Chodziła dość długo, przyglądając się bacznie tym wszystkim dawniej spostrzeganym znakom, coraz bardziej przekonana, że jest na dobrej drodze. Kilkakrotnie wracała tam i z powrotem, dreptała z jednej na drugą stronę, pilnując, żeby nie zgubić odnalezionych, jak jej się zdawało, śladów. Nogi ją już porządnie bolały i głód począł dokuczać, ale Fifinka dreptała wciąż, zaglądając do bram, badając, przyglądając się, przypominając. Nagle pisnęła radośnie: — Awantura arabska! W jednej z bram spostrzegła z boku małe drzwiczki, a na nich napis: „Dozorca"! (Ten napis zawsze odczytywała, gdy tylko nauczyła się liter!). Serce zabiło jej radośnie. — To tu! Na pewno tu! By się jednak upewnić, przysunęła się bliziutko pod drzwi i słuchała, z mieszkania bowiem dozorcy dochodził zawsze albo płacz dziecka, albo gruby, gniewny głos samego dozorcy. Słuchała czas jakiś. Nic. Więc przyłożyła ucho do dziurki od klucza, i o radości! Usłyszała przeraźliwy wrzask. Tak! Tak! To tu! Wprawdzie dziecko dozorcy było maleńkie i zazwyczaj nie krzyczało tak głośno, ale mogło przez ten czas nabrać sił i głosu! Przecież to już tak dawno, jak Fifinka zginęła! Uszczęśliwiona, nie mając już żadnych wątpliwości, pomknęła ku schodom kuchennym. Byle tylko w kuchni nie natknęła się od 105 a Fifinka miała tyle radości w duszy i takie dobre, ciepłe uczucia, że chciała od razu spotkać kogoś dobrego, miłego! Ot, Dobrą Panią albo Marysieńkę! Biegnąc po schodach, nieoświetlonych jeszcze, chociaż już się porządnie ściemniło, Fifinka robiła sobie różne postanowienia. O... już teraz na pewno nauczy się nazwy ulicy, przy której mieszka, i numer zapamięta. I będzie uważna, ach, jak uważna! I posłuszna! I uczyć się będzie pilnie! Smuga światła padła na schody przez uchylone drzwi kuchenne. Fifince radość rozpierała piersi: więc jest nareszcie w domu, skończyła się jej niedola! Z rozmachem wpada do kuchni, nie myśląc już o tym, że spotka tam przede wszystkim nieprzychylną sobie Piotrusiową... Byle prędzej... Kuchnia była jasno oświetlona, ale pusta. Fifinka stanęła pośrodku oniemiała: to była inna kuchnia! Więc znów omyłka! I co robić teraz? Wracać znowu na ulicę i znów szukać? Tak! Nie pozostawało nic innego! Tymczasem na schodach rozległy się jakieś ciężkie, człapiące kroki, sapanie i postękiwanie. Fifinka zadrżała: najwidoczniej wracała mieszkanka obcej kuchni. Co będzie, gdy zobaczy w niej obce dziecko? Ach! Nic dobrego z tego nie wyniknie dla Fifinki! Trzeba się ratować! I nie zastanawiając się nad tym, co robi, Fifinka wpadła w na pół otwarte drzwi, prowadzące do małego korytarzyka. Było tam prawie ciemno, można jednak było rozróżnić kilkoro drzwi, mniejszych i większych, zapełniających prawie wszystkie ściany. Za największymi słychać było wrzawę głosów — to zapewne drzwi do pokoju jadalnego. Inne były ciche, milczące... W kuchni tymczasem rozlegało się stukanie, przesuwanie przed- 106 darowała tam kucharka, powróciwszy z miasta. Fifinka przytuliła się do ściany, drżąca, nie wiedząc, co począć. Czuła, że znów popełniła błąd, kryjąc się w korytarzyku, zamiast jak naj spieszniej umknąć z cudzej kuchni. Ale teraz nie było innej rady, jak tylko przeczekać trochę i uchwycić moment, by wyjść z obcego mieszkania niepostrzeżenie! Tymczasem zadźwięczał ostry, głośny dzwonek. Aha! Z pokoju dzwonią... Zaraz ktoś wejdzie do korytarzyka... Nie ma chwilki czasu do stracenia, bo przecież nie mogą jej tu znaleźć. Orientując się już dobrze w półmroku, Fifinka nacisnęła klamkę jednych z mniejszych drzwi i wsunęła się do zupełnie ciemnego pokoiku czy schowka jakiegoś. W sam czas to zrobiła, gdyż zaraz potem zaskrzypiały drzwi i zapewne otworzyły się szeroko, gdyż przez szpary przedostało się do kryjówki Fifinki nieco światła, które po chwili zgasło. Widocznie drzwi zamknięto. Położenie Fifinki było nie do pozazdroszczenia: w obcym miejscu, w zupełnej ciemności, w ciągłej obawie, że ktoś może wejść i wykryć jej obecność, którą trudno by jej było wytłumaczyć, drżała za każdym szelestem dochodzącym z korytarzyka, a jednocześnie gorączkowo łowiła wszelkie odgłosy, by się choć cokolwiek zorientować w sytuacji. O wyjściu ze skrytki nie było mowy, gdyż ruch na korytarzyku był ciągły. Otwierano i zamykano drzwi, ciągle ktoś przechodził, ktoś wołał, dzwonił. — Pewno jedzą kolację! — pomyślała Fifinka i natychmiast poczuła dojmujący głód. Zdawało jej się nawet, że jakieś smakowite zapachy dopływają niewidzialnymi drogami do jej nozdrzy. — Nieprędko skończą! A potem zacznie się bieganina przy sprzątaniu, potem znów słanie łóżek! — rozmyślała Fifinka, przypominając sobie, jak to było u Dobrej Pani. 107 gdy będzie mogła się wymknąć niepostrzeżenie, jeżeli w ogóle taka chwila przyjdzie! A tymczasem nogi bolały ją coraz bardziej i ogarniało coraz silniejsze znużenie. Zaczęła więc ostrożnie, by nie sprawić hałasu, obmacywać swoją kryjówkę, posuwając się wzdłuż ściany, to znów wyciągając ręce przed siebie, by natrafić na jakiś przedmiot — krzesło, a może jakąś kanapę? Wzrok jej powoli oswajał się z ciemnościami i coraz lepiej zaczynała się orientować w swojej kryjówce. Był to niewielki, podłużny pokoik, prawie pusty (więc nie spiżarnia!). Przy jednej ścianie stała jakaś jakby skrzynia, duża, głęboka i pusta. Ona to wydała się Fifince najlepszym kątkiem, gdzie by mogła ukryć się na wypadek, gdyby ktoś wszedł do pokoiku, no i odpocząć trochę. Namacawszyjakiś miękki przedmiot, coś jakby dywanik, wrzuciła go do wnętrza skrzyni, po czym sama zaczęła się do niej wwin-dowywać, co nie przychodziło jej zbyt łatwo, wobec wysokości skrzyni. Udało jej się wreszcie wpakować do wnętrza. Uznając to schronienie za wyśmienite, Fifinka skuliła się w nim swoim zwyczajem w kłębuszek, niby psiaczek i naciągnąwszy na siebie dywanik, czas jakiś jeszcze nasłuchiwała, co się dzieje w nieznanym jej mieszkaniu. Jednocześnie rozmyślała, wcale rozsądnie, że o wyjściu stąd przed ranem mowy być nie może! Jeżeli nawet kucharka, skończywszy wszystkie swoje zajęcia, pójdzie spać, to i tak wyjść niepodobna, bo drzwi będą zamknięte. A przy tym w ciemnościach zawsze można coś przewrócić, narobić hałasu. — Trzeba czekać do rana! — na pół już zasypiając, myślała Fifinka. — Rano łatwiej mi będzie wymknąć się... na... ulicę... a potem... znajdę... na pewno... Zasnęła mocno, nie troszcząc się już o nic. Nikt i nic jej nie przeszkadzało. Do twardego posłania była przyzwyczajona, od chłodu jako tako chronił ją dywanik, którym się owinęła, a resztę sprawiło zmęczenie! 108 "sprawy, gdzie jest i co się z nią dzieje. Było jej trochę zimno i trochę bolały ją kości od niezbyt wygodnej pozycji, a poczucie obcego, nieznanego miejsca napełniało ją niemiłym uczuciem. Niezupełnie jeszcze wytrzeźwiona ze snu, nie orientując się w panującym półmroku, poruszyła się, chcąc się wydostać ze swego chwilowego schronienia, i poczuła zimne, gładkie przestrzenie tuż koło siebie z obydwóch stron; chciała się podnieść, lecz nogi ślizgały się na czymś tak samo gładkim i śliskim, jak ściany tego czegoś, w czym spędziła noc. Dla zachowania równowagi chwyciła za coś w rodzaju błyszczącej klamki, umieszczonej ponad nią i trzymając się mocno, zdołała się podnieść, ale w tej samej chwili przeraźliwy krzyk dzikiego przerażenia wydarł jej się z piersi. Nie był to zwykły okrzyk, którego używała tak często przy najrozmaitszych okazjach, nie było w nim ani śladu „awantury arabskiej" — brzmiał w nim przestrach, który wywołać może coś spadającego na człowieka najbardziej niespodziewanie, coś, czego nie można było przewidzieć. Bo oto nagle, ni z tego, ni z owego, oblał biedną Fifinkę z góry strumień lodowatej wody! Po pierwszym okrzyku głos zamarł biedaczce w gardle, tchu zabrakło, zatrzepotała rozpaczliwie rękami, próżno starając się chwycić powietrze poprzez potoki wody, która spadała na nią bez przerwy, uderzając po głowie, tnąc niby biczem ramiona i plecy. Fifinka miotała się po maleńkiej przestrzeni, na jakiej była zamknięta, chroniąc się rękami od zimnej ulewy, wydając w chwilach, gdy mogła zaczerpnąć powietrza, dzikie wrzaski, oszalała niemal z przerażenia. — Jezus! Maria! Co się tutaj dzieje? — zabrzmiał nagle głos, nie mniej przerażony. W otwartych szeroko drzwiach, przez które wdarła się smuga światła, stanęła tęga kobieta, ubrana w czepek i nocny kaftanik. Zobaczywszy wijącą się pod prysznicem jakąś czarną istotkę, 109 jąc zdławionym z przerażenia głosem: — Wszelki duch Pana Boga chwali! Złe! Złe w łazience! — Czego się drzecie? Co się stało? — pytała druga kobieta, również na pół ubrana, targając za ramię trzęsącą się i bełkocącą niewyraźnie. — Złe w łazience się kąpie! — mamrotała ta dygocącymi, sinymi wargami. — Et! Zawracanie głowy! — energicznie odparła druga, doprowadzając do porządku swoją toaletę. — O... Nie słyszy to panna Kazia? To złe tak piszczy! W łazience rozległ się znów przeraźliwy pisk Fifinki. Pokojowa Kazia przysłuchiwała się przez chwilę, po czym mruknęła: — Jakiś dzieciak piszczy najwyraźniej! Ale skąd, u licha, mogło się wziąć dziecko w łazience? Trzeba zobaczyć! — Nie! Nie! Niech panna Kazia nie otwiera! Złe może wyskoczyć! O Jezu! Co to będzie?! Wrzask w łazience nie ustawał, nie ustawał też ciągły szum wody, tryskającej z prysznica, więc Kazia, nie zważając na protesty, energicznie otworzyła drzwi łazienki. W tej chwili właśnie Fifinka, wiedziona instynktem samozachowawczym, usiłowała wydostać się z wanny, wypełnionej już do połowy wodą. Kazia, mimo zdumienia, jakim ją napełnił widok nieznajomego dziecka grzebiącego się w wannie, nie straciła przytomności i narażając się na bryzgi wody, zakręciła kurek prysznica, spuściła wodę, po czym chwyciła Fifinkę za ramiona i wyciągnęła z wanny. Ale w tej chwili i ją ogarnęło przerażenie: na dnie wanny, z której wypływała woda, leżało — drugie dziecko, bezwładne, nieruchome. — Jezus! Maryjo! Utopiło się! — krzyknęła i drżącymi rękami pochwyciła leżącą na dnie — Niteczkę. Spostrzegłszy omyłkę, ze złością odrzuciła od siebie lalkę 110 radnie, drżącej z zimna i nowego strachu. — Skądżeś się tu wzięła? Kto cię tu wpuścił? — pytała, potrząsając oszołomioną dziewczynką. Dygocąca ze zgrozy kucharka dała się jednak opanować ciekawości, ostrożnie zaglądając do łazienki. Gdy zobaczyła, że to, co wzięła za „złe" we własnej osobie, było tylko małym, bezradnym dzieckiem, wpadła w szał gniewu. — A to co za przybłęda jakaś?! Czego tu szukasz po obcych kątach? Widzisz ją! Kąpać jej się zachciało! I wrzaski jeszcze wyprawia! Wynoś mi się stąd! Łazęga jakaś! Całą łazienkę zalała. Czekaj, ja cię nauczę... I groźna pięść zawisła nad biedną Fifinką, ale w tej chwili rozsądniejsza i spokojniejsza Kazia powstrzymała rozgniewaną kobietę. — Cicho! Nie drzyjcie się! Państwo się obudzą i dopiero będzie awantura! Prawda! Niechby tak pan albo, co gorsza, pani weszła i zobaczyła całą historię! Oj, byłoby to, było! Miejsce stracone nieodwołalnie! A miejsce nie byle jakie! O takie w dzisiejszych czasach trudno. To wszystko rozważyła sobie szybko Marianna, pełniąca rolę kucharki w bardzo zamożnym domu państwa X, i zamilkła natychmiast; zaniechała też zamierzonych kuksańców i tylko niby kleszczami chwyciła ramię Fifinki, wyciągając ją z łazienki przez korytarzyk do kuchni. — Co panna Marianna chce robić? — Wyrzucę to gałgaństwo jak najprędzej, ot i wszystko! — energicznie zawyrokowała Marianna. —Ale przecież dziecko mokre... nie można... Chociaż sukienczynę wyżąć, trochę obsuszyć! — perswadowała Kazia, mająca miękkie serce; ale jej wstawiennictwo nie odniosło żadnego skutku. 111 wydało. Ani mi się śni! No, fora ze dwora! ' ' " — Chociażby dowiedzieć się, jakim sposobem tu się dostała — próbowała jeszcze Kazia, znając ciekawość kucharki. Ale ta była nieubłagana. — To mnie nic nie obchodzi. Pan lada chwila wstanie. Niechby tak, Boże broń, wszedł do kuchni i zastał to czupiradło! Uwierzyłby może, że nie wiemy, skąd się to wzięło, co? — Prawda — szepnęła Kazia, a że w tej chwili rozległ się dzwonek z pokoju, nie oponowała już, lecz tylko zdążyła wcisnąć Fifince do ręki dużą bułkę. — Nie zapomnijcie o lalce... w łazience została — szepnęła, biegnąc do pokoju. — Wynoś się i zmykaj, gdzie cię oczy poniosą. Żeby z ciebie za chwilę i śladu nie zostało, bo inaczej urządzę cię tak, że rodzona matka cię nie pozna! — pieniła się Marianna, energicznym ruchem wypychając za drzwi oszołomioną, wylękłą i trzęsącą się z zimna dziewczynkę. Fifinka potoczyła się i ledwie że uchwyciwszy się za poręcz, zdołała się zatrzymać, by nie spaść ze schodów. Zanim oprzytomniała, coś dużego, mokrego uderzyło ja w głowę, a jednocześnie zahuczał nad nią gniewny głos: — Zabierz z sobą to czupiradło! A ze schodów zmykaj czym prędzej, bo jak dozorca zobaczy, kto mu takich porządków narobił, to ani chybi miotła będzie w robocie! Fifinka ledwie coś niecoś słyszała z tych słów, gdyż nieprzygotowana na cios z góry, zachwiała się i potoczyła po schodach, pociągając za sobą ów mokry pocisk. Przekoziołkowawszy całą kondygnację, usiadła na ostatnim schodku, zupełnie już oszołomiona zbyt szybką podróżą po schodach. Instynktownie pomacała parę guzów, które sobie nabiła na głowie, nie robiąc sobie zresztą zbyt wielkiej krzywdy. Obok niej, w pozycji niezbyt wyszukanej, głową na dół leżała 112 piradło. — Awantura arabska! Awantura arabska! — szeptała Fifinka, kiwając głową z niedowierzaniem i zdumieniem. Jak się to wszystko stało? Jakim sposobem w takim krótkim czasie mogło się tyle stać? Przed chwilą obudziła się, była sucha, aż naraz ten deszcz... Aha! Spała w wannie i odkręciła kran prysznica!... A tu już jest na schodach i Niteczka — Waluś!... Awantura arabska! Jak ta Niteczka wygląda! Nikt, nawet Mary-sieńka, nie poznałby jej! Chwyciła biedną lalkę i nuż z całej siły wyciskać z niej wodę, która cienkimi strumykami spływała naokoło, tworząc powoli małe jeziorka. No, niechby to zobaczył „pan dozorca"! Ostrzegawcze słowa kobiety, która wyrzuciła Fifinkę na schody, stanęły przed nią w całej grozie. Nie ma co! Trzeba zmykać! Inaczej mogłaby znów odbyć przymusową podróż ze schodów na dół! Biegła więc, strzepując ociekającą wodę z siebie i Niteczki, oglądając się uważnie, czy gdzie nie zobaczy złowrogiej miotły stróżowskiej. Parę razy przycupnęła trwożnie, usłyszawszy jakiś szmer, lecz szczęśliwie jakoś, znacząc drogę małymi potoczkami, wydostała się na podwórze. Tu jak naj spieszniej ukryła się za wielką skrzynię ze śmieciami, unikając spotkania oko w oko z barczystą postacią dozorcy, śpieszącego właśnie na schody ze wszystkimi przyrządami do zamiatania, z których specjalną uwagę Fifinki przykuła potężnych rozmiarów miotła. Wargi jej zadygotały więcej jeszcze ze strachu niż zprzenikliwego zimna, które ją owiało na ocienionym podwórku. Przez imaginację* poczuła na grzbiecie niezbyt delikatne dotknięcie miotły i przeżyła w myśli gwałtowną podróż za bramę. * imaginacja - wyobraźnia, fantazja. 7 Fifinka 113 wywiadowcze, wysunęła się ze swego ukrycia i w paru susach dopadła bramy. Tam, nie zważając na to, że swoim wyglądem budzi przerażenie, roztrąciła gromadkę dzieci, bawiącą się przy drzwiach mieszkania stróża, zostawiła parę ciemnych plam na jasnym płaszczu jakiejś pani, na którą wpadła z impetem*, wywróciła blaszankę mleka, którą właśnie zdjął z wozu nieduży chłopiec, by jązanieść do sklepiku, i wydostała się na ulicę! W samą porę, bo dozorca, zobaczywszy istny potop na schodach, wpadł w gniew niepohamowany i szukając sprawcy owego strasznego nieporządku, wypadł na podwórze, złorzecząc i groźnie potrząsając miotłą. Ale Fifinka była już daleko! Było jeszcze dość wcześnie, a więc niewiele ludzi na ulicy, i mogła biec szybko, bez żadnych przeszkód, chociaż widok doszczętnie zmoczonego dziecka w jasny, pogodny, choć dość chłodny poranek wzbudzał ogólne zdziwienie. Rzadcy przechodnie oglądali się za biegnącą, przystawali nawet, ale to zupełnie nie wzruszało Fifinki. Czuła, że trzeba uniknąć nowej burzy wiszącej nad jej głową i to wystarczyło, żeby dodać siły nogom. Instynkt podszepnął jej, żeby skręcić w boczną ulicę, potem w drugą, potem znów w bok... Rozwścieczony dozorca próżno, odgrażając się srodze, szukał włóczęgi, która mu zamoczyła schody. Doszedłszy po śladach na drugie piętro, rozpoczął badanie Marianny, od której się dowiedział, że rzeczywiście jakaś żebraczka pukała do drzwi, że przez łańcuch je uchyliwszy, zobaczyła, iż była brudna i mokra, więc czym prędzej je zatrzasnęła. W bramie opowiadali mu, że biegło jakieś zmoczone stworzenie, roztrącając wszystkich, ale gdzie go tam teraz szukać, kiedy uciekało, jakby skrzydła u nóg miało! ' z impetem - z rozpędem. 114 Mnąc, wycierał schody. Marianna z Kazia najdłużej wspominaty między sobą niezrozumiałą przygodę, we własnym interesie unikając rozmowy o tym z innymi, a Fifinka, uniknąwszy spotkania z miotłą, włóczyła się po ulicach zmoknięta, zziębnięta, juz nic me postanawiając i nic nie kombinując. Ot, zdała się na łaskę l°su: niecn będzie, co chce! Nic tu ona nie poradzi! Miasto od niej silniejsze! Ale widocznie nie było jej sądzone bezwolnie oczekiwac na *°> co jej los ześle! Gdy tak się wlokła przez ulicę, wybierając miejsca najbardziej nasłonecznione, by się nieco osuszyć i ogrzać, wzrok jeJ zatrzymał się nagle na wojskowym, idącym z jakąś panią. Fifinka drgnęła. Coś w tym wojskowym było jej znajorne> cos jej się przypominało... Przyśpieszyła kroku, by jak najbardziej zbliżyć się do niego... Tak! Na pewno! To ten sam wojskowy, do mieszkania którego wpadła przez omyłkę kilka miesięcy temu! A jego mieszl^me było przecież tuż obok domu, w którym mieszkała Dobra P3M. Więc teraz już na pewno odszuka swoich opiekunów! — Panie pułkowniku! Panie pułkowniku! — zapiszczała radośnie, podbiegając do zdumionego tym niespodziewany^ atakiem wojskowego. Idąca z wojskowym dama była niemniej zdziwiona, a gdy ^ "inka z wielką poufałością chwyciła pułkownika za rękaw, elegancka pani odsunęła się nieco, a na twarzy jej odbiło się coś W rodzaju przestrachu i obrzydzenia. Oczywiście, przyznać trzeba, że Fifinka ponętnie nie wy&Ofte™-Nawet radosny uśmiech i błysk uszczęśliwionych oczu nie mógł upiększyć umorusanej twarzyczki, oblepionej czarnymi, mokrymi kosmykami, a wymiętoszona przez ciągłe wyżymanie w celu prędszego wysuszenia, wilgotna sukienka nadawała całości wygląd dziwnie niechlujny... 115 od siebie, ostrym głosem pytając: — Czego chcesz ode mnie? — Panie pułkowniku! Panie pułkowniku! — piskliwie wołała Fifinka, nic sobie nie robiąc z niezbyt przychylnego przyjęcia, jakiego doznała. — To przecież ja... — Co za ja, u licha! — krzyknął coraz bardziej zniecierpliwiony pułkownik, koło którego gromadzić się już zaczęły grupki ciekawskich. — To jakaś żebraczka! Niech jej pan da coś na odczepne—szeptała jego towarzyszka, chcąc jak najprędzej wygmatwać się z niemiłej przygody. Ale Fifinka pochwyciła obelżywe słowa i z całą pasją zwróciła się do nieznajomej pani. — Nie jestem żadną żebraczka! Pan pułkownik mnie zna! Pan pułkownik wie, kim jestem! Byłam przecież u niego pod stołem! I znów ruchem pełnym zaufania chwyciła rękę pułkownika. Ten odtrącił ją wprawdzie, ale już nie tak szorstko. Coś zaczęło mu świtać w głowie, coś mu się przypominało. — Chodźmy! Chodźmy! — mówiła tymczasem dama niecierpliwie. — Wsiądźmy do auta! Nienawidzę takich zbiegowisk. Lecz pułkownik grzecznie przeprosił. — Chwileczkę tylko... Zdaje mi się, że rzeczywiście znam to dziecko... No i zdaje się, że trzeba mu pomóc! Przepraszam, bardzo przepraszam, ale... — Czy ty nie jesteś czasem Fifinka?! — zapytał nagle, zwracając się do dziewczynki. W odpowiedzi rozległ się triumfalny pisk: — Tak! Tak! Jestem Fifinka. — I to ciebie poszukują ciągle przez ogłoszenia? Nawet jakieś nagrody wyznaczają za znalezienie? — Tak! Tak! To na pewno mnie szukają! Zginęłam już dawno 116 jąc się ręki pułkownika, jakby w obawie, by jej nie uciekł. — Panie pułkowniku, proszę mnie odprowadzić do Dobrej Pani, bo znów nie trafię! Ciągle błądziłam: byłam u chudych pań z psami, byłam w beczce, byłam u pani dziedziczki, byłam w szpitalu, byłam w wannie... i ciągle nie mogłam trafić! — No, dobrze już, dobrze! — śmiejąc się, mówił pułkownik. — Rozumiem, że ani w beczce, ani w wannie nie mogłaś znaleźć swojej opiekunki. Ale teraz na pewno ją znajdziemy. — Pani pozwoli, że odwiozę to biedne zbłąkane stworzonko do domu? — zwrócił się grzecznie do swojej towarzyszki. — Ależ naturalnie! Naturalnie! Nie można zrobić inaczej! — potaknęła dama. I za chwilę Fifinka siedziała w aucie obok pułkownika, uszczęśliwiona, pełna nadziei, że oto teraz na pewno już się skończą jej przygody, a jednocześnie targana niepokojem: a nuż jakiś wypadek znowu ją rzuci na bruk tego strasznego miasta, samą, bezradną, błąkającą się? Co by to mógł być za przypadek, nie wiedziała, ale niepokój był tak silny, iż właśnie gdy samochód zatrzymywał się pod wskazanym przez pułkownika adresem, zapytała drżącym głosem: — Panie pułkowniku! Ale teraz nie będzie już żadnej awantury arabskiej?! — Nie, nie! Możesz być zupełnie spokojna! Jeżeli, naturalnie, nie uciekniesz mi gdzie znowu! * * * U państwa Górskich od chwili zniknięcia Fifinki panowało ciągłe przygnębienie. Wszystkie wysiłki czynione dla odnalezienia zaginionej nie dawały żadnego rezultatu i zaczynano po trosze tracić nadzieję, by Fifinka się odnalazła. Pani Górska dotąd nie dawała znać matce. 117 łzami w oczach. — Po co przedwcześnie martwić biedną kobietę! Pan Górski chwilami wybuchał gniewem: — Potrzebna nam była cała ta historia! Opieka nad cudzym dzieckiem to najcięższa z odpowiedzialności! I zdwajał poszukiwania, rozumiejąc, jak ciężkie było położenie ich, jako opiekunów, wobec matki dziecka. Marysieńka popłakiwała po kątach, gdy nikt na nią nie patrzył. Żal jej było niezmiernie Fifinki. Dobre jej serduszko ściskało się boleśnie na myśl o biednej, bezradnej dziewczynce, tułającej się wśród obcych ludzi, może głodnej, może maltretowanej, może chorej? A może, może nieszczęśliwa Fifinka już nie żyje? I strumienie łez spływały na nowo po buzi Marysieńki. Ale w jej łzach było coś innego, do czego nawet przed sobą wstydziła się przyznać: żal jej było — Niteczki. Wprawdzie to tylko lalka, ale — trudno, tak było — Marysieńka kochała ją! Naturalnie tak tylko, jak się kocha lalkę — ale kochała i tęskniła za nią. Biedna, biedna Niteczka! Co się z nią dzieje teraz? Sytuacja pogorszyła się, gdy pewnego ranka poczta przyniosła list w dużej, szarej kopercie, niezgrabnie zaadresowanej. Pani Górska z bijącym sercem list otworzyła. — To od matki Fifinki! — rzekła zgnębionym głosem, przebiegłszy szybko arkusik zapisany krzywymi, rozbiegaj ącymi się we wszystkie strony literkami. — Pisze, że pani, u której służy, pozwoliła jej wziąć dziecko do siebie na letnie miesiące. Uszczęśliwiona jest tym niezmiernie, gdyż ogromnie tęskni za Fifinką, i w tych dniach będzie miała okazję przysłania lub przyjechania po nią! Nastąpiła chwila przygnębiającej ciszy, po czym pani Górska zawołała z rozpaczą.: — No i co teraz robić?! Pan Górski tarł niecierpliwie czoło: — Głupia historia! Trzeba, naturalnie, zawiadomić Józefową 118 imy poszukiwania... Pójdę do biura detektywów. — Mnie się zdaje, że biedactwo już nie żyje! — zauważyła pani Górska. — Nic nie wiadomo! Tak czy owak, trzeba się wreszcie dowiedzieć czegoś konkretnego. Ta niepewność, te poszukiwania są nie do zniesienia! No, do widzenia! I staraj się być dobrej myśli! Może jednak... Donośny głos dzwonka przerwał mu. Wszyscy zerwali się z miejsc. Kto może przychodzić o tej porze? Czyżby jaka wiadomość?! Dzwonek rozległ się po raz wtóry. Wszyscy pośpieszyli za biegnącą do przedpokoju Nastusią i oto za chwilę rozległy się okrzyki pełne zdumienia i nieopisanej radości: — Fifinka! — Awantura arabska! — Skąd? Jakim sposobem? Gdzie się podziewałaś? Co się z tobą działo? Pułkownik opowiadał panu Górskiemu spotkanie na ulicy, a Fifinka, zarzucana wprost pytaniami, bezładnie wykrzykiwała coś o strasznych psach, o beczce, o szpitalu, o ostatniej, niespodziewanej kąpieli... Naturalnie, niewiele z tego można było zrozumieć. Nikt zresztą nie starał się o to. Dość, że Fifinka była, że się znalazła. — I Niteczka też — w duchu dodawała Marysieńka, tuląc do siebie zmienioną do niepoznania lalkę, solennie sobie obiecując przywrócić jej dawny wygląd. Po jakimś czasie Fifinka, wykąpana, uczesana, nakarmiona, przebrana w czystą bieliznę, zasypiała spokojnie, z uśmiechem szepcąc swoje ulubione: — Awantura arabska! Awantura arabska! Było to jakby pożegnanie z tym dziwnym okrzykiem, nie wiadomo skąd przyplątanym do dziewczynki! Nikt już nigdy potem 119 ze zniknięciem tego okrzyku zaginęło coś w usposobieniu Fifinki. Od chwili powrotu ze swojej niezwykłej tułaczki dziewczynka zmieniła się nie do poznania. Straciła swą dawną dzikość, natomiast ogarnęła ją gorączkowa chęć dowiedzenia się wszystkiego, nauczenia się jak najwięcej. — Bez nauki i bez rozumu człowiek zginie wszędzie! — mawiała z powagą dorosłej osoby i uczyła się z zapałem wszystkiego, czego ją uczono i tego, czego sama nauczyć się mogła, zdumiewając otoczenie nadzwyczajnymi postępami. Największą jednak niespodzianką dla wszystkich była odpowiedź Fifinki dana matce, która przyjechała do Warszawy, by ją zabrać na wieś. — Nie pojadę! — oznajmiła kategorycznie. — Nie chcesz wrócić na wieś? Do Walusia? — pytała ze zdumieniem matka. — Chcę zostać w mieście! — odparła stanowczo. — A co ci z miasta? — dopytywała matka, której markotno było trochę, że dziecko tak prędko odzwyczaiło się od niej. — W mieście nabędę rozumu! — z powagą odpowiadała Fifinka. — Głupia jesteś! Już ty nigdy wielkiego rozumu nie nabędziesz! I co ci po rozumie? — Nauczę się wszystkiego, to i innych potem uczyć będę! — upierała się przy swoim Fifinka. — Patrzcie ją! Nauczycielką może będziesz? — A będę! Będę uczyć inne dzieci, żeby nie były takie głupie, jak ja byłam! — Niech zostanie! — poparła niespodziewanie Fifinkę pani Górska. — Zobaczymy! Może z niej zrobimy nauczycielkę. Nie będzie to wam przyjemnie, Józefowo, że wasze dziecko będzie mądre i innych uczyć będzie? — Ładnie to by było... — odparła poczciwie kobiecina...—Jeno 120 j_ 1J.JY1. -. 1 IV UJ już kłopotów z nią było... — Ale już teraz nie będzie! — odrzekła pani Górska. — Fifinka zmądrzała. Pójdzie do szkoły! I Fifinka została. Po paru latach nikt by w miłej, spokojnej, rozsądnej dziewczynce nie poznał dawnego wiejskiego dzikusa, a po kilku latach spełniło się marzenie, powstałe w głowie dziecka: Fifinka została nauczycielką i oto jedzie objąć swą pierwszą posadę. Może się z niąjeszcze spotkamy?! O dalszych losach Fifinki opowiada „ Wieś szczęśliwa ". 121 Fifinka czyli Awantura Arabska to zabawna opowieść o przygodach małej „dzikuski" zagubionej w wielkim mieście. Niezwykle dynamiczna, pełna niespodziewanych zwrotów akcja. Polskie Wydawnictwo Encyklopedyczne Maria Buyno-Arctowa (1877-1952) była bardzo popularną autorką książek dla dzieci i młodzieży, redaktorką dziecięcego tygodnika „Moje Pisemko". Napisała kilkadziesiąt opowiadań, powieści i baśni. Kocia mama i jej przygody, Słoneczko, Figa. Złota nić, Ojczyzna, Fifinka czyli awantura arabska, Wieś szczęśliwa, Kazia Duża i inne utwory Marii Buyno-Arctowej charakteryzują się żywą, dobrze skonstruowaną, niekiedy nawet sensacyjną akcją. Nie brak w nich także momentów do głębi poruszających serce, a ich bohaterowie są postaciami o bardzo wyrazistych charakterach. •-t o n o