Maria Nurowska RESZTA ŚWIATA Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1981 Opracowanie graficzne Wiesław Wołkuski MIEJSCA l\;iU!iTF,KA ••*;. i. M — ¦> w - ¦"•Dr^u .N. MAS. ISBN 83-205-3313-9 Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza Warszawa 1981 mojej córce Tani Rozdział I Dzień był naprawdę piękny, znikły nareszcie te ciężkie, brudne chmury, nisko wiszące nad dachami, a na ich miejscu pojawiły się białe, strzępiaste cumulusy. Świeciło słońce i w jego promieniach wszystko dokoła wydawało się Ance jakieś ładniejsze. Nie była tutaj od jesieni, a zima ciągnęła się w tym roku jak nigdy, śnieg długo leżał na dachach domów, parkanach i chodnikach i niestety mało miał wspólnego z tym prawdziwym, puszyś-* tym i białym śniegiem; tu, w mieście, był po prostu czarny, pokryty warstwą spalin, węglowego pyłu i sadzy. Poza tym już około południa zamieniał się w szarą kaszę albo w zwyczajne błoto. Anka nie lubiła zimy i zawsze czekała na wiosnę, która tak się w tym roku ociągała, tak opóźniała swoje nadejście. Drzewa na ulicach ciągle jeszcze pozbawione liści, a nawet pączków, wyciągały ku niebu nagie gałęzie, ale kiedy przekroczyła bramę, przystanęła zdumiona: na krzewach wzdłuż głównej alei pojawiły się już delikatne, zielone kiełki, z których lada moment powinny rozwinąć się listki. To była prawdziwa niespodzianka, tego nie mogła oczekiwać nawet w najskrytszych marzeniach, liczyła tylko na przebiśniegi w sczerniałej, zeszłorocznej trawie. A tutaj — tak zielono. Może więc pospieszyła się ze swoim narzekaniem na wiosnę, bądź co bądź była dopiero połowa kwietnia. Od razu poprawił się jej nastrój i w stronę umówionej ławki, na której zwykle czekała na Marka, szła nucąc zapamiętaną z radia melodię. W parku była też ich druga ławka, na której Anka siadała w chwilach zwątpienia. To dlatego nosiła nazwę „złej ławki", ale nie tylko: znajdowała się bowiem na szczycie wzniesienia i nawet ktoś zupełnie zdrowy mógłby się zmęczyć, chcąc tam dotrzeć, a co dopiero Anka. Prawdę mówiąc najczęściej wchodziła pod górę na złość (i to także mogłoby tłumaczyć nazwę ławki) całemu światu, rodzicom, Markowi oraz wszystkim krewnym i znajomym. Tych krewnych i znajomych było dużo za dużo i Anka wiele dałaby za to, aby móc tę liczbę jakoś zmniejszyć, a nawet zredukować do zera; co jednak nie było wcale takie proste, bo wszyscy ci ludzie interesowali się jej zdrowiem i zadawali pełne troski pytania w najlepszej wierze. Powinna starać się ich zrozumieć, tak mówiła mama, chociaż oni wcale nie starali się zrozumieć jej. Być może nie starczało im wyobraźni na to, aby postawić się w jej położeniu, tej otaczanej życzliwością i troską, chociaż ani ich życzliwość, ani ich troska wcale nie były Ance potrzebne. Przeciwnie, denerwowały ją tylko, nie pozwalając zapomnieć o tym, o czym pamiętać nie chciała. Tylko ojciec, on jeden, zachowywał się tak, jakby Anka była zdrowa i jakby nie było wady serca, z którą przyszła na świat, a która odbierała jej większość przyjemności, jakimi obdarowuje życie, starając się zrekompensować wszystkie swoje niedostatki. Te życiowe niedostatki przypadły Ance w nadmiarze i musiała się z tym pogodzić i znaleźć w sobie więcej nadziei, niż mieli jej inni. A te natrętne pytania, te zwrócone na nią oczy właśnie tę nadzieję jej odbierały. Coraz gorzej znosiła nieustanną ingerencję innych we własne życie, a od czasu gdy pojawił się Marek, stało się to prawdziwą udręką... Zapamiętała dzień ich spotkania tak dokładnie, ze wszystkimi szczegółami. Tyle się przecież zmieniło przez to tylko, że on przyszedł wtedy do leśniczówki... ...przyjeżdżała tam co roku i pierwsze dni schodziły jej zawsze na odwiedzaniu znajomych miejsc i na porównywaniu, co zostało po staremu, a co się zmieniło. Ze smutkiem przyjęła fakt, że na podwórzu pana Podeszwy zamiast drewnianego żurawia przy studni jest teraz zwyczajna, pomalowana na zielono pompa, a nie opodal jego zagrody, pod lasem, wyrósł drewniany, przypominający góralski szałas domek, który przy pięknych mazurskich domach z czerwonej cegły był po prostu brzydki. Widocznie wszystko, co złe, we wsi brało początek od obejścia pana Podeszwy, chociaż on sam był człowiekiem otwartym i bardzo poczciwym i na pewno nie wiedział, co robi, sprzedając działkę tym z miasta. I nie tylko on. Niestety, innym gospodarzom też przyszedł taki pomysł do głowy, a chętnych do kupna było wie- lu, chociaż ceny działek z roku na rok szły w górę. Nastała moda na letnie domki, czy jak je nazywano, dacze, wyrastały więc na całych Mazurach jak grzyby po deszczu. Z grzybami zaś było dokładnie odwrotnie, mimo deszczu nie chciały rosnąć. Pani leśniczyna twierdziła, że to z tego zimna. Nawet w lipcu noce były chłodne, a grzyb lubi wilgoć i ciepło. —¦ Patrzy Ania — pokazywała pusty prawie kosz, z kilkoma zaledwie maślakami na dnie. — Ziemia kwitnie, borowiki powinny sypnąć, a tu nic... Nie opłaci się już człowiekowi zrywać za ciemnia. Te letniki poza tym każden jeden grzyb wypatrzą,, niech się tylko gdzie jaki pokaże. Smieciuchy i brudasy, tych papierzysków narzucają, tych butelek... Co prawda Aeka też się do owych letników, tak krytykowanych przez żonę leśniczego,,, zaliczała, ale nie miała z nimi nic wspólnego poza jednym tylko, że jak oni przyjeżdżała tu z miasta. Nie obraziła się więc za te słowa prawdy, dodała nawet: — Właśnie, biedny ten las w lecie... — A biedny, biedny — kiwała głową pani leśniczyna. W leśniczówce spędzała Anka swoje letnie wakacje: miesiąc z ojcem i miesiąc z matką. Takie różne były te dwa miesiące, tak do siebie niepodobne przez to tylko, że rodzice zamieniali się miejscami. Miesiąc z ojcem to było łapanie ryb, pływanie łódką, chodzenie na grzyby, długie rozmowy na mostku łączącym dwa jeziora: Uplik i Zdruźno, późnym wieczorem, gdy gwiazdy od- 10 bijały się w wodzie... A miesiąc z matką to było takie dreptanie w miejscu, bo mama wszystkiego .się bała. Najpierw bała się, że w leśniczówce może zepsuć się telefon i w ten sposób zostaną odcięte od świata wśród tych lasów i jezior, potem — te Anka uparła się mieszkać na górce, a więc musiała pokonywać codziennie strome i kręte schody; to były te strachy większe. A te mniejsze, to znaczy mniej prawdopodobne, jak to, że w lesie może Ankę ugryźć żmija, potrafiły skutecznie zatruć im obu życie. Mama nawet się uśmiechała z zażenowaniem, mówiąc o tej żmii, że to niby przesadzone i ona o tym wie, ale skutek był ten sam: podczas ich wspólnego miesiąca ani razu nie wchodziły do lasu, spacerując jedynie środkiem drogi i omijając z daleka gałęzie rozłożystych świerków, z których mógł spaść na nie jakiś kleszcz. Kleszczy mama bała się prawie tak samo jak żmij... Bała się też, że z zarośli wypadnie wściekły lis i od razu rzuci się na Ankę, ale 0 tym już nie mówiła głośno. Początkowo Anka buntowała się, próbowała mamie tłumaczyć, ale potem dała spokój. Wiadomo było przecież, że mama ma zawsze rację. Nawet ojciec nic tu nie mógł poradzić, bo już sam fakt, że Anka jest w leśniczówce, tak mamę przerażał, że nie chciała iść na żadne ustępstwa. Gdyby to było możliwe, Spędzałaby wakacje gdzieś bliżej domu, na przykład w Świdrze, gdzie płynie rzeka i jest podobno Mikroklimat. Co roku mówiła o wynajęciu tam pokoju, ale co roku zostawała przegłosowana, bo nawet babcia uważała, że wakacje powinno się ;pędzać na wsi. W ten sposób Anka otrzymywała 11 I ten prezent w postaci Mazur, które kochała i do których tęskniła przez cały rok w mieście. Wiedziała jednak, że gdyby nie głos babci, odebrano by jej przyjazdy tutaj, dla własnego dobra oczywiście (wszystko, czego nie było jej wolno, miało tę motywację). Ona sama mało dbała o to i gdyby nie oczy mamy, śledzące każdy jej ruch, gdyby nie jej głos, nawołujący za każdym razem gdy tylko \ Anka znalazła się poza zasięgiem wzroku, żyłaby zupełnie inaczej. Tak przynajmniej myślała... No więc była ta leśniczówka o -nie otynkowanych ścianach z ciemnobordowej cegły, z drewnianym, pomalowanym na zielono i obrośniętym dzikim winem gankiem i białymi ramami okien.' Co roku na ich przyjazd leśniczyna robiła w pokoiku na górce generalne porządki, pastując podłogę pastą o zjadliwym zapachu i co gorsza, w nie mniej zjadliwym kolorze. Na ten temat zresztą prowadzone były z leśniczyna pertraktacje: czy nie dałoby się jakoś z tego pastowania zrezygnować. Kobieta zgadzała się od razu, przytakując nawet, że podłoga w naturalnym kolorze jest dużo ładniejsza i wystarczy ją tylko porządnie wyszorować, aby była czysta i pachnąca sosnowym drewnem. Ale rozmowy rozmowami, a pastowanie pastowaniem; kiedy Anka z ojcem stawali w progu, witała ich buraczkowa farba, pod którą beznadziejnie ginęło piękno poznaczonych . złotymi słojami desek. Całe szczęście, że to byli oni: ojciec i Anka, bo gdyby trafiło na mamę, za nic by się nie zgodziła, by Anka spała w pokoiku, gdzie śmierdzi pastą. Do przyjazdu mamy ten przykry zapach zawsze zdążył już zwietrzeć i pachniały tylko zawieszone na belkach sufitu bukiety ziół, które Anka zbierała na łąkach. Ale poza tym wszystko było wspaniałe: pobielone wapnem ściany, belkowany sufit, i okno we wnęce i, co najważniejsze, widok na jezioro... Tamtego dnia wracała ścieżką od strony wsi, ostrożnie niosąc kankę i uważając, aby ani jedna kropla mleka się nie wylała, to właśnie stawiała 13 sobie za punkt honoru: donieść kankę nie uroniwszy z niej ani kropli. Był to czas wakacji z ojcem i wszystkie obowiązki dzielono uczciwie; ona sprzątała pokój i przynosiła mleko, bo krowa pani leśniczyny była cielna; ojciec zaś łowił ryby, skrobał je potem i smażył w kuchni. Takie bywały zwykle ich kolacje, bo obiady gotowała żona leśniczego. Co do podziału obowiązków Anka miała pewne zastrzeżenia, bó łapanie ryb było raczej przyjemnością, czego nie można było powiedzieć o sprzątaniu, w którego skład wchodziło także zmywanie naczyń. „A o skrobaniu i patroszeniu zapomniałaś?" — bronił się ojciec. „No tak, ale naczynia muszę zmywać codziennie, i to dwa razy" — odpowiadała. Ojciec śmiał się: „Nie targuj się ze starym ojcem, nie wypada". " Jak zawsze w czerwcu niebo było bezchmurne, z gdzieniegdzie tylko uczepionymi, pulchnymi obłoczkami i żółtym słońcem jak na dziecinnym rysunku. Anka szła nad jeziorem, od którego bił taki blask, że musiała mrużyć oczy. W kępie starych drzew widziała już czerwony dach leśniczówki, zanim tam jednak dotarła, dogonił ją drabiniasty wóz, na którym siedział pan Podeszwa, w takim śmiesznym kapeluszu, jakby zdjętym ze stracha na wróble. Zatrzymał konia dobrze znanym, przeciągłym: prr... — Już na wakacjach. Z mamusią to? — spytał, wyraźnie ucieszony z jej widoku. Bardzo się z panem Podeszwą lubili. Prowadzili długie rozmowy, o ile nie miał nic pilnego do zrobienia w polu. Spotykali się zwykle na mostku, gdzie pan Podeszwa przychodził z wędką. Zarzu- 14 ca} ją daleko i zapatrzony w tańczący na wodzie spławik rozpoczynał jedną ze swoich przydługich opowieści. Początkowo Anka się nawet nudziła, bo rzecz bywała zwykle o tym, o czym miała małe pojęcie, na przykład o chorobach koni, krów i owiec (pod tym względem gospodarz dorównywał prawie matce Anki, mógł wyliczyć z pamięci wszystkie nazwy, poczynając od nosacizny, której się najbardziej obawiał), ale potem znajdowała w tych opowieściach coś ciekawego, czego nie mogłaby się dowiedzieć z żadnej książki, a co można by nazwać życiową mądrością. — Z ojcem — odparła. — Ale pogodę trafiłyście. — Jak ja przyjechałam, to na pewno będzie deszcz. — Dobrze by i było —- odrzekł. — Wczoraj z wieczora ogród z kobieto polewalim, a nawet nie znać. Woda iwsiąkła w piach i tyle tego. Jarzyna schnie, jak schła. -Tow takim razie będzie padało, bo wie pan, mnie spotkać to gorzej niż czarnego kota. — Też Ania mówi — obruszył się pan Podeszwa. — Lepiej by Ania przyszła na wiśni, piękne w tym roku. — Dobrze, przyjdę — zgodziła się, zawstydzona nagle. : Pan Podeszwa cmoknął na konia i wóz potoczył się dalej piaszczystą drogą; wokół kół powstałą otoczka kurzu, który zaczął wiercić Ance w nosie. Przez chwilę myślała nawet, że kichnie, co byłoby zupełną katastrofą, uniosła kankę na wszelki wypadek, ale rozeszło się po kościach. 15 Zdjęła sandały i dalej szła boso po rozgrzanym piasku, czując jak miękko przesypuje się między palcami stóp. Wkrótce skręciła na podwórze leśniczówki, gdzie przy pompie zastała pana leśniczego. — Ranny ptaszek z Ani — przywitał ją. — Kto rano wstaje... — roześmiała się. — Nie widział pan mojego ojca? Już powinien zejść na ląd. — Pana Rudziejewskiego to siłą nie ściągniesz z łodzi, dopóki ryba bierze. — A skąd pan wie, że bierze? — To się wie, takie rzeczy... Wiadro było już pełne, przelewało się nawet, pan leśniczy przestał więc pompować i zdjąwszy je, ruszył w stronę stajni. Anka domyśliła się, że to woda dla konia. Zdziwiła się, dlaczego z pompy, a nie z jeziora, gdzie zwykle poiło się konie, nawet z wioski je tutaj przyprowadzano. — Czy koń może zachorował? — spytała. — Koń? — zdziwił się. — Nie, dlaczego? — No bo pan niesie wodę do stajni... — Niosę, bo się nam rodzinka powiększyła • w nocy. Mamy źrebaczka... —- Naprawdę? To dlaczego ja nic o tym nie Wiem. A mogę pójść z panem? — Jasne. Czemu by nie. Poszła za nim. I już za progiem przystanęła, oglądając ten jeden z cudów świata: źrebaczka na długich, cienkich nogach. Widziała wilgotną jeszcze szyję i szeroko otwarte oczy. „Jak dobrze zaczął się dzień" — pomyślała. 16 Od kilkunastu minut Marek bezskutecznie czekał ma tramwaj z numerem piętnaście. Nadjeżdżały wszystkie po kolei: dwójka, trzydzieści jeden, osiemnastka, tylko piętnastki nie było. Jak zwykle w życiu, ten oczekiwany numer się spóźniał. Tym razem było mu to szczególnie nie na rękę, bo najpierw zajęcia się przedłużyły, potem magister PiórkoWiski miał do niego nie cierpiącą zwłoki sprawę (chodziło o referat na kółko polonistyczne, który Marek miał przygotować), no i w końcu ten tramwaj. Spóźnienie zrobiło się całkiem pokaźne i Anka jak zawsze nie będzie mogła tego zrozumieć. Prawie zobaczył jej nadąsaną twarz i zrobiło mu się przykro. Nie lubił, jak Anka była taka, a ostatnio stała się drażliwa i przeczulona, byle głupstwo wyprowadzało ją z równowagi, a co dopiero prawie półgodzinne spóźnienie. Z utęsknieniem zaczął wyglądać tramwaju w zwężającej się perspektywie szyn, ale żaden jakoś nić nadjeżdżał. Zastanawiał się nawet, czyby nie zrezygnować z tego czekania i nie iść pieszo. Było jednak dosyć daleko, całe cztery przystanki, a poza tym wystarczyłoby pewnie, aby podjął taką decyzję, a tramwaj dogoniłby go na pierwszym zakręcie. Jak zwykle w życiu... A ona tam czeka. Tak się ostatnio składało, że ciągle był spóźniony, wpadał zdyszany do kina, już po kronice, i zastawał ją czekającą w pustym hallu, do kawiarni, wreszcie do jej domu, biegnąc po dwa stopnie, kiedy nie chciało mu się czekać na wiodę, i nie S -< *fteizta 17 mogąc złapać tchu stawał pod drzwiami. A ona te drzwi otwierała i mdała smutną twarz. — Nie gniewaj się, Anka, proszę — mówił z poczuciem winy. — Nie gniewam się — odpowiadała. — Mam dużo czasu, mogę czekać. Ale to właśnie było najgorsze, ten jego wieczny pośpiech, to wieczne spóźnianie się i jej długi , dzień, wypełniony pustymi godzinami, w których dłużyła się każda minuta. Jego godziny były zawsze za krótkie, nigdy nie był w stanie niczego zaplanować, bo wskazówki zegarka pędziły jak szalone li ani się mógł obejrzeć, jak czas już się kończył, a on był na przykład w połowie refeiatu. Te referaty na kółko polonistyczne stały się właś- ' nie kością niezgody pomiędzy nim i Anką, bo ilekroć ona miała jakąś propozycję, chciała iść do kina czy na spacer, on był właśnie zajęty pisaniem referatu. — Anka, ja naprawdę nie mogę. Zrozum. Muszę napisać ten referat. Jak jutro będę wyglądał! — mówił z rozpaczą. — Możesz to zrobić po kinie — odpowiadała, na wszelki wypadek robiąc tę swoją minę „bezradnej i zagubionej", na którą tyle razy dawał się nabierać. Miękł, rezygnował ze swoich planów i pozwalał zaciągnąć się w każde miejsce, nawet do Iwony, której szczerze nie cierpiał. — Jak ty możesz słuchać tego, co ona wygaduje! — dziwił się. — Nie mam wyboru — odpowiadała Anka — jest moją jedyną przyjaciółką, a poza tym... ona przynajmniej ma dla mnie czas, I to był także argument przeciwko niemu, Ale nie zawsze tak było, nie zawsze Anka była taka niesprawiedliwa, zapatrzona w siebie. Bywały chwile, kiedy na powrót stawała się tą dziewczyną, którą poznał zeszłego lata na Mazurach... ...od rana nie dopisywało im szczęście, najpierw zgubiła się Jolka ii musieli jej z Tadkiem szukać po całym miasteczku, a potem nie mogli ruszyć dalej. Siedzieli na plecakach za rogatkami, słońce prażyło, a żaden z zatrzymywanych samochodów nawet nie zwolnił. — 'Kiepściuchno — powiedział Tadek — może zmienimy trasę? — Nie ma mowy — zaprotestowała Jolka. — Miało być Ruciane, to będzie. Musimy sztywno trzymać się planu. — Właśnie trzymamy się, sztywno — odparł Tadek. — Kręgosłup mi zesztywniał, i nie tylko... — To sobie pospaceruj. My z Markiem czujemy się w porządku. . . — Mów za siebie — odburknął Tadek; wstał co prawda z plecaka, ale tylko po to, aby położyć się w trawie. Jolka spojrzała czule na Marka: — Głodny jesteś? — Może jednak się zabierzemy — odrzekł z nadzieją. Wybrali się na te wakacje z namiotem i plecakami we trójkę, to naczy on, Jolka i Tadek. Mówiło się o autostopie, ale przeważnie były postoje, takie wyczekiwanie za rogatkami miast i miasteczek al- 19 bo piesze wędrówki. W ostateczności kupowali bilety w kasie i dalej jechali autobusem. Ale nie 0 to przecież chodziło... Nie wiadomo dlaczego w tym roku kierowcy bardzo niechętnie się zatrzymywali, nawet ci z ciężarówek. Być może moda na zabieranie autostopowiczów przeminęła. 1 nikogo, no, prawie nikogo, bo czasami jednak któryś z kierowców przystawał, nie interesowało już zdobycie kuponu. Atrakcyjniejszy był toto-lo-tek, który jakoś się nie zestarzał. Tadek narzekał, a Jolka była zachwycona, jak zawsze. Wszystko ją cieszyło, to, że pada deszcz albo to, że świeci słońce. Żyła bardzo blisko natury, dostrzegając wokół siebie tyle szczegółów. — Popatrz — mówiła pokazując mu coś bardzo mikroskopijnego w trawie. — Nic nie widzę. — No jak to, przecież to orchidea. Tylko malutka. — Właśnie, jest całkiem niewidoczna. — Ja widzę. Jolka reagowała spontanicznie, płakała z byle powodu, ale jej łzy szybko wysychały, jak u dziecka. Marka zdumiewała zawsze ta zmienność, nie. mógł nadążyć za jej nastrojami, nie mówiąc już o słowach. Jolka „uwielbiała mówić", usta jej się nie zamykały. Czasami czuł się tym bardzo zmęczony, przestawał słuchać, nigdy się jednak nie obrażała, kiedy przyłapany nie wiedział, o czym mówi. Poza tym podziwiał ją, to jak z u-śmiechem znosi swoje niełatwe przecież życie, jak umie pogodzić wszystkie pozornie nie do pogodzenia obowiązki: zajęcia przed południem w szkole, I potem w szkole muzycznej po południu, przed którymi musiała jeszcze odebrać z przedszkola młodszego brata, jeśli matka pracowała na drugą zmianę. Rodzice jej byli rozwiedzeni, Jolka więc musiała pomagać matce, wyręczała ją w robieniu zakupów, w opiece nad kilkuletnim bratem. To Jolka właściwie wychowywała chłopca, bo matka po powrocie z fabryki była zwykle bardzo zmęczona. Marek dziwił się nawet, że dziewczynie starcza energii na ciągnięcie szkoły muzycznej. Nie miała zamiaru poświęcić się muzyce, po maturze chciała zdawać na biologię, po co więc cały ten dodatkowy wysiłek. — Nic nie rozumiesz — odpowiadała, gdy pytał o to — muzyka... co ja bym bez niej zrobiła. Kiedy siadam do fortepianu, wszystko przestaje się liczyć... — Słuchajcie, może wrzucimy coś na ruszta — powiedział Tadek. — Południe blisko. Jolka spojrzała pytająco na Marka, ale on nagle się rozzłościł: — W tcn sposób to do wieczora się stąd_ nie wydostaniemy. Co wy sobie majówkę urządzacie? -.— A masz jakiś lepszy pomysł? — Tadek podniósł się z ziemi otrzepując ubranie. — Trzeba czekać. — Chyba na Godota — uśmiechnął się krzywo Tadek. — Raczej trzeba wypróbować stary sposób, —- To znaczy? — Wysłać Kurczaka na wabia, a my będziemy czatować, o tam, za tym krzakiem — wskazał ręką jakiś bliżej nie znany Markowi krzew; rozrośnięty, usypany drobnymi, żółtymi kwiatami, które 21 silnie pachniały, aż tutaj czuć 03^0 ich słodkawo--mdłą woń. Tadkowi chodziło o Jolkę, bo tak ją nazywali z powodu niskiego wzrostu i jasnych, krótko ściętych włosów, które przypominały, piórka. Początkowo Marek nie chciał się zgodzić, ale oboje z Jolką zaczęli mu tłumaczyć, że to w tej sytuacji naprawdę jedyne wyjście. Pozostawili ją więc na szosie, a sami wynieśli się za ten krzak, gdzie nareszcie był cień i powiew wiatru nie wydawał się już taki gorzcy, chłodził nawet. Marek położył się zakładając ręce pod głowę. Przed oczami miał teraz czyste, oddalone niebo, na którym w pewnej chwili pojawił się mały błyszczący punkcik. Ostro przecinał błękit, pozostawiając za sobą białą kreskę. Puchła i rozrastała się w oczach... — Już go ma — usłyszał podniecony głos Tadka. — Kogo? — nie zrozumiał. — No tego, w czerwonym fiacie. Teraz dopiero uświadomił sobie, że leży w trawie pod krzakiem, a Jolka zatrzymuje na szosie samochody. Tymczasem Tadek zerwał się i chwyciwszy swój plecak zaczął biec w stronę szosy. Był już na wysokości rowu kiedy czerwony fiat ostro ruszył z miejsca pozostawiając za sobą niebieskawą smugę spalin. Tadek przystanął patrząc za samochodem, nie miał przy tym najmądrzejszej miny. — Widziałeś? — spytał, kiedy Marek się z nim zrównał. . — Co niby — wzruszył ramionami. — Odjechał. — To było do przewidzenia. — Marek przeżywał coś na kształt satysfakcji, bo od początku był przeciwny temu ich sposobowi na podróżowanie. -— A gdzie Kurczak?- Tadek spojrzał na niego, wyraźnie zdziwiony. — Schowała się pewnie. To wasz następny numer, wasze salto mortale -— ciągnął dalej, gdy tamten się nie odezwał. — Zgadza się — przytaknął głową Tadek — tylko że ona jest tam, w samochodzie... \ Marka ogarnęło uczucie niepokoju o Jolkę, pomieszane z rozdrażnieniem, że wszystko im się dzisiaj komplikuje, a do wieczora było jeszcze daleko. — To są wasze genialne pomysły — wycedził przez zęby. — Przynajmniej je mamy. — Właśnie widzę. — Ty tylko umiesz krytykować — wybuchnął Tadek, też wyraźnie zaniepokojony tym uprowadzeniem Jolki. — Rusz makówką chociaż raz. — Co możemy zrobić? Gonić faceta na piechotę czy zawiadomić milicję? Raczej to pierwsze, bierz plecak i idziemy... — Ale co z Kurczakiem? — Pewnie gdzieś już tam na nas czeka... I nie pomylił się, po kilkunastu minutach szybkiego marszu zamajaczyła im w oddali samotna sylwetka. W miarę jak się do niej przybliżali, mo- ' gli już rozpoznać znajome szczegóły: czerwoną bluzkę Joli i zielony plecak, na którym siedziała w cieniu, pod drzewem... 23 Skręciła w prawo, gdzie za zakrętem w pobliżu przerzuconego przez strumyk mostku stała ich ławka, ale z niezadowoleniem stwierdziła, ze jest zajęta. Siedziały na niej jakieś dwie dziewczyny. Nie miała wyboru, musiała usiąść na ławce po "przeciwnej stronie alei. Tamte o czymś rozmawiały, śmiejąc się i żywo gestykulując, co bardzo An-kę irytowało, potem jednak, pogrążona we własnych myślach, zapomniała niemal o ich obecności. ...nie sprawdziła się jej przepowiednia, pod wieczór niebo zachmurzyło się i pierwsze grube krople zadudniły o ziemię, a potem lunął gęsty, przesłaniający szyby deszcz. — Święci niebiescy — rzekła ze strachem lesni-czyna — chmura się oberwała czy co... — Niech pada jak najwięcej — odparł leśniczy — uprawy mi poschły. —- Ty to tylko za tym swojm lasem, a koło domu to o nic nie zadbasz, dach w oborze dziurawy... Siedzieli w kuchni: ojciec, leśniczy i Anka przy stole, a leśniczyna na ławie obok płyty, pod którą buzował ogień. Anka lubiła tutaj przesiadywać, i nie tylko ona, wszyscy zbierali się w kuchni, bo było najprzytulniej, no i wystarczała jedna lampa naftowa. Nie marnowało się nafty, po którą trzeba było jeździć szmat drogi, bo do spółdzielni w Kocz-ku nie dowozili, we wsi była elektryczność. Teraz już i w leśniczówce założyli światło, co Anka przyjęła z żalem; taki inny zrobił się dom oświetlony żarówkami. Brakowało jej naftowej lampy, mimo że było z nią tyle kłopotu: nafta się rozlewała albo znowu źle przycięty knot kopcił, pozosta- 24 wiając ' czarcią sadzę na szkle. Ale ten nastrój, jaki tworzyło światło naftowej lampy, był niepowtarzalny i tego właśnie żałowała, tak samo jak żurawia przy studni pana Podeszwy. W pewnej chwili rozległo się pukanie do drzwi i weszło trzech chłopców w brezentowych kurtkach; tak Anka początkowo myślała, bo mieli głęboko nasunięte kaptury. Nie było widać, że jest z nimi dziewczyna. — Święci niebiescy — załamała ręce leśniczo-wa — toż zdejmijcie kurtki, bo zaraz będzie potop. Tamci posłusznie wycofali §ię do sieni, a potem pojawili się już bez plecaków i bez tych ociekających wodą okryć. — Nie zdążyliśmy rozbić namiotu — powiedziała dziewczyna. — W namiocie tobyście mogli karasie łapać w tą ulewę — odrzekła żona leśniczego. — To można będzie się ogrzać? —, A grzejcie się do woli, kuchnia duża, pomieścimy isię. Wszyscy troje usiedli w kucki przy ogniu, który strzelał iskrami z otwartych drzwiczek. Nikt nic nie mówił. Pierwszy odezwał się ojciec Anki: — Państwo z daleka? Wtedy Marek spojrzał w ich stronę, zobaczyła jego twarz: ciemne, zrośnięte brwi, pod którymi głęboko kryły się oczy o skupionym spojrzeniu, prosty nos, trochę zatartą linię ust. Podobała jej się ta twarz, wydawała się inteligentna. — Z Warszawy — odparł. — A dzisiaj z Mrągowa, jak na złość nic nie jechało. 25 — Jechało, jechało, ale nie chciało nas zabrać — wtrąciła dziewczyna. — Właśnie — chłopak uśmiechnął się. I znowu zapanowała cisza, słychać było tylko trzaskanie ognia. — A może głodni — spytała leśniczowa. — Coś się tam zawsze w spiżarni znajdzie... — Dziękujemy bardzo — odparła dziewczyna. — Mamy puszki, udało nam się kupić wołowinę w sosie. Chcielibyśmy tylko podgrzać, można? — A można, można — odrzekła żona leśniczego życzliwie. Dziewczyna wyszła do sieni i przyniosła stamtąd puszki. Podała je jasnowłosemu chłopcu, prosząc, aby otworzył. Anka, pomyślała, że to musi być jej chłopak i odczuła coś na kształt zawodu. Wolałaby,' żeby okazał się nim ten niższy, o pucołowatej twarzy, której nie ratowały nawet wąsy. Ta dziewczyna krzątała się przy kuchni, jakby była u siebie. Nuciła nawet, i wszystko to za widoczną aprobatą gospodyni. — I chce się wam tak włóczyć po drogach, w ten deszcz — spytała, podkładając drzewa pod płytę. — Fajnie jest, co tam — odparła ze śmiechem dziewczyna. Chłopcy siedzieli w kucki, przy ogniu. Wyglądali zabawnie: boso, z podwiniętymi nogawkami spodni. Arika z trudem opanowywała uśmiech. Na pewno zauważyliby, że się uśmiecha i spojrzeliby w jej kierunku, a tego nie chciała, obawiała się nawet. Siedziała więc sztywno wypros- 26 towana ze wzrokiem wbitym w blat stołu, tylko od czasu do czasu zerkając tam, pod piec. Poza tym cały czas robiła porównania i zawsze wypadały na jej niekorzyść. Tamci byli jej rówieśnikami, a przecież różnili się tak bardzo, że równie , dobrze mogliby być przybyszami z innej planety. Ance tak samo trudno byłoby się z nimi porozumieć... ¦— Możecie się tu rządzić — powiedziała łeśni-czyna wybierając się spać. — A przenocujcie na sianie, nic po namiocie w taką ulewę. — Bardzo dziękujemy — po raz pierwszy odezwał się ten drugi chłopak, którego Anka nazwała w myślach „pucołowatym". Dziewczyna tylko się uśmiechnęła, odsuwając jednym ruchem grzywkę z czoła. Żona leśniczego odpowiedziała na ten uśmiech d.Anka poczuła coś jak zazdrość: tamta wtargnęła tutaj, w jednej chwili usuwając ją w cień. Ojciec rozmawiał z leśniczym, a oni usiedli na ławie pod piecem, jedząc z menażek swoją wołowinę w sosie, aż tutaj docierał ostry zapach przypraw i Ance zrobiło się od tego jakoś mdło. Na szczęście knot w lampie był przykręcony (powróciła do łask, gdy podczas burzy zgasło światło) i Anka siedziała w cieniu. Mama wypatrzyłaby tę zmianę na jej twarzy, ale ojciec niczego nie zauważył, zajęty rozmową. Dopiero gdy leśniczy wyszedł zajrzeć do obory, czy tam nie za bardzo przecieka, bo parę dni Wcześniej wiatr strącił kilka dachówek i zrobiła się dziura w dachu, ojciec przypomniał sobie o niej: — Nie jesteś zmęczona? I Spojrzenia powędrowały w jej stronę, te spod pieca naturalnie, więc się zaczerwieniła, na szczęście ukryła to naftowa lampa, jak zawsze niezawodna. — Nie... tak sobie... — zająknęła się. — To może zagralibyśmy w bridża? —"zaproponował ojciec. — Gracie państwo? — Ma się rozumieć — odparł ten „gorszy" chłopak. — Ale brakuje czwartego. Może leśniczy? — Nie, on nie, ale moja córka... Nareszcie, zza zakrętu wyłonił się tramwaj, tak oczekiwana przez niego piętnastka. Wskoczył do pierwszego wagonu, aby być bliżej przejścia dla pieszych, tuż przed przystankiem.. Denerwował się, bo motorniczy nie wiadomo dlaczego nie wykorzystał zmiany świateł na zielone, pierwsze ruszyły samochody i teraz jechały i jechały bez końca, a szyny w jednym miejscu krzyżowały się z jezdnią. Kiedy można było jechać, światła znowu się zmieniły, i należało przepuścić pieszych. Marek bał się spojrzeć na zegarek, był zły na siebie, że wymyślił to ich pierwsze wiosenne spotkanie w parku. Mogli się przecież umówić gdzieś bliżej i wtedy nie byłoby tych wszystkich kłopotów. Z Kurczakiem też się kiedyś umawiał w parku, ale to było zupełnie co innego. Jolka była taka ufna i taka cierpliwa. Potrafiła znieść wszystko': jego złe humory, ciągłe spóźnienia, brak czasu, wreszcie długie zamyślenia, kiedy to zapominał prawie o jej obecności. Gdyby nie jej 28 wyrozumiałość, już dawno przestaliby pewnie ze sobą chodzić, a tak ciągnęło się to przez kilka lat. I byłoby tak pewnie dalej, gdyby Marek nie spotkał Anki... ...początkowo nie zwrócił na nią uwagi w tej leśniczówce. Był zaaferowany ostatnimi przeżyciami, długą wędrówką w deszczu, a potem przyrządzaniem kolacji. Dopiero później ją zauważył. Siedziała przy stole z twarzą w cieniu, więc nie wiedział, jak wygląda. Podobał mu się kolor jej włosów, taki lekko rudawy, mieniący się w świe-. tle naftowej laimipy. Zauważył też jej ręce, długie i wąskie. Trzymała je na blacie stołu, były więc oświetlone. Potem, kiedy usiedli przy stole, z cienia wyłoniła się jej twarz.. Uderzył go surowy wyraz oczu, jakby dziewczyna miała za złe, że się' jej przygląda, że ją ocenia. Zrobiło mu się jakoś głupio, po raz pierwszy miał wrażenie, że ktoś czyta w jego myślach. I już się nie zastanawiał, jaka ona jest. Ładna czy brzydka. Bał się na nią spojrzeć, aby to uczucie porozumienia wbrew jego woli nie powróciło. Dziewczyna świetnie grała w bridża i była milcząca. Już to samo, że umiała milczeć, było czymś wyjątkowym. Początkowo sądził, że jest onieśmielona i "że jej to z czasem przejdzie, ale nie, do końca była taka. Odzywała się krótko, zwięźle. Był to pewnego rodzaju fenomen, nigdy się z czymś takim do tej pory nie spotkał. Dziewczynom usta zwykle się nie zamykały i to nie tylko jego rówieśnicom, ale nawet tym starszym, dorosłym już, jak jego siostrze i wszystkim jej przyjaciółkom. Ojciec dziewczyny, przeciwnie, był bardzo rozmowny. Opowiadał różne anegdoty, takie do śmiechu, ale ona ani razu się nie roześmiała, nie uśmiechnęła się nawet. Może znała je już na pamięć, chociaż facet nie wyglądał na takiego, co się powtarza. Zrobił na Marku dobre wrażenie, a raz powiedział nawet: — Uwaga na moją córkę, nie należy jej lekceważyć... Chodziło oczywiście o grę w bridża i tak powinni to zrozumieć, ale Marek pomyślał, że chyba rzeczywiście nie należy jej lekceważyć... Kiedy leżał już na sianie próbował odtworzyć w pamięci jej twarz, ale nic z tego nie wychodziło. Nie potrafił przypomnieć sobie ani koloru jej oczu, ani też kształtu nosa i ust. Dalej nie wiedział, czy była ładna czy brzydka, ale jedno wiedział na pewno: że mu się podobała. Jedyne, co mu pozostało, to nastrój wokół jej osoby, równie ulotny i trudny do odtworzenia jak rysy twarzy, ale to właśnie kazało mu ciągle powracać do tych godzin spędzonych w jej pobliżu, w kuchni, w leśniczówce... Dziewczyny wybuchnęły gwałtownym śmiechem i Anka ocknęła się z zamyślenia. Mimowolnie zaczęła się przysłuchiwać ich rozmowie o wakacjach, chociaż był dopiero kwiecień. — Mówię ci, te narty wodne to jesit coś. Zakochana jestem — paplała jedna z nich. — Przedtem to się nudziłam nad morzem, tylko piach i woda... — Ty to jesteś odważna, ja bym się bała... — Też się bałam z początku, ale Wiechu mnie namówił. Najpierw to z nim jeździłam, a teraz to już sama, bez niczego. Dla mnie to jest sport! — Coca-oola to jest to! — odpowiedziała druga, trochę bez sensu, i obie znowu zaniosły się śmiechem. Były na pewno głupie te dziewczyny, ale łączyło je takie samo porozumienie, jak tamtych troje, kiedy pojawili się w leśniczówce. Oni wspaniale do siebie pasowali. Anka była kimś zupełnie innym. Nawet nie przez swoją chorobę, po prostu nie umiała ani tak rozmawiać jak oni, ani śmiać się z byle czego. Oceniała ich surowo, udając przed sobą, że to ona z nich rezygnuje, a nie odwrotnie. Długo leżała tamtej nocy w pokoiku na górce, w leśniczówce, nie mogąc zasnąć. Okno wyraźnie zaczynało jaśnieć na tle czerni ścian, a ona odtwarzała w pamięci cały wieczór. A właściwie nie cały wieczór tylko to, co się działo, odkąd tamci weszli do kuchni. Więc zapukali, a potem stanęli w drzwiach tacy przemoknięci... —¦ Bardzo mili, prawda — dobiegł ją z cie-' mności głos ojca. — Czy ja wiem — odparła, zaskoczona, że ojciec odgadł, iż nie śpi. — Nie bądź dla nich za surowa. — Nic o nich nie wiem. i... nie chcę wiedzieć. — Ale dlaczego? — Bo są inni. Nie umiałabym z nimi rozmawiać. ^— Jak zawsze przesadzasz — odparł ojciec iiiHitili - &&m iilfel ' iHti ziewając. — Lepiej wyśpij się, a rano na wszystko spojrzysz inaczej. — To znaczy na co? — Na naszych wieczornych gości... Anka nic już nie odpowiedziała. Po jakimś czasie ojciec spytał ją, czy śpi. Nie odezwała się. Nie spała i on o tym wiedział, ale nie pytał więcej. Była mu za to jakoś wdzięczna. Wizyta tej trójki odebrała jej cały spokój, po raz pierwszy źle się czuła w swoim ukochanym pokoiku na górce, z widokiem na jezioro. Słyszała głosy tamtych na podwórzu, śmiech dziewczyny, a patem ich wspinaczkę po drabinie... Mimo że Marek był teraz z Anką, że pożegnał się z tamtą dziewczyną właśnie dla niej, Anka ciągle jeszcze była zazdrosna. Bo w tym wyborze Marka kryło się coś niepokojącego. Dlaczego opuścił dziewczynę, która miała to wszystko, i czego jej brakowało: swobodę, wdzięk. Anka ze swoim warkoczem wyglądała poza tym staroświecko, podczas gdy tamta z zabawną buzią, z zadartym noiskiem i krótko ostrzyżonymi jasnymi włosami od razu zdobywała sympatię. Nawet leśniczowa to potwierdziła. W kilka dni po ich odejściu z leśniczówki powiedziała nieoczekiwanie: „Cóż to za miłe i ładne dziecko". Anka nawet nie musiała pytać, o kim żona leśniczego mówi. Wiedziała. Wiedziała nawet więcej, to nie była tylko kwestia wyglądu. Kiedy t;amci troje weszli do kuchni tacy ociekający wodą, kiedy suszyli się przy ogniu, śmiejąc się i opowiadając o swojej przygodzie, miała wrażenie, że mówią 32 innym językiem. Gdyby ją złapała taka ulewa, nie potrafiłaby się zdobyć na uśmiech, byłaby przerażona i nieszczęśliwa... I nagle zdała sobie sprawę, że to najgorsze jest jeszcze pnzed nią: wakacje. Co będzie z wakacjami! Dopiero te dwa letnie miesiące uświadomią Markowi, jaką naprawdę Anka jest kaleką. Do tej pory udało jej się ukryć przed nim jakoś swoją chorobę. Wiedział o niej, ale nigdy ich jeszcze nie dzieliła. Nie rzucała się tak bardzo w oczy. Ale podczas wakacji... W popłochu wstała z ławki ruszając aleją, chciała znaleźć się możliwie najdalej od tych chichoczących dziewczyn, które miały nad nią taką przewagę. Tramwaj zatrzymał się na przystanku i Marek wysiadł, ruszając szybkim krokiem w stronę parku, od którego dzieliła go ulica, a potem skrzyżowanie i światła. Nigdy jeszcze dotarcie tutaj nie sprawiało mu tyle kłopotu. Chociaż jesienią, kiedy to po raz ostatni umówił się z Jolą, też był taki pełen emocji. Już z daleka zobaczył jej kraciastą kurtkę... — Więc to przez nią — powiedziała z żalem, — Od razu mi się nie podobała. Taka zimna... — To pierwsze wrażenie, w rzeczywistości jest... , ¦ v Urwał, bo Jola patrzyła mu w oczy z takim napięcj^i&j.Jakby oti tego, co teraz powie, wszy-^M Żeć. A to nie mogło mieć przecież żad|n«go fflnacB^nia, niczego już między nimi nie 3 — 33 mogło naprawić. Marek był teraz z Anką. Chociaż tak trudno było mu się z nią porozumieć, nie czuł się zniechęcony, co mu się często zdarzało przy Joli. Anka fascynowała go. Pociągała go nie tylko jej trudna do zapamiętania twarz, ale także jej umysł. Często miał wrażenie, że ona widzi pewne rzeczy głębiej, że jest mądrzejsza od niego, posiada większą wiedzę. Trochę go to nawet drażniło, urażało jego próżność, ale z drugiej strony sprawiało, że nigdy się przy niej nie nudził. Wtedy od razu ruszyli z Jolą w stronę bramy, wychodząc na ulicę, jakby oboje zdawali sobie sprawę, że po takiej rozmowie nie powinni przebywać dłużej w parku, gdzie tak często spotykali się w innej sytuacji. Kiedyś byli parą, teraz miało to być ich ostatnie spotkanie. Marek zaproponował Jolce przyjaźń, ona jednak przecząco pokręciła głową: — Nie — powiedziała — to "niemożliwe. Przynajmniej dla mnie. Przy bramie zatrzymała się i rzekła: — To już idę. I nie odprowadzaj mnie. — Ale... — Lepiej pędź do swojej dziewczyny. Przecież widzę, że ci się ziemia pali pod nogami. Musiało ją wiele kosztować, żeby się nie rozpłakać. Marek znał ją przecież i tę łatwość, z jaką przychodziły jej łzy. Była naprawdę świetną dziewczyną, jednakże musiał jej to wszystko powiedzieć, bo liczyła się tylko Amka. Ona była najważniejsza. —¦ Wiesz, ona jest chora na serce —- zaczął. 34 — I dlatego chcesz z nią być, z litości? — spytała oschle Jola. — No nie... ¦ — Więc pędź do niej! Odwróciła się podnosząc kołnierz kurtki. A potem, w biegu prawie, wsiadła do ruszającego z przystanku autobusu. Nie obejrzała się ani razu. Marek przypomniał sobie Jolę z lata, taką opaloną, w białej koszulce polo i w dżinsach. Siedziała w rowie poprawiając opatrunek na skaleczonej nodze. W pewnej chwili spojrzała na niego i miała takie jasne, wesołe oczy... Szła pod górę, w stronę „złej ławki", opanowana nagłym żalem do Manka, że nie pozostawił jej w spokoju, że zjawił się w warszawskim mieszkaniu, wplątując w sprawę, jakiej nie mogła udźwignąć. Wtedy, po powrocie z wakacji, była sama w domu. Czytała książkę, kiedy zadzwonił telefon. Odłożyła ją z prawdziwym żalem. Nie była wcale ciekawa, kto dzwoni. Wiadomo. A usłyszała całkiem obcy głos: — Anka? — Tak — odparła zdziwiona — Anna Rudzie-jewska. " — Cześć. Tu Marek. — Kto? — No... znajomy z deszczowych Mazur. — Aha, poznaję — odparła niepewnie. — To fajnie. Słuchaj, chcemy wpaść do ciebie 35 z kolegą Tadkiem — powiedział żartobliwie. — Mogiemy? — Ale... jestem trochę zajęta... Ogarnęła ją panika. Wtedy w leśniczówce wymienili co prawda swoje adresy i telefony, ale nigdy by nie przypuszczała, że oni się odezwą. Teraz nie mogła dopuścić, aby tu weszli. Szczególnie Marek... Potrzebowała przecież dwóch tygodni, żeby z powrotem polubić pokoik na górce i umieć się cieszyć swoją samotnością, na którą skazywała ją choroba i trochę ona sama. Stroniła od rówieśników i od ludzi, w ogóle. — Nie odgrywaj ważniaczki, Anka — powiedział chłopak. — W dodatku znowu leje. Jesteśmy przemoknięci. Chyba nie skażesz nas na zapalenie płuc. Byłoby to morderstwo z premedytacją. — No dobrze... To czekam — odparła po chwili wahania. Była przy tym śmiertelnie poważna, chociaż on nie mówił przecież serio. A potem Marek przychodził już sam. Przesiadywał w jej pokoju długie godziny i jego obecność z każdym dniem stawała się ważniejsza. Aż któregoś dnia ujął jej twarz w obie dłonie i pocałował. A właściwie na krótką chwilę dotknął spękanymi suchymi wargami jej ust. Takie ciepło przeniknęło ją od tego dotyku. Pomyślała, że to już zawsze będzie jej ciepłe wspomnienie... '9, Wystarczyło kilka minut szybkiego marszu, aby pojawił się ucisk w okolicy mostka, a potem oddech stał się płytki, jakby napotykał w krtani 36 szczelny korek. Powietrze nie dochodziło do płuc. Rozejrzała się dokoła, ale było pusto. Tylko ptaki śpiewały. Miały radosne, wiosenne głoisy. To jedno jeszcze zapamiętała, a potem obraz powoli zaczął się ściemniać, jakby w środku dnia nastał zmierzch. Wiedziała, że nie wolno jej się poddać, zrezygnować z oporu, gdyż inaczej stanie się coś nieodwracalnego1. Była sama i nie mogła liczyć na nikogo prócz siebie. Musiała uczynić ten wysiłek, sięgnąć do torebki po pastylkę i włożyć ją pod język. Koniecznie musiała to zrobić... Sięgnąć po pastylkę... Wydawało się to takie niemożliwe, ten jeden ruch w stronę przewieszonej przez ramię torby, gdzie w przegródce było pudełko... Wreszcie, z największym trudem dokonała tego: otworzyła torbę, wyjęła z niej pudełko, a potem pastylkę, wsuwając ją pod język. Ale w chwilę później pudełko wypadło jej z ręki, a proszki się rozsypały. Nie miała odwagi schylić się po nie. Wtedy, nie wiadomo skąd, zjawił się malutki staruszek z siwą kozią bródką, która czyniła go jeszcze mniej realnym. — A to katastrof a — powiedział. — Co to, choruje się? i ' ' Anka milczała, przyjrzał się więc jej uważnie a potem rzekł: — Ho, ho! Nie wiadomo, co to „ho, ho" miało znaczyć, może służyło mu jako okrzyk dla dodania sił, bo naraz przykucnął, w taki sposób jak to czynią dzieci, zaczynając zbierać rozsypane proszki. Zajęło mu to dosłownie kilka sekund. Podniósł 37 I się rześko, wręczając Ance pudełko. Ujął ją potem pod ramię prowadząc w stronę ławki. Był od niej niższy prawie o głowę, więc ta jego pomoc tym bardziej wydawała *się czymś niestosownym, wstydliwym nawet. — Na co to się choruje? — spytał ciekawie. — Na serce — odparła starając się opanować dygotanie kolan. Czuła się bardzo jeszcze niepewnie, chociaż wrócił jej prawie normalny oddech. — Na serce, w tym wieku— zdziwił się staruszek. — Patrzcie państwo, co to się wyprawia... „To musiało tak wyglądać" — myślała z mści- wą satysfakcją — „jeżeli ktoś miał mi pomóc to właśnie taki staruszek, żeby mi było jeszcze bardziej przykro, żebym się czuła bardziej niedołężna, bardziej do niczego..." ¦— Dziękuję panu — rzekła, gdy już siedziała na ławce, czując za plecami jej zbawcze oparcie. — Nie ma za co — zatrzepotał rączkami staruszek, ' a potem usiadł obok. Wyjął z kieszeni gazetę, starannie rozłożył ją na kolanach i zabrał się do czytania. Anka przyjęła to niemal z przerażeniem. Wiedziała, że nie może pozwolić sobie na poszukiwanie nowej ławki, nie może nawet przejść na drugą stronę alei, i dlatego, że gdyby usiadła naprzeciwko, staruszek od razu by zrozumiał, że nie chciała siedzieć obok niego, i dlatego też, że kolana ciągle jeszcze miała słabe i nie była pewna, czyby się pod nią nie ugięły, gdyby teraz wstała. Najgorsze było to, że Marek mógł nadejść lada moment. — Proszę pana — powiedziała z rozpaczą — tutaj przyjdzie mój chłopiec, niech mu pan nie mówi o tym... że miałam atak... — Nie mówić, że miała pani atak? — zdziwił się staruszek, ale zaraz dodał: — A, jak pani sobie życzy, mogę i nie mówić — potem powrócił do czytania. —" O, co to się wyprawia: „Milionowe straty powodują rokrocznie wandale w urządzeniach miejskich..." Anka już nie słuchała, wypatrując Marka w głębi alei; wkrótce zobaczyła go, jak szedł, a raczej biegł, w jej stronę. Wtedy postanowiła wyjść mu naprzeciw, nie chcąc dopuścić do konfrontacji ich obu, to znaczy Marka i tego starego 39 człowieka, który był na tyle gadatliwy, że musiałby opowiedzieć o jej zasłabnięciu. A tego by chyba nie zniosła. Do tej pory starała się zrobić wszystko, aby jej choroba była jak najmniej widoczna. Chciała zapobiec sytuacji, w której Marek stałby się jej opiekunem, taką dochodzącą pielęgniarką czy coś w tym rodzaju. Mama oczywiście nie miałaby nic przeciw temu, ale ona, Anka, długo by chyba nie wytrzymała. Na szczęście do tej pory on był po prostu chłopakiem, a ona dziewczyną. Spotykali się, chodzili razem do kina, na wystawy, i to było wszystko. Kiedy szli ulicą obejmował ją, ale było to naturalne i nie rzucało się w oczy. Ktoś obcy, obserwując ich z boku, nigdy by nie zgadł, że dzieli ich taka przepaść, z czego, na szczęście, tylko ona w pełni zdawała sobie sprawę. I chciała, żeby tak było jak najdłużej, chciała odwlec moment, w którym on naocznie się przekona, jaka jest prawda... — Ale się zadyszałem — powiedział całując ją w policzek. — Dlaczego nie czekałaś na dole? — Tak sobie — odparła starając się opanować drżenie kolan. Na wszelki wypadek ujęła go pod rękę. — No to chodźmy... Ale wtedy usłyszała szybkie szurające kroki za plecami i wiedziała, do kogo należą. Zrobiło jej się gorąco ze zdenerwowania. — Chodźmy — powiedziała niecierpliwie. Było już jednak za późno. Staruszek znalazł się obok nich i nie mogła udawać, że widzi go po raz pierwszy w życiu. A nawet gdyby chciała wyprzeć się tej znajomości, nic by to nie dało, bo on trzymał w ręku jej torebkę. 40 — Zapomniała panienka na ławce — powiedział wręczając jej zgubę, a potem zaraz zwrócił się do Marka: — Niech pan dba o nią, kawalerze. Samej niech jej pan nie wypuszcza, bo tu cała katastrofa była. Proszki się wysypały, musieliśmy zbierać... — Jakie proszki? — spytał podejrzliwie Marek. — Nic takiego — odparła. ¦ — A ja uważam inaczej — ciągnął staruszek. — A ja uważam, że jak się nie ma zdrowia, trzeba o nie dbać, bo nikt inny tu nie pomoże. Tylko sam człowiek może sobie pomóc... — Ale co z tymi proszkami? — przerwał mu Marek. — No... wysypały się z pudełeczka, jak panienka zasłabła... Ten przestrach w oczach Marka, który z uwagą zaczął się wpatrywać w jej twarz, ten przestrach znała bardzo dobrze, tyle razy widziała go w oczach innych. A teraz on tak patrzył na nią, tak właśnie jak tego nie chciała. — Żle się czujesz, Aniu? — spytał. Powiedział „Aniu", a nie „Anka", jak zwykle się do niej zwracał. To była następna zmiana na gorsze w ich stosunkach. — Nic mi nie jest — odparła ostro. — Chodźmy już! Rozdział II Leżała w swoim pokoju na tapczanie, przykryta pledem w żółtą i zieloną kratę. Była spokojna, bardzo jednak osłabiona. Po tej historii w parku czuła się jak po ciężkiej chorobie. Miała lodowate dłonie i stopy, bez sprzeciwu więc pozwoliła matce przykryć się kocem. Potulnie przyjmowała też jej słowa, w których była ta zwykła nuta pretensji, z jaką matka się do niej zwracała. Właściwie nigdy nie prowadziły normalnych rozmów, odkąd Anka pamiętała, były tylko te rozmówki na temat, co się powinno, a czego nie. Powinno się na siebie uważać, a nie powinno się robić wszystkiego innego. Mama zadowolona była tylko w jednym wypadku: kiedy mogła położyć Ankę na tapczanie i otulić ją kocem, niczego jej już wtedy nie było do szczęścia potrzeba. Z rozpędu wypowiedziała jeszcze kilka uwag o tej „nierozsądnej wyprawie do parku", ale kiedy Anka rzekła: — Idź już, mamuśku, spróbuję zasnąć — mama od razu zwinęła żagle i wycofała się z pokoju. Anka została sama i chociaż nie chciało jej się spać, nie chciało jej się też robić nic innego, ani 42 czytać, ani nawet myśleć. W głowie miała pustkę, a właściwie była to taka zupełna obojętność, wszystkie sprawy, na których jej zależało, oddaliły się, jakby nie dotyczyły jej samej, ale kogoś obcego, o kim wiedziała niewiele, a nawet nie wiedziała nic. Kim była ta dziewczyna leżąca w przytulnie urządzonym pokoju, w którym zgromadzonych było tyle różnych rzeczy: fotel na biegunach, przykryty futrem, biurko, lampa stojąca, regały z książkami za szkłem (szkła miało nie być, bardzo tego w każdym razie nie chciała, ale profesor polecił, aby w jej pokoju nie było książek, bo wchłaniają potrzebny Ance tlen). Mama oczywiście rzuciła się do ogołacania regałów, wynosiła książki, układając je w przedpokoju na pawlaczu, ale Anka strasznie zaczęła rozpaczać. Była wtedy jeszcze mała, to znaczy na tyle duża, że potrafiła czytać i zdążyła się przyzwyczaić do swoich książek, od „Kubusia Puchatka" począwszy na „Alicji w krainie czarów" skończywszy. To ojciec wymyślił szkło, a więc ocalił to jedno, co jeszcze jej pozostało. Ojciec zrozumiał, że ta jej rozpacz nie jest tylko zwykłym uporem rozkapryszonego dziecka, ale czymś znacznie głębszym. To było tak jakby nagle utraciła wypróbowanych przyjaciół. Od tamtego czasu nic się też nie zmieniło w jej stosunku do książek, traktowała je w taki sam osobisty sposób jak wtedy. Chodziła po księgarniach, antykwariatach, jeździła z ojcem w niedzielę na pchli targ, aby sprawdzić, czy nie znajdzie się tam coś dla niej. Zawsze potrafiła wypatrzyć coś ciekawego, na przykład ostatnio kupiła całkiem niedrogo tomik wierszy Ewy 48 Lipskiej. Chociaż część z nich miała w innej książce, była zadowolona, bo bardzo ceniła ją jako poetkę. Lubiła ten jej trzeźwy ton i nigdy by się nie zgodziła z krytykami, którzy zarzucali Lipskiej, że jej wiersze'są zbyt intelektualne i zimne. Anka nie znosiła czułostkowości — może dlatego, że od dzieciństwa miała uraz do tych wszystkich zdrobnień i spieszczeń, z jakimi się do niej zwracały wszystkie przyjaciółki mamy. Pewnie wyobraziły sobie, że do dziecka, w dodatku chorego, powinno się mówić takim właśnie językiem. A ona wprost nie mogła znieść tego ich szczebio-¦ tania: „No i cio tam słychać?" Najgorsze, że mama była trochę do nich podobna, nie mówiła wprawdzie tą zidiociała gwarą, ojciec i Anka ją od tego oduczyli, ale mówiła za dużo. Słowa jej, gdyby odrzucić przymiotniki, których używała w nadmiarze, od razu nabrałyby większego znaczenia. A tak, sens rozpływał się w tym słowotoku, ginął. Mama nie potrafiła już mówić o czymś krótko i zwięźle. Zawsze był przydługi wstęp, a potem cała reszta dostatecznie już uwikłana w te wszystkie ozdobniki, wykrzykniki i nawiasy, aby nie można było zrozumieć, o co mamie chodzi. Zamiast powiedzieć po prostu „włóż szalik", zaczynała od tego, że jesień w tym roku jest straszna, zimna i deszczowa, potem wspominała te dobre i ciepłe jesienie i gdzieś na szarym końcu barwnego opowiadania krył się szalik, który Anka powinna włożyć na szyję. Czasami rozmawiała o tym z ojcem i oboje zgadzali się, że zawiniła tu jej choroba, której matka nie potrafiła traktować zwyczajnie. Mama żyła w stanie ostrego pogotowia i wy- 44 magała tego od innych. Nie pozwoliła wyłączać na noc telefonu, gdy Anka była poza domem, wolała, aby budziły ją jakieś pomyłki, które często się zdarzały, bo ich numer podobny był do numeru akademika, gdzie w dodatku mieszkały same dziewczyny, a więc telefony sypały się jak jabłka z rozprutego worka, jeden po drugim; nie zgadzała się, aby Anka jadała obiady w szkole, bo mogłaby zjeść coś nieświeżego, a przy jej sercu... wolała gotować sama, wieczorami, do końca już zatruwając sobie życie wystawaniem w ogonkach i pitraszeniem w kuchni. Nie zgadzała się też na wiele innych rzeczy, które z pogodnej, pełnej poczucia humoru mamy zrobiły zgorzkniałą i postarzałą przedwcześnie kobietę. Gadatliwość też nie była wrodzoną wadą jej charakteru, raczej nabytą. Wszystkimi tymi słowami mama starała się pokryć swój strach o Ankę. Zdawało jej się, że przez to będzie on mniej widoczny, chociaż było dokładnie odwrotnie. Szalik schowany na końcu długiej^ opowieści bardziej rzucał się w oczy, niż gdyby pojawił się na początku. Każdy musiał się przecież zastanowić, po co mama opowiada całą tę historyjkę o jesieniach... No więc może ta otaczająca Ankę wata, w którą -na siłę chciano ją wsadzić, może to sprawiło, że ona sama starała się zachowywać odpowiedni dystans, oceniać rzeczy chłodnym okiem, tak jak to robiła Ewa Lipska w swoich wierszach. Nie zawsze się jej to jednak udawało, Ance, oczywiście, bo ta nadmierna troskliwość, to stałe zainteresowanie jej osobą sprawiały, że czuła się 'jeszcze mniej samodzielna niż była w rzeczywistości. Bała się 45 IL niemal przejść na zielonym świetle przez ulicę, nawet nie dlatego, że na pasach mógłby ją przejechać samochód, ale że mogłaby nie zdążyć dotrzeć do krawężnika po drugiej stronie, a już zapaliłoby się czerwone światło i ona pozostałaby sama na jezdni, sama i zupełnie bezradna. Na tym tle dochodziło zresztą do kłótni między rodzicami, ojciec był zdania, że przesadna troskliwość przynosi Ance same szkody i jest bardziej niebezpieczna od jej choroby. — Robisz z niej psychiczną kalekę — krzyczał, a mama zaczynała zaraz płakać, a potem telefonowała do babci, która jej oczywiście przyznawała rację. Mama ze wszystkim zwracała się do babci i zawsze trzeba było pamiętać, że rozmawiając z mamą mówi się jakby, do protokółu, który potem zostanie przedłożony starszej pani, jak mawiała Gienia. Gienia to był osobny rozdział w całej ich rodzinnej historii, czy jakby się babcia wyraziła — „sadze". Przyszła na służbę do dziadków Anki jako piętnastoletnia dziewczyna i tak już została. Nie założyła własnej rodziny, za to bezgranicznie była oddana obojgu państwu i ich dzieciom. Do tej pory nie mogła pogodzić się ze śmiercią „dobrego pana", jak mawiała o dziadku Anki, chociaż od tamtego czasu upłynęło już tyle lat. Ona też się zestarzała i coraz częściej zaczęła przebąkiwać o powrocie w swoje strony, do wsi Podmyłka na Mazowszu. Z tą nazwą rodzinnej wsi Gieni wiązało się kilka anegdot, już nie wiadomo przez kogo wymyślonych; jedna z nich to była ta, że Gienia | przyszła na świat przez Podmyłkę. „Przez pomyłkę" — poprawiał ten, komu się anegdotę opowiadało i wtedy wszyscy wybuchali śmiechem. Ale te przebąkiwania o powrocie na wieś, na szczęście, przez samą panią Gienię nie były traktowane całkiem serio. Po prostu'musiała sobie pogadać, a tak naprawdę nie myślała o żadnych zmianach. Jej osoba była trwałym elementem wchodzącym w skład tego, co się określało ,sdomem babci", i nie mogło w nim zabraknąć szczupłej, lekko przygarbionej postaci w ciemnej sukience i w wy-krochmalonym białym fartuszku z falbanką, z którym się nie rozstawała. Ojciec Anki snuł przypuszczenia, że pani Gienia nie rozstaje się z nim nawet we śnie, wkładając go na nocną koszulę. Gienia była świadkiem świetności tego domu. Godzinami rozmawiały z babcią o ludziach dawno umarłych, zaginionych czy rozproszonych po świecie. „Pamięta Gienia..." — od tego rozpoczynały się ich wszystkie wspominki. Gienia pamiętała, kiwała potakująco głową. Tego nie można było odebrać babci, ale w takim samym stopniu Gieni. Potrzebowały siebie nawzajem, nie zdając sobie z tego sprawy, do odtwarzania szczegół po szczególe tamtego minionego świata, którego obie były naocznymi świadkami, przedtem jako pani i jej służąca, teraz po prostu jako dwie stare, zżyte ze sobą kobiety. Dom babci to było przedwojenne mieszkanie na Mokotowie składające się z kilku mrocznych pokoi; pełne pamiątek i starych mebli, na które zakładało się pokrowce. W gabinecie dziadka wszystko było tak, jak go opuścił; obie z Gienia 47 I I I dbały o to. Na poczesnym miejscu, czyli na biurku, stała jego fotografia, na której według słów babci dziadek był jak żywy, to znaczy taki staroświecki, z binoklami na nosie -j przedziałkiem przez środek głowy. Anka nie pamiętała dziadka, umarł, kiedy była dzieckiem, a na samą myśl, że; mógłby nagle zstąpić z fotografii (skoro był jak żywy), odczuwała lęk. Nie wiadomo dlaczego, bo na tym zdjęciu dziadek się nawet uśmiechał, a z opowiadań o nim wynikało, że był człowiekiem, który nie skrzywdziłby nawet muchy. Lubił dzieci i obdarowywał je zawsze słodyczami, wypychającymi mu wszystkie kieszenie. Dzieci miał czworo, ale obaj synowie polegli na wojnie i pozostały tylko córki: mama i ciocia Irka. Dziadek podobno nie chciał uwierzyć w śmierć synów, długo czekał na ich powrót, a nie mogąc się doczekać, umarł ze zgryzoty. Taka była wersja pani Gieni, wersja babci trochę się tylko różniła, a jak było naprawdę, nie wiadomo; jedno jest pewne, że dziadek dożył sędziwego wieku i umarł chyba ze starości, mając osiemdziesiąt lat. ' Anka lubiłaby mieszkanie na Mokotowie i wizyty w nim, gdyby nie przymus, jaki temu towarzyszył. Ona nie mogła tam bywać, ale m u-siała. Takie było życzenie babci. Jak to, aby dzień urodzin Anki obchodzony był właśnie tutaj i to z licznym udziałem krewnych. Na nieszczęście Anka była jedynym dzieckiem w rodzinie, bo ciocia Irka dotąd nie miała dzieci, mimo że młodo wyszła za mąż. Była więc jedyną wnuczką babci i jedyną siostrzenicą cioci Irki, a to jak na jedną osobę naprawdę za wiele, znając despotyczny mm* charakter ich obu. Ciągle więc słyszała „musisz", „powinnaś", „nie wolno ci". Ze strony ojca też była jedynym dzieckiem, bo stryjek Zbyszek jeszcze się nie ożenił, mimo że stuknęła mu czterdziestka. Pani Gienia wyraziła nawet pogląd, że „pan Zbysio jak nic zostanie starym kawalerem", ale on na ten temat nabrał wody w usta. Krążyła legenda, że miał kiedyś narzeczoną, która go porzuciła, i to z miłości do niej nie chce spojrzeć na żadną inną. Ale nikt nic pewnego nie wiedział, nawet ojciec Anki, z którym stryjek był w bliskich stosunkach. Oboje dziadkowie ze strony ojca nie żyli i dlatego stryjek, jako zupełnie samotny, przyjęty został do rodziny mamy i wszystkie uroczystości, ze świętami włącznie, spędzał z nimi w domu babci. Spotkania ze stryjem nie należały zresztą do tych najprzykrzejszych. Był człowiekiem małomównym, a w dodatku na tyle wrażliwym, aby zorientować się, że Anka dostaje białej gorączki na zadawane jej zwykle pytanie: jak się czuje. Słyszała je wiele razy w ciągu dnia, poczynając od własnej mamy, a na pani Golkowej, dozorczyni z kamienicy, skończywszy. Nie chciała mieć przyjaciółek, ani nawet koleżanek, które odwiedzałyby ją w domu, żeby i one po jakimś czasie nie zaczęły odczuwać tego samego niepokoju, co jej najbliższe otoczenie. To było przecież nieuniknione, wystarczyło, aby w czasie takiej wizyty mama kilkakrotnie zajrzała do pokoju z tym swoim pytaniem. Anka nie chciała tego nawet sprawdzać, wolała z własnej woli zrezygnować. Była pewna, że gdyby tylko zechciała, mogłaby mieć towarzystwo. Miała przecież wspaniały 4 — Reszta świata 49 sprzęt stereofoniczny: radio, magnetofon, adapter, i najnowsze płyty, które ojciec przywoził z zagranicy. Każda dziewczyna dałaby się zwabić, wystarczyłoby pomachać jej przed oczyma kolorową okładką... Jedna tylko Iwona jakoś nie zwracała uwagi na początkową niechęć Anki, znosiła cierpliwie jej złe humory, aż wreszcie któregoś dnia Anka nie mogła już udawać tej surowej i z dystansem. Iwona potrafiła ją rozśmieszyć... W taki sam sposób, to znaczy przez przypadek czy raczej pomyślny zbieg okoliczności jej znajomość z Markiem otrzymała nieoczekiwanie czas przyszły> nie skończyła się bezpowrotnie na wieczorze podczas ulewy. Chociaż tamtej nocy, kiedy oni spali na sianie, Anka nienawidziła ich wszystkich troje, a najbardziej Marka. Jasnowłosego chłopca, który wydawał się taki wyniosły i nieosiągalny. Był jakby symbolem tego, co było jej odebrane. Mógł korzystać z życia, o jakim ona nie mogła nawet marzyć. I wszystko przychodziło mu tak łatwo... Tak zręcznie otwierał puszki, bez żadnego wysiłku. Podziwiała go wtedy, jakby dokonał czegoś wielkiego... Nazajutrz obserwowała ich z oltna pokoju na górce. Oni jednak nie mogli jej dostrzec, bo stała z boku futryny. Była prawie pewna, ze jej nie widzą, więc kiedy Marek spojrzał w jej stronę i zawołał: — „Czy może nam pani pożyczyć, pudełko zapałek?" — ogarnął ją popłoch.. Nie wiedząc co robi, wychyliła się i odkrzyknęła: — A.le ja nie mam... W tej samej chwili wychyliła się z, okna na parterze leśniczyna i też odpowiedziała: 50 — Nie mam. Zabrakło. Stary pojechał do spółdzielni... — A gdzie ta spółdzielnia? — spytał Marek. — A we wsi. — A do wsi jak dojść? I na to leśniczyna z chytrym uśmiechem rzekła: — A to Ania pokaże drogę. Nie miała wyboru, schodząc na dół czuła, jak nierówno bije jej serce. Bała się nawet, żeby nie zrobiło jej się słabo i nie zabrakło nagle powietrza. Chciała wrócić po pastylkę, ale stwierdziła, że trwałoby to za długo i oni mogliby sobie pójść. I pomyśleliby w dodatku, że tchórz ją obleciał. Tego się najbardziej chyba obawiała, że mogą jej spóźnienie potraktować jako coś w rodzaju dezercji... No więc ten przymus, to że nie mogła spędzić nawet dnia urodzin tak, jak chciała, komplikował jej stosunki z babcią. Były one jakieś nieszczere, nawet uśmiech Anki był nieszczery, nazywała go w myślach „uśmiechem stewardesy", bo był jakby przylepiony do twarzy, sztuczny i wymuszony. W dniu swoich urodzin wolałaby pójść po prostu do kina albo, z ojcem i mamą, bo nie wypadałoby jej w takim dniu pominąć, na lody. Ale niestety, od samego rana zaczynał się kocioł. Najpierw te telefony, te szepty i naradzania się z mamą, o której ma być zbiórka u babci, potem te wszystkie przygotowania do wymarszu na Mokotów, aby punktualnie o wyznaczonej godzinie stanąć 51 pod drzwiami mieszkania babci. Drzwi otwierała pani Gienia uroczyście oznajmiając: „Starsza pani czeka!" Pani Gienia była w tym samym mniej więcej wieku, co babcia, która bardzo młodo wyszła za mąż, a raczej wydano ją za dziadka (pana nie pierwszej już młodości, ale godnegq jej ręki, tak zdecydowała rodzina), więc ta wzmianka o starszej pani była po prostu zabawna. Szło się potem, pozostawiając wierzchnie okrycia na wieszaku w przedpokoju, do salonu, gdzie w fotelu siedziała babcia w czarnej sukni i nieodłącznych perłach na szyi, wkładanych na każdą taką okazję. Całowało się jej przywiędły policzek i po tej ceremonii na placu boju pozostawał aktualny solenizant. Babcia nieznacznym ruchem głowy dawała znać pani Gieni, aby wniosła prezenty, wcześniej już złożone tutaj przez wszystkich w depozycie. Anka otrzymała ich sporo na swoje szesnaste urodziny, ale nie sprawiły jej radości. Buntowała się już od dawna przeciw zwyczajowi: by wręczane były uroczyście i na oczach' obdarowywujących. Musiała rozwijać opakowania, nad każdą z otrzymanych rzeczy wpadając w zachwyt, w dodatku kazano jej zgadywać, co jest od kogo. — Ten sweterek to na pewno od cioci Irki! — mówiła dobrze wiedząc, że to prezent od mamy. Dowiedziała się tego w trakcie jednej z takich szeptanych rozmów pyzez telefon pomiędzy mamą, a kimś z rodziny, kto dzwonił z wiecznym dylematem: „co kupić Ani". Wybuchała ogólna wesołość, że jednak nie zgadła, a najbardziej chyba cieszyła się babcia. Anka, niestety, nie mogła się cieszyć z takich urodzin, nie mogła też cieszyć się ze swojej pozycji jedynego dziecka w rodzinie, któremu poświęcano zawsze tyle uwagi. Wolałaby, aby było jej znacznie mniej, do nikogo nie miałaby o to pretensji, wręcz przeciwnie, byłaby nawet jakoś wdzięczna. Nie była już przecież dzieckiem i nie trzeba jej było prowadzić za rączkę. To dlatego tak długo sprzeciwiała się przyprowadzeniu Marka na Mokotów, chociaż babcia wyraźnie się tego domagała: „No i kiedy zobaczę twojego adoratora?" — wypytywała przez telefon. Anka dawała wymijające odpowiedzi, chcąc odwlec ten moment jak najdłużej. Marek nie był żadnym adoratorem, ale po prostu jej chłopcem i chciała móc tak o nim myśleć zawsze, a taka wizyta u babci mogła wszystko popsuć, on by się na przykład naprawdę przemienił w jej adoratora i to by już była zupełna klęska... Nie zdążyła do końca rozstrzygnąć, kim była ta dziewczyna, czyli ona we własnej osobie, leżąca na tapczanie pod kocem w kratę, bo myśli jej zatoczyły koło zbaczając z tematu, potem otworzyły się drzwi i wszedł ojciec. Po jego minie poznała, że wie o parku i o wszystkim. — Nie śpisz? — spytał na wstępie. — Nie. — A co robisz? — Leżę. — To widzę, a oprócz tego? — Myślę. — O czym? — O niczym właściwie... 53 52 — Aha, to już jestem zorientowany, już wiem, na co traci czas moja córka — powiedział siadając w bujanym fotelu, w którym z ledwością się mieścił. Anka zawsze miała pewne obawy, czy fotel wytrzyma, ale do tej pory nie wydarzyła się jakaś większa katastrofa. — Skąd wiesz, że to jest strata czasu? — spytała. — No... myślenie o niczym nie może przynieść żadnych pozytywnych rezultatów, przynajmniej na tym etapie rozwoju cywilizacji. — A podświadomość? — Widzę, że chcesz mnie wciągnąć w dyskusję — uśmiechnął się ojciec, a potem rzekł jakby od niechcenia: — Mama mi mówiła, że pobiłaś w parku staruszka. — Masz złe informacje, to on mnie pobił, a w dodatku zabrał mi torebkę. — A naprawdę to co się tam stało? — Nic... nic godnego uwagi. — A jednak chciałbym wiedzieć, co to było z sercem? — Nie chce mi się o tym mówić, już jest w porządku. Dajmy z tym spokój, tatusiu. — A jednak mama jest zdania, że profesor powinien cię zobaczyć. — Nie. To zbyteczne. Wizytę mam w przyszłym tygodniu i wtedy do niego pójdę. — Ale ta sprawa... — Nie ma żadnej sprawy. Szłam trochę za szybko pod górę... — To dlaczego nie powiedziałaś o tym mamie? — Bo chciałam uniknąć dyskusji. — Nie możesz tak, Anka. — Mogę. Mogę. Mam prawo chronić tej odrobiny niezależności... — No wiesz, jeżeli świadome niszczenie zdrowia jest dla ciebie niezależnością... — Jakiego zdrowia tatusiu? Chyba o zdrowiu nie należy mówić w mojej obecności. To duży nietakt. — Przestań! — To wy przestańcie, to wy dajcie mi żyć. Duszę się od tych wiecznych pytań. Chcę mieć spokój! — Dlaczego mówisz do mnie w liczbie mnogiej? — ojciec patrzył na nią uważnie. — Bo... — urwała nagle, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Milczeli teraz, słychać było tylko skrzypienie biegunów fotela. A potem odezwał się dzwonek telefonu w przedpokoju i po chwili do pokoju zajrzała mama: ;— Aniu, babcia prosi! Anka pomyślała, że to jest właśnie ta kropla przelewająca dzban, pomyślała, że zacznie krzyczeć tak głośno, jak potrafi, ale nic takiego nie zrobiła, wstała posłusznie z tapczana i podeszła do telefonu, mama podała jej słuchawkę. — Tu Anka — powiedziała cicho. — Kochane moje dziecko, jak można wybierać się w taką drogę bez wiedzy rodziców albo chociaż mojej... — zaczęła babcia. — W jaką drogę? 55 — No do tego parku, przecież to na końcu miasta. — Przeciwnie, w samym środku — odparła udając, że nie widzi błagalnego wzroku matki — przecież chodzę tam piechotą... — Właśnie, a to ci szkodzi, taki kawał przy twoim sercu, na piechotę, to lekkomyślność i nieliczenie się z innymi. Pomyśl o mamie, o mnie, o... — tu babci zabrakło tchu, zamilkła na chwilę i Anka to wykorzystała. — Wiem, babciu, to było nierozsądne >— rzekła rezygnując z dalszej dyskusji. —'¦ Właśnie, więcej niż nierozsądne. A ten twój kawaler, którego nie miałam przyjemności do tej pory poznać, swoją drogą też jest lekkomyślny. Ciągnąć cię po jakichś parkach... Przepraszani, babciu, ale muszę się położyć. Trochę słabo się czuję... — powiedziała, aby jakoś, przerwać ten potok słów. Babcia od razu zresztą na to zareagowała. — Oczywiście, oczywiście, połóż się, kochane dziecko — rzekła odkładając słuchawkę. Anka wróciła do pokoju, gdzie nie zastała już ojca. Przyjęła to z ulgą. Nawet z nim rozmowa się dzisiaj nie udała. Naciągnęła koc wysoko na głowę, chcąc chociaż na chwilę znaleźć się w zupełnej ciszy. Rozdział III Czuł się jak zbrodniarz wchodząc do budki telefonicznej i wykręcając numer telefonu do pracy ¦matki Anki. Obiecał tego tnie robić. Ale kiedy tylko został sam, stracił nagle całą pewność, że to, co się stało w parku, było bez znaczenia. To Anka tak twierdziła, a. ona wszystko bagatelizowała, skutecznie zapobiegając jakiejś poważniejszej rozmowie. Ilekroć nadarzała się taka okazja i przez chwilę pozostawał sam z którymś z jej rodziców, zjawiała się jak spod ziemi. Nie chciał robić niczego poza jej plecami. Ale właściwie zmuszała go do tego, aby dowiedział się prawdy bez jej wiedzy... Nigdy by nie przypuszczał, że ta dziewczyna, którą poznał rok temu na Mazurach, jest taka bardzo chora. Zauważył, że jest inna, że różni się od wszystkich dziewczyn, jakie znał do tej pory, ale to mu się właśnie w niej podobało. To, że była taka milcząca, jakby zasłuchana w siebie. Kiedy odprowadzała ich do wioski, przyglądał jej się ukradkiem i coraz bardziej mu się podobała. Jej skupiona twarz wydała mu się interesująca. Na- 57 wet nie to, że była ładna, piękne były tylko jej włosy, lekko rudawe, splecione w gruby warkocz. Poza tym była chyba trochę za szczupła, miała na sobie bluzkę 7. krótkimi rękawami, które odsłaniały jej cienkie ręce. Ale już wtedy jakoś go to wzruszało. — Daleko jeszcze ta wiocha? — spytał Tadek, kiedy milczenie się przedłużało. Tadek nie należał do ludzi, którzy łatwo się peszą, a jednak tym razem był chyba onieśmielony. Przemawiałoby za tym także to pytanie zadane bardziej opryskliwym niż zwykle tonem. Ona nawet na niego nie spojrzała, odpowiadając bardzo cicho: — Wioska jest za tym wzgórzem. Tylko tyle powiedziała, a było wiadomo, że ma za złe Tadkowi tę wiochę. Kiedy znaleźli się za niewielkim wzgórkiem, okazało się, że dziewczyna miała rację. Wioska widoczna była jak na dłoni. — Fajne chaty — rzekł Tadek — wskazując f kolonię drewnianych domków wyraźnie odcinających się od reszty zabudowy wsi. — Szpecą — odparła prawie z pogardą, a potem dodała: — Teraz już traficie, sklep jest w tym domu z zieloną werandą... Chciała odejść, to znaczy skręcić do jednej z chałup, ale Tadek nieoczekiwanie powiedział: — Chodź z nami, co ci zależy... W napięciu czekali na jej odpowiedź, a kiedy wreszcie rzekła: „Dobrze" — obaj się ucieszyli, bo Jola nie była raczej tym zachwycona. Wolałaby pewnie, aby dziewczyna jak najszybciej sobie poszła. Musiała przeczuwać już, że Anka zrobiła na 58 Marku wrażenie, bo od samego rana była smutna i milcząca. Nie wiadomo właściwie, dlaczego ucieszyli się tą zgodą Anki, wiało od niej takim chłodem, powinni więc chcieć się od niej uwolnić, a jednak było w niej coś takiego, co obu ich pociągało. Obok chałupy, w której mieścił się sklep, ścięto stare drzewo i pozostał ogromny pień, usiedli więc na nim we czwórkę, mieszcząc się bez trudu. Trzeba było zaczekać, ibo właśnie przyjechała furgonetka i dwóch opalonych chłopaków, rozebranych do pasa, zaczęło wyładowywać z niej druciane kosze z chlebem. — Ciekawe, kto to zje? — zadał w powietrze pytanie Tadek, ale ona odpowiedziała: — Zjedzą, zjedzą. Jeszcze zabraknie. Tu niedaleko jest obóz harcerski. — To mają aż takie apetyty? — Tak, aż takie — cień uśmiechu na chwilę pojawił się ma twarzy dziewczyny. —- Ciekawe, dlaczego ścięli to drzewo, musiało mieć ze sto lat? — spytał ją teraz wprost Tadek. — Pamiętam to drzewo — odparła. — To była lipa. Ścięli ją, żeby nie zasłaniała okien sklepu. — A co to komu mogło przeszkadzać? — Łatwiej można byłoby się włamać. — To niesamowite, rosła w tym miejscu tyle lat... Anka nic już nie odpowiedziała, ale w tym jej milczeniu nie było poprzedniej niechęci. Zresztą przyjęcie towaru wkrótce się skończyło i można było wejść do sklepu. Był to sklepik urządzony w dawnej kuchni, 59 w której płytę przykryto gazetami. Stały na niej teraz spiętrzone skrzynki z piwem i oranżadą. Pod ścianami, aż do sufitu, cdągnęły się zbite z desek półki, pośrodku stał stół, a na nim waga. Za stołem krzątała się korpulentna kobieta w kre-tonowej sukience, z trudnością obejmującej jej wydatny biust. Marek od raau wypatrzył lezący na oknie kryminał Chandlera i zdziwił się, że tutaj można go było dostać, w Warszawie osiągalny był tylko spod lady. Tadek natomiast wykrył na jednej z półek „śledzie po giżycku" i od razu zażądał-aż dziesięć puszek. — Co to, sklep chce pan wykupić? — spytała podejrzliwie sklepowa. — Mam taką fantazję — odparł Tadek. Kobieta przyjrzała mu się uważnie, czy przy- ¦ padkiem. nie mówi tego serio, a potem zabrała się do liczenia. Długo, z namaszczeniem mnożyła coś na kawałku szarego papieru poślinionym kopiowym ołówkiem. — Należy się sto jedenaście złotych — powiedziała w końcu. ¦— Źle pani wyszło. Ma być sto dziesięć — odparł Tadek. — Jak to sto dziesięć? Ony są po jedenaście złotych, to dziesięć puszek daje sto jedenaście. — A jednak sto dziesięć. Sklepowa chcąc znaleźć świadka zwróciła się do Anki: — No niech Ania powie — rzekła z nadzieją. — Niestety, pani Żyrowa... Kobieta nie wyglądała wcale na przekonaną, wydając resztę, westchnęła nad utratą złotówki. 60 Wjrchodzili już, kiedy Tadek przypomniał sobie o zapałkach, zawrócił od progu, co sklepowa powitała niemal z przestrachem. Oni z Anką wyszli na zewnątrz, gdzie na pniu siedziała Jola, która nie chciała wejść do środka. Nie patrzyli na siebie. — Dziwna ta sklepowa, czytuje Chandlera, a nie umie liczyć. — Jedno drugiego- nie wyklucza — odparła Anka spoglądając gdzieś w bok. — Należy raczej umieć czytać. — No... ale nie sądziłem, że Chandler kiedyksl-wiek trafi pod strzechy... — To już całkiem inna sprawa... Usiadła na pniu obok Joli, a Marek oparł się o płot, nie miał jakoś odwagi zająć miejsca obok Anki. Wydawało mu się, że znajdzie się za blisko. —¦ Wszystkich tutaj znasz? — spytał po chwili. — Tak, od lat przyjeżdżam do leśniczówki. Wiem nawet, kto was wczoraj przywiózł. Pan Podeszwa. I s — To nazwisko? — Nazwisko. — Ale ja nie jestem pewien, zdaje mi się, że się nam nie przedstawił. Prawda, Jolka? Jolka wzruszyła tylko ramionami, a Anka odparła:, — Łatwo go zapamiętać, ma czarne włosy i rude wąsy. Zgadza się? — Owszem. Roześmieli się oboje. Patrzył na jej twarz, która znowu była inna, ładna teraz. Zauważył, że dziewczyna ma bardzo jasne oczy, zdumiewająco jasne, 61 f niebieskie. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę, a potem odskoczyły spłoszone... A teraz szedł ulicą ogarnięty niepokojem i oczy, które go prześladowały, to nie były tamte uśmiechnięte sprzed wiejskiego sklepiku, ale te z parku. W tych oczach dostrzegł jakiś cień i po raz pierwszy choroba Anki objawiła mu się nie tylko w słowach. Musiała mu powiedzieć, że jest chora, ale tłumaczyła, że powinna tylko trochę na siebie uważać, nie wolno jej biegać, dźwigać ciężkich rzeczy... — Ale to naprawdę wszystko — rzekła, chcąc, czym prędzej zakończyć ten temat. Udawała, że nie widzi jego zaskoczenia, nie pozwoliła mu też na żadne pytania. Nie odpowiadała na nie, zaraz zmieniała temat. Na przykład zaczynała opowiadać treść właśnie przeczytanej książki. — Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? — przerywał jej. — Bo... bo te pytania nie są potrzebne, naprawdę. — Jak to nie są? Chyba powinienem wiedzieć więcej... — Po co? Patrzyła mu prosto w oczy chcąc zmusić do wycofania się z tej rozmowy. Spuszczał wzrok, ale nie dawał za wygraną. — Powiedziałaś, że musisz na siebie uważać, więc i ja muszę, ale nie wiem jak... Nie wiem nic konkretnego. — I bardzo dobrze. Po co ci te konkrety? Nie dawaj mi do dźwigania ciężkich siatek i nie każ 62 mi pływać na sto metrów stylem dowolnym. To naprawdę wszystko. Nic więcej nie mógł z niej wydobyć, wszystko obracała w żart albo twarz się jej zachmurzała i mówiła z uporem: — O nic nie pytaj! — Dlaczego? Czy jesteś księżniczką zamienioną w żabę? — Może... —¦ Ale ja nie mam zamiaru spalić twojej skórki. — Jesteś tego pewien? — znowu patrzyła mu prosto w oczy. — Te twoje pytania to może jest właśnie palenie mojej skórki... — Co ty jesteś taka... taką nieufna. Czy myślisz, że twoja choroba może zimienić cokolwiek między nami. Pytam ze względu na ciebie. — No więc ze względu na mnie przestań wypytywać. Chcę, żeby było jak przedtem, kiedy myślałeś, że... że jestem normalną dziewczyną... — Przecież jesteś. — Tak się tylko mówi — uśmiechnęła się snuut-no. Musiał w końcu ulec i nie pytać o nic więcej, ale przez pierwsze dni po tej rozmowie obserwował Ankę: jej twarz, ręce, nawet to, jak stawiała stopy. Teraz, dopiero zauważył w jej sposobie poruszania się pewną powolność. Wyglądało to, jakby namyślała się przed każdą kolejną czynnością sekundę, dwie i było widoczne dla kogoś, kto wiedział. Teraz zrozumiał wiele rzeczy. Przedtem trochę go nawet denerwowały, na przykład to wyczekiwanie na windę, która długo nie nadjeżdżała. Anka nie dawała się namówić na wcho- 63 dzenie schodami, nie chciała biec za odjeżdżającym, właśnie autobusem. Marek kładł to na karb jej lenistwa. — Leń cię obleciał, Anka — mówił z wyrzutem. — Lenistwo to wspaniała sprawa, tyle można zauważyć ciekawych rzeczy, które się przegapia w pośpiechu... — Nie dorabiaj sobie filozofii do czegoś, co jest społecznie szkodliwe. — Ja tak 'nie uważam. Chcę oglądać świat powoli i w skupieniu. To wszystko. — Świata nie można oglądać. Świat trzeba tworzyć. — O nie. Znam kogoś, kto zrobił to już jakiś czas temu i całkiem nieźle mu to wyszło. — Mówisz o Bogu? — Tak. — Jesteś wierząca? — Nie wiem... chciałabym — odparła szczerze. — Wtedy byłoby mi o wiele łatwiej... — Życie nie polega na tym, żeby je łatwo przeżyć. Trzeba je przeżyć w sposób twórczy, w przeciwnym razie nie miałoby sensu. — A kto ci powiedział, że życie ma sens? Już samo to, że muisiniy umrzeć, ten sens mu odbiera. i — Nie zgadzam się z tobą — odparł na to. — Zawsze talk jest, od powstania świata każda rzecz ma swój początek i koniec i liczy się to, co jest w środku... — A ja myślałam, że koniec wieńczy dzieło — odparła złośliwie. — To też... 64 — Dla ciebie wszystko jest takie proste. Szczęśliwy jesteś, — Nie jestem malkontentem i tyle. — A ja jestem? — Tego nie wiem. W każdym razie wolisz narzekać niż zmieniać coś, co ci się nie podoba. — Gdybym mogła cokolwiek zmienić... Nie rozumiał, skąd się brała ta nuta rezygnacji w jej głosie, ten brak wiary. Był ślepy i głuchy na to, co się z nią działo. Ten pośpiech, ten wieczny brak czasu nie pozwolił mu na odkrycie prawdy, którą chciała przed nim ukryć, prawdy o jej życiu. Gdyby nie pływalnia i nie upór, z jakim chciał ją tam zaprowadzić, długo jeszcze mógłby nie wiedzieć. Bo od tego się zaczęła ta ich rozmowa. Anka milczała, a potem nie patrząc mu w oczy rzekła: „Dobrze, powiem ci, dlaczego nie mogę tam iść. Ja nawet nie mogę sama jeździć autobusem, muszę być pod opieką..." Jak zawsze przypadek sprawił, że spojrzał na Ankę jakby nowymi oczami. Musiał zejść z drogi, którą szedł do tej pory, musiał zawrócić i przystosować swój krok do jej kroków. Znaleźli się teraz bliżej, kiedy zwolnił, kiedy przestał pędzić zapatrzony w siebie i w swoje sprawy. Wydawało mai się, że teraz naprawdę są razem. A jednak tam w parku... Po raz pierwszy zobaczył chorobę Anki, wyraźne jej oznaki. Była taka blada i ręce miała takie zimne... Nie był na to wszystko przygotowany. Wydawało mu się, że za chwilę stanie się coś strasznego. Anka straci przytomność, osunie się na ścieżkę, a on nie będzie wiedział, co ma zrobić i jak jej pomóc. 5 — Reszta świata 65 To ona wszystko wiedziała, to ona zaczęła go uspokajać, a nawet gniewać się, że just taki bezradny i przerażany. — Przestań! — krzyknęła prawie kiedy zaczął w kółko powtarzać o pogotowiu ratunkowym, które trzeba wezwać. Odprowadził ją do domu, a ona nie chciała, aby przy niej został ani też powiadomił kogoś z jej rodziny, matkę. — Idź już, trochę odpocznę —¦ rzekła otwierając drzwi wejściowe. Widział, jak drżą jej ręce, nie mogła trafić kluczem do zamka, nie odważył się jednak jej pomagać, była taka rozdrażniona. Wolał udawać, że tego nie widzi. — To m.oże posiedzę w drugim pokoju. Gdybyś czegoś potrzebowała... — Nie będę niczego potrzebowała — odparła chłodno. — Chcę być sama! Zgnębiony zszedł na dół, zatrzymał się przed jej domem, spoglądając w okna na trzynastym piętrze, chociaż z tej odległości nic właściwie nie mógłby dojrzeć. Przerażał go ten nagły brak kontaktu z Anką, jakby zerwała się taśma i nie można było jej już skleić. I ta reakcja jej matki, wyraźny przestrach, podziałała na jego wyobraźnię. Zaczął wyobrażać sobie różne rzeczy. Majaczyła mu przed oczami nieprzytomna twarz Anki... Nie wie, jak doszedł do domu, na szczęście nie było jeszcze nikogo, mógł więc zamknąć się w kuchni (gdzie za kotarą mieścił się jego apartament), ogarnięty tym nowym strachem o Ankę. 66 W jakiejś chwili wydało mu się, że słyszy sygnał karetki i że tą karetką wiozą ją do szpitala... Spojrzał w stronę fotografii stojącej na szafce przy łóżku: powitało go skupione spojrzenie i lekki uśmiech, ten właśnie, który tak rozjaśniał jej twarz. Nie mógł sobie wybaczyć, że tak łatwo jej uległ, że nie wypytywał więcej. Teraz wyobraźnia podsuwała mu najgorsze rozwiązania. Wydawało mu się, że serce Anki bije coraz wolniej... Nie wiedział, jaka to była choroba. Powiedziała, że nie zagraża jej życiu. Ale to ona tak powiedziała, a jak było naprawdę... Nie mógł dłużej znieść niepewności. Przyniósł telefon i wykręcił numer Anki. Długą chwilę nikt nie odbierał, a potem usłyszał głos jej matki: — Tu Marek, chciałbym... — Anka śpi — odparła szeptem jej matka. — A... jak się czuje? — Lepiej. Powiem, że pan dzwonił. — Dziękuję. A czy był lekarz? — Nie, nie było takiej potrzeby. Ta ulga, którą odczuł po rozmowie z jej matką, nie trwała długo, powróciły złe myśli. Nie mógł zapomnieć słów Anki, tonu głosu, w którym był żal, że stał się świadkiem jej słabości. Tyle włożyła wysiłku, aby przedstawić mu siebie jako kogoś zupełnie innego. Nawet wtedy, kiedy musiała przyznać się do choroby, zrobiła wszystko, aDy ją jakoś w jego oczach umniejszyć, odebrać, jej znaczenie. Teraz nie mogli już udawać, że ta choroba nie istnieje. Byliby złymi aktorami. Nie wiedział, co się między nimi zmieniło i na ile, ale bał się, że jednak coś się skończyło bezpowrotnie i jeżeli ona nie zechce zaakceptować nowej sytuacji, w której oboje się znaleźli, to może się to skończyć katastrofą. Nie wyobrażał sobie, że mogliby istnieć osobno, nigdy jej tego nie mówił, bo to nie byłoby w ich stylu, który określiłby jako Bzyderczio-żartobliwy. Wszystko, co do siebie mówili, było takie ostrożne, a jeżeli jedno z nich zapominało i zaczynało mówić serio, to to drugie natychmiast wykorzystywało sytuację. I nie można było nie przejąć pałeczki i nie zacząć się śmiać z samego siebie. Nie miał okazji powiedzieć Ance, że ją kocha, ale ona chyba o tym wiedziała. Tadek, który nie mógł przeboleć kosza, jakiego od niej dostał, strasznie jej nadskakiwał, chociaż zwierzał się Markowi, że ma Już dość tej jej wyniosłej miny i wygórowanego mniemania o sobie, jakby była nie wiadomo kim. A jednak Anka mu się podobała, może dlatego, że była taka nieprzystępna. Nie rezygnował do końca i kiedy Marek mu powiedział, że on i Anka chodzą ze sobą, nie umiał ukryć rozczarowania. Próbował nawet buntować Marka. Uważał, że baba powinna znać swoje miejsce i że Anka po prostu wodzi go za nos. — Siedzisz pod pantoflem, stary — mówił. — Przesadzasz — odpowiadał Marek, ale było imu głupio, bo każdemu byłoby głupio słysząc coś takiego. — To ty przesadzasz. I to nie wiesz jak bardzo. Ta przesada cię zgubi. — Dobra, dobra... — odrzekł, starając się zmienić temat. Nie rozmawiał z Tadkiem o niej, chociaż tamten 68 często go wypytywał. Nie rozmawiał o niej % nikim i może dlatego wszystkich to szalenie intrygowało. Wypytywali o Ankę jego rodzice, starsza siostra, nawet koledzy, którzy znali ją tylko ze słyszenia, z relacji Tadka. Zadzwonił telefon, natychmiast więc podniósł słuchawkę, pewny, że to Anka. — Tu mówi Ania — usłyszał. — Tak... — był zdumiony tą nagłą zmianą jej głosu, i tym także, że powiedziała „Ania", a nie „Anka". Przecież nie cierpiała tych wszystkich zdrobnień i spieszczeń, tyle niczego przecież nie doprowadzi, bo Marek chyba najmniej jest w tym wszystkim winny, jeżeli w ogóle można tu mówić O' czyjejś winie. — Nie mów tak. Proszę cię, nigdy tak do mnie nie mów — wybuchnął. — Nie wolno ci tak do mnie mówić! 117 Tym razem był naprawdę wzburzony, nigdy go takiego nie widziała i to podziałało na nią otrzeźwiająco. — No dobrze. Przepraszam... — bąknęła. Marek objął ją ramieniem i Anka poczuła się bezpieczna. Poprzedni nastrój minął bez śladu. Było jej nawet trochę wstyd, że zrobiła taką scenę, kiedy więc Marek kupił jej od ulicznej kwiaciarki bukiecik fiołków, przytuliła się do niego i powiedziała bardzo cicho: — Naprawdę przepraszam. Nie wiem, jak ty możesz wytrzymać z taką jędzą... — Nie jest tak źle — roześmiał się na to. — Czasami musisz sobie pozrzędzić jak każda baba, to wszystko. Szli teraz chodnikiem w tłumie przechodniów, naprawdę szczęśliwi, pogodzeni, jakby nie było tej ponurej sceny w parku. W powietrzu czuć było już prawdziwą wiosnę i Anka po raz pierwszy naprawdę ją zobaczyła. Siedziała z ojcem w poczekalni przed drzwiami do gabinetu profesora. Umówieni byli na jedenastą, ale sekretarka powiedziała, że przedłużyła się operacja i trzeba czekać. — Ktoś niebawem będzie szczęśliwy — rzekła Anka do ojca, który w pierwszej chwili jej nie zrozumiał. — Daj spokój — odparł potem ostro. — Zupełnie jakbym słyszała mamę — uśmiechnęła się krzywo Anka. — Ty przynajmniej jesteś małomówny... 1.18 — Za to ciebie czasami ponosi język. — Co mi innego pozostało, jak głośno sobie pomarzyć... — Nie mogłaś znaleźć lepszego tematu do marzeń? — A ten nie jest dobry? — Ryzykowny. — Całe życie jest takie. — Tym bardziej należy unikać ryzyka. — A może właśnie dlatego nie należy? — Daj spokój, Anka. Powiedz lepiej, co słychać u Marka? ¦ — Nic nowego. Kuje. — A ty wręcz odwrotnie. Nie widziałem cię ostatnio z książką. -— Jeszcze ci źle, tatusiu? Nie mam ani jednej trójki. No... nie licząc wuefu. Być może zamiast wpisu ^zwolniona" na świadectwie wstawią mi trójkę. Profesorowie mają dobre serca, pewnie dojdą do wniosku, że lepiej być mało sprawnym niż zwolnionym, bo to tak, ¦ jakby się stawiało na kimś krzyżyk. — O czym ty w ogóle mówisz. To jest bez znaczenia. — Jak dla kogo. Jeśli chcesz wiedzieć, dla mnie ma to znaczenie ogromne. — Zaczynasz dorabiać sobie filozofię do... — Wcale nie! — przerwała niecierpliwie. — Nie muszę tego robić. To ty nie chcesz dostrzec pewnej prawdy... — Jakiej? — Że... że nie starcza mi sił. Że jest mi coraz trudniej. 119 — Tyle było w tobie pogody przez te ostatnie tygodnie. Tak się cieszyliśmy z mamą... — Pogoda jest zmienna. Nie wiesz o tym? — spytała z goryczą. — No... ale nie to miałem na myśli. — A ja właśnie to. Po prostu nie padał deszcz, a teraz pada. To wszystko. — Nie wiedziałem, że mam taką poetyczną córkę — spróbował zażartować ojciec, ale Anka skrzywiła się. — Przestań, tatusiu — rzekła smutno. Siedzieli teraz w milczeniu. Sami wśród tych pustych krzeseł w poczekalni o białych ścianach, na których wisiały w ramkach jakieś widoczki. Ten naprzeciw Anki przedstawiał zamek krzyżacki w Malborku. Zrobiło jej się żal ojca. Próbował udawać, że wszystko, co Anka mówi, nie trafia go dokładnie w to miejsce, które w człowieku najbardziej boli. — Byłeś w Malborku? — spytała, żeby przerwać ciszę. — Tak. — Nie wiedziałam. Kiedy? — A... jeszcze przed twoim urodzeniem. Byliśmy tam razem z mamą. — To dlatego nie wiedziałam — uśmiechnęła się Anka. On też się uśmiechnął. — Nawet się cieszę, że mama ma tę sesję i jesteśmy we dwoje — rzekła szczerze. — Przynajmniej możemy pogawędzić. — O ile to rr.ożna nazwać pogawędką — odparł ojciec. 120 — Wszystko sprowadza się w końcu do pogawędki, żeby nie wiem jak się zaczynało, na jakimś najwyższym nawet tonie... — A z Markiem? To też zjechało z tonu? — Nie, na szczęście nie, nie zjechało — roześmiała się. I wszystko się jakoś rozjaśniło, i te puste krzesła, i białe ściany, i cuchnące szpitalem linoleum na podłodze. — Dzięki tobie mam wolny dzień, więc może poszlibyśmy do kina —¦ zaproponował ojciec. Anka chciała coś odpowiedzieć, ale z głębi korytarza nadchodził profesor. Miał zmęczoną twarz i zaczerwienione oczy. Takim trochę sennym ruchem podał rękę Ance, a potem jej ojcu. — Proszę bardzo — rzekł puszczając ich przodem. — Proszę do gabinetu... — sam zatrzymał się w sekretariacie. Wszedł po chwili niosąc w ręku parującą szklankę. s — Pani Ela zrobiła mi kawę... — powiedział. — A może pan się napije? Bo ciebie nie pytam, nie wolno ci — rzekł do Anki. — Nie, dziękuję — odparł ojciec. — A ja tak, ja muszę. Za stary już jestem na to wszystko. Czas pomyśleć o emeryturze... —¦ Ale po mojej operacji dopiero, pan profesor mi obiecał — rzekła szybko Anka. — To zdecydowaliście się państwo? — spytał profesor wyraźnie poruszony. — Nie... nie... jeszcze nie teraz — odparł nerwowo ojciec. —- W przyszłości może. /Ożywienie w twarzy profesora zgasło. — No tak, tak, oczywiście — powiedział, ciężko 121 siadając za biurkiem. — Zaraz się tobą zajmę, Aniu. Powiedz mi teraz, jak się czujesz? — Bez zmian. Chyba bez zmian. — Badania masz ze sobą, naturalnie? — Tak. — Anka wyjęła z torebki plik kartek i podała profesorowi, który zaczął je przeglądać, włożywszy przedtem okulary. — No... nieźle to wygląda. Taki atak już się nie powtórzył? Anka pokręciła przecząco głową. — No dobrze, to jeszcze pokaż mi zdjęcie... Długo oglądał kliszę pod światło, a potem powiedział: — Dobrze. To chodź teraz tutaj. Osłuchamy to twoje serce. Anka wstała rozpinając guziki bluzki, ale w tym momencie uświadomiła sobie, że przecież obok siedzi ojciec i że za nic w świecie przy nim się nie rozbierze. W popłochu spojrzała w jego stronę. Chyba zrozumiał, o co chodzi, bo wstał z fotela i powiedział, że na chwilę wyjdzie, prosi tylko, aby Anka zawołała go, jak badanie się skończy. Była mu za to wdzięczna. Za to, że był taki delikatny, że nigdy jej jeszcze nie zranił, nigdy nie wyrządził świadomie najmniejszej przykrości. Nawet mama nie potrafiła być taka, a przecież kochała Ankę, Anka też ją kochała, tylko zupełnie inaczej niż ojca. Badanie trwało długo. Musiała się położyć na kozetce obciągniętej ceratą, musiała oddychać, a potem nie oddychać, wypuszczać powietrze z płuc, a potem je zatrzymywać. Wreszcie profe- sor wrócił na swoje miejsce za biurkiem, pozwalając jej się ubrać. — Wołaj no ojca, dziewczyno — rzekł z westchnieniem. — Czy pan profesor wzdycha nade mną? — odważyła się spytać. — Nie, skądże, nad sobą. Nogi mnie już nie chcą nosić... Kiedy Anka wróciła z ojcem, spytała, czy ma wyjść tym razem i zaczekać, ale profesor odparł: — Zostań, po co masz myśleć, że coś tutaj knujemy — potem zwrócił się do ojca: —: Jestem zadowolony z córki. I nie chcę jej widzieć wcześniej niż w umówionym terminie. Proszę zrobić badania. No i wiosna jest, niech Więc je dużo witamin, koniecznie truskawki. Morfologia mi się trochę nie podoba, ale z tym bywało już znacznie gorzej... —potem odwrócił się z krzesłem w stronę Anki. —I nie galopuj więcej po żadnych górach, dobrze? Co to w ogóle z tym było? — Pan profesor był wtedy w Anglii. — To wiem, ale gdzie ty byłaś? Chyba nie w Karpatach? — Nie... w parku... —¦ W Warszawie? Czy tu jest jakaś góra? — Właściwie nie, wzniesienie. — No to chodź raczej po prostym. Dajesz słowo? — Tak — odparła zawstydzona, że mówi do niej jak do małego dziecka. Odetchnęła z ulgą dopiero, gdy znaleźli się na ulicy. Nie lubiła tutaj przychodzić, chociaż profesor traktował ją, jak mówiła mama, po oj- cowsku; był także jej sprzymierzeńcem, bo namawiał rodziców na operację, która jego zdaniem była konieczna przed ukończeniem przez Ankę dwudziestu lat. Ale oni woleli odwlekać to, jak długo będzie można. Tu był szpital, do którego przyjdzie któregoś dnia, aby poddać się operacji. Wiedziała nawet, kiedy to się stanie: dokładnie za rok i pięć miesięcy, bo wtedy osiągnie pełnoletność i sama będzie mogła o sobie decydować. Wtedy to będzie coś zupełnie innego. Teraz wizyta tutaj to było jeszcze jedno potwierdzenie choroby, tak samo jak potwierdzeniem choroby był park i wzniesienie... Nie chciała takich potwierdzeń. Unikanie tych wizyt nie było jednak możliwe, musiała" tu przychodzić. Tylko park mogła wyeliminować, skreślić, usunąć ze swojego życia. Była pewna, że już nigdy nie będzie się tam tak dobrze czuła jak tej pierwszej jesieni z Markiem. Tej ich pierwszej wspólnej jesieni choroba serca była tak daleko, Marek nic o niej nie wiedział, a Anka prawie nie pamiętała. Ale wiosna zmieniła wszystko, Anka nie będzie już czekała na niego ani na tej dobrej, ani na złej ławce, ale na jakiejś zupełnie innej, może tym razem — bezpiecznej. Dokładnie nie wiedziała, co by to „bezpieczeństwo" miało oznaczać. Może wydawało jej się, że taka zmiana miejsca uciszyłaby niepokój. Ale ten niepokój towarzyszył jej przecież wszędzie. Chodziło o to, że któregoś dnia Marek zacznie robić porównania i że będą one wypadały zawsze na jej niekorzyść. Przecież wystarczyło, aby spojrzał na tę idącą szybkim krokiem dziewczynę... Szła tak lekko, wywijając w powietrzu torebką. Wszystko wokół niej było w ruchu: długie pasma włosów, wąski, kolorowy szalik owinięty wokół szyi, którego końce powiewały na wietrze, poły rozpiętego płaszcza. Wszystko wokół niej żyło i ona sama była pełna życia, chociaż szła jakby od niechcenia, jakby wcale jej nie zależało, żeby wyglądać tak jak wyglądała — interesująco. Żeby oglądali się za nią mężczyźni i żeby oglądała się za nią Anka. — Musimy poszukać gdzieś budki i zadzwonić do mamy. A potem może skoczymy do kina? — spytał ojciec. Anka ciągle jeszcze patrzyła za nieznajomą dziewczyną, która już ich wyminęła. Widać było teraz te jej długie, tańczące na plecach włosy. Zatrzymała się na przystanku autobusowym, do którego podjechał właśnie autobus. Wyskoczyła z niego kobieta, potknęła się i o mało nie upadła, podtrzymał ją jakiś mężczyzna. Dziwnie przypominała matkę Anki, miała taką samą figurę i taki sam zamszowy, brązowy płaszcz. — To chyba mama — rzekła do ojca, który też spojrzał w tamtym kierunku. — A któż by inny — odparł, kręcąc z dezaprobatą głową. Kiedy podbiegła do nich zdyszana, z rozerwaną pończochą, która puściła strzeliste, odchodzące jakby od tarczy słonecznej oczka (przy czym tą tarczą było stłuczone kolano mamy) ojciec spytał' — Co się stało? — No jak to... to ja chyba mogę was spytać? Od godziny czekam na telefon... — Profesor się spóźnił — odpowiedziała Anka w 124 — To trzeba było mnie zawiadomić. To ja wybiegam z sesji jak wariatka... a wy... jak tak można? — Mam nadzieję, że jesteś już po referacie, Zosiu — wtrącił ojciec. — A skąd! Nie mogłam usiedzieć. Myślałam, że coś jest nie w porządku z Anią. I co profesor powiedział? — Bez zmian — odparła Anka. — Niepotrzebnie się denerwowałaś, mamo. — Ja się zawsze niepotrzebnie denerwuję. Czy któreś z was pomyślało kiedy o mnie? Co ja przeżywam! Zadzwonił telefon i wyrwał go z głębokiego zamyślenia. W pierwszej chwili nie wiedział zresztą, że to telefon. Siedział nad otwartą książką, która była historią literatury, napisaną przez taką znakomitość, jak Julian Krzyżanowski. Ostatnio odezwały się różne głosy, że Julian Krzyżanowski nie był taki wielki, jak jego poprzednicy, i że sądy ma dosyć powierzchowne. Marek jednak tak nie myślał. Odpowiadał mu bardzo sposób, w jaki profesor pisał o dawnych literatach. Robił to ze swadą, z dużym poczuciem humoru. Takie rzeczy właśnie należy cenić, bo oprócz wiedzy powinno się jeszcze mieć coś takiego jak profesor: bystrość spojrzenia. Lepiej by więc było, aby wrócił do książki zamiast myśleć o sprawach ostatecznych. Jeszcze zanim poznał Ankę, często zastanawiał się na tym, jak nietrwałe jest życie ludzkie, a teraz zdarzało 126 mu się to coraz częściej. Przeczytał kilka książek, które mogłyby mu pomóc rozjaśnić jakoś ten mrok, ale nic mu to nie dało, poza stwierdzeniem, że inni też się boją i też zadają pytania, które muszą pozostać bez odpowiedzi. A potem, gdy nie mógł sobie poradzić z tą świadomością stałego niebezpieczeństwa, w jakim znajduje się Anka, zaczął czytać już rzeczy ściśle dotyczące tematu, naukowe. Chciał zrozumieć, jak to jest, kiedy człowiek znajduje się tak blisko śmierci. Odpowiedź znalazł w książce profesora Kępińskiego, który między innymi napisał: „Gdy człowiek jest w obliczu prawdziwego niebezpieczeństwa śmierci, wówczas często, ale nie zawsze, perspektywa śmierci zostaje oddalona, człowiek zachowuje się tak, jakby śmierć była bardzo daleko..." To by się nawet zgadzało, bo Anka tak się właśnie zachowywała, gnębiły ją i denerwowały jedynie objawy jej niebezpiecznej choroby. Chciała je po prostu ukryć, zapomnieć o nich, wtedy była spokojna. Chociaż... tak mało o niej wiedział, o Ance. Czy to, co mówiła, było do końca szczere? Kiedyś powiedziała, że jak tylko będzie mogła o tym sama zadecydować, podda się operacji. — I nie będziesz się bała? —- spytał. — Czego? — odparła zdziwiona. — To będzie wyzwolenie. Czy tak rzeczywiście myślała: że operacja uwolni ją od tych wszystkich przykrych objawów jej choroby, czy to było dla niej najważniejsze — żeby usunąć to, co teraz jest widoczne. Tego, że operacja mogłaby się nie udać, Anka zdawała się nie brać pod uwagę. Być może to właśnie na- żywa się instynktem życia i im bardziej ktoś jest zagrożony, tym mniej wierzy we własną śmierć... Nie miał jednak żadnej pewności, że Anka się nie boi. Nie lubiła rozmawiać o sobie. Zawsze gdzieś przed tym uciekała. Ilekroć rozmowa schodziła na temat choroby, Anka stawała się jakaś daleka. Nic wtedy o niej nie wiedział. A chciał wiedzieć jak najwięcej. Spytał ją kiedyś, na jakie chce się wybrać studia po maturze. Bo to, że Anka będzie studiowała, było przecież oczywiste. Odpowiedziała żartem: — Studia? W mojej sytuacji. Postaram się wkręcić do spółdzielni inwalidów i tam będę wyrabiała szczoteczki do zębów. Może jedną z nich, wykonaną przeze mnie własnoręcznie, kupisz w kiosku... — Czy ty nigdy nie bywasz poważna, Anka? — Tylko czasami... — widziała, że jest zły na nią, zmieniła więc front, mówiąc już całkiem poważnie: — Tak naprawdę chciałabym, zostać archeologiem. I mam nadzieję, że nim zostanę... Pasjonuje mnie przeszłość. Mogłabym całe życie grzebać w ziemi... wiesz, ile kryje tajemnic! To co już wiem o dawnych kulturach jest niesamowite... Nie ma właściwie zakątków świata, gdzie nie znajdowano by przedhistorycznych rysunków naskalnych. Wiele z nich przedstawia postacie przypominające kosmonautów! My do tego dopiero dochodzimy... do tego, co kiedyś zostało odkryte... Chciałabym w tym uczestniczyć, to jest moje największe marzenie, które, mam nadzieję, uda mi się zrealizować. Ale do tego muszę być zdrowa.., 128 No więc zadzwonił telefon i Marek otrząsnął się z tych myśli. Sięgnął po słuchawkę'. -- Halo? — Cześć. Tu Tadeusz... Słuchaj, niesamowita historia. Albinosa widzieli dzisiaj z Anetą. Szli za rączkę, para gołąbków... — Kto widział? — spytał, aby odpowiedzieć Tadkowi, który wyraźnie czekał na jakąś reakcję. A to go właściwie nie obchodziło. Chyba zmienił się od chwili poznania Anki. Dorósł. Zauważył to po tym, jak reagował na Tadka. Przedtem byli kumplami, świetnie się rozumieli, teraz Tadek wydawał mu się jakiś dziecinny. Podniecał się byle czym, na przykład tą historią Albinosa i Anety. To co z tego, że prowadzili się za rączkę, Marek miał co innego na głowie... — Chłopaki — odparł tamten. — Przed chwilą przekręcił do mnie Józek... „Więc to aż taka sensacja" — powyślał z ironią Marek, ale nie powiedział tego głośno. — To znaczy Albinos nam pękł ¦— rzekł bez entuzjazmu. Z ulgą odłożył słuchawkę, ale nie od razu wrócił do książki. Przysunął fotografię Anki, z bliska oglądając jej twarz. Zdjęcie było robione przez jej ojca, na tle jakiegoś drzewa, którego pień widać było za plecami Anki. A ona patrzyła prosto w obiektyw, z ledwie dostrzegalnym u-śmiechem. Na policzkach odbijał się cień rzęs, bo oczy miała lekko zmrużone. Bardzo lubił to zdjęcie i taką twarz Anki. Była tutaj przekorna, ale w taki wesoły sposób, nie było w tym agresji, 9--Reszta śwlala 129 jak czasami, kiedy twarz jej stawała się zamknięta, wroga nawet. Zupełnie przypadkowo dowiedział się o jej dzisiejszej wizycie u profesora. Był niespokojny, postanowił jednak nie dzwonić pierwszy, bo Anka nie mogła być w dobrym nastroju. Nie mógł by też spytać ją o wynik wizyty, bo mu zabroniła. —- Nigdy mnie nie pytaj o to — krzyczała. — Wystarczy, że muszę stawiać się punktualnie co do minuty, po to, aby w niedługim czasie zjawić się tam znowu. Ja nie mam żadnego prywatnego życia, należę do kliniki! Jestem królikiem doświadczalnym, na którym uczą się studenci. Naprawdę wspaniały przypadek, zupełnie jak w książce. Wszystko się zgadza... Był przerażony jej wybuchem, nie wiedział, co odpowiedzieć, jak ją uspokoić. — Przestań, Anka — wyfoąkał. — To ty przestań. Przestań mnie wypytywać. Nie odważył się pytać więcej. Ale miał przecież prawo wiedzieć. Była jego dziewczyną. Postanowił spytać ó przebieg tej wizyty jej ojca, ale to dopiero jutro, bo nie mógł przecież dzwonić do domu. Ona mogłaby odebrać telefon. Siedzała w fotelu, z nogami opartymi na stołeczku, trzymając na kolanach książkę, którą dostała w prezencie od ojca. Była to Złota gałąź Frazera i mimo że Anka już ją przeczytała, powracała do niej. Nie miała zresztą nic innego do roboty, bo Marek uczył się teraz do matury, wi- dywali się więc bardzo rzadko. Nie mogła mieć do niego o to pretensji, ale było jej trochę smutno, że mimo iż są w jednym mieście jest tak, jakby mieszkali na odległych kontynentach, Telefonowali do siebie codziennie, ale to przecież nie to samo. W głębi ducha miała żal, że Marek nie ma dla niej tej odrobiny czasu. Mógłby przecież przyjść chociaż na godzinę, a nawet na pół godziny... Taka przerwa w nauce tylko by mu dobrze zrobiła. Nie mogła mu jednak zaproponować tego sama, bo wypadłoby to niezręcznie. Ale on... Zawsze taki domyślny, tym razem był ślepy i głuchy na to, czego jej było potrzeba do szczęścia. A to takie proste — jego obecności... Pamięta,- że kiedy pierwszy raz sięgnęła po tę książkę, zrobiła na niej silne wrażenia już krótka notatka o życiu pisarza. Żoną Frazera była Francuzka, tłumaczka jego dzieł i literatka. Widziała cel swego życia w pomaganiu mężowi. Była mu bezgranicznie oddana i umarła w kilka godzin po jego zgonie. Czy może być coś piękniejszego od tej prawdziwej historii życia i miłości dwojga ludzi... Anka mogła im tylko zazdrościć. Teraz związki między ludźmi już nie są takie trwałe. Małżeństwa się rozpadają, rodzice Anki też chcieli się rozwieść... To było kilka lat temu. Ojciec nawet wyprowadził się do stryjka Zbyszka i mieszkał u niego przez kilka miesięcy. Ale Anka nie mogła się z tym pogodzić, stan jej zdrowia wyraźnie się pogorszył i to chyba zadecydowało o powrocie ojca. Na szczęście był to powrót udany. Rodzice kłócili się co prawda od czasu do czasu, ale powód był zawsze ten sam: choroba Anki. Ojciec wymagał od Anki samodzielności, 131 a mama przeciwnie, raczej się tego obawiała. Nie były. to jednak kłótnie zagrażające ich domowi. A jaki był powód odejścia ojca, nie wiedziała do tej pory. Wtedy była za mała, żeby zrozumieć, o co chodziło rodzicom, a teraz nie wypadało jej już pytać. Musiałoby być przykre dla nich takie wypytywanie. Pewnie nie chcieli o tym pamiętać, tak samo jak ona... Odezwał się dzwonek przy drzwiach i Ance mocno zabiło serce, chociaż wiedziała, że to nie jest ten dzwonek... Mogła się jednak pomylić, nie poznać, kilka razy już się to przecież zdarzyło. A więc mogło to oznaczać, że tam za drzwiami stał Marek. Ojciec i matka mieli klucze, a Iwona była już dzisiaj, a poza tym o tej porze siedziała w kinie z jakimś nowo poznanym chłopakiem, który jak wszyscy poprzedni, był wprost fantastyczny. Ale w drzwiach stał stryjek Zbyszek. Musiał zauważyć jej rozczarowanie, bo roześmiał się i powiedział: — To tylko ja. Niestety. — Coś ty. Wspaniale, że przyszedłeś. Nie widzieliśmy się już tyle czasu, — Właśnie. Stryjek wszedł do pokoju, zdejmując przedtem płaszcz i wieszając go na wieszaku. — Coś ta wiosna nie może nam się ustalić. Połowa maja, a ziąb. — No właśnie. Aż mi się nie chciało wychodzić na dwór,. — A jak tam z nauką? Koniec roku się zbliża. — Jak zawsze, w porządku — odparła wesoło. Bardzo lubiła stryja Zbyszka, z którym była 132 zresztą po imieniu, ku zgorszeniu babci i pani Gieni. Obie zgodnie uważały, że to nie wypada, a więc uważała tak także mama, babcine echo. Tylko ojciec nie wypowiedział się na ten temat, a kiedy został przez rodzinę przyciśnięty do muru, odparł, że skoro Zbyszkowi to nie przeszkadza, to jemu też nie. Zbyszkowi nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, to on zaproponował Ance bruderszaft. Powiedział, że go to odmłodzi i jako kawalerowi wyjdzie na korzyść. Anka zaproponowała, że zrobi herbatę, i jej propozycja została przyjęta z entuzjazmem. — Co widzę — rzekł stryj — czytujesz takie poważne książki? — wypatrzył już Złotą gałąź pozostawioną na fotelu. — A czy coś z tego przynajmniej rozumiesz? — Jak ja mam rozumieć, jak sam autor nie rozumie — odparła. — Wiemy tak mało o tych wspaniałych cywilizacjach, które były przed nami. To zresztą jest o różnych religiach, ale to taka sama przecież tajemnica... — Poddaję się — stryj odłoży] książkę. —• Twoja inteligencja czasami mnie przeraża, swoją drogą... ( — Nie kpij ze mnie — rzekła z urazą. — Mówię poważnie. Zawsze wiesz, co odpowiedzieć, a to potrafi niewielu... — Idę już lepiej do kuchni, tam moje miejsce. — Moje także. Objął ją ramieniem i tak, z trudnością mieszcząc się w drzwiach, pomaszerowali do kuchni. Anka nastawiła czajnik. Usiedli na kuchennych stołkach przy stole. 133 — A co w ogóle u ciebie słychać? — spytała Anka, wyczuwając, że ta wizyta stryja nie jest taka całkiem przypadkowa. Skoro zjawił się tutaj 0 tak nietypowej porze musiało to coś znaczyć. — Zmiany — odparł. — Na lepsze czy na gorsze? — To się okaże w praniu. W każdym razie klamka zapadła. Żenię się i tobie pierwszej postanowiłem powiedzieć o tym. — Dlaczego właśnie mnie? — była zaskoczona tym, co usłyszała. Nie bardzo wiedziała też, czy przypadkiem stryjek sobie z niej nie żartuje. — Postanowiłem wypróbować ńa tobie tę wiadomość. Skoro nie zemdlałaś, to dobry znak. Poza tym chciałbym cię poprosić, żebyś jakoś przygotowała grunt. No... wspomniała o tym, komu trzeba. — Masz na myśli ojca? —• Także. Ale przede wszystkim chodzi mi wiesz o kogo? — O mamę? — Właśnie. Sprawa jest trochę skomplikowana, bo moja narzeczona ma dziecko. Synka.., 1 kiedy ją tu przyprowadzę, nie chciałbym, żeby Zosia, żeby twoja mama, była zbyt zaskoczona. Rozumiesz. Anka w milczeniu przytaknęła głową. — No to jak, mogę na ciebie liczyć? — Myślę, że tak. — A co myślisz poza tym? ^ — Cieszę się, że przestanę być nareszcie jedynym dzieckiem w rodzinie — odparła szczerze. 134 Spojrzał na zegarek i przeraził się: dochodziła ósma, a obiecał Ance, że zadzwoni około szóstej. Dwie godziny spóźnienia -— to straszne. Ona tam siedzi i czeka, a jest za ambitna, aby zadzwonić pierwsza, Nerwowo wykręcił numer jej telefonu, chyba za nerwowo, bo nie było sygnału. Cisza w słuchawce. Spróbował jeszcze raz, tym razem odezwał się krótki, przerywany sygnał. Jak na złość było zajęte, postanowił poczekać, a żeby nie tracić czasu, wrócił do zadania z trygonometrii, nad którym siedział już dobre czterdzieści minut. Można powiedzieć, że mu nie szło. Jak zawsze, kiedy chodziło o któryś z przedmiotów ścisłych. Nie. mógł się nadziwić, że Anka była taka dobra z matematyki, a nawet z fizyki i z chemii. Dla niego wszystko to było czarną magią. — Po prostu mam matematyczny umysł, odwrotnie niż ty — śmiała się. — Ty to masz dobrze, z polskiego też zbierasz piątki. — Bo ja jestem kujon. Nie wiesz o tym? — Nie, nie wiem. Kucie humanistom na nic, muszą czuć i rozumieć. — Zupełnie jak umysły ścisłe — odcięła się. — Nie "przesadzaj, te wszystkie wasze formułki trzeba znać na pamięć. — Wiersze raczej też, a zasady gramatyki? — Gramatyka to co innego. Nie cierpię jej... — Ja też. — Przynajmniej jedno nas łączy — zażartował. Ale ona zaraz spoważniała więc dodał: 135 — Jeszcze jedno! . Numer Anki ciągle był zajęty, a zrobiło się wpół do dziewiątej i jego wina stała się większa o całe pół godziny. Postanowił teraz za wszelką cenę dodzwonić się do niej i wreszcie mu się to udało: — Mówi Marek, czy mógłbym prosić Ankę?, — Ania poszła z ojcem na spacer — odparła jej matka. • — Aha, to zadzwonię później... Zadanie ciągle mu nie wychodziło, zdecydował się więc poprosić o pomoc Dankę. To była ostateczność, bo ta jej mina, kiedy tłumaczyła co i jak, była miną starszej mądrzejszej siostry. Zawsze go to drażniło, ale tym razem nie miał wyjścia. Stawka była wysoka: matura. Uchylił drzwi do pokoju. Na nieszczęście nie była sama. Siedziała ze swoją przyjaciółką Joanną. Leżały przed nimi rozłożone książki, ale o nauce nie było mowy, plotkowały jak zwykle. Ta Joanna była bardzo ładną dziewczyną o naturalnych jasnych włosach, które zwykle związywała w koński ogon, i dużych, niebieskich oczach. Nie malowała twarzy, co się Markowi nawet podobało. Ubierała się też tak skromnie: w spodnie i zwyczajne koszulki polo. Ale ta prostota jej urody i ubioru nie szły niestety w parze z jej charakterem. Przyjaciółka Danki była po prostu wścibska, a w dodatku przekonana o swojej wyższości nad resztą śmiertelników. O wszystkich mówiła' źle, bez względu na to, kim byli i co sobą reprezentowali. Tylko ona i Danka to były te dwie sprawiedliwe. Dobrały się zresztą jak w korcu maku, ale Danka 136 nie miała w sobie tej pogardy dla ludzi, jak tamta. — O, pan reżyser przyszedł — powiedziała Joanna, która była wtajemniczona ^ przez Dankę w jego sprawy. Właściwie powinien jej nie lubić, przecież kpiła z niego przy każdej okazji, ale była za ładna, aby mógł ją tak do końca potępić. Chociaż bardzo się przed tym bronił, jej uroda zawsze robiła na nim wrażenie. I teraz także, kiedy dziewczyna siedziała taka jasna, z piękną głową, osadzoną na długiej, . lekko wygiętej szyi. Miała na sobie niebieską długą sukienkę, co było rzadkością (przeważnie chodziła w spodniach). Z kokiem upiętym na czubku głowy wyglądała jak dziewczyna ze starej fotografii. A ta sukienka z bulkami i koronką wokół szyi dopełniała całości. Przy wspaniałej urodzie Joanny piegowata, okrągła twarz Danki wyglądała bardzo niekorzystnie. Danka też chodziła w dżinsach, ale była w nich trochę za niska i trochę za szeroka w biodrach. Markowi zrobiło się naraz żal siostry. Dziwił się nawet, że potraf i ona zaakceptować obecność takiej dziewczyny jak Joanna. Powinna jej przecież zazdrościć, a było inaczej. Przyjaźniły się od dziecka, potem Danka kibicowała przyjaciółce w zdawaniu do szkoły aktorskiej. Tamta egzamin oblała, a Danka namówiła ją, by spróbowała szczęścia na Akademii Medycznej. — Kiedy ja nie wiem, czy chcę zostać lekarzem — broniła się dziewczyna. -— To przyjdzie później — dowodziła Danka, \ która od dziecka marzyła o medycynie. Już jako kilkuletnia dziewczynka zakładała w pokoju szpi- tal. Kłuła zastrzykami lalki, robiła im opatrunki. Mama miała jej to zresztą za złe, bo po całym domu walały się strzępki bandaża i waty. Ale w gruncie rzeczy cieszyła się z tych zainteresowań córki. Sama chciała zostać lekarzem, ale rodzice nie mogli jej posłać na studia. Pochodziła z biednej, wielodzietnej rodziny, w dodatku była najstarsza i bardzo wcześnie musiała zacząć na siebie zarabiać1. Miała tylko małą maturę, a potem ukończyła przyśpieszony kurs pielęgniarski i zaczęła pracować w Towarzystwie Świadomego Ma- 138 cierzyństwa. Do dziś uczyła młode matki, jak mają postępować ze swoimi dziećmi, jak je kąpać, przewijać. Niby to lubiła swoją pracę, a jednak gdzieś na dnie pozostała gorycz, że nie udało jej się zrealizować swoich marzeń. Bliska znajoma mamy, pani Kalinowska, znalazła w sobie więcej hartu. Uczyła się zaocznie, zdała maturę, mając już dwoje dzieci. Poszła potem na studia wieczorowe i po wielu trudach została panią magister od trudnych dzieci. W domu ciągle się mówiło o tych studiach pani Kalinow-skiej, to znaczy mama mówiła, za każdym razem wzdychając. — Ludzie to mają siły i zdrowie tak wszystkiego dochodzić — mówiła. — Ja to bym tak nie umiała zostawić domu na łasce. Te jej dziewczynki to przecież matki nie znały... Całą nadzieję pokładała teraz w dzieciach i fakt, że Danka została przyjęta na medycynę, był zapowiedzią tej rekompensaty, jakiej oczekiwała. — Nde widziałaś mojego cyrkla? — spytał, pomijając milczeniem zaczepkę Joanny z „panem reżyserem". Nie było mowy o tym, aby w takiej sytuacji poprosił siostrę o pomoc. — Cyrkla? Nie, nie widziałam — zdziwiła się Danka. — Przecież to wybieg. Nie widzisz, jak się nam pan reżyserunio speszył? — wtrąciła Joanna. — A o co naprawdę chodzi? — O nic — odburknął. — To może usiądziesz. Pogawędzimy sobie. —- Nie mam o czym z wami gawędzić — odparł chłodno. — Szukam cyrkla. 139 — To już wiemy — roześmiała się, pokazując rząd równych, białych zębów. Nie wiedział, jak się wycofać z honorem; jakoś nie wypadało tak odwrócić się na pięcie i wyjść, Jeszcze by sobie pomyślała, że uciekł. Marszczył więc czoło, rozglądając się po pokoju. — Może jednak usiądziesz, o tutaj, przy mnie? — dręczyła go dalej Joanna, przysuwając wolne krzesło. — Daj spokój, on się musi uczyć — wtrąciła Danka, jakby potrzebna mu była jej obrona. — A ucz się, ucz, nauka to potęgi klucz — wyrecytowała z tym zjadliwym uśmiechem tamta. Na szczęście zadzwonił telefon. To było wyzwolenie, mógł się teraz wycofać. Z ulgą zamknął drzwi do swojego pokoju i podniósł słuchawkę. To dzwoniła Anka. — No popatrz, tyle było dzisiaj przeszkód — powiedział — ciągle chciałem do ciebie zadzwonić... — Ale jakoś nie zadzwoniłeś — usłyszał jej oschły głos. — Dzwoniłem, ale byłaś na.spacerze. — I to cię tylko ratuje — odparła półżartem. — Nie tylko to. Przedtem było zajęte, a potem zadzwoniła do mnie Ania... — Kto? — No... przecież ci mówiłem, twoja imienniczka. — Tak, mówiłeś mi — rzekła bez zainteresowania. — Wiesz, jaka ona jest zabawna. Ostatnio wzięła się za pisanie. Nawet jej to wychodzi... — 140 urwał nagle, czując że Anka nie słucha. — Hej, jesteś tam? — spytał udając wesołość. — Jeszcze jestem. — Anka... bądź raz miła — powiedział z żalem. — Jak mam być miła, prawie zapomniałam, jak wyglądasz. — Wiem. To okropne, że tak nie mam dla ciebie czasu. Ale to jeszcze kilka dni. — Dobre kilka... —r Zobaczysz, jak szybko zlecą. A potem... pójdziemy do kina. Mam nadzieję, że nie chodzisz beze mnie? — No pewnie, że nie chodzę — odparła tym razem ciepło. W ogóle temperatura ich rozmowy wyraźnie się podniosła. Anka obwieściła nowinę, że jej stryj się żeni i że jest to sensacja w rodzinie, bo uważany był przez wszystkich za starego kawalera. — Wiesz, oo sobie pomyślałem — rzekł, kiedy skończyła — że mogłabyś przyjść do mnie, tak na chwilę., To bym wtedy nie tracił czasu na dojazd. — Ale... nigdy nie byłam u ciebie. — Tym bardziej, poznasz moją mamę, siostrę... — Chętnie bym przyszła, tylko... — Żadne tylko, przecież dojazd masz świetny. Wsiadasz w autobus pod domem i wysiadasz na szóstym przystanku! To kiedy byś przyjechała? Może jutro? — Dobrze... To o której? — Zdzwonimy się. — Fajnie. Cześć. -— Cześć. Odłożył słuchawkę z uczudiem ulgi i wdzięczności, że się Anka na niego nie gniewa. Chociaż mogła, I sama zadzwoniła. To było już wydarzenie. Przy kolacji mama tak niby od niechcenia spytała; — Wybierasz się do Marka? Coś mi się obiło o uszy... — Nie wiem jeszcze — odparła niechętnie, udając, że nie widzi śledzących ją oczu: czy przypadkiem czegoś nie powie, czy nie poda jakichś szczegółów tej gigantycznej wyprawy ze Śródmieścia na Mokotów. — Tatuś mógłby cię odwieźć samochodem... Ojciec i Anka porozumieli się wzrokiem. — Jutro nie mogę, jestem zajęty — odparł patrząc w talerz. — To w takim razie zostaw mi ikłuezyki. Ja ją odwiozę. — Ależ Zosiu, ona naprawdę może pojechać autobusem. Mama przestała jeść, spoglądając na ojca szeroko otwartymi oczami. — Po co ma się tłuc, skoro jest samochód! Czy ty wiesz, jaki teraz bywa tłok. Jeździsz samochodem i o niczym nie masz pojęcia. — To w godzinach szczytu — odparł spokojnie ojciec. • — Chyba Anka nie wybiera się tamo północy? Dyskusja rodziców, która coraz bardziej zaczęła przypominać kłótnię, wpłynęła na Ankę przy- l gnębiąjąco. Mimo. że tak obstawała przy samodzielnej jeździe autobusem, sama była zaniepokojona. Jakkolwiek by na to patrzeć, dla niej była to cała wyprawa. I tu mama miała rację, chociaż Anka nigdy by się do tego nie przyznała. Tym bardziej że ojciec był innego zdania. Ojciec uważał, że Anka powinna żyć w miarę możności jak inni. A to nie było wcale takie łatwe. Przecież w razie jakiegoś wypadku... Ojciec dowodził, że są przecież ludzie, którzy pomogą. — Ludzie! — odpowiadała na to mama. — Ludzi to nic nie obchodzi. Pozwolą raczej skonać komuś na ulicy, niż wezwą pogotowie. To wymaga przecież fatygi... Takie było zdanie mamy, babci, a nawet cioci Irki, która, jako lekarz, do choroby Anki odnosiła się w miarę rozsądnie. A jednak i ona uważała, że samodzielne jeżdżenie po mieście nie jest wskazane. — W końcu można wziąć taksówkę. Zamówi się na godzinę... — ciągnęła mama. — Ale ja nie wiem, na którą — wtrąciła nieśmiało Anka —- jeszcze się nie umówiłam z Markiem. — On też jest taki lekkomyślny. Proponować ci jazdę. .Mógłby przecież po ciebie przyjechać! — Na szczęście jeszcze nie zwariował — odparł ojciec. — Bardzo mi się to podoba. — Ty zawsze jesteś zadowolony — rzekła z goryczą mama. — Jakbyś nie miał wyobraźni. — Właśnie dlatego, że ją mam, tak uważam. Po tych słowach przy stole zapanowała cisza. Ance zrobiło się jakoś markotno, nie dość, że 143 rodzice się pokłócili, to jeszcze ona nabrała dodatkowych wątpliwości. Bardzo chciała zobaczyć Marka, ale obawiała się też tej wizyty. Będą tam jego siostra^ matka. No i ta droga, którą musiałaby przebyć sama. Nie mogła się przecież przyznać, że się jej po prostu obawia. Ojciec by to skrytykował. Zresztą, co by powiedziała Markowi? Że przyjechała taryfą? Nie lubiła kłamać. Jeżeli zapyta ją, powie prawdę. I wtedy Marek pomyśli, że jest zwyczajnym tchórzem, i stąd ta taksówka... Mama bez słowa zaczęła zbierać ze stołu naczynia, a ojciec starannie składał serwetkę, jakby czekając na zmianę sytuacji. Nic takiego jednak nie miało nastąpić, czego potwierdzeniem był» energiczna krzątanina w kuchni. Znowu popatrzyli na siebie, a Anka powiedziała: — Pomogę mamie... Mama kończyła już zmywać talerze. — Przecież zawsze ja zmywam po kolacji — powiedziała Anka. — Jak masz ochotę, to powycieraj — zgodziła się wspaniałomyślnie, więc Anka sięgnęła po ścier-kę. — Widzisz, jaki ten ojciec jest. Potrafi cię tylko buntować. — Ależ skąd. Przeciwnie. Tatuś mi zawsze mówi, że powinnam ci wybaczać... — Co na przykład? — marna odwróciła się w jej stronę. — No... ten twój wieczny łęk o mnie — przeraziła się nie na żarty. Tak głupio wypadło z tym wybaczaniem. 144 — Lęk o ciebie — powtórzyła za nią mama. —-A kto ma się o ciebie martwić jak nie rodzona matka? — No właśnie — odparła potulnie. — Ojciec się robi coraz bardziej nieodpowiedzialny. Jeszcze jak byłaś mniejsza, mogłam na niego liczyć... » — Ale ja mam już szesnaście lat, mamo. — To co z tego? — Nie jestem już dzieckiem. — Jesteś, jesteś — odparła lekceważąco. Ance zrobiło się jakoś głupio, ale mama nawet tego nie zauważyła. — Myślisz, że tylko ty musisz rezygnować z wielu rzeczy. A ja? — ciągnęła. — A o mnie nie pomyślałaś? — Pomyślałam, naprawdę. Mama obrzuciła Ankę badawczym spojrzeniem czy przypadkiem z niej nie żartuje, a potem powiedziała już zupełnie innym tonem: — Może pojadę na stypendium do Paryża... Wieczorem, kiedy Anka leżała już w łóżku, zszedł do niej ojciec. Usiadł swoim zwyczajem w fotelu, który swoim zwyczajem jęknął pod jego ciężarem. —- O czym konferowałyście w kuchni? —- Mama ci nie mówiła? — Nie. Coś mi się wydaje, że nastaną ciche dni, jeżeli w dodatku nie zgodzisz się na taksówkę. —• To może się zgodzić? — spytała z nadzieją. Mogłaby opowiedzieć wtedy Markowi o kłótni, zwalić wszystko na mamę. 10 — Reszta świata 145 Ale ojciec odparł: — W żadnym wypadku. Jeżeli jesteś zdecydowana, to nie powinnaś się wycofywać. — Ale ty nie wiesz czegoś, co ja wiem. Mama może pojechać na stypendium do Paryża. Może nie warto jej drażnić? Lepiej się z nią zgadzać, żeby wiesz, uśpić jej czujność. — Nie licz na to. Nie pojedzie. To oczywiste, że nie pojedzie. Myślisz, że to pierwsza taka okazja? — Może spróbować ją namówić... Ojciec roześmiał się. — Myślisz, że to możliwe? — Tak myślę — odparła, chociaż nie była tego wcale pewna. Tymczasem drzwi do pokoju uchyliły się i zajrzała mama, mówiąc obrażonym tonem: — Aniu, telefon. — Marek? — spytała szybko. — Nie, babcia... Z westchnieniem wstała z łóżka. Wiedziała przecież, dlaczego babcia dzwoni i o czym będzie z nią mówiła. O tej taksówce, którą jednak nie pojedzie. Była już zdecydowana. Autobus dojeżdżał do szóstego przystanku, licząc od domu Anki, a ona była niezmiernie z siebie dumna. Wyprawa okazała się wcale nie taka straszna, jak sobie wyobraziła. Po prostu wsiadła do pustawego autobusu i od razu zajęła miejsce obok kierowcy, aby mieć blisko do wyjścia, gdyby w międzyczasie (to znaczy między przystankiem 146 przy jej domu a tym szóstym, przy domu zrobił się tłok. Było jednak luźno i z wyjściem z autobusu nie bądzie już miała żadnych problemów. Teraz była pewna, bo zbliżał się on właśnie do chwilowego miejsca jej przeznaczenia, to znaczy do słupka z tablicą w kształcie koła, z czerwieniejącą w środku drukowaną literą A. To był właśnie ten przystanek: szósty. Tak chciała tutaj dotrzeć, nie wspierana niczyją pomocą, bez zwykłej asekuracji, jaką było ramię mamy albo ojca. To niepojęte, jak mogła przeżyć szesnaście lat ani razu nie jadąc samodzielnie autobusem czy tramwajem. Jak to w ogóle możliwe? I dlaczego pozwoliła, aby zrobiono z niej taką niezdarę. Sama się zresztą bała. Do dzisiaj. Jakby ta jazda autobusem miała być jakąś wysokogórską wspinaczką. Śmieszne i smutne właściwie. Jak to dobrze, że ojciec nie pozwolił jej się wycofać. Była tego bliska, potrzebny jej był tylko pretekst. Teraz była szczęśliwa, że tak się to potoczyło. Nie śledziły jej niczyje oczy. Zagubiona w dużym mieście jechała do swojego chłopca jak zwyczajna dziewczyna. I to ją zachwycało. Marzyła przecież, żeby się\ nie wyróżniać. Żeby nikt nie kiwał nad nią głową, nie wyciągał pomocnej ręki. Tak było dobrze. Autobus zatrzymał się na przystanku, a ona po prostu wysiadła. I pierwszą osobą, którą zobaczyła, był Marek. Podniósł się z ławki, z uśmiechem idąc w jej stronę. I ona się uśmiechnęła. i Ruszyli potem, objęci, w stronę jego domu. — Takie są twoje okolice — rzekła rozglądając się ciekawie. — Ładnie. Stare domy i stare drze- 147 wa to wspaniałe połączenie. Nie cierpię bloków, a muszę w nich mieszkać... — To ma swoje dobre strony. U nas piecyk gazowy psuje się przynajmniej raz na tydzień, a ty odkręcasz kran i masz ciepłą wodę. — No wiesz, taki jesteś prozaiczny. A to ty masz być poetą w naszym związku. — Dlaczego ja? — Bo ja jestem umysł ścisły, bądź co bądź. — I dlatego się nie poznałaś. To była poezja nowoczesna. — Zawsze znajdziesz wymówkę, ale ja i tak się cieszę. — A ja jak. Żebyś wiedziała. Już się nie mogłem doczekać i wyszedłem po ciebie. Dobrze się zaczęła ta pierwsza wizyta Anki w rodzinnych stronach Marka. Tutaj, w tym domu się urodził. No, niedokładnie tutaj, w szpitalu, ale to tak się mówi. W każdym razie mieszkał od urodzenia dokładnie na drugim piętrze, bez windy. Ale schody były jakieś mniej strome niż na przykład u babci, która też mieszkała w podobnej, przedwojennej kamienicy. Wchodzili wolno i tylko chwilę musiała odpocząć na jednym z podestów. Plecami oparła się o parapet, robiąc kilka wdechów i wydechów, żeby oczyścić płuca, jak mawiał profesor. — Dobrze, że, to drugie piętro — powiedziała. — Aż drugie —¦ Marek był zaniepokojony tą przerwą w podróży po schodach. —• Możemy iść — odparła lekko, chociaż wolałaby zostać jeszcze chwilę na tym podeście, czując za plecami solidne oparcie w postaci parapetu. 148 Wkrótce byli pod drzwiami i Marek otworzył je własnym kluczem. Mroczny przedpokój rozjaśnił prostokąt innych drzwi w głębi mieszkania, które właśnie się otworzyły. Na ich spotkanie wyszła matka Marka. Niewysoka kobieta o szarej, zmęczonej twarzy i włosach opanowanych przez siwiznę. Anka pomyślała, że ojcu podobałaby się matka Marka. Nie znosił umalowanych kobiet. Nie pozwolił mamie ufarbować włosów, mimo że bardzo wcześnie zaczęła siwieć. — To ci tylko dodaje urody — powiedział. — Masz osobliwy punkt widzenia — odparła mama, ale uległa i nie zmieniła koloru włosów, które z lekko rudawych z czasem zamieniły się w popielate. — Mamo, to jest Anka — powiedział Marek. Był speszony, chyba tak samo jak ona. — Miło mi, mbże pozwoli pani do pokoju. — To może później, mamo — zaprotestował Marek. — Chcielibyśmy sobie pogadać. —- Macie czas — nie ustępowała matka — a ja już nalałam herbatę. Nie było rady, musieli pójść do pokoju, gdzie stół przykryty był obrusem i zastawiony. Obok szklanek stały deserowe talerzyki, a pośrodku tort. — Co to, całe przyjęcie mama zrobiła? I po co? — Marek był wyraźnie rozdrażniony. — Mareczku, przecież pani sobie pomyśli... — Mamo, to jest Anka. Mów do niej po imieniu, — Właśnie — bąknęła Anka, która czuła się bardziej niż nieswojo w tej sytuacji. Zupełnie nie 149 wiedziała, co ma mówić i w ogóle jak się zachować. Ukradkiem rozglądała się po pokoju. Była tu obszerna, secesyjna szafa, regał na wysoki połysk z jasnego drewna, wersalka, w rogu lustrb-tremo. Na telewizorze stał kryształ a w nim róże, sztuczne róże z drucikami zamiast łodyg. Na ścianie wisiał obraz przedstawiający Chrystusa na łódce. Woda była skłębiona i szmaragdowa, szata koloru ciemnej purpury, a na niej jaśniejsze, obnażone serce z wystrzelającymi złotymi promykami. Chrystus wskazywał na nie palcem prawej ręki. Miał przy tym martwą, pozbawioną wyrazu twarz, tak bardzo różniącą się od tej, jaką widziała w przydrożnej, zawieszonej na drzewie kapliczce. Na tamtej twarzy oddana była cała męka Chrystusa--człowieka, ale tamtą twarz malowała ręka prawdziwego artysty... Matka Marka musiała zauważyć, że Anka ogląda pokój, bo rzekła: — Tak tu żyjemy wśród tych gratów.,. Jakoś człowiek nie ma serca wyrzucić, bo jeszcze przydatne. Nowe znowu kosztują... — I w dodatku nie można ich dostać. Ja już pół roku szukam regału... Objeździliśmy z ojcem wszystkie cepelie. Bez skutku — powiedziała szybko Anka. Kobieta uśmiechnęła się, ale nic nie odpowiedziała. Przyglądała się tylko Ance, a ona nie wiedziała, co ma ze sobą zrobić. Marek też jakoś milczał. Nigdy nie rozmawiał z nią o swojej rodzinie, więc Anka to sobie dopowiedziała, wymyśliła jego najbliższe otoczenie. Była bardzo 150 zaskoczona tym spotkaniem. Marek był w lepszej sytuacji, bywał u niej, od razu też mógł dokonać tych odkryć, jakie czyniła w tej chwili. Do tej pory był dla niej chłopcem, który skądś przychodził. Był przystojny, ubrany jak wszyscy: w dżinsy i jakąś bluzę. W zimie nosił zieloną, wojskową kurtkę. Podobał jej się, i nie tylko jej. Raz któraś z dziewczyn widziała go z Anką na ulicy. — Czy to twój brat? — spytała potem w klasie, przy wszystkich. — Nie — odparła zdziwiona. — To może kuzyn? — ciągnęła tamta ze złośliwym uśmiechem. — Mój chłopak, po prostu — odrzekła Anka. — To ty też masz chłopaka? — w głosie dziewczyny tyle było pogardy, że Anka aż skuliła się w sobie. Nikt nic nie powiedział. Tylko Iwona, ona jedna. — A co? Zazdrościsz jej, Mirka? — zwróciła się do tamtej. — Masz czego. Ten twój Jacek ma przecież zeza! A chłopak Anki jest na medal. Mówię wam. Pierwsza klasa. Wszyscy się roześmieli po tym, jak Iwona powiedziała o zezie Jacka, i tylko Anka słyszała to o Marku. — Ładna ta twoja Ania — rzekła jego matka. — Włosy piękne, grube takie... — Co mamusia — przerwał jej Marek, ale ona jakby nie słyszała, nawet nie spojrzała w jego stronę, zapatrzona w Ankę. —¦ A co mam mówić, że brzydka czy co? A w której Ania klasie? — W pierwszej licealnej. 151 — A mój Mareczek to już w tym roku maturę robi, a córka znowu studiuje. Na medycynie jest. Zdolna. Same piątki przynosi... — Mamusiu — Marek był już całkiem nieszczęśliwy i Ance zrobiło się go żal. Nie wiedziała jednak, jak pokierować rozmową, żeby ominąć te wszystkie niebezpieczne tematy. — Siostra mamy też jest lekarzem — rzekła w końcu. — A mama? — podchwyciła zaraz matka Marka. — Pracuje na uniwersytecie, jest pracownikiem naukowym. — Aha — pokiwała ze zrozumieniem głową kobieta — a tatuś? — Jest architektem. — To znaczy się buduje? — No, niezupełnie. Raczej projektuje... — Jakieś domy, osiedla? — Wyspecjalizował się w projektowaniu szpitali. Wygrał ostatnio konkurs w Austrij, to znaczy jego projekt wybrano. Chodziło o ośrodek sztucznej nerki, to bardzo trudne... — I chyba popłatne, takie zajęcie? — zaciekawiła się matka Marka. — Czy ja wiem... chyba tak... — Anka nagle się zawstydziła, bo po co właściwie opowiadała 0 ojcu. Wyglądało, jakby chciała się nim pochwalić. Na szczęście do pokoju zajrzała siostra Marka, którą Anka znała jedynie z rozmów przez telefon, 1 sytuacja od razu się zmieniła. — Cześć — powiedziała od drzwi. — Jestem Danka. 152 •— Cześć — odparła cicho. — Już cię mama wciągnęła do tej jaskini, przecież tu można zemdleć, jak ktoś nie jest przygotowany — roześmiała się dziewczyna. Od razu zrobiła na Ance dobre wrażenie. Była taka bezpośrednia, chociaż też nie podobna do Marka. Niska o nieładnej, ale za to sympatycznej twarzy: zadarty nos, duże oczy, grzywka i piegi. — To co, może ich mama wreszcie zwolni. Przecież oni.się teraz nie widują przez to kucie mojego szanownego brata — powiedziała bardzo rozsądnie, nakładając sobie na talerzyk sporą porcję tortu, którego Anka z wrażenia nawet nie spróbowała. — A czy ja ich trzymam — obruszyła się jej matka. — Poczęstowałam herbatą, ciastem. I niech sobie idą z Bogiem. Anka wstała z krzesła, a zaraz za nią Marek. Po chwili znaleźli się na korytarzu. Pierwsza podeszła do drzwi po przeciwnej stronie, ujęła nawet za klamkę, ale były zamknięte. — A ty dokąd? — spytał ze śmiechem Marek. — No... do ciebie... — Do mnie to drzwi obok. Tutaj trafiłabyś prosto do sąsiadów. — Jak to obok — zdziwiła się — przecież tam jest kuchnia... — Nie tylko. Mówił to wszystko lekko, niby żartem, ale za dobrze go znała, aby uwierzyć w to jego rozbawienie. Był stremowany, wyraźnie nadrabiał miną. Szedł teraz przodem, otworzył drzwi puszczając ją pierwszą. Stanęła w progu, z przerażeniem 153 oglądając wnętrze, w którym oprócz kaflowej kuchni, z płytą zakrytą papierem i zastawioną garnkami, była jeszcze, ezteropalnikowa kuchenka gazowa, duży kredens, lodówka, stół pod oknem i cztery krzesła. Od drzwi, przez całą szerokość kuchni, do okna przeciągnięty był sznur — na którym wisiała kretonowa zasłona. Domyśliła się, że stało tam łóżko Marka. Nigdy by nie przypuszczała, że on tak mieszka. Kiedy zaproponował jej wyprawę na jarmark do jednej z mazowieckich wsi po narzutę na łóżko, wyobraziła je sobie zupełnie inaczej, nie jako żelazne pomalowane na biało łóżko, ale raczej jako tapczan. A już na pewno nie tak było usytuowane w jej wyobraźni. Z tą narzutą wiązała się cała historia zresztą... Chodzili ze sobą kilka tygodni. Była jesień i Marek zaproponował Ance ten wypad. Powiedział, że pożyczy motor od kolegi. Nie wiedział jeszcze o chorobie Anki, a ona nie chciała mu powiedzieć, bardzo natomiast chciała jechać tym motorem. Postanowiła, że nawet gdyby miała ciężko zachorować, pojedzie z nim. Na szczęście on, nieświadom niczego, wygadał się przed mamą. Mama odczekała, aż sobie pójdzie (chociaż tyle), a potem urządziła piekło. Obie krzyczały, Anka płakała. Potem mama musiała dawać Ance krople, ale tak jej drżały ręce, że nie mogła ich odmie-^ rzyć. Wtedy ster, a raczej kroplomierz przejął ojciec. Najpierw wypiła lekarstwo ona, a następnie, z innej buteleczki, mama. Ojciec rozstrzygnął spór. Stanęło na tym, że zawiezie na jarmark Ankę i Marka samochodem. Nie było, jak miało być, ale całkiem nieźle. Anka kupiła gliniany 154 dzbanek, wypalany, bez polewy. Stoi w jej pokoju. A Marek narzutę, którą wypatrzyła pośród innych. Jedna tylko była taka, bez tych jaskrawości. Wszyscy się potem dziwili, jak udało się prostej kobiecie tak dobrać kolory. Zupełnie bezbłędnie. — Prawdziwa artystka -t— zawyrokował ojciec, a on się nigdy nie mylił, a przynajmniej rzadko. Pani Gienia twierdziła, że „młodszy pan", bo ten „starszy" to był zawsze nieżyjący już dziadek Anki, ma akuratne oko. A ona też się rzadko myliła... Marek odsunął zasłonę i oczom Anki ukazało się łóżko (a jednak nie było żelazne, pomalowane na biało, lecz drewniane) i szafka, na której piętrzyły się książki. Na samym ich wierzchu stała nocna lampka. ¦—• Poznajesz? — spytał Marek wskazując głową narzutę. — Jasne — odparła, wpatrując się w zawieszoną nad łóżkiem grafikę. To ona podarowała ją Markowi; a przywiózł ją z Austrii ojciec. Dostał tę grafikę od cenionej na Zachodzie artystki, a przez to bardzo w cenie. Zupełnie nie na kieszeń ojca. Poznał graficzkę na wystawie, od razu się zaprzyjaźnili. Ingeborg (tak miała na imię), widząc, że się ojcu bardzo podoba grafika, po prostu mu ją podarowała. Z kolei zachwyciła się grafiką Anka i wyprosiła od ojca. Stare kobiety o pooranych zmarszczkami twarzach siedzące w kucki i zapatrzone w płomyki ognia urzekły także Marka, więc Anka niewiele myśląc podarowała mu je. Ale... nie w takim otoczeniu miały wisieć. 155 W myślach widziała pokój Marka: były tu tylko wąskie, sosnowe i pełne książek regały, tapczan przykryty narzutą, biurko, przy nim krzesło z narzuconym kawałkiem starego kożucha, pod oknem ława, a na niej adapter; obok niego w przykładnym porządku płyty. Wyobrażała sobie, że wieczorami Marek nastawia jedną z tych płyt, a potem kładzie się na tapczanie, ogląda po raz setny grafikę i przy okazji myśli o niej, o Ance... Przyjął zresztą stare kobiety po długich naleganiach. Przypuszczał, bardzo słusznie, że są cenne... Potem Anka musiała wytłumaczyć się przed ojcem. I nie było to niestety ani przyjemne, ani też proste. Bo sam fakt pozbycia się prezentu był, co tu dużo mówić, szkaradny. Chociaż intencje... Ale nie intencje się liczą, lecz fakty. Wiedziała o tym aż nadto dobrze i nie mogła nawet udawać przed sobą, że zrobiła to nieświadomie. Anka wspaniałe umiała grać rolę swojego adwokata, wygłaszała długie i kwieciste mowy obrończe w sprawach o wiele mniej godnych niż ta. Tutaj brakowało jej argumentów, bo co mogła wynaleźć na swoją obronę? Skoro tak dokładnie zdawała sobie z tego sprawę, co mówić ojcu... Marek nie wiedział, jakie jest pochodzenie grafiki i skąd się wzięła ' w posiadaniu Anki, ona niestety tak. — Zrobiłam świństwo, ale nie żałuję — rzekła, gdy ojciec wszedł do domu, po tym akcie darowizny. — To ciekawe —- odparł, zdejmując płaszcz, — Tatusiu, możesz się na mnie strasznie gnie- 158 wać, ale ja naprawdę nie żałuję. Podarowałam „stare kobiety" Markowi. — No... mogłaś mnie najpierw spytać, co o tym sądzę. — Wiem, ale ty byś się nie zgodził. A ja musiałam. Chciałam, żeby Marek miał coś pięknego, coś doskonałego. Bo ja przecież jestem wybrakowana... — Ale wymyśliłaś przemowę — odrzekł i miał nieprzeniknioną twarz. Anka nie mogła odczytać z niej, co ojciec naprawdę o tym sądzi. — Zrobiłam rzecz straszną, wiem... — Dobrze, że chociaż wiesz, ale co mi z tego.,, — To była potrzeba serca — rzekła cicho. — Aha. Tu już strzeliłaś z grubej rury. Skoro tak, to co innego. To nie ma o czym mówić. Nie wiedziała, czy ojciec przypadkiem z niej nie kpi, jego twarz nadal była nieprzenikniona. — Czy jest ci przykro? — spytała jeszcze ciszej. — No... mam nadzieję, że grafika zostanie w rodzinie. — No co ty mówisz. Przecież ja mam dopiero szesnaście lat. Tyle się może zdarzyć jeszcze... — W razie czego, odbierzemy, nic się ¦ nie martw... Ojciec nareszcie się roześmiał i jego twarz się „ustaliła", Anka znowu mogła z niej czytać jak z dobrze znanej książki. Wiedziała teraz, że wyba-' czył, że się nie gniewa. 157 — Przerażona jesteś? — spytał z uśmiechem, kiedy usiedli obok siebie na, łóżku. — Nie... tylko... nie wiedziałam, że nie masz swojego pokoju. — No wiesz, pół Warszawy nie ma swojego pokoju. To normalka. To tylko ty mieszkasz w apartamencie. — Dobry mi apartament. Wszystkiego szesnaście metrów. — Daj Boże każdemu takie szesnaście metrów... W tym momencie wzrok Anki zatrzymał się na fotografii stojącej na szafce, obok sterty książek. To przez te książki nie zauważyła jej od razu.. — Nie wiedziałam, że trzymasz moje zdjęcie tak na widoku — powiedziała z wymówką, ale tak naprawdę była tym mile zaskoczona, a nawet więcej, wzruszyło ją to. — Jak to na widoku? — obruszył się Marek. — Trzymam ją dla siebie. Myślisz, że ktoś obcy ma tutaj prawo wstępu? A zresztą twój uśmiech mi pomaga w matmie... — A może zamiast mojego uśmiechu ja ci pomogę? — Ee, co się będziesz męczyła. Zresztą to wstyd. Jesteś o parę klas niżej... — Lepiej pokaż to zadanie, ja już trochę zajrzałam i widzę dwa błędy, a resztę zasłania mi lampka... ,— Serio? — No tak. — No to trudno, przejdźmy do mojego gabinetu. Mam tam biurko... Roześmiali się oboje i poprzednie skrępowanie 158 nagle minęło. Anka poczuła się tutaj całkiem dobrze. Rozsiadła się przy kuchennym stole, zabierając się do roboty, czyli do rozwiązywania zadania, które Marek po prostu sknocił. Nawet się nie obejrzeli, jak zrobiła się ósma. Pewnie i tego by nie spostrzegli, gdyby nie zajrzała przez drzwi jego matka ze słowami: — Mareczku, telefon. Wrócił po chwili niosąc w ręku aparat, za którym ciągnął się długi sznur. — To moja Ania — zdążył szepnąć Anće, a potem zmieniając głos na sztucznie surowy rzekł — Haloo... Dawał Ance znaki, żeby przybliżyła się .i słuchała tego, co ta mała mówi, ale jakoś nie miała ochoty. Dość sceptycznie odnosiła się do jego przyjaźni, jeżeli można to tak nazwać, z tą dziewczynką. Uważała, że musi być w tym coś fałszywego. Bo o czym może rozmawiać prawie dorosły człowiek z dzieckiem, i to w dodatku przez telefon? Ona nie umiałaby nawiązać kontaktu z kimś takim jak ta Ania, a przecież była dziewczyną, więc to powinno być teoretycznie łatwiejsze. Ale tylko teoretycznie, bo o żadnej praktyce nie mogło być mowy. Przekonała się zresztą, że porozumienie z dziećmi w ogóle nie jest możliwe. Kilka dni wcześniej był u nich w domu stryj Zbyszek z narzeczoną i jej synkiem. Chłopczyk okazał się nieznośny, a przy tym bardzo żywy. Prawie udało mu się zdemolować mieszkanie i to w dość krótkim czasie, ku przerażeniu mamy oczywiście, która jednak nie dała tego po sobie poznać. Ale Anka za dobrze ją znała, z twarzy mamy czytała już 159 nawet nie jak z książki, ale jak ze znanej na pamięć czytanki z elementarza. — Żywe srebro wprost, to dziecko —- mówiła mama z uśmiechem do jego matki, i uśmiech ten był przynajmniej tak słodki jak tort, który stryj przyniósł z Hortexu. Ostatnio Anka miała szczęście do tortów... Chłopczyk więc szalał po mieszkaniu, a wszyscy, łącznie, z jego matką, zwracali się do Anki, jakby ona mogła mieć na niego jakikolwiek dobroczynny wpływ. Wydawało im się, że skoro Anka i chłopczyk są dziećmi, powinni znaleźć ze sobą wspólny język, A jej zdaniem było to znacznie trudniejsze niż porozumienie między dzieckiem a kimś całkiem dorosłym. Anka i chłopiec znajdowali się przecież na odległych krańcach: on dopiero zaczynał być dzieckiem, a ona już przestawała nim być. Nie mogli się więc porozumieć, byli jak dwa odpychające się bieguny... — No to trzymaj się. I dzwoń jak zwykle. Cześć— zakończył rozmowę Marek i odłożył słuchawkę. — Wyobraź sobie, całe nieszczęście. Ania napisała opowiadanie na konkurs, a jej mama zapomniała wysłać. List nosiła w torebce. Termin nadsyłania prac już minął... — Może i lepiej. Przynajmniej uniknie rozczarowania... — Dlaczego? Mogła otrzymać nagrodę. To było dobre. — Nie wierzę w takie młodociane talenty — odparła niechętnie Anka, chciała coś jeszcze powiedzieć, ale zadzwonił telefon. Marek podniósł słuchawkę. 160 — Dobry wieczór — odpowiedział komuś •— tak jest, już ją daję... To do ciebie — rzekł, zasłaniając dłonią mikrofon. — Słucham — była pełna złych przeczuć. —• Anusiu, bój się Boga — usłyszała głos babci — mama umiera z niepokoju. Ten twój kawaler obiecał, że będziesz o ósmej. A tymczasem... — Jak to obiecał? — spytała. — Kiedy? — No, przecież dzwoniłam. Bo* jak tak można jechać samej. Obiecał, że wyjdzie po ciebie na przystanek i że cię potem odwiezie... Wolno opuściła słuchawkę na kolana, chociaż babcia ciągle mówiła. Słyszała jej głos karykaturalnie zniekształcony, jak na płycie na przyśpieszonych obrotach. Patrzyli sobie z Markiem w oczy. Spuścił wzrok, a potem wyjął z jej rąk słuchawkę. — Tu mówi Marek Gąsiorowski — powiedział. — Proszę się nie niepokoić. Odwiozę Anię... 11 — Reszta świata Rozdział VI Było upalnie, Anka siedziała więc na balkonie pod parasolem. Nie chciało jej się nawet czytać, tak ją ten duszny, zupełnie jak nie wiosenny dzień zmęczył. W dole snuli się ludzie, ulicami sennie jeździły miniaturowe samochody i autobusy. Ze swojego miejsca widziała jak na dłoni makietę miasta z wieżami kościołów, prostokątami wieżowców, zielenią parków, a także wstążką Wisły, przez którą przerzuconych było kilka mostów. Nie była to zresztą makieta, ale najprawdziwsze miasto, które odległość tak pomniejszyła, miasto niegdyś bardzo okaleczone, a teraz na powrót piękne, dla niej najpiękniejsze. Co prawda mało dotąd widziała, nie była za granicą, jeżeli nie liczyć kilku dni w Pradze. Była jednak wtedy za mała, aby zwracać uwagę na urodę miasta, podobno jednego z piękniejszych w Europie. Ojciec gniewał się, że chce oglądać tylko wystawy z zabawkami, ale mama wzięła ją w obronę, jak zawsze. Coś niecoś zapamiętała, czerwone dachy i wąskie uliczki praskiej starówki. Nie mogła się jednak ona równać ze starówką warszawską, któ- 162 rą Anka szczególnie kochała. Nie lubiła tam chodzić w lecie, bp było za dużo ludzi, za to jesienią często przemierzała znane na pamięć uliczki, z ojcem, a potem z Markiem. Nalała sobie do szklanki soku, a raczej napojus który sama przyrządzała w dzbanku z przezroczystego szkła: do przegotowanej, wystudzonej wody wyciskała sok z grejpfruta, wrzucając także kilka kostek lodu. I to było naprawdę wspaniałe, szczególnie w taki dzień jak ten, kiedy powietrze stało w miejscu, nagrzane jak na pustyni. W pokoju mogłaby włączyć wiatraczek, ale wolała cierpieć tutaj, na tej patelni, osłoniętej niezbyt szczelnie kołem parasola, przez które przedzierały się promienie słońca. Było tak cicho za jej plecami, gdzie kipiało zwykle ich domowe życie. Życie pełne zgrzytów, czyichś tłumionych łez, czyjegoś poczucia własnej krzywdy. Chodziło oczywiście o mamę i o Ankę. Bo to one były przez siebie nawzajem krzywdzone, to one nie potrafiły siebie zrozumieć jak mało kto. A przecież się kochały. Ale ta miłość była taka trudna, pełna błędów nie do wybaczenia, które prędzej czy później trzeba było wybaczyć, bo wiadomo — mama to mama i nikt jej nie zastąpi, no a Anka to Anka... Pomyślała o Marku, który siedział teraz w sali gimnastycznej i pocił się nad białą kartką papieru. Na szczęście pisał pracę z polskiego, więc ta kartka była już pewnie zapisana i to nie jedna, ale także wiele innych, bo tym razem trafiła kosa na kamień, to znaczy Marek trafił na temat współczesny, do którego się przygotowywał. Zawsze przecież jest taki jeden temat 163 do pisania, z głowy... Anka nigdy by go nie wybrała, obawiała się improwizacji, musiała wiedzieć dokładnie co i jak. Nigdy na przykład nie schodziła po ciemku ze schodów, musiała dopiero zobaczyć następny stopień. To był ten lęk przed nieznanym... — Skąd wiesz, że będziesz dobrym reżyserem? — wypytywała Marka. — Nie zrobiłeś ani jednego filmu... — Ałe mam nadzieję, że zrobię. — Nadzieja to trochę za mało... — No to niech będzie wiara —: odpowiadał. — Tego też hie można sprawdzić. — No pewnie, że jest jakieś tam ryzyko. Ale inaczej nie można. Jeżeli chce się coś osiągnąć, musi się liczyć z kosztami. A ja mam swoją wizję kina, chcę powiedzieć coś nowego... — A ja bym się jednak bała. Przecież zawsze przed tobą będzie już Fellini ze swoim Osiem i pół, z Amarcordem czy Welles z Obywatelem Kane'm. — No tak, ale gdyby tak myślał na przykład Szukszyn, to nie byłoby Kaliny czerwonej, którą tak się zachwycałaś. — Owszem, ale to był Szukszyn... — A to będę ja, Marek Gąsiorowski!... I zapamiętaj raz na zawsze, że nie wolno ci tak myśleć. — To znaczy jak? — No... w tym, co mówisz, tyle jest rezygnacji. — Widocznie nie ma we mnie nic twórczego. — Tego się nigdy nie wie. Czasami tylko można przeczuwać... 164 -— To skąd w tobie ta cała wiara, że możesz stworzyć coś nowego? — Bo umiem obserwować. Jeden z krytyków filmowych powiedział, że kino to zwierciadło ustawione na ulicy, takie zagapione, martwe lub mechaniczne, oko... Trzeba tylko umieć to wszystko sfotografować, to co się dzieje... — No, w tym cała rzecz właśnie. O tym cały czas mówimy, że trzeba umieć. — A trzeba, trzeba... — Marek zrobił taką minę, że Anka się roześmiała i przestali już mówić na ten temat. W głębi mieszkania odezwał się dzwonek, mimo więc całego lenistwa musiała wstać. To mógł być Marek. Obiecał przyjechać prosto do niej z tej sali gimnastycznej, w której musiało być też piekielnie gorąco, bo przecież pozamykano okna, aby nie przeszkadzał dochodzący z ulicy hałas. Boso ruszyła przez pokój, czując jak podłoga grzeje jej stopy. Kiedy znalazła się pod drzwiami spojrzała na wszelki wypadek w wizjer i naprzeciwko swojego oka zabaczyła jakieś inne, znacznie powiększone, poprzecinane siatką czerwonych żyłek.. Odskoczyła przestraszona, nie mając odwagi spytać, kto tam jest po drugiej stronie. Serce przyśpieszyło, a w skroniach uczuła pulsowanie. Zwykłe objawy, wystarczyło, żeby tylko trochę się zdenerwowała. — Anka? Jesteś tam? — dobiegł ją czyjś szept, ciągle jednak nie miała odwagi się odezwać. Dopiero kiedy ten szept stał się głosem Iwony: — 165 Anka, powiedź jakieś słowo. To ja...— zdecydowała się ujawnić. — Co się nie odzywałaś? ¦— napadła na nią Iwoną, gdy tylko otworzyła drzwi. — Przestraszyłam się oka Bazyliszka — zażartowała. Iwona, nie cierpiąca na nadmiar poczucia humoru, wzruszyła tylko ramionami. Miała czerwoną twarz, a czoło usiane kroplami potu. Od razu poszły na balkon, Anka wzięła tylko po drodze drugą szklankę dla przyjaciółki, która rzuciła się na jej firmowy napój. Błyskawicznie opróżniła dzbanek i odwracając go do góry dnem wytrząsała ostatnie krople. — Pycha — rzekła oblizując usta — nie ma więcej? — Musiałabym zrobić — odparła Anka —: ale może za chwilę. Muszę odpocząć po tych przeżyciach pod drzwiami. — Ty to też jesteś strachliwa. , — A ty się nie przestraszyłaś? — Coś ty! Ja? — To czemu się nie odzywałaś? — Przecież cię wołałam. — Ale to dopiero potem. — Potem — Iwona znowu wzruszyła ramionami. Jakiś czas siedziały w milczeniu, wydane na żer słońcu, które zmieniło położenie i omijając płócienny daszek parasola świeciło prosto na nie. Iwona pękła pierwsza. — Upieczemy się. Chyba trzeba uciekać — rzekła. 16S — Chyba tak ¦— odparła z westchnieniem Anka. — Z godzinę tu tak będzie, potem już zacznie się cień... Przeniosły krzesła do pokoju, gdzie niestety nie było ani trochę chłodniej, nawet jakby bardziej duszno. Iwona zdjęła sukienkę' i w samym tylko biustonoszu i figach rozwaliła się na tapczanie. Anka usiadła w bujanym fotelu. — Zdejm łachy, będzie ci chłodniej — zaproponowała tamta. — Nie lubię siedzieć w bieliźnie — odparła niechętnie, chcąc dać jej do zrozumienia, że te? nie powinna. -— A co tam, same jesteśmy. — To wystarczy. — Co niby? — No.... myślisz, że dla siebie nie warto wyglądać estetycznie? — Ty to zawsze marudzisz, Anka. A ten twój Marek dawał cynk? — zmieniła temat Iwona. — Przecież jest wcześnie. l — Jak szłam do ciebie, w naszej budzie już był ruch. Widać skończyli. — On musi przecież dojechać. W tej samej chwili zadzwonił telefon i Anka pobiegła go odebrać. — Anka? Nie mogę przyjechać. Wiesz, idziemy z chłopakami. Z Tadkiem i innymi na wino. — Nie za wcześnie? — spytała nie umiejąc ukryć rozczarowania. — To nie będzie żadne oblewanie, nie myśl sobie. Tak idziemy, na obchód. Po prostu, męska 167 sprawa. Niech kobiety zostaną w domu — spróbował zażartować. — To powiedz przynajmniej, jak ci poszło. — Chyba nieźle. — A co pisałeś? — Temat współczesny oczywiście. Szczegóły później, ustnie. — A... później to znaczy kiedy? — Jutro. Muszę jeszcze usiąść do matmy. Zadzwonię. Dobrze? — Dobrze — zgodziła się, powstrzymując łzy. Nie chciała, żeby Iwona zorientowała się, że płacze. Wróciła do pokoju zahaczając o łazienkę. Musiała sprawdzić w lustrze, czy wszystko jest w porządku z twarzą i czy nie ma na niej śladu zawodu, jakiego doznała przed chwilą. Iwona za to była w świetnym humorze. Anka zastała ją przy robieniu makijażu. Tuszowała sobie rzęsy, plując na szczoteczkę. — Przecież ci się to rozpłynie w tym upale. Co ty robisz? — Nic się nie bój. Muszę jakoś wyglądać. Idę na randkę z chłopakiem. — Z tym tenisistą? Iwona zrobiła wielkie oczy. — Z jakim? Co ty? — No... przecież opowiadałaś... — A... to był epizod po prostu. Teraz to jest coś serio. Razem jedziemy na wakacje, z namiotem. — Już, tak szybko? Przecież nie zdążyłaś go poznać. 168 -— Mnie dużo nie trzeba. Fajny jest, zadurzony we mnie, mówię ci... — Wygląda na to, że durzy się w tobie pół Warszawy — Anka była rozdrażniona, wyładowywała się więc na przyjaciółce" — No wiesz, ty wszystkich przyrównujesz do siebie. Jesteś z jednym chłopakiem, bo jakie masz wyjście? — Nie rozumiem? — Zwyczajnie. Przecież wiadomo, że jesteś upośledzona. To musisz być z tym, kto ciebie chce — odparła szczerze tamta. Iwona pracowicie szczotkowała i tak już kapiące od ,tuszu rzęsy, nie mogła więc widzieć wyrazu-twarzy Anki. Pewnie'musiała być strasznie blada. Czuła, że ścierpła jej na policzkach skóra, a to była zapowiedź, że za chwilę twarz zrobi się kredowo biała. Taki objaw uboczny... Anka mogła je nawet ponumerować, te wszystkie objawy. Wiedziała, kiedy nagle mocno się zaczerwieni, a kiedy krew odpłynie z policzków. To było łatwe do odgadnięcia, nawet bez lustra. Choroba narzuciła jej pewne reakcje, nad którymi nie była w stanie zapanować. Określała je nawet zależnie od okoliczności: wrednymi rumieńcami albo idiotyczną bladością, albo jakoś jeszcze inaczej. Była to bezradność wobec tego, co się z nią działo. Wszystko miała zawsze wypisane na twarzy i to chyba było najgorsze. Nie umiała z tym walczyć, bo nic tu od niej nie zależało. To serce dyktowało Ance warunki. Kiedy ma usiąść, a kiedy wstać, kiedy może wyjść, a kiedy pozostać w łóżku na dzień, dwa albo na cały tydzień... Ten 163 zwyczajny worek, ta pompa ssąco-tłocząca kierowała jej życiem i Anka coraz trudniej mogła się z tym pogodzić. To, co powiedziała Iwona, było przecież jakąś prawdą, może częściową, ale prawdą... — Jakbym nie była twoją przyjaciółką, tobym może spróbowała — włączył się nagle głos Iwony. — Co? — spytała nie rozumiejąc, a potem zaraz się poprawiła. — Słucham? — No, mówię o Marku. On mnie się strasznie podoba... — Mnie także — odparła oschle, uważając, że tym razem Iwona przebrała miarkę. — Przecież żartuję, ale on to też taki dziwak, tak się ciebie trzyma. Mógłby mieć lepsze dziewczyny. Chociaż może ma... a tylko tak udaje... spojrzała przy tym na Ankę i musiała zauważyć zmianę w jej twarzy, bo rzekła: —/ Co ty taka jesteś jak zielona? — To przez ten upał. Może zrobię coś do picia? — Dobrze by było. W gardle mi zaschło, to co mówić o tobie, jak masz te serce. — Odczep się wreszcie! — Co ty, ja przecież tylko tak. Moja babcia to od serca miała wodę. Od nóg jej szła i doktor musiał ją nacinać, tą moją babcię, bo puchła jak jaki balon. A ty jesteś taka sucha, to musisz dużo pić... To, co Iwona mówiła, było tak absurdalne, że Anka parsknęła śmiechem. Opuściło ją poprzednie napięcie. Nie powinna przecież traktować serio tej paplaniny. Dobrze, że w ogóle tamta tu była, że mogła z kimś porozmawiać, z kimś, kto nie był ani mamą, ani babcią, ani nawet ojcem. Potrzebny jest czasami ktoś obcy, z kim się rozmawia o niczym. Przedtem, kiedy czekała na Marka, nawet chciała być sama, teraz była zadowolona, że Iwona siedzi w pokoju i maluje te swoje rzęsy. Wstyd powiedzieć, ale zasnął, i to wczesnym popołudniem, nigdy dotąd coś takiego się nie zdarzyło. Obudził go dopiero dzwonek telefonu. — Słucham — rzekł na wpół przytomnie. — Tu Ania. Dzień dobry. — Cześć. Co się nie odzywałaś? Już się o ciebie martwiłem. — Nie chciałam ci przeszkadzać w zdawaniu matury. — Zdawanie matury jeszcze mnie czeka, niestety. Na razie odwaliłem pisaninę. — A jak ci poszła matma? — Średnio na jeża. — To chyba dobrze. Przecież martwiłeś się, że nic nie zrobisz. — Połowę zrobiłem, można to tak nazwać, no i dali mi troję. Ale podejrzewam, że to z litości. Ania zachichotała w słuchawkę. — Co ci tak wesoło? — Bo to śmieszne, co mówisz. — A mnie to nie śmieszy, wręcz przeciwnie. Powiedz, jak z twoją nogą? — Przez te upały mi nadokuczała. Ale znalazłam wreszcie sposób, szydełko mamy wchodzi 171 pod gips i mogę się nim podrapać w te najbardziej swędzące miejsca. — Oszalałaś! Nie wolno ci tego robić, bo może być infekcja. — A co to jest infekcja? — Paskudna sprawa, zakażenie. Od tego można nawet umrzeć. — Ee, ja nigdy nie umrę — odparła beztrosko. — Tak się tylko myśli, kiedy ma się tyle lat, co ty, czyli osiem i pół. — Nie osiem i pół tylko dziewięć — sprostowała, Marek roześmiał się: — A przedtem było osiem i pół, ale dobrze, niech ci będzie dziewięć. — A jak ci idzie uczenie? — Jakoś mi idzie. Ale prawdę powiedziawszy, mam dość. I nie tylko ja. Ta duża Ania też. Prawie jej nie widuję i jest jej smutno. — To możecie do siebie dzwonić. — Tak, ale to nie to samo. — A co ja mam powiedzieć. My się przecież nie widujemy wcale. —: Właśnie. Trzeba by to jakoś zmienić, ale to po egzaminach porozmawiamy. Jeżeli pozwolisz, złożę ci wizytę w smokingu, z bukietem róż... — Śmiejesz się ze mnie. — Mówię poważnie. — Z tobą to nigdy nie wiadomo, raz mówisz poważnie, raz nie. Ale ja ci zawsze wybaczam, bo... — Bo? — Bo cię kocham. 172 — Przecież mnie nie widziałaś na oczy, i mogłaś się tak telefonicznie zakochać? — Ja się w tobie nie zakochałam, tylko ciebie po prostu kocham. — A to jest jakaś różnica? — zdziwił się. — No pewnie. — Jaka? — Bo zakochać się można za nic, a kocha się za coś. — Nieźle to wymyśliłaś. A za co mnie w takim razie kochasz? — Za to, że ze mną rozmawiasz. — No, to znowu nie jest aż taka zaleta. — A właśnie, że jest. Bo co ma do rozmawiania ktoś prawie dorosły z małą dziewczynką... — Teraz nagle jesteś mała dziewczynka, a przed chwilą byłaś dziewięcioletnią panią... No więc muszę ci powiedzieć, ' że się mylisz. Cała przyjemność jest po mojej stronie... , — Co to znaczy? — To znaczy, że lubię jak dzwonisz. I już. A poza tym mam dla ciebie zadanie. Takie geograficzne. Masz atlas? — Tak. — Fajnie. Więc wybierz sobie jakieś miasto, wszystko jedno jakie. Może być w Afryce albo nawet w Australii. Potem spakuj walizkę i do samolotu. Pieniądze masz, wysłałem ci czek na dziesięć tysięcy dolarów. Mam nadzieję, że doszedł? Przez chwilę w słuchawce było cicho, a potem usłyszał jej głos: — Tak, doszedł. Dziękuję. 173 — To się cieszę. Więc nie trać czasu. Jak dotrzesz na miejsce, zadzwoń do mnie. Opowiesz mi, co tam było ciekawego. — Dobrze — odparła, wyraźnie podniecona. — Zadzwonię na pewno. Możesz na mnie liczyć. — No, mam nadzieję. — To na razie. — Na razie. Odłożył słuchawkę, nie ruszył się jednak z miejsca. Ta nieoczekiwana drzemka zamiast pomóc raczej mu zaszkodziła. Czuł się rozbity, nie mógł zebrać myśli. A niedługo miał przyjść Tadek i jeszcze dwóch innych chłopaków. Znowu będą kuli do późnej nocy. Postanowił zadzwonić do Anki, podniósł nawet słuchawkę, ale potem, po namyśle, odłożył ją. Bo co mógłby jej powiedzieć. Że znowu nie mogą się zobaczyć? Rozmawiali już dzisiaj, więc nic nowego raczej się nie wydarzyło. Lepiej dać jej spokój. Anka niestety nie była taka wyrozumiała i cierpliwa jak mała Ania, która była w gorszej przecież sytuacji. Unieruchomiona w łóżku, długie godziny zupełnie sama. I to" wcale nie tak, jak Anka mówi, że złamanie to głupstwo. Takie złamanie. Danka twierdziła coś wręcz przeciwnego. Wszystko okaże się po zdjęciu gipsu. Kiedy by to miało nastąpić jakoś nie mógł się od dziewczynki dowiedzieć. Raz mówiła, że nie wie, innym razem, że za kilka miesięcy. Chciał nawet porozmawiać z jej matką, ale mała uparła się i nie mógł, wydostać od niej numeru telefonu. Powiedziała: „nie, i koniec". „Ale dlaczego?" „Bo tak będzie lepiej." Pod tym względem mało się róż- 174 niła od Anki, była tak samo uparta. Ale poza tym wszystko je różniło. W głębi mieszkania trzasnęły drzwi, a potem wybuchła wesoła rozmowa, śmiech. Nie było wątpliwości: skończyło się babskie posiedzenie w pokoju Danki. W samą porę, bo jakby chłopcy na nie trafili, upłynęłoby sporo czasu, zanim zaczęliby się uczyć. Szczególnie obecność Joanny była niebezpieczna. Potrafiła wśliznąć się nie proszona, zająć eksponowane miejsce, to znaczy jedyne tutaj krzesło, i truć nie wiem ile czasu o niczym. To było dobre, kiedy egzaminy należały do dalekiej przyszłości, teraz były teraźniejszością nad wyraz realną i do tego groźną. Czekał go przecież występ z matematyki i to przy tablicy, w obliczu dostojnej komisji. Na razie nie mógł sobie tego wyobrazić. A przecież musiał... Zdziwiła się, zastając po powrocie ze szkoły mamę. Był przecież czwartek, a więc o tej porze powinna być na uniwersytecie. — Co się stało? — spytała. Mama zakryła usta dłonią, więc Anka słyszała ją niewyraźnie, niemniej zdołała się dowiedzieć, że „to pewnie grypa, a w związku z tym mama emigruje na Mokotów, żeby jej nie zarazić". — Dlaczego mam się od razu zarazić? — zaoponowała, uważając ten pomysł mamy za zupełnie bezsensowny. Mama chorowała raczej rzadko, ale kiedy jej się to zdarzało, urządzała takie właśnie przedstawienia, zawsze zresztą stawiając na swoim. 175 — Lepiej nie ryzykować — odparła upychając nocną koszulę i kapcie w torbie. — To poczekaj chociaż, aż tatuś wróci. Odwiezie cię. — Nie, nie. Nie ma co. Tylko będę rozsiewała bakterie. — To może ja się przeniosę do babci — zaproponowała Anka. — Powinnaś chorować w swoim łóżku, a nie w pokoju gościnnym. Będzie ci niewygodnie, i — A co ze szkołą? — Jest trzydniowa wycieczka do Krakowa, więc sama rozumiesz. Mam wolne. — To może rzeczywiście. Przynajmniej Gienia zrobi ci obiad. To dobre wyjście. Zaraz zadzwonię do babci, a potem zamówię ci taksówkę. A.nka zgodziła się na tę taksówkę, chociaż chciała pojechać autobusem, który był już przecież „sprawdzony". Nie powinna się mamie sprzeciwiać teraz, kiedy zachorowała. Bez przeszkód dotarła na Mokotów i zaraz zadzwoniła do domu, że jest cała i zdrowa, a obiad już tam na nią czekał prawie na stole. —- No więc wyobraź sobie — opowiadała babcia asystując Ance przy obiedzie — był tu Zbyszek z tą swoją narzeczoną i chłopczykiem. To istny szatan. On go wykończy. Już się to prawie stało, Zbyszek miał taką zmęczoną twarz. A ona zupełnie się nie przejmuje. Chłopczyk chodzi Zbyszkowi po głowie, a ona nic, pali papierosa... Co to w ogóle za moda, żeby kobiety paliły... Anka pominęła milczeniem tę uwagę babci i to ją zaniepokoiło: 176 — Może jesteś po jej stronie? — spytała podejrzliwie. — Nie wiem. Mało ją znam, ale moim zdaniem dobrze, że Zbyszek się żeni. — Stryjek Zbyszek — poprawiła babcia. — Wszystko jedno. Sam wie, co robi. — A moim zdaniem nie wie. Tyle jest ładnych, wykształconych panien, to on musi pakować się w taką historię... — Właśnie — podchwyciła pani Gienia, która weszła w tym momencie do pokoju. — Pan Zby-siu taki przystojny, inteligentny, mógłby wybierać, przebierać... — I żeby ona była chociaż ładna — ciągnęła babcia. — A to chuchro, cera ziemista... — Babciu, jak babcia może tak obmawiać kogoś, kto tu przyszedł z dobrej woli. To nie w porządku nawet wobec Zbysz... wobec stryjka... A potem babcia się dziwi, że ja nie chcę przyjść z Markiem. Właśnie dlatego, żeby uniknąć podobnych rozmów... Babcia śmiertelnie się obraziła, wstała od stołu, chociaż Anka była dopiero przy zupie, i ostentacyjnie wyszła z pokoju. Miejsce jej zajęła teraz pani Gienia. — A wie Ania — rzekła szeptem, pochylając się w jej stronę — że pani Zosia jedzie do Paryża? -— Jak to jedzie? Ma zamiar chyba... — Jedzie, jedzie. Była tutaj z tydzień gdzieś. Rozmawiały ze starszą panią chyba ze cztery godziny. No i ma jechać... Ja pójdę na ten czas do Ani gotować, we wrześniu, a w lato pani Ircia • Reszta świata 177 się zajmie... We dwie pojedziecie do tej leśniczówki... — To. ciekawe. A ja nic o tym nie wiem — rzekła Anka z urazą. — No bo to się musi ucukrować jeszcze. Ania wie, jak to z naszą panią Zosią, dziesięć razy się obejrzy, zanim krok zrobi. — To prawda. — Tylko niech Ania nic nie mówi, że się wygadałam. By mnie starsza pani chyba zabiła. — Ciągle te tajemnice. Ale dobrze, nie powiem, niech Gienia będzie spokojna. — Moim zdaniem to tylko na dobre wyjdzie, pani Zosia sobie odpocznie i wy z młodszym panem odpoczniecie. Gdzie to tak bez przerwy we własnym sosie się kisić. — Nawet nie w sosie, a w occie — odparła Anka. Gienia pominęła tę uwagę milczeniem, może nawet nie dotarło do niej, co Anka powiedziała, tak była zajęta swoim opowiadaniem: — Pani Zosia to by już nie jechała, ale starsza pani zarządziła, że co to jest, żeby tego doktoran-tu nie zrobiła tyle czasu. Przecież ją z pracy wyrzucą, czterdziestki dobiega. To już jest wiek dla kobiety... Popołudnie spędziła Anka przed telewizorem, bo czytać nie bardzo miała co, księgozbiór w domu babci znała na pamięć: poza Trylogią i -powieściami Prusa były tylko same starocie z Kraszewskim na czele oraz księgi prawnicze należące niegdyś do dziadka; babcia była obrażona, a Gienia poszła do kościoła na majowe. Namawiała na- 178 wet Ankę, ale udało jej się jakoś wymówić. W obrzędach kościelnych lubiła uczestniczyć jedynie w wiejskich kościółkach, gdzie panował mniej podniosły nastrój, bywało tam jakoś tak rodzinnie. Zapamiętała też jedno majowe pod krzyżem, za wsią. Krzyż był drewniany, wysoki, przystrojony barwnymi wstążkami. Kobiety przyniosły też dużo ciętych kwiatów, które więdnąc już, silnie pachniały. Sylwetka krzyża zamazywała się na tle ciemniejącego, wieczornego nieba, a śpiew kobiet niósł się daleko w pole... Głowę miała zajętą myślami. Ten Paryż, który wydawał się już stracony, bo mama przestała o nim mówić, nagle znowu stał się realny. Paryż, który był taką szansą dla Anki... Była pewna, że jeżeli mama wyjedzie, uda jej się zrealizować swój plan, przemyślany w najdrobniejszych nawet szczegółach. Pozostawało tylko przekonać ojca. Ale to powinno się udać. Wierzyła, że się uda. Spiker zapowiedział dobranockę i Anka zdecydowała się na wyłączenie telewizora. Zdążyła obejrzeć kilka nudnych programów, więc już na dziś miała dość. W tym momencie weszła babcia. — Co to? Telewizor nie działa? — Działa, ale Wyłączyłam. — To włącz, dziecko — rzekła sadowiąc się w fotelu. Była w szlafroku, w jakieś skomplikowane wzory. Na nogach miała różowe pantofle obszyte białym, puszystym futerkiem. Mama dostała od niej takie same, ale ojciec natychmiast je wyrzucił. — Przecież to prezent — oponowała mama. 179 — Mimo wszystko — odparł, zdecydowanie i wyniósł je do zsypu. — Teraz jest dobranocka — powiedziała Anka. — Ale to, wiesz, będzie o porwaniu profesora Gąbki.. A ja to bardzo lubię. Anka posłusznie włączyła telewizor siadając w drugim fotelu. Korciło ją, żeby spytać o ten Paryż, ale obiecała Gieni, że nie puści pary, a poza tym babcia była jeszcze częściowo obrażona. Anka obserwowała ukradkiem, jak przeżywa skomplikowane przygody wawelskiego smoka i otyłego kucharza, jak się denerwuje, kiedy szpieg z krainy deszczowców wymyśla nową zasadzkę, i nagle zdała sobie sprawę, że babcia jest już przecież stara. Dobiegała siedemdziesiątki, ale bez porównania była mniej sprawna, mniej żywotna od Gieni, swojej rówieśnicy. Już to oglądanie w takim napięciu rysunkowej bajeczki świadczyło o tym, że staje się dziecinna i że nie można się na nią gniewać. Nie można mieć pretensji o wszystko, co babcia mówi czy robi. Trzeba babci wybaczać, jak wybacza się niegrzecznym dzieciom. Anka wstała z fotela i cmoknąwszy ją w policzek powiedziała ze skruchą: — Przepraszam za tamto. Wcale tak nie myślę. I przyjdę tu ż Markiem, jak już pozdaje te swoje egzaminy... Babcia natychmiast się rozpromieniła. — Nic nie szkodzi, moje dziecko — odpowiedziała — przecież ja się wcale nie gniewałam. Tylko rozbolała mnie głowa, więc poszłam się położyć. , Anka gładko przyjęła to kłamstwo. Wydawało jej się, że odkryła tajemnicę babcinej starości. Mimo że na zewnątrz ciągle była silną, wywierającą wpływ na otoczenie, a przede wszystkim na córki, kobietą, zacznie tracić swoją pozycję, bo jest to nieuniknione tak samo jak to, że czas upływa. Już teraz widoczne były pewne zmiany. Babcia zaczęła stawiać drobniejsze kroki, które coraz częściej przypominały kroczki. Obrażała się o wszystko, co nie było zgodne z jej zdaniem. Pewne rzeczy powtarzała po kilka razy. Usiłowała się zresztą kontrolować, pytając niespokojnie: — Czy może ci to opowiadałam? Ale wtedy trzeba było zaprzeczyć, żeby nie zrobić jej przykrości, trzeba było szybko odrzec: — Ależ nie, skąd... Twarz się jej rozjaśniała i ciągnęła dalej swoją opowieść. Przyjdzje jednak taki dzień, kiedy komuś zabraknie cierpliwości na to wysłuchiwanie, potakiwanie, a przede wszystkim na liczenie się z jej zdaniem. To będzie zły dzień w życiu babci, Anka była tego pewna. Teraz nie było jeszcze tak źle, skoro udało jej się zmusić mamę do podjęcia ta--kiej decyzji jak wyjazd do Paryża. Tego nikt by nie dokonał, jeżeli oczywiście Gienia mówiła prawdę. Kolacja minęła pod znakiem telewizji, bo babcia musiała obejrzeć dziennik, a potem koniecznie dalszy odcinek kryminalnego filmu Pętla na szyi, który Ance wydawał się wyjątkowo nudny. Babcia jednak śledziła akcję w napięciu, bo było to o jej czasach, mimo że wypadki rozgrywały się 180 131 ponad sto lat temu. Były powozy, stare modele samochodów, wnętrza pałaców, a co najważniejsze— tamci ludzie, jakich teraz się już .nie widywało. Po kolacji Anka poszła do pokoju gościnnego, gdzie pani Gienia posłała na kanapie. Wkładała właśnie nocną koszulę, kiedy zadzwoniła mama, chcąc się dowiedzieć, czy wszystko w porządku i czy Ance jest wygodnie. — Bardzo wygodnie, naprawdę — uspokoiła ją. Poszła potem do łazienki, która była obszerna, dwa razy większa niż u niej w domu. Pachniało ziołami, jakie babcia latami gromadziła' w lnianych woreczkach zalegających półki. Robiła z nich różne mieszanki, parzyła je potem według własnego przepisu, pijąc o różnych porach. Uważała, że to dzięki ziołom właśnie rzadko choruje i ani razu nie leżała w szpitalu, nie licząc operacji wyrostka (w warunkach polowych, podczas pierwszej wojny światowej), , gdy była młodą dziewczyną. Babcia namawiała nawet Ankę do podjęcia takiej ziołowej kuracji, która na pewna wyleczałaby ją z choroby serca, ale Anka jakoś namówić się nie dawała. Po pierwsze wcale w to nie wierzyła, a po drugie to było takie pracochłonne. Babcia musiała dać za wygraną (mieszkała za daleko, aby bywać codziennie u Anki i sprawdzać, czy wypiła napar), nie rezygnowała jednak z podkurowania jej u siebie i kiedy Anka wróciła z łazienki, zastała na stoliku obok kanapy parującą szklankę. W pokoju unosił się ostry zapach tych wszystkich płodów ziemi, które miały moc uleczania. Było tam wszystko, w co babcia 182 wierzyła od wielu lat, to znaczy od czasu gdy pewien ksiądz znający się na ziołach uratował ją przed operacją woreczka żółciowego. Tak przynajmniej babcia twierdziła. Już miała iść do szpitala, a on przepisał zioła, które rozpuściły kamienie. Anka, gdyby jej słuchała, dawno by już była zdrowa. Musiała pić tylko wywar z owoców głogu, serdecznika, topoli, jarzębiny, a także liści babki, chmielu, brzozy, skrzypu, podbiału i tak dalej. Z westchnieniem ujęła szklankę, pijąc gorzki, pełen jakiejś zawiesiny, płyn. Nie miała innego wyjścia, bo babcia zaraz przyjdzie sprawdzić, czy szklanka aby na pewno jest pusta, a Anka nie bardzo miała gdzie go wylać, chyba że do panoszącej się w skrzynce z ziemią palmy. Ale mogłoby się to łatwo wydać, bo palma jest podobno bardzo delikatna, a takie podlewanie wrzątkiem nie wyszłoby jej pewnie na zdrowie. Kiedy już było po wszystkim, to znaczy, kiedy w szklance zaświtało dno, a ona przełknęła ostatni łyk naparu czując na języku całą jego gorycz, wsunęła się pod leciutką, puchową kołdrę i kładąc głowę na poduszce w atłasowej powłoczce, przymknęła oczy. Była zmęczona, i ta świeża pościel, którą Gienia sama prała (to dlatego miała taki przyjemny, domowy zapach) podziałała kojąco. Słyszała kroki, a właściwie szuranie rannych pantofli, ale nie otworzyła oczu. Szuranie oddaliło się, a w pokoju zapanowała ciemność, bo babcia zgasiła lampkę. Zapadała w sen, jakby wchodziła do czarnej, głębokiej wody. 183 ...lotnisko, a właściwie dworzec lotniczy. Anka stoi w kolejce do odprav^y celnej, dokądś ma zamiar odlecieć. Ten samolot już tam był, widziała go na płycie za przeszkloną szybą. Wokół niego uwijali się pomniejszeni odległością ludzie, których wyraźnie przerastał. Oni otaczali go swoją nadmierną troską, a on godził się na to, był cierpliwy, miał przecież żelazne nerwy... Nie był piękny, nawet z tej odległości, z jakiej go oglądała, nie był piękny, przypominał łabędzia, który po wyjściu na brzeg utracił całą swoją szlachetność, nie widziało się już ani długiej, wygiętej szyi, ani bieli wspaniałych skrzydeł, tylko nieładny kadłub i pokraczne nogi. Ale ta brzydota łabędzia i brzydota samolotu dla niej miała zasadniczą różnicę, ta pierwsza mogła ją tylko smucić, ta druga przerażała. Bała się stalowego kadłuba i jakby doczepionych, nieproporcjonalnie małych skrzydeł, bo one tam wysoko miały utrzymać jej życie. To one były jedyną gwarancją, polisą ubezpieczeniową, której nikt przy zdrowych zmysłach nie zechciałby z nią spisać. Sama musiała ponosić ryzyko, odmawiano jej wszystkiego, nawet spadochronu, którego i tak nie mogłaby uruchomić. Nie starczyłoby czasu, to przecież trwa sekundy takie spadanie w dół... Od początku była świadoma tej zależności i mogła przyjąć ją lub odrzucić, przystać na nią lub nie. Istniał więc jakiś wybór, ale tylko tu, na ziemi, gdzie los nie bywa tak okrutny i przeważnie oferuje zapasowe wyjście. Skoro jednak zdecydowała się, nie b3^ło odwrotu, musiała wejść po schodkach do wnętrza stalowego kadłuba, obciążona lękiem jak oło- 134 wiem... tak właśnie było... ten lęk był taki ciężki, coraz silniej pociągał ją w dół, musiała więc uklęknąć na kolana, a potem pochylić czoło dotykając nim ziemi... Obudziła się, nie bardzo wiedząc, gdzie jest i co się z nią dzieje. Było ciemno i cicho, spoza ciężkich zasłon nie dochodził żaden dźwięk: nie było nagłego hamowania samochodów przed światłami ani dzwonków tramwajów. To ta cisza była niepokojąca; przywykła już do codziennych hałasów za oknem, do grzechotania butelek nad ranem przy rozwożeniu mleka, a potem do głośnego ryku silnika ciężarówki (kierowca miał zawsze kłopoty z uruchomieniem samochodu). Ta cisza tak ją zmęczyła. Była tego pewna, że to spokój domu rozbudził ją w środku nocy, dopiero potem przypomniała sobie sen i lęk, jakiego w tym śnie doznała. Nie rozumiała, dlaczego przyśniło się jej lotnisko, przecież nie wybierała się w żadną podróż, może tylko na Mazury, ale miała ją przecież starym zwyczajem odbyć samochodem ojca. Chyba... że to mama miała odlecieć. Ale skoro to podróży mamy miał dotyczyć sen, dlaczego tak , się bała? Dlaczego takim lękiem napawał ją już sam fakt wsiąścia do samolotu. Przecież w rzeczywistości wcale się nie bała, po prostu nie było jej wolno latać, samolot był tak samo dla niej stracony jak jazda na karuzeli. O czym więc tutaj mówić, czy raczej śnić... Albo może miała to być wielka metafora i podróż oznaczała zmianę, nai którą-czekała od tylu lat... Serce przyśpieszyło, musiała więc usiąść, bo naraz zabrakło jej powietrza. Zlękła się, że to zaczyna się atak. To byłoby straszne, gdyby w dodatku potrzebny był lekarz, to znaczy, gdyby musiała obudzić babcię, aby wezwała pogotowie. Oznaczałoby to koniec wszystkiego: marna nie wyjechałaby do Paryża, to oczywiste, a gdyby mama nie wyjechała, to cały misternie budowany przez nią plan runąłby jak piramida ź zapałek... Wstała z kanapy i walcząc z narastającą dusznością ruszyła w stronę łazienki. Już tam jednak nie dotarła,, przy drzwiach uklękła na kolana, nie mogąc dosięgnąć klamki. Chciała krzyknąć, ale ucisk w gardle uniemożliwił wszelką obronę. Nikogo nie mogła zaalarmować, nie mogła unieść się z kolan, mimo wysiłków, jakie czyniła. Tak jej zależało, tak bardzo chciała opanować atak, a on się wzmagał, zagarniał ją jak rwący nurt, nie dając najmniejszej szansy... A potem leżała na kanapie, paliło się światło i byli wszyscy: ojciec, mama z grypą i zapłakana pani Gienia. Był także lekarz z pogotowia. — Coś mnie tak tknęło, jak szłam do klozetu — mówiła pani Gienia przytrzymując przy szyi flanelową koszulę nocną. — Mówię sobie, zajrzę, co tam z naszą Anią... a tu patrzę, leży na ziemi... Matko ty przenajświętsza, od razu skoczyłam do telefonu, do pani Zosi... a potem budzę starszą panią... Lekarz badający Ankę obejrzał się i Gienia umilkła. A mama powiedziała: — Niech już Gienia przestanie! Wreszcie osłuchiwanie skończyło się, co Anka przyjęła z ulgą. Męczyło ją badanie ciśnienia i te polecenia, żeby oddychać, nie oddychać. Była słaba, pociła się, nie mając nawet siły usiąść. Ojciec musiał ją podtrzymywać. — Co dzisiaj jadłaś? — spytał lekarz. — Wszystko lekko strawne — wtrąciła się Gienia — duszone, żadnej smażeniny u nas się nie je, jarzyny z wody... Mama dawała Gieni znaki, ale ta wysunęła się do przodu i na nic nie zwracała uwagi. Uważała, że jest najbardziej kompetentna do udzielania odpowiedzi na ten temat. — Wieczorem piłam zioła — 'przypomniała sobie Anka., — Jakie zioła? — zainteresował się lekarz. Tym razem babcia, która do tej pory stała gdzieś w cieniu, zabrała-głos, wymieniając jednym tchem wszystkie składniki swojej słynnej mieszanki ziołowej. Lekarz pokręcił z dezaprobatą głową. — Nic dziwnego, że potem są takie skutki. To by zdrowego wykończyło. — Co też pan rnówi — zaoponowała babcia. — To wszystko lekkie jest, trochę pobudza nerki, wątrobę, serce... — No właśnie i pobudziło nam serce... Mogło się to znacznie gorzej skończyć. Niech pani na przyszłość nie robi takich eksperymentów na wnuczce, która jest poważnie chora. Babcia strasznie się oburzyła, Anka widziała, jak przygotowuje się do jakiejś odpowiedzi, nerwowo poruszając ustami. Ale mama temu zapobiegła, mówiąc coś do niej szeptem, a potem biorąc ją pod rękę i wyprowadzając z pokoju. Ance zrobiło się żal babci, spóbowała więc powiedzieć coś na jej obronę: ¦ — Ja już przedtem piłam zioła i nic mi nie było... — Ale pani dzisiaj zrobiła mocne, żeby dobrze działały — pośpieszyła z odpowiedzią Gienia. — Ja to nawet mówiłam, że może za mocne, ale pani na to, że jak Ania jest, to niech korzysta. — No i skorzystała — lekarz energicznie zamknął aparat do mierzenia ciśnienia, a potem zwrócił się do ojca: — Córka może tu zostać, nie ma potrzeby zabierać jej do szpitala. Dostała leki... tylko na przyszłość proszę mieć -nad nią lepszą kontrolę. Taka zabawa... chyba nie muszę mówić, czym mogła się skończyć.., — Tak, oczywiście — odparł ojciec. Kiedy lekarz odszedł, a za nim siąkająca nosem Gienia, ojciec przysiadł obok Anki: ¦— No i jak się czujesz? -— Już dobrze. — Wystraszyłaś się? — Nie... tylko... Dobrze, że to chciaż wiadomo, od czego to wszystko... — Nie można cię na chwilę spuścić z oczu — rzekł ojciec z wyrzutem. — Taka duża dziewczyna. — To był pomysł babci. — To nie zauważyłaś, że babcia nam dziecinnieje. Musisz odtąd brać to pod uwagę. — Wiem — odparła zaskoczona, że on też już to wie. Nie miała pretensji o te zioła, wiedziała, że babcia chciała jak najlepiej. A poza tym jakie to szczęście, że to zioła zawiniły, a nie serce. Nie wszystko było więc stracone. Alarm został odwołany i mama może jednak nie zrezygnuje... Całe wczorajsze popołudnie spędził u Anki, która na kilka dni przeniosła się do babci na Mokotów, co o mały włos • nie skończyło się tragicznie. Było nawet pogotowie. W takiej sytuacji musiał odwołać spotkanie z chłopakami, którzy mieli zejść się u niego na całonocne kucie. Obiecał dołączyć do nich wieczorem, co Tadek skomentował jednym ze swoich słynnych dowcipów: „Gąsior, nie daj wodzić się za dziób!" Ciągle mu wytykał tę zależność od Anki, ale kryło )83 się za tym chyba coś innego, stara uraza za tego kosza, którego od niej dostał. No więc kupił kwiatki i wyruszył z wizytą. Babcia Anki przyjęła go w czarnej sukni i w perłach, a więc w pełnej gali. Było ciasto na kryształowych talerzykach i kompot w dużej wazie, a także rozmowy stosowne do okazji. A czas uciekał. Musieli siedzieć z Anką przy stole, słuchając różnych historyjek opowiadanych przez jej babcię. Oboje prawie się nie odzywali. W pewnej chwili poczuł jej wąską dłoń szukającą pod stołem jego dłoni. Ich ręce się odnalazły i byli jakby bliżej siebie. Już nie żal mu było straconego czasu, bo przestał być taki całkiem stracony. Anka potrzebowała go i dlatego się tutaj znalazł. Nie musieli pozmawiać, rozmawiały ze sobą ich ręce... Potem siedzieli na tarasie na wyplatanych, wiklinowych fotelach. — Wspaniale tutaj. A ogród do kogo należy? — Do lokatorów kamienicy. — To te róże należą do wszystkich? — Właśnie tak. — Dziwne więc, że jeszcze żyją, że nie wyniesiono ich na sprzedaż. — Nie wszystko jest na sprzedaż, widocznie. — Na szczęście — odparł poważnie, mimo że Anka żartowała. Na tym tarasie oplecionym dzikim winem, w promieniach ostatniego słońca, opuściło go całe napięcie i myśli zrobiły się leniwe, jakby był już na wakacjach i jakby nie czekały go ani egzaminy maturalne, ani te dużo trudniejsze, na studia. A właściwie nie tyle trudniejsze, co bardziej de- 190 nerwujące z powodu wściekłej konkurencji: sześć osób na jedno miejsce. Tak było w zeszłym roku, a w tym może być jeszcze gorzej. Lepiej nie myśleć. Przynajmniej teraz, do lipca pozostało jeszcze trochę czasu, więc po co na zapas się martwić. Może obleje maturę i będzie miał wszystko z głowy... A mówiąc poważnie: to przed nim była matematyka na egzaminie ustnym i to powinien być problem numer jeden. — .Moja Ania coś się nie odzywa. Pewnie nie chce mi przeszkadzać. Ona jest taka wrażliwa na tym punkcie — powiedział nieoczekiwanie, bo przecież nie myślał o niej w tym momencie lenistwa na tarasie. — To znaczy na jakim? —- spytała Anka tak jakoś sucho. Nie wiedział dlaczego, ale nie lubiła, kiedy zaczynał mówić o Ani. Było to dla niego niewytłumaczone, bo sama najlepiej powinna wiedzieć, co to znaczy choroba. Ale rzeczywiście Ania nie dzwoniła już od' przeszło, tygodnia i zaczynał się niepokoić. Może dlatego tak go ten telefon od jej matki nie zaskoczył, przeczuwał już, że coś się mogło wydarzyć. — Chciałabym mówić z panem Markiem — usłyszał obcy, kobiecy głos, ale miał takie przeczucie, że to jest matka Ani. — Jestem przy telefonie — odparł, w napięciu czekając, co teraz usłyszy. ' — Tu mówi matka Ani, Ania jest w szpitalu i prosiła, abym zawiadomiła pana o tym. — A co się stało? — Infekcja. 191 — Wiedziałem, że tak będzie. Szydełko? ----- Tak. — I co teraz? — Zdjęli gips. Dostaje zastrzyki. — A czy można ją tam odwiedzać? — Nie. Leży w izolatce, ja widuję ją tylko przez szybę. — A jak ona to wszystko znosi? — spytał zgnębiony. — Usiłuje być dzielna. Prosiła, aby panu to powiedzieć. Ale zdaje się miałam nie mówić, że o to prosiła. Wszystko pokręciłam z tego zmartwienia... — Czy mógłbym pani w czymś pomóc? Może jakieś pieniądze? Jeżeli tak, to ja zaraz... — Co pan mówi, dziękuję — wystraszyła się kobieta. Markowi zrobiło się przykro, że tak się wyrwał z tą forsą, ale chciał jak najlepiej. — Spróbuję dostać się jakoś do szpitala, żeby porozmawiać z nią chociaż przez szybę. Tylko... nie znam nazwiska Ani... — Gołąbek. — Dziękuję. I będę tam niedługo, dzisiaj chciałbym... Odłożył słuchawkę i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby dostać się do dziewczynki. O tym, żeby tam pójść tak po prostu, nie było mowy, nie był przecież nawet jej krewnym. Musiał więc tiżyć albo jakiegoś podstępu, albo też znaleźć kogoś, kto by mu ułatwił dostanie się na oddział. Najlepiej, żeby to był lekarz. No tak, ciotka Anki była lekarką i gdyby nie ta sprawa z ziołami i pogotowiem mógłby się do Anki zwró- cić o pomoc. A tak, trdchę było nie na miejscu. Sama miała ostatnio dosyć przeżyć. Z drugiej strony, dobrze się już czuje... już wczoraj dobrze się czuła, normalnie. Siedzieli na tarasie jakby nigdy nic. To może spróbować, zadzwonić do niej i poprosić. Pewnie znowu poczuje się urażona, że jej zawraca głowę Anią, ale to nie chodzi przecież o jakieś głupstwo. Ciągle ma z nimi kłopoty, albo z jedną, albo z drugą, a teraz pochorowały się obie naraz. A on ma na głowie egzaminy, od których dzieli go zaledwie kilka dni. Co za pech z tym szydełkiem... Przyszło mu na myśl, że może Danka coś tutaj pomoże. Dobrze by było. Telefon do Anki to będzie ostateczność. Zajrzał do pokoju siostry, która też ostro zabrała się do roboty, bo zaczęła się u niej sesja egzaminacyjna. — Mogę na chwilę? —• Właź, tylko prędko mów, o co idzie, bo nie mam czasu — podniosła głowę znad książki. — No wiesz, taka sprawa... — No jaka? Jaka? Wykrztuś wreszcie. — Ania jest w szpitalu. I nie wiem, jak sią tam do niej dostać. Może ty "masz jakiś pomysł. — W szpitalu? A co się stało? — Z nogą. Infekcja... — Co za infekcja? Jak to? — No... miała otwarte złamanie. Przecież ci mówiłem. I wsadziła szydełko pod gips. — Co ty opowiadasz, czyś ty zwariował. Kiedy to się stało? Przecież wczoraj byłeś u niej, bo się zatruła ziołami. 1.93 ^— Ojej — zdenerwował się. — Nie mówię o Ance, ale o tej dziewczynce, co do mnie zawsze dzwoni. No wiesz, też ma Ania na imię. — Aha — zrozumiała nareszcie. — Nie wiedziałam, że jest chora. — Przecież cię pytałem o to złamanie. ;— Ale mi nie wyjaśniłeś, w jakim celu. Ty w ogóle mało mi mówisz ostatnio — odparła urażona. —- No więc widzisz, jak jest. Całkiem kiepsko. *~— Rzeczywiście, pechowiec z ciebie. Ale co 2 tą infekcją? — No, mała jest w szpitalu. Chcę tam pójść. Możesz pomóc? — Ciężka sprawa, bo co ja mogę? Jestem na pierwszym roku. Chyba, że Joanna. Kręci teraz z jakimś lekarzem... — To zadzwoń do niej. Zaraz przyniosę telefon!... Wkrótce był z powrotem. Wcisnął siostrze słuchawkę: — No dzwoń. — Zaraz, coś ty taki w gorącej wodzie kąpany — zaczęła się bronić. — Pięć minut nikogo nie zbawi. Joanny nie było jednak w domu, a jej matka powiedziała, że nie wie, kiedy wróci. — Wszystko na nic — rzekł zgnębiony, kiedy Danka odłożyła słuchawkę. — Zadzwonię do niej jutro. Siadaj teraz do nauki. — Jak mam się uczyć w takich warunkach. 194 — Musisz — odparła krótko i to jakoś na nieg® podziałało. Wrócił do siebie i rozłożył książkę. Usiłował skoncentrować się na tym, co czyta, po jakimś czasie mu się to udało. Nazajutrz Danka dodzwoniła się do Joanny, ale okazało się, że ta sprawa z lekarzem jest już nieaktualna, to znaczy, że Joanna z nim zerwała. Nie było wyjścia, musiał zwrócić się do Anki. Ku jego zdumieniu zareagowała zupełnie inaczej, niż się tego spodziewał. Powiedziała, że oczywiście zadzwoni i poprosi ciotkę o pomoc. Trwało niecałe pół godziny, jak zadzwoniła oznajmiając, że umówiła się z ciotką o piątej po południu, w szpitalu na dole. — Chyba się jakoś poznacie — zakończyła, — To... to ty nie pojedziesz ze mną? — spytał zaskoczony. —- Nie" wiem, czy tego chcesz. Uśmiechnął się w duchu, Anka nie byłaby sobą, gdyby czegoś takiego nie powiedziała. — Oczywiście, że chcę — odrzekł poważnie, żeby jej nie urazić. Na tym zdradliwym terenie, jakim były ich wzajemne stosunki, wolał nie ryzykować nawet takim niewinnym uśmiechem. — To przyjedź po mnie. Wiesz, teraz mnie nie puszczą samej po tej hecy z ziołami... — No oczywiście, że przyjadę. Czekaj o czwartej. Bo od ciebie to spory kawałek, a nie możemy się przecież spóźnić... 195 „Czekaj o czwartej" — myślała spoglądając na zegarek, na którym było dobre dwadzieścia po. Nigdy nie potrafił być punktualny, nawet w ważnej dla niego sprawie. Chyba mu naprawdę zależało na tej dziewczynce. Był taki przejęty. A teraz minęło prawie pół godziny... To cud, że nie spóźnił się na maturę, chociaż nie wiadomo, pozostały przecież egzaminy ustne... Niecierpliwy dzwonek oznajmił jego przybycie. Zobaczyła go w drzwiach z twarzą zaczerwienioną ze zmęczenia, z włosami rozwianymi nad czołem. Pachniało od niego wiatrem. I wyglądał tak jakoś dziecinnie, jak mały chłopiec. Nic więc nie powiedziała na spóźnienie, nie mogła. A on rzekł zdyszanym głosem: — Prędzej, chodźmy. Taryfa czeka na dole. — Może wygrałeś milion? — Nie żartuj. Nie będziesz jeździła w tłoku autobusami... W szpitalu znaleźli się kilka minut wcześniej i musieli zaczekać, bo cioci Irki jeszcze nie było. Anka zobaczyła ją, jak idzie przez hali w białym fartuchu narzuconym na sukienkę. Pomachała do niej ręką, a ciocia uśmiechnęła się, skręcając w ich stronę. Przywitała się z Anką, całując ją w policzek, potem podała rękę Markowi, którą cmoknął z nabożeństwem. — No więc jak się nazywa ta dziewczynka? — Ania Gołąbek. Leży na drugim piętrze, na chirurgii. — Dobrze, poczekajcie. Zobaczymy, co się da zrobić. 196 — A gdybym nie mógł tam pójść, to tutaj mam dla niej paczkę i list. — Mam nadzieję, że w tej paczce nie ma nic niestosownego do jedzenia?' — Nie... to książki. Ciocia wzięła to wszystko i skierowała się w stronę schodów. Portier zagrodził jej drogę, ale po krótkiej wymianie zdań usunął się, dając przejście. Anka i Marek znowu usiedli na ławce. — Przykro mi, że cię tu przywlokłem. Musisz bardzo nie lubić szpitala. — A kto lubi? — odpowiedziała pytaniem. — Ale dzisiaj nie jest nawet tak źle. Przecież przy okazji mogę być z tobą. — Czy to jakaś rekompensata? — Ogromna — odrzekła z uśmiechem. No tak, ona sobie mogła pożartować na tym ich ruchomym gruncie. Ciocia wkrótce zeszła, ale nie miała nic dobrego do zakomunikowania. Na wstępie rzekła, że dziewczynka nazywa się inaczej, nie Gołąbek, ale Wróbel, — Ale jej matka mi powiedziała... — Bo to matka się tak nazywa, a dziewczynka nosi nazwisko ojca. Doszłyśmy dopiero do tego z siostrą. Całe szczęście, że nazwiska są jakoś podobne... Ale do rzeczy. Mała ma gorączkę i lepiej jej nie niepokoić. Paczkę zostawiłam i list. A tu mam list od niej — podała Markowi złożoną na pół kartkę w trzy linie. — Co teraz z nią będzie? — spytał obracając list w rękach, 197 — No... zobaczymy. Dostaje silny antybiotyk. Miejmy nadzieję, że to pomoże. — W każdym razie dziękuję — rzekł cicho. — Nie ma za co. To miła dziewczynka. Ma taką zabawną buzię, krótkie, jasne włoski, z grzywką... Na wzmiankę o krótkich, jasnych włosach Anka poczuła niemiłe ukłucie, spojrzała szybko na Marka, czy on też nie ma takich skojarzeń, ale nie, był tylko zajęty Anią. — Krótkie? — zdziwił się. — Mówiła, że ma warkocze. — Może teraz ścięła włosy — odparła ciocia. — Ale jak to mówiła? Czy pan jej nie widział? Anka pośpieszyła z odpowiedzią. Ciocia Irka zdziwiła się, powiedziała nawet, że takie historie zdarzają się tylko w książkach, to znaczy, tak do tej pory myślała. Powiedziała też, że na chirurgii pracuje jej koleżanka i od niej będzie miała informacje o stanie zdrowia Ani. — Anka panu doniesie, co i jak -— rzekła na pożegnanie. — Tak, dziękuję... Marek czytał list, odwrócony do niej tyłem, potem złożył kartkę i usiadł obok na ławce." — Straszne, co to dziecko musi wycierpieć — rzekł zgnębionym głosem. — Chcesz przeczytać? Zawahała się, ale w końcu wyciągnęła rękę: „Drogi Marku, piszę bazgrołkami, bo muszę leżeć i nie wolno mi się przekręcać na boki. Nie mam na nodze gipsu, ale mnie nawet gorzej boli, a najbardziej to zastrzyki,, cztery każdego dnia. Nawet w nocy. Raz to mi siostra zrobiła przez sen i udało mi się, bo nic nie czułam. Nawet się nie 198 obudziłam. I to była ta dobra siostra, taka ciocia Jola. A jest jedna, której nie lubię, ciągle na mnie krzyczy i mówi, że od mojej nogi to tak czuć, aż na korytarzu. I że mama lepiej by zrobiła, jakby mi te łapy przywiązywała do łóżka. Bo już jestem duża, a taka głupia. Cały dzień wymyślałam opowiadanie do swojego tomu. Nudno tak leżeć samej, a najnudniej, że nie mam telefonu i nie mogę z tobą rozmawiać. Zadzwoń czasem do mojej mamy, bo ona przychodzi do mnie z takimi czerwonymi oczami. Nawet przez szybę widać. > A teraz pa, pa, całusów sto dwa Ania" — Widzisz — powiedział, kiedy oddawała mu list. — Co, widzisz? — spytała rozdrażniona nagle. — No... że jesteś w lepszej sytuacji. — Tak ci się tylko wydaje — odparła starając się stłumić w sobie narastające uczucie buntu. Marek ciągle porównywał, ciągle ją z kimś porównywał i te porównania musiały wypadać albo na jej korzyść, albo odwrotnie. O tych pierwszych pewnie zawsze jej mówił, o tych drugich raczej nie. I to właśnie było najgorsze. Mogła się tylko domyślać, co on czuje. Co czuje obserwując inne dziewczyny w jej wieku, biegnące przez ulicę, wskakujące do tramwaju, grające w tenisa, mogłaby jeszcze wyliczać i wyliczać, bez końca. Tysiące innych porównań, w których musiała wypadać fatalnie. Ona tylko wiedziała, jakie ponosiła koszty za każdą lepszą chwilę. Bez lęku, że Marek w końcu się znudzi, że odejdzie, znajdzie inną 199 dziewczynę. Zdrową. To dlatego tak niepokoiła ją jego przyjaźń z chorą dziewczynką. Bała się, że za dużo będzie tej choroby w jego życiu i że prędzej czy później zechce się od niej uwolnić. On przecież nie zdawał sobie sprawy, czym naprawdę jest choroba. Usiłował ją sobie wyobrazić, ale to były tylko jego wyobrażenia, których Anka nie chciała prostować. Robiła, co mogła, żeby choroby w ich stosunkach było jak najmniej. A teraz wdarła się w ich życie z zupełnie innej strony, tak wszystko komplikując. Rozdział VII Pierwsze czerwcowe dni upłynęły pod znakiem egzaminów Marka, tylko o tym się teraz myślało. Najwięcej obaw przysporzył ustny z matematyki, który na szczęście jakoś mu poszedł, co prawda z oporami, ledwo na trójkę, która psuła świadectwo jako jedyna ocena dostateczna. Nawet z chemii i fizyki miał po czwórce, co, jak się jej później zwierzył, uważał za osobisty sukces. No więc egzaminy minęły, a oni znowu prawie się nie widywali, bo teraz czekały Marka egzaminy na studia, a więc znowu kucie, tym razem jednak już się tak nie uskarżał. Widmo matematyki przestało go prześladować. — Zupełnie jak ja —'¦ śmiała się Anka. — Nie żartuj sobie z takiej ważnej sprawy — odparł. — Myślisz, że jestem taka ważna? — Pewnie, że ważna. Najważniejsza! Niby najważniejsza, a ciągle nie miał dla niej czasu. O tę małą Anię tak się troszczył, już na wstępie pytał, czy ciocia Irka nie dowiedziała się czegoś nowego. Rozumiała to, dopóki sprawa wyg- 201 iądała groźnie, ale potem kiedy niebezpieczeństwo minęło, nie musiał się już tak denerwować i dzwoniąc do niej mógłby spytać, jak ona się czuje. Co prawda sama go tego oduczyła, zabraniając mówić o chorobie. Ale to nie o chorobę chodziło, ale o nią. Mógłby spytać, czy nie jest jej na przykład smutno... Było jej smutno, czuła się jak porzucona. Przedtem widywali się przecież prawie codziennie. Przywykła już, że zaraz po powrocie ze szkoły zadwoni do Marka albo on do niej i że się spotkają. Teraz już nie telefonowała pierwsza, nie chcąc przeszkadzać, no i narzucać mu się... A on dzwonił dopiero wieczorem albo wcale, tłumacząc się na drugi dzień, że koledzy siedzieli u niego do późna i nie miał jak do niej przekręcić.. W dodatku jego przyjaciel, Tddek, bardzo się Ance nie podobał. Nie wie dlaczego, ale miała takie przeczucie, że z jego strony grozi im niebezpieczeństwo. Nawet nie o to chodziło, że może Marka buntować przeciwko niej albo przyprowadzić jakąś dziewczynę, która Marka zainteresuje. To było coś innego, coś co nie miało nazwy, po prostu istniało. Ilekroć słyszała, że Macek ma się spotkać z Tadkiem, czuła skurcz w gardle, jak w sytuacji, gdy czegoś się bała. Może to było to, że grywali razem w tenisa, a także chodzili razem na pływalnię, kilka razy w tygodniu, rano, przed lekcjami. To ich fizyczne porozumienie, porozumienie sprawnych mięśni. Teraz obaj nie mieli czasu i lęk przycichł, bo spotykali się wyłącznie po to, żeby się uczyć. Na tej płaszczyźnie Anka mogła być ich partnerką, a jeżeli chodziło o ma- 902 tematykę to, mimo że była kilka klas-niżej, biła ich na głowę. Tym razem nie chodziło o- jej uprzedzenia, ale o to, że się tak od siebie oddalili. A Tadek ciągle tam był z Markiem. Znowu wygrywał... Na takich rozważaniach zastał ją ojciec, który wyjątkowo wcześnie wrócił do domu. — Co tak siedzisz z nosem spuszczonym na kwintę? — spytał widząc, że ma niewyraźną minę. — A, tak sobie... — Marek znowu się uczy i to cię boli. Przyznaj się ibez bicia. — No... ciągle jest zajęty, całymi dniami. — Dziwisz mu się? — Nie, ale... — Żadne ale. Konieczność. Wolałabyś, żeby zamiast zdawać na studia schwycił za łopatę? — No coś ty, tatusiu — uśmiechnęła się. — Sama widzisz, że nie miał innego wyjścia, jak tylko wziąć się ostro do roboty. Ale to się niedługo skończy i nie będziecie już mieli żadnych przeszkód. Wakacje staną przed wami otworem, że tak powiem. — Nie sądzę — odparła głosem, któremu daleko było do wesołości. — Znowu narzekanie? Przecież z tobą nikt nie wytrzyma. Ja ci roztaczam, perspektywy... — Jakie? No jakie? Powiedz... to dreptanie w kółko, te spacerki za rączkę wokół leśniczówki... J— Nie znam piękniejszego miejsca niż to wokół leśniczówki, wierz mi. A widziałem kawał świata. — Ja nie o tym mówię. Wiesz, jak lubię tam jeździć... 203 — No to o co chodzi? — O to, że nie mogę siebie znieść takiej. — Znowu coś nowego. — Przeciwnie, to co zwykle, to co dziesięć lat temu, pięć, trzy dwa, czyli moje kompletne upośledzenie, inwalidztwo w największym stopniu. — Od lat walczę, żeby tak nie było. Przecież wiesz. ¦— To tylko półśrodki, tatusiu. Oszukujesz sam siebie, chcesz wmówić mnie i sobie, że... — Wiesz co, przestańmy rozmawiać, lepiej pojedźmy sobie za miasto. Zobaczyć wiosnę. *" — Przecież jest już prawie lato. — No to to prawie lato pojedziemy zobaczyć. Do Kampinosu. Zgoda? — Zgoda — odparła zaskoczona tym nagłym projektem, z (jednej strony chciała zobaczyć las, a z drugiej było jej to trochę nie na r^kę, bo zaczęła taką ważną dla siebie rozmowę, a ojciec ją zepsuł. Ale to nic, wróci jeszcze do tego, ale chyba dopiero po wyjeździe mamy, który był już postanowiony. Mama była w trakcie załatwiania formalności i dokładnie dwudziestego szóstego czerwca wsiądzie do samolotu odlatującego do Paryża... Wszystko było już zaplanowane, omówione w szczegółach. Zaraz po wyjeździe mamy Anka pojedzie z ciocią Irką do Koczka i pozostanie tam do siódmego lipca. Siódmego lipca ciocia wróci do Warszawy, a do leśniczówki tego samego dnia przyjedzie Marek, który będzie już po egzaminach. W sierpniu zjawi się tam ojciec, bo Marek będzie miał obowiązkowe praktyki w jakiejś fa- 204 bryce, oczywiście jeżeli zostanie przyjęty na studia, w co nie wątpiła. Czyli wszystko omówione, zamknięte. Warty będą się przy niej zmieniały dokładnie co do dnia i godziny, bo przecież nie mogła istnieć sama, bez nadzoru, była jak ta trzcina, o której mówił profesor. On też, podobnie jak ojciec, namawiał ją do samodzielności. Opowiedział jej historię o trzech trzcinach: jedna z nich rosła prosto, trzymała się dobrze gruntu i była na tyle silna, aby utrzymać te dwie inne, które się na niej wspierały. Były słabo zakorzenione i kiedy tę mocną ktoś zawadził wiosłem i wyrwał z dna, zginęły też pozostałe, bo nie nauczyły się żyć samodzielnie. Profesor spytał, czy rozumie, o co mu chodzi, a ona pokiwała potakująco głową, ale to przecież nie jej powinien opowiedzieć tę historię tylko mamie, bo to mama uczyniła z niej słabą trzcinę, mama, babcia i inni. I chyba ojciec też, bo poza tym, że wytykał mamie błędy, nie robił nic, by Ance realnie pomóc. Teraz da mu taką szansę... Wkrótce znaleźli się za miastem, mijając niskie domki z ogródkami. W oddali rysowała się ciemna linia lasu. — Pierwszy raz w tym roku jedziemy za miasto — rzekł ojciec. — Co za zaniedbanie! W zeszłym roku jeździliśmy już na początku maja. — W zeszłym roku wszystko było inaczej. — To znaczy? —i- No inaczej, po prostu — odparła. — Ale jak? Lepiej czy gorzej. — Z jednej strony lepiej, z drugiej gorzej. — Odpowiedź Salomonowa. Mów jaśniej. 205. — No... nie było Marka, więc... — To chyba dobrze, że jest. — Dobrze. — No to o co idzie? — O mnie. Nie mogę być taka, jaką bym chciała. —- To każdy może powiedzieć, ja na przykład też. — Ale... ale mnie chodzi wyłącznie o to, co jest we mnie nienormalnego. — No wiesz... — Wiem. W Sparcie zrzuciliby mnie ze skały. — Nie jesteś w Sparcie, ale w Warszawie, gdzie panują inne zwyczaje. Łagodniejsze. — I to jest właśnie złe. Powinno się ludziom dać szansę, jeśli tego pragną... — Oczywiście. Ty też ją masz. — Na pełzanie... —- No, zdaje się, że nasz spacer w lesie upłynie pod znakiem jałowej dyskusji. — Dlaczego jałowej? — Bo chcesz mówić o tym, o czym nawet nie powinnaś myśleć. Każda rzecz na tym świecie jest w jakimś stopniu niedoskonała, jak jej się tak przyjrzeć przez lupę, to znajdzie się masę wad. — Mnie nie trzeba ogłądać przez lupę, gołym okiem można dostrzec te wady, jak to określiłeś. — Anka! — zdenerwował się ojciec — albo natychmiast przestaniesz, albo wracamy do domu. Po co psuć sobie dzień. — Jak chcesz — odparła, rozumiejąc, że trzeba tę rozmowę zacząć inaczej, w okolicznościach, które byłyby bardziej sprzyjające. Te na przykład 206 nie były. Postanowiła więc przestać, jak tego zażądał ojciec. Dojeżdżali już do parkingu pod lasem, gdzie należało zostawić samochód. Nie można było wjeżdżać głębiej, na szczęście, bo inaczej pomiędzy drzewami pełno byłoby samochodów i spalin. Nikt by przecież z dobrej woli nie zrezygnował z wygodnej jazdy. Pewnie i grzyby ludzie zbieraliby wychylając się z auta. Szli wąską dróżką pomiędzy wysokimi paprociami o zrudziałych łódkach liści, kiedy Anka usłyszała ciche popiskiwanie. Nie wiedziała jednak, do kogo mogłoby należeć. Na mysz to raczej nie wyglądało, mógł to być prędzej jakiś ptaszek. Ale dlaczego ukrył się tak nisko, w paprociach. Może miał złamane skrzydełko. Przystanęła na-słuchając. Ojciec, który był kilka kroków za nią, spytał zaraz: — Żle się poczułaś? — Tym razem nie ja — odparła — ktoś inny. Oboje teraz nasłuchiwali, ale popiskiwanie się nie powtórzyło. — Musiałaś się przesłyszeć — rzekł ojciec. — Na pewno nie — upierała się. I miała rację, bo po chwili z gąszczu paproci wyszło coś bardzo przypominającego psa ratlerka, a przy bliższym poznaniu okazało się małą, na-krapianą na grzbiecie sarenką. Wcale się ich nie bała, a kiedy Anka przykucnęła i pogłaskała ją po głowie, poddała się nawet pieszczocie. — Popatrz, tatusiu —, powiedziała szeptem, nie chcąc jej spłoszyć — tyle lat jeździmy na Mazury, a nigdy nie widzieliśmy takiego cudu... 207 — Co ty opowiadasz, widzieliśmy chyba z tuzin saren. — Ale takiego maleństwa nigdy. Popatrz, ona ledwo trzyma się na nóżkach, musiała się niedawno urodzić. Ale gdzie jest matka? — Może w pobliżu. Powinniśmy raczej odejść, żeby jej nie wypłoszyć. Bo co się stanie z małą? — A jak z matką stało się coś złego? Może zagryzł ją pies? — Dlaczego od razu tak ponuro. Ty pesymist-ko — odparł ojciec. — Boję się, po prostu. — To przestań się bać i zacznij myśleć. Chodźmy stąd. —¦ Ale... jak ją zostawimy, to ona zginie — rzekła ze łzami w oczach. — No tak, w dodatku musisz płakać. — Bo mi jej żal. Jest malutka i musi mieć mleko. — Wrócimy tutaj, jak matka się nie zjawi, zaczniemy się zastanawiać. — Ale ona może się zgubić w tych paprociach. — Nic się nie martw. Dajmy szansę matce, to najlepsze wyjście. Ociągając się pozostawiła sarenkę i ruszyła za ojcem. Ciągle się jednak oglądała. Zwierzątko zrobiło kilka kroków za nimi, ale się zatrzymało. Stało tak chwiejąc się lekko na cienkich, długich nóżkach. Ance znowu łzy napłynęły do oczu, aż było jej wstyd. Ocierała je ukradkiem, nie chcąc, aby zobaczył je ojciec. Ale on jakoś się ich domyślił, mimo że szedł przodem, odwrócony plecami. 208 — Dosyć tego siąkania nosem. Wszystko dobrze się skończy — rzucił za siebie, nie oglądając się. Nie była wcale o. tym przekonana. Sarenka mogła się gdzieś zabłąkać, a stara sarna na pewno się nie znajdzie, bo przecież gdyby była zdrowa i cała, nigdy nie zostawiłaby swego dziecka. — A co zrobimy, jak matka się nie znajdzie? — Właśnie się zastanawiam. Nie możemy jej trzymać w Warszawie. Trzeba by było odwieźć ją do Koczka. — Właśnie! — rozpromieniła się Anka. — To będzie najlepsze wyjście. Zawracajmy i weźmy ją. — Chwileczkę. Nic w tym nie ma wspaniałego. To ostateczność. Przecież tam by musiała zostać przy ludziach, a to dla dzikich zwierząt zwykle tragicznie się kończy. Opowiadał ci leśniczy o losie dzika, którego wychowywał. — Wiem, nie bał się ludzi i dlatego zginął: — Właśnie. Z nią może być tak samo. — Czasami wstyd mi, że też jestem człowiekiem, że należę do tej zgrai morderców. — Znowu przesadzasz. Ludzie potrafią być także wspaniali. — Niektórzy ludzie... Ojciec ruchem ręki nakazał jej milczenie, pat^ rzyła na niego zaskoczona, dopiero potem zrozumiała. Zdążyła jeszcze zobaczyć, w kierunku, który wskazał, biały talerz i dwie smukłe, zakończone czarnymi kopytkami, nogi. Wszystko to zniknęło w paprociach. — Matka? — spytała z nadzieją. — A któż by inny. — Ale, czy jesteś pewien? U — Kaszta świata 209 — Oczywiście. Jak chcesz, to możemy sprawdzić. Zawrócili, idąc jednak na tyle wolno, aby matka, jeżeli nią była oczywiście, zdążyła pierwsza dotrzeć do sarenki. Nie było jej jednak na dawnym miejscu. Anka* zaczęła się nawet niepokoić, że już się nie wyjaśni, co się stało ze zwierzątkiem, kiedy zobaczyła je znowu daleko na ścieżce. Najpierw jednym susem przesadziła ją sarna, a za nią pobiegła mała. Dużo wolniej, i dlatego mogli ją zobaczyć. — No i jak? Zadowolona? — spytał ojciec. W milczeniu skinęła twierdząco głową. Teraz dopiero było jej wstyd za tę scenę, jaką urządziła ojcu. Powinna mu jednak bardziej ufać. W pierwszej chwili sądziła, że odciąga ją od zwierzątka, żeby nie narobić sobie kłopotów. Najgorsze, że on dobrze wiedział, co ona sobie wtedy myślała. Nareszcie było po wszystkim. Wciśnięta w białą bluzkę z żabotem i plisowaną, granatową spódnicę czuła się nieswojo. Przywykła do zupełnie innego stroju, jakiejś koszulowej bluzki i dżinsów, teraz więc prawie nie umiała się poruszać. Wydawało jej się, że ma kanciaste ruchy i nogi jej się plączą. Najchętniej nie poszłaby na zakończenie roku szkolnego, ale mama wypchnęła ją prawie siłą. Miała świadectwo najlepsze w klasie, w związku z tym wyczytano ją na apelu i wręczono dyplom. Brr... straszne, na oczach wszystkich musiała podejść, aby go odebrać, a także przyjąć książkę z dedykacją i podpisami profesorów, Ze szkoły wychodziła z Iwoną, która też dostała książkę, mimo że miała same tróje i jedyną piątkę z wuefu. Ale słusznie, że dostała, bo dlaczego nie? Przeszła do następnej klasy, co było przecież wynikiem sporego wysiłku. Tyle jest materiału, tyle przedmiotów, trzeba się nieźle na-gimnastykować w ciągu roku... No, z tym gimnastykowaniem to trafiła jak kulą w płot. Ale na swoje usprawiedliwienie miała, że chodziło w tym wypadku o gimnastykę mózgu, która jako jedyna była jej dostępna. Przed szkołą czekał Marek z bukietem róż, którego nawet nie schował za plecami. Myślała, że zemdleje. Iwona zresztą też. Oniemiała i nic nie mogła powiedzieć. Wszystkie dziewczyny gapiły się na Marka, a on nic sobie z tego nie robił. Zobaczył Ankę i zaczął iść w jej stronę, szybko więc pożegnała się z Iwoną. Na przywitanie pocałował ją w policzek, a ona jak na złość musiała się zaczerwienić. Serce tłukło się o żebra i bała się, żeby nie zabrakło jej powietrza. To by dopiero było, na oczach wszystkich taka scena. Na szczęście jakoś przeszło. Policzki przestały cierpnąć (co sprawiało wrażenie, jakby wbijano w nie mnóstwo szpilek), a to znak, że atak jej nie groził. To tylko tak w pierwsz.ej chwili. Przejęła się oczekującym Markiem i bukietem... Szli ulicą. Ona obdarowana pięcioma różami. — Kupiłeś mi róże, jak dla starszej pani. — Przecież jesteś starszą panią, dziesiąta klasa, fiu, fiu, to nie żarty — odparł,z powagą, ale oboje jednocześnie parsknęli śmiechem. 210 21 i — Lubię róże. To moje ulubione kwiaty. Tylko że... dziewczyny mi tego nie wybaczą. — Zapomną. Do przyszłego roku — pocieszył ją Marek. Ale nie musiał. Nawet trochę chciała, żeby nie zapomniały. Po żadną z nich nie wyszedł chłopak z kwiatami. Teraz pewnie się z niej nabijają, a w gruncie rzeczy umierają z zazdrości. Nigdy by się oczywiście do tego nie przyznały, nawet przed sobą, ale tak właśnie było. Zazdrościły jej. Poszli do Łazienek na lody. Dzień był piękny, słoneczny. Wolałaby oczywiście przedtem przebrać się w normalne rzeczy, ale to by zajęło dużo ¦czasu. Czekał ją obiad u babci, a Marek też przecież musiał wracać do swoich książek. Jego egzamin się zbliżał. Kelnerka przyniosła wkrótce dwie pełne czarki roztopionych już prawie lodów. Ich kulki wyglądały jak marne resztki z bałwana, brakowało tylko marchewki. Anka patrzyła pod słońce. Marszczyła się więc, spod zmrużonych rzęs spoglądając na Marka. — JFajnie wyglądasz — rzekł ukryty bezpiecznie w cieniu parasola. — Szkoda, że nie mam aparatu. Zrobiłbym ci zdjęcie. — No wiesz, w tym uniformie? Chybabym cię zabiła. — Ty zawsze jesteś małostkowa, przywiązujesz wagę do szczegółów. Myślałem o twojej twarzy, piegusfeo! — Tego nie dam sobie wmówić. Nie jestem piegowata. — A właśnie że jesteś. Masz piega na nosie. 212 — Nic podobnego. — Dać ci lusterko? - Anka chciała odpowiedzieć, ale twarz Marka zmieniła się nagle, pojawiło się na niej coś jak zmieszanie. Obejrzała się szybko. 'W ich stronę zmierzała jakaś nieznana dziewczyna. Była opalona prawie na brązowo, co stanowiło ostry kontrast z bardzo jasnymi włosami, rozpuszczonymi na plecy. Na nosie miała duże słoneczne okulary zasłaniające prawie całą twarz, a na sobie niebieską podkoszulkę i dżinsy, modne, • zwężające się do dołu. Miała też laczki na wysokiej szpilce i umalowane na karminowo paznokcie u nóg. Wszystko to Anka zdążyła zauważyć w ciągu jednej chwili, jednego spojrzenia za siebie. Dziewczyna bezceremonialnie odsunęła sobie wolne krzesło przy ich stoliku i usiadła z westchnieniem ulgi. — Upał straszny. Oszaleć można — rzekła do Marka, jakby Anki wcale nie było. On sam nie wiedział, jak ma się zachować. Dziewczyna siedziała do niej bokiem, można powiedzieć, że prawie tyłem i nie zwracała na nią uwagi, mówiąc cały czas: — A jak tam twoje egzaminy, reżyseruniu? Idą na"przód? Moje też można by rzec, właśnie oblałam egzamin z interny i będę go ponownie oblewać wieczorem. Może wpadniesz? Będą fajni ludzie... — Nie mam czasu — odburknął. Anka poczuła, jak pocą jej się ręce. Bała się, że kiedy otworzy dłoń, będzie w niej pełno wody. A jak będzie musiała przywitać się z tą dziewczy- ,213 ną. Przecież prędzej czy później Marek je sobie przedstawi, Dojdzie do podania rąk i co wtedy. Chociaż nie wiadomo. Tamta tak dziwnie się zachowywała. I znała Marka, nawet bardzo dobrze, bo skąd te szczegóły. Wiedziała, że Marek chce zdawać na reżyserię. Była więc bardzo wtajemniczona... Poczuła igiełkę bólu, jak wtedy gdy dentysta dotknął otwartej szyjki zęba. Wtedy krzyknęła, teraz siedziała jak niema. Nie miała odwagi spojrzeć na Marka. Bała się tego, co zobaczy: wyrazu jego twarzy. Ta dziewczyna była przecież taka atrakcyjna. I taka swobodna. Bez żadnej tremy, która zwykle spinała Ankę z byle powodu. — Pozwól, Joanna — udało się wreszcie powiedzieć Markowi — to moja dziewczyna. * Wtedy tamta odwróciła głowę i zdjąwszy okulary zaczęła się Ance przyglądać. Miała duże i bardzo niebieskie oczy. Twarz bez makijażu, tylko rzęsy umalowane, a przez to długie i wygięte. Ta twarz była bardzo piękna i cała nadzieja Anki, że pod okularami kryje się jakiś defekt, rozwiała isię w jednej chwili. ' — Twoja dziewczyna? — spytała z udanym, a może prawdziwym, zdumieniem tamta — to dziecko w szkolnym mundurku? — No, przestań lepiej — rzekł głośno Marek, ale ona tylko się roześmiała, ukazując równy rząd bardzo białych zębów. Wszystko w niej było takie doskonałe i Anka zaczęła się dziwić, dlaczego Marek nie zakochał się w dziewczynie. Dlaczego miał czas dla niej. Była przeciwieństwem tamtej. Ona.na jego miej- 214 scu... Znowu poczuła ten cienki, świdrujący ból. Dziwiła się, że nic się nie dzieje, że nie robi jej się ani gorąco, ani zimno, co było zwykle oznaką zmiany pracy serca. Tego by tu jeszcze brakowało, żeby odkryła się ze swoją ułomnością. Z tym kamieniem, który dźwigają skazańcy. Tylko że-u niej nie był on przymocowany do nogi, krył się w piersi... — Czy to ciebie Mareczek trzyma na zdjęciu w pokoju? — zwróciła się teraz wprost do niej dziewczyna, a Anka potulna jak owca, przytaknęła. Za co zaraz poczuła do siebie odrazę. Nie potrafiła się przeciwstawić. Nie pozwolić, aby traktowano ją z góry. — Wyglądasz tam na starszą. A potem dziewczyna zwróciła się znowu do Marka: — Co ty? Uwodzisz nieletnie. Ile ona ma lat? Czternaście, czy jeszcze mniej? Z tobą w ogóle coś jest. Napastujesz podobno jeszcze jedną przez telefon, tym razem ośmioletnią, może cierpisz na kompleks Edypa? — Wiesz co, Joanna — odparł na to. — Jesteś beznadziejna. Powiedział to z taką pogardą, że gdyby to miało być skierowane do Anki, umarłaby chyba, a dziewczyna roześmiała się jeszcze szerzej. A potem przysunęła sobie prawie całkiem już roztopione lody Marka i zabrała się do jedzenia. ¦ — Można? — spytała podnosząc na niego wzrok, musiała się pochylić, bo duże krople ska-pywały z łyżeczki na stolik. — Można, oczywiście — odrzekł, a potem przy- 215 sunął jej także porcję Anki. — Możesz także wylizać tę miseczkę, Anka nie będzie miała nic przeciw temu, prawda? — zwrócił się teraz' wprost do niej. Nic nie odpowiedziała przerażona takim obrotem sprawy. A dziewczyna skrzywiła się z niesmakiem. — Robisz się nieprzyjemny — rzekła odsuwając lody. — Co ci się stało? — Po prostu przebrałaś miarkę. — Raczej czarkę, czarkę — zaśmiała się krótko, urywając nagle. — Ale może masz rację. Jeżeli cię czymś uraziłam, to przepraszam. Nie miałam takiego^ zamiaru. — Mnie nie. Ale powinnaś przeprosić Ankę — odpowiedział ciągle jeszcze nachmurzony. — Mieliśmy tak mało czasu dla siebie, a ty go nam zabrałaś. — Przecież wiesz, jak cię lubię — rzekła zmartwiona nagle — ucieszyłam się, jak cię zobaczyłam, i stąd to wszystko. Ale... — tu spojrzała na Ankę i w jej oczach nie było poprzedniej ironii — on jest dla mnie jak brat, młodszy naturalnie. Sama jestem jedynaczką i stąd ta tęsknota. Zawsze zazdrościłam Dance, znam Marka od takiego — tu wskazała ręką wysokość równą z krawędzią stołu. W jednej chwili Anka wszystko jej wybaczyła. Uroda dziewczyny przestała być nagle groźna, Anka mogła ją już podziwiać bez bólu, jaki przedtem temu towarzyszył. Domyśliła się, że dziewczyna jest przyjaciółką siostry Marka i że nic Ance z jej strony nie grozi. Skoro zna Marka od tylu lat i on się w niej nie zakochał, to już te- 216 raz się nie zakocha. Była o tym przekonana. — A wiesz, że on się nam kiedyś zgubił! Naprawdę — ciągnęła dziewczyna cała teraz odwrócona w jej stronę. — Zabrałyśmy go do wesołego miasteczka, myśmy miały po dziewięć lat, a on o ten cały rok mniej... No i takeśmy się" zagapiły, patrzymy, a tu małego nie ma... — Przestań, Joanna —¦ wtrącił Marek zmęczonym głosem. —¦ Dlaczego, niech pani dokończy — zaoponowała Anka, czując się trochę jak zdrajczyni, ale to było śmieszne i chciała wiedzieć, jak się skończyło. — Mów mi Joanna, nie jestem żadna pani. Panowie wyjechali do Londynu, jak mawiała moja babcia — rzekła dziewczyna wracając do swojej opowieści. Kiedy pozostali we dwoje, Marek był ciągle ponury i Anka musiała prosić go, żeby w końcu przestał. Nic się przecież takiego nie stało. — Ty to jesteś łatwowierna — powiedział z pretensją w głosie. — Usłyszałaś kilka miłych słów i o mało się nie rozpłynęłaś. A trzeba było jej okazać, że zachowała się po świńsku. — Dlaczego. Ma taki sposób bycia i już. —- Ty to nazywasz sposobem bycia! Wiedziała, że jest zły o tę opowieść z wesołego miasteczka, gdzie się jako mały chłopiec zgubił i odnalazł we wnętrzu karuzeli; tak go zajęły te wszystkie tryby i kółka, że zapomniał o bożym świecie. A one, dziewczynki, biegały przestraszone, zaglądając do każdej dziury. Wreszcie zapowiedziano przez magafon, że „zginął chłopiec 217 w marynarskim ubraniu i białej, płóciennej czapeczce" i wtedy Marek się ujawnił z twarzą uma-zaną smarem tak, że siostra i jej przyjaciółka ledwo go mogły poznać. Zrobiło się zbiegowisko, ludzie przyglądali się zaciekawieni scenie, jaka się rozegrała przy karuzeli z madonnami: obie dziewczynki całowały go i tłukły na przemian, aż wreszcie rozpłakał się na cały głos, wsadzając pięści w oczy. Marek sądził, że ta historia ośmieszyła go w oczach Anki, a było dokładnie odwrotnie. Nawet trochę się rozczuliła, nie tyle tym, że się zgubił, a potem odnalazł, ale marynarskim ubrankiem i białą, płócienną czapeczką. Taki dobry był ten dzień i taki ważny dla niej mimo kilku naprawdę przykrych chwil. Wyszła zwycięsko ze spotkania z drugą dziewczyną i to taką doskonałą pod każdym względem. Początkowo lekceważyła Ankę, ale dzięki postawie Marka musiała ją dostrzec a potem zaakceptować... — To przecież wariatka, ta Joanna — mruknął. — Wcale tak nie uważam — pośpieszyła z o-broną. On wzruszył na to ramionami. — Wy dziewczyny to jesteście dziwne. Trudno was czasami zrozumieć. Anka roześmiała, się głośno, aż kilka osób się za nimi obejrzało. Obudziła się w dobrym nastroju, co jej się ostatnio prawie nie zdarzało. Nawet zbliżające się lato nie cieszyło jej tak, jak powinno. To lato 218 miało być przecież wyjątkowe, bardzo na nie liczyła, jednocześnie bardzo się go bojąc. Zdziwiła się, że jest jej tak wesoło, bez powodu. No, powód może by się znalazł, gdyby go tak poszukać. Zresztą i szukać nie było trzeba: stał przy łóżku w wazonie... Nucąc poszła do łazienki i z energią zabrała się do szorowania zębów, krzywiąc się przy tym i robiąc małpie miny do lustra (ulubione zajęcie w lepszych chwilach). I nagle przyszło jej do głowy, żeby zrobić coś dobrego, na przykład wyręczyć mamę w zakupach. Podsłuchała niechcący wczorajszą rozmowę mamy z babcią, z której wynikało, że pani Gienia źle się czuje i nie będzie mogła stać w kolejkach. Babcia zdaje się namawiała mamę na jarski obiad, ale ona była wyraźnie zmartwiona, że zostanie na niedzielę bez mięsa. Więc nie zostanie. Anka pójdzie i zdobędzie ten schab środkowy, o który tak mamie chodziło. Kilka minut po jedenastej znalazła się w sklepie. Pomieszczenie było niewielkie, przegrodzone ladą, poza którą tkwiły dwie wyraźnie znudzone sprzedawczynie, w białych poplamionych krwią fartuchach. Haki były jeszcze puste, mimo to zawinięta dwa razy kolejką nie mieściła się w ciasnym wnętrzu i kilkanaście kobiet zmuszonych było czekać na ulicy. Atmosfera była senna i pełna oczekiwania. Anka zaobserwowała dziwne zjawisko, mimo że nie przybywało osób, kolejka zaczynała jakby puchnąć, otaczające Ankę kobiety zdawały się tyć i rozrastać w oczach, a ich oddechy stawały się coraz głośniejsze i bardziej gorące, 219 podnosząc i tak już trudną do zniesienia temperaturę. Na dworze było pochmurno, ale parno jak przed burzą i tutaj, w tej ciasnocie, powietrze się nie poruszało. Miała przed sobą potężną, zajmującą dwa razy więcej miejsca od pozostałych, kobietę, drugą zaś, o podobnej mniej więcej tuszy, od jakiegoś czasu dźwigała na plecach, tuż przy uchu słysząc jej chrapliwy oddech. Przeważającą większość w ogonku stanowiły kobiety, było jeszcze tylko kilku emerytów i ani jednego mężczyzny w sile wieku. Potem znalazł się jeden na końcu kolejki przed sklepem, ale jego ubiór jak też aktówka pod pachą wskazywały, że przybył tu z prowincji i teraz oto poświęcał się dla rodziny. Z toczących się rozmów Anka wywnioskowała, że kobiety świetnie się znają. Przychodziły zawsze te same, tylko kolejność się zmieniała, dalsza kolejność, bo czołówka trwała nie zmieniona. To były te najwytrwalsze, wystające pod sklepem od siódmej, a przed wolną sobotą nawet od piątej rano. Dzisiaj był właśnie piątek przed wolną sobotą, więc powinna się cieszyć, że stoi w środku, a nie na zewnątrz. Koniec kolejki nie miał bowiem szans na dostanie lepszego kawałka mięsa. Ale jakoś się nie cieszyła. Było jej duszno, w uszach zaczynało szumieć, a kolana zrobiły się jak z waty. Właściwie powinna zrezygnować z dalszego stania, ale tak bardzo chciała zrobić mamie niespodziankę... Wokół toczyły się ożywione rozmowy. Zupełnie, jakby znalazła się na przyjęciu, a nie w sklepie mięsnym. 220 — No i co z tym pani wnuczkiem? — padło od czoła pytanie, które bezbłędnie dotarło do adresatki. — A już lepiej. Chwalić Boga, lepiej — odpowiedział kobiecy głos gdzieś od drzwi. —• Tylko godziny sobie przestawił. Spi w dzień, a w nocy dopiero do bawienia się bierze. Na ostatnich nogach jestem, bo ja z tych, co to swoje muszą odespać... — To po co pani tak się daje — wtrąciła się któraś do rozmowy. — Ja tam swoim córkom zapowiedziałam: Wychowałam was trzy, bez ojca, to same sobie radźcie. A wtenczas gorzej było, wojna, powstanie, ja samiuteńka jedna z drobiazgiem. Jak wychodziłam z Warszawy, to jeden dzieciak na plecach, drugi w wózku, a trzeciego za rękę musiałam prowadzić... Najstarsza miała pięć lat... Anka nieznacznie odwróciła głowę, chcąc przyjrzeć się kobiecie, która to mówiła. Zdumiało ją, że była taka drobna. Nie odgadłaby tego ani po głosie, który był silny, energiczny, ani po opo- * wieści. Potrzeba było niemałego hartu, aby się nie załamać i wyprowadzić dzieci z płonącej Warszawy, a potem, co było nawet trudniejsze, wychować je. Mama miała tylko ją, Ankę, a taka czasami czuła się zmęczona. Co prawda mamę-bardziej zjadała jej choroba niż codzienne obowiązki. Ale takie połączenie było niemal zabójcze... — A co ona ma zrobić, moja córka? — odpowiedziała matce trzech córek ta spod drzwi. — O piątej zrywa się do fabryki. I tak nie dospana, tobym miała serce ją zostawić z dzieciakiem. Sa- 221 ma się morduję. Dziecko trudne do chowania. Chore było to, noc w noc krzyczało. Trzeba było nosić... — To przez te sztuczne pokarmy — usłyszała Anka nowy głos. — Taka moda. A matczynego mleka nic nie zastąpi. — Kto by tam teraz piersią karmił. Dbają młode o linię... — Właśnie. Same Lolebrygidy teraz ulicami chodzą! Kolejka wybuchnęła śmiechem, który wkrótce zamarł. Anka nie wiedziała-, dlaczego. Po chwili zrozumiała: przed sklep zajechał samochód-chłod-nia i konwojenci zaczęli wnosić do środka pojemniki, których zawartość niczym się dla Anki nie różniła, a dla pozostałych kobiet była albo schabem środkowym, albo karkówką, albo wołowym z kością. Cały familiarny nastrój prysnął. Kobiety zaczęły z siłą na siebie napierać, co dla Anki okazało się zgubne. Znalazła się w uścisku stłoczonych, wilgotnych ciał, odcięta niemal od dostępu powietrza. Chciała -się wydostać, ale było to niemożliwe. Stawała więc na palcach, wyciągając szyję, jakby to mogło cokolwiek pomóc. „Słabo mi"^— pomyślała. „Chyba zemdleję". Nikt teraz nie zwracał na nią uwagi, wszyscy byli zajęci tym parciem do przodu, jakby to mogło przyśpieszyć dotarcie do lady. Zresztą i tak niczego jeszcze nie sprzedawano, ekspedientki zajęte były na zapleczu przyjmowaniem towaru i z drugiej strony kontuaru pozostała tylko kasjerka, silnie, umalowana, z platynowymi włosami, nie- 222 modnie utapirowanymi, która obojętnie spoglądała na kłębiący się tłum. Z największym wysiłkiem udało się Ance wykonać półobrót, i znalazła się teraz twarzą w twarz z siwą panią o brązowych oczach i orlim nosie, którą wypchnięto^ z kolejki. — Proszę pomóc mi wyjść. Mam chore serce i*. — nie mogła mówić dalej, oczy po brzegi wypełniły się łzami. — Zaraz, dziecko — odpowiedziała łagodnie tamta, a potem głos jej stał się ostry i przenikliwy, gdy krzyknęła: — Tu jest chora! Uwaga! Proszę się odsunąć! Od razu poskutkowało, kolejka na moment znieruchomiała i to wystarczyło, aby Anka przy pomocy siwej pani mogła się z niej wydostać. Kobieta pomogła jej dotrzeć do ławki obok rozłożystego drzewa. Posadziła Ankę, a potem zaczęła wachlować ją gazetą. ¦— No jak, lepiej? — spytała po chwili. W milczeniu skinęła 'potakująco głową, próbowała się też uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wychodziło. Właściwie bardziej przeraziła się tego, co zaszło w sklepie, niż odczuła to fizycznie. Po paru minutach wrócił jej normalny oddech i serce pracowało już bez większych zakłóceń. — Może pani tam wróci. Ucieknie pani kolejka — rzekła. — Nie myśl o tym, kochanie. Pobędę jeszcze z tobą, aż poczujesz się zupełnie dobrze. — Kiedy ja już normalnie się czuję. Na-* prawdę... Po jakimś czasie od strony sklepu zbliżyła się 223 do ławki otyła kobieta, która tani wewnątrz stała przed Anką. — Teraz panina kolej — rzekła. — Co pani wziąć? —- Schabu środkowego. Kilogram... , — Dziecko — machnęła na to ręką. — Nie ma. Było tych parę kilo to rozdrapali... I to nie z kolejki. Naszło tych z bachorami... — To może ooś innego... — umilkła, bo nie bardzo wiedziała, co. — Karkówki? — Dobrze. — Ale tylko mrożona. — To nic. Tu mam pieniądze... — Potem się będziemy liczyły. Lecę, bo mnie nie wpuszczą — kobieta truchtem ruszyła w stronę sklepu, a wkrótce po niej odeszła siwa pani. Uznała, że Anka wygląda już normalnie, może więc wrócić do kolejki. Ona, Anka, już na samą myśl o powrocie tam poczuła mdłości. To był taki inny świat, świat, którego nie rozumiała. Miała wrażenie, że została pozbawiona czegoś, co posiadali inni ludzie. Nie umiałaby tego nazwać, ale to był wyraźny brak, może wyczucia czy zmysłu orientacji. Na przykład wtedy u Marka, Nie przyszło jej do głowy, że jest już wieczór i że siedząc tak długo, blokuje kuchnię. Był czas kolacji, a matka Marka nawet nie zajrzała, nie chcąc przeszkadzać. I gdyby nie telefon... Inni ludzie musieli wstawać o piątej, tłoczyć się w tramwajach, wystawać w kolejkach. Było im ciężko. Przecież nawet jej mama ciągle się dokądś spieszyła, gdzieś się spóźniała, miewała 224 nieprzyjemności... Anka zaś żyła z boku, a ilekroć chciała w to prawdziwe życie wejść, kończyło się to fiaskiem. Tak samo dzisiaj. Co z tego, że trafiła w sam środek kolejki, skoro musiała ją opuścić... Otyła kobieta przyniosła jej kawałek mięsa zawinięty w papier. — Należy się osiemdziesiąt złotych. Bo wzięłam trochę więcej. Ładne mięsko, karkówka, ale chuda... Anka podała jej pieniądze. — Naprawdę, nie wiem, jak pani dziękować... — Co tam — machnęła ręką tamta. — Trzeba sobie pomagać, inaczej jak nic zginiemy... Odeszła kołysząc rozległymi biodrami. Wyglądała karykaturalnie, szczególnie z tyłu, bo sukienka jej się podniosła na olbrzymim zadzie odsłaniając białe, gąbczaste uda. Ale Anka jakby tego nie widziała. To odchodził przecież człowiek, który nie znając jej, coś dla niej zrobił bezinteresownie. W domu włożyła mięso do lodówki. Mama znalazła je dopiero wieczorem, przygotowując kolację. Anka usłyszała odgłos otwieranych drzwiczek lodówki, a potem'zaraz kroki mamy. — Aniu, co to za mięso? — Karkówka. — Ale skąd. Czy Gienia... — Nie, to nie Gienia. To ja. To zdumienie na twarzy mamy było dostateczną rekompensatą za cierpienia, jakich doznała w kolejce. — Ale jakim sposobem? — dziwiła się mama. 15 — Reszta świata 225 •— Zwyczajnie. Wystałam w komercyjniaku. Tutaj na rogu... — Przecież... tam są zwykle dzikie tłumy. — Owszem. — No wiesz, Aniu... Już sama nie wiem. — Ale ja wiem. Po prostu zrób pieczeń na niedzielny obiad. O to ci przecież chodziło. Mama z ciągle niepewną miną wróciła do kuchni. A Anka czuła się naprawdę wspaniale. Do momentu kiedy to usłyszała podnoszenie słuchawki i wykręcanie przez mamę numeru babci. — Wiesz, mamo, Ania mnie zastrzeliła. Wyobraź sobie, kupiła mięso na obiad. Karkówkę. Ale piękna, chudziusieńka... Nawet kawałek wam podrzucę... Potem był telefon do cioci Irki, i do dwóch jeszcze przyjaciółek, bo trzeciej na szczęście nie było w domu. I po każdym z tych telefonów Anka coraz mniej się cieszyła z wyprawy po mięso. Chciała coś zrobić dla mamy, wyłącznie dla niej, ale mama już nie umiała tego przyjąć. Mama musiała się dzielić ze wszystkimi. I w końcu roztrwoniła cały prezent. Kiedy wrócił ojciec i mama powitała go słowami: — Wyobraź sobie. Ania mnie zastrzeliła... Anka nie mogła już tego słuchać, kopnęła drzwi, które się zatrzasnęły może nawet głośniej, niż tego chciała. Marek był znowu zajęty, a jej odpadła szkoła, miała więc dużo więcej niż zwykle wolnego czasu. Snuła się po domu albo gdzieś wychodziła, 226 gdzieś niezbyt daleko. Bo gdzie by miała sama pójść? Do 'kina? Było za gorąco i repertuar warszawskich kin się wyczerpał. Szły same remanenty. Przesiadywała więc najczęściej na skwerze, pod starymi drzewami, z książką. Skwer był nieduży, rosły na nim jednak kasztany, ocieniające krzyżujące się ze sobą ścieżki i miniaturowe trawniki. Anka miała swoją ławkę pod najstarszym drzewem i martwiła się, kiedy była zajęta. Ale dzisiaj miała szczęście, nikt na niej nie siedział. W przeciwnym razie powędrowałaby z powrotem na górę, na balkon, bo inne ławki były za bardzo na widoku. Tylko ta jedna kryła się pod rozłożystymi konarami kasztana. Anka miała stąd świetne pole do obserwacji, przyglądała się zabawom psów, które spuszczone ze smyczy uganiały się po trawnikach. Marzyła o psie, ale mama nawet hie chciała o tym słyszeć. „Pies na trzynastym piętrze, w bloku. Wykluczone. To byłaby męka dla nas i dla niego". Anka tak nie uważała. Prawdziwa miłość zdolna była przezwyciężyć największe trudności. Była tego pewna. Zresztą w ich bloku tyle było psów, począwszy od jamników, na dogach skończywszy, a ich właściciele mieli taką samą sytuację mieszkaniową jak Anka. Niektórzy nawet gorszą. Na przykład ich sąsiad z piętra trzymał boksera w kawalerce. Ale mama i na to znalazła odpowiedź: „Egoista. Myśli o sobie, a nie o psie. Jak to zwierzę musi się męczyć w takiej klitce". Mama mało wiedziała na temat przyjaźni człowieka ze zwierzęciem, w której metraż odgrywa najmniejszą rolę. Obawiała się zwierząt, nawet 227 kotów, które jej zdaniem mogły Ankę zarazić jakąś typową dla nich chorobą (jaką, mama nie wiedziała, ale to niczego nie zmieniało, a jeżeli chodziło o psy, to już bezapelacyjnie ich przedstawiciel wybrany przez Ankę zaraziłby ją tasiemcem. Kiedy była młodsza, buntowała się przeciwko takiemu stanowisku mamy, potem zrozumiała, że mama niczym nie da się przebłagać i że takie buntowanie sie to strata czasu. Postanowiła więc, że jak tylko będzie mogła sama o tym decydować, natychmiast kupi sobie psa: koniecznie owczarka alzackiego, bo to i wspaniały przyjaciel i jednocześnie obrońca. Nie bałaby się z nim wychodzić wieczorami, nikt by się przecież nie odważył zaczepić jej w takim towarzystwie. No i będzie to oczywiście suka, bo suki są wier-niejsze... Anka ciągle potrzebowała miłości, nowej miłości, takiej do niej samej, a nie do chorego dziecka (jeśli chodzi o rodziców) czy chorej dziewczyny (jeśli chodzi o 'Marka). A uczucie psa do niej to będzie sprawa najczystsza pod słońcem... Pozostało więc tylko zdobycie własnego kąta. Bagatela! Ten własny kąt to była przecież taka odległa sprawa. Tym bardziej że Anka była" zameldowana na Mokotowie, ze względu na metraż babcinego mieszkania, które mimo iż własnościowe, po wyprowadzeniu się cioci Irki okazało się za duże na dwie osoby. Mówiło się, że Anka odziedziczy to mieszkanie, ale... Życzyła babci jak najdłuższych lat, a za jej życia nie bardzo chciałaby tam zamieszkać. Tam byłoby nawet gorzej niż z rodzicami. Groziłaby Ance nieustanna ingerencja we własne sprawy. No i babcia 223 była jeszcze większą przeciwniczką zwierząt domowych niż mama... — Czy pani pozwoli się przysiąść? — usłyszała nagle obcy głos. — Mam ważny ku temu powód. Spłoszona spojrzała na intruza, którym okazał się chudy i wysoki chłopak z czarną, skłębioną brodą. Miał na nosie druciane, okrągłe okulary, spoza których spoglądały na nią wesołe oczy. — Ale... o co chodzi? — O to, co pani trzyma na kolanach. — To książka. —¦ Ale tytuł. Tytuł, proszę pani! — Pod wulkanem — była coraz hardziej zdziwiona. — Otóż to! A co ja trzymam w ręku? — Taki zbieg okoliczności — bąknęła spoglądając na okładkę książki, którą chłopak podsunął jej pod oczy. — Nie, to nie zbieg okoliczności. Po prostu należymy do klubu tej książki. Jak to mądrze napisano w przedmowie... Czy w takim wypadku wolno mi zająć obok pani miejsce? — Proszę — odrzekła rozbrojona. — Swoją drogą trochę się zdziwiłem, że nasza młodzież zagłębia się w takiej lekturze. To proza dla starszych i doświadczonych przez życie... — Nie wygląda pan na doświadczonego przez życie — uśmiechnęła się Anka. — Niemniej jestem nim. To mi pozwala na dystans, oglądam ludzi z pozycji dalekowidza, chociaż jestem krótkowidzem. Ale co mi ułomność fizyczna! Widzę oczyma duszy... 229 „To jakiś wariat — pomyślała — wariat i nieprzeciętny gaduła". — Tutaj coś mi jednak nie pasuje. Książka owszem. Pani jednakże jako dodatek do niej to dysonans. Typowa nastolatka w byle jakiej bluzce i wytartych dżinsach powinna zaczytywać komiksy. — No... pan też nosi dżinsy, byle jaką bluzę i w dodatku chlebak! Nieodłączny ekwipunek outsiderów... Ja chlebaka nie mam. , — Chlebak, chlebak to poważna sprawa. Noszę w nim cały swój dobytek, a przez to jestem nie związany. Dziś tu, jutro tam... co prawda w granicach Wielkiej Warszawy, ale wakacje są dla mnie! Gdyby nie studia, cały rok byłby dla mnie także... — A co studiujesz? — spytała, bo już zdążyli przejść na ty. — Z zamiłowania czy z obowiązku? — Może najpierw z zamiłowania, bo to mnie bardziej interesuje. ( — Z zamiłowania jestem archeologiem-amato-rem. — Coś takiego! — zawołała. — Ja właśnie wybieram się na archeologię, po maturze. Mam tyle planów na ten temat. Najpierw oczywiście Egipt. Ale potem Wyspy Wielkanocne, Meksyk... — To nieźle. Ale chaotycznie. A która dziedzina bardziej cię interesuje: pradziejowa czy historyczna? —¦ No... śródziemnomorska — odparła niepewnie, nie bardzo wiedząc, do której z tych dziedzin ją zaliczyć. 230 — Powinnaś więc zaprenumerować sobie czasopismo: „Archeologia", poświęcone głównie temu tematowi. Wydaje je PAN od 1947 roku... -— Nie wiedziałam — rzekła zawstydzona. — Czytam, co mi wpadnie do ręki. I trochę jestem w tym wszystkim zagubiona... — Typowy objaw u samouka. Musisz przeprowadzać większą selekcję, świadomie wybierać lektury, inaczej zrobi ci się taki mętlik w głowie, ze... Rozmowa tocząca się w takim zaczapno-żar-tobliwym tonie siłą rzeczy zboczyła na tematy poważniejsze, jako że dotyczyła dwojga doświadczanych przez życie ludzi. Anka stwierdziła, że z nikim jeszcze tak dobrze jej się nie rozmawiało, nawet z Markiem. Pomiędzy nią i jej chłopcem istniało zawsze pewnego rodzaju napięcie, oboje obawiali się powiedzieć za dużo, tutaj wszystko było dozwolone. Jej rozmówca nie wiedział o cho-roibie, a więc nic go nie krępowało. Coraz bardziej się Ance podobał, mimo że zachowywał się za swobodnie jak na jej gust. Wymachiwał rękami, szarpiąc od czasu do czasu swoją biedną brodę. Przechodzący ludzie odwracali głowy wyraźnie zaintrygowani, ale Ance to nie przeszkadzało. Chłopak opowiadał o swoich wakacyjnych wyprawach za granicę. We Francji zbierał winogrona, w Szwajcarii był pomocnikiem pomocnika na stacji benzynowej, w Niemczech... Kręciło jej się w głowie od tych wszystkich informacji. Ona przecież nie wyściubiła nosa poza Polskę, nie licząc Czechosłowacji, kiedyś w dzieciństwie... — A w tym roku jakie masz plany wakacyjne? 231 — W tym roku przysiadam fałdów i bronię pracy dyplomowej. Potem będę odpoczywał w kopce siana madę in Poland... może gdzieś blisko morza, może na Mazurach... Anka pomyślała, że gdyby był na Mazurach, to chętnie by go zaprosiła do leśniczówki. Byłaby rada z tych odwiedzin. No i mogłaby utrzeć nosa Iwonie, która dziwiła się, że jest ciągle tylko z Markiem. Z Markiem oczywiście będzie zawsze, ale niechby i on wiedział... — Kończysz swoje studia z obowiązku? — Raczyłaś powiedzieć. — A jakie? — Medycynę. Zostanę konsyliarzem i będę le-. czył dzieci. Bo to jedyni wartościowi przedstawiciele gatunku ludzkiego... Dorośli to już dużo gorsza rasa... . Musiała zmienić się na twarzy, bo chłopak nagle umilkł. — Masz coś przeciwko medycynie? — Nie — zaprzeczyła, ale była już bardzo daleko od tego chłopca. Chciała już tylko wstać z ławki i odejść. — Muszę... jestem umówiona z mamą. Zrobiło się późno... — Czy powiedziałem coś, co cię uraziło? — spytał poważnie. — Nie... nie, skąd. Ale muszę już iść. — Nie pozwolę ci tak po prostu odejść, skoro znalazłem cię pośród tysiąca innych — powrócił do swojego dawnego tonu. — Mama czeka. Siła wyższa, ale zostaw telefon. — Dobrze — zgodziła się szybko, a on wyciągnął notes z chlebaka. 232 Podyktowała mu jakiś wymyślony naprędce numer, bo inaczej ta niepotrzebna dyskusja by się przeciągała. I nie było jej nawet z tego powodu przykro. W jednej chwili ten obieżyświat, ten elokwentny i obdarzony poczuciem humoru chłopak, ten wreszcie archeolog-amator przemienił się w studenta medycyny. Stał się jednym z tych, dla których była klinicznym przypadkiem. Otaczali ją kołem, rozebraną do pasa, upokorzoną, powstrzymującą łzy, służyła im jako żywa pomoc naukowa do dalszych studiów... No więc nadszedł ten dzień i wyjazd mamy, a raczej odlot, stał się faktem dokonanym. Mama do ostatka się jeszcze wahała. Był nawet moment, kiedy chciała wycofać pieniądze za bilet i zostać, bo miała sen. W tym śnie z sercem Anki się pogorszyło. Wszyscy ją jednak wyśmiali, a babcia stwierdziła, że sny należy tłumaczyć odwrotnie, a więc wszystko będzie w porządku. Opinia babci, znanego eksperta w sprawie snów, uspokoiła mamę i ojciec oraz osoby towarzyszące, czyli ciocia Irka, Gienia (która przy okazji chciała zobaczyć samoloty, nigdy jeszcze nie widziała ich z bliska), no i ma się rozumieć Anka, odwieźli mamę na lotnisko. Nie wpuszczono ich jednak do środka. Wejść na dworzec lotniczy miał prawo tylko ten, kto miał ważny bilet. Trzeba więc było pożegnać się przed budynkiem, co mamie zajęło sporo czasu: nagle zaczęła pociągać nosem i ciocia Irka wzięła ją na stronę coś tam perorując. Potem wróciły do nich i mama nabierając powietrza 23D w płuca, jakby miała zamiar skoczyć do wody, rzekła: — Kochani, to ja was zostawiam. Uważajcie na siebie. Szczególnie ty, Anuśku, pamiętaj... -* — Pamiętam, mamo — odrzekła uspokajająco. — Koniecznie chodźcie z tatusiem na obiady do babci. Najlepiej jakbyś, Stasiu, przyjeżdżał po Ankę z pracy — zwróciła się mama do ojca. — Tylko o przyzwoitej porze. Potrafisz siedzieć tam do nocy, zapominając nie tylko o obiedzie, ale o bożym świecie. A ona musi jeść regularnie. — Przecież mogę przejść ten jeden przystanek. Do taty pracy — niebacznie wtrąciła Anka. — Albo podjechać tramwajem... — A po co masz się tłuc tramwajem? — No to piechotą. To blisko — odparła Anka brnąc z uporem w tę niepotrzebną dyskusję. — Nie, nie, lepiej nie chodź. — Bo co, bo wpadnę pod samochód? — Po co masz chodzić, jak możesz jeździć z tatusiem? Od czego mamy samochód. Nagle zabrała głos milcząca do tej pory Gienia: — A ja najlepiej wezmę menażki i doniosę obiad. I będzie po krzyku. — Tak, oczywiście! — ucieszyła się mama. — Że też na to wcześniej nie wpadłam. Potem włączył się ojciec, prosząc, aby mama się pośpieszyła z tym pożegnaniem, bo spóźni się na samolot. — No właśnie, właśnie — zgodziła się szybko. — Już muszę iść. Pamiętajcie... szczególnie ty, Anuśku, ze wszystkimi kłopotami do babci albo do Gieni, i piszcie... 334 — Dobra, trzymaj się, cześć — odparła Anka. — Piszcie i dzwońcie Zaraz jak tylko tam przyjadę. Mnie byłoby niezręcznie, bo to przecież pieniądze... — wychyliła się jeszcze zza ojca, któremu stojący przy drzwiach pracownik lotniska pozwolił wnieść ciężką walizkę. Tam w Paryżu miała mamę oczekiwać jej przyjaciółka, która kilkanaście lat temu wyszła za mąż za Francuza i wyjechała z Polski. Często jednak do siebie pisały. Ona ciągle mamę zapraszała, ale jakoś nigdy do tego nie dochodziło, z wiadomych powodów. Teraz, kiedy tamta dowiedziała się o tym stypendium, zaproponowała mamie locum u siebie. Nawet lepiej, że będzie tam jakaś przyjazna dusza. Mama zginęłaby, gdyby nie miała kogoś, przed kim mogłaby się wygadać. Przyzwyczaiła się słowami zagłuszać swój lęk o Ankę i to już było jak nałóg, od którego nie umiałaby się odzwyczaić. Ojciec upychał mamę w drzwiach, a ona ciągle się jeszcze wychylała machając ręką. —¦ No to pa, córeczko kochana. Taka jestem niespokojna... To były jej ostatnie słowa skierowane do Anki, bo zrobił się korek i mama musiała znaleźć się po tamtej stronie drzwi. Nie miała innego wyjścia. Ciocia Irka otarła pot z czoła. — No, nareszcie —¦ powiedziała. — Z tą Zosią to można ducha wyzionąć. Do końca niezdecydowana. W pewnej chwili myślałam, że zostanie. Była tego bliska... — A o czym szeptałyście tam na stronie? — spytała Anka, której też było jakoś nieswojo. 835 Pierwszy raz rozstawały się z mamą na tak długo. — Właśnie o tym, czy jednak nie lepiej zrezygnować. — To ciocia musiała dokonać cudu, skoro tak szybko udało się cioci mamę nakłonić. — Żebyś wiedziała, że tu potrzebny był cud — odparła. Tymczasem wrócił ojciec i wszyscy poszli na taras, po wykupieniu wcześniej biletów wstępu w automacie, oglądać samoloty. Pani Gienia oburzyła się, że nawet za oglądanie trzeba płacić. — A w kinie Giehia nie płaci? — spytał śmiejąc się ojciec. — A tam też się przecież tylko ogląda. — Kino to kino — odparła na to. - — A taras to taras — rzekła Anka, której zbie- 236 rało się na płacz. Nie wiadomo czemu. Przecież cieszyła się, że mama zobaczy Paryż, że odpocznie od tej ciągłej troski o nią. A jednak te oczy się pociły, jak mawiała Nel, jej pierwsza przyjaciółka. Co prawda tylko z kartek książki, ale innych nie miała. Nie licząc Iwony, która nie była jednak taka, o jakiej naprawdę marzyła. Wolała więc towarzystwo dziewczynek z powieści, w dzieciństwie oprócz Nel, także Alicji i jej imienniczki Ani. Teraz nie czytywała już literatury dla młodzieży, sięgała po tę prawdziwą, i nowe przyjaźnie to była na przykład księżniczka Maria z Wojny i pokoju, więcej z nią miała wspólnego niż z Nataszą. A potem przyszedł Dostojewski: Zbrodnia i kara czytana po nocach, inne jego książki. Mama nie była nawet zadowolona, odebrała Ance Braci Karamazow uważając, że stanowczo za wcześnie na takie lektury. Ojciec był innego zdania, ale, odkąd pamięta, rodzice nigdy się ze sobą nie zgadzali. Mama dowodziła, że jest filologiem i najlepiej wie, co Anka ma czytać, na co ojciec odpowiadał, że szewc bez butów chodzi, więc mama nie ma o tym pojęcia, bo na tej polonistyce „skrzywili jej spojrzenie". — No? — ciocia Irka objęła ją, przyciągając do siebie. — Coś taka markotna? — Tak mi dziwnie, pierwszy raz mama wyjeżdża sama... . — Najwyższy czas. Przecież dawno jej się taki urlop należał. Przynajmniej coś zobaczy. Paryż to piękne miasto — odparła ciocia. — Jak ją znam, cały czas przesiedzi w bibliotece •— wtrącił ojciec. 237 — Ewa jej na to nie pozwoli, jestem pewna. To rozsądna dziewczyna — ciocia coś jeszcze mówiła, ale słowa jej zagłuszył startujący właśnie odrzutowiec. Silny podmuch wiatru zerwał cioci kapelusz z głowy, ale w ostatniej chwili zdążyła go złapać, gdy szybował już nad balustradą, wyraźnie wybierając ¦ się w podróż. Najbardziej wystraszona była jednak pani Gienia, zakryła uszy rękami i zamknęła oczy. Potem, kiedy samolot prawie pionowo uniósł się w górę, rzekła: — Myślałam, że to niebo wali się na głowę. — A to po prostu cud techniki — roześmiał się ojciec — który mało ma wspólnego z niebem. — Jak to mało wspólnego? — wtrąciła ciocia. — A gdzie niby lata? — Ale mnie chodzi o to niebo z aniołami i świętymi — odparł poważnie ojciec. Doczekali chwili, kiedy podjechał autobus i zaczęli wsiadać pasażerowie odlatujący do Paryża, a między nimi mama. Dostrzegła ich i pomachała ręką. I oni jej machali, dopóki nie wsiadła i nie odjechała w stronę samolotu, do którego właśnie podstawiano schodki. Trzeba było wracać. W milczeniu ruszyli do samochodu, nawet Gienia, zazwyczaj rozmowna, nic nie mówiła. Przy samochodzie spotkała ich niespodzianka, raczej z tych niemiłych: mandat wsunięty za wycieraczkę. Okazało się, że nie można było w tym miejscu parkować dłużej ponad minutę. Ojciec nie zwrócił uwagi na znak, bo stało tam sporo samochodów, ale wszystkie miały 238 za wycieraczką ten zielony, złożony na pół blankiet. — Ładnie zaczynamy kawalerskie życie — westchnął ojciec. ¦— To ty zaczynasz — przygadała mu Anka. Ojciec poszedł do komisariatu na terenie lotniska, gdzie należało uregulować grzywnę. Nie było go dobry kwadrans. — Co tak długo? — spytała Anka, kiedy wsiadł uruchamiając silnik. — Próbowałem dyskutować. — I co? — I nic. Zapłaciłem. i — Tyle tych wydatków — rzekła ze zgrozą Gienia. ¦—¦ Najpierw te patrzenie, a teraz to... — „To" jest jednak znacznie droższe — odparł ojciec. — Można byłoby sobie spokojnie sto pięćdziesiąt razy wejść na taras. Gienia nic już nie powiedziała, pokręciła tylko głową. Ciocia Irka, która siedziała obok ojca (co mama także zastrzegła: Anka musiała przysiąc, że jeżdżąc z ojcem zawsze będzie zajmowała miejsce z tyłu), odwróciła się w jej stronę: — Co tam u twojego chłopca? — Kuje. — Biedak. Tyle go jeszcze czeka. Nie znosiłam egzaminów. — A kto je lubi? — wtrącił ojciec. — Są tacy — odparła ciocia — na przykład Leon... — Nie ma rzeczy, której by Leon nie lubił — odrzekł na to ojciec i wszyscy się roześmiali, bo 239 wiadomo było, że mąż cioci Irki, bez względu na okoliczności, był zawsze w dobrym humorze. — Czy są jakieś nowe wiadomości o tej dziewczynce? — spytała Anka. —• Nie rozmawiałam ostatnio z Elą, ale sądzę, że wszystko w porządku — odpowiedziała. — To śliczna historia z tym telefonem... — Z jakim telefonem? — zainteresował się ojciec. Ciocia opowiedziała ojcu o telefonicznej przyjaźni Marka z imienniczką Anki, a Anka cały czas czuła się nieswojo, zupełnie jakby uwierał ją but. Udawała, że tamtego nie dostrzega, a jednak tamto istniało. Choroba tej Ani sprawiała, że Anka była jakby bardziej chora... — Dlaczego nigdy mi o tym nie opowiedziałaś? — spytał ojciec. Anka napotkała w lusterku jego pełne wyrzutu oczy. —• Po co ci miałam mówić? — odburknęła. — Bo to naprawdę ładne. — Zależy dla kogo — rzekła, nie mogąc opanować zniecierpliwienia. —- Wygląda, jakbyś była zazdrosna. — rzekł ojciec, a ona nagle się rozpłakała. Łzy spływały po policzkach, ocierała je Wierzchem dłoni, ale to nic nie dawało, bo było ich bardzo dużo, płynęły po twarzy jak słona woda. — Co się stało? — spytali jednocześnie ciocia i ojciec, który zatrzymał samochód i patrzył na to prywatne Waterloo' Anki. — Nic, już nic — odparła starając się uspokoić. — To można jechać dalej? W milczeniu potwierdziła skinieniem głowy, wycierając starannie chusteczką cioci, nigdy jakoś nie miała swojej, twarz. Do domu dotarli z ojcem późnym popołudniem, bo najpierw trzeba było odwieźć ciocię Irkę, a potem Gienię, co nie skończyło się oczywiście na wysadzeniu jej przed kamienicą na Mokotowie. Musieli wejść na górę i zdać relację babci w najdrobniejszych szczegółach. Babcia źle się jakoś czuła i nie mogła odprowadzić mamy na lotnisko, co w niczym nie umniejszyło jej ciekawości. Nawet przeciwnie, wzmogło ją. Opowiadali po kolei, najpierw ojciec, potem Anka, a na końcu Gienia. Plątali się trochę w zeznaniach, bo ojciec stwierdził, że mama bardzo się cieszyła na tę podróż I i wsiadała do samolotu uśmiechnięta (czego, nawet gdyby tak było, nie mogliby zobaczyć gołym okiem, ze względu na sporą odległość. Mieli nawet kłopoty z odróżnieniem wśród innych sylwetki mamy, trochę im w tym pomogła jej różowa, widoczna z daleka sukienka). Anka powiedziała, że mama była trochę smutna, ale z drugiej strony zadowolona, a Gienia już na wstępie zaznaczyła, że pani Zosia nie chciała wyjeżdżać i sikała łzami jak fontanna. I komu tu teraz miała babcia wierzyć. Zrobiła drobiazgowe przesłuchanie, aż jej się zaczęły pewne fakty zgadzać i wyszło na to, że mama była i zadowolona, i smutna, i trochę sobie popłakała, czyli całkiem prawidłowo, jeżeli chodziło o mamę... Kiedy weszli na klatkę schodową okazało się, że wszystkie windy są zepsute. Awaria, jakiej nie było, odkąd się tutaj wprowadzili, a więc od 240 16 — Reszta świata 241 piętnastu lat z górą. Ojciec był przerażony, Anka trochę też, mieli przecież przed sobą drogę na trzynaste piętro. — Może odwiozę cię do babci, tam przenocujesz? — spytał, kiedy pani w kiosku na dole powiedziała, że nie ma nadziei na szybkie uruchomienie dźwigów. Dopiero późnym wieczorem, bo jak dotąd nie przyjechała jeszcze ekipa naprawcza, chociaż uszkodzenie zgłoszono przed kilkoma godzinami. — Nie, jakoś dojdę. Będziemy wolno szli — odparła, a potem dodała, niby tak mimochodem: — To nawet lepiej. — Co ty pleciesz — ojciec był wyraźnie zaskoczony jej odpowiedzią. — Potraktuję to jako wstęp do naszej rozmowy. Bardzo mi to nawet na rękę, będę mogła zilustrować to, co chcę ci powiedzieć. Może łatwiej mnie zrozumiesz. —¦ O czym ty mówisz? — ojciec przyglądał jej się w taki sposób, jakby sądził, że nagle zwariowała i zaczyna pleść od rzeczy. — Zaraz zobaczysz — odparła gorączkowo, bo rola, którą sobie wymyśliła, już ją zaczynała wciągać. — Kurtyna idzie w górę, a ja wstępuję na pierwszy stopień. Na dwudziestym będę już miała poważne trudności z oddychaniem, na pięćdziesiątym będę zmuszona przystanąć i uczepiona poręczy będę się dusiła, pozbawiona powietrza. Nie będę wtedy ładna, będę raczej odrażająca, nos mi się wydłuży, policzki pobledną, i ta trupia barwa ust. Będę już przypominała raczej kogoś... — Przestań! Nie chcę tego słuchać — wybuch- 242 nął ojciec, szedł pierwszy, tak trochę zwrócony bokiem w jej stronę. Miał znużony wyraz twarzy i Ance zrobiło się go żal, ale wiedziała, że nie może ustąpić, tu przecież chodziło o sprawę tak dla niej ważną, można powiedzieć — decydującą o całym jej życiu. Była o tym przekonana, że jeżeli przegra... — Wcale nie musisz — odparła więc twardo. — Zaraz to wszystko będziesz mógł zaobserwować. — Nie rozumiem, skąd tyle satysfakcji w twoim głosie. Jesteś chora. Przecież wiemy. Ale możesz żyć. Inaczej, trochę wolniej niż normalni ludzie, ale... — A właśnie nie, nie mogę — krzyknęła jakoś tak piskliwie, bo zaschło jej ze zdenerwowania w gardle. — Już nie mogę. Już nie chcę żyć wolniej, jak ty to ładnie nazwałeś. Wiesz, ile mnie kosztuje to „wolniej"? Nie muszę ci mówić, co czuję, kiedy moje koleżanki ćwiczą w sali gimnastycznej, a ja siedzę w kącie na ławeczce i żyję sobie wolniej... To nie jest najgorsze, kiedy patrzę, jak one biegają, jak w locie chwytają piłkę, to mogę jeszcze przeboleć, ale... pamiętasz moje zasłabnięcie w parku? Nie mogłam się poruszyć, a stary człowiek, zupełny staruszek zbierał moje rozsypane proszki. Nigdy tego nie zapomnę, do końca życia będzie mnie prześladował ten obraz. To była taka scena, jakby wyreżyserowana przez kogoś, kto chciał mnie najdotkliwiej zranić, upokorzyć, uświadomić mi, jaka jestem do niczego. To nie jest zresztą jedyna taka historia, mam jakoś szczęście do • starych ludzi. Kiedyś podeszła do mnie staruszka i poprosiła, żebym pomogła jej nieść ciężką siatkę, a ja... ja ją zwymyślałam, bo było mi wstyd. To się wydarzyło siedem lat temu, dokładnie... Widzisz, pamiętam tę sprawę jako ważny szczegół z życia, jak pierwszą komunię czy coś w tym rodzaju. — To egzaltacja —- odparł ojciec krzywiąc się. Był tak jak ona zdenerwowany, twarz mu pobladła. — Nie. Jestem doprowadzona do ostateczności. Nie mogę już tak dłużej żyć. Nawet Marek... nawet on przejął rolą niańki. Jego miłość do mnie zamieniła się w strach, żebym nie biegła, nie dźwigała i nie.denerwowała się, bo te trzy rzeczy szkodzą mi najbardziej. Tak mało mu potrzeba, wystarczy, aby przestał się bać. Wtedy jest już skończenie szczęśliwy. A mnie to brzydzi. Ja nie mogę przyjąć tej jego miłości, bo jest jak rozdeptane kapcie, pachnie nocnikiem... — No wiesz, jesteś taka dosadna — przerwał jej ojciec. Stali na półpiętrze, naprzeciw siebie, oddychając szybko, jak zawodnicy po pierwszej rundzie. — Ja? — odparła ironicznie. -— To sytuacja jest dosadna, jak się wyraziłeś. Wszystko, co mnie dotyczy, jest właśnie takie. Raz jeden wybrałam się w podróż autobusem i... i Marek spotkał mnie na przystanku, bo tak uzgodnili z babcią. Że mnie dalej poholuje jak stary samochód, któremu starczyło paliwa na krótki odcinek... — Marek cię kocha — powiedział cicho ojciec, ruszając przodem w dalszą drogę po schodach. — Wiem, ale jego miłość jest dla mnie nie do przyjęcia. On mnie kocha nie jak chłopak dziew- 244 czynę, ale jak mama, jak babcia, i ty... Wiem, że ilekroć się całujemy, on się boi, czy nie zabrakło mi powietrza. Ja to czuję... Ojciec chciał coś powiedzieć, ale dogoniła ich mieszkająca na tym . samym piętrze, drzwi w drzwi, sąsiadka. Było zresztą dość kłopotliwe to sąsiadowanie z nią, bo grała w orkiestrze na skrzypcach i godzinami ćwiczyła w domu, co ojciec nazywał „ciągnięciem kota za ogon". Ten piękny instrument podczas grania różnych wpra-wek tracił całe swoje natchnione piękno, wydając przeraźliwe, raniące ucho dźwięki. — Dzień dobry państwu — powiedziała z u-śmiechem, zatrzymując się na jednym ze stopni. Pod pachą trzymała futerał, w którym ukryty był demon zatruwający im życie. — Dzień dobry — odpowiedział ojciec na wpół opryskliwie, więc Anka musiała się uśmiechnąć, żeby jakoś to zatuszować. — Pani Zofia wyjechała? Właśnie mówiła mi nasza dozorczyni, spotkałam ją na dole... — Tak — odparł krótko ojciec. — A te windy, ciągle się psują. Dla pani Anki to śmierć iść na trzynaste piętro... — Proszę, niech nas pani wyminie — rzeki jej ojciec. — My chwilę odpoczniemy. Usunął się robiąc przejście, a ona podziękowała i przecisnąwszy się bokiem, co nie było znowu łatwe, zważywszy na jej tuszę (była niska, za to bardzo korpulentna), zaczęła wchodzić pod górę. — Martwiła się tak o ciebie — rzekł ojciec, kiedy znalazła się w takiej odległości od nich, że już nie mogła tego słyszeć — a sama powinna mieć większe kłopoty z wchodzeniem, przy jej figurze, waży chyba ponad sto kilo... — Nie przesadzaj .— uśmiechnęła się Anka. — A poza tym nie musiałeś się tak denerwować, tu przecież wszyscy mi współczują i to z dobrego serca, jak mówi babcia. To zabawne, dobre serca współczujące temu gorszemu, temu wybrakowanemu, na które Pan Bóg nie dał gwarancji, więc nie można go wymienić. — Anka! O co ci chodzi? — w twarzy ojca malowało się teraz napięcie. — Chcę, żebyś podpisał zgodę na operację — wyrzuciła z siebie jednym tchem. Ojciec nic na to nie odrzekł, zatrzymał się patrząc na nią z góry, bo był o kilka stopni wyżej, potem ruszył dalej. — Czekam na odpowiedź — rzekła. — Chyba nie sądzisz, że odpowiem ci tu, na schodach. — Każde miejsce jest dobre. Znowu było półpiętro, a więc przerwa w wspinaczce. Anka oparła się plecami o ścianę, oddychając szybko, trochę ją nawet zatykało, co łączyło się zawsze z lekkim zawrotem głowy. Przycisnęła rękę do piersi starając się opanować. Nawet atak, który byłby co prawda atutem w tej rozgrywce, nie powinien im przeszkodzić w dokończeniu rozmowy. Musiała zmusić ojca do jakiejś odpowiedzi. Patrzył teraz na nią trochę zaniepokojony. — Nic ci nie jest? — spytał. — Nie. Czekam na twoją odpowiedź — powtórzyła. — Przede wszystkim ja nie mogę... — zaczął. — Możesz — przerwała mu. — Profesor powiedział, że wystarczy twoja zgoda. — Rozmawiałaś z nim? — Tak. Jeżeli podpiszesz, mogę od razu iść do szpitala. Miejsce czeka. Niezupełnie było to prawdą. Anka rozmawiała z profesorem, ale to b5^ło rok temu. Powiedział, że miejsce czeka. Jeżeli tylko rodzice wyrażą zgodę, nawet jedno z nich. Wtedy jednak nie miała żadnej nadziei, wiedziała, że nie ma po co pytać, znała przecież odpowiedź. Teraz, teraz wszystko się zmieniło. Nie było mamy, która udaremniłaby ten zamiar. W obecności mamy ojciec by się nie odważył, mimo że przeważnie się z nią nie zgadzał, zawsze się jej w końcu podporządkowywał. Często dla świętego spokoju, chcąc uniknąć tych wszystkich słów, które nieprzerwanie płynęły z ust mamy. — Co to za rozmowy za naszymi plecami? — odparł niezadowolony. — Przecież rok temu kiedy profesor wspomniał o operacji... — Mama wyjechała -t- przerwał jej, wiedząc, co chce powiedzieć. — I całe szczęście. Ojciec udał, że tego nie słyszy. Ich wędrówka po schodach dobiegała końca. Zajęło to dużo czasu. Ktoś idący wolno, to znaczy wolniej niż przeciętnie, zdążyłby przez ten czas wejść i zejść kilkanaście razy. A oni wlekli się jak dwa żółwie, i to też tak ją zmęczyło, że była bliska omdlenia. Kolana jej drżały, kręciło jej się w głowie. — Jakoś nie jest tak źle, jak to obiecywałaś, a już jesteśmy w domu — rzekł ojciec szukając kluczy. — Przy takim tempie i nieboszczyk by... — Przestań już z tym nieboszczykiem — zniecierpliwił się ojciec, otwierając drzwi i wpuszczając ją przodem. — Marzę o szklance herbaty. — O nie, musimy porozmawiać — zaprotestowała. — Możemy to zrobić po kolacji. — Chcesz grać na zwłokę? Ojciec wszedł do kuchni. Nalał do czajnika wody i postawił go na gazie. — Nie wpatruj się tak we mnie. Od nikogo nie można wymagać takiej decyzji. — Można — upierała się. , — A ty byś podpisała? — spytał patrząc jej prosto w oczy. — Tak — odparła wytrzymując to spojrzenie. :— Taka jesteś zdecydowana. Żadnych wątpliwości. Jesteś jeszcze niedojrzała. — Mylisz się. To ja podjęłam decyzję w swojej sprawie, ty ją tylko musisz potwierdzić, bo jakiś przepis mówi, że nie mogę sama decydować, bo jestem niepełnoletnia. — Właśnie. Może potrzebne są jeszcze te dwa lata. I dla ciebie także. — Nie masz prawa odbierać mi tych dwóch lat. Jestem dorosła, gdybym była w ciąży, sąd mógłby wydać zezwolenie na ślub... — Anka! — Co się tak gorszysz. Przecież mogłoby tak być. - Teoretycznie wszystko mogłoby być. Zagwizdał czajnik i ojciec ujmując go przez rękawicę z flaneli, na której pani Gienia pracowicie wyhaftowała truskawkę, zalał wrzątkiem herbatę, świeżo wsypaną do czajniczka. -— Zaczynamy dyskutować,, a ja żądam od ciebie odpowiedzi na moje pytanie: czy podpiszesz zgodę na operację.? Siedziała ¦ na kuchennym taborecie z rękami ułożonymi jedna obok drugiej na chłodnym blacie. Dłonie były spokojne, nie drżały nawet, a przecież wszystko w środku tak się trzęsło, tyle było tam strachu, niepewności, że ojciec kategorycznie odmówi i ta pielęgnowana przez tyle dni nadzieja nagle umrze. — Nie mogę — odparł, ale było w tym jakieś wahanie i to dodało jej trochę otuchy. — Dlaczego? — Bo jest jeszcze matka i ona powinna o tym wspólnie zadecydować. — Przecież wiesz, że ona nigdy się nie zgodzi — krzyknęła prawie, urywając na chwilę, sama tym przestraszona. — Z jej histeryczną miłością i jej egoizmem — dokończyła już ciszej, — Nie mów tak. Ona cię strasznie kocha. —: Właśnie. Powiedziała nawet, że nie przeżyłaby tego, gdyby mi się coś stało. Zawsze ten strach o siebie — ciągnęła. — A ja? Przecież jeszcze ja jestem. Czy zawsze muszę myśleć o mamie, o babci, o cioci Irce... o tym, że byłoby im przykro, gdybym umarła. — Co to znaczy przykro? , Ojciec postawił przed nią parującą szklankę z herbatą, swoją odsunął na przeciwległy kraniec stołu i usiadł na takim samym stołku, na jakim siedziała Anka. Chciał zachować dystans, to dlatego wybrał tamto najbardziej oddalone przy stole miejsce. Ale siedzieli naprzeciw siebie, mogli patrzeć sobie w oczy, chociaż nie z bliska. — Wszystko jedno, jak to nazwiemy — odrzekła na jego pytanie-twierdzenie, które miało oznaczać, że „przykro" to nie jest dobre słowo i źe należałoby użyć jakiegoś innego, brzmiącego bardziej dramatycznie. W milczeniu pili wrzątek, który w smaku mało przypominał herbatę, bo ta dobra, „Junan", gdzieś zniknęła ze sprzedaży. Pojawiła się całkiem kiepska „Gruzińska", i jeszcze gorsza od niej „Popularna". Iwona mówiła, że widziała ostatnio „Mad-ras" w Sezamie na dole, trzeba więc będzie powiadomić o tym panią Gienię, która robiła zakupy dla wszystkich, to znaczy dla domu na Mokotowie, dla nich, dla cioci Irki, a ostatnio także dla narzeczonej stryja Zbyszka, z którą znalazły w końcu wspólny język. Nie było to zresztą takie trudne, bo pani Gienia szczególnie czuła była na komplementy i wystarczyło pochwalić jej zupę albo świeżo upieczoną szarlotkę, aby rozpłynęła się ze szczęścia. Ale chcąc oddać sprawiedliwość, należało przyznać, że nie tylko komplementami można ją było sobie kupić. Ojca Anki na przykład, który nie' należał do najłatwiejszych ludzi, był złośliwy, czasami nawet przykry, pani Gienia wielbiła. Uważała, że jest szczególnie przystojny, a w dodatku taki mądry. „Nasz młody pan to jest amatorski gość" — mawiała, albo: „nasz pan to 250 »'Kt ekstraklasa i prima sort". Nie mówiła tak w nikim więcej,,więc te jej słowa nabierały przez to znaczenia i świadczyły o szczególnym uczuciu, jakim darzyła ojca. On zresztą, chyba można tak powiedzieć, uczucie to częściowo odwzajemniał. Uważał ją za mądrą1 kobietę. Gniewał się, kiedy mówiła o nim „nasz pan" albo o babci „starsza pani". Zwracał się do niej „pani Gieniu" i wymagał, aby czyniła tak samo, czyli koniecznie dodawała do tego pana jego imię. A zamiast starszej pani miała być pani Paulina, bo takie imię babcia nosiła. Dziadek nazywał ją po prostu Połą, ale poza nim nikt inny. Córki zwracały się do niej mamo, Anka — babciu, a pani Gienia zawsze wyskakiwała ze starszą panią. Niby to myślała o herbacie, a potem o pani Gieni i o jej stosunku do ojca, ale to była tylko jedna ścieżka jej myśli i w dodatku boczna, ta główna ciągle dotyczyła tematu. Czekała, że ojciec coś jeszcze powie, ale on milczał, zajęty swoimi myślami, o których nic nie wiedziała. Twarz miał zamkniętą i nie potrafiła nic z niej wyczytać. Bała się, że uważa tę ich rozmowę za skończoną. A do tego nie mogła przecież dopuścić. — Ja chcę żyć! — wybuchnęła, aż ojciec gwałtownie "drgnął wyrwany z zamyślenia. — I błagam cię, nie odbieraj mi tych dwóch lat, bo ja ich już nie przeżyję, nie' dam rady... — Profesor zapewnił nas, że nie zagraża • ci niebezpieczeństwo. Operacja będzie konieczna w dalekiej przyszłości. — Już jest konieczna. Muszę skończyć wreszcie tę marną egzystencję. Ja nie żyję, ja pełzam. Rozu- 251 miesz! A operacja może przywrócić mi młodość, życie. Dwa lata to dla mnie za .długo. Czy mam się jeszcze męczyć siedemset dwadzieścia dni tylko dla twojego spokoju ducha? Czy wiesz, ile mnie kosztuje jeden dzień? -— Anka, gdybym mógł, oddałbym wszystko. Jesteś naszym jedynym dzieckiem, gdyby ci się coś stało... — umilkł nagle. — No dokończ, nie bądź tchórzem. Ojciec milczał, więc rzekła: — To ja za ciebie skończę: gdyby operacja się nie udała" — przełknęła ślinę, bo znowu było jej sucho w ustach — gdyby się miała nie udać... I to wzięłam pod uwagę. Z tym się muszę liczyć. Dla mnie nie będzie to już miało znaczenia, a to, czy ty będziesz miał czyste sumienie czy nie, też nie będzie już miało znaczenia. Nic nie może mieć znaczenia wobec szansy uratowania dwóch lat życia... I znowu była ta przerwa w rozmowie, bo ojciec milczał. Popełniła błąd, dopuszczając do poprzedniej luki w słowach. Myślała o gatunkach herbaty, żeby jakoś się uspokoić, chciała dać ojcu czas, a to tylko ostudziło temperaturę ich dyskusji. Chyba można to tak nazwać. Bo na razie to była ciągle tylko dyskusja, w której ojciec podawał w wątpliwość wszystko, co mówiła. Dlatego tak ją zaskoczyło to, co powiedział: — Daj mi trochę czasu. Ja nie mogę tak od razu... A więc nie wszystko było jeszcze stracone. Istniała jakaś szansa. — No tak, musisz poradzić się cioci Irki, która 252 jest lekarzem — zaatakowała go, po tym pierwszym, nikłym co. prawda zwycięstwie — a ona zacznie opowiadać ci o wszystkich nieudanych operacjach, o których słyszała. Potem oczywiście zadzwoni do babci, a babcia do mamy. Mama natychmiast przerwie swój pobyt we Francji i przyleci pierwszym samolotem, aby udaremnić nasz,., przepraszam, mój zamiar. — Nie mów o matce w taki sposób, jakby była twoim wrogiem. — Bo jest, przez tę ślepą i głupią miłość. Przecież to już ostatni moment, żeby mnie uratować przed... przed zmęczeniem, które mnie coraz silniej ogarnia. Jeżeli się poddam, żadna operacja mi już nie pomoże... Rozdział VIII Ciocia Irka leżała na kocu z listkami na oczach i prażyła się w słońcu. Anka siedziała na leżaku pod drzewem, tylko stopy wystawiła z cienia czując na nich gorące dotknięcia promieni. Usiłowała czytać, ale nic nie rozumiała. Musiała wracać, czytać każde zdanie po dwa razy, sens jednak ciągle jej uciekał. Było duszno, a poza tym myśli miała zajęte czym innym. Wyjechała z ciocią, bo ojciec kategorycznie tego zażądał. Powiedział, że nie będzie z nią mówił o operacji do czasu jej powrotu z leśniczówki, nie ma więc po co siedzieć w mieście, gdzie upał był o wiele gorszy do znie-t-sienia. Ten jej powrót na kilka dni niczego na pewno nie zmieni, ale jednak się łudziła. Ojciec nie odmówił, nie odebrał tej resztki nadziei. Nie powiedział też o tej rozmowie nikomu. Początkowo bardzo się niepokoiła, a kiedy zadzwoniła mama z Paryża, wpadła nawet w panikę. Było późno, bo wtedy rozmowy są tańsze. Ojciec mógł sądzić, że Anka śpi. W jej pokoju było ciemno. Kosztowało ją wiele wysiłku, żeby przemóc się i nie za- 254 palić światła, co uświadomiłoby ojcu, że nie śpi i słyszy wszystko, co opowiada mamie. Ręka kilka- razy wędrowała do nocnej lampki, aie zawsze w porę zdołała się opanować, cofnąć dłoń od wyłącznika. Odetchnęła dopiero, gdy ojciec odłożył słuchawkę. — Czytasz? .— spytała ciocia nie podnosząc się z koca. — Tak... nie. Myślę. — O czym? — A... o wszystkim — odparła wymijająco. — Czyli o niczym. Marek był już właściwie po egzaminach, został mu tylko język angielski, a więc najmniejszy kłopot. Rozmawiali wczoraj przez telefon. Był dobrej myśli. Sądził, że nieźle mu poszło. A skoro powiedział „nieźle", to na pewno bardzo dobrze. Był taki skromny i lubił umniejszać swoje zasługi, zupełnie jak jego ojciec, którego Anka poznała przypadkowo, na ulicy. Wracał właśnie z pracy, & oni szli do kina. Bardzo jej się podobał: wysoki, lekko zgarbiony, o pociągłej twarzy i głęboko osadzonych oczach, które uciekały gdzieś w bok, jakby się czegoś wstydził. Ale Anka wie-? działa, że to była nieśmiałość. Ojciec Marka stal się przez to kimś bliskim, ona była przecież taka sama, przeżywała męki przed każdym spotkaniem z nieznajomymi. I to, co mówił, też było bliskie. Mimo że mówił cicho. Tamtego dnia szli kawałek ulicą, oni mieli zaraz skręcić, a on iść prosto. To wtedy zdarzył się pewien incydent: podeszła do nich nieznajoma kobieta z dzieckiem na ręku i zwróciła się do ojca Marka ze słowami: 255 — Panie Gąsiorowski, nie widział pan mojego starego? — Razem wychodziliśmy, powinien niedługo, być. ' — Ja już znam te niedługo. Uchla się pewnie, bo wypłatę wziął i przylezie nad ranem, goły. Z czego ja mam te dzieci wykarmić... Kobieta zaczęła naraz płakać, łzy spływały po jej twarzy, a ona ich nie wycierała, więc wkrótce porobiły się na policzkach brudne zacieki. Ojciec Marka ujął ją za ramię takim łagodnym ruchem: — Pojadę po obiedzie — powiedział — poszukam go. — A gdzie go pan znajdzie — machnęła tylko na to ręką. — Warszawa jak stóg siana. — Jak został, ta z tym Maciążkiem — odparł ojciec Marka. — Pojadę. Tym razem kobieta podziękowała mu, poprosiła, żeby chociaż odebrał pieniądze. — Sam to może i zdechnąć dla mnie — rzekła z goryczą. — Mnie tylko o dzieci idzie... Odeszła potem w stronę przystanku,, a oni ruszyli w przeciwną. Markowi było widocznie głupio, bo naraz powiedział: — Ta Malinowska to też, brudy wynosi na ulicę. Co to tato jest aniołem stróżem jej męża czy co? Ojciec Marka nic na to nie odrzekł, ale wiedziała, że pojedzie poszukać tamtego mężczyzny, tak jak obiecał. Dziwiła się nawet, że ojciec Marka jest taki. Zupełnie inny niż jego żona. Nie pasowali do siebie. Jak to w ogóle możliwe, że byli małżeńst- 256 wem tyle lat. Mieli dwoje dorosłych prawie dzieci. Ona taka gadatliwa, a on milczący, zamknięty w sobie. Ale tak zwykle bywa, że ludzie wiążą się ze sobą mimo oczywistych różnic w usposobieniu. Nie potrzebowała daleko szukać, jej rodzice też byli przecież niedobrani. Nigdy nie rozmawiali ze sobą o głębszych sprawach, zawsze były te powierzchowne rozmowy: co kupić, gdzie pojechać. Naprawdę łączyła ich tylko choroba Anki, ale to właśnie było jej zdaniem godne pożałowania. Związek zbudowany na strachu. Może kiedyś było inaczej, ale tego nie pamiętała. A minęło'już przecież sporo lat. Obserwowała rodziców, jak żyją obok siebie, jak się coraz bardziej w sobie zamykają i jak ten dystans pomiędzy nimi z czasem się jeszcze większa. Ojciec chciał odejść, odszedł nawet, ale na krótko, na kilka zaledwie miesięcy... — Ciociu, dlaczego ojciec wtedy odszedł? — Jak to? —* tym razem podniosła głowę, zdjęła nawet na chwilę listek z oka, żeby przyjrzeć się Ance. — No, dlaczego opuścił mamę? — Ach, tamto — z powrotem położyła się na kocu zakrywając babką oko. — To stara historia. — No to co. Chciałabym wiedzieć. — Wszystkie małżeństwa przeżywają od czasu do czasu jakiś kryzys. To było mniej więcej to. — A dokładnie? — Dokładnie — ciocia wyraźnie miała skrupuły przed wyjawieniem Ance prawdy. — Przecież ja nikomu nie powiem... — Nie bardzo miałabyś o czym opowiadać... ja też mam z tym - kłopot, jak widzisz. Po prostu Reszta świata musiałabyś znać Zosię, to jest mamę taką, jaka była przedtem. Zanim się okazało, że urodziłaś się z wadą serca. To był ktoś zupełnie inny, nie ta znerwicowana, postarzała kobieta. Sama widziss, jaka jest. Nie chodzi do kosmetyczki, do fryzjera, nosi ten staromodny kok, bo boi się zbyt długo przebywać poza domem... — Tatuś tyle razy mamie mówił! — No tak, twój ojciec ma odmienny pogląd na to, jaki powinnaś prowadzić tryb życia, proponuje zimny wychów. Ale to jest trochę ryzykowne. Oczywiście twoja matka przesadza, ale on przesadza w drugą stronę. Nie można rzucać kogoś na głęboką wodę, jeżeli nie umie pływać, bo mógłby się utopić. Przy twojej wadzie serca konieczna jest ostrożność. I ojciec nie może udawać, że tego nie wie. Zresztą jestem przekonana, że gdyby Zosia nie była taka przewrażliwiona na twoim punkcie, ojciec stałby się od razu ostrożniejszy. A tak wie, że jego słów nikt nie będzie traktował serio. Więc może sobie pogadać bez zbytniego ryzyka... — A jaka mama była przedtem? — Pogodna, to raz, a po drugie, trudno ci to będzie sobie wyobrazić, małomówna. Twój ojciec powiedział nawet coś takiego na swoim ślubie z Zosią, że zwrócił na nią uwagę, bo była taka ładnie zamyślona. Spodobało mi się to określenie, dlatego je zapamiętałam. t — A... dlaczego on wtedy odszedł? — Nie mógł znieść tej zmiany, jaka zaszła w Zosi. To było jak choroba, nie mogła przestać mówić. Prowadziła, nie kończące się monologi 258 i potrzebowała do tego słuchacza. Przebywanie z nią stało się naprawdę uciążliwe. Nawet Leon, który jest, jak wiesz, niezwykle wyrozumiałym i cierpliwym człowiekiem, uciekał od jej towarzystwa. Po wyjściu od was oboje byliśmy jak przekręceni przez maszynkę do mięsa. Wiesz, te setki zadawanych przez mamę pytań, na które nie oczekiwała odpowiedzi. Sama ich sobie udzielała, przerywając zresztą w połowie, mówiła już o czymś innym, ale to dotyczyło zawsze twojej choroby... Było w jakiś sposób z nią związane. Te tysiące słów, lejących się jak woda. —• Dlaczego? — Nerwica. — To czemu się mama nie zaczęła leczyć? — Proszki nic by tu nie pomogły, zresztą ciągle łyka jakieś. Należałoby usunąć przyczynę... — Czyli mnie — uśmiechnęła się kwaśno An~ ka. — Ale miało być o tacie. —¦<- Odpowiedź już znasz. Odszedł, bo nie mógł już tego wytrzymać. — To dlaczego wrócił? Przecież mama ciągle jest taka... taka trudna. I kłócą się, przeważnie o mnie... Więc jak go mama ściągnęła? —r To ty ojca ściągnęłaś, 'a nie matka. '— Ja? — Ty, ty. Twoja choroba, przecież chyba pamiętasz. Rozpaczałaś strasznie, od razu był szpital, pogorszenie. — No tak, pamiętam — przytaknęła ponuro. —¦ Moja choroba, zawsze. — Co zawsze, co zawsze — powtórzyła za nią ciocia. — Nie narzekaj. Myślisz, że ty jedna jesteś taka nieszczęśliwa. Każdy człowiek coś tam ma." Ja na przykład nie mogę mieć dzieci i bardzo nad tym boleję. Tylko się z tym nie obnoszę. — Ja też się nie obnoszę, ciociu. U mnie się to po prostu widzi. Po prostu moja wada rzuca się w oczy. — Nie' przesadzaj. Nie jest tak źle. Każda z nas ma swoją wadę i tyle. Kto wie, czy moja nie jest większa. — Na pewno nie. Ja przy swoim sercu nie mam co" marzyć o urodzeniu dziecka... — Nie wiadomo, zrobisz sobie operację i wszystko może być jeszcze możliwe. Dla ciebie... Kiedy padło słowo „operacja" Anka od razu stała się czujna. Pomyślała, że ojciec ciocię wtajemniczył. Po chwili jednak, kiedy trochę się uspokoiła, dotarł do niej sens słów i zrozumiała, że to było zupełnie przypadkowe. Ciocia Irka nie wiedziała. Na szczęście. Mimo iż była zdania, że operacja jest konieczna i' że Anka prędzej czy później powinna jej się poddać, od razu postawiłaby wszystkich na nogi, gdyby tylko wiedziała, co się szykuje. Stałaby się przeciwnikiem, przechodząc do obozu mamy. Mama... Anka myślała o niej z czułością i nawet z pewnym poczuciem winy. Ale nie mogła inaczej. Jeżeli operacja się uda, mama też będzie przecież szczęśliwa i wyzwolona z tego strachu, który paraliżował ją od wielu lat. Ten strach odebrał mamie jej prywatne życie, zmienił ją w czujną, przygotowaną na najgorsze opiekunkę Anki. Przez ten strach mama nie umiała być nawet jej prawdziwą matką, nie było między nimi tego, co najważniejsze — przyjaźni. 260 Obie starały się coś tam przed sobą ukrywać, zatajać. Mama udawała, że się tak o Ankę nie trzęsie, Anka zaś, że wcale tego nie dostrzega, słowem teatr od rana do wieczora," dzień po dniu. Teatr i te nudne, zgrane do końca role. — O, idzie nasz uroczy współlokator! —- powiedziała ciocia, która leżała teraz na brzuchu opalając plecy, miała więc możność obserwowania tego, co się dookoła działo. Anka też go już zauważyła: postawny pań w siatkowym podkoszulku i krótkich spodenkach, z przewieszoną przez ramię wędką, a także w śmiesznej białej czapeczce na głowie, upodobniającej go do pana Hullot, i nie tylko. W całej jego postawie, w sposobie zachowania się było coś, co przypominało tę postać. Ance zdarzyło się obejrzeć kilka filmów w Iluzjonie, bo w normalnych kinach ta postać niestety już się nie pojawiała. — Witam, witam panie — rzekł podchodząc blisko. Zdjął nawet na powitanie swoją czapeczkę. — Jak tam ryby? Biorą? — spytała ciocia. — Nie bardzo. Spławik mi się zawiesił na drzewie. Właśnie idę po pomoc — odparł nasadzając na głowę czapkę. Przekrzywiła mu się i wyglądał teraz jeszcze komiczniej. Kiedy je już wyminął, obie parsknęły śmiechem. Nie za głośno jednak, aby tego nie usłyszał. Był wczasowiczem, którego leśniczyna przyjęła w tym roku, ofiarowując pokój na górce. Anka mieszkała teraz z ciocią na dole, ale pokoik miał się wkrótce zwolnić, bo niefortunnemu amatorowi ryb kończył się właśnie urlop. Na razie jednak był, na każdym kroku zaznaczając swoją obecność. 281 Przede wszystkim jeździł starą, rozklekotaną, a przez to bardao głośną syrenką, której zwykłe długo nie mógł zapalić, i to na podwórzu, a więe w pobliżu okien obecnego pokoju Anki. Budził więc ją i ciocię od razu około siódmej. Przedtem jeszcze było długie mycie się pod pompą, z parskaniem i pokrzykiwaniami mającymi oddać cały nastrój, z jakim się ich współlokator budził. No i były te wiecznie skrzypiące pod jego stopami schody i kroki' na górze, które mogły z łatwością policzyć, tak dobrze było je słychać na dole. Mówił też trochę za głośno, ca na dłuższą metę było denerwujące, a do leśniczyny zwracał się nie wiadomo czemu „pani Beato", chociaż nosiła inne imię. Teraz jego głos słyszały na podwórzu, z łatwością mogąc zrozumieć każde wypowiadane słowo na temat drzewa i zarzuconego tam spławika, który urwał się ze sporym kawałkiem żyłki. Leśniczy coś tam odpowiadał, ale jego odpowiedzi tutaj nie docierały. Trwało to jakiś czas, a potem z ust pana Hullot padło: „Pani listonoszko, czy jest coś dla mnie? Anka natychmiast na to zareagowała, wstając z leżaka: , " — Pójdę zobaczyć, czy są jakieś listy — powiedziała. Był list od Marka, list od ojca, kartka od stryja Zbyszka i jakiś list do cioci, ale bez nadawcy, czyli cały stos korespondencji. Najpierw Anka odczytała głośno kartkę od stryja, który bawił z narzeczoną i jej synkiem nad morzem, gdzie jak się okazało, nie było pogody. Potem streściła list 262 od ojca, w którym był także drugi, od mamy. Potem ciocia w krótkich słowach opowiedziała, 'co pisze wujek, bo od niego była ta koperta bez nadawcy, i wtedy dopiero Anka otworzyła ten najważniejszy... Kozmawiał z Anią stojąc przy oknie i wyglądając na ulicę, obie ręce miał zajęte, bo w jednej trzymał aparat, a w drugiej słuchawkę. — Więc wiesz, co masz robić, jak mnie nie będzie? — No tak... — To powtórz jeszcze na wszelki wypadek. — Więc... — Od więc, nie zaczyna się zdania, pani pisarko. — A ty zaczynasz! — Ja to co innego, ja nie marn zamiaru pisać książek. -r- Zawsze mnie na czymś musisz przyłapać i nie wiem, co powiedzieć. — Nie dyskutuj, tylko powtarzaj. — To... mam się uczyć matematyki, potem pisać do ciebie listy i zaglądać do innych przedmiotów, jak polski i przyroda na przykład. — No pięknie. Wszystko wiadomo. — To ty już wyjeżdżasz... — powiedziała takim smutnym głosem, że Markowi'zrobiło się nieswojo. — Ale będę do ciebie pisał, tylko podaj adres. — Nie. — Dlaczego? 2G3 — No bo... no bo to tylko ja będę do ciebie pisała, a ty masz nic nie wiedzieć. Bo gdybyś wiedział, że mieszkam na przykład o tray ulice . od ciebie, to jak byś uwierzył, że telefonuję z Afryki? — Ale ja i tak wiem o tobie coś niecoś. — Co? — przestraszyła się. — To, że masz jasne włosy i krótkie! — Już wiesz, że o warkoczach zmyśliłam... — Owszem. — Ja tak tylko powiedziałam, chciałam, żebyś myślał, że... że jestem' ładna. Mama mi nie dała zapuścić włosów, bo takie długie to się długo myje. I dużo czesania jest... — I ma rację, żeby cię pocieszyć powiem, że nie lubię warkoczy. — A ta twoja Ania jakie ma włosy? — No... długie, ale ładniej by jej było w krótkich. Jestem pewien. — Może — odrzekła przeciągle Ania, — I ty z nią jedziesz do tej leśniczówki... — Z nią. Ona przedwczoraj wróciła i zaraz znowu jedziemy, chociaż nie wiadomo... — Dlaczego? — Bo... bo czasami jest niegrzeczna. Teraz coś tam! sobie wymyśliła i powiedziała, że nigdzie nie pojedzie. — To nie jedziecie? — spytała z nadzieją. — Jedziemy, jedziemy. -Moja w tym głowa... Usłyszała zgrzyt klucza w zamku, ale nie ruszyła się z miejsca. Ojciec zastał ją w tej samej 264 pozycji, w jakiej pozostawił wychodząc, to znaciy skuloną na tapczanie. —¦ Zrobiłabyś mi coś do jedzenia? — spytał jakby nigdy nic. — Chcesz jajecznicę? — jej głos był taki, jak powinien, to znaczy smutny, ponury nawet. — Zjem, co mi dasz. — Przynajmniej nie jesteś wybredny — rzekła idąc do kuchni. Zaczęła się krzątać, wyjmując z lodówki masło i jajka. Potem nastawiła wodę na herbatę i zabrała się do krojenia chleba. Po chwili przyszedł ojciec, usiadł na stołku przyglądając się tym czynnościom. — Co robiłaś? — Właściwie nic. Była ta dziewczyna i za-pastowała mieszkanie — chodziło o studentkę, która co jakiś czas przychodziła robić porządki. Myła okna, trzepała dywany, czyli wszystko to, czego nie mogła robić Anka, a na co mama nie miała czasu. Zawsze starała się wtedy wychodzić, żeby tamta się nie dziwiła, że taka dziewczyna jak ona nie ruszy nawet palcem. Tamta harowała cały dzień, bo tego sprzątania było sporo, a Anka siedziała u siebie i było jej wstyd. Nie mogła wyjść, bo był to pewnego rodzaju strajk. Postanowiła, że nie ruszy się z domu, dopóki ojciec się nie zdecyduje, na jej korzyść oczywiście. Nie rozmawiały prawie wcale, kiedy przyszła kolej na pokój Anki> przeniosła się do rodziców. Minęły się tylko w drzwiach, dziewczyna ustąpiła jej miejsca, cofnęła się z wiadrem w jednej, a szmatą w. drugiej ręce. Zupełnie jak 265 Kopciuszek. W tej bajce Ance przypadła rola córki złej macochy, takiej brzydkiej, o dużych stopach. To na jej nogę nie zmieściłby się pantofelek... — Rozmawiałyście? — spytał ojciec. Nie odpowiedziała od razu, wbijając jajka na skwierczący na patelni „tłuszcz. — Trochę. — O czym? — O jej wakacjach... — jednak zamieniły kilka słów, kiedy Anka wręczyła dziewczynie pozostawione przez ojca pieniądze. Tamta pochuchała na nie chowając do kieszeni. — Ciężko zarobione — powiedziała do Anki. -To na wakacje. Jadę ze swoim chłopakiem, z namiotem. W programie morze i góry... I to była cała rozmowa. Dziewczyna wyszła, a Anka zamknęła za nią drzwi i wróciła na tapczan w swoim pokoju. Nie odbierała telefonów, bo to mógł być Marek, a przecież nie wyszłaby do niego i tak: Czego nie mógł zresztą zrozumieć. Nie chciała też, aby do niej przyszedł. To by mogło* zepsuć efekt. Gdyby ojciec go tu zastał. Musiała być samotna i nieszczęśliwa. Trochę nawet posprzeczali się z Markiem, zarzucał jej, że jak nie miał czasu to narzekała, a teraz nie chce go> widzieć. — Ty też powinnaś wyjechać. Odwiózłbym was z Markiem. Może pojutrze, w niedzielę, bo jutro jestem zajęty — powiedział ojciec, jakby nie wiedział, że postanowiła nie wyjeżdżać, dopóki... — Tatusiu! Miałeś się zastanowić i dać mi od- 266 powiedź, jak tylko wrócę z leśniczówki. Wróciłam, jestem tutaj od kilku dni i co? — Ja wcale nie powiedziałem, że się zastanowię. Uważam, że operacja nie jest konieczna, a gdybym nawet uważał inaczej to... to nie zrobiłbym niczego poza plecami matki. To za poważna sprawa, abym mógł sam decydować. Jesteś zmęczona. Odpoczynek dobrze ci zrobi... — Nigdzie nie pojadę? — krzyknęła histerycznie. — Oszukałeś mnie. Byle tylko wypchać mnie z ciocią na parę dni... — No więc dobrze. Myślałem nad tym, ale doszedłem do wniosku, że twoja decyzja nie jest dostatecznie umotywowana... Chcesz poddać się operacji tylko dlatego, żeby nie stracić chłopca. To za mało, Anka. Uważam ten powód co najmniej za dziecinny... Widocznie potrzeba trochę czasu, żebyś to wszystko przemyślała już jako dorosły człowiek. Za tydzień możesz pokłócić się z Markiem. —• Marek... Marek to nie jest ten jedyny powód. Chcę tylko przyśpieszyć decyzję, ze względu na niego... Myślisz, że byłabym w stanie przeżyć chociażby jeden dzień, gdybym nie liczyła na operację? Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, bo ilekroć zaczynałam mówić, nie dawałeś mi dokończyć. Nie chciałeś mnie słuchać, tatusiu. Wszystkie moje plany są na wtedy, gdy już będę zdrowa. Wybrałam studia, które wymagają zdrowia, dobrej kondycji fizycznej... I nie mogę ich zmienić. Nie umiałabym... Każdy inny wybór byłby już rezygnacją... 267 — Jajecznica -— przerwał jej ojciec. Zdjęła ją zeskrobując z patelni. Nie wyglądało to najlepiej. Postawiła jednak talerzyk przed ojcem, a on mimo wszystko zabrał się do jedzenia. — Czy... czy to, co powiedziałam... Czy wierzysz mi? — Wierzę — odparł cicho nie patrząc na nią. — Więc... nie odbieraj mi tych dwóch lat. One są takie ważne... — Chciałbym... ale nie mogę decydować bez mamy. Po jej powrocie spróbuję... — Nawet nie musisz — wybuchnęła. — Przecież oboje dobrze wiemy, czym to się skończy... — Spróbuję, Anka — powtórzył z naciskiem ojciec. — A poza tym dlaczego myślisz o Marku tak źle? W jego wypadku twoja choroba nie jest przeszkodą. — Jest. W moim wypadku! — Lato tak ładnie się zaczyna. Po co masz tu siedzieć — ojciec starał się zachować spokój, ale widziała, że jest wyprowadzony z równowagi, że z trudem pokonuje drżenie głosu. To było coś nowego. To mogło znaczyć, że... — Nie pojadę! — krzyknęła. — Właśnie dlatego, że to lato jest takie. Mam jechać z Markiem, który jest zdrowy, i patrzeć jak udaje, że to całe lato nie ma dla niego znaczenia, że wspaniale jest tak dreptać w kółko. Wolno, wolniutko, żebym się tylko nie zmęczyła. Obrzydliwe! — Anka, proszę cię... — To ja cię proszę. Błagam cię, tatusiu. Gdyby mama była normalna, gdyby można było z nią dojść do porozumienia, nigdy bym nie wymagała 268 od ciebie samego takiej decyzji. Ale... ten jej wyjazd to jedyna szansa. Dla mnie, dla ciebie i dla niej... dla nas wszystkich. Przecież jesteśmy już bardzo zmęczeni, każdy dzień to jest takie brnięcie przez moją i przez jej chorobę... Najwyższy czas, żeby nas od tego uwolnić. Pomyśl o mamie, o jej życiu... Ciocia mówiła mi, że przedtem mama była zupełnie inna. Gdybyś się zdecydował wcześniej na moją operację, uratowałbyś mamie kilka lat... —¦ To są tylko słowa, Anka. Tylko słowa. Nie wiem, czy można od kogokolwiek wymagać takiej decyzji. — W sytuacji kiedy ... kiedy życie stało się nie do zniesienia, można... Ojciec nic już nie odpowiedział. Wstał od stołu, wstawił naczynia do zlewu, a potem zabrał się do zmywania. Widziała teraz jego plecy. Szerokie plecy ojca, które zawsze budziły w niej poczucie bezpieczeństwa. Był taki silny, potrafił unieść ją do góry lekko jak piórko. A przecież ważyła tych swoich parę kilo, mimo że była bardzo szczupła „Ważył" sam jej wzrost: metr siedemdziesiąt.., Ale dzisiaj nie czuła się bezpieczna, plecy ojca budziły w niej lęk. Bo gdzieś poza nimi kryła się jego twarz, z której niczego nie mogła odczytać... Dokładnie dziesiątego lipca skończyło się lato i zaczęła jesień, i to ta gorsza, bez czerwieni i złota liści, a z przejmującym chłodem i uporczywym, zacinającym deszczem. 269 — Co się dzieje — mówił ojciec, patrząc w łzawiące okno — lipiec... — Lipiec, a w Karpatach minusowe temperatury, a, na Pomorzu spadł grad — odpowiadała z satysfakcją Anka. Ale była to satysfakcja pozorna, bo wcale nie chciała, żeby tak było z tą pogodą. Przecież nie dlatego została w mieście, że ciągle padało, ale dlatego, żeby coś tam wymóc na ojcu. Jej pobyt tutaj przestawał być w takiej sytuacji żywym wyrzutem, bo siedzenie w leśniczówce podczas takiej pory deszczowej nie należało przecież do przyjemności. Nie rozmawiali więcej o operacji. Anka widywała się z Markiem, przychodził do niej albo ona jeździła do niego. Bywała także u babci, bo nie mogła nie bywać, skoro siedziała w Warszawie. Chodziła w długiej pelerynie z kapturem i w kaloszach, co upodobniało ją do kanarka, bo i peleryna, i kalosze były jaskrawożółtego koloru. Ojciec przywiózł jej ten deszczowy uniform z podróży i Anka wyglądała w nim jak panienka z „Burdy" czy też innego zagranicznego pisma, „Brigitte" na przykład. Miasto poszarzało w tym ciągłym deszczu, a na ulicach stały nie wysychające kałuże, które od czasu do czasu przemieniały się w fontanny wytryskające spod kół samochodów i oblewające przechodniów. Zakapturzeni albo ukryci pod parasolami ludzie przemykali więc pod ścianami domów, byle jak najdalej od jezdni. Ance wydawało się, że zapomniała, jak wygląda słońce. Spoglądała w zachmurzone niebo, nie mogąc sobie wyobrazić, że kiedykolwiek było 270 inne, jasnoniebieskie. Skłębione chmury niemal dotykające dachów, nie przepuszczały najmniejszego promienia, nie odkrywały nawet skrawka błękitu. Szła środkiem chodnika w swojej żółtej pelerynie. Nie nałożyła kaptura, chociaż kropił niezdecydowany deszcz. Wydawało się, że prawie nie pada, ale na kałużach powstawały kręgi, a jej włosy stały się zupełnie mokre i zaczęła kapać z nich woda. Drobne strużki spływały Ance po twarzy, zupełnie jakby włosy płakały. Mogłoby się to zgadzać z jej samopoczuciem, które było straszne. Mimo że na pozór zachowywała się spokojnie. Nie podnosiła głosu jak w pierwszych rozmowach z ojcem, nie krzyczała, odpowiadała obojętnie na jego pytania. Była tylko trochę smutna. Tak mógł to odbierać ojciec. Nie wiedział, co się w niej działo naprawdę. Naprawdę była zrozpaczona. Godzinami leżała z otwartymi oczami, nie mogąc zasnąć. Noc się kończyła, prostokąt okna stawał się coraz jaśniejszy, a ona przewracała się z boku na bok, zmęczona bezsennością i ciężkimi myślami. Wiedziała, że coś się.musi zmienić, że tak jak było, nie może pozostać, bo ona była już kimś innym. Od jakiegoś czasu żyła myślą o operacji. Nie mogła więc teraz wrócić na dawne pozycje, to znaczy od początku nauczyć się czekania. Była jak dziecko, które zaczynając stawiać pierwsze kroki, nie chce wracać do łóżeczka z siatką. Poczuła wolność i nie mogła się teraz bez niej obejść. Szła ulicą nieszczęśliwa, przemarznięta nagle. Włożyła kaptur, ale teraz niewiele to dało, bo włosy i tak już były mokre. Kiedy znalazła się przed domem profesora zaczęła szczękać zębami, z zimna i ze zdenerwowania. Mogło go przecież zwyczajnie nie być w domu, a nawet gdyby był, mógł być zajęty. Nie powinna tak przychodzić z ulicy, mimo że znali się tyle lat, nie była to znajomość towarzyska. On był profesorem, a ona pacjentką. To prawda, że lubił ją i jakoś wyróżniał, ale tego właśnie nie powinna wykorzystywać. Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Znalazła się tutaj i żadna siła nie mogła jej przeszkodzić w rozmowie z profesorem. Musiała z nim porozmawiać właśnie dzisiaj. Z bijącym sercem nacisnęła dzwonek. Długo nikt nie otwierał, w końcu usłyszała kobiecy głos: — Kto tam? — Anna Rudziejewska — odparła. — Kto? — powtórzył głos. — Do pana profesora. Drzwi otworzyły się, ale tylko na odległość, na jaką pozwalał łańcuch. W szparze Anka zobaczyła twarz starzejącej się kobiety. Mogła mieć około pięćdziesięcu lat. Była zadbana. Miała umalowane usta i zrobione cienie na powiekach. Anka odkryła pewne podobieństwo z profesorem i domyśliła się, że rozmawia z jego siostrą. — Czy zastałam pana profesora?, — Pani była umówiona? — spytała kobieta przyglądając się jej z odrobiną ciekawości, tak się Ance przynajmniej wydawało. — Tak — odparła po chwili namysłu. Kobieta bez słowa zamknęła drzwi i Anka zlękła się, że jej kłamstwo zostało odkryte, ale nie, po chwili drzwi otworzyły się znowu i kobieta 27:! zaprosiła ją do środka. Więc to poprzednie zamknięcie było po to, aby zwolnić łańcuch. Anka znalazła się w gabinecie profesora. Usiadła w jednym z głębokich foteli, rozglądając się dokoła. Wnętrze pokoju było mroczne, bo światło tłumiły grube zasłony; stało tu duże, orzechowe, misternie rzeźbione biurko i takie same ciężkie szafy z kryształowymi szybami, za którymi tłoczyły się grube tomy. Pomyślała, że nigdy w ten sposób nie umeblowałaby swojego pokoju, ale to chyba kwestia przyzwyczajenia. Przywykła do lekkich, jasnych mebli i dlatego tak źle znosiła towarzystwo antyków. Na widok profesora, który pojawił się w drzwiach, ubrany po domowemu w bonżurkę z szalowym, błyszczącym kołnierzem, wstała z fotela zmieszana, chyba się nawet zaczerwieniła, bo poczuła, że pieką ją policzki. — To ty jesteś tą umówioną ze mną panienką — powiedział wcale jakoś nie zagniewany. — Właśnie.:, bo... —>* zaczęła się plątać. — Coś nie w porządku? — spytał biorąc ją za puls, spojrzał przy tym na zegarek. — Puls nam leci jak rakieta na księżyc. Denerwujesz się szymś ostatnio? — No tak... bo... Starała się opanować. Nie mogła opowiadać tak chaotycznie, jeśli chciała, aby profesor ją zrozumiał. Musiała go przecież przekonać, że dłużej nie może tak żyć. Zmusić, aby zechciał jej pomóc. Umilkła na krótką chwilę, przygotowując się do całego przemówienia, które słowo po słowie wymyślała w te wszystkie bezsenne noce. Zaczęła 18 — Reszta świata 273 mówić i chociaż nie były to akurat te wymyślone słowa udało jej się mniej więcej powiedzieć to, co chciała. Profesor słuchał uważnie. Miał skupioną twarz. Milczał długo, kiedy skończyła. — Rozumiem cię — powiedział wreszcie. — Ale rozumiem także twoich rodziców i ich strach. Jeżeli o mnie chodzi, wolałbym nie odkładać operacji. Starzeję się, a chciałbym, żeby to nastąpiło, zanim pójdę na emeryturę. Nie możesz jednak nalegać, abym coś w tej sprawie zrobił poza tym, co już zrobiłem. Nie mogę ponaglać twoich bliskich ani też przedstawiać sytuacji inaczej, niż wygląda ona w rzeczywistości. Można jeszcze czekać i moim obowiązkiem jest o tym informować. Taka decyzja musi dojrzeć. Widocznie dla nich jest jeszcze za wcześnie... \ Profesor umilkł, a Anka zrozumiała, że niepotrzebnie tutaj przyszła, niepotrzebnie opuszczała pokój, wychodząc na deszcz. On nie wezwie ojca, nie powie, że operacja stała się koniecznością i że nie należy jej odkładać. Łzy napłynęły jej do oczu, ale żadna nie spłynęła po policzku. Udało jej się stłumić je, powstrzymać. Wstała z fotela i profesor wstał, wychodząc zza biurka. Odezwał się dzwonek przy drzwiach, musiał więc kończyć rozmowę. Szybko pożegnał się z Anią, a potem poszedł otworzyć. W drzwiach stała Anka. Była całkiem sucha. Zdziwił się, jak się jej to udało, — Ojciec mnie podrzucił. Ale przestaje padać. 274 Może pójdziemy do kina? — spytała zdejmując swoją kraciastą kurtkę, którą Marek lubił. Była w stylu sportowym i Marek mówił, że Anka „fajnie" w niej wygląda. „Styl sportowy" — uśmiechnęła się gorzko — „coś w sam raz dla mnie". Kiedy tak stali naprzeciw siebie, Anka w smudze światła padającego z otwartych drzwi pokoju, zauważył, że ostatnio jakoś zmizerniała. Twarz jej zrobiła się całkiem pociągła, a pod oczami pojawiły się sińce. — Co jest, Anka? — spytał. — Martwisz się czymś? — Dlaczego tak sądzisz? — Bo tak mi nikniesz w oczach — zażartował. — Niedługo w ogóle zniknę... — Ja bym ci dał — usiłował jakoś wyciągnąć ją z tego ponurego nastroju, ale była zgaszona, nie reagowała na jego słowa. — To jak z tym kinem? — spytała. — Nigdzie ostatnio nie byliśmy, poza tym nareszcie jakiś ludzki film idzie... — No wiesz, deszcz pada, a poza tym... — zaczął zmieszany. — Deszcz nie pada, więc zostało tylko to „poza tym" — odrzekła chłodno. — Ania odrabia matematykę. Zadzwoni. Powiedziałem, że będę w domu. — Też znalazła sobie nauczyciela! — w głosie Anki była ironia. — Nawet nie będziesz wiedział, czy rozwiązanie jest prawidłowe. — Możliwe. Ale muszę być w domu. Zaprosił Ankę do pokoju, gdzie usiadła na wersalce. On stanął przy oknie, plecami do niej. 275 — Gniewasz się? — spytała. — Nie. Tak wyglądam... — Jednak cię uraziło to, co powiedziałam. — Raczej nie. Masz rację, nie jestem w matmie orłem. — Ale za to we wszystkim innymN— powiedziała ugodowo. — Wiesz co, mam pomysł. Zadzwoń do tej Ani i powiedz, że idziemy do kina. — Nie mam jej telefonu. To ona dzwoni do mnie. „ — Dlaczego tak? — Za dużo tłumaczenia. Po prostu muszę czekać, aż zadzwoni. Raz możesz posiedzieć ze mną w domu. Z uporem obserwował, co się dzieje za oknem, a nie działo, się nic ciekawego: po prostu szara, deszczowa ulica, spieszący dokądś ludzie. Był zły na Ankę, nawet nie za to, co mówiła, to było przecież takie tylko gadanie. Ale ona nie lubiła Ani i nawet się z tym specjalnie nie kryła. Poza tym wszystko chciała mieć natychmiast. Przyzwyczaiła się już, że najczęściej tak właśnie było. A tak nie można żyć. Nie dostrzegając innych. Ona musi wreszcie zrozumieć, że nie jest sama na świecie. Że ktoś obok niej też na coś czeka, o czymś marzy. — O której ona zadzwoni? — No nie wiem. Może za godzinę. — To moglibyśmy pójść na ósmą. — Nie będzie za późno dla ciebie? — Nie, zapomniałeś, że nie ma mamy. Do ojca zadzwonię i powiem, co i jak. Marek odszedł od okna i usiadł na tapczanie, 276 naprzeciw Anki. Nie było sensu dalej się na nią boczyć, skoro uznała, że należy czekać aż Ania zatelefonuje. — To może skoczę po bilety? — zastanawiał się głośno. —¦ Wiesz, zrobimy tak. Ty tutaj posiedzisz, a ja pojadę do „Skarpy". Jakby Ania zadzwoniła, to wiesz, co masz zrobić. I przeproś ją, że mnie nie ma. Niech ci poda wynik... A może zdążę wrócić. — Dobrze, przeproszę ją. Idź już, bo może być kolejka przy kasie — odparła niecierpliwie. — Tylko pamiętaj —¦ upominał ją jeszcze przy drzwiach — Ania może być zaskoczona, że to nie ja odebrałem telefon — a ona kiwała potakująco głową. — Wszystko powiem, nie musisz mi sto razy powtarzać. Spieszył się bardzo, bo nie było tak znowu wiele czasu. A mogła być rzeczywiście kolejka. Film był dobry, amerykański, i szedł od kilku zaledwie dni. Co więc mieli robić ludzie w takie deszczowe popołudnie, jak nie iść do kina. Wrócił po dobrych dwóch godzinach. Powiesił kurtkę na wieszaku i wszedł do pokoju, gdzie zostawił Ankę. — Są bilety, chociaż drugie miejsca... — urwał nagle widząc, że jest zapłakana. — Co się stało? — spytał. Od razu przyszło mu do głowy, że podczas jego nieobecności zjawiła się tu Joanna i nagadała Ance jakichś głupstw. Do niej wszystko było podobne. Tym bardziej że jakiś tydzień temu widziała go z Kurczakiem na ulicy. Spotkał Jolę przypadkowo. Pierwszy raz 277 chyba znaleźli się naprzeciw siebie, tak twarzą w twarz. Od tamtej pory, od ich ostatniej rozmowy w parku, Kurczak starał się go unikać. Widywał ją z daleka w szkole, na korytarzu. Ale to wszystko. Tei*az oboje przystanęli na pustej prawie ulicy. Być może w tłumie Jolka by go wyminęła, ale w tej sytuacji... — Co u ciebie? — prawie jednocześnie zadali to pytanie. Nie udała im się ta rozmowa. ' Byli zmieszani, nie patrzyli sobie w oczy. Czuł, że ona ciągle ma do niego żal. No i w dodatku ta Joanna, która znalazła się obok nich, jak spod ziemi. Uśmiechała się drwiąco, powiedziała nawet: „Stara miłość nie rdzewieje". Nie byłaby sobą, gdyby nie wtrąciła swoich pięciu groszy. — Zrobiłam straszną rzecz — powiedziała jednak Anka. Milczał nie bardzo wiedząc, co takiego mogła zrobić nie wychodząc z mieszkania. — Zadzwoniła ta Ania, a ja... ja jej nagadałam... — Co takiego? ;— No, żeby się odczepiła. Że to już za długo trwa i ty masz dość, tylko nie wiesz, jak się z tego wyplątać... Płakała, a on patrzył na nią z niedowierzaniem. Początkowo sądził, że to żart. Ale musiał w końcu uwierzyć. Taka scena ze łzami nie była przecież w stylu Anki, poza tym trwała za długo. — Nie wiem, co mi się stało — szlochała. — Ostatnio jestem taka roztrzęsiona. Ona rozmawiała ze mną tak jakoś z góry, jakby była kimś ważniejszym w twoim życiu... 278 ¦— Chyba żartujesz. Ania z nikim nie mogłaby tak rozmawiać. Jest na to za wrażliwa... •— Nie zauważyłam tego — odparła całkiem normalnie Anka i przyszło mu do głowy, że te łzy to była jakaś nowa jej sztuczka, która miała go o czymś przekonać. Może o tym, że był to żal poniewczasie, ale także zwycięstwo nad Anią, która prawdopodobnie już nigdy nie zadzwoni. A on nie miał przecież jej telefonu. Było jakieś wyjście, mógł pojechać do szpitala i tam poprosić o adres. Ale nie należał do bliższej ani nawet dalszej rodziny, więc mogliby mu po prostu nie dać. To chyba jakoś jest zastrzeżone. Nie będzie przecież tłumaczył urzędniczce w okienku, że taka sprawa wynikła. Przyniósł z przedpokoju książkę telefoniczną, nie bardzo jednak wiedział, pod jakim nazwiskiem szukać tego numeru: Wróbel, Gołąbek, a może jakimś jeszcze innym. W Warszawie często się zdarzało, że numer należał do kogoś, kto dawno już tam nie mieszkał. Ludzie zamieniali się mieszkaniami, przenosili się z dzielnicy do dzielnicy, ale tylko połowa z nich zgłaszała ten fakt w urzędzie, bojąc się, że w takiej sytuacji telefon po prostu odbiorą. Często telefon zresztą decydował o całej zamianie. To był zawsze atut. Cierpliwie wydzwaniał jednak najpierw do państwa Gołąbków. Ciągle odpowiadano mu „pomyłka", a kiedy ktoś odparł „chwileczkę" i w słuchawce odezwała się Ania, była to osoba dorosła, nawet bardzo, bo głos należał do starszej pani. Marek grzecznie przeprosił, rozłączając się. Anka siedziała na krześle cicha i potulna. Nie 279 odezwała się ani razu podczas tego długiego telefonowania. Wysłuchała wszystkich rozmów z abonentami o nazwisku Gołąbek, a potem Wróbel, i dopiero kiedy Marek zrezygnowany odsunął telefon rzekła: — To ja chyba pójdę... — Chyba tak — odparł oschle. Wstała i ruszyła do przedpokoju. Poszedł za nią. — Może chcesz bilety? — spytał szukając ich w kieszeni. — Pójdziesz z ojcem... . — Nie, raczej nie.' Możesz je wykorzystać sam. — Nie mam ochoty. — Ja też. Sięgnął po swoją zieloną, brezentową kurtkę. — Odprowadzę cię — powiedział. — Nie trzeba. Dam sobie radę. Chwilę się wahał, ale powiesił kurtkę z powrotem. Skoro nie chciała, nie będzie się upierał. Teraz w autobusach nie było tłoku, bo połowa mieszkańców Warszawy wyjechała na wakacje. — Cześć —• rzekła nie patrząc na niego. — Cześć — odparł, zamykając za nią drzwi. Kiedy wrócił do pokoju, przyszło mu na myśl, że może spróbować zadzwonić do tej mitycznej cioci Basi, która miała podobny od niego numer. Różnił się na końcu tylko o jedną cyfrę. Były więc dwie możliwości. Za pierwszym razem zgłosił się jakiś mężczyzna odpowiadając opryskliwie, że „żadnej pani Barbary tutaj nie ma". Drugi numer najpierw był długo zajęty, a potem nikt nie podnosił słuchawki. Położył się na tapczanie zakładając ręce pod głowę. Przed oczami miał gładką, białą przestrzeń sufitu. Było mu przykro, że tak rozstał się z An-ką. No i trochę się niepokoił, że puścił ją samą. Tego nie powinien był robić. Anka była zdenerwowana. Musiała być. Więc taka samotna droga mogła się okazać niebezpieczna. Ale teraz było już za późno, musiał odczekać najmniej pół godziny, bo tyle czasu potrzebowała Anka na dojazd do domu. Jeśli od razu miała autobus. Sięgnął jednak po telefon i wykręcił ten milczący przedtem numer. Ale w słuchawce odezwał się jak przedtem długi sygnał. Był w kuchni, nalewał sobie herbatę, kiedy telefon zadzwonił. Pomyślał, że to na pewno Anka. Jest już w domu i dzwoni, żeby go uspokoić. Chociaż znając Ankę... Nie uczyni pierwszego kroku, mimo że to, co zrobiła... — Cześć — usłyszał w słuchawce znajomy głos. — To ja. — Cześć — odparł, starając się ukryć radość. Nie powinna się zorientować, że siedział tu i cały czas myślał o niej. I że się tak martwił. Bo to w jakiś sposób byłoby przeciwko Ance. — Chciałam ci podać rozwiązanie. Tego równania z zetem. — I ile ci wyszło? — Szesnaście. — Poczekaj, sprawdzę, jaki wynik jest u mnie — odłożył słuchawkę, szukając obliczenia na biurku, ale nigdzie nie mógł znaleźć kartki. Schował ją, kiedy przyszła Anka. — Muszę ci uwierzyć na słowo, bo gdzieś mi się zawieruszył wynik. Ale jutro sprawdzimy. Posiedzę nad tym jeszcze raz, za karę. 280 281. — Niech będzie —• zgodziła się. — No to- teraz ci opowiem o swojej podróży, którą odbyłam ostatnio do... no zgadnij? / — Afryka? — Zimno. — Ameryka Północna. — Cieplej. — Południowa. . — Tak. No więc Ameryka Południowa, właśnie wysiadłam z samolotu w mieście, które leży... — Aniu — przerwał jej. — Co? — Zanim mi opowiesz o tym mieście, ja chciałem ci coś powiedzieć. — No mów. — Jesteś wspaniała. — Wiem. ' — Skąd wiesz? — Jak to skąd? Przecież jestem wróżką. Poczekała, aż w pokoju ojca zgaśnie światło. Wtedy dopiero wstała z łóżka i zapalając nocną lampkę usiadła przy biurku. Wyjęła papier listowy z szuflady. Długo medytowała nad czystą kartką, zanim napisała pierwsze zdanie. Brzmiało ono: „Marku, ja wiem, że już wszystko stracone. Ale chciałabym chociaż trochę naprawić, o ile to jeszcze możliwe". Potem nastąpiła dłuższa przerwa, bo ogarnęły ją wątpliwości, czy w ogóle ma sens taka listowna spowiedź. Marek znowu ją wyśmieje, a tym razem będzie to o wiele gorsze. Wtedy szyderstwem starał się unieważnić jej list 282 napisany przeciwko niemu i przeciwko niej jednocześnie, teraz, teraz pozostanie już tylko szy-derstWo. Bo przestało mu na niej zależeć. Wyczytała to w jego spojrzeniu, wtedy gdy pomagał jej włożyć kurtkę. Jego oczy były po prostu zimne. Zmroziło ją to spojrzenie. Towarzyszyło podczas drogi przez deszczowe miasto. W autobusie, w windzie, a potem w domu. Pamiętała je także teraz. Jak więc mogła pisać do Marka, który stał się nagle obcy. To tak jakby chciała zawierzyć nieznajomemu, komuś spotkanemu przypadkiem. Nie byłaby do tego zdolna. Nie potrafiła tak jak mania stale mówić, co myśli i co czuje. Była zamknięta w sobie i skryta. Co innego kiedy byli z Markiem sami i opowiadali o sobie. To była wymiana, przekazywanie własnych myśli drugiemu, a ten drugi odpłacał tym samym, taką samą szczerością. Tu o takiej wymianie nie mogło być mowy, bo to tylko ona miała dać Markowi coś z siebie: swoją skruchę. Na pewno jej nie przyjmie. A przecież powinien ją zrozumieć. Bo jedna zła chwila nie nie może przekreślić wszystkiego, co było między nimi. Nie może unieważnić rozmów, porozumienia. Wszystko ją ostatnio zawiodło. Nawet profesor, na którego tak liczyła, odmówił pomocy. Więc dlatego, to dlatego nie umiała nad sobą zapanować. Kiedy ta dziewczynka zadzwoniła dopytując się o Marka: dlaczego wyszedł, po co, kiedy wróci, straciła panowanie nad sobą. Powiedziała kilka niepotrzebnych słów, a mała odłożyła słuchawkę. A to nie o nią przecież chodziło. Wcale nie o nią. Tylko o to miłosierdzie Marka, o jego potrzebę niesienia pomocy, opiekowania się każdym, kto 283 tego potrzebuje. Wszystko jedno, czy to będzie chore dziecko, czy zabłąkany na ulicy pies... Zaopiekował się kiedyś właśnie takim zagubionym wyżłem, utykającym na przednią łapę. Wszyscy ludzie przechodzili, a Marek się zatrzymał, przykucnął. — Trzeba go wziąć — powiedział, oglądając tę łapę. — A twoi rodzice? Zgodzą się go trzymać, przecież to duży pies? — spytała wtedy. — A mają inne wyjście? — odparł, a potem wziąwszy wyżła na ręce, taszczył go do tramwaju. Kosztowało go to tyle czasu: musiał pojechać do redakcji „Expressu Wieczornego", gdzie załatwił ogłoszenie, a potem następnego dnia siedział kołkiem w domu, bo mógł się zgłosić właściciel. No i zgłosił się, oczywiście. Chciał wręczyć Markowi nagrodę, której on nie przyjął. I to byłoby naprawdę wspaniałe, ta cała jego dobroczynność, gdyby nie przenosił jej także na Ankę. Nie chciała być jednym jeszcze obiektem, którym należało się opiekować. Za nic w świecie tego nie chciała. Już łatwiej byłoby jej znosić jego nieczułość. Gdyby była zdrowa, to oczywiście tak. Ale nie była zdrowa, więc o czym tu mówić. Zmięła kartkę i wrzuciła ją do kosza, a potem wróciła do łóżka, gasząc po drodze światło. Co nie znaczyło wcale, że zaraz zaśnie. Sen był tak daleko. Myśl, że straciła Marka, powodowała takie wewnętrzne dygotanie, jakby jej było bardzo zimno. Zdawało jej się, że za chwilę zacznie szczękać zębami. A przecież leżała pod ciepłą kołdrą. W pokoju ojca zapaliło się światło, a potem ode- 284 zwały się kroki. Wszedł i usiadł obok, na tapczanie. — Co się dzieje? Dlaczego nie śpisz? — Śpię — odparła trochę bez sensu. Jak mogła spać, skoro przed chwilą paliła światło. — No, właśnie widzę, jak śpisz... Twarz ojca majaczyła jak biała plama w ciemności. Nie mogła rozróżnić rysów, on też pewnie jej nie widział. Mogli się więc porozumiewać tylko za pomocą słów. Postanowiła jeszcze raz je wykorzystać: — Tatusiu, zgódź się na operację — rzekła. Długo nie odpowiadał, wreszcie usłyszała jego głos: —¦ Bardzo chciałbym, Anka. Ale jest jeszcze mama... — To już wiem — odparła odwracając się do niego plecami. Naciągnęła kołdrę wysoko na głowę. Ojciec pytał ją o coś, ale nie odpowiedziała. Odczekał chwilę, a potem wstał z tapczana. Cicho zamknął za sobą drzwi i wrócił do siebie. Lampka długo się jednak u niego paliła. Nie spał więc. Tak samo jak ona. Ostatnie dni deszczowego lipca przyniosły pogodzenie z Markiem. I to nie Anka pierwsza wyciągnęła rękę. To on do niej zatelefonował i powiedział, że chyba dosyć już tego wygłupiania się, tych fochów. Szybko przytaknęła, że oczywiście. Dosyć już tego wszystkiego. Szczęśliwa nagle po tych ciężkich godzinach, jakie spędziła sama 285 ze sobą w czterech ścianach pokoju. Od razu też pomyślała, że to był dobry pomysł z tym niewy-syłaniem listu. Nie był już potrzebny. A Marek nic o nim nie wiedział. I nie dowie się, co najważniejsze. — A... czy ta Ania dzwoniła? Czy może ty ją odnalazłeś? — spytała zbierając się na odwagę. -¦— Zadzwoniła —- odparł krótko. — I co u niej? — Zmiany. Zdjęli jej gips i wyjeżdża do prewentorium. Wiesz, od początku musi uczyć się chodzić. I w ogóle będzie ją to kosztowało dużo wysiłku. Gimnastyka, masaże. Nawet jakieś kąpiele. — Biedna — rzekła całkiem szczerze, z tym ciągłym poczuciem winy. — Wiesz, myślałam nawet, żeby ją odszukać. Gdybyś ty się już do mnie nie odezwał... —¦ Nie ma po co. Nie gniewa się. Nawet cię rozumie. — Tak? — była niemile zaskoczona. —To ciekawe... — Wytłumaczyłem jej. — A co jej powiedziałeś? — No, że jesteś zmęczona swoją chorobą i dlatego źle znosisz obecność jakiejś innej... Słowa te złagodziły tamto pierwsze. To, że zrozumiał on, a nie ta Ania, to było takie ważne... Rozdział IX Umówił się z ojcem Anki w kawiarni. Przyszedł pierwszy i zajął stolik pod oknem, przez które wyglądał na ulicę. Rzadko bywał w takich miejscach, tylko wtedy gdy musiał, to znaczy, gdy umawiał się z Anką. Ale co innego jak byli tu we dwoje, a co innego jak był sam, i to w dodatku przed taką rozmową. Gdyby można ją było jakoś cofnąć, odwołać. Ale niestety, za chwilę, miał się tu zjawić pan Rudziejewski. Wkrótce zobaczył go przeciskającego się między stolikami. O tej porze w kawiarniach zaczynał się tłok, ludzie wychodzili z pracy, jedli naprędce obiad i biegli na umówione spotkania. Przywitali się. Marek zauważył, że ojciec Anki źle wygląda. Miał sińce pod oczami i pionowe zmarszczki w kącikach ust, co czyniło jego twarz jeszcze bardziej zmęczoną. — Przede wszystkim gratuluję ci przyjęcia na studia. Anka mi właśnie powiedziała... — Miałem szczęście — bąknął Marek, zmieszany, nagłe. A przecież nie mógł sobie pozwolić 287 w tej rozmowie na żadne uczucia, jeżeli chciał ją doprowadzić do końca. — Świetnie, że zadzwoniłeś — powiedział oj-ciec Anki. — Właśnie chciałem z tobą porozmawiać... — Ja też chciałem porozmawiać — zaskoczyło go brzmienie własnego głosu. Było twarde i jakieś obce. Ale mogło to tylko znaczyć, że dobrze wywiązywał się ze swojej roli. Podeszła kelnerka, przyjmując zamówienie. — Uparła się z tą operacją... —• rzekł pan Rudzie jewski, gdy znowu zostali sami. — Pan powinien się zgodzić — odpowiedział na to Marek swoim nowym głosem. — Więc to o tym chciałeś ze mną mówić? — spytał szybko ojciec Anki. — Niezupełnie. Jestem trochę w sytuacji bez wyjścia... — Ale o co chodzi? — Ja... ja nie mogę tak dłużej. — Jak to? — Chcę odejść — widział jak twarz siedzącego przed nim mężczyzny nagle się zmieniła, jakby się w ciągu paru chwil postarzał o kilka lat. A jednak nie cofnął swoich słów. Nie unieważnił ich, przeciwnie, nawet je potwierdził. Kiedy ojciec Anki wyrzekł: — Ty?. Skinął potakująco głową. — Nie mogę rozmawiać z Anką — ciągnął. — Nie wiem, jak. z nią rozmawiać, nie chcę jej zranić... Pan ją lepiej zna... 288 — Może chociaż jakiś czas mógłbyś się z nią spotykać, dopóki nie wróci matka... — Nie, nic z tego nie będzie. Ona jest ostatnio rozdrażniona, agresywna. Zauważyłaby, że to gra. — Ale co się nagle stało? Sądziłem, że... — Jej choroba... — Od początku wiedziałeś, że jest chora. — Zakochałem się. Ale tego nikt nie wytrzyma. Coraz trudniej było mi się z nią spotykać. A teraz wyjeżdżam na te praktyki... No i poczułem taką ulgę, że nie będę musiał już jej widywać — mó- 19 — Reszta świata 289 wił coś zupełnie odwrotnego, przecież było mu smutno, że musi wyjechać i nie będzie widywał Anki, przecież każdy dzień bez niej był jak stracony. — Od tygodni jest taka rozdrażniona, złośliwa... — Jest ciężko chora. — Wiem... i czuję się strasznie, ale Anka jest za inteligentna, żeby dała się oszukać. Ta sprawa z nią od początku mnie przerastała, początkowo próbowałem udawać przed sobą... Ale być może to właśnie był błąd, to ukrywanie prawdziwych uczuć. Anka zresztą zorientowała się pierwsza, że nasza sprawa nie ma szans... Pan powinien mnie zrozumieć. Zawsze byłem uczciwy... — „Mówić o uczciwości to już podłość" — pomyślał, ale brnął coraz dalej: — Panu będzie łatwiej jej powiedzieć niż mnie... Podeszła kelnerka stawiając przed panem Rudziej ewskirn małą kawę, a przed nim sok firmowy. Był nawet zadowolony, że może czymś zająć ręce, zrobić taką pauzę, w tej bez wątpienia najtrudniejszej w jego życiu rozmowie. Ojciec Anki w milczeniu mieszał kawę, a potem podniósł filiżankę do ust. Marek czekał na to, co powie. — Nie wiem, czy będzie mi łatwiej — rzekł wreszcie. — Zupełnie sobie .tego nie wyobrażam.' Ona... ona nie będzie umiała tego przyjąć w sytuacji, kiedy zawaliły się jej plany. Wiesz, z operacją... Bo ja przecież nie mogę... Dlatego jeszcze raz cię proszę, odłóż swoją decyzję. Przecież wyjeżdżasz, nie będzie cię w Warszawie, a potem... Wróci matka Anki... 290 — Bardzo chciałbym... ale tyle włożyłem już w tę decyzję. Nie mogę się z nią zobaczyć. Ona by wszystko zrozumiała i tak... Powinna usłyszeć od pana. To będzie lepsze dla niej... — Dla niej to będzie zupełna katastrofa... Nie mogę cię zmusić, ale... gdybyś jednak... — Nie, nie, to niemożliwe. Ostatnio było już bardzo źle... tak źle, że naprawdę nie można już niczego między nami naprawić. A odwlekać nie ma sensu, to byłoby nieuczciwe... wobec Anki przede wszystkim... — Ale jak mam jej to powiedzieć... — Pan jest jej ojcem. — Tym bardziej będzie mi ciężko zdobyć się na coś takiego... Markowi było bardzo żal tego człowieka, ale nic nie mógł poradzić. Każdy z nich płacił tu jakąś cenę, a ta Marka wcale nie była najmniejsza. To Anka wymyśliła wszystko, to był jej pomysł: Wszelkimi możliwymi sposobami zmusić ojca do podpisania zgody na operację. Tym sposobem miało być właśnie jego upozorowane odejście. „Możesz mi ofiarować dwa lata życia i nie chcesz nawet spróbować" — mówiła ze łzami w oczach. — Przecież to, że ja powiem coś takiego, nic nie da — bronił się jak mógł. —¦ Ojciec się waha. Trzeba mu tylko pomóc podjąć decyzję. On doskonale zdaje sobie sprawę, co oznaczałoby dla mnie twoje odejście. Jestem pewna, że wstrząśnie to nim na tyle, aby... — Jak możesz być taka okrutna. Przecież to chodzi o twojego ojca... 291 — Oboje jesteśmy przyzwyczajeni do cierpienia, nie ma więc znaczenia, że będzie ono trochę większe... Wobec takiej szansy... Kosztowało go to trzy dni, zanim się zdecydował. Z nikim nie rozmawiał. Nikogo się nie radził. Musiał rozstrzygnąć sam. I rozstrzygnął. Na korzyść Anki. Doszedł do wniosku, że gdyby odmówił, uczyniłby to jedynie z egoizmu. Wygodniej byłoby odmówić. Odwrócić się do niej plecami i nie widzieć całej tej męki, z jaką od pewnego czasu żyła. Nie mógł też nie widzieć, do jakiego stopnia Anka była osaczona przez rodzinę. Jedynie ojciec zachował resztki zdrowego rozsądku, ale to nic nie dawało przy tym tandemie matka--babcia, który o wszystkim decydował. Nie chciał się przed sobą przyznać, że zgadza się na tę mistyfikację z miłości do niej. Wolał raczej, żeby to była pomoc, której nie odmówiłby nikomu, nikomu w potrzebie. A Anka była w potrzebie. On to najlepiej wiedział... Następnego dnia obudził go telefon. — Udało się — usłyszał dźwięczny głos Anki, bez tej nuty rezygnacji co zwykle. — Udało się — powtórzyła. — Ojciec wrócił taki poruszony. Zamknął się zaraz u siebie. A przy kolacji powiedział, że podpisze zgodę... Więc wygraliśmy! — Nie wiem, czy mieliśmy do tego prawo — odparł. — Ale ja to wiem. Za nas oboje! Winda pięła się w górę z wysiłkiem, kołysząc się na boki, wydawała przy tym odgłosy podobne 292 do rzężenia. Pomyślała, że w jakiś sposób pasują do siebie, ta kobieta obok na klockowatych nogach i dźwig, z rozsuwaną, żelazną drabinką, dostatecznie już wysłużony. Jechały na drugie piętro, Anka w swoim szlafroku, który pozwolono jej zatrzymać, i salowa w szarym, zakładanym jak koperta fartuchu, ze sporą paczką pod pachą. Kiedy lepiej się jej przyjrzała, stwierdziła, że są to równo poskładane sztuki bielizny, owinięte prześcieradłem. Salowa bezceremonialnie zaczęła się jej przyglądać, zadzierając przy tym głowę do góry, jak ciekawe dziecko; trochę ją to speszyło, odwróciła więc wzrok i miała teraz przed oczami smutną, odrapaną ścianę windy. Musiała być malowana wielokrotnie, bo odpryskujący lakier odsłaniał kolejne warstwy farby. Dopiero kiedy kobieta przestała się nią interesować, Anka mogła się jej lepiej przyjrzeć, oglądając ją tak trochę z lotu ptaka, bo była dużo od niej wyższa, czy też tamta była wyjątkowo niskiego wzrostu. Kiedy do niej na dole podeszła, Anka myślała przez chwilę, że rozmawia z karlicą. Widziała przedziałek na jej głowie i odrosty na rzadkich, ufarbowanych na rudo włosach, spod tej farby wyłaziła siwizna. Winda zatrzymała się z potężnym szarpnięciem, a żelazna kratka jękliwie rozsunęła się na boki, tak sama z siebie, bez niczyjej pomocy, na podłogę posypały się okruchy rdzy. Salowa, nie czekając i nie oglądając się nawet, ruszyła w głąbx korytarza, a Anka pomyślała, że zapomniała o niej, ale jednak przystanęła i odwracając głowę niecierpliwie rzekła: 293 — Pośpieszmy się. Zaprowadziła ją do dyżurki pielęgniarek, weszła pierwsza, bez pukania, a stwierdziwszy, że nikogo nie ma, zwróciła się do niej: — Wejdzie i zaczeka. Od razu też się wycofała, a Anka siadła na krześle wciśniętym pomiędzy szafkę i stolik na kółkach, na którym stała taca z lekarstwami. Okno do połowy zasłonięte było białą, drapo-waną zasłonką i w ten sposób, nie widząc, co jest poza nim, odseparowana została od wszystkiego, co otaczało ją do tej pory; jeszcze rano widziała niebo, wysokie i oddalone, i prawie białe słońce, bo zapowiadał się upał. Asfalt był już rozgrzany, a warstwa miejskiego kurzu na liściach drzew skutecznie tłumiła ich zieleń. Już tutaj na krześle w dyżurce sióstr czuła się uwięziona, nawet zasłonka w oknie wyglądała jak opaska na oczy. Nie było w niej poprzedniej radości, na jej miejsce pojawił się teraz strach. Strach, który był tak daleko tam na wolności. Przez chwilę pomyślała nawet, że ojciec nie powinien był się zgodzić.. Że powinien poczekać na mamę. Tak łatwo mu to przyszło. Wystarczył jeden fakt: jej udane zerwanie z Markiem. Przecież to nie mógł być aż taki argument... Wtedy, tam, poza tymi murami, myślała, że jest. Ale wtedy jej wyobraźnia wyeliminowała szpital, salę operacyjną, na której wkrótce się znajdzie. Było tylko to, że za miesiąc, dokładnie za trzydzieści dni od chwili operacji, będzie już taka jak wszyscy, pozbawiona ciężaru, z którym żyła całe szesnaście lat... Do dyżurki weszła wreszcie pielęgniarka, a Anka na jej widok wstała z krzesła. — Stań na wadze — powiedziała siostra, bez uśmiechu, rozkazująco. Anka posłusznie stanęła na ruchomym podeście, omal nie tracąc równowagi, musiała nawet przytrzymać się ściany. I to był początek rytuału, jakiemu miała być poddana. Znała to już prawie na pamięć z poprzednich pobytów w szpitalach, ale nigdy jeszcze nie czekała jej operacja. Wtedy nikt nie pytał, co czuje, nikt się nią nie interesował, ważne było tylko jej zdefektowane serce. Teraz... Nie wiedziała, jak będzie tym razem... Kiedy została już odpowiednio opisana w karcie, kiedy ustalone zostały jej personalia, pielęgniarka poprowadziła ją korytarzem do ostatniej sali, gdzie czekało już łóżko. Wsunęła kartę w metalową, wiszącą na poręczy ramkę i bez słowa, nie spoglądając nawet na Ankę wyszła. Ogarnęło ją uczucie nagłej tremy, nie miała odwagi spojrzeć na żadną z dziewczyn. Tak początkowo sądziła, że na sali będą same dziewczyny, a jak się miało okazać, znaleźli się także chłopcy. Jeden z nich miał łóżko najbliżej łóżka Anki, był co prawda dużo młodszy od niej, ale niemile ją to zaskoczyło. Zupełnie bezradna przysiadła tak trochę bokiem na krawędzj. łóżka, aby nie odwrócić się do nikogo plecami. Wtedy odezwała się do niej jakaś dziewczynka, sądząc po głosie mała jeszcze: —¦ Masz może „Świerszczyka" albo inne coś? Spojrzała w kierunku, skąd pochodził głos, na- 295 potykając wlepione w siebie oczy w bladej buzi, z ustami jakby umazanymi czarnymi jagodami. Wiedziała, że to taka sama widoczna oznaka choroby, jak pałeczkowate palce. Ręce dziewczynki były zniekształcone, widziała to ze swojego miejsca. — Nie, nie mam — odparła cicho. — To może masz jabłko albo cukierka? Na to odezwała się dziewczyna z łóżka pod oknem. Była mniej więcej w tym samym wieku co Anka: — Ewa! Przestaniesz żebrać! Anka już sięgała do siatki chcąc wyjąć owoce, ale po tych słowach dziewczyny znieruchomiała. Tamta uśmiechnęła się do niej: — Ona taka zawsze, ta Ewka. Rodzice jej wszystko przynoszą, ale cudze lepiej smakuje... „Boże, jak ja tutaj wytrzymam" — pomyślała. Dziewczyna spod okna, jedyna równa jej wiekiem, wyraźnie matkująca dzieciarni, nie zrażona milczeniem Anki spytała: — Ty na operację czy tylko tak? — Nie wiem jeszcze... — To masz szczęście, bo ja idę pod nóż. Ale nie tutaj tym razem. Na chirurgii, piętro niżej. . Anka przyjrzała się dziewczynie, z chmurą czerwonawych, ruchliwych włosów na głowie. Trochę była przerażona, bo przy uśmiechu usta tamtej istniały jakby osobno, poza tą wychudzoną twarzą. Była bardzo chuda, miała uderzająco cienką szyję i kołnierzyk koszuli daleko odstawał. Zrobiło to na Ance silne wrażenie. Chciała coś odpowiedzieć. Nie bardzo wiedząc jednak c,o, rzekła: 296 Anka mam na imię. A ja Urszula. A wołają na mnie Ulka. Ta pierwsza noc w dusznej sali, w której nie można otworzyć okna, ze względu na obecność chorych dzieci, gdzie słychać głuchy jęk sprężyn, pojękiwania przez sen, chrapanie, była czymś nieopisanym. Jakiś zawór, który na chwilę się w niej uchylił, pozwalając na rozmowę z zupełnie nieznaną dziewczyną, teraz z powrotem się zamknął. Ciemność rozjaśniona tylko palącym się czerwonym światłem nad drzwiami, tłoczna była od oddechów śpiących dzieci Chłopiec z łóżka obok często wstawał do ubikacji, za każdym razem zapalając światło, które ona musiała gasić, bo inaczej paliłoby się do rana. Szarzało w oknach, kiedy udało jej się wreszcie zdrzemnąć, ale wtedy drzwi głośno się rozwarły i wtargnęła pielęgniarka, przekręcając kontakt. Z sufitu runęło światło, niemal porażając Ance wzrok. Siostra chodziła od łóżka do łóżka w czarnej, narzuconej na fartuch pelerynie, rozdając termometry. Na szafce Anki postawiła buteleczkę ze słowami: , — Oddaj mocz i przynieś do dyżurki. — Ale... — Co? —- spytała nieżyczliwie. — Nie wiem jak... — Anka była zupełnie bezradna. ¦— To ja mam cię uczyć, jak się robi takie rzeczy? 297 Na to odezwał się chłopiec z łóżka obok: ¦— Dziurkę przystawić do dziurki i już! Pielęgniarka uśmiechnęła się, a ona poczuła, jak twarz i szyję oblewa jej gorący rumieniec. „Nie wytrzymam tutaj" — pomyślała znowu. Minął jednak czas śniadania. A potem zaczął się obchód. Na salę wkroczył profesor, otoczony studentami, którzy musieli mieć jakąś praktykę czy coś w tym rodzaju, bo przecież były jeszcze letnie ferie. Anka uśmiechnęła się, ale nawet jej nie zauważył, podchodząc do pierwszego łóżka przy drzwiach. Leżała na nim, siedmioletnia dziewczynka z cienkimi, długimi warkoczami. Wplotła w nie dzisiaj żółte wstążki. — Ale pięknie się dzisiaj uczesałaś — powiedział do niej z identycznym uśmiechem, z jakim zwykle zwracał się do Anki. Bardzo ją to zabolało, sądziła, że ten uśmiech profesora przeznaczony 'był tylko dla niej. — Jutro wplotę czerwone — odpowiedziała dziewczynka. — Wspaniale. To teraz zdejm piżamkę. Posłuchamy, co tam słychać u twojego serduszka...- — osłuchiwał ją długo, z uwagą, wreszcie powiedział: — Dobrze słychać... Możesz się już ubrać. Podszedł do łóżka sąsiada Anki, a potem dopiero do niej: — No i co tam słychać? — spytał poufale. — Jak minęła pierwsza noc? — Dobrze... Chciała poprosić o przeniesienie do innej sali, ale w ostatniej chwili zabrakło jej odwagi. Pro- 298 fesor stał się nagle kimś innym, nie tym człowiekiem, którego dobrze znała i który traktował ją podczas wizyt jako kogoś zupełnie wyjątkowego. Tutaj, w otoczeniu świty w białych fartuchach, on był ordynatorem, a ona pacjentką, jedną z wielu. — Będziesz się nam opiekowała smarkaterią, razem z Ulką — powiedział, a ona udawała, że jest tym zachwycona, chociaż było dokładnie odwrotnie. Z przerażeniem myślała, że zaraz każe jej zdjąć górę od piżamy i że te wszystkie oczy będą ją oglądały jak eksponat, jak rzecz wybrakowaną, na której usterki profesor zwróci ich uwagę. Ale na szczęście powiedzał: —¦ Damy ci dzisiaj spokój. Musisz nam się najpierw przyjąć... Odszedł, a za nim podążyły te wszystkie białe, nakrochmalone fartuchy. Otoczyły teraz łóżko dziewczyny spod okna i Anka prawie jej współczuła. Bo to ona musiała zdjąć koszulę i poddać się szczegółowemu badaniu, podczas którego padały wyjaśnienia, w większości niezrozumiale, po łacinie. Odpowiadali studenci, profesor zaś kiwał głową, coś tam uzupełniając: — Typowe... zapadnięta klatka piersiowa. O tutaj, spójrzcie, ta linia do mostka... „Co ona musi teraz czuć" — myślała Anka, bojąc się prawie spojrzeć W tamtą stronę. Zaskoczył ją głos dziewczyny, taki całkiem normalny, kiedy odpowiadała na pytania, zupełnie jakby to nie jej dotyczyło, lecz kogoś obcego. Przy okazji Anka dowiedziała się, że dziewczyna będzie miała usuniętą prawą nerkę. To dlatego miała przejść na 299 chirurgię. Wymieniła też daty operacji serca. Było ich aż dwie. — Pierwsza to jak miałam trzy lata, w lutym sześćdziesiątego pierwszego, a druga ósmego marca sześćdziesiątego dziewiątego... — Wszyslko pamiętasz — uśmiechnął się profesor. — Chyba cię zaangażuję na swoją asystentkę. Przydałby mi się taki chodzący omnibus... Kiedy obchód się skończył i drzwi za wychodzącymi się zamknęły, dziewczyna powiedziała wesoło: — Ale mnie dziś wymaglowali. Wszystko by chcieli wiedzieć... — Nie wiedziałam, że studenci są tutaj także w lecie — powiedziała Anka, ciągle nie spoglądając w stronę łóżka poji oknem. — To nie studenci. To stażyści. Ważniaki. — odparła. — Ze studenciakami to nawet wesoło. Raz taki jeden blondyn zrobił do mnie oko. Serio! Myślałam, że umrę ze śmiechu... — To tylu stażystów tu jest — Anka prowadziła rozmowę z obowiązku, bo zachowanie dziewczyny rozczarowało ją. Była jakaś niewrażliwa. Tylko ktoś gruboskórny mógł nie czuć się upokorzony taką sytuacją. —; Trzech ich było, a reszta to lekarze. Młodo wyglądają. Doktor Mikulska młoda, Kisielewski młody, tylko docentka starszawa, ale ona z profesorem nie chodzi... Anka bardzo dotkliwie odczuwała swoją nagłą izolację od wszystkiego, co pozostało za murami szpitala. Odkąd się tutaj znalazła, ciągle musiała czemuś przytakiwać, czegoś się wyrzekać. Nie rno- 300 i;ła mówić prawdy. Jak dzisiejszego ranka, przy pobieraniu krwi. Siedziała z obnażoną i spoczywającą na niewielkiej poduszeczce ręką. Pielęgniarka o nieładnej twarzy założyła jej powyżej łokcia wąską, okrągłą gumkę, mocno ją zaciskając. Skóra w tym miejscu zmarszczyła się i Anka poczuła nieprzyjemne pieczenie. Dłoń jej zdrętwiała, a w opuszkach palców pojawiły się ciarki. -— Zaciśnij — rzekła pielęgniarka. Posłusznie zacisnęła pięść, widząc strzykawkę z tępo zakończoną igłą. Kiedy siostra po tę igłę sięgała, przebierając pęsetką w sterylizatorze, Anka śledziła ją z uczuciem, że za chwilę stanie się coś, czego nie będzie mogła zatrzymać, a co w żadnym wypadku nie będzie od niej zależało. To chyba była właśnie bezsilność. Pielęgniarka potarła energicznie spirytusem napiętą żyłę, głęboko wkłuła igłę. Zobaczyła, jak strzykawka z wolna napełnia się musującą krwią. Przed oczyma poczęły jej latać czarnoczerwone płaty. —• Źle się czujesz? — spytała siostra. — Nie — odparła i to było pierwsze kłamstwo, bo przecież czuła się źle. Nie znosiła widoku krwi. Ale to chyba niedobre słowo, działo się z nią coś podobnego na widok łez, takie wewnętrzne dygotanie, bezradność i chęć ucieczki. Pierwsza myśf to odwrócić oczy, nie widzieć... — Lepiej już? — spytała tamta wyjmując igłę z żyły. — Tak, już lepiej — i to było drugie kłamstwo. 301 Było jej słabo, nie wiedziała, czy o własnych siłach dotrze na salę. Wróciła jednak na tę salę. Zastała w niej tylko Ulkę, bo inne dzieci poszły do świetlicy, gdzie odbywały się lekcje. — Masz może coś do czytania? — spytała Ankę. — Tak, ale nie wiem, czy- cię to zainteresuje. To poważna książka. — A jaki tytuł? — To pamiętniki. Dzienniki czasu wojny Nał-kowskiej. — A... to znam —¦ odparła tamta i Ankę to zaskoczyło. Nie sądziła, że dziewczyna sięga po tego typu lektury. — I co? — Z jednej strony dobre, ale przeszkadzało mi, że ona ciągle pisze o sobie i o swojej urodzie... Tego nie mogę znieść u kobiet piszących. Ciągle się sobą zachwycają. Anka nic nie odpowiedziała, z wrażenia. Lekceważyła tę dziewczynę po tych jej wypowiedziach na temat operacji i w ogóle. Uważała, że w żadnym wypadku nie jest dla niej partnerką. Postawiła ją nawet w tym rzędzie, co Iwonę, to znaczy, nisko, dużo niżej od siebie. A tutaj masz. Takie słowa. Ostre i chyba mądre. Musiała być mądra, skoro dostrzegła to samo, co Anka, ją to tak samo raziło. — Wiesz, mam jeszcze coś bardzo ciekawego — rzekła szybko. — Arnolda Mostowicza My z kosmosu, znasz to? — Nie, nie mogłam dostać. — Właśnie. Ja mam znajomą panią w księgar- 302 ni, która mi zawsze odkłada książki. Pożyczę ci to. To naprawdę fantastyczne, co on pisze... — Ale przecież to są wszystko hipotezy. — No nie wiem, ja wierzę w te cywilizacje pozaziemskie. Tyle było sygnałów... Dziewczyna chciała coś odpowiedzieć, ale na salę wtargnęło dwóch chłopców, jednym z nich był sąsiad Ariki. — No, co jest, Wiesiek? — spytała Ulka. — Znowu wagary? — Uciekłyśmy z polaka. Ja i on — odparł szczerze. — To ty i on zaraz tam wrócicie albo nie ma oglądania dobranocki. — Ale dzisiaj są Bolki i Lolki. —¦ To marsz do świetlicy. Chłopiec zastanowił się chwilę, ale widocz.-nie doszedł do wniosku, że oglądanie dobranocki bardziej mu się opłaca niż wagary, bo odrzekł niechętnie: — No, dobra... Pociągnął za rękaw kolegę, o okrągłej pokrytej piegami twarzy i wyszli z sali. — On też czeka na operację — powiedziała po wyjściu chłopców Ulka — ale rodzice nie podpisali jeszcze zgody. Wolą go tu trzymać na oddziale. Do domu nie może pójść, bo już miał trzy zapaści. Ledwo go odratowali tutaj... — Nie wygląda źle. — Czasami wygląda. Zobaczysz jeszcze... Długo nie musiała Anka na to czekać. W trzy dni po tej rozmowie, w środku nocy, obudziło ją światło, a potem bieganina. Łóżko chłopca otoczyli 303 lekarze i pielęgniarki. Przeniesiono go jeszcze tej nocy do separatki. Anka i Ula poszły go tam odwiedzić. Leżał szary, z głębokimi sińcami pod oczyma. Obok łóżka stał aparat kontrolujący pracę serca. — No, jak się czujesz, Wiesiu? — spytała Ulka. — Ula — odparł z wysiłkiem — ja się tutaj boję, tutaj się umiera. — Co ty, nie wydurniaj się — ofuknęła go. — Mało razy tu już byłeś? I co? Odpowiedź Ulki przyniosła mu widoczną ulgę. Próbował się nawet uśmiechnąć, chociaż nie bardzo mu to wychodziło. Zachodziły teraz do niego codziennie, prosił o to. Podczas jednej z takich wizyt natknęły się na ojca chłopca. Ankę uderzyło dość szczególne zachowanie się mężczyzny w takiej sytuacji. Mówił do ciężko chorego, jak do osoby zupełnie zdrowej. Opowiadał ostatnie plotki ze wsi, skąd chłopiec pochodził: o bijatyce na zabawie, gdzie sąsiad Franek Gula'stracił wszystkie zęby, o jakimś, weselu w sąsiedniej wsi, na które zaproszony był w charakterze drużby starszy brat Wieśka, wreszcie o tym, że dach przecieka i trzeba będzie pomyśleć o generalnej naprawie. A potem wyjął z teczki zawiniątko, które okazało się wędzonym boczkiem. — Tu ci kładę, Wiesiu — powiedział, chowając boczek do szafki. — Pojesz se... Chyba do końca wizyty nie dotarło do niego, w jakim chłopiec jest stanie. Wyszedł zupełnie zadowolony. Ula powiedziała, że ojciec nie zgodził się na ope- 304 rację, chociaż profesor bardzo nalegał. Dowiedziała się o tym od siostry. Profesor krzyczał, co mu się rzadko zdarzało, za to ojciec chłopca był spokojny i nieugięty. — Co ma być, to będzie — powtarzał w kółko. A sińce pod oczami Wieśka robiły się coraz głębsze. — Ula, ja to chyba już nie pożyję — powiedział, gdy znowu do niego przyszły. — Baju, baju — odpowiedziała lekko, chociaż tak lekko to jej wcale nie było, po wyjściu z separatki pociągała nosem. Kiedy następnego dnia przyszły go odwiedzić, separatka była pusta. Łóżko — obciągnięte czystym prześcieradłem, ze starannie złożonym kocem w nogach i wygładzoną poduszką. Ula poleciała zaraz do dyżurki sióstr. Trzęsła się cała dopytując się, gdzie jest Wiesiek. Anka stała na korytarzu, ale słyszała wszystko, bo rozmowa była dosyć głośna. — Wypisany —¦ odrzekła siostra, ta sama, która przyjmowała Ankę na oddziale. Potem okazała się nawet miła, to tylko na pierwszy rzut oka robiła wrażenie oschłej. — Nie wierzę. Niech siostra nie kłamie! — krzyczała Ula. — Ciszej. — odpowiedziała wtedy. — Chcesz poprzestraszać dzieci? — Ale co z nim? Glos Uli był tym razem już mniej pewny, już nie krzyczała, pytała bardzo cicho, nie otrzymując zresztą odpowiedzi. Wyszła z dyżurki ze spuszczoną głową. Wracały na salę w milczeniu. Anka 20 — Reszta świata 305 chciała coś powiedzieć, ale nic jej nie przychodziło do głowy. Współczuła Uli, którą tak bardzo dotknęła ta śmierć. Ona nie zdążyła jeszcze przywiązać się do chłopca, znała go przecież tylko tydzień. A Ula spotykała się z nim często na tym oddziale, to już trzeci raz leżeli razem w tej samej sali. — Ewka, wstań z podłogi — usłyszała .naraz energiczny głos dziewczyny — chcesz się przeziębić na betonie? Od kilku dni znowu było deszczowo i zimno i dawało się to odczuć tutaj w murach, gdzie nie grzały kaloryfery. Była dopiero połowa sierpnia. Trzymał w ręku list od Anki, pierwszy od czasu gdy się znalazła w szpitalu. Nie miał odwagi go otworzyć, schował do kieszeni postanawiając przeczytać dopiero wtedy, gdy zostanie sam. Wszedł do stołówki i stanął w ogonku do okienka, ale czas się dłużył. Wydawało mu się, że kolejka przed nim się nie zmniejsza, przeciwnie, rośnie w oczach. Po kilkunastu minutach odszedł więc rezygnując z obiadu, chociaż pozostało przed nim już tylko kilka osób. Musiał przeczytać list, nie mógłby nic przełknąć. Za długo czekał na jakąś wiadomość od niej, żeby móc teraz zachować spokój. Stracił przecież z nią kontakt, ona poszła do szpitala, a on wyjechał na te praktyki, aż tutaj i na Śląsk. I nareszcie był ten list. Starannie zamknął za sobą drzwi od pokoju, w którym na szczęście nie 306 było nikogo. Usiadł na swoim łóżku, drżącymi rękami rozrywając kopertę: „Kochany Marku, wybacz, że nie pisałam długo, ale tyle się przecież wydarzyło. Ten szpital to wcale nie takie proste, jak sobie myślałam. Wiesz, umarł taki chłopiec. Miał dwanaście lat. Bardzo to przeżyłam. Dużo myślałam o naszej decyzji, o naszym kłamstwie. Parę razy chciałam nawet przyznać się ojcu, ale to by już nikomu z nas nie pomogło, ani nam, ani jemu. On musi wierzyć, że to, co postanowił, było słuszne. Nie mogę go teraz niepokoić, bo ta operacja jest przecież tak samo przed nim, jak przede mną. Bardzo się boję. Wiesz, początkowo nie chciałam się przyznać, nie chciałam Ci tego wyjawić. To dlatego nie pisałam. Ale doszłam do wniosku, że powinieneś wiedzieć. Mimo wszystko, mimo tego strachu, dobrze, że tu jestem. I pomogłeś mi bardzo. Przecież dużo łatwiej byłoby Ci odmówić. Ja to wszystko wiem, ale nie potrafię jakoś składnie pisać. Za trudny jest dla mnie ten list. Poznałam tutaj wspaniałą dziewczynę. Ma na imię Ula. Zaprzyjaźniłyśmy się. Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. To tak jakby mnie wypuszczono z klatki — po wielu wielu miesiącach, spragnioną i głodną. Tym pokarmem jest dla mnie prawdziwa przyjaźń. Ona jest taka mądra, taka dobra. Lepsza i mądrzejsza ode mnie. Czasami boję się nawet, że ją sobie tylko wymyśliłam i że kiedy się obudzę, nie będzie jej na łóżku obok. Przedtem zajmował je ten chłopiec, a teraz ona. Żebyśmy były bliżej siebie. 307 Przegadałyśmy tyle nocy. Ona mi tyle z siebie daje, a ja jej tak mało. Potrafi dodawać mi otuchy, chociaż przed nią też operacja. Wiesz, muszą usunąć jej nerkę. To przez lekarstwa, które bierze na serce. Czasami bardziej boję się o nią niż o siebie. Jest dla mnie jak matka, jak siostra, jak najlepsza przyjaciółka. To wspaniałe — móc odkryć w sobie coś tak dotąd niedostępnego. Nie bać się drugiego człowieka, otworzyć się przed nim, opowiedzieć o swoim strachu, o tym., że jest się słabym. Ona wszystko rozumie, wielu rzeczy nawet nie muszę mówić. A jest ode mnie tylko o trzy miesiące starsza. Trzy miesiące, a to taka różnica. Może to zresztą nie o wiek chodzi, nawet na pewno. Może to dlatego, że Ula ma jeszcze dwie siostry, jest taKa dobra i rozumiejąca. Ja wydaję się sobie zimna. Taki sopel lodu, brr... Po prostu jedynaczka. To ona mi poradziła, żeby już do końca nie wyprowadzać ojca z błędu. Że mu to nie pomoże, a tylko zaszkodzi. Więc i Ty nie miej wyrzutów sumienia. To się musi udać. Musi. Chociażby dlatego, że nie mogę się rozstać z Ulą. Za mało było czasu, aby sobie wszystko opowiedzieć. Aby się nacieszyć. Ona jest z Poznania, ale to przecież nie ma znaczenia. Taka odległość. Po wyjściu stąd będziemy do siebie pisały i widywały się, kiedy tylko to będzie możliwe. Przepraszam, że tak o niej piszę, a nie ó nas. Ale to takie nowe dla mnie. I ważne. I nie wiem, co bym zrobiła bez niej. Wybacz, że ten list jest taki chaotyczny. Nie 303 potrafię się jakoś skupić. Wiesz, ona już pojutrze idzie na chirurgię. Ja tak się boję tej jej operacji. Przecież przy jej chorym sercu... Ale musi się udać. Musi. Tylko jej bólu nie można ominąć. Tak się boję, że będzie cierpiała. A w dodatku nikt z domu nie przyjedzie, bo matka nie może zostawić młodszych dzieci. Ulą nie ma ojca. Tylko ja będę przy niej. Całuję Cię mocno Twoja Anka" Odłożył list na stolik, a potem wstał i podszedł do okna. Kilku chłopców grało na trawniku w piłkę, stare lipy skupiły się w jednym miejscu jak widzowie. Trawa była mokra po niedawnym deszczu, więc jeden z grających pośliznął się i upadł. Wstał szybko, pocierając stłuczone kolano, ,,Widok z okna" — pomyślał, chociaż naprawdę myślał coś innego. Naprawdę liczył się tylko szpital, w którym teraz była Anka. A to dokoła było nieważne i tymczasowe. Nieprawdziwe życie, wycięte z tektury drzewa, trawa i ci grający w piłkę. Piłka też była zresztą nieprawdziwa... Jak co dzień po południu przyszedł ojciec i Anka wyszła do niego na korytarz, bo na oddział odwiedzającym nie wolno było wchodzić. Przyniósł jej gazety i czasopisma, a także zapakowaną i przewiązaną wstążeczką książkę. Oprócz tego wręczył jej wysoką torbę z owocami. —- Przecież ja tego nie zjem do świąt Bożego Narodzenia — powiedziała ze śmiechem. 309 — Możesz kogoś poczęstować. Czy jest tu ktoś, z kim się zaprzyjaźniłaś? Zawahała się, ale odparła: — Nie... jakoś nie. — To co robisz całymi dniami? — Przeważnie czytam, a poza tym ciągle robią mi jakieś badanie. Kupa tego była. Prześwietlenia różne. Z samych klisz mogłabym uszyć sobie suknię do ziemi... — Byłoby ci raczej niewygodnie. Rozmawiali o tym, co Ankę otaczało na zewnątrz, nigdy nie zahaczając o temat główny: o jej operację. Ojciec nie pytał, czy się boi, czy nie żałuje swojej decyzji, bo to w gruncie rzeczy była jej decyzja, on ją tylko potwierdził, a ona też tego nie poruszała. Zakradła się między nich jakaś obcość i oboje bardziej to czuli, niż. zdawali sobie z tego sprawę. Ojciec przychodził z innego świata i miał do niego wrócić, ona pozostawała tutaj. To dlatego nie opowiedziała mu o Uli. Ula to był ten sam szpitalny świat, do którego teraz należała. Kiedy stąd wyjdzie, milczenie przestanie obowiązywać. Teraz jednak... Rozmowa utknęła. Oboje czuli się w obowiązku coś powiedzieć, ale jakoś brakowało tematów. — Może masz jakieś specjalne życzenie? — spytał po długiej chwili ojciec. — Może być kulinarne. Tutaj was pewnie słabo karmią. — Całkiem dobrze. Dzisiaj będzie szynka na kolację... Zaczęła odwijać książkę, żeby wypełnić czymś czas przeznaczony na wizytę. Zawsze byli ze sobą 310 tak blisko, zawsze mieli o czym że sobą mówić, a teraz coś się takiego stało. Bolała nad tym, ale nic była w stanie tego zmienić. Nie miała też odwagi poprosić ojca, żeby nie przychodził codziennie. Nie umiałby tego zrozumieć. Musiałby się dopiero znaleźć po tej stronie, aby pojąć, jaka istnieje przepaść pomiędzy tym, co znajduje się tutaj, a co tam, poza szpitalnym murem. Ojciec myślał i czuł kategoriami ludzi z zewnątrz i stąd brała się chyba ta obcość, której nie umieli prze-' zwyciężyć. , ' — A co słychać u babci? -— spytała mocując się z supłem. — W porządku. Dzwoniłem wczoraj... Tylko Gienia narzeka na korzonki. Ale oczywiście o leżeniu nie ma mowy. — Zawsze była uparta. — Właśnie... Wreszcie udało jej się uporać z supłem i z szelestem., który wypełnił na chwilę ciszę, odwinęła papier. Oczom jej ukazał się pięknie wydany, oprawiony w skórę tom Pana Tadeusza Mickiewicza. — Tatuśku, jesteś boski — rzekła, rzucając się mu na szyję. — Skąd wiesz... skąd wiedziałeś? — Wie się tych parę rzeczy — odparł zadowolony. Na chwilę znaleźli się znowu blisko, bardzo blisko, ale wychwyciwszy uchem grzechot toczącego się wózka, była zadowolona, że wiozą kolację. Mogła się już z czystym sumieniem pożegnać z ojcem. No i ta chwila nagłego porozumienia 311 nie była przez to stracona. Nie mieli bowiem czasu znowu się od siebie oddalić, co byłoby przecież nieuniknione. —, To będę jutro, jak zwykle — powiedział całując ją w policzek. — Pa, tatku. Do jutra — odrzekła. — Czekam jutro. Nie oglądając się odeszła korytarzem.' Wózek zdążył dojechać już do jej sali, od której zaczynało się zwykle wydawanie posiłków, jako że była ostatnia. Wzięła porcję dla siebie i dla Uli, ale nie zastała jej przy łóżku. Odruchowo spojrzała w stronę umywalki, bo tam jeszcze.mogła ją znaleźć. — Gdzie jest Ula? — spytała któreś z dzieci. — Ula jest w łazience. -— A co tam robi? — A my nie wiemy... Najszybciej jak mogła poszła do łazienki. Początkowo, zanim zaprzyjaźniła się z Ulą, chodziła tam, aby chociaż przez chwilę być sama. Stały w niej trzy nieczynne wanny (chorzy korzystali z pryszniców w pomieszczeniach obok ubikacji) oraz jakieś wraki wózków, szkielety metalowych łóżek i uszkodzone, fotele. W rogu piętrzyły się poobtłukiwane i zżarte przez rdzę baseny. Stawała przy oknie, zamalowanym do połowy, wyglądając na szpitalne podwórze, widziała stamtąd jedyne drzewo: stary, rozłożysty kasztan. Ulę zastała dokładnie w tym samym miejscu. — Chodź szybko, kolacja wystygnie. Nie odpowiedziała, Anka podeszła więc bliżej. Ale Ula odwróciła się do niej plecami. 312 — Czy coś się stało? — spytała naprawdę teraz przestraszona. — Nic się nie stało. Dajcie mi wreszcie spokój... Zorientowała się, że Ula płacze. Była bezradna. Nie mogła przecież odwrócić się i odejść, z drugiej strony nie chciała być wścibska. — Może bym ci mogła pomóc... — zaczęła niepewnie. — Już sama nie wiem... — A co wy wszyscy w ogóle wiecie. Moja mama to też... jestem już tutaj dwa miesiące i ani razu nie mogła przyjechać. I na operację też nie może... — Przecież sama mówiłaś, że nie ma z kim zostawić dzieci... — Dzieci. Stare dziewuchy. Jedna czternaście, druga osiem lat! — Myślę, że gdyby twoja mama mogła, na pewno by przyjechała. Przedtem ją rozumiałaś. To cała wyprawa z takiego Poznania. Z pracy musiałaby się zwalniać. A niedawno miała grypę. Czytałaś mi list... Mama cię kocha, na pewno. — Nie bądź taka pewna — odrzekła już spokojniej. Gorączkowo szukając argumentów chciała nawet wyciągnąć ten, że jej mama też nie przyjedzie, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. Przecież Ulka wie, że mama nic nie wie. — Ula, chodźmy na kolację, co? — spytała prosząco. — Ty idź. — Bez ciebie się nie ruszę. — Idź, ja zaraz przyjdę. Po tych słowach Anka wycofała się, nie chcąc 313 przeciągać struny. Zanim jednak zabrała się do kolacji, szybko wyjęła z szafki Pana Tadeusza i na stronie tytułowej napisała: „Uli, którą kocham — Anka". Położyła potem książkę na jej szafce, obok talerzyka. Ula zjawiła się w jakieś pięć minut po Ance. Była taka jak zawsze: pogodna, pełna energii. Na twarzy uśmiech, ani śladu łez,. Anka nie wierzyła prawie własnym oczom. — No co jest, karaluchy? — spytała dziewczyna od drzwi. — Dlaczego nie zjedzone? Upłynniać remanent, ale to już... Kiedy znalazła się przy swoim łóżku i wzięła do ręki książkę, Ance mocno zabiło serce. Co powie, gdy... Ale nic nie powiedziała. Przeczytała tylko dedykację, bez słowa chowając potem książkę do szafki. Anka poczuła się dotknięta do żywego. To ona Uli, a Ula... Musiała się jednak pogodzić z taką reakcją przyjaciółki. Musiała wybaczyć. I nie żałowała tego prezentu. Chciała ofiarować Uli coś, co dla niej samej miało dużą wartość. Przecież to o Ulę w tej sprawie przede wszystkim chodziło... W dniu operacji czekała w nowej sali Uli, przy pustym łóżku. Przywieziono ją pachnącą chloroformem, a kiedy podnoszono z wózka, zobaczyła jej szczupłe, prawie pozbawione łydek nogi. Spała jeszcze jakiś czas, a potem zaczęła głośno jęczeć; Anka musiała pochylić się, aby zrozumieć, czego od niej oczekuje. Wreszcie bardziej domyśliła się, niż usłyszała: chciała pić. Poszła z tym 314 do dyżurki sióstr, ale tam jej powiedziano, że pod żadnym pozorem nie wolno podawać niczego do picia, najwyżej zwilżyć usta. Te oczy, w prawie pozbawionej policzków twarzy. Był w nich zwierzęcy strach... Usiadła obok, ujmując wilgotną, kościstą dłoń. „Jak ona to wytrzymała — pomyślała — przecież jej prawie nie ma". Przy łóżku stała kroplówka. Z wysoko zawieszonego szklanego pojemnika spadała co chwila leniwa kropla. Obserwowała to przetaczanie się w dół aż do świecącej połyskliwie, zatopionej w żyle igły. Tam kończyła się wędrówka kropli, a na górze wyrastała już inna. — Mamusiu, niech mamusia pozamyka klatki, bo króle uciekną — powiedziała zupełnie przytomnie Ula — Mirka nigdy dobrze nie założy haczyka... Mówiła głośno i śpiąca obok dziewczynka usiadła nagle na łóżku. Inne dzieci były w świetlicy, tylko ona jedna pozostała na sali. Była po operacji i nie wolno jej było jeszcze wstawać. Teraz zaczęła pociągać nosem. — Dlaczego ona tak wrzeszczy? — spytała An- kę. Anka położyła palec na ustach: — Cii... ona majaczy. Ty też tak wołałaś, jak cię przywieźli z operacyjnej... — Nie, ja nie wołałam — odrzekła zdecydowanie, a potem dodała: — Chce mi się siusiu... — Zawołać siostrę? — Nie... ty mi daj. Stoi pod łóżkiem1. Anka zawahała się chwilę. Czynność ta, to sięgnięcie po biały, emaliowany basen, budziła w niej sprzeciw. Brzydziła się już samego uchwytu, a co mówić o reszcie. Z drugiej strony, ta mała patrzyła na nią tak ufnie. Przemogła się. Sięgnęła po naczynie, które było na nieszczęście pełne. — Muszę to wynieść — powiedziała przełykając ślinę, bo ciągnęło ją na wymioty. — Wytrzymasz? Dziewczynka w milczeniu przytaknęła głową. Wróciła wkrótce, ale kiedy spojrzała na Ulę, basen o mało nie wypadł jej z ręki. Nagle zaczęły się wstrząsy, które, nie mając żadnego doświadczenia, przyjęła za agonię: głowa Uli odchyliła się gdzieś daleko do tyłu, a źrenice zaczęły uciekać. Widziała tylko poznaczone czerwonymi żyłkami białka. Pomyślała, że tak wygląda śmierć i że widzi ją z bliska. Roztrzęsiona wpadła do dyżurki, wzywając siostrę. Prawie biegły przez korytarz; pielęgniarka pochyliła się nad Ulą, dotknęła jej czoła. — I co panikujesz — rzekła do Anki. —- Gorączka i tyle. A w ogóle to co ty tutaj robisz na tej sali? — Tak przyszłam — odparła przestraszona, że ją tamta wyrzuci z oddziału. — To już cię tu nie ma. Anka nie ruszyła się jednak, siedząc przy łóżku przyjaciółki. Pielęgniarka wróciła po chwili z termometrem, słupek rtęci podniósł się do czterdziestu stopni; pojawił się lekarz, aplikując środki ochładzające, tak właśnie powiedział, zarządził też, aby podano chorej worek z lodem na głowę. Po- 316 tem poszedł, nie zwracając na szczęście Uwagi na obecność Anki. Może sądził, że też leży na tej sali. Po kilku godzinach Ula zaczęła odczuwać bóle, lekarz odmówił jednak dalszego środka znieczulającego, obawiając się o jej serce. Anka trzymała ją za rękę, a ona z nadspodziewaną siłą ściskała jej dłoń. Często traciła przytomność lub zapadała w drzemkę i wtedy Anka, pośród śpiących twardym snem, czuła się opuszczona. Pozostała tu po zgaszeniu światła, chociaż obiecała pielęgniarce, że za chwilkę pójdzie do siebie. Tamta nie zorientowała się, że Anka nie jest na swoim oddziale, że przyszła tutaj z kardiochirur-gii, która znajdowała się piętro wyżej. Inaczej na pewno nie pozwoliłaby jej pozostać ani minuty dłużej. Nie wyprowadziła więc siostry z błędu, i nie miała nawet z tego powodu wyrzutów sumienia. Przecież Ula jej potrzebowała. Ale wkrótce po dziesiątej pielęgniarka zajrzała do sali i tym razem Anka musiała odejść. Musiała uwolnić dłoń z uścisku dłoni Uli i pozostawić ją samą, dręczoną gorączką, pragnieniem i wzmagającym się bólem. Na oddziale od razu natknęła się na siostrę, która od razu zaczęła krzyczeć: —• Co ty sobie wyobrażasz! Kolacja, panienki nie ma. Cisza nocna, nie ma... Co to, na wczasach jesteś? — Ja byłam przy Uli — odparła cicho, trzęsąc się cała z nagłego płaczu. Nie dlatego, że siostra krzyczała, ale że pozostawiła Ulę samą, potrzebującą pomocy. 317 — A jak tam ona? — spytała pielęgniarka zupełnie innym tonem. > — Bardzo cierpi... i... ja już nie wiem, jak ona to wytrzyma... -— Wytrzyma, wytrzyma. Co ty chcesz, to pier^-wszy dzień. Zawsze najgorszy. I idź do sali, do łóżka. Lekarz się pytał, to powiedziałam, że jesteś w ubikacji... — To dziękuję. — Nie ma za co. Szoruj na salę... Posłusznie uczyniła to, co jej nakazała siostra, to znaczy otworzyła drzwi, ostatnie w końcu korytarza i, nie zapalając światła, dotarła do swojego łóżka. Ale nie mogła zasnąć. Wyobraźnia podsuwała jej najgorsze rozwiązania. Była prawie pewna, że Ula z tego nie wyjdzie. A gdyby z Ulą miało się coś stać, to i Anka nie miałaby już po co żyć. Przestała się bać czekającej ją operacji, ważna była tylko przyjaciółka i jej cierpienie. Wydawało jej się, że nie śpi, ale musiała drzemać, bo zaczęły ją męczyć sny. Większość z nich była nieczytelna, jakieś bliżej nie określone obrazy, zniekształcone twarze, nakładające się na siebie głosy; zapamiętała uczucie potęgującego się, ale bliżej nie określonego lęku... Ocknęła się zupełnie przytomna i świadoma tego, co się wczorajszego dnia wydarzyło: Ula miała operację. Było jeszcze ciemno, tylko to światełko nad drzwiami rozpraszało mrok. A więc spała krótko, może godzinę, dwie. Wstała, narzuciła szlafrok i wyszła z sali. Korytarz był cichy i pusty. Na palcach podeszła do drzwi prowadzących na schody, ujęła za klamkę; ńa szczęście puściła. Zeszła 318 piętro niżej. Ale drzwi na chirurgię były zamknięte. I naraz wyobraziła sobie, że łóżko Uli jest puste. Zastanie tylko wygładzone prześcieradło, złożony w kostkę koc i płaską poduszkę, której nie wyżłobiła niczyja głowa. Przypadła do klamki szarpiąc nią gwałtownie, ale nie chciała ustąpić. Była zimna1 i obojętna. Stojąc tak przed zamkniętymi drzwiami, Anka zdała sobie nagle sprawę, że ta drobna dziewczyna, którą poznała przed dwoma zaledwie tygodniami (zaledwie! przecież tutaj każdy dzień liczy się podwójnie), jest najbliższym jej człowiekiem. Ani rodzice, ani Marek, ale właśnie ona. To co początkowo ją w Uli raziło, to jej pogodzenie się 7. sytuacją, to jakby niedostrzeganie tragicznego przecież położenia, zaczęło jej imponować. Zrozumiała, że Ula broni się w ten sposób... Nikt się przecież nad nią nie trząsł tak, jak nad Anką, nie miała ojca, a matka ciągle była zajęta. Poza tym oprócz Uli w domu były jeszcze dwie jej .siostry i trzeba się było nimi zająć. Podobno ta najmłodsza chodziła na wagary, nie chciała się uczyć, matkę ciągle wzywano do szkoły. Ojciec Uli umarł, kiedy miała dziewięć lat, mama poszła do pracy, a cały dom został na jej głowie. Musiała wyprawiać jedną z sióstr do szkoły, a drugą odwozić do żłobka. Zawsze miała kłopot z wyjęciem dziecka z wózka. Nie wolno jej było przecież dźwigać. Musiała więc zawsze kogoś prosić, ale ludzie zwykle spieszyli się do pracy i Ula stała pod tym żłobkiem i stała. Często spóźniała się przez to do szkoły...' Opowiadała o tym 319 Ance ze śmiechem, a ona czuła się strasznie. Wyobrażała sobie tę chudziutką Ulę, taką bezradną, z tłustym niemowlęciem w wózku... Być może to opiekowanie się młodszym rodzeństwem obudziło w Uli instynkty macierzyńskie, które przenosiła na mniejsze dzieci na oddziale. Często ciągnęła Ankę do sali niemowląt. —¦ Chodź, poprzewijamy maluchy. Siostra nie daje sama rady i gnojki leżą w mokrym. Anka broniła się przed tym jak mogła, ale w końcu szła za Ulą. Płacz słychać było już na korytarzu, ale po otwarciu drzwi bombardował uszy nieprzeciętny wrzask. Ula wyjmowała dziecko z pierwszego łóżeczka i fachowo zabierała się do przewijania, na specjalnym, zasłanym kocem i czystym prześcieradłem, stole, w którego rogu piętrzyły się poskładane w kostkę pieluchy. — Widzisz, jakie odparzone. I co się dziwić, że krzyczy — mówiła pudrując dziecko. Zawijała je potem w pieluchę i wkładała z powrotem do łóżeczka. Po chwili taszczyła już następne. Anka przyglądała się tylko, nie mając odwagi pójść w jej ślady. — No i co się gapisz? — spytała Ula. — Bierz malusińskiego. —¦ Wiesz, trochę się boję. Nie mam wprawy, a poza tym to są chore dzieci, na serce w dodatku... — Żadna filozofia. Popatrz, jak ja to robię... — Dlaczego nikt ich nie przewija? — A kto niby? Ta jedna siostra? Salowych brakuje, teraz wszystkie panie. Boją się rączek ubrudzić. A maleństwa cierpią. Przecież to takie bezbronne... Siostra jak nakarmi to towarzystwo, to ma już dość. O, tamto pod oknem ma trzy dni. Przywieźli je z sinicą. Ale jak się docentka za nie wzięła, to całkiem się zrobiło białe... Te wizyty z Ulą tutaj były dla Anki jak tortura. Z jednej strony współczuła dzieciom, z drugiej zaś zupełnie nie wiedziała, jak im pomóc, i miała nawet żal, że tak się wydzierają, obciążając jej sumienie. Sama Ula nie dawała rady przewinąć wszystkich, gniewała się więc na Ankę, że jest taka nieużyta. Najwygodniej było tutaj nie przychodzić, ale jakoś najlepiej im się wtedy rozmawiało. Gdy Ula była taka pochłonięta... — Czy ty się w kimś kochałaś? — pytała Anka podpierając futrynę. — Ile razy. Ostatnio to w takim studencie... Mówię ci, jaki on był piękny. Podobny do Marlo-na Brando w młodości. —• No wiesz, Marlon Brando w młodości był bucowaty. Dopiero potem stał się interesujący. — Co ty mówisz, Anka. Widocznie go nie widziałaś w Juliuszu Cezarze. — To film? — Uhm. — Ale nie szedł chyba w Polsce. — Nie szedł. Ale mam fotosy. Wymieniłam się z taką jedną dziewczyną. Leżałam z nią dwa lata temu w jednej sali. Jej tata przywiózł jej z zagranicy... — I... przyjaźniłyście się? — spytała z nagłą zazdrością. i! I 320 21 — Reszta świata 321 — Tak, trochę. Fajna była. Takie włosy miała jasne, do pasa. — I co? Kontaktujesz się z nią. Ula pokręciła przecząco głową. — Nie. Anka odczuła ulgę, że ta dziewczyna z włosami do pasa już jej nie zagraża. Ale ciągle ją jeszcze interesowało, ile znaczyła dla Uli. — A dlaczego? — Poszła na operację i po niej. Miała złą krzepliwość... Zapadła nieprzyjemna cisza, przerywana tylko gaworzeniem albo popłakiwaniami dzieci. Obecność Uli z czasem wyeliminowała chóralny wrzask. Niedawno było karmienie, więc teraz kiedy więT kszość miała sucho, niemowlaki zapadały w sen. — No i co z tym studentem? — spytała Anka, żeby odciąć się od tamtej sprawy, o której obie z Ulą jak najszybciej powinny zapomnieć. — No mówię. Był zabójczy. Przychodził z innymi. Ale zawsze go wypatrzyłam... I uśmiechaliśmy się do siebie. On chyba wiedział, że ja się w nim durzę... — I nie wstydziłaś się? — Czego? — No, jak kazali ci się przy nim rozbierać? •— Takie rzeczy nie mają znaczenia, kiedy się kogoś kocha. Przecież on wiedział, że jestem chora... Anka pomyślała, że mało prawdopodobne było, aby ten student odwzajemniał uczucie Uli, i wobec tego patrzył na nią tylko jako na obiekt godny zainteresowania z czysto medycznego punktu 322 widzenia. Ona, Anka, pewnie by tego nie zniosła, laką męką było to obnażanie się przed całkiem obcymi ludźmi, a co dopiero mówić o kirnś, kogo się darzyło uczuciem... Ale Ula na szczęście była inna. Ula umiała być ponad to. Anka bardzo jej tego zazdrościła. Chociaż trochę się już od niej nauczyła. W jakimś momencie zrozumiała, że obecność Uli wszystko w jej życiu zmienia, że jakoś je naprawia. Uczyła się od Uli pokory, a o to zawsze było jej najtrudniej... Nieoczekiwanie zgrzytnął klucz w zamku i Anka stanęła oko w oko z lekarzem, którego widziała już przy łóżku Uli. — Co tu robisz? — spytał groźnie, marszcząc nawet brwi. — Chciałam się dowiedzieć o... jak się czuje Urszula Kamińska. Była dzisiaj operowana... — A wiesz, która godzina? — Nie... —¦ To ja ci powiem. Wpół do czwartej... — To nie wiedziałam —¦ odparła potulnie. — Więc wracaj zaraz do łóżka i przyjdź się dowiedzieć o to o bardziej przyzwoitej porze. — Ale... ja... ja nie zasnę. Tak się o nią boję... — bała się także tego zachmurzonego lekarza, który miał czarne, krzaczaste brwi. Kiedy je marszczył, wyglądały groźnie. I wyraz twarzy też był taki surowy. Postanowiła jednak nie ustąpić, dopóki nie dowie się czegoś o Uli. Gotowa była nawet siłą wtargnąć na oddział, jeżeli on jej nie odpowie. Miała dobrą sytuację, bo drzwi nie były już zamknięte na klucz. Nigdy przedtem nie byłaby do czegoś takiego zdolna. Zwykle wycofy- 323 wała się i jedyne, na co mogła się zdobyć, to były łzy. Teraz gotowa była do stawienia oporu. Może dlatego, że czuła się taka zmęczona, zdenerwowana przebiegiem całego dnia, cierpieniem Uli, niepewnością, było jej teraz wszystko jedno. — A skąd się tu w ogóle wzięłaś, na schodach? Z którego jesteś "oddziału? — Z kardiochirurgu. Też będę miała wkrótce operację, jestem więc przygotowana na najgorsze. I proszę mi powiedzieć, albo chociaż pozwolić mi na nią spojrzeć, z daleka... — Co to, to nie. Zmykaj na górę, bo cię zaprowadzę za ucho i będzie ci głupio. —¦ Nie zależy mi na tym. I w ogóle dziwię się, że chce się panu tak nade mną znęcać. Przecież' mniej słów wymagałaby krótka informacja... — a jednak się załamała. Oczy wypełniły się łzami i nie była w stanie ich powstrzymać, spływały po policzkach. Lekarz wyraźnie się wahał. Do końca nie była jednak pewna, co pawie. — Co ja mam z tobą zrobić, dziewczyno... —¦. rzekł poirytowanym głosem. — Operacja jak operacja. Ta twoja Ula jest cierpiąca... Co ci jeszcze mogę powiedzieć? — Ale... jak z nią jest? Czy... —- Na razie nie ma niebezpieczeństwa. A potem zobaczymy... Te słowa uspokoiły ją, gdyby powiedział, że jest w porządku, dobrze, pewnie by nie uwierzyła. Ale to była z pewnością prawdziwa odpowiedź. Anka dobrze wiedziała, że lekarze nigdy nie mówią niczego na wyrost. Ważne jest, że Ula 324 żyje, oddycha. Anka może więc wrócić do łóżka i doczekać do rana. Rano zaraz do niej pobiegnie. — Dziękuję — powiedziała cicho, a potem odwróciła się i zaczęła wchodzić po schodach. W pewnej chwili zerknęła przez poręcz, ale lekarza już nie było. Wydawało jej się, że nie zaśnie, a spała twardo do śniadania. Nie słyszała nawet, jak siostra roznosiła termometry. Było to trochę dziwne, bo na karcie miała zanotowaną temperaturę: 37,1°, widocznie mierzyła ją przez sen. Sądziła, że ta lekko podniesiona „ciepłota ciała", jak się mówiło tutaj, jest wynikiem zdenerwowania. Ale okazało się, że drapie ją w gardle. Profesor bardzo się zmartwił. Wezwał nawet do Anki laryngologa. Termin operacji się zbliżał i gdyby miało się wywiązać coś poważniejszego z gardłem, byłaby to katastrofa. Trzeba by było przesunąć termin. — Ech, Anka, Anka — kiwał głową profesor — co ja mam z tobą zrobić. Latałaś po korytarzach jak kot z pęcherzem i masz... Ną kilka dni przed operacją Anka mogła z bliska zobaczyć drzewo. Stała na wyciągnięcie ręki, mogła nawet dotknąć kory i pocKuć jej gorzki zapach. Tylko raz w życiu przeżyła coś podobnego. Znalazła się w Koczku nad jeziorem. Ciągnęło się za łąkami, z jednej strony przylegał do niego las, taką wysoką, poprzetykaną korzeniami skarpą, którą, piaszczystą i iasną, widać było z bardzo 325 daleka. Wtedy chłopiec z wioski przyprowadził konie... Zbliżał się wieczór: od łąk ciągnęły mgły, wyglądały jak nieprzejrzysta, podobna do dymu chmura. Anka widziała, jak się zbliża w stronę jeziora, ale ono jeszcze lśniło i było spokojne, jak zwykle przed wieczorem. Konie weszły po kolana w wodę, pochylając łby; ich chrapy pokryte drobnym meszkiem zbliżyły się do powierzchni, prawie jej nie mącąc, rozchodziły się tylko coraz szersze kręgi... Na tym szpitalnym podwórzu, na którym rosło drzewo, Anka czekała, w towarzystwie pielęgniarki, na karetkę, która miała zawieźć ją do Centrum Zdrowia Dziecka. Trzeba było wykonać jedno jeszcze badanie, jakiego nie można było zrobić tu, na miejscu. Rozglądała się po szpitalnym podwórzu, zamkniętym skrzydłami budynku w kształcie litery E. Było dość obszerne, ale tak samo ponure, jak całe to otoczenie. Przed wejściem do jednej z klatek zalegała czarna hałda miału, przy której kręciło się dwóch mężczyzn w kombinezonach; specjalnie się nie spiesząc nabierali na łopaty trochę drobnego węgla i wsypywali go do otwartego szeroko piwnicznego okienka. Wiatr rozwiewał na wszystkie strony unoszący się z łopat pył. Mimo wszystko odczuwała zazdrość: ci ludzie byli wolni, po skończonej pracy mogli wrócić do domów... Ona i Ula też kiedyś stąd wyjdą. Ale to było odległe i niewyobrażalne. Dzień operacji się zbliżał, Anka znała już dokładną datę, godzinę nawet, a mimo to przyszłość była taka mglista. Teraz 326 cieszyła się tym, że Ula już wstaje, że czuje się ilużo lepiej. Kiedy odłączono kroplówkę i mogła normalnie jość, zaczęła marzyć o jarzynce: marchewce pokrojonej w kostki, ugotowanej i polanęj sosem ze śmietaną. O czymś takim w szpitalu nie było co marzyć, wszystkie jarzynki śmierdziały kotłem i były rozgotowane. Tylko Gienia umiałaby coś takiego ugotować. Więc Anka zwróciła się do Gieni. Zadzwoniła, to znaczy dzwoniła kilka razy, ale odezwała się dopiero wtedy, gdy telefon odebrała pani Gienia: — Tu mówi Anka — zaczęła konspiracyjnym szeptem, jakby babcia mogła ją usłyszeć — niech pani Gienia nic nie mówi, tylko słucha. Jestem w szpitalu... — O Jezusie Nazareński... — Ciiicho! Nic mi nie jest, jestem na takim badaniu. Ale babcia ma nic nie wiedzieć, bo sama Gienia wie... — Ano i tak, starsza pani to myśli, że... — I' bardzo dobrze, niech myśli. Chodzi o to, żeby Gienia ugotowała jarzynkę, z marchewki, z takim sosem ze śmietaną. Wie Gienia? — No wiem, wiem — odrzekła już spokojniej, widocznie to żądanie Anki utwierdziło ją w przekonaniu, że nie jest tak źle, skoro Anka myśli o jedzeniu. — To niech Gieniuchna przyniesie. I w tajemnicy... Do szpitala, tego co zawsze leżałam. — Aha, tego. I na ten sam oddział? — Nie, piętro wyżej. Sala osiem. Portierowi da Gienia dychę. 327 — Już ja tam sobie poradzę — odparła energicznie. I tego samego dnia jeszcze Ula miała swoją jarzynkę. Wkrótce Anka wtajemniczyła panią Gienię we wszystko, chociaż było to nierozsądne, bo gdyby... Ale wszystko ułożyło się jak najlepiej, to znaczy pani Gienia na początku strasznie płakała, ale potem jakoś się pogodziła, że Anka będzie miała operację, po której odzyska zdrowie. Bywała teraz w szpitalu codziennie, obładowana menażkami, w których było to, czego sobie obie z Ulą zażyczyły. — Jak ja1 bym się za Urszulkie wzięła — mówiła pani Gienia — toby i tej nerki nie trzeba było ciąć. To wszystko przez złe jedzenie. — To nie przez jedzenie, ale przez lekarstwa — odpowiadała Ula, z pełnymi ustami. — Nic nie można było poradzić. Ja już i na serce miałam dwie operacje. Ą ta to była trzecia... — Chrystusie ty mój miłosierny —- mówiła z przestrachem kobieta. — Że też dzieci też krzyż muszą nosić... — Żle nie jest. Grunt to się nie przejmować — odpowiadała Ula wesoło. Anka przypatrzyła się też niewielkiemu, przylegającemu do jednego ze skrzydeł budynku domkowi. Wyglądał tak, jakby znalazł się tutaj przypadkiem, pomalowany na biało, ze spadzistym czerwonym dachem, krytym dachówką, taki we- 328 soly na tle szarych, gdzieniegdzie poznaczonych kulami murów, okna od góry do dołu zamalowane miał matową farbą. Stała dość blisko i uczyniła parę kroków, żeby przeczytać wiszącą na jego drzwiach kartkę, oparłszy jedną stopę na pierwszym schodku, pochyliła się do przodu i przeczytała: „Wydawanie zwłok od 13 do 15" Szybko cofnęła stopę. Wieczorem w przeddzień operacji przyszła do niej Ula. Tym razem ona się musiała tłumaczyć, co tu robi, na nie swojej sali. Ale ona miała lepszą sytuację, bo ją tu wszyscy znali i lubili. — Zresztą, siostrzyczko — rzekła ze śmiechem — ja tu przecież już za tydzień będę z powrotem. — To za tydzień mi to powiesz — odpowiedziała siostra, ale pozwoliła jej zostać do zgaszenia światła. ¦ Siedziały z Anką pod oknem, Ula tak trochę przegięta jeszcze, bo ją, jak mówiła, szew ciągnął. — Coś widzę, że masz stracha — zaczęła w pewnej chwili, ale Anka nie dała jej dokończyć. Nie chciała, żeby mówiły o operacji. W ogóle nie chciało jej się rozmawiać, wolałaby, żeby tak sobie posiedziały w milczeniu. Tak jej się zawsze podobał ten zwyczaj, który nakazywał usiąść na chwilę w milczeniu, przed podróżą. — Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie, pamiętasz? — spytała Ula. 329 Anka zastanowiła się trochę, a potem skinęła głową. — Chyba tak, chyba pamiętam... — To opowiedz, a potem ja ci opowiem swoje... — Kiedyś jeździłam do babci. Jak byłam mała, potem ona umarła. No i raz wiatr zerwał druty i zgasło światło, a w domu nie było świec. Wtedy babcia wzięła kawałek sznurka, takiego z konopi, i przeciągnęła go przez korek, a potem nalała do filiżanki oleju słonecznikowego. I zapaliła wystający koniec sznurka. To był taki prowizoryczny knot. Ilekroć korek się przechylił, czy choćby niebezpiecznie zachybotał, ledwo żywy płomyk gasnął. I wiesz, po ścianach przesuwały się cienie, .zmieniając swoje kształty w zależności od tlącego się w kruchym, porcelanowym wnętrzu płomyka; kiedy się kołysał, cienie kołysały się wraz z nim, kiedy przygasał, one odchodziły za okno. Siedziałam jak zaczarowana, bojąc się niemal poruszyć... Zawsze teraz przystaję na widok niebieskiej filiżanki, taki odruch... — Fajne to twoje wspomnienie — powiedziała Ula — a ja to... W tym momencie drzwi się uchyliły i zajrzała salowa, ta sama, która wiozła Ankę windą i u której dostrzegało się tylko jeden wymiar: szerokość. — Rudziejewska, która to? — spytała. — To ja — odrzekła Anka. — Pozwoli za mną — powiedziała wycofując się tyłem. Anka z rozpaczą spojrzała na Ulę. — Muszę iść... — No to leć — odpowiedziała Ula. 330 — A... poczekasz? —- Skoczę tylko na kolację. Nie wiedziała, dokąd salowa ją prowadzi, tamta poruszała się na swoich klocowatych nogach, prawie nie odrywając stóp od ziemi, nadspodziewanie szybko i Anka nie mogła ani za nią nadążyć, ani też o nic spytać. W końcu były jakieś drzwi, przy których kobieta nareszcie się zatrzymała. Poznała je od razu, to były drzwi do nieczynnej łazienki, gdzie obie z Ulą przychodziły się nad sobą poużalać, każda oddzielnie oczywiście. Salowa weszła pierwsza poczynając się krzątać jak u siebie. Nie zwracała przy tym żadnej uwagi na Ankę, która stała w progu, bezradna nagle i zagubiona. Czuła się niemal jak jeden przedmiot więcej w tej graciarni. Tamta przygotowała jej miejsce na pozbawionym kółek wózku, co wyglądało jakby opierał się na kikutach. — Kładziemy się, kochaniutka — powiedziała. — Lewatywka... Tym razem mówiła jak nakręcona, ale dopiero po długiej chwili dotarły do Anki jej słowa: — To ja mówię, co tera za imia są. Na podwórku to tylko Patrycja i Angielika, że naprawdę... We łbach sie poprzewracało z tego dobrobytu. Mój zięć to zna jednego hrabię z domu, a wołają na niego Stachu... Mówiła dalej, ale Anka jakby straciła słuch, w uszach pojawił się wzmagający się z każdą chwilą szum, a potem dołączył cienki, pulsujący ból, który nagle zmienił miejsce, przenosząc się niżej i bez żadnego uprzedzenia powielił się, spo-tężniał. Przez moment myślała nawet, że rozerwie 331 jej jelita, a potem, że to już się stało. Chciała krzyczeć, ale otworzyła tylko usta, poruszając nimi bezgłośnie. Salowa musiała coś zauważyć, bo powiedziała z odrobiną współczucia: — No, niech już leci. Będzie tego dobrego... Kiedy wróciła na salę, nie zastała Uli, bo zeszła na kolację. Anka dostała tylko kubek ledwo osłodzonej lury, której nie można było chyba nazwać herbatą. Potem, przed samym zgaszeniem światła, pielęgniarka przyniosła jej proszek nasenny, ale nie chciała go przyjąć. — I tak zasnę — powiedziała. — Wcale się nie denerwuję, naprawdę, siostrzyczko... Siostra tylko się uśmiechnęła: —- Nie zaśniesz, nie zaśniesz, to się tak mówi... I słowa jej wkrótce, mimo tabletki, którą przyjęła popijając wodą z kieliszka, miały się sprawdzić. Nie mogła zasnąć. Ciemność rozjaśniona tylko palącym się czerwonym światełkiem nad drzwiami, wypełniona była oddechami śpiących dzieci. Po odejściu Uli ona jedna była tu tylko prawie dorosła, reszta to zupełny drobiazg. Łóżko obok niej zajmowała teraz czteroletnia dziewczynka. Ta ciemność rozjaśniona czerwonym światełkiem po raz pierwszy wydawała się groźna, chociaż Anka spędziła w niej tyle szpitalnych nocy. Teraz miała wrażenie, że zanurza się w niej z głową jak w ciemnej wodzie i że ta woda zalewa jej usta. Ale to nieprzyjemne uczucie szybko minęło. Proszek, który dostała od siostry, rozkołysał ją 332 i odczuwała to czysto fizycznie jako kołysanie tóżka, ścian, czerwonego światełka. Potem i to przeszło, powróciła trzeźwość umysłu i wiedziała już, że nie zaśnie i będzie musiała tę ostatnią noc przed operacją przyjąć bez znieczulenia. Wszystko, o czym myślała, chcąc oderwać się od rzeczywistości, powracało do tego samego punktu: jutrzejszej operacji. Bała się, że narkoza może nie podziałać i obezwładniona fizycznie, nie mogąc nawiązać z nikim kontaktu, zachowa pełną świadomość. Ale tego obawiają się podobno wszyscy, nawet ci pewniacy, o których wiadomo, że zasną, bo zasypiają zawsze i wszędzie, wystarczy tylko kawałek miejsca, gdzie można przytulić głowę. No i przyszedł ten spóźniony lęk, że operacja może się nie udać. Zaśnie uśpiona narkozą i już się nie obudzi. Nie zobaczy już nigdy tego wszystkiego, co pozostało po tamtej stronie, za szpitalnym murem. Przyszła tu zupełnie zadowolona, tak jej się teraz wydawało, ale może to było złudzenie. Czas, który spędziła po tamtej stronie, był tak niewyraźny i zatarty jak amatorska fotografia. Nie pamiętała już siebie takiej, jaka była przed przyjściem tutaj. Siebie żyjącej wolniej, poruszającej się gdzieś z boku drogi, jaką przemierzali normalni ludzie. Tamto to były teraz te wszystkie piękne obrazy: las, jezioro, leśniczówka w Koczku, i kuchnia, pod którą buzował płomień z suchych polan... To dziwne, że jej wspomnienia tak się zawęziły do letnich wakacji, jakie spędzała na Mazurach. Może dlatego, że tylko tam była jakoś szczęśliwa. 333 Pomyślała, że chciałaby tam wrócić. Ale koniecznie z Ulą.( Pokazywałaby jej wszystkie znajome miejsca... I znowu odezwał się żal, że Ula odeszła, nawet się z nią nie pożegnawszy. Bez jednego słowa. Kiedy wróciła na salę, już jej nie było, a miała przecież przyjść po kolacji i być z Anką aż do zgaszenia światła, to znaczy do dziesiątej. Przyszło jej do głowy, że nie wie właściwie, co Ula sobie o niej myśli, przecież dla wszystkich była taka, jak dla Anki. Uśmiechała się, zaglądała w oczy, pytając o różne szczegóły. Robiła wrażenie, jakby na tej osobie, z którą właśnie rozmawia, bardzo jej zależało. A to przecież niemożliwe, bo lubić wszystkich — to znaczy nikogo... Właśnie, tego dotąd nie brała pod uwagę. Wiedziała, ile Ula dla niej znaczy, ale nie wiedziała, ile ona znaczy dla Uli. Być może bardzo niewiele. Niczego właściwie nie można było być pewnym, jeśli chodziło o Ulę. Potrafiła się ukryć za swoim uśmiechem, za tą swoją dobrocią na wynos. Niby to tak się przejęła śmiercią chłopca, a zaraz potem zaczęła krzyczeć na dziewczynkę, że siedzi na cemencie, a potem, kiedy oglądały film w telewizji, komedię, nawet się śmiała. To prawda, że starała się dodać Ance otuchy przed operacją, ale tak zachowywałaby się w stosunku do każdego. W swojej nowej sali też już znalazła obiekt do opiekowania się, jak tylko wstała, zaraz zaczęła chodzić koło takiej dziewczynki po operacji wyrostka. Podawała jej basen, myła ją nawet szmatką umoczoną w wodzie. Anka by tak nie umiała. Robiła takie rzeczy dla Uli, jakich nie uczyniłaby dla nikogo. Przecież bardzo ryzykowała dzwoniąc 334 I do CJioni, po to tylko, żeby Ula miała tę swoją |lirLynkę... 7. sufitu runęło na nią światło i musiała za-uić powieki. To zaczynała się zwykła wędrów-ilo ubikacji, którą tym razem rozpoczął chło-¦ ¦ i- spod okna. On przynajmniej gasił potem atło, więc nie będzie musiała wstawać. Odczuło jako pewną ulgę, bo nie chciała opuszczać a, nie chciała tracić tego, co już osiągnęła: nej ociężałości, która zwykle pojawia się |] d snem. Bardzo chciała zasnąć i obudzić się rano. Taka była dumna, że nic a nic się nie że czeka na ten dzień w spokoju. I nic z tego |] /.ostało, tylko zwierzęcy niemal strach. Taki i, jaki dostrzegła w oczach Uli, wtedy gdy liodziała przy jej łóżku... A obiecywała ojcu, Markowi... Mama śpi teraz swoim paryskim łóżku i nic nie wie, a przecież tłumie też obiecywała, chociaż w myślach, i prze-i(y wszystkim obiecywała sobie... Wrócił ten chłopiec spod okna i wyłączył światło. Ogarnęła ją na powrót ciemność, ale jakby rozrzedzona. W oknach zaczynało już szarzeć. Za godzinę, dwie, siostra zacznie roznosić termometry... Dziewczynka z łóżka obdk całą uwagę poświęcała smarowaniu masłem kromki chleba. Trwało to już jakiś czas, a jeszcze miała przed sobą obieranie ze skorupki jajka, co wymagało znacznie większego wysiłku i koncentracji. Do tego czasu ka- 335 wa z mlekiem w obitym, porcelanowym kubku na pewno będzie już zimna. — Może obiorę ci jajko? -— zaproponowała Anka obserwując tę mozolną czynność. — Nie, ja sama — odparła, nie odrywając wzroku od kromki, która w jakimś momencie wylądowała na podłodze, oczywiście masłem na dół. Anka podniosła chleb próbując jakoś go oczyścić, ale było to bezcelowe, bo ta posmarowana strona dokładnie oblepiona była różnymi papro- chami. —¦ No widzisz, co narobiłaś — rzekła do dziewczynki, która obserwowała ją spod oka — zmarnowałaś całe masło. Resztką, która pozostała na talerzyku, posmaro- ,: wała drugą kromkę i obrała ze skorupki jajko, j tym razem bez żadnych protestów dziewczynki. — Jedz i uważaj, bo ci znowu coś spadnie! Wraz z nadejściem dnia poczuła się uwolniona od tych wszystkich lęków. Siostra przyniosła jej „głupiego jasia", żeby nie za bardzo się denerwowała, ale chyba nie był już potrzebny. Zresztą, może trochę pomógł, bo tak swobodnie się zachowywała. Każda myśl dotyczyła oczywiście operacji, ale w zupełnie nowy sposób: Anka była przygotowana psychicznie. I to się stało sarno, bez jej pomocy. Kiedy na sali było ciemno, taka sama czerń zapanowała wewnątrz niej, a kiedy zaczęło świtać, odczuła to jako ulgę. Jasny dzień przyniósł jasność myśli i spokój. Tylko ta zadra tkwiąca tak głęboko, że Ula odeszła bez pożegnania.... Dzieci jadły śniadanie, a ona oczekiwała na 336 przyjazd wózka, który miał ją zawieźć na salę operacyjną. „Dobrze się stało, że tatuś podpisał »godę" — pomyślała, chociaż w nocy nie była tego pewna. Może nawet miała żal. Teraz uważała, że to, co zrobili z Markiem, było konieczne. I że nie był to podstęp, ale coś, co miało ojcu ułatwić decyzją... Ktoś stanął w drzwiach, bała się jednak tam ¦pójrżeć. Sądziła, że przyjdą po nią dopiero około dziewiątej, a to już... Kroki. A potem głos Uli: — Przynoszę gałązkę oliwną... I jej śmiech. — Ula... — nic więcej nie mogła powiedzieć. - Ja, w osobie. Nie mogłam wczoraj przyjść, bo dyżur miała Brzytwa, wiesz ta doktorzyca, Uka brzydka z długim nosem. Ryczałam na całą nalę, aż słychać było na korytarzu, ale nie zmięk-lu. Zamknęła oddział i klucz nosiła w kieszeni. Ho siostrę to jakoś bym ubłagała... — A ja nie wiedziałam, co się stało —- powiedziała cicho Anka. ¦— To znaczy, że jestem niezdolna. Bo porozumiewałam się z tobą na zasadzie telepatii. Sądziłam, że mnie słyszysz. A okazało się, że przekazywanie myśli na odległość to wyższa szkoła jnzdy. I opowiedziałam ci moje pierwsze wspomnienie. Ale w takiej sytuacji muszę powtórzyć. Wiesz, to było na basenie. Zrobiłam siusiu do wody i tatuś musiał zapłacić za mnie karę. \ chciał nauczyć mnie pływać... Zresztą do tej pory nie umiem... Reszta świata 337 — To tatuś nie dawał ci więcej lekcji? — spytała Anka. — Nie miał okazji, bo odezwało się moje serce... Ale nie mówmy o smutnych sprawach. Raczej 0 czymś wesołym. Może jakiś dowcip. Zaraz. Aha, wiesz, przychodzi facet do sklepu warzywniczego 1 mówi: „Proszę kilo jabłek, tylko żeby były ro-baczywe". ,,Robaczywych nie ma" — odpowiada zdziwiona sprzedawczyni. „A to dziękuję, nie biorę innych" — mówi ten gość. „A po co panu takie jabłka?" — dopytuje się facetka. „Bo idę na ryky, a nie chce mi się kopać robaków"... No? Czemu się nie śmiejesz? Anka próbowała się uśmiechnąć, ale nie bardzo jej to wychodziło. Nasłuchiwała kroków na korytarzu. — A ja nie rozumiem tego dowcipa — wtrąciła się dziewczynka z łóżka obok. — Mówi się dowcipu — poprawiła ją Ula. — Jak urośniesz, to zrozumiesz. Teraz jesteś za mała. — Ale dlaczego on chciał te jabłka na ryby? Czy ryby je lubią? — dopytywała się tamta. W tym momencie drzwi otworzyły się na całą szerokość i do sali wjechał wózek, obciągnięty białym prześcieradłem. Popychały go dwie salowe. — Rudziejewska, która to? — spytała jedna z nich. — To ona —¦ odparła Ula, bo Anka nagle zaniemówiła. Zupełnie jakby zapomniała języka. Wózek podjechał pod samo jej łóżko. — Ciuchy zostaw tutaj — powiedziała kobieta, która przedtem pytała o nią. — Zabieramy cię, jak cię Pan Bóg stworzył. 338 Ale... — Żadne ale, przecież się ciebie przykryje. Nie .•dziesz po korytarzu tyłkiem świecić. Nie bój «;¦•• Posłusznie zdjęła piżamę, a potem weszła na ózek, wstydliwie podciągając prześcieradło, któ~ • do tej pory leżało złożone w nogach. Wózek ruszył. Ula cały czas szła obok, aż do drzwi bloku peracyjnego, na który nie wolno jej było wcho-izić. — No trzymaj się, staruszko — rzekła i głos t> jej załamał, chociaż wyraźnie tego nie chciała. — Jak wrócę, to będziesz? — spytała Anka. — Jasne. Teraz moja kolej trzymania za rękę. l Irzytwa na szczęście już się zbiera do domu... Właściwie nie powinien tak się zwalać prosto pociągu, brudny, nie ogolony. Z wypchanym wor-i iem przewieszonym przez ramię musiał sprawiać urażenie trampa, a to nie był najlepszy wygląd v takim dniu jak ten. Przed nim była rozmowa .. ojcem Anki i coś dużo gorszego: oczekiwanie... To dlatego nie zajechał nawet do domu, umył tylko ręce i twarz w dworcowej ubikacji. Nie mógł tracić czasu. Od przeszło dziewięciu godzin był drugi września i właśnie teraz Anka mogła jechać na salę operacyjną. Musiał być więc w pobliżu. Czy myślała o nim, jak on o niej? I czy zaczęła się bać? Jeszcze przedwczoraj otrzymał od niej list, w którym donosiła ucieszona, że „gardło spi- 338- suje się na medal, to znaczy jest blade jak poranne słońce". To było ważne, bo przed operacją wszystko powinno być w porządku, nawet zwykły katar czy chrypka mogły okazać się groźne. A ona coś z tym gardłem miała. Napisała, że gdyby nie mogła być operowana przez to przeziębienie, jej miejsce na sali operacyjnej zajmie dubler, piętnastoletni chłopiec z Nowego Sącza. „Tutaj jest straszna kolejka i on czeka na miejsce w klinice od kilkunastu miesięcy. To tylko mnie się udało. Przyszłam i nie muszę czekać, dzięki profesorowi". Znalazł się wreszcie pod drzwiami, za którymi były jeszcze jedne drzwi prowadzące na blok operacyjny, a za nimi była już ona, Anka. Nie zdążył o tym pomyśleć dłużej, bo dostrzegł mężczyznę przy oknie, a ściślej, jego plecy. Palił papierosa nerwowo strząsając popiół do stojącej obok popielniczki. Marek od razu poznał: to był ojciec Anki. Pozostawało tylko czekać, aż się odwróci i spojrzenia ich się spotkają. Stało się to dosyć szybko, bo pan Rudziejewski musiał poczuć na sobie jego wzrok. Zgasił papierosa wykonując półobrót przez ramię. — Ty! — powiedział ostro. — Musiałem — Marek przełknął ślinę. Wydawało mu się, że ojciec Anki to słyszy. — Wolałbym jednak... — nie dokończył odwracając się z powrotem plecami, jakby uznał, że nie warto rozmawiać z kimś takim, jak on. Upłynęło trochę czasu. Może godzina, może trochę więcej. Nic się nie działo. Czasami pojawiał się na schodach ktoś w białym fartuchu, ale prze- 340 'N. - Nie. Nie mylę się. — A jednak pan się myli! Ojciec Anki odwrócił się w jego stronę. — Słuchaj, szczeniaku! Wtedy zaczął mówić bardzo szybko, aby pan Rudziejewski mu nie przerwał: — To był podstęp. To ona wymyśliła. Zmusiła nas obu... — Co ty gadasz? — Pan nie chciał podpisać, kazała mi więc spotkać się z panem i opowiedzieć to wszystko, o zerwaniu. Każde słowo było jej... Wymyśliła tę rozmowę od początku do końca... — Anka... — Ja nie chciałem, ale ona mnie zmusiła... ta operacja musi się udać. Ona tak o tym mówiła. Uwierzyłem, że musi się udać... Ojciec Anki nic nie odpowiedział, nie odwrócił się jednak plecami i to już było częściowe przebaczenie, którego Marek tak potrzebował. Znowu trzeba było czekać, czas odmierzał jego 341 zegarek, zegarek jej ojca i wszystkie zegary świata. Musiał coś zrobić z rękami, wyciągnął więc z kieszeni papierosy, jednego wkładając do ust. Potem zaczęło się szukanie zapałek, których w końcu nie znalazł. Pan Rudziej ewski podsunął zapalniczkę i nikły ogień zaświecił Markowi w oczy. —- Dziękuję... Drzwi otworzyły się i wyszła pielęgniarka. Chciała wyminąć go, ale zastąpił jej drogę. — Proszę pani — zaczął mówić histerycznie, zupełnie nie mogąc się opanować. — Dlaczego to tak się wlecze, ktoś tu miał przyjść, powiedzieć... Czy coś jest nie w porządku? Błagam, niech pani powie... — Co pan, co pan — powtarzała przestraszona, cofając się pod ścianę. — Kim pan jest? — Nieważne. Muszę wiedzieć, co się dzieje... Co z nią jest... — Tylko najbliższa rodzina — zaczęła pielęgniarka. — Jestem ojcem — odparł na to pan Rudzie-jewski. — Operacja trwa — odpowiedziała, wycofując się w stronę schodów. Na półpiętrze obejrzała się szybko, jakby chcąc sprawdzić, czy przypadkiem Marek za nią nie idzie. Ojciec Anki opuścił swoje miejsce pod oknem i już tam nie wrócił. Obaj siedzieli teraz na krzesłach pod drzwiami. — Dlaczego pan milczy? Ja tego nie mogę znieść — rzekł cicho Marek. — Przecież nie jestem 342 ¦dniur/.em. Zrobiłem to dla niej. Tylko dla ),.. — znowu podniósł głos. Uspokój się. Histeryzujesz jak baba. Podziwiam pański spokój. Czy pan się nie ? )Jciec Anki chciał coś powiedzieć, ale na scho-h pojawiła się kobieta, którą Marek poznał mieszkaniu na Mokotowie. Była zadyszana. 1 ręku trzymała menażki. Pan Rudziejewski jeszcze jej nie widział, a kie-ily spojrzał w stronę schodów, poderwał się na rnwne nogi: - Co Gienia tu robi? — A do naszej Ani przyszłam. Zamówiła sobie kompotu z jabłuszek i kartofelki piure ze śmietanką. Kazała na wczoraj, ale starsza pani za nic mnie nie chciała puścić. Taka marudna się zrobiła. — Marek wstał z krzesła, usiadła więc oddychając prędko. On sam stanął pod ścianą. — To babcia wie o szpitalu? — spytał pan Rudziejewski wyraźnie zdumiony. ¦—- A nie wie. Nie wie. Gdzieżby miała wiedzieć. Tak to bym przyszła bez niczego. A tak to musiałam siedzieć, bo powiedziała, że do kościoła nie puści. W domu się mogę modlić... — wstała z krzesła ujmując za klamkę. — Zaniosę, bo wystygnie. Ojciec Anki przytrzymał jej rękę. — Niech Gienia zostanie. Anka... jest operowana. Kobieta usiadła na krześle, bezgłośnie poruszając ustami, jak przy odmawianiu modlitwy. A po- 343 tem zaczęła płakać. Nie miała chusteczki, ocierała więc łzy wierzchem dłoni. — Niech mi tu Gienia nie płacze — rzekł niecierpliwie pan Rudziejewski. — Niech Gienia lepiej idzie do domu. Jak będzie po wszystkim, zadzwonię. Przecząco pokręciła głową: — Gdzieżbym się stąd ruszyła... Starała się opanować łzy, ale nie bardzo jej to wychodziło. Co jakiś czas pociągała nosem, ob-cierając go palcami. Na schodach pojawiła się teraz dziewczyna 344 I szpitalnym szlafroku. Miała na głowie dużo wonawych, skręconych włosów i jakąś małą , , ¦ y nich twarz. Była też nadmiernie szczupła. Szlafrok zwisał na niej jak na kołku. Na jej widok Gienia śmielej zaczęła płakać. Dziewczyna podeszła i objęła ją, jakby się dobrze znały. Zaczęła uspokajać. — To musi tak trwać. To tak trwa. Czasami kilkanaście godzin. Ale to nic nie znaczy — mówiła cichym, miłym głosem. — Uda się. Będzie dobrze... W jakiejś chwili podniosła oczy na pana Rudziej ewskiego. - Pan jest ojcem Anki — uśmiechnęła się niego, ukazując rząd drobnych, jakby mleczan zębów. - Tak. - Anka mi opisała, więc poznałam: wysoki, pakowaty pan... — To pani zna moją córkę? — Znam. Znam. Oczywiście. I widziałam ją rano. Była w dobrym nastroju. Nawet sobie dowcipy opowiadałyśmy. Prosiła, żeby tu przyjść i pana pocieszyć. I pana Marka też — spojrzała teraz w jego kierunku. — My się także znamy, z fotografii... Anka mi pokazywała. — A ja nie zdążyłam jej tych kartofelków — wtrąciła Gienia. — Żebym była wiedziała, to chociaż przez siłę bym przyszła. I na kolanach bym przyniosła... — głośny płacz zagłuszył dalsze słowa. Dziewczyna znowu się nad nią pochyliła, obejmując przez plecy: 345 — Jeszcze się pani Gienia nanosi wszystkiego. Przecież Anka będzie musiała teraz dobrze jeść. Wszystko musi być świeżutkie i smaczne. No, kto taką jarzynkę zrobi? Taką drugą? — Właśnie... tylko że nie zdążyłam. Nawet wieczorem mogłam donieść... — Wieczorem to już ona nie mogła nic jeść. Także nic się nie stało. Wszystko się jeszcze odkręci... Zaraz po operacji to ona będzie leżała pod takim namiotem tlenowym, ale potem wróci na salę. I będzie ją Gienia musiała podkarmić. Bo taka chudzieńka wyjdzie spod tego namiotu... Gienia jakby się uspokoiła po słowach dziewczyny, a potem przychyliła się, pytając głośnym szeptem: — Może Urszulka wie, gdzie tu jest toaleta? — Wiem, wiem. Tylko musimy zejść na dół, bo na oddziale nie wolno... Gienia wstała i objęte zaczęły schodzić po schodach. Po jakimś czasie Marek powiedział: — Ona by już nie umiała żyć bez tej operacji. Pan musi to zrozumieć — a gdy ojciec Anki się nie odezwał, ciągnął: — Zmusiliśmy pana do podjęcia decyzji... — Czy nie czuje się pan oszukany? — Nie. — Jak to. — Bo to teraz nie ma znaczenia. To naprawdę nie ma znaczenia, czy czuję się oszukany czy nie. — A co ma znaczenie? Co jest ważne? — Tylko to, czy operacja się uda... 346 Redaktor Anna Bullńska Redaktor techniczny Zbigniew Winiarski Korektor Krystyna Plsarzewsk* fe Wyd. I. Nakład 30 000 + 330 egz. Pap. druk. mat. kL V, 70 g, 92X114 cm Oddano do składania 29 IX 1980 r. Podpisano do druku w maju 1981 r. Druk ukończono w listopadzie 1981 r. Ark. wyd. 13, ark. druk. 21,75 Olsztyńskie Zakłady Graficzne Olsztyn, ul. Towarowa 2 Zam. druk. nr 1765/Z. L-lł/80 Cena zl 33,— Cer Reszta świata jest w dorobku Marii Nurów skiej drugą książką przeznaczoną dla młodzieży. Pierwsza, Wyspa na lądzie, ukazała się w r. 1979. Inne książki, dla dorosłych, to tom opowiadań Nie strzelać do organisty (debiut, 1975) oraz powieści Moje życie z Marlonenn Brando (1976), Po tamtej stronie śmierć (1977). M. Nurowska jest również autorką słuchowisk i scenariuszy filmowych. ISBN 83-205-3313-9