POC^JJ TEN STRACH. WALKA Z SK-lMI CIEMNOŚCI TRWA. Devon March odkrywa, że w Kruczym Dworze od wielu lat więziona jest tajemnicza, obłąkana czarodziejka. Uzyskuje od niej niepokojące informacje o swojej przeszłości. Na do- datek podczas pełni zaczyna grasować w okolicy krwiożer- cza, przerażająca bestia i wszystko wskazuje na to, że zamie- nia się w nią jakiś dotknięty przekleństwem człowiek. Aby rozwiązać mnożące się zagadki, Devon musi ponownie wkroczyć na Schody Czasu. Tym razem przenosi się w lata sześćdziesiąte XX wieku, kiedy Szaleniec, jego stary wróg, znalazł się u szczytu potęgi... Krwawy księżyc to trzeci - po Czarodziejach Skrzydła Nocy i Władczyni demonów - tom przeznaczonego dla młodzieży cyklu „Kruczy Dwór", swoistego skrzyżowania książek o Harrym Potterze z serialem Buffy -postrach wampirów. Cena 29 A W cyklu „Kruczy Dwór" ukazały się: Czarodzieje Skrzydła Nocy Władczyni demonów Krwawy księżyc EY HUNTINGTON Tytuł oryginału Blood Moon Copyright © 2006 by Geoffi-ey Huntington Ali rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd„ Poznań 2006 Redaktor Krzysztof Tropifo Opracowanie grańczne serii i projekt okładki Jacek Pietrzyński Fotografia na okładce Bridgeman/BE&W PfioCog Wydanie I ISBN 83-7301-736-4 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 0-61-867-47-08, 0-61-867-81-40; fax 0-61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. (0-61) 879-38-88 Druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków •tiaCColu-e.e-n. 1969 l—es egendy mówią, że jeśli w deszczową i wietrzną noc wej- dziesz na najdalej wysuniętą w morze półkę Czarciej Skały, usłyszysz krzyki tych wszystkich, którzy stracili życie we wzburzonym morzu u jej podnóża. Młody człowiek obawia się, że dzisiejszej nocy ta lista powiększy się o jeszcze jedną ońarę. Biegnie za kobietą, rozpaczliwie pragnąć ją powstrzymać i zaprowadzić z powrotem do Kruczego Dworu. Wie, że w przeciwnym wypadku Szaleniec się zemści. Szaleniec — tak nazywają w miasteczku Jacksona Muira, tak szepcze przerażona służba w swoich kwaterach w wielkim domu. Szaleniec. Oto, kim jest. I pozabija nas wszystkich. Jednak Ogden McNutt nie pogodzi się z tym. Nie zamie- rza godzić się ze śmiercią, jeszcze nie. Wciąż jeszcze jest czas. Może zdoła odmienić los, jaki im przepowiedziano, zapobiec katastrofie wiszącej nad wszystkimi w Kruczym Dworze. Jeśli zatrzyma tę kobietę, zanim ona dotrze do klifu, jeśli zdoła sprowadzić ją całą i zdrową z powrotem do mrocznej posiadłości na szczycie wzgórza, może da się umknąć tego, czego wszyscy się obawiają. — Emiły! — krzyczy Ogden w wyjącym wietrze. — Emiły! Widzi ją przed sobą, w długiej i powiewnej białej sukni, biegnącą w kierunku Czarciej Skaty. Nad nimi wielki księżyc w pełni usiłuje przedrzeć się przez czarne chmury, które prze- mykają przed jego obliczem, a w oddali przetacza się grom. Ona nie przystaje, ale młodzieniec zaczyna ją doganiać. Już słyszy jej łkania i okrzyki rozpaczy. Wybiegła z domu, uj- rzawszy Jacksona, swojego męża, w ramionach służącej — tej dziwnej, niepokojącej dziewczyny o świdrujących ciemnych oczach i lśniących czarnych włosach. Ogden byt świadkiem tej sceny i dostrzegł dziwny grymas, który wykrzywił promienną twarz Emiły, jakby w tym momencie nagle w pełni zrozumia- ła ogrom niegodziwości Szaleńca. Odwróciła się i uciekła. — Biegnij za nią — powiedział Montaigne — mężczyzna, który sprowadził Ogdena do tego dziwnego miejsca, który obiecał mu naukę starożytnej sztuki pod okiem Opieku- nów. — Sprowadź ją z powrotem. Ona nie może dotrzeć do Czarciej Skaty, powtarza sobie w myślach biegnący Ogden, pamiętając o przepowiedzia- nej zgubie. Muszę ja powstrzymać! Muszę ja dogonić! Ona jednak już tam jest i stoi na skraju przepaści, w wy- dętej przez wiatr białej sukni, kiedy Ogden w końcu ją do- gania. Chwieje się, łapiąc oddech, ale mimo to chwyta ją i oboje pochylają się na skraju urwiska, patrząc na szalejące w dole morze. — Emiły — mówi Ogden — musisz wrócić tam ze mną! Ona odwraca się i obrzuca go oszalałym wzrokiem. — Wrócić do Kruczego Dworu? Do niego? Jesteś rów- nie szalony jak on? Dlaczego miałabym tam wrócić, wie- dząc, co zaplanował dla nas wszystkich? — Proszę, Emiły, musisz odsunąć się od... Ona wyrywa mu się, pod wpływem gniewu silniejsza niż oczekiwał. Jakże jest teraz odmieniona, jak różna od tej słodkiej, niewinnej, spokojnej dziewczyny, która przybyła do Kruczego Dworu. — Jesteś jednym z jego sługusów? — Emiły przeszywa go gniewnym, oskarżycielskim spojrzeniem. — Czy tak, Ogde- nie? Ty i Montaigne.- — Nie, Emiły, my chcemy go powstrzymać! I możemy, jeśli tylko wrócisz tam ze mną! Ona śmieje się z goryczą. — Powstrzymać go? Jesteś głupcem. Wszyscy jesteście głupcami, jeśli sądzicie, że zdołacie go teraz powstrzymać. Opanuje Kruczy Dwór — i Otchłań pod nim też! — Nie, możemy go pokonać! — Spójrz! — Wyciąga rękę, gdy błysk pierwszej błyska- wicy rozjaśnia noc. — Zobacz to, co ja widzę! Patrz! Ogden wznosi oczy ku niebu, gdy głośny huk gromu zda- je się wstrząsać skałami, na których stoją. A tam, niczym w teatrze cieni rzucanych na chmury przez jakąś ogromną latarnię magiczną, widać obrazy, które tak przerażają Emiły. Z dziury w niebie wypełzają piekielne stwory, wygłodniałe, oślizłe, złośliwe demony pragnące zawładnąć światem. — Staną się nami! — woła Emiły. — Te okropne, odraża- jące stwory! One staną się nami, a my nimi! Ogden nie może oderwać oczu od nieboskłonu. De- mony wylewają się z dziury jak karaluchy i rozbiegają po całym niebie, jak okiem sięgnąć. Pokryte sierścią i łuska- mi — o ludzkich kościach i zwierzęcej skórze — błoniasto- skrzydłe bestie i ośmionogie potwory. Większość z nich to głupie, ociężałe stwory, lecz wśród nich Ogden dostrzega również szyderczo uśmiechnięte, przebiegłe czarty o śle- piach skrzących się złośliwą inteligencją. — Oto świat, jakiego pragnie — mówi Emiły. — Oto jego plan. Z oddali dobiega głos — głos samego Szaleńca, wołają- cego żonę. Emiły odwraca się w tamtą stronę i pięknymi niebieskimi oczami wpatruje się w noc. Szaleniec znów woła jej imię. — Oto jego plan — mówi Emiły, teraz już spokojna, gdy obraz na niebie znika i Ogden znów spogląda na nią. — Jed- nak nie mój. I nim młodzieniec zdąży ją złapać, Emiły rzuca się z urwi- ska i jej krzyk cichnie w ciemnościach. — Emiły! — woła w ślad za nią Ogden. — Emiły! — wtóruje mu Jackson Muir, w rozbłysku bły- skawicy wyłaniając się z mroku i stając na Czarciej Skale. Ogden zaczyna drżeć. — Ja... próbowałem... Szaleniec podbiega do krawędzi urwiska i wychyla się. Z dołu dolatuje ryk rozbijających się o skały fal. — Próbowałem ją powstrzymać — mówi Ogden, trzęsąc się jak liść. Szaleniec obraca się do niego. W oczach ma gniew, ale także zgrozę i żal, ogromny żal. Mimo swej mocy nie zdoła jej wskrzesić — a przynajmniej nie taką, jaka była za życia. Ogden z lękiem i fascynacją patrzy na Szaleńca, rozdziera- nego przez straszliwy dylemat. Nagle Jackson odwraca się twarzą do morza i unosi ręce nad klifem, jakby za pomocą czarów chciał wydostać ukochaną żonę z toni. Zaraz jed- nak opuszcza dłonie i zakrywa nimi twarz. Zapewne zdo- łałby wyrwać Emiły morzu, ale okropnie pokiereszowa- ną — na duchu i na ciele. Może jest wielkim czarodziejem Skrzydła Nocy, ale wie, że nie zdoła wskrzesić jej niewin- ności i czystości. Gorzej — nie może sprawić, aby znów go pokochała. I Ogden wie, że ktoś za to zapłaci. — Próbowałem — duka, cofając się przed Jacksonem. — Próbowałem ją powstrzymać. — I nie zdołałeś — prycha Szaleniec, przeszywając go wzrokiem. Szeroko rozkłada ramiona i wydaj e przeraźliwy krzyk, równie potężny jak huk gromu. I burza zdaje się cichnąć, oddawszy swą furię ciału stojącego na skraju urwiska czar- noksiężnika. Jackson Muir zawsze był wysoki i postawny, lecz teraz wydaje się jeszcze wyższy, jakby mierzył nie metr osiemdziesiąt, lecz trzy razy tyle. W przypływie gniewu błyska białymi zębami i sypie skry z oczu. — Zapłacisz mi za to, Ogdenie McNutt! Zapłacisz za to, że nie zdołałeś ocalić mojej żony! — Nie, zostaw go w spokoju — odzywa się inny męż- czyzna. To Montaigne wreszcie zdołał dotrzeć na Czarcią Skałę. — To mój uczeń, Jacksonie. Ja go ukarzę. Zostaw go mnie. — Śmiesz rozkazywać czarodziejowi Skrzydła Nocy? — Szaleniec zdaje się wypalać oczami dziury w mroku, gdy przenosi wzrok na nowo przybyłego. — Ty, Opiekun, który ma mi tylko służyć? — I uczyć cię — mówi Montaigne, nie zważając na jego gniew. — Członek Bractwa nie wykorzystuje mocy dla zemsty. Jackson Muir śmieje się. — Zapomniałeś o czymś, Montaigne. Jak nazwał mnie mój brat? Renegatem? Apostatą? — Znów parska śmie- chem, zwróciwszy przekrwione oczy na Ogdena. — Ucie- kaj, króliczku! Dostarcz mi trochę rozrywki! I Ogden ucieka. Wie, że to na nic, ale ucieka, słucha- jąc pierwotnego instynktu samozachowawczego. Biegnie w ciemność, oddalając się od klifu, w las. Wpada w kłujące jeżyny, potyka się o leżący pień, pada w błotnistą kałużę. Jednak ucieka dalej, zagłębiając się w gąszcz drzew i gro- madzące się cienie. Z nieba zerka na niego posępnie i czuj- nie księżyc, okrągły i złoty, pojawiając się raz po raz między gałęziami. Wreszcie Ogden przystaje, obejmując pień drzewa, ni- czym dziecko matkę. Wie, że to koniec, że nie można uciec ^rze^ Szaleńcem — lecz mimo to w jego sercu budzi się na- Może Montaigne go powstrzymał? Może przekonał żeby puścił Ogdena? Słychać tylko szum fal bijących w oddali o brzeg. ^ęn myśli o swojej kochanej Georgianne. _9_ r — Śliczna mała, prawda? Ten głos mrozi mu krew w żyłach. Ogden odwraca się i widzi Szaleńca, stojącego jakieś pot metra dalej. — Zrób ze mną, co chcesz — mówi Ogden — ale nie rób krzywdy Georgianne. Jackson Muir uśmiecha się. — Stań w blasku księżyca, Ogdenie McNutt. Ogden waha się, ale wykonuje rozkaz. Nie ma sensu się opierać czy próbować walczyć. — Spójrz na księżyc — mówi Szaleniec. — Popatrz na jego tarczę. Ujrzysz tam swoją mękę, młody głupcze. Zoba- czysz karę za to, że nie zdołałeś uratować mojej żony. Ogden spogląda na lśniący miesiąc. Ten nagle przybiera czerwoną barwę — jest jak jezioro krwi pośród czerni nieba. I nagle Ogden czuje swędzenie. Straszliwe pieczenie ca- łego ciała. Spogląda na dłonie i widzi powód. Włosy — porastające całe jego ciało. Dłonie, ręce, ra- miona pod ubraniem. Dotyka swojej twarzy. Tam też są. Gęste i sztywne. Potem przychodzi ból. Okropny, rozdzierający. Ogden wije się w konwulsjach. Jego szczęka wydłuża się i zmie- nia kształt. Usta rozciągają się i przekształcają w zwierzęcy pysk. Zęby stają się długie i ostre, kaleczą język. Ogden McNutt osuwa się na kolana. Już nie może ustać na nogach. Jego łopatki wybrzuszają się i rozszerzają. Kiedy próbuje krzyknąć, z jego gardła wydobywa się nieartykuło- wany dźwięk. To wycie zwierzęcia. A potem nie ma już nic. Ani bólu, ani myśli. Tylko chęć chłeptania ciepłej krwi. l. ZQ łUMCMt D. evon March podnosi kilof wysoko nad głowę i z łosko- tem wali nim w mur. — Kimkolwiek jesteś — woła — zaraz się spotkamy! W końcu. Odpowiedź, której szukał od miesięcy. Kto mieszka za tą ścianą? Któż go woła, kto zdaje się mieć klucz do tajemnicy jego przeszłości? Kobieta, myśli Devon, sądząc po tonie głosu. Po raz pierwszy usłyszał jej głos, kiedy trzymano ją na wieży Kruczego Dworu, kiedy widywał tam światło, którego istnieniu wszyscy inni uparcie zaprzeczali. Potem widział, jak przeniesiono ją tutaj, do tego zamurowanego lochu, do którego nie wiodły żadne drzwi. I mimo swoich niemałych możliwości, pomimo magicznej mocy, którą odziedziczył jako czarodziej Skrzydła Nocy, Devon dotychczas nie zdo- łał pokonać tego muru. Dlatego musiał posłużyć się kilofem. Tynk z łatwością odpada pod uderzeniem. Devon po- nownie unosi kilof nad głowę i uderza. Tym razem udaje mu się. Wybija otwór w ścianie. — Cofnij się — woła do tego kogoś po drugiej stronie. — Nie chcę ci zrobić krzywdy. Jednak kobieta milczy. Jeszcze przed chwilą szlochała i wołała go po imieniu. Jednakże jej imię pozostaje zagad- ką, chociaż czarodziejska intuicja — którą Devon nazywa Głosem — podpowiedziała mu, że on już je zna. — 13 — Ale co to za imię? Jeszcze raz unosi kilof nad głowę. Następne uderzenie powinno wybić otwór wystarczająco duży, żeby się przezeń przecisnąć, ewentualnie Devon poszerzy go gołymi rękami. Zbiera siły do najsilniejszego z dotychczasowych ciosów. Jednak nie może go zadać. Kilof pozostaje nieruchomy nad jego głową. — Nie wolno ci tego robić — słyszy głos. — Proszę, pro- szę, przestań! Devon zna ten głos. Należy do Bjorna Forkbearda, zarządcy Kruczego Dworu, małego gnoma mającego prawie siedemset lat. Devon obraca się i widzi, że Bjorn, stojąc na drewnianej skrzyni, przytrzymuje kilof krótkimi, lecz silnymi rękami. — Puść, Bjornie! — Nie, mistrzu Devonie! Sprowadzono mnie do Krucze- go Dworu, żebym strzegł tej komnaty, i będę jej strzegł! Devon poddaje się, rozluźniając chwyt. Bjorn też puszcza kilof i zeskakuje ze skrzyni. Devon pozwala, by narzędzie z donośnym brzękiem upadło na piwniczną posadzkę. — Zatem było tak, jak podejrzewałem — mówi De- von. — To z tego powodu pani Crandall sprowadziła cię tutaj. Miałeś pilnować tego kogoś, kogo trzymała na wieży, a potem przeniosła do podziemi! — Cóż — wzrusza ramionami człowieczek — z tego i pa- ru innych powodów. Jak wiesz, Kruczy Dwór potrzebował zarządcy. A ja jestem bardzo dobrym kucharzem i pomy- waczem, o czym sam możesz zaświadczyć! Bjorn usiłuje się uśmiechnąć, patrząc na Devona, ale na- stoletni czarodziej nie odpowiada uśmiechem. Kiedy Bjorn pojawił się w Kruczym Dworze, wzbudził głęboką nieuf- ność Devona. Chłopiec nie byt pewien, po czyjej stronie stoi gnom, czy jest dobry czy zły. W tym domu zdarzyło się zbyt wiele, żeby Devon bez wahania zaufał komukolwiek. —14— Jednak w późniejszych zmaganiach z Isobel — zbuntowaną czarownicą z szesnastego wieku — Bjorn dowiódł swej war- tości, i teraz Devon uważa go za sojusznika. Wie, że Bjorn, jak wszystkie gnomy, jest lojalny wobec czarodziei Skrzydła No- cy. Mimo to, sprzymierzeniec czy wróg, Bjorn najwidoczniej wciąż ma parę tajemnic, które skrywa przed Devonem. — Kto jest za tym murem, Bjornie? I dlaczego nie powi- nienem tego wiedzieć? Devon staje nad gnomem, który ma zaledwie metr dzie- sięć wzrostu. Jego skóra jest różowa, a włosy białe i rozwi- chrzone. Nosi krótką, rozwidloną brodę. Stąd się wziął jego przydomek. — Odpowiedz mi, Bjornie! — Devon szturcha palcem w pierś gnoma. — Przeszliśmy razem tyle, że nie powinie- neś mieć przede mną tajemnic! Szeroka i rumiana twarz Bjorna zdradza wewnętrzną walkę. — Ach, przecież ci mówiłem, mistrzu Devonie. Może i zatrudniono mnie jako jej strażnika, ale nigdy nie pozna- łem jej imienia ani dziejów. — Cóż — mówi Devon, znów odwracając się twarzą do ściany — zaraz je poznamy. — Pani Crandall będzie wściekła — ostrzega gnom. Devon uśmiecha się pod nosem. — Już dawno przestałem się obawiać gniewu pani Cran- dall. Czy jest to prawda czy nie, brzmi nieźle — myśli Devon. Ma dość słuchania poleceń pani Crandall. W końcu jest po- tomkiem Sargona Wielkiego, założyciela Bractwa Skrzydła Nocy, i został stworzony do wielkich rzeczy. Najwyższy czas dowiedzieć się, do jakich — i nie pozwoli na to, żeby Aman- da Muir Crandall nadal stała mu na drodze do prawdy. Chwyta brzegi dziury w ścianie i zaczyna rozbierać ją go- łymi rękami. —15— Oa ^d kiedy Devon przyjechał do Kruczego Dworu, szukał rozwiązania tajemnicy swojej przeszłości. Dorastał jako syn Teda Marcha, zwykłego mechanika samochodowego — a przynajmniej tak myślał, Jednak na łożu śmierci ojciec wy- znał, że Devon został adoptowany. Chłopiec nie usłyszał ani słowa o tym, kim byli jego biologiczni rodzice, tylko dowie- dział się, że zamieszka u rodziny, o której nigdy wcześniej nie słyszał: u Muirów. Utrata taty — który był najlepszym ojcem, jakiego każdy dzieciak mógłby sobie życzyć — by- ła dostatecznie ciężkim ciosem, a konieczność porzucenia domu, szkoły i przyjaciół jeszcze bardziej przygnębiła De- vona. Kilka dni po pogrzebie adwokat ojca wsadził chłopca do autobusu i wyprawił do smaganego wiatrami miasteczka na skalistym wybrzeżu Rhode Island. Do miejsca zwanego Biedą. Przybywszy tam w szalejącej burzy, Devon szybko zrozumiał, czemu miejscowość zawdzięcza tę nazwę. Od tego czasu Devon mieszkał w tajemniczym mrocz- nym domu na skraju klifu i stopniowo odkrywał, kim jest i co potrafi. Gdyż Devon nigdy nie był zwyczajnym chłop- cem. Od dziecka posiadał niezwykłe umiejętności: na przy- kład potrafił siłą woli unieść psa w powietrze albo obrócić wszystkie ławki w klasie. Ojciec nigdy nie wyjaśnił, dlacze- go Devon ma taką moc, tylko ostrzegł go, że wolno mu jej użyć wyłącznie w szlachetnych celach. Nie wyjaśnił rów- nież obecności demonów — tych obrzydliwych, odraża- jących bestii, które mieszkały w szafie i próbowały czasem wciągnąć go w cuchnącą czeluść, zwaną Otchłanią. „Jesteś silniejszy od nich — zawsze powtarzał mu ojciec. — Pamię- taj o tym, Devonie. Jesteś silniejszy". Taak, jestem silniejszy, na pewno, myśli teraz Devon. Dowiodłem tego. Bytem w Otchłani i wydostałem się z niej. Niewielu ludzi, nawet z Bractwa Skrzydła Nocy, mogło się tym poszczycić. 16— Wiadomość o tym, że jest czarodziejem Skrzydła Nocy, była największą sensacją w czternastoletnim życiu Devona. Odkrył, że jego ojciec wcale nie był zwykłym mechanikiem samochodowym, lecz wiekowym Opiekunem, który wy- chował i wyuczył wiele pokoleń czarodziei. Dlaczego więc nie wyjawił Devonowi prawdy o jego dziedzictwie? Chłopiec był zmuszony odkryć ją samodzielnie, z pomocą Rolfea Montaignea — zaprzysięgłego wroga rodziny Mui- rów, który był synem Opiekuna i cały czas starał się znaleźć w odziedziczonych po ojcu księgach odpowiedź na pytanie, dlaczego Ted March posłał Devona do Kruczego Dworu. Jednak Devon podejrzewa, że odpowiedź na to pytanie nie znajduje się w żadnej książce, tylko tutaj, za tym murem. Devonie, kobiecy głos wzywał go, wiele razy. Czy to ty? Wreszcie mnie znalazłeś! — Hej! — woła przez dziurę w ścianie, aż jego głos odbija się echem. — Wchodzę tam. Pokaż się! Gdzie jesteś? — Uważaj, mój młody mistrzu — przestrzega stojący za jego plecami Bjorn. Devon nabiera tchu. Po drugiej stronie jest ciemno. I ci- cho. Jakby nikogo tam nie było, nigdy. — Nie milcz teraz! — woła ponownie Devon. — Po tylu miesiącach szlochów i nawoływań. Przekłada nogę przez otwór w ścianie i przeciska się na drugą stronę. Słaby blask świecy sączący się przez dziurę nie wystar- cza, by rozproszyć zalegający tam mrok. Devon podnosi prawą rękę i pstryka palcami. Natychmiast na jego dłoni pojawia się jasna kula białego światła. Chłopiec uśmiecha się. Zawsze jest rad, kiedy udaje mu się wykorzystać ma- giczne umiejętności. Devon musi przyznać, że fajnie jest "posiadać moc, która kiedyś wydawała się tak niezrozumiała i nieprzewidywalna. —17— Rozgląda się. Kula światła w jego dłoni pozwala mu dobrze przyjrzeć się otoczeniu. Jest tam łóżko, w którym niedawno ktoś spał, oraz stolik, na którym stoi taca z brudnymi naczy- niami. Devon przygląda się im: miska z niedojedzoną zupą, płaski talerz zokruchami chleba. A obok nich oprawiona w skórę książka. Chwyciwszy ją i podniósłszy do światła, De- von spogląda na okładkę. Modlitwy i pieśni żałobne. Otwiera książkę i na pierwszej stronie widzi słowa napisane wybla- kłym niebieskim inkaustem: Emily Day Muir. — Emily Muir? — głośno pyta Devon. Od kiedy przyje- chał do Kruczego Dworu, kilkakrotnie widział smutnego ducha Emily Muir, który od ponad trzydziestu lat straszy w tym wielkim domu. Kto miałby teraz korzystać z jej mo- dlitewnika — i dlaczego? Devon odwraca się i spogląda na otwór w ścianie. Bjorn patrzy na niego zaniepokojonymi niebieskimi oczami. — Kogoś tutaj więziono — mówi Devon. — Kogo, panie Klawiszu? I dlaczego ta kobieta miała modlitewnik Emily Muir? — Mówiłem ci, Devonie. Nie znam jej imienia. — A gdzie ona jest teraz? Jak się stąd wydostała? Gnom odsuwa się od dziury, załamując ręce. Devon ponownie się rozgląda. Zauważa szafę z otwar- tymi drzwiami. W środku wiszące na wieszakach ubrania. Płaszcze. I długie suknie. — To nieludzkie — mruczy. — Trzymać kogoś w takim lochu. Jednak jej już tu nie ma. Najwyraźniej można tu wejść — i wyjść — inną drogą. — Jak podawałeś jej jedzenie? — rzuca Devon przez ramię. Bjorn nie odpowiada. Najwidoczniej nie może się zdecy- dować, czy ma być lojalny wobec Devona, czy słuchać pani Crandall. l8 Nagle chłopiec dostrzega coś w kącie komnaty. Jakiś cień. Zarys czegoś. Podchodzi tam, wysoko trzymając świetlną kulę. To drzwi. Ruchoma płyta maskująca przejście do następ- nej komnaty. Przesuwa płytę najdalej jak się da, po czym wkłada głowę w otwór, żeby się rozejrzeć. Za drzwiami zalega nieprzenik- niony mrok. Devon jeszcze wyżej unosi kulę światła. I nagle w jej blasku widzi twarz, tuż przed swoim nosem. To twarz rozczochranej kobiety o błędnym spojrzeniu, bezgłośnie śmiejącej się z niego. — Och! — sapie Devon, cofając się o krok. Teraz słyszy jej śmiech. Kobieta wydaje się niesamowi- cie rozbawiona tym, że Devon ją znalazł, jakby bawili się w chowanego. Chichocze histerycznie, po czym nagle od- wraca się i umyka w ciemność. Devon otrząsa się z zaskoczenia i oświetlając sobie drogę, podąża za nią. Zauważa, że zamaskowane drzwi nie prowa- dzą do następnej komnaty, lecz na schody, i dostrzega stopy wchodzącej po nich kobiety. Jej kroki cichną w oddali, gdy ucieka w głąb domu. — Nie idź za nią — rozlega się głos Bjorna. Devon ogląda się. Zaniepokojony gnom wychyla się z dziu- ry w ścianie. — Sądzisz, że zaszedłem tak daleko po to, żeby teraz po- zwolić jej uciec? Bjornie, ta kobieta zna moje imię! Na pew- no wie, kim jestem! — Jest szalona — ostrzega go Bjorn. — Chora umysłowo. Widać to po jej oczach. To prawda. Ta twarz... Devon nie potrafiłby orzec, czy należała do dwudziestoletniej czy dziewięćdziesięciolet- niej kobiety. Długie białe włosy, blada skóra, wytrzeszczone oczy i ten opętańczy śmiech... —19— Jednak czarodziejska intuicja podpowiada mu, że powi- nien iść za nią. Może to niebezpieczne, ale da sobie radę. — Pani Crandall będzie wściekła — ponownie ostrzega go Bjorn. — Jeżeli martwisz się o swoją posadę, Bjornie, to nie mo- gę ci pomóc. — Devon spogląda na ukryte schody, wiodące w głąb wielkiego domu. — Po prostu muszę to zrobić. — Och, tylko bądź ostrożny, mój młody przyjacielu — martwi się Bjorn, bliski łez. — Posłuchaj — mówi Devon. — W ciągu kilku ostatnich miesięcy poradziłem sobie z dwojgiem zbuntowanych cza- rodziei Skrzydła Nocy i hordą demonów różnych odmian i rozmiarów. Poradzę sobie z jedną obłąkaną damą. Jednak ta dama zdaje się wiedzieć coś, czego nie wiedział żaden z tamtych. Wie, kim jest Devon i skąd pochodzi. Owszem, poradzę sobie z nią, myśli Devon, tylko czy uporam się z tym, co ona wie? Intuicja podpowiada mu, że to, czego za chwilę się dowie, zmieni jego życie. Wysoko trzymając w ręku kulę światła, Devon zaczyna wchodzić po schodach. „najduje się w głębi murów Kruczego Dworu. Uświadamia to sobie, idąc po schodach. Wąskie, kręte przejście, tak ciasne, że niemal ociera się ramionami o ścia- ny. Po chwili pojmuje, że niełatwo będzie odnaleźć tę ko- bietę. Schody często rozwidlają się, prowadząc do różnych części wielkiego domu. Devon jest pewien, że znajduje się już na pierwszym piętrze, ponieważ od co najmniej dzie- sięciu minut wciąż szedł w górę. Poszukiwana mogła już —20— z dziesięć razy wybrać inną drogę. Zgubił ją w tym labiryn- cie korytarzy. Jak zdoła ją odnaleźć? Wyobraża sobie ten dom, stojący na szczycie wzgórza, z oknami z jednej strony wychodzącymi na morze, a z dru- giej na miasteczko. To niesamowity stary dwór, pewnie, ale też bardzo majestatyczny: marmurowe posadzki, bel- kowanie z lśniącego czarnego drzewa i witrażowe okna z kryształowymi szybami. Kiedy Devon przybył do Krucze- go Dworu, był oczarowany wszystkimi tymi drobiazgami, które pani Crandall nazywała rodzinnymi „pamiątkami" Zbroje rycerskie, kryształowe kule, spreparowane ludzkie głowy... Później dowiedział się, że były to pamiątki zgroma- dzone przez rodzinę Muirów w trakcie wielu lat praktyko- wania magii. Jednak najbardziej zdumiewające byty kruki — ci czarno- ocy sprzymierzeńcy czarodziejów Skrzydła Nocy, od dawna gnieżdżący się na dachach starego dworu, którzy zniknęli, kiedy Muirowie wyrzekli się swych czarodziejskich umie- jętności. Doszło do tego po straszliwej tragedii — zwanej przez Muirów „kataklizmem" — w wyniku której ojciec pani Crandall zginął w Otchłani pod Kruczym Dworem. Wówczas to postanowiono zerwać wieloletnie więzi z Brac- twem Skrzydła Nocy. Gdy to się stało, jeszcze tej samej no- cy kruki odleciały w gęstniejący mrok i powszechnie uwa- żano, że już nigdy nie powrócą. A jednak wróciły. Kruki znów tu były. Całym stadem ob- siadły wielki dom, zajmując swoje dawne honorowe miej- sce, gdy w Kruczym Dworze zamieszkał Devon March, ma- jący niezwykle silne magiczne zdolności. Pani Crandall nie była z tego zadowolona. Devon nieraz widział, jak ze złością przeganiała ptaki z tarasu. Jednak wiedziała, że dopóki w Kruczym Dworze będzie mieszkał czarodziej Skrzydła Nocy, kruki tu pozostaną. —21— I dobrze, gdyż niedawno kruki obroniły Devona przed atakiem demonów. Chłopiec bardzo polubił te czarne ptaki o błyszczących czarnych ślepiach. Należały do niego: były częścią tego, kim był i skąd pochodził. Gdyby tylko umiały mówić. Bo chociaż podczas tego kilkumiesięcznego pobytu w Kru- czym Dworze Devon wiele się nauczył, nadal nie znalazł odpowiedzi na najważniejsze pytania. Jeśli Ted March nie był jego biologicznym ojcem, to kto nim był? Kim była jego matka? Czy oboje należeli do Bractwa? Co się z nimi stało? Dlaczego oddali Devona na wychowanie Tedowi Marcho- wi? I dlaczego tato, na łożu śmierci, wysłał go do Kruczego Dworu? Co łączy ten dom z przeszłością Devona? Ona to wie, podpowiada mu intuicja. Ta kobieta, która teraz ścigam... ona wie. Ona wie, kim jestem. Devon przystaje i nasłuchuje. Wydaje mu się, że sły- szy jakiś dźwięk, szmer stóp. Nie jest tego pewien. Słucha uważnie, jak mógłby słuchać sam Sargon Wielki — nie tylko nastawiając uszu, ale używając wszystkich zmysłów. Czaro- dziej Skrzydła Nocy potrafi wykorzystać każdy, nawet naj- słabszy ślad. Czy w ten sposób zdoła ją znaleźć? Może po zapachu? Jednak udaje mu się wyczuć tylko zapach perfum Ceciły. To dziewczyna, w której jest zakochany. Próbuje zignoro- wać jej zapach, ale nie może. Ta woń nie pozwala mu wy- tropić uciekinierki. I Devon wie dlaczego. Chociaż czasem czuje się przez to jak głupiec, Ceciły go oszałamia. Fascy- nuje. Czasami potrafi myśleć tylko o niej. Ceciły jest nie tylko śliczna, ale również silna, mądra i zręczna. No i jest córką pani Crandall. A pani tego domu nie jest zachwycona rozkwitającym romansem Ceciły i Devona. Może po prostu nie chce, by córka odzyskała dziedzictwo Skrzydła Nocy, którego pozbawiono ją, zanim przyszła na świat. W rzeczy —22— samej, gdyby to zależało od pani Crandall, Devon także musiałby zrezygnować ze swoich magicznych umiejętno- ści — tak bardzo pani Crandall się obawia, że korzystając z nich, znów sprowadzi na ten świat Szaleńca. Szaleńca, który zabił jej ojca w Otchłani. Devon musi przyznać, że jej obawy są uzasadnione. Sza- leniec już raz wrócił, więc kto może powiedzieć, że nigdy więcej tego nie zrobi? A jednak Devon pokonał go — on, Devon, czarodziej nowicjusz, wykopał Jacksona z powro- tem do Otchłani. I znów mogę tego dokonać, myśli z du- mą — chociaż jednak wolałby być do tego zmuszony. Nigdy nie zapomni, jak schodził w ciemną Otchłań. Ani towarzyszącej temu udręki i rozpaczy — nie wspominając o zapachu śmierci. Demony atakowały go, pożerały żyw- cem, opanowały myśli. Jednak musiał tam zejść, gdyż Szale- niec porwał małego Alexandra i tylko Devon — jako jedyny pozostały w Kruczym Dworze czarodziej Skrzydła Nocy — mógł uratować chłopca. Od tego czasu Alexander, który właśnie skończył dzie- więć lat, zaprzyjaźnił się z Devonem. Pomimo wszystkich tych koszmarów, z jakimi zetknął się w Kruczym Dworze, Devon wciąż czuł się tu jak w domu. Miał Ceciły, Alexan- dra i szkolnych przyjaciół: D. J., Marcusa, Anę. I oczywiście Rolfe'a Montaigne'a, który mógł pomóc mu odkryć tajem- nice jego przeszłości. Jednak znalezienie Obłąkanej Damy mogło przynieść nawet więcej niż poszukiwania Rolfe'a. Devon odizolowuje zapach perfum Ceciły i stara się skupić. Gdzie ona się po- działa? Gdzie jest Obłąkana Dama? Słyszy coś. Tym razem to z pewnością odgłos kroków. Odwraca się i dostrzega zbliżającą się postać. Unosi kulę światła, żeby lepiej się jej przyjrzeć. To wcale nie kobieta. To mężczyzna. —23— Jest przezroczysty — światło po prostu przechodzi przez niego. — Kim jesteś? — pyta Devon. Mężczyzna nie odpowiada. Devon widział w tym domu dosyć duchów, by rozpoznać jeszcze jednego. Nie jest tylko pewien, czyj to duch: zapewne jakiegoś Muira, jednak nie widział tej twarzy na żadnym z portretów przodków, wiszą- cych na ścianach salonu. Ten mężczyzna jest młody, zaled- wie kilka lat starszy od Devona. Może mieć osiemnaście lub dziewiętnaście lat, a z pewnością nie więcej niż dwadzie- ścia. Jest ubrany w dżinsy oraz bawełnianą koszulkę i ma średniej długości włosy z równo obciętą grzywką —jak je- den z Beatlesów, myśli Devon, przypominając sobie okładki starych płyt ojca. — Kim jesteś? — pyta ponownie. Nie boi się duchów. W tym domu widział znacznie bar- dziej przerażające rzeczy. Mimo to ten go niepokoi. Po prostu stoi i patrzy na Devona. Przypomina mu kogoś, ale trudno powiedzieć kogo. — Dlaczego nic nie mówisz? — zaczyna się niecierpliwić Devon. — Tak sobie spacerujesz przez ściany czy też poka- załeś mi się z jakiegoś konkretnego powodu? — Księżyc jest w pełni — w końcu mówi duch. Ma an- gielski akcent. — Hmm, tak, chyba masz rację. — Devon zastanawia się nad tym. Wcześniej szalała burza, ale pamięta, że spojrzał przez okno, zanim się zaczęła. — Tak — mówi. — Rzeczy- wiście jest pełnia. Czy to ma jakieś szczególne znaczenie? Duch nagle podnosi i opuszcza prawą rękę, raz po raz, przed nosem Devona. Jakby dawał mu jakiś znak. — Co robisz? — pyta Devon. — Zrób to jeszcze raz. Jest ciemno i nie widzę... Jednak duch już znikł. —24— Co to za znak nakreślił w powietrzu? I co ma z tym wspól- nego pełnia? Nagle Devon czuje czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Odwraca się — i wrzeszczy na widok rozkładającej się, trupiej twarzy. "7 ^—Jbyt długo otrząsa się z zaskoczenia — zbyt wiele sekund mija, zanim opanowuje szaleńcze bicie serca. Wie, jak bar- dzo rozczarowany jego reakcją byłby Sargon Wielki. Stary mag już kiedyś poddał Devona próbie i spodziewał się cze- goś lepszego po swoim potomku w setnym pokoleniu. Nie- ważne, że Devon nie cofnął się nawet o krok. Czarodziej Skrzydła Nocy nigdy nie powinien dać się zaskoczyć. Jed- nak on ma dopiero czternaście lat i gnijące zwłoki są jego słabym punktem. Woli już duchy, demony lub zombi. Jednak po trzydziestu sekundach (czyli dwadzieścia dzie- więć sekund później niż powinien) udaje mu się skupić na tym, co widzi, i zauważyć, że to wcale nie trup. To kobieta, której szuka. Spłatała mu figla. Teraz stoi jakiś metr od nie- go, histerycznie zaśmiewając się z jego reakcji. — Devon! — Opętańczy śmiech, oznaka zaburzeń umy- słowych. — Przestraszyłam Devona! — Tak — mruczy chłopiec. — I nigdy więcej ci się to nie uda! — Teraz ty mnie przestrasz! — woła kobieta, wytrzesz- czając oczy i wymachując rękami. — Jak to zrobiłaś? Jak przybrałaś postać trupa? Ona tylko chichocze. — Jak się nazywasz? — pyta Devon. — Znasz moje imię, więc wyjaw mi swoje. — Tylko jeśli mnie złapiesz! — mówi Obłąkana Dama i ze śmiechem znów umyka korytarzem w ciemność. —25— Devon pędzi za nią. Zastanawia się, czy użyć czarów, że- by ją schwytać. Może mógłby wyciągnąć rękę i wydłużyć ją tak, żeby złapać uciekającą za kark. Albo zmienić swoją dłoń w rodzaj magnesu, który przyciągnąłby kobietę z po- wrotem. Czy potrafiłby to zrobić? Czy powinien spróbować? Przecież dopiero uczy się wykorzystywać swoją moc. Na- uczył się robić niektóre rzeczy samą siłą woli: na przykład stawać się niewidzialnym albo znikać i pojawiać się gdzie indziej. To byłaby nowa sztuczka. Wybiera tę z magnesem i koncentruje się, ale w tym momencie czuje gorąco. Ten żar sygnalizuje, że w pobliżu są demony lub inny czarodziej. Devon przerywa pościg. Jeśli demony znów grasują... Jednak intuicja podpowiada mu, że nie. Żar, który poczuł na policzkach, oznacza obecność innego czarodzieja. Tak więc ta kobieta, której śmiech odbija się echem w ciemnych i krętych korytarzach, też jest czarodziejką! — Pokaż się! — rozkazuje niespodziewanie Devon. Z mroku przed nim wyłania się kobieca postać. Trzyma w dłoni taką samą kulę światła, jaką ma Devon. — Tyle lat — mówi Obłąkana Dama, teraz zupełnie przy- tomnie. — Tyle lat... Zapomniałam o zaletach magii... — Kim jesteś? Kobieta uśmiecha się do Devona. — Naprawdę nie wiesz, prawda? — Nie, ale ty najwyraźniej dużo wiesz o mnie. Znasz mo- ją przeszłość. Jej oczy lśnią w blasku świetlnej kuli. — Twoja przeszłość... Przybyłeś do Kruczego Dworu, że- by ją poznać, Devonie? — Chcę poznać tajemnicę mojej przeszłości — mówi chłopiec. — Dowiedzieć się, kim był mój ojciec. I moja matka. Ona znów się uśmiecha, niemal czule. —26— — To dla ciebie takie ważne? — Oczywiście, że tak. Powinienem to wiedzieć! Kiedy pochodzi do niego, wydaje się niemal zdrowa na umyśle. Długie białe włosy okalają jej twarz, ale Devon nie potrafi zgadnąć, ile ona ma lat. Dwadzieścia? Czterdzieści? Osiemdziesiąt? Oczy ma ciemne, ale skórę bladą i białą — gładką jak u niemowlęcia, ale suchą jak stary pergamin. — I mieszkając w Kruczym Dworze, niczego się nie do- wiedziałeś, zupełnie niczego? — pyta Obłąkana Dama, sto- jąc teraz tuż przed nim. Devon nie rusza się, nie chcąc jej spłoszyć. — Dowiedziałem się paru rzeczy, ale nie wszystkiego — mówi, wytrzymując jej spojrzenie. — Nie poznałem imion moich rodziców ani ich związku z Kruczym Dworem. — Twoich rodziców? — Kobieta zdaje się rozważać jego słowa. — Chcesz poznać imiona swoich rodziców? — Tak. Ile razy mam ci to powtarzać? Chcę wiedzieć, kim byli mój ojciec i moja matka. Obłąkana Dama znów wybucha śmiechem, cichym i szy- derczym. — Twoja matka... ależ ona zawsze była tutaj, Devonie, przez cały czas! Chłopiec wytrzeszcza oczy. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Cały czas — powtarza kobieta. — Chyba nie mówisz o... — bełkocze Devon, gdy w jego mózgu formuje się nowa myśl. — Nie ona... Tajemnicza czarodziejka tylko chichocze. — Chyba nie mówisz o... pani Crandall?!— pyta De- von chrapliwym głosem. Obłąkana Dama klaszcze w dłonie i parska odrażającym śmiechem, uradowana wyjawieniem mrocznego sekretu Kruczego Dworu. —27— 2. 'Be-Shd ^eyon stoi jak skamieniały. Nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu ani zebrać myśli. Nic nie mówi i nie reaguje, gdy Obłąkana Dama umyka w głąb korytarza, w ciemność. — Nie — mówi w końcu chłopiec. To niemożliwe. Nie pani Crandall... Nagle słyszy jakiś dźwięk. Zgrzyt. Ściana za nim zaczyna się przesuwać. Ukryte drzwi. Devon, jak przystało czaro- dziejowi, szykuje się do odparcia ataku. Jednak to Ceciły. — Devonie — mówi, marszcząc brwi i przypatrując mu się w ciemności. — Co robisz w ścianie mojej sypialni? Zza jej pleców sączy się łagodna poświata nocnej lampki. Chłopiec tylko patrzy na dziewczynę, nie mogąc wykrztu- sić słowa. — Usłyszałam jakieś głosy — mówi Ceciły. — Obudziły mnie. — Spogląda na zamaskowane drzwi. — Nie używa- łam ich, od kiedy bawiłam się tutaj jako mała dziewczyn- ka. — Znów spogląda na Devona i marszczy brwi. — Nie odpowiedziałeś mi na pytanie, co ty tu robisz. On wciąż nie znajduje słów. — Co się z tobą dzieje? Ceciły bierze go za rękę i prowadzi do swojego pokoju. Devon idzie za nią jak automat. Dziewczyna zamyka drzwi — 28 — i odwraca się twarzą do niego, zakładając ręce na piersi. W łagodnym blasku lampki i z rudymi włosami rozpusz- czonymi na ramiona wygląda naprawdę ślicznie. Ma na so- bie koszulę nocną z różowej flaneli. — Och, rozumiem — mówi z uśmiechem. — Chciałeś odwiedzić mnie po kryjomu. Tak żeby mama nie wiedziała. Och, Devonie... Wyciąga do niego ręce, ale on cofa się. — Nie! — woła. Ona robi zdziwioną minę. — Co ci się stało? — Nic. A raczej bardzo dużo. To znaczy... Zakrywa twarz rękami i odwraca się od niej. — Co się stało, Devonie? Powiedz mi. Odrywa dłonie od twarzy i patrzy jej w oczy. — Nie możemy... nie możemy być... no wiesz, nie może- my... nie możemy się już widywać, Ceciły! —Co? — Dostałem się za ten mur w piwnicy — mówi Devon. — Spotkałem tę kobietę, której głos słyszeliśmy. Miałem rację. Ona wiedziała, kim jestem! — Spotkałeś tę szlochającą kobietę? — W oczach Ceciły zapala się błysk zaciekawienia. — Tę, której płacz słyszę od dziecka? Kim ona jest? — Nie wiem. Jednak to teraz nie ma znaczenia. — Nie ma znaczenia? Oczywiście, że ma znaczenie, De- vonie. Matka zawsze zaprzeczała jej istnieniu. Twierdziła, że to duch. Jeśli ona naprawdę istnieje... — Nie słyszałaś, Ceciły? Ona wiedziała, kim jestem! Tyl- ko to ma znaczenie! — Och — mówi cicho Ceciły. Spogląda na Devona i w jej oczach nagle pojawia się lęk. — Co ci powiedziała? — Powiedziała, że... że moją matką jest... — Nie może te- —2Q— go wykrztusić. Wydusza z siebie słowa. — Moją matką jest twoja matka! Ceciły zakrywa dłonią usta. — Nie mogę się z tobą spotykać, Ceciły. Jesteś... jesteś moją siostrą. Te słowa palą mu wargi. Jest mu niedobrze. — Niemożliwe — mówi Ceciły, z przerażeniem patrząc mu w oczy. — Tak mi powiedziała — mówi Devon. Ceciły nagle łapie go za ramiona. — Jesteś pewien? Czy dokładnie tak powiedziała? Jesteś zupełnie pewien? — Tak! Powiedziała, że moja matka była tu cały czas, a kiedy zapytałem, czy mówi o pani Crandall... — Co odpowiedziała, Devonie? Co wtedy powiedziała? — Roześmiała się — mówi Devon. — Zatem nie potwierdziła tego. Tak naprawdę nie po- wiedziała, że moja mama jest też twoją mamą. — Ale właśnie to miała na myśli. — Tego nie możesz być pewien — mówi Ceciły, ogarnia- jąc sytuację. — Daj spokój, Cess. Już wcześniej podejrzewałem, że twoja matka jest też moją matką! — Tak — odpowiada Ceciły. — I zawsze dochodziłeś do wniosku, że to śmieszne. No wiesz, Devonie, popatrz na nas. Wcale nie jesteśmy podobni! To prawda: Ceciły ma jasną cerę, zielone oczy i rude wło- sy, a Devon ma śniadą skórę, piwne oczy i włosy tak ciem- ne, że prawie czarne. — Różni ojcowie — kontruje Devon. — Mieliśmy różnych ojców. — Przecież jesteśmy w tym samym wieku. Ty urodziłeś się w marcu, a ja w sierpniu. Przepraszam, ale to za mało __g0— czasu, żeby mama mogła urodzić najpierw ciebie, a potem mnie. Jeśli nie wierzysz, to zajrzyj do podręcznika biologii. Devon na to też ma odpowiedź. — A skąd wiadomo, że nie mam już piętnastu lat? — py- ta. — Mogę być starszy od ciebie, Ceciły. Pamiętaj, że nie ma mojej metryki. Twoja mama mogła urodzić mnie rok wcześniej niż ciebie i oddać na wychowanie Tedowi Mar- chowi, który z jakiegoś powodu postanowił mi powiedzieć, że jestem o rok młodszy niż w rzeczywistości. Dziewczyna prycha. — Teraz wygadujesz głupstwa. Nie chcę tego słuchać. A poza tym kim ona jest, ta zwariowana szlochająca baba? Dlaczego mielibyśmy jej wierzyć? Dopóki nie dowiem się, kim ona jest, nie uwierzę w ani jedno jej słowo. Devon musi przyznać, że Ceciły ma trochę racji. — Muszę tam wrócić i znaleźć ją... — A co ci podpowiada twoja czarodziejska intuicja? — pyta Ceciły. — Powinna ci powiedzieć, czy to prawda czy nie. — No właśnie — mówi Devon, czując ssanie w dołku. — Podpowiada mi, że to prawda. Ceciły nie przyjmuje tego do wiadomości. — No cóż, ja też mam intuicję. Nie wiem, czy to pozosta- łość rodzinnych magicznych umiejętności, ale jest równie dobra jak twoja, Devonie. I ona podpowiada mi, że nie je- steśmy bratem i siostrą. — Mimo wszystko — mówi Devon, łamiąc sobie serce. — Nie mogę ryzykować. Ona spogląda na niego. — Co chcesz przez to powiedzieć? ~ To samo co przedtem, Ceciły. Nie możemy być razem. Nie tak jak dotychczas. Dopóki nie będę miał pewności... ~ Zrywasz ze mną, Devonie March? — 31 — Czuje się gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Jeszcze go- rzej, jeśli to możliwe, niż w dniu, kiedy umarł tato. — Tak — mówi z trudem. — Chyba tak. Ceciły chwyta poduszkę i rzuca nią w niego. — A więc wynoś się z mojego pokoju! Nie powinieneś tu być! Wynoś się! Wychodzi. Kiedy ktoś szuka odpowiedzi, mówi mu Głos — Sargo- na? taty? podświadomości? — powinien być na nieprzygo- towany. Devon nie może zasnąć. Jakżeby mógł? Leży, gapiąc się w sufit. Moja matka jest pani Crandall. Kobieta, która tak mato obchodzę, że kiedy zaatakowały mnie demony, ledwie mru- gnęła okiem. Kobieta, która usiłowała mnie zmusić, żebym zapomniał o mojej przeszłości i wyrzekł się mojej mocy. Ko- bieta, która ma przede mną sekrety, na każdym kroku okła- muje mnie i straszy. To ma być matka, której szukał całe życie? Ta... ogrzyca? Nie chce nawet zastanawiać się nad burzą szalejących w nim uczuć. A najgorsze jest to, że stracił Ceciły. Całowałem się z nią. Z moja siostra. Próbuje zepchnąć to w niepamięć. Znów czuje tę mdlącą pustkę w brzuchu. Musi przestać myśleć o Ceciły i pani Crandall, a zamiast tego skupić się na tej tajemniczej kobiecie, która krąży w ścianach dworu. Słyszy dzięki swoim magicznym umie- jętnościom, jak przebiega z komnaty do komnaty i z piętra na piętro. Kim ona jest? Dlaczego pani Crandall — jego matka! — trzyma ją pod kluczem? Słyszy jakiś dźwięk dolatujący spoza domu. To pozwa- la mu oderwać się od tych rozważań i skupić na teraźniej- szości. Leżąc w ciemności, znów słyszy ten dźwięk: długie, —32— przeciągłe wycie jakiegoś zwierzęcia. To przejaw potwor- nego bólu. Devon odrzuca kołdrę i wstaje. I tak nie zdołałby zasnąć. Pospiesznie podchodzi do okna. Znów słychać to wycie. Dobiega gdzieś z miasteczka u stóp wzgórza. Wycie psa, wilka lub niedźwiedzia... — Devonie — mówi ktoś za jego plecami. Odwraca się. To Alexander. Pulchny chłopczyk stoi w niebieskiej flanelowej piżamie, z oczami rozszerzonymi ze strachu. — Słyszysz to? — pyta. — Co to za dźwięk, Devonie? — Nie wiem, kolego — odpowiada Devon, otwierając okno. Zimne powietrze wpada do pokoju i znów słyszą to wy- cie, odległe i dzikie. — Czy to demon? — pyta Alexander, podchodząc do De- vona. — Nie sądzę. Nie czuję żaru, a w obecności demonów za- wsze go czuję. — Wichrzy chłopczykowi włosy. — Może to tylko pies. — Nigdy nie słyszałem, żeby pies wydawał takie dźwię- ki — mówi Alexander. Devon uświadamia sobie, że jeśli pani Crandall jest jego matką, to Alexander, jako syn jej brata Edwarda, jest je- go kuzynem. Devon poznał już Edwarda Muira: nieodpo- wiedzialnego i wiecznie włóczącego się po świecie play- boya, który zostawił swego syna w Kruczym Dworze pod opieką siostry. Chociaż Alexander podziwia nieobecnego ojca, Devon żałuje, że chłopczyk ma tak chłodnego i nie- czułego rodzica. Ja przynajmniej miałem wspaniałego tatę, nawet jeśli nie był moim biologicznym ojcem, myśli Devon, wspominając Teda Marcha. Tato zawsze miał dla mnie czas. Byt najlep- szym ojcem, jakiego można mieć. — 33 — Jeśli jednak pani Crandall jest jego prawdziwą matką, za- daje sobie pytanie Devon, spoglądając przez okno, to kto jest moim prawdziwym ojcem? Wycie rozlega się znowu, tym razem jeszcze głośniejsze, bardziej przeciągłe i przejmujące. — Myślisz, że go boli? — pyta Alexander. Słońce zaczyna wznosić się nad horyzont, rzucając różo- wy blask na dachy domów miasteczka. — Być może — mówi Devon. — Wydaje się dość zroz- paczony. — Ale jesteś pewien, że to nie demon? Devon kiwa głową. Alexander widział wiele tych paskud- nych stworów i wie o nich dość, żeby się ich obawiać. I cho- ciaż nie pamięta, jak Jackson Muir porwał go do Otchłani, podświadomie obawia się następnego ataku Szaleńca. — Jestem pewien, że to tylko pies — mówi Devon, próbu- jąc go uspokoić. — Albo niedźwiedź, który wpadł w sidła. — Biedak — mówi Alexander. — Słońce wschodzi — mówi Devon, odchodząc od okna. — Powinienem przygotować się do pójścia do szkoły. — Tak, ja też — mówi Alexander. — Hej, ucichło. To wycie. — Może ktoś mu pomógł — podsuwa Devon. Chłopczyk kiwa głową i kieruje się do swojego pokoju. — Do zobaczenia przy śniadaniu, Devonie. — W porzo, kolego. Oczywiście Devon wie, że przy śniadaniu spotka nie tylko Alexandra. Spotka również Ceciły, a tego wolałby uniknąć. Jednak Devon nie zastaje na dole energicznej rudowłosej dziewczyny. Jako pierwszego napotyka Bjorna, który poda- je talerze z jajecznicą i francuskimi grzankami. Devon na- kłada sobie, gdy gnom mierzy go karcącym wzrokiem. —34— — Widzisz, co narobiłeś — szepcze do chłopca. — Uwol- niłeś ją. Teraz krąży po całym domu. Jak mam to wyjaśnić pani Crandall? — Powiedz jej, że ja to zrobiłem — rzuca wyzywająco Devon. — Jeśli jej powiem, urwie ci głowę! — Powiedz jej nie tylko to, że ja to zrobiłem — mówi De- von, siadając przy stole i talerzu — ale również to, że wiem wszystko. Znam całą prawdę! Bjorn mruży oczy, patrząc na Devona. — Całą prawdę o czym? — Będzie wiedziała o czym. Powiedz jej to. — Och, będzie na mnie wściekła. — Bjorn zaciska pięści. Devon widzi, jak długie pazury gnoma, nawykłe do drąże- nia tuneli w ziemi i skale, wbijają się w skórę dłoni. — Mogę przez to nawet stracić pracę. — Nie pozwolę jej cię wylać — zapewnia Devon przyja- ciela. — Wezmę całą winę na siebie. — Wkłada sobie do ust trochę jajecznicy. — Dlaczego Obłąkana Dama nie mogła wcześniej przejść przez sekretne drzwi? Dlaczego w prze- szłości nie grasowała po całym domu? — Czar rzucony na tę komnatę stracił moc, kiedy rozbiłeś mur — mówi Bjorn. — Złamałeś zaklęcie, które ją tam więziło. — To nieludzkie, więzić ją w taki sposób — orzeka De- von. — Mam ochotę zgłosić to na policję. Jeśli pani Cran- dall spróbuje cię zwolnić, zrobię to. Bjorn siada obok Devona. — Och, ona właściwie była dla niej bardzo miła. Ona i zmarła pani Muir. Prowadziły z nią długie rozmowy, w podziemiach i w wieży, w której przebywała przedtem. Czytały jej i grały z nią w różne gry... uwielbiała grać w kar- ty. Najbardziej lubiła grać w durnia. Devon uśmiecha się krzywo. —35— — Czemu mnie to nie dziwi? — I chodziły na długie spacery po dziedzińcu lub po le- sie, kiedy wy byliście w szkole. — Jednak trzymać tak kogoś w zamknięciu, Bjornie... — To dla jej własnego dobra — upiera się gnom. — W ten sposób ją chroniły. — Przed czym? — Nie wiem — wzdycha gnom. — Nigdy mi nie wyjaśniły. — Pani Crandall robi tylko to, co jest dobre dla niej sa- mej — mówi kwaśno Devon. — Przede wszystkim myśli o własnych korzyściach. Jestem pewien, że z egoistycznych pobudek trzymała biedną Obłąkaną Damę pod kluczem. Gnom spogląda mu w oczy. — Dlaczego jesteś do niej tak nieprzychylnie nastawiony? — Słuchaj, Bjornie, ona walczyła ze mną, od kiedy przy- jechałem do Kruczego Dworu. Wiesz o tym. Próbowała ukryć przede mną prawdę o moim dziedzictwie. — Ponieważ obawiała się powrotu Szaleńca — przypo- mina mu Bjorn. Devonowi nie chce się już jeść. Stracił apetyt. Odsuwa talerz. Nie ma ochoty dłużej prowadzić tej rozmowy. — Będę w salonie — mówi, wstając. — Zawołaj mnie, kiedy trzeba będzie jechać do szkoły. Wychodzi z jadalni i idzie przez hali. Mija wysokie dzie- lone okno, wychodzące na frontowy podjazd, na którym dostrzega czerwone camaro D. J. Cieszy go ten widok: po- trzebuje teraz przyjaciela. Pospiesznie podchodzi do drzwi i otwiera je na oścież. — Hej, D. J.! — woła. — Człowieku, muszę z tobą poga- dać! Przyjechałeś podwieźć nas do szkoły? Jego przyjaciel, siedzący za kierownicą, opuszcza boczną szybę. — Cześć, facet — mówi D. J. i metalowy ćwiek w jego —36— górnej wardze lśni w porannym słońcu. Bejsbolówkę Red Sox ma nasuniętą na oczy, a jego głos brzmi trochę mniej raźnie niż zwykle. Zazwyczaj D. J. wita Devona głośnym okrzykiem i serdecznym klepnięciem w plecy. Dziś wydaje się cichy i powściągliwy. Devon natychmiast pojmuje dlaczego. Na fotelu obok D. J. siedzi Ceciły. Gwałtownie odwraca głowę, podrzucając długimi włosami, gdy Devon podchodzi do auta. — Słuchaj, facet — mówi D. J., patrząc na niego błagal- nie przez okienko samochodu. — Cess... no, zadzwoniła do mnie i... no wiesz, poprosiła, żebym przyjechał i podwiózł ją do szkoły. — Rozumiem — rzuca Devon. — Żeby nie musiała je- chać ze mną. — No, hm, ja tylko... no wiesz, człowieku, tylko pomyśla- łem, że... Devon przeciągle wzdycha. — W porządku, D. J. Pewnie tak będzie lepiej. — Zobaczymy się w szkole, człowieku — mówi D. J. — Nadal przyjaciele, prawda, facet? — Tak — mówi ze smutkiem Devon. — Nadal przyjaciele. Wie, że zanim się tu pojawił, D. J. i Ceciły byli parą. No, przynajmniej D. J. tak uważał. Ceciły bawiła się nim i De- von jest pewien, że teraz znów zacznie to robić. Złości go myśl, że Ceciły wykorzysta D. J., żeby dopiec jemu. W ponurym milczeniu jedzie sam na tylnym siedzeniu Starego cadiłłaca Bjorna. Alexander siedzi z przodu i z oży- wieniem opowiada o wyciu, które słyszał w nocy. Bjorn też Je słyszał, ale tak samo jak Devon jest przekonany, że nie mógł to być demon. Najpierw wysadzają Alexandra, pod nową szkołą podsta- wową, do której właśnie zaczął uczęszczać, a potem jadą do 1'ttceuin. —37— — Spróbuję ją złapać i ponownie zamknąć w tej komna- cie, zanim dowie się o niej pani Crandall — mówi Bjorn, gdy Devon wysiada z samochodu. — Nie trudź się — mówi Devon. — Daj jej trochę pobyć na swobodzie. Co do pani Crandall, to sam opowiem jej wszystko, kiedy zobaczę się z nią dziś wieczorem. Gnom tylko wzrusza ramionami i odjeżdża. Devon spogląda na szkołę. Uczniowie kręcą się wokót, rozmawiając w małych grupach. Wciąż jest tak zimno, że para unosi się z ich ust, ale w powietrzu wyczuwa się już wiosnę. Devon nie ma wątpliwości. Może dzięki swoim magicznie wyostrzonym zmysłom wyraźnie czuje zapach odwilży. Nie może doczekać się wiosny i lata. Chce, żeby ta zima skończyła się jak najszybciej. — Co zaszło między tobą a Ceciły? Odwraca się. To Ana podchodzi do niego, przyciskając książki do piersi. Słońce zapala błyski w jej kruczoczarnych włosach i skry w ciemnobrązowych oczach. Devon uśmie- cha się. — Zerwaliśmy — wyjaśnia zwięźle. — Ceciły mówi, że twierdzisz, że ona jest twoją siostrą. Devon wzdycha. — To wydaje się możliwe. Tak. Może nawet bardzo praw- dopodobne. Oczekuje na jakiś docinek. Ana i Ceciły są przyjaciółka- mi, ale czasem ostro ze sobą rywalizują. Devon spodzie- wa się jakiegoś gruboskórnego żartu, który będzie mógł skwitować nieartykułowanym pomrukiem i odejść. Jednak dziewczyna go zaskakuje. — Bardzo mi przykro, Devonie. Tak też powiedziałam Ceciły. To musi być naprawdę trudne. Wiem, że pewnie uważaliście, że... Devon uśmiecha się krzywo. —38— — Tak. Uważaliśmy. — Nie potrańę sobie wyobrazić, przez co przechodzicie. Naprawdę mi przykro. Patrzy na nią. Może nie docenił Any. Wydaje się szcze- rze mu współczuć. W końcu wiele razem przeszli: groźba pożarcia przez stado demonów zbliża ludzi. Jest wdzięczny Anie za te miłe słowa. Zdecydowanie potrzebuje teraz jej przyjaźni. Po pierwszym dzwonku razem wchodzą do szkoły. A tam, oparty czołem o swoją szafkę, czeka piąty członek ich paczki: Marcus. — Hej, człowieku, co jest? — pyta Devon, stając za ple- cami przyjaciela. Marcus powoli odwraca twarz w jego stronę. Gdy ich oczy spotykają się, Devon wydaje zduszony okrzyk zdziwienia. Znów tam jest. Ten pentagram. Pięcioramienna gwiazda, którą Devon od czasu do czasu widuje przed twarzą Mar- cusa. I widząc ją znowu, Devon nagle coś sobie uświadamia: to ten sam znak, który duch nakreślił zeszłej nocy! Duch, któ- rego widział w ukrytym przejściu. Narysował w powietrzu pięcioramienną gwiazdę! — Nic ci nie jest, człowieku? — pyta Devon, nachylając się do Marcusa. Przyjaciel ma podkrążone oczy i zadrapania na nosie, po- liczkach oraz szyi. — Miałem okropną noc — mówi. — Naprawdę złe sny. — Skąd masz te zadrapania? — pyta Ana, zaglądając De- vonowi przez ramię. — Chyba sam je sobie zrobiłem. Kiedy się zbudziłem, miałem zaschniętą krew pod paznokciami. — Jakie to były sny? — pyta Devon. Marcus kręci głową. —39— — Nie pamiętam. Uciekałem... Walczyłem. Wiem tylko, że przez całą noc przewracałem się i rzucałem na łóżku. Devon dochodzi do wniosku, że coś się szykuje. Zbyt wiele dzieje się naraz: duch nakreślił w powietrzu penta- gram, a teraz ten znak pojawił się przed twarzą Marcusa. Chłopak miał złe sny i podrapał się w nocy. Czy istnieje ja- kiś związek między tymi faktami i tym, że Devon złamał za- klęcie, które więziło Obłąkaną Damę? Czyżby w ten sposób zbudził jakieś moce? Rozlega się drugi dzwonek i muszą iść do swoich klas. — Słuchajcie — mówi do obojga przyjaciół Devon. — Musimy koniecznie spotkać się po szkole. Nie obchodzi mnie, jakie mieliście plany. Powinniśmy się spotkać. Ana, zawiadom Ceciły i D. J. Jeśli Ceciły zamierza się na mnie boczyć, to niech na chwilę o tym zapomni. Chodzi o bez- pieczeństwo Marcusa. Coś się szykuje i musimy być przy- gotowani. Marcus uważnie przygląda się Devonowi. — A więc znów widziałeś ten znak na mojej twarzy. Pen- tagram. — Tak — potwierdza Devon. — Widziałem. — Jaki pentagram? — pyta Ana. — O czym wy mówicie? — Opowiem wam wszystko po szkole. Spotkamy się w pizzerii Gia. Powiedz to D. J. i Ceciły. Pospiesznie rozchodzą się do swoich zajęć. Devon ma geometrię, która bynajmniej nie jest jego ulubionym przed- miotem. Usiłuje się skupić, gdy pani Bouchier monotonnie omawia różnice między kątem ostrym a rozwartym i linie proste prostopadłe. Devon modli się, żeby nie wyrwała go do odpowiedzi, ponieważ patrząc na tablicę, widzi tylko je- den wielki pentagram — który również jest ńgurą geome- tryczną, ale dzisiaj nie omawianą. Przynajmniej nie przez panią Bouchier. —40— Co oznacza ten znak? Od wielu miesięcy widuje go cza- sem na twarzy Marcusa. Jednak mimo wszelkich wysiłków ani jemu, ani Rolfebwi Montaignebwi nie udało się odkryć znaczenia tego symbolu. Dowiedzieli się tylko, że penta- gram jest ńgurą używaną jako amulet, a osoba nosząca go lub stojąca w jego wnętrzu jest zabezpieczona przed ata- kiem nadnaturalnych sił. Może powinien znaleźć jakiś pen- tagram, który Marcus mógłby nosić przy sobie. Tylko co właściwie mu grozi? Czy te sny Marcusa mają jakieś znaczenie? Dlaczego pojawił się ten duch i kim był za życia? Czy istnieje jakiś związek między tym wszystkim a kobietą, która teraz błądzi w labiryncie tajemnych przejść Kruczego Dworu? Musi znów porozmawiać z Obłąkaną Damą. Musi ją za- pytać o... — Panie March? Devon mruga. Nauczycielka. Niech to diabli. Wywołała go. — Hmm, przepraszam — mówi Devon. — Mogłaby pani powtórzyć pytanie? Pani Bouchier splata ręce na piersiach. — Zadałam je już dwa razy. Myślę, że zamiast tego powi- nien pan zgłosić się do mnie po lekcjach. — Och, ale nie mogę. Widzi pani, muszę... — Po lekcjach, panie March — mówi stanowczo nauczy- cielka i podejmuje przerwany wywód. Wspaniale. Po prostu wspaniale. Teraz spóźni się do piz- zerii Gia. Musi przesłać wiadomość przyjaciołom. Jeśli po lekcjach nie wsiądzie do samochodu D. J., to już widzi, jak Ceciły odjedzie w dal, wciąż żywiąc urazę. Pospiesznie pisze w notatniku: Zaczekajcie na mnie. Po lekcjach muszę spotkać się z Bouchier, ale przyjdę jak naj- szybciej. _-4l— Potem wyrywa kartkę z kołonotatnika, powoli, żeby nie robić hałasu. Dwukrotnie składa liścik i pisze na nim „Ana". Następnie sprawia, że karteczka znika. Oczami duszy widzi, jak karteczka pojawia się na ławce Any w pracowni języka angielskiego w głębi korytarza. Wi- dzi, jak dziewczyna rozkłada ją i czyta. Devon uśmiecha się pod nosem. Staje się coraz lepszy w tej całej magii. Potrafi już posyłać liściki na lekcjach za pomocą czarów. T?, o lekcjach wysłuchuje kazania Bouchier i zgadza się od- robić kilka dodatkowych zadań domowych, żeby dowieść, że wcale nie jest taki słaby z geometrii. Potem wypada z kla- sy i pędzi korytarzem w kierunku parkingu — bo przecież nie może zrobić swojej sztuczki ze znikaniem na oczach tylu uczniów. Wyhamowuje jakiś metr przed samochodem D. J., w którym czekają na niego przyjaciele. — Hola, Speedy Gonsalvez — żartuje D. J. — Pędziłeś naprawdę szybko, Devonie — mówi Ana. — Ludzie się gapili. Nie powinieneś tak ujawniać swoich zdol- ności. — Bałem się, że odjedziecie beze mnie. Ceciły mierzy go chłodnym spojrzeniem. — Odjedziemy? Nie zrobilibyśmy tego, jeśli to prawda, że Marcusowi może grozić jakieś niebezpieczeństwo. — Uśmiecha się złośliwie. — Widzisz, my jesteśmy lojalni. Nie rezygnujemy tak łatwo z przyjaciół. Devon ignoruje jej sarkazm. — Jedźmy do Gia. Przy pizzy pepperoni Devon opowiada im o ostatnich wydarzeniach. Mówi o duchu, o Obłąkanej Damie i o tym, jak wyjawiła, że pani Crandall jest matką Devona. Ceciły tylko prycha, mając nadzieję, że pozostali również odrzucą —42— tę teorię, ale nikt tego nie robi. Tylko D. J. podziela jej obu- rzenie, choć z tego powodu, że dopiero teraz dowiadują się o pentagramie Marcusa. Ana broni decyzji Devona. — Mieliśmy dość innych problemów — mówi. — Na przykład z Szaleńcem i zbuntowaną wiedźmą Isobel. Devon spogląda na nią z wdzięcznością, a Marcus do- daje: — Poza tym to dotyczyło mnie. Devon powiedział mi o tym i tylko to się liczy. — Próbuje ukryć strach. — Teraz po prostu musimy zrozumieć, co to oznacza. I posłuchajcie, ludzie. Jeśli się okaże, że wszystkim wam grozi niebezpie- czeństwo, nie będę miał wam za złe, jeśli... — Jeśli co? — pyta D. J. — Facet, jesteśmy związani ze so- bą. Zawsze tak było i zawsze będzie. Związani ze sobą, myśli Devon, gdy po zjedzeniu piz- zy pakują się do samochodu D. J. Ceciły nadal traktuje go chłodno. To tyle, jeśli chodzi o więź. Devon prosi, żeby D. J. podrzucił go do Rolfe'a Mon- taignea. — Zrób coś dla mnie — mówi do Ceciły. — Kryj mnie przed twoją matką. Byłaby wściekła, gdyby wiedziała, że je- stem u Rolfe'a, ale on może pomóc nam zrozumieć, co się dzieje. — Zrobię to dla Marcusa, nie dla ciebie — fuka Ceciły. Devon patrzy, jak odjeżdżają. Nie może uwierzyć, jak bardzo boli to zerwanie. Naprawdę zaczynał lubić Ceciły — i to bardzo. Teraz jest nawet w pewnej mierze zadowolony, że ona zachowuje się tak dziecinnie. Łatwiej będzie mu się z tym pogodzić — przynajmniej taką ma nadzieję — i prze- stać myśleć o niej jak o dziewczynie, a zacząć traktować jak siostrę. Nieznośną i rozpuszczoną, ale jednak siostrę. Odwraca się i spogląda na dom Rolfe'a. Ten budynek z ka- —42— mienia jest osadzony w ścianie klifu i zwrócony ku morzu. To dom pełen magicznych ksiąg i dziwnych jarzących się kryształów, zawierających wiedzę, którą De von musi zdo- być, jeżeli chce zostać mistrzem magii. Rusza w kierunku domu, słysząc huk rozbijających się o skały fal. Słońce jest już bardzo nisko i otaczają go coraz dłuższe cienie nagich, poskręcanych drzew. Devon znów tęsknie myśli o wiośnie. Ma już dość tych zimnych, ciemnych, krótkich dni. Niecierpliwie czeka na spotkanie z Rolfeem — tym ta- jemniczym człowiekiem, którego jako pierwszego napo- tkał po przyjeździe do Biedy i który okazał się kluczem do przeszłości Devona. Gdyż Rolfe był Opiekunem — jednym z tych długowiecznych, szlachetnych nauczycieli i obroń- ców młodych czarodziei. Tylko że Rolfe, podobnie jak De- von, utracił znaczną część swego dziedzictwa w wyniku przedwczesnej śmierci ojca, który nie zdążył przekazać po- tomkowi swej wielowiekowej wiedzy. Chociaż w ciągu kil- ku ostatnich miesięcy Rolfe ogromnie pomógł Devonowi, wciąż stara się jak najlepiej poznać arkana magii Skrzydła Nocy, aby być dobrym Opiekunem i pokierować magiczną edukacją chłopca. Jednak tego popołudnia Devon chce zadać mu znacznie bardziej prozaiczne, zwyczajne ludzkie pytanie, które drę- czyło go przez cały dzień. Zastanawia się tylko, czy znajdzie w sobie odwagę, żeby je wypowiedzieć. — Devonie! — wota Rolfe na widok chłopaka. — Przy- chodzisz w samą porę. Popatrz, co odkryłem! Rolfe jest w swoim gabinecie o przeszklonych ścianach, przez które widać morze. Ilekroć Devon go odwiedza, fale w dole są rozkołysane i wzburzone, z łoskotem biją o ska- ły. Jasny zygzak błyskawicy bezgłośnie przecina niebo, po czym znika, pozostawiając wolno wspinający się po niebie księżyc. —44_- — Co takiego, Rolfe? — Zejdź tutaj, to ci pokażę — mówi Rolfe. Devon schodzi po spiralnych schodach, wiodących z głów- nej części domu do gabinetu Rolfe'a. Mężczyzna trzyma w dłoniach jakiś kryształ, różowoniebieski i pulsujący świa- tłem. — Patrz, co mogę zrobić — mówi Rolfe, podniecony jak mały chłopiec. I natychmiast na rozwieszonym przez niego na biblio- teczce prześcieradle pojawia się obraz. Stado ptaków — kruków — wściekle łopoczących skrzydłami. Devon mruży oczy, żeby lepiej im się przyjrzeć. Lądują na dachu... — Kruczy Dwór? — pyta. — Tak, istotnie! — Rolfe odrywa od niego wzrok i z wy- raźnym upodobaniem spogląda na prowizoryczny ekran. — Sądzę, że za pomocą tego kryształu mój ojciec uczył Ran- dolpha Muira historii jego rodu. Devon podchodzi i staje u boku Rolfe'a. Randolph Muir był ojcem pani Crandall. I wielkim czarodziejem. Po jego tra- gicznej śmierci Muirowie wyrzekli się magii i dlatego Ceciły nie miała pojęcia o swoim czarodziejskim dziedzictwie, do- póki Devon jej tego nie wyjawił, ku zgryzocie jej matki. — Patrz dalej — zachęca Rolfe. Nie musi mu tego mówić. Devon nie może oderwać oczu. Nagle miejsce kruków zajmuje twarz jakiegoś mężczyzny, posępnego i poważnego, w cylindrze i z okazałymi boko- brodami. Devon natychmiast rozpoznaje Horatia Muira, budowniczego Kruczego Dworu i jednego z największych magów wszech czasów. — Wspaniale! — wykrzykuje Devon. — W końcu do- wiem się więcej o rodzinie Muirów! O mojej rodzinie, dodaje ponuro w duchu. Trudno mu się oswoić z tą myślą. —45— Nagle jego uwagę odwraca jakiś dźwięk. Chociaż jest za- fascynowany widokiem Horatia Muira, błyskawicznie wy- ostrzonym słuchem wychwytuje jakiś odgłos na zewnątrz. Słyszy wycie. Takie samo jak zeszłej nocy. Wycie jakiegoś zwierzęcia... — Rolfe, słyszysz to? Jednak uwagę jego Opiekuna całkowicie pochłaniają ob- razy ukazywane przez kryształ. — Patrz! To Horatio ze swoimi dziećmi. Randolph, Gi- deon... A tam, spójrz tylko! To Jackson — Szaleniec — jako mały niewinny chłopiec! Devon musi przyznać, że to niesamowite oglądać Jack- sona Muira jako nastolatka niewiele starszego niż on teraz. Jednak ten chłopiec wcale nie wygląda na niewinnego. Ma w oczach zimny, wyrachowany błysk, już wtedy... Uwagę Devona znów zwraca to wycie. Tym razem roz- brzmiewa bliżej. Niemal jakby tuż obok domu. — Rolfe, czy słyszysz... Lecz zanim zdąży dokończyć, wielkie okno po prawej rozpada się i odłamki szkła padają wokół jak grad... Cuchnąca, oślizgła, włochata i warcząca bestia rzuca się na Rolfe a, chwytając go za gardło wielką łapą. 3. UJLodzmo^Cl niespodziana racaj! — rozkazuje Devon. — Wracaj do swej Otchłani! Jednak nawet wykrzykując to, wie, że bestia nie odejdzie. To nie demon, posłuszny magicznej potędze czarodzieja Skrzydła Nocy. To coś innego, coś, czego Devon nie rozpo- znaje — coś, co może w jednej chwili zabić Rolfe'a. Kryształ wypada z dłoni Rolfe'a i obrazy znikają z ekranu. Rolfe usiłuje się bronić, chwytając bestię za ręce — a raczej łapska, wielkie niedźwiedzie łapy — i starając się oderwać je od swojego gardła. Ponieważ jego moc nie działa na napastnika, Devon czuje się bezradny. W przypływie rozpaczy chwyta srebrny lich- tarz i z całej siły wali nim we włochaty łeb. Bestia z rykiem puszcza Rolfe'a i odwraca się do Devona. Te oczy, myśli Devon. Dlaczego wyglądają znajomo? Stwór opada na cztery łapy. Istotnie przypomina niedź- wiedzia, ale także wilka. A ponadto człowieka, myśli Devon. Ten owłosiony pysk ma ludzkie rysy — jak u jednego z tych neandertalczyków, o których Devon uczył się w szkole. Be- stia z rykiem szykuje się do ataku — lecz z jakiegoś powo- du zwleka. Spogląda na młodego czarodzieja, który trzyma w podniesionej ręce srebrny lichtarz. Znajdujący się za plecami bestii Rolfe podnosi się z podło- gi. Devon obserwuje go jednym okiem, drugiego nie spusz- czając z bestii. Rolfe powoli przechodzi przez pokój i po .47— cichu otwiera szufladę biurka. Devon wie, że mężczyzna sięga po broń. — Kim jesteś? — pyta Devon bestię, usiłując odwrócić jej uwagę. — Skąd się tutaj wziąłeś? Bestia tylko warczy. — Jakiego rodzaju stworem jesteś? Bestia znów staje na tylnych łapach i syczy. — No już, paskudo. Porozmawiaj ze mną. Co cię tu spro- wadza? Stwór z rykiem rusza wreszcie do ataku, najwyraźniej zdenerwowany brzmieniem głosu chłopca. Jednak nie rzu- ca się na Devona: zamiast tego próbuje złapać lichtarz, jak- by chciał mu go wyrwać, zanim znów zaatakuje. Devon na- tychmiast znika i ponownie się pojawia za plecami stwora, który odwraca się, zaskoczony i zbity z tropu. — Tego chcesz? — pyta Devon, machając do niego lich- tarzem, zbliżając się do bestii i prowokując ją. — No już! Spróbuj mi go zabrać! Może nie zdołam pokonać cię magią, ale mogę cię zmęczyć! Stwór cofa się, jakby widok lichtarza sprawiał mu ból. — Odsuń się na bok, Devonie! — woła Rolfe. Kątem oka Devon widzi, jak mężczyzna mierzy z pistoletu do bestii. — Stąd oddam dobry strzał. —Nie! To kobiecy głos, dobiegający z góry. Devon spostrzega Roxanne. Przyjaciółka Rolfe'a, posiadająca własną tajemni- czą moc, stoi na szczycie spiralnych schodów. Z niepoko- jem spogląda na rozgrywającą się na dole scenę. — Nie strzelaj, Rolfe! Pożałowałbyś tego! — Pożałowałbym? Ten stwór właśnie próbował mnie za- bić! — Podejrzewam, że jeśli te pociski nie są ze srebra — mó- wi Roxanne — tylko rozwścieczą to biedne stworzenie. — —48— Zaczyna schodzić po schodach, trzymając przed sobą wiel- ki srebrny amulet. To jeden z naszyjników, które Devon tak często widywał na jej szyi. — Devonie, dalej podchodź do niego z lichtarzem. Jeżeli zaatakujemy go jednocześnie... Devon wykonuje polecenie. Oboje powoli idą w kierunku warczącej, toczącej pianę z pyska bestii. Już są pół metra od niej, Devon z lichtarzem i Roxanne z amuletem. To jednak wystarcza, żeby stwór zadrżał i zawył. Ten dźwięk jest tak żałosny, że budzi współczucie Devona. Z bliska spogląda w ślepia bestii. Są czarne i szkliste, ale dziwnie znajome... Nagle bestia jednym susem opuszcza pokój — rozbijając drugie okno i lądując na piasku. Widzą, jak wlecze się plażą i znika w ciemności. — Co... — jąka się Rolfe, łapiąc oddech. — Co to było? Roxanne podbiega do niego i ogląda szyję, za którą złapał go stwór. Devon patrzy na nią. — Zdaje się, że wiesz, co to było — mówi. — Niedokładnie. — Kobieta dotyka gardła Rolfe'a, a ten się krzywi. — To nie jest poważna rana, kochany. Na szczę- ście będziesz miał tylko sińca. — A co dokładnie wiesz? — nalega Devon, stając tuż za nią. Ona przez kilka sekund nie odejmuje dłoni od szyi Rol- fe'a, niemal jakby zamierzała go uzdrowić. Spogląda przez ramię na Devona. — Kiedy wracałam z miasteczka — wyjaśnia — księżyc przemówił do mnie. Gdy tylko zobaczyłam tę bestię, od ra- zu wiedziałam, że to księżycowe stworzenie. Devon drapie się po głowie. — Hm, Roxanne. Wiesz, że moim zdaniem jesteś w po- rządku i dysponujesz naprawdę potężną magią. Jednak... — Krzywi się. — Księżyc przemówił do ciebie? Ona śmieje się tym swoim serdecznym, melodyjnym, ja- —49— majskim śmiechem. Odchodzi od Rolfe'a i staje w blasku księżyca, wyglądając tak eterycznie, jakby nie była istotą z krwi i kości, lecz ze światła i mgły. Devon obserwuje ją uważnie. — Tak, Devonie March, księżyc przemówił do mnie. Ca- ły świat, cały wszechświat, przemówi do ciebie, jeśli tylko go wysłuchasz. — Roxanne uśmiecha się. — Mam rację, Rolfe? — Tak, tak — mruczy Rolfe, wyjmując z szafy kilka ro- lek folii. — W tym momencie świat mówi mi, że ten stwór zrujnował mój gabinet. Pomóżcie mi zasłonić rozbite okna, zanim zamokną książki. Zaczęło padać. — Hej, Rolfe — mówi z krzywym uśmiechem Devon. — Nie wysilaj się. Ja to naprawię. Macha ręką, bezgłośnie nakazując oknom złożyć się, a szy- bom poskładać i stać takimi jak przedtem. Łatwizna. Prosta magiczna sztuczka. Jednak okna pozostają rozbite, a odłamki szkła nadal leżą na podłodze. Podmuch wiatru niesie deszcz ze śniegiem. Rolfe przewraca oczami. — Nie popisuj się, Devonie. Wiesz, że twoja magia nie działa, jeśli próbujesz się nią popisywać. — Dobrze, dobrze, pozwól mi spróbować jeszcze raz. Wciąż nic. — Zapomnij o tym, kolego, jest za późno. Nie napinaj się, bo i tak nie dostaniesz za to orderu. Pomóż mi w tradycyjny sposób. Zmieszany Devon pomaga Rolfebwi umocować plasti- kową folię. Zauważa, że Roxanne tłumi śmiech. — No dobrze — mówi Devon. — Powiedz mi, co to było. Dlaczego nazwałaś to księżycowym stworzeniem? — Spójrz przez okno — radzi Roxanne. — Chociaż ma- my już drugą noc pełni, księżyc wciąż jest okrągły, jasny .50 i dobrze widoczny na niebie. Nawet ci naukowcy, którzy kategorycznie zaprzeczają istnieniu nadnaturalnych sił, do- ceniają moc pełni księżyca. — Zatem chcesz powiedzieć — pyta Devon, któremu za- czyna coś świtać — że to był jakiś... wilkołak? Rolfe prycha. — Raczej niedźwiedziołak. Albo potworołak. — Właśnie — potwierdza Roxanne. — Stara legenda mó- wi, że księżycowe stworzenie można odpędzić jedynie sre- brem. Dlatego zdołałeś go przegnać zwyczajnym lichtarzem, a nie twoją magiczną mocą. — Traktujesz go jak osobę — zauważa Devon. Ona kiwa głową. — Znasz stare opowieści. Widziałeś ńlmy. — Chcesz powiedzieć...? — Devon odwraca się, pozo- stawiając Rolfe'a samego z plastikową folią. Ta odwija się i uderza w twarz mężczyznę, który klnie pod nosem. — Ten stwór... to w rzeczywistości był jakiś człowiek, który w cza- sie pełni księżyca przemienia się w bestię? Roxanne uśmiecha się. — Jak brzmi ta stara rymowanka? „Nawet człek czystego serca, nie tylko grzeszny bluźnierca, wilkiem prędko stać się może, gdy pełnia i wilcze łyko w borze" Rolfe wzdycha i cofa się o krok, żeby obejrzeć swoje dzieło. — No cóż, to powinno wytrzymać do przyjazdu szklarza. — Przykro mi, że nie mogłem ci bardziej pomóc — mówi Devon. Rolfe uśmiecha się. — Nie przejmuj się tym, dzieciaku. Po to jest polisa ubez- pieczeniowa. — Śmieje się. — Chociaż nie wiem, co wpiszę do formularza. Czy polisa obejmuje ataki wilkołaków? — Zastanawiam się, kim jest ten nieszczęśnik — zauwa- ża Devon, zerkając w mrok — i jak stał się potworem. —51— — Zazwyczaj jest to skutek klątwy — mówi mu Roxanne. — Powinniśmy zawiadomić policję. — Rolfe spogląda na plażę, sprawdzając, czy bestia nie czai się w pobliżu. — Ze- szłej nocy John Harker zgłosił, że widział jakiegoś intruza na farmie i znalazł tuzin zaduszonych kur i poranioną kro- wę. Trzeba złapać to stworzenie. — Tylko dlaczego zaatakowało ciebie, Rolfe? — zastana- wia się Devon. — Dlaczego wskoczyło tutaj tak, jakby dobrze wiedziało, co robi? A raczej jakby wiedział, co robi. — Spo- gląda na Roxanne. — Jestem pewien, że masz rację. To był człowiek. Miałem wrażenie, że już go gdzieś spotkałem. Rolfe zastanawia się. — Zatem... to musi mieć jakiś związek z Bractwem Skrzy- dła Nocy. Spróbuję ponownie użyć kryształów i zobaczymy, co nam powiedzą... Devon wzdycha. — Znowu dzieją się różne dziwne rzeczy, Rolfe. Dlatego tu przyszedłem. — Powinniście o tym porozmawiać — mówi Roxanne. — Ja zadzwonię na policję i zgłoszę, że widzieliśmy to stworze- nie. Nie martwię się tym, że je zastrzelą, bo bez srebrnych kuł w najlepszym razie zdołają je tylko schwytać — i rano dowiemy się, kim jest ten nieszczęśnik. — Tak, a ja powinienem wracać do Kruczego Dworu — mówi Devon. — Czeka mnie przeprawa z panią Crandall. Rolfe mierzy go wzrokiem, wyraźnie zaciekawiony. — Odwiozę cię i porozmawiamy po drodze — mówi. J adą wąską i krętą drogą wzdłuż klifu, a wycieraczki por- sche Rolfe'a usiłują powstrzymać zalewający szyby deszcz ze śniegiem. Devon dochodzi do wniosku, że mógł wyko- rzystać sztuczkę ze znikaniem i powtórnym pojawianiem —52 się, żeby szybko i niepostrzeżenie znaleźć się w salonie Kru- czego Dworu. Jednak po ostatniej klapie nie palił się do ko- lejnych popisów. Ponadto potrzebuje trochę czasu na roz- mowę z Rolfeem. Jeszcze nie zadał tego bardzo ważnego pytania, które musi zadać. Jeżeli znajdzie w sobie dość odwagi. Opowiada Rolfe'owi o wszystkim co się wydarzyło: jak włamał się do sekretnej komnaty, o duchu i pentagramie, o spotkaniu z Obłąkaną Damą i wieści, że pani Crandall jest matką Devona. — To raczej trudno przełknąć, Devonie — mówi Rolfe. — Zaczekaj, daj mi skończyć. Mówi mu o tym, jak rano znów zobaczył pentagram przed twarzą Marcusa, który skarżył się, że miał złe sny. — Przecież nie masz pojęcia, czy pentagram ma z tym jakiś związek — przypomina Rolfe. — Widywałeś go już wcześniej i nic się nie stało. — Tak, ale teraz, kiedy duch nakreślił ten znak i mówił o księżycu, a potem pojawiła się ta bestia... Rolfe prowadzi w milczeniu. Sprawia wrażenie zatopio- nego w myślach. — No i co? — nalega Devon. — Co o tym wszystkim my- ślisz? — Ja tylko... — Mężczyzna kręci głową. — Ta historia z obłąkaną kobietą... Jesteś pewien, że powiedziała, że Amanda jest twoją matką? Devon wzdycha. — Powiedziała, że moja matka przez cały czas była w Kru- czym Dworze, a kiedy zapytałem, czy mówi o pani Cran- dall, klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się. Rolfe przygląda mu się. ~ Zatem nie potwierdziła tego. Wcale nie przyznała, że Amanda jest twoją matką. —53— — Jednak właśnie to miała na myśli, Rolfe! Przecież to oczywiste! — Jest obłąkana, Devonie. Sam tak mówiłeś. — Jest jednak czarodziejką, Rolfe. Czułem żar. Widzia- łem jej sztuczki... Rolfe unosi brew, mierząc go wzrokiem. — Skrzydła Nocy? — Nie jestem pewien, czy należy do Bractwa, ale ma ma- giczną moc. I wiedzę. Wie o mnie! Od wielu miesięcy woła- ła mnie po imieniu. I wewnętrzny głos, moja czarodziejska intuicja, podpowiada mi, że ona zna prawdę. Rolfe znów milczy. — To, że pani Crandalijest moją matką, ma sens — upie- ra się Devon. — To dzięki temu dysponuję magiczną mo- cą. Dzięki niej. A ojciec przysłał mnie tutaj, ponieważ znał prawdę. — Gdyby Amanda była twoją matką, Devonie — mówi Rolfe, spokojnie i stanowczo — nie miałbyś żadnych ma- gicznych zdolności. Ona wyrzekła się magii, zanim przy- szedłeś na świat. Dlatego Ceciły nie jest czarodziejką. Devon uświadamia sobie, że to celny argument, którego dotychczas nie brał pod uwagę. — Mimo to — mówi, tylko trochę mniej pewny swego — wiem, co ta kobieta mi powiedziała, i wiem, że to prawda. — Dlaczego tak bardzo chcesz wierzyć, że Amanda jest twoją matką? Devon nie odpowiada. Spogląda przez okno samochodu na zimny, zacinający deszcz. Milczą przez kilka minut i nie wypowiedziane słowa wiszą w powietrzu. — Rolfe — w końcu mówi Devon; —Tak? — leśli pani Crandall jest moją matką... —lak? - - • — • : ——— 54— — No wiesz, w takim razie zastanawiam się, czy... — Czy co? — Cóż, wiem, że ty i ona... dawno temu... Rolfe obraca się do niego z łagodnym wyrazem twarzy. — Zastanawiasz się, czy jeśli ona jest twoją matką, ja je- stem twoim ojcem. — Cóż — mówi Devon ochrypłym głosem — taka myśl przyszła mi do głowy. Rolfe wyciąga dłoń i ściska ramię chłopca. — Niczego nie pragnąłbym bardziej niż być twoim oj- cem, Devonie. Niczego. Jednak widzisz... Tak, Amanda i ja byliśmy zakochani. Miałem nadzieję, że pewnego dnia ją poślubię. Jednak my nigdy... Milknie. — Och — mówi cicho Devon. — Rozumiem. — Nigdy nie wyszliśmy poza fazę pocałunków — mówi Rolfe, kładąc dłoń z powrotem na kierownicy. Jazda przez przełęcz wymaga uwagi. Devon uświadamia sobie, że właśnie w tym miejscu, wkrótce po tym, jak ze- rwała z nim młoda Amanda Muir, przygnębiony i pijany Rolfe zjechał z drogi. Przeżył upadek samochodu z urwiska do morza, ale dwoje jego pasażerów, chłopiec i dziewczyna zatrudnieni w Kruczym Dworze — nie. To właśnie zezna- nie Amandy — że widziała Rolfe a za kierownicą — posłało go na dziesięć lat do więzienia za nieumyślne zabójstwo. Rolfe nigdy nie przebaczył jej tej zdrady i poprzysiągł zemstę — jej i całej rodzinie Muirów. Uparcie twierdził, że to nie on prowadził tamtej nocy, tylko tamta dziewczyna, Ciarissa. Ciarissa Jones — służąca, którą Rolfe nie tylko ca- łował i przez które Amanda z nim zerwała. Zazdrość, ura- J|za, nienawiść były powodem tego, że zlożyła obciążające go jpzeznania, a przynąjmnie^tak zawsze uważał. Jeśli Amanda jest twoją matką— mówi teraz R^lfe, 55— przerywając milczenie — tożsamość twojego ojca pozosta- je zagadką. Ja oczywiście siedziałem w więzieniu, więc nie wiem, z kim się spotykała. Jednak musiałaby to robić za- raz potem, gdyż mniej więcej rok później poślubiła Petera Crandalla i urodziła Ceciły. Devon kiwa głową. — Właśnie dlatego zaczynam sądzić, że jestem o rok starszy, niż zawsze uważałem. Nie mam prawie piętnastu lat, tylko prawie szesnaście. Nad nimi w deszczu pojawiają się światła Kruczego Dworu. — Sam nie wiem, Devonie — wzdycha Rolfe. — Po pro- stu nie wiem... — A ja wiem — zaczyna Devon, patrząc na dom. — Na razie — mówi Rolfe — ważniejsze jest to, kim jest ta kobieta, jaką posiada moc i dlaczego Amanda tak długo ją więziła. — Uśmiecha się zjadliwie. — Ten fakt z pewno- ścią zainteresuje władze... — Nie, Rolfe. Na razie nikomu o tym nie mów. Dopóki nie uzyskam od niej odpowiedzi na kilka pytań. — Devon wciąż patrzy na jasne okna wielkiego domu. — Potem — czy jest moją matką, czy nie — możesz zrobić, co zechcesz. Możesz posłać ją do więzienia. Dobrze by jej to zrobiło. Chociaż jest na nią zły, Devon natychmiast żałuje tych słów. W końcu przyjęła go pod swój dach, a Ceciły byłaby załamana, gdyby jej matka poszła do więzienia... Rolfe spogląda na chłopca. — Myślisz, że ona odpowie na twoje pytania? Jeszcze nigdy nie udzieliła ci żadnej jednoznacznej odpowiedzi. Zatrzymuje porsche w połowie podjazdu. Lepiej, żeby De- von. wysiadł tutaj, bo pani Crandall i tak będzie wystarczają- co -wściekła. Nie ma sensu denerwować jej jeszcze bardziej widokiem Devona wysiadającego z samochodu Rolfe'a Mon- taignea. —56— — Zamierzam spróbować — mówi Devon, otwierając drzwi. — Teraz, kiedy spotkałem Obłąkaną Damę, musi się do paru rzeczy przyznać. — Powodzenia, kolego — mówi Rolfe. — Tobie też. Sprawdź, co mówią o tym wszystkim krysz- tały. Devon salutuje mu i wysiada w deszcz. Patrzy, jak por- sche zawraca, omiata go smugami świateł i znika za wzgó- rzem. Rusza w kierunku domu. I znów to słyszy w oddali. Zwierzęce wycie. I jeszcze coś. Jakieś jęki w pobliżu. Ciche skomlenie, jakby innego cier- piącego zwierzęcia. Słyszy je za plecami, potem przed sobą i z lewej. Coś tam jest, w lesie obok podjazdu. Devon przy- spiesza kroku, aby jak najszybciej znaleźć się pod dachem, uciec przed zimnym deszczem. I tymi odgłosami... Nagle jednak go widzi. Tuż przed sobą, na swojej drodze. To duch. Ten sam co zeszłej nocy. Mężczyzna z fryzurą Beatlesa. Wije się, skręca i kurczy, a blask księżyca oświetla go jak punktowy reflektor. Jęczy i krzyczy — i nagle prze- mienia się w zwierzę. Opada na cztery łapy i warczy na Devona. Żółta ślina cieknie mu z pyska, gdy szykuje się do skoku. Nie mam niczego ze srebra, myśli przerażony Devon, gdy stwór skacze. Devon krzyczy. Jednak stwór nie dopada go, tylko znika w ciemno- ściach. Devon biegiem pokonuje resztę drogi do domu. 57 [ o — zaczyna władczo pani Crandall z rękami założo- nymi na piersi — w końcu wróciłeś, żeby zobaczyć, co na- robiłeś! — Mogę zdjąć mokre ubranie, zanim zacznie pani na mnie krzyczeć? — pyta Devon, uwalniając się od przemo- czonej dżinsowej kurtki i zostawiając ją na wieszaku. Amanda Crandall stoi w drzwiach salonu. Jak zawsze jest wystrojona, jakby wybierała się na bal, a nie kręciła się po domu w deszczową noc: sięgająca podłogi suknia z zielo- nego brokatu, szmaragdowe kolczyki i naszyjnik z pereł, jasnoblond włosy upięte w kunsztowną fryzurę. Jest pięk- na, pewnie, z tymi zielonymi oczami, głęboko osadzonymi w bladej twarzy, i Devon rozumie, dlaczego Rolfe tak za nią szalał. Jednak wróćmy do rzeczywistości: ona jest je- go matką, on jest na nią zły i nie potrafi spojrzeć na nią obiektywnie. — Nie masz pojęcia, co narobiłeś, Devonie — mówi pani Crandall, mierząc go gniewnym wzrokiem. W tym momencie słychać szereg głuchych uderzeń, a potem opętańczy śmiech. To Obłąkana Dama, szalejąca za ścianą salonu. Kilkakrotnie uderza w ścianę, a później parska piskliwym śmiechem, aby dać im znać, że tam jest. Potem Devon słyszy jej kroki, gdy kobieta wbiega na jakieś sekretne schody i — tup, tup, tup! — przemyka piętro wyżej nad ich głowami. — Przez ciebie biega teraz jak szalona po całym domu — warczy pani Crandall, odwracając się i wchodząc do salo- nu. — Chodź tutaj! Musimy porozmawiać! — Tak, z pewnością — zgadza się Devon. Idzie za nią do salonu. To wspaniały pokój, zdominowa- ny przez wiszący nad kominkiem portret Horatia Muira. Od podłogi po sufit wznoszą się tam półki pełne zakurzo- nych starych ksiąg, czaszek i kryształowych kuł, wysuszo- 58 nych głów i wypchanych ptaków — pamiątek kilku pokoleń czarodziei. Stara zbroja stoi na stojaku obok podwójnych drzwi z szybami z barwionego szkła, za którymi znajduje się taras z widokiem na klifowe skały i wzburzone morze u ich podnóża. W powietrzu unosi się silny zapach kadzi- dła i olejków, a w kamiennym kominku trzeszczą i syczą płomienie. — Nie miałeś prawa — żadnego prawa! — rozbijać tego muru — mówi pani Crandall, stojąc twarzą do Devona. — To złośliwe uszkodzenie cudzego mienia! Chłopiec podejmuje wyzwanie. — To niech mnie pani każe aresztować. Czy szeryfa nie zainteresuje fakt, że więziła pani kogoś w tym domu? — Nie prowokuj mnie, Devonie. Tym razem posunąłeś się za daleko. Znasz niebezpieczeństwa kryjące się w tym domu, okropności, z jakimi mieliśmy do czynienia za spra- wą Szaleńca. Chcesz, żeby to wszystko znowu się zaczęło? — Zatem istnieje jakiś związek między Obłąkaną Damą a Jacksonem Muirem? Amanda Muir Crandall przeciągle wzdycha, gdy nad jej głową znów rozlega się tupot nóg i przez mury przebija się piskliwy chichot. — Od miesięcy wołała mnie po imieniu — mówi De- von. — Jak mogłem tego nie sprawdzić? Jeśli ona jest nie- bezpieczna, proszę mi powiedzieć. Mam moc. Mogę się nią zająć. Jak pani wie, radziłem już sobie z podobnymi kłopo- tami. — Och, sir Gałahadzie — mówi sarkastycznie pani Cran- dall. — Może jednak tym razem to cię przerasta. Devon prycha z niedowierzaniem. — Obłąkana Dama jest groźniejsza od Jacksona Muira? Albo od Isobel Apostaty? — Och, Devonie — mówi pani Crandall, nagle sprawia- —59— jąć wrażenie osoby kompletnie wyczerpanej. Opada na fo- tel. — Naprawdę uważasz, że zamykalibyśmy ją i ukrywali najpierw na wieży, a potem w piwnicy, gdyby od tego nie zależało nasze życie? Devon syczy ze złości. — Dlaczego po prostu nie powie mi pani, kim ona jest? Wszystkie sprawy, które próbowała pani trzymać przede mną w sekrecie, w końcu wyszły na jaw... Pani Crandall znów wstaje i zaczyna przechadzać się po pokoju. Kroki za ścianami, ten śmiech i łoskoty działają jej na nerwy. — Och, dlaczego Bjorn jeszcze jej nie złapał? Ilekroć za- pędza ją w kąt, ona jakoś mu się wymyka. Jest sprytna. Pa- mięta, jak znikać... Devon kiwa głową. — Domyślam się, że zaklęcie, które tak długo ją pętało, nie pozwalało jej użyć magicznej mocy. — Dotychczas — przyznaje pani Crandall. — Ona należy do Bractwa? — Jej moc... jest inna niż twoja, Devonie. Ona nigdy nie została należycie wyuczona, jak się nią posługiwać. I nie pa- mięta nawet podstawowych zasad prawidłowego jej wyko- rzystywania, co czyni ją jeszcze niebezpieczniejszą. Gdybyś ją poznał, Devonie, zrozumiałbyś, jaka jest niezrównowa- żona... — Och, poznałem ją — mówi Devon. — Czy Bjorn pani nie powiedział? Pani Crandall nagle odwraca się na pięcie i spogląda na Devona. — Nie. Powiedział mi tylko, że widziałeś, jak otworzyła ukryte drzwi... Devon uśmiecha się. — Sądzę, że starał się nas obu uchronić od kłopotów, któ- — 60 — rych i tak mamy mnóstwo. Owszem, poznałem Obłąkaną Damę. — Wytrzymuje jej spojrzenie. — Przeprowadziliśmy ciekawą rozmowę. Pani Crandall blednie. — W istocie powiedziała mi, kim jestem — ciągnie spo- kojnie Devon. Pani Crandall przytrzymuje się oparcia fotela. — Devonie — mówi drżącym głosem — ona jest szalona. Musisz o tym pamiętać... — Powiedziała mi, kto jest moją matką. Pani Kruczego Dworu wygląda tak, jakby miała zemdleć. Wciąż przytrzymując się fotela, siada na nim, lecz ani na chwilę nie odrywa oczu od twarzy Devona. — Ona... powiedziała... ci... — Tak — mówi Devon. — Powiedziała mi, że to pani jest moją matką. Pani Crandall milczy, patrząc na niego. — Czy nie ma pani mi nic do powiedzenia? — pyta De- von. Ona w końcu odrywa wzrok od jego twarzy i spogląda wdał. — Powiedziała ci, że ja jestem twoją matką? Naprawdę tak powiedziała? — Tak, naprawdę. Pani Crandall wstaje. W mgnieniu oka gniew na jej twa- rzy ustępuje miejsca życzliwości. Podchodzi do Devona, bierze jego twarz w dłonie i spogląda mu w oczy. — Och, Devonie — mówi. — Jakże musi ci być ciężko, nie wiedzieć, kim są twoi prawdziwi rodzice. Współczuję ci. Proszę, nie sądź, że jest inaczej. Jednak nie jestem twoją matką. Ta kobieta jest szalona. Jest obłąkana i niebezpiecz- na, a my musimy ją znaleźć i zamknąć w bezpiecznym miej- scu, dla naszego dobra. _61 — I z tymi stówami odchodzi. Jej długa suknia szeleści, gdy pani Crandall wychodzi z salonu i idzie przed holi do scho- dów. Devon patrzy, jak wchodzi na piętro, dumnie wypro- stowana, niczym królowa. ^o jest prawdą? Devon nie jest pewien. Jeśli pani Crandall jest jego matką, dlaczego nie chce się do tego przyznać? No cóż, zapewne z wielu powodów, z których najważ- niejszym jest zapewne Ceciły. Nie chce, by jej córka wie- działa, że przed ślubem miała już dziecko. Przyznawszy się do tego, musiałaby wyjaśnić, kim był ojciec Devona, a być może po prostu nie chce go pamiętać. A może — w ciągu kilku następnych dni różne myśli przy- chodzą Devonowi do głowy — może jego ojciec jest potęż- nym czarodziejem i gdyby połączył się z chłopcem, magia powróciłaby do Kruczego Dworu. Który, jeśli się nad tym zastanowić, należy się tak samo Devonowi jak Ceciły i Alexandrowi. Oczywiście, jeśli pani Crandall jest jego matką. W ciągu następnych dni Devon znów dopuszcza tę ewen- tualność, że może jednak nie jest. Rolfe ma rację: skąd De- von miałby magiczną moc, jeśli jego matka wyrzekła się swojej, zanim się narodził? A Obłąkana Dama właściwie nie potwierdziła jego przypuszczeń, o czym wszyscy mu przypominają — nawet jeśli jest pewien, co chciała powie- dzieć. No dobrze, pewien na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Co się dzieje z moim Giosem? Powinien podpowiadać mi, w co mam wierzyć. Dlaczego wciąż dręczą mnie wątpliwości? ledftak pomimo tych wątpliwości nie godzi się z Ceciły. Wciąż ma zbyt wiele pytań, za wiele obaw. Podczas lunchu siedzi w stołówce z Aną. Ceciły siada przy tanym stoliku —62— z D. J. Devon obawia się, że ich grupce łowców demonów grozi rozpad. Szczególnie pod nieobecność Marcusa. Nazajutrz po rozmowie Devona z panią Crandall przyjaciele z niepoko- jem zauważają, że Marcusa nie ma w szkole. Po lekcjach pa- kują się do samochodu D. J. i jadą do domu Marcusa. Mijają farmę Harkera na rogu ulicy, przy której mieszka Marcus. Devon przypomina sobie, że to tu bestia zaatakowała kury i krowy... Drzwi otwiera im ojciec Marcusa. — Och, on leży w łóżku. Nie... nie czuje się dobrze. — Możemy się z nim zobaczyć? — pyta Devon. — No cóż — mówi mężczyzna, oglądając się przez ra- mię. — To koledzy Marcusa, Gigi. Mogą wejść i zobaczyć się z nim? — Wpuść ich — woła matka Marcusa. Wchodzą. To zwyczajny, normalny dom. Nie ma tu cza- szek ani kryształowych kuł, tylko zwykła kanapa w kwiatki, rozkładany fotel i telewizor. Na ścianie wiszą szkolne rysunki Marcusa. To przypomina Devonowi dom, w którym dora- stał, ten trzypokojowy domek w Coles Junction w stanie Nowy Jork, w którym mieszkał z ojcem. Tamten dom byt równie zwyczajny jak ten, bez zamaskowanych drzwi i por- tretów posępnych, tajemniczych przodków. Wchodząc do mieszkania Marcusa, Devon czuje przypływ tęsknoty za do- mem i nie po raz pierwszy marzy, żeby cofnąć czas. Wszyst- ko było wtedy znacznie prostsze. Matka Marcusa stoi przed nimi w fartuchu, załamując rę- Wygląda okropnie, jakby przez całą noc była na nogach. Marcus śpi — mówi. — On... przeszedł trudne chwile. Co mu jest?—pyta Ceciły. Lekarz nie jest pewien. On... lunatykował. Czy ostat- "rie wydawał wam się dziwny? — 63 — — No cóż, niedawno powiedział nam, że miał złe sny — mówi Devon, zastanawiając się, czy powinien poinformo- wać rodziców Marcusa o pentagramie. Dochodzi do wnio- sku, że nie: i tak by nie uwierzyli. — Złe sny, złe sny — powtarza matka Marcusa, przyci- skając dłoń do czoła i siadając na kanapie. Zaczyna płakać. — W porządku, Gigi — mówi mąż, kładąc dłoń na jej ra- mieniu. — Możemy go zobaczyć? — pyta Ana. — Nie — odpowiada przez łzy matka Marcusa. — Nie chcę, żebyście go oglądali. Minie trochę czasu, zanim wróci do szkoły. Musi wyzdrowieć... Właśnie, myśli Devon, a żeby wyzdrowiał, trzeba go chronić. Oto sens tego pentagramu. To znak ochronny. Marcusa trzeba chronić. Devon nie wie przed czym, ale rozumie, że musi coś zrobić. Gdybym tylko mógt mu dać jakiś pentagram... Przecież jestem czarodziejem Skrzydła Nocy. Oczywiście mogę mu jakiś dać. Devon wkłada rękę do kieszeni dżinsowej kurtki. Rzeczy- wiście jest tam coś, czego przed chwilą nie było. Wyjmuje srebrny łańcuszek z zawieszoną na nim pięcioramienną gwiazdą. — Da mu to pani? — pyta Devon, podając łańcuszek mat- ce Marcusa. — Proszę mu powiedzieć, że to ode mnie. Po- zna go. Powinien go nosić. — Nosić? — pyta kobieta, przyjmując łańcuszek. — Tak, to coś w rodzaju amuletu. Kobieta obiecuje dać go Marcusowi. Czworo przyjaciół żegna się i wychodzi, myśląc o leżącym na piętrze, chorym przyjacielu i wyobrażając sobie najgorsze. 64 kolejnych dniach i tygodniach nadal trwa odwilż i wiosna powoli wraca do Biedy. Dni wciąż są chłodne i wietrzne, czasem nawet prószy śnieg, ale w miasteczku pozdejmowano już okiennice z witryn pozamykanych na zimę sklepów. W skrzynkach na parapetach nagle wyrasta- ją niebieskie i żółte bratki, a żeby dostać stolik w Niespo- kojnej Przystani, czasem trzeba stać w kolejce. Księżyc już nie jest w pełni, więc bestia przestała się poja- wiać. Rolfe, po wielu próbach, przestaje szukać odpowiedzi w kryształach: nie powiedziały mu nic o tym stworze i je- go pochodzeniu. Tamtej nocy, kiedy bestia go zaatakowa- ła, zabiła parę psów i przestraszyła dziewczynę wracającą do domu z Niespokojnej Przystani. Gdyby dziewczyna nie uciekła szybko do samochodu, stwór z pewnością zaatako- wałby i ją. Policja zbadała kilka tropów, włącznie z telefo- nem Roxanne, ale nie zdołała znaleźć bestii. Devon wie, że nie muszą martwić się tym przez miesiąc, do pełni księżyca. Właściwie wszystko zdaje się wracać do normy — nie licząc sporadycznych wybryków Obłąkanej Damy, któ- rej śmiech odbija się echem w całym dworze. Grając z nią w karty i przynosząc jej ulubione przysmaki, takie jak de- ser lodowy z karmelową polewą, Bjorn przez pewien czas zatrzymuje ją w jednym pokoju. Jednak po pewnym czasie Obłąkana Dama znów znika i zaczyna biegać po domu, do- prowadzając panią Crandall do szału. Alexander uważa, że to śmieszne, i odpowiada na te hałasy stukaniem w ściany, doskonale się bawiąc. Ceciły narzeka, że ma przez to migre- nę, i jak najczęściej wychodzi z domu, każąc D. J. wozić się do pasażu handlowego lub do kina. Devon stara się nie za- stanawiać nad uczuciami, jakie do niej żywi. Zamiast tego skupia uwagę na Anie, z którą co wieczór rozmawia przez telefon. —65— Tożsamość Obłąkanej Damy to zakazany temat. Ilekroć Devon próbuje go poruszyć, pani Crandall go ucisza i mó- wi, że „dość już narobił szkód". Nie pozwala mu również zobaczyć się z Obłąkaną Damą, chociaż chłopiec argumen- tuje, że mógłby użyć swojej mocy i okiełznać ją. Sam Devon jest równie zniechęcony nieustannymi niepowodzeniami: próby ponownego spotkania z Obłąkaną Damą i wyciśnię- cia z niej kolejnych odpowiedzi za każdym razem spełzają na niczym. Ona mnie unika, myśli Devon. Wie, jak mi się wymknąć. Muszę pamiętać, że ona też ma magiczna moc. Po około tygodniu wszyscy z zadowoleniem witają Mar- cusa w szkole, ale on nie chce mówić o swojej chorobie. Jest trochę obolały i trochę chudszy, ale poza tym wygląda dobrze. Devon zauważa, że chłopiec nosi pentagram i każe mu obiecać, że go nie zdejmie. Marcus obiecuje, ale upiera się, że jest już po wszystkim — że to, co mu dolegało, minę- ło i nie powinni się o niego martwić. Z nadejściem wiosny są urodziny Devona. Zasypiając wieczorem, zastanawia się, czy kiedy zbudzi się nazajutrz rano, będzie miał piętnaście czy szesnaście lat. Śni mu się tato — Ted March — chociaż nie jego rodzony ojciec, to jedyny, jakiego znał. — Tato — pyta Devon — czy kiedyś poznam prawdę? — Może już ją znasz, mój synu — odpowiada ojciec. To jeden z tych długich i zawiłych snów, w których obra- zy stapiają się ze sobą, a jedno zdarzenie prowadzi do dru- giego bez żadnego sensu czy związku. Po ojcu pojawia się Ceciły, potem Ana, a później bestia wyjąca do księżyca. Jej wycie staje się coraz bardziej przeciągłe, niemal melodyjne, aż absurdalnie przypomina piosenkę Happy Birthday. — Happy birthday, dear Devon... Otwiera oczy. Ktoś gładzi go po policzku. Czy to sen, czy...? —66— Już świt. Różowy blask sączy się do jego pokoju, migocze na ścianie. Devon podnosi wzrok. Tak, ktoś naprawdę siedzi na skraju jego łóżka, gładząc go po policzku i śpiewając. To Obłąkana Dama! — Happy birthday... to yooooooou! Nagle kobieta odchyla głowę do tyłu i śmieje się. Tym pi- skliwym, opętańczym śmiechem. Devon siada na łóżku. To nie łuna świtu migocze na ścianie. Jego pokój się pali! 4. Q nie-boszC-zylsa T), evon wyskakuje z łóżka. Jego szafa, biurko i zasłony okna, wszystko się pali. Płomienie z trzaskiem przeskakują łobuzersko z zasłon na ścianę. A Obłąkana Dama, z rozwianymi włosami, stoi tam i za- nosi się śmiechem. — Chcesz spalić dom! — krzyczy Devon. — Próbujesz zniszczyć Kruczy Dwór! Jej śmiech staje się jeszcze bardziej histeryczny. Devon szeroko rozkłada ręce i koncentruje się. Lepiej nie myślcie, że chcę się popisać, mówi wszelkim możliwym si- łom Skrzydła Nocy. Robię to, żeby ten dom nie poszedł z dy- mem: Ogień natychmiast gaśnie, pozostawiając tylko poczer- niałe, dymiące resztki. Obłąkana Dama zasłania dłonią usta i chichocze, po czym odwraca się i wślizguje w otwór ziejący w jednej ze ścian. Devon rzuca się za nią i zagląda w tajemne przejście, które- go istnienia nawet nie podejrzewał. Nagle słyszy krzyk. Ceciły. Wybiega na korytarz wypełniony kłębami dymu. — Pali się! — krzyczy Ceciły. — Mój pokój się pali! Alexander również biegnie korytarzem w swojej piżamie w ciapki, a na jego okrągłej pucołowatej buzi maluje się przerażenie. — Ogień w moim pokoju! Dom się spali! —68— — Och, nie, na pewno nie — mówi Devon, ponownie rozkłada ręce i koncentruje się, tym razem usiłując zgasić płomienie w całym domu. Udaje mu się to — aż za dobrze. Gasną nawet lampki kontrolne pieca i płomyk pod bojlerem. Pani Crandall nie jest zachwycona takim ostentacyjnym pokazem mocy. — Przecież gdyby Devon tego nie zrobił, cały dom spaliłby się do fundamentów — zauważa później Alexander, gdy wszy- scy domownicy zbierają się w salonie. — Jego moc jest super. Pani Crandall tylko wzdycha i posyła go na górę, żeby przygotował się do szkoły. — Cóż — mówi Ceciły po jego odejściu. — Alexander ma rację. Należy się uznanie za ten czyn. — Patrzy Devonowi w oczy i ciaśniej opatula się frotowym szlafrokiem. — Dzię- ki, Devonie. On odwraca głowę, nie chcąc przypominać sobie, co kie- dyś do niej czuł. — Mam usunąć szkody? — zwraca się do pani Cran- dall. — Pewnie mógłbym naprawić większość z nich... — Tak, jeśli zamierzasz zrobić to za pomocą młotka, gwoździ i farby — odpowiada pani Kruczego Dworu. — Ale nie za pomocą magii. Devon krzywi się. — Zatem chyba będzie musiała pani wezwać stolarza. — Jeśli można coś powiedzieć, proszę pani — mówi Bjorn do pani Crandall. — Ona staje się naprawdę niebezpiecz- na. Nigdy nie wiadomo, gdzie uderzy. Wczoraj wieczorem myślałem, że jest zadowolona i spokojna. Przyniosłem jej deser lodowy z karmelową polewą. Wydawało się, że jest w dobrym humorze. Jednak widocznie już wtedy to knuta. Następnym razem możemy nie mieć tyle szczęścia. Mistrz Devon może być w szkole... — Cóż więc proponujesz, Bjornie? — warczy pani Cran- —69— dali. — Od kiedy zaklęcie, które ją więziło, zostało zerwane, ilekroć ją złapiesz, znów ci się wymyka. — Obrzuca Devona miażdżącym spojrzeniem. — Jeśli wybaczy mi pani tę śmiałą sugestię — mówi Bjorn — to może ktoś powinien rzucić nowe zaklęcie. Devon pojmuje, że Bjorn ma na myśli jego. Tylko on w Kruczym Dworze — poza Obłąkaną Damą — ma ma- giczną moc. — Żadnych nowych zaklęć — sprzeciwia się słabo pani Crandall, opadając na fotel. — Robią jeszcze większe za- mieszanie. Przywabiają tu siły... — Skoro raz próbowała spalić dom — mówi Ceciły — zrobi to znowu. — Poza tym czy mogę tego dokonać? — pyta Devon. — Chcę powiedzieć, że jeśli ona też ma moc, to kto wie, czy zdołam ją poskromić? — Ona nigdy nie umiała prawidłowo posługiwać się swo- ją mocą — mówi pani Crandall. — Nie została należycie przeszkolona. — Mierzy Devona zimnym spojrzeniem. — Ty też nie, Devonie, jednak pomimo moich zastrzeżeń po- czyniłeś niejakie postępy. Niejakie postępy? Devon byłby gotów spierać się z tym stwierdzeniem, przypominając, że wybawienie Ale- xandra z Otchłani i pokonanie nieśmiertelnej władczyni demonów to znacznie więcej niż „niejakie postępy". Jednak gryzie siew język. — Byłbym skłonny spróbować — mówi — pod warun- kiem, że powie mi pani, kim ona jest i co o mnie wie. To chyba uzasadnione żądanie, jeśli to ja mam ją poskromić. Pani Crandall jest oburzona. — Targujesz się o bezpieczeństwo naszej rodziny? — Tak, Devonie — mówi Ceciły, podchodząc bliżej i sta- jąc obok matki. — To naprawdę samolubne. —70— Zakłada ręce na piersi i dumnie podnosi brodę. Devon myśli, że matka i córka nigdy nie byty bardziej podobne do siebie niż w tej chwili. — Słuchajcie — zaczyna — chcecie, żebym uwięził kogoś wbrew j ego woli. — Czarownicę, Devonie, która z każdym dniem staje się bardziej niebezpieczna. — Pani Crandall uderza dłoń- mi o poręcze fotela. — A jeśli przyjdzie jej do głowy, żeby otworzyć drzwi Otchłani? Co wtedy? Ta myśl zaskakuje Devona. No właśnie, co wtedy? Ocza- mi duszy widzi portal we wschodnim skrzydle — te zary- glowane metalowe drzwi, za którymi kłębią się demony, błagające, by je uwolnić. Tylko czarodziej Skrzydła Nocy może otworzyć lub zamknąć te drzwi. — Dobrze, dobrze, zrobię to — mówi Devon. — Jednak i tak chcę otrzymać odpowiedzi na moje pytania. I jeśli nie uzyskam ich od pani, poszukam ich gdzie indziej. — Po prostu znajdź ja i zamknij w jednym pomieszcze- niu — mówi pani Crandall. — Z najwyższą niechęcią po- zwalam ci używać magii w tym domu, ale nie mam innego wyjścia. Po prostu nasącz jedno z piwnicznych pomiesz- czeń mistyczną energią, która nie pozwoli jej się uwolnić, energią, która będzie otaczała ]ą nawet podczas spacerów na dziedzińcu. — Nie — mówi Devon. — Nie zamknę jej znowu w piw- nicy. Ani na wieży. Teraz, kiedy już wiemy ojej istnieniu, powinna mieszkać w normalnym pokoju. Nie można jej traktować jak więźniarki, nawet jeśli nią jest. Ona potrze- buje pomocy. Musi być jakiś sposób, żeby jej pomóc. Pani Crandall śmieje się drwiąco. — Jaki? Może jakiś psychiatra dla czarodziei? — No, tak. — Devon zwraca się do Bjorna. — Są lekarze dla czarodziei, prawda? Muszą być. __ 71 __ — Aha, pewnie — mówi ze śmiechem Ceciły. — Jak dok- tor Bombay z Czarownic. — Tak — mówi Bjorn, kiwając głową — są szamani i in- ni uzdrowiciele ducha i ciała, zajmujący się czarodziejami. W istocie, proszę pani, kiedy tutaj przyjechałem, polecałem pewną osobę dla tej damy... — Ona nie potrzebuje konowatów, z Bractwa czy nie — upiera się pani Crandall, przerywając mu. — Devonie, mo- żesz umieścić ją w dawnym pokoju mojej matki. Na to po- zwolę. Jest dobrze urządzony, z ładnym widokiem, ale na tyle oddalony od reszty domu, że nie będziemy mieli kło- potów. Devon dochodzi do wniosku, że więcej nie wytarguje. — W porządku — mówi. — Co mam robić? Wystarczy, jeśli się skoncentruję...? — Kiedyś — mówi pani Crandall głosem, w którym sły- chać tęskną nutę — po prostu mrugnęłabym okiem i byłoby po wszystkim. To łatwe zadanie, nie nastręczające żadnych problemów komuś, kto miał najlepszych nauczycieli. — A ty ich miałaś, prawda, mamo? — pyta Ceciły, która chętnie posłuchałaby opowieści z przeszłości, do której jej matka tak niechętnie wraca. — Och tak — mówi Amanda Muir Crandall z nieobec- nym spojrzeniem. Devon po raz pierwszy widzi, jak ogar- nęła ją tęsknota za utraconą magią. — Thaddeus sprowa- dził kilku wspaniałych nauczycieli... — Thaddeus — mówi cicho Devon. Wie, że jego ojciec, Ted March, używał nazwiska Thaddeus Underwood, kie- dy był Opiekunem tutaj, w Kruczym Dworze. Gdyby tylko wyszkolił Devona tak, jak wyszkolił Muirów, gdyby wyjawił mu wszystkie sekrety i potęgę Skrzydła Nocy, zamiast tak długo utrzymywać to dziedzictwo w tajemnicy... — Och, mamo, jaka szkoda, że wyrzekłaś się swojej mo- —72— cy — mówi Ceciły. — Gdyby nie to, ja też mogłabym być czarodziejką... — Nie! — ucina pani Crandall, wyrwana z zadumy. — To było niebezpieczne życie! Lepiej jest tak jak teraz, gdy ży- jemy jak zwyczajni ludzie. — Wstaje i przyciąga do siebie córkę. — Nie zniosłabym utraty kolejnego członka mojej rodziny. Z rozmysłem spogląda na Devona. — To dotyczy i ciebie, Devonie — mówi łagodnie. — Tak więc bądź ostrożny, proszę. Zrób, co musisz, i niech się to skończy. 'evon nie ma czasu zastanawiać się nad słowami pani Crandall — czy nazywając go członkiem rodziny, przyznała, że jest jej synem? Zanim zdążył coś powiedzieć, wyszła z po- koju, zabierając ze sobą Ceciły i zostawiając go w salonie, żeby skupił się na kwestii pochwycenia Obłąkanej Damy. Najwyraźniej wszyscy zapomnieli o jego urodzinach. Wzdycha. To poważna sprawa, przywołać magiczną moc i wykorzystać ją do poskromienia innego czarodzieja, w do- datku przed wyjściem do szkoły. Szkoła... Nagle przypo- mina sobie, że jego książki i zeszyt z zadaniem domowym z geometrii leżały na biurku. Teraz został z nich tylko po- piół. Wspaniale, po prostu wspaniale. — Skoncentruj się — nakazuje sobie, usiłując oczyścić umysł z wszelkich innych myśli. Stoi na środku pokoju, oto- czony pamiątkami z czarodziejskiej przeszłości rodu Mu- irów. Horatio Muir spogląda na niego z portretu na ścianie. Devon nabiera tchu. — Skoncentruj się na poszukiwaniu Obłąkanej Damy. Jednak nigdzie jej nie widzi. Pewnie za słabo się skoncen- trował. Przyciska dłonie do skroni i zamyka oczy. —73— — Przybywaj, Obłąkana Damo, gdziekolwiek jesteś — mruczy. — Koniec zabawy. Tym razem posunęłaś się za da- leko, próbowałaś spalić dom. Zbudziłaś mnie swoim śpie- wem i... Otwiera oczy. — Skąd wiedziała, że dziś są moje urodziny? — pyta głośno. Jest czarodziejką,, mówi sobie. Ona też słyszy wewnętrzny glos. A może była przy tym, jak pani Crandall rodziła... — Skoncentruj się — nakazuje sobie ponownie, lecz tym razem rozprasza go jakiś dźwięk. Cichy płacz. Pospiesznie rozgląda się po pokoju. Wbija wzrok w portret Emiły Muir. To żona Jacksona — której duch krąży po tym domu i Czarciej Skale. Której modlitewnik był w pokoju Obłąka- nej Damy... Devon podchodzi do portretu. Jakże śliczna była Emiły, taka jasnowłosa, tak urocza i niewinna. Istotnie, z jej oczu na portrecie płyną łzy. Widywał to już nieraz, ale nie ostatnio. — Dlaczego teraz płaczesz? — szepcze Devon. — Próbu- jesz mi coś powiedzieć, Emiły? Coś o wydarzeniu związa- nym z Obłąkaną Damą? Co cię z nią łączyło? Łzy wciąż spływają po olejnym portrecie, jedna po drugiej. Devon zna legendy. Usłyszał je już pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu. O tym, jak w pewną burzo- wą noc podczas Halloween Emiły zastała męża z inną ko- bietą i w rozpaczy rzuciła się z Czarciej Skały. Spotkawszy Jacksona Muira w Otchłani, Devon wie, że ta tragedia wy- warła ogromny wpływ na późniejsze występne życie Sza- leńca, dręczonego przez żal i wyrzuty sumienia. Ponownie skupia się na poszukiwaniu Obłąkanej Damy, lecz i tym razem bez powodzenia. Ukrywała się przed nim już wcześniej; najwyraźniej nie chce, by ją znalazł. Devon —74— odnajduje Bjorna i mówi mu, że skoro nie może znaleźć jej za pomocą magii, będą musieli zrobić to w zwyczajny spo- sób — korzystając ze swych oczu i uszu. Dochodzi także do wniosku, że będzie musiał opuścić zajęcia, bo kto wie, ile to potrwa? No i dobrze, ponieważ jego praca domowa spłonęła. Bjorn bierze piwnicę i parter, a Devon rusza do wschod- niego skrzydła. Zawsze przechodzi go dreszcz, kiedy tam wchodzi. To tam znajduje się brama do Otchłani, w sekretnej komnacie bez okien. Jest tam też portret, który fascynuje De- vona. Przedstawia chłopca, który wygląda dokładnie jak on, tylko ma na sobie strój z dawnych czasów. To kolejny dowód przemawiający za jego powiązaniami z Kruczym Dworem. Jednak nie musi sprawdzać tej sekretnej komnaty. Gdyby Obłąkana Dama była przy drzwiach Otchłani, wyczułby to. Drżałaby każda komórka jego ciała. Tak więc zamiast iść tam, sprawdza tajemne przejścia w murach wschodniego skrzy- dła. Trzymając w ręku magiczną świetlną kulę, przemyka wąskimi, zasnutymi pajęczynami korytarzami, czasami ma- jącymi nie więcej niż kilkadziesiąt centymetrów szerokości. Czy ona mogłaby się ukryć w lepszym miejscu od tej części domu, zamkniętej i nieużywanej od czasów Emiły Muir? Oczywiście, rozmyśla Devon, Obłąkana Dama odkryła, jak w magiczny sposób stawać się niewidzialną. Mógłby przejść obok niej i nawet jej nie zauważyć. Czarodziej lub czaro- dziejka potrafi uniknąć wykrycia przez wszystkie zmysły, włącznie z intuicją. Rolfe nazywa to „płaszczem niewidzial- ności" Wyczytał o nim w jednej z ksiąg. Devon wykorzystał tę sztuczkę, aby ukryć się przed Isobel Apostatą. Zatem Obłąkana Dama zna się na magii. Jest dobra, myśli Devon. Pani Crandall może twierdzić, że nigdy należycie jej nie przeszkolono, ale jest oczywiste, że nauczyła się czarów na tyle, żeby pozostać w ukryciu. Musi być inny sposób, żeby ja znaleźć, mówi sobie Devon. —75— Jeśli jest niewidzialna i chroniona przed jego mocą, będzie zawsze wygrywała w tej zabawie w chowanego. Musi być inny sposób... Jakże chciałby mieć takiego Opiekuna, jakiego mają wszyst- kie dzieci Skrzydła Nocy. Wprawdzie Rolfe stara się, jak może, ale często bywa równie bezradny jak Devon. Gdyby tylko Devon mógł chodzić do tej wspaniałej szkoły Skrzy- dła Nocy, prowadzonej przez Wiglafa w szesnastym wie- ku. Devon poznał Wiglafa podczas wyprawy w przeszłość i osobiście przekonał się, jak dobrze mieć Opiekuna, któ- ry naprawdę zna się na rzeczy i potrań nauczyć wszelkich odmian magii. Wiglaf wiedziałby, co robić, jak okiełznać Obłąkaną Damę... Może ja też wiem, myśli Devon, gdy nagle przychodzi mu do głowy pewien pomysł. Kiedyś, w trakcie próby, jakiej poddał go sam Sargon Wielki, założyciel Bractwa Skrzydła Nocy, Devon nie po- pisał się, ponieważ pozwolił, by przeszkodziły mu strach i zwątpienie, nie dostrzegł czegoś oczywistego. Jestem czarodziejem Skrzydła Nocy, mówi sobie Devon. / nie tylko. Jestem potomkiem Sargona w setnym pokoleniu, stworzonym do wielkich rzeczy. Jeśli nie mogę znaleźć Obłąkanej Damy, myśli Devon, znajdę cała. resztę. Wychodzi ukrytymi drzwiami w pokoju na piętrze, który niegdyś był salonikiem Emiły Muir. Z sufitu złowrogo zwi- sa pokryty pajęczynami żyrandol. Zasłony niemal zupełnie nie przepuszczają światła i przedostaje się przez nie tylko kilka promyków porannego słońca. Devon staje na środku pokoju, usiłując oczyścić umysł z wszystkich myśli poza czekającym go zadaniem. — Niech wszystko w tym domu — mówi — drewno, szkło, marmur, meble, przewody elektryczne, dywany, ru- —76— ry, książki, sprzęty, żywność, portrety, ubrania, ludzie — wszystko prócz Obłąkanej Damy — zniknie mi z oczu! W pierwszej chwili nic się nie dzieje. Potem, powoli, po- kój zaczyna drżeć. Najpierw narożnik po prawej, potem podłoga pod stopami Devona. Żyrandol kołysze się i znika, a w ślad za nim cały sufit, pozostawiając tylko białą nicość. Devon spogląda pod nogi. Nie widzi podłogi. Stoi w bia- łym powietrzu. Reszta pokoju drży jeszcze przez chwilę, po czym też znika. Nie ma całego domu. Devona otacza biała pustka. Ni- cość, bez dźwięków, bez zapachów. — A teraz — mówi Devon — co mogę zauważyć? Gdy znikły rozpraszające go szczegóły, może skupić uwa- gę na zlokalizowaniu Obłąkanej Damy. Ona może i jest nie- widzialna, spowita magicznym płaszczem niewidzialności, ale teraz tkwi w kompletnej pustce. I Devon natychmiast coś wychwytuje. Zapach, wyczu- walny tylko jego wyostrzonym węchem czarodzieja. Karmel. Bjorn mówił, że zeszłego wieczoru przyniósł jej deser lodowy w polewie karmelowej. Widocznie odrobina tego smakołyku pozostała na jej wargach lub palcach. Devon koncentruje się na tym zapachu. Nie potrafi po- wiedzieć, dokąd dokładnie zmierza, gdyż wszystkie punkty orientacyjne znikły, ale z łatwością porusza się w tej bieli. Z początku ma wrażenie, że idzie w dół, ale po chwili czuje, że się wznosi. Coraz wyżej i wyżej. Na wieżę? To miałoby sens. Przez długi czas była dla niej domem... Przystaje. Zapach jest bardzo silny. Devon wyciąga ręce i dotyka jakiegoś ciała. Czyjejś twarzy. Słyszy okrzyk prze- straszonej Obłąkanej Damy. — Jak mnie znalazłeś? — wrzeszczy kobieta i nagle biel znika. —77— Stoją twarzą w twarz w pokoju na wieży. Obłąkana Dama trzyma w ramionach bezgłową plastikową lalkę. — Jestem czarodziejem — mówi Devon. — To było łatwe. Ona cofa się przed nim, przyciskając lalkę do piersi. — Nie zrobię ci krzywdy — zapewnia Devon. — Nie mu- sisz się mnie obawiać. — Masz zamiar znowu mnie uwięzić, prawda? Teraz nie wygląda na obłąkaną. Wydaje się tylko wystra- szona i znacznie młodsza niż przedtem, jakby była niewie- le starsza od Devona. Włosy ma zebrane w kucyk, a oczy spuszczone i wlepione w okaleczoną lalkę. Ten widok budzi współczucie Devona. — Próbowałaś spalić dom — mówi. — Dlaczego to zro- biłaś? — Nie chcę znowu być więziona — oznajmia Obłąkana Dama, wciąż czule spoglądając na lalkę, kołysząc ją w ra- mionach. — Moje dziecko i ja chcemy być wolne. Chcemy wrócić do świata. — Sądzę, że jeszcze nie jesteście gotowe. Może mogliby- śmy jakoś pomóc... Kobieta natychmiast podnosi wzrok i napotyka jego spoj- rzenie. W jej oczach znów pojawia się obłęd. — Nie dam się znowu zamknąć w tym pokoju! — Nie, nie w tym, w ładnym... —Nie! — Uspokój się, proszę — mówi Devon, wyciągając rę- ce. — Chcę być twoim przyjacielem. Ona mierzy go podejrzliwym wzrokiem. — Moim przyjacielem? — Tak. Znasz moje imię, więc może wyjawisz mi swoje? Obłąkana Dama przez kilka sekund przeszywa go pałają- cym spojrzeniem, po czym nagle odskakuje w tył, na para- pet. Przysiada tam jak ptak. —78— — Nauczyłam się latać — mówi mu, odsuwając zasuw- kę. — Czy ty umiesz latać, Devonie? — Proszę, nie rób tego — błaga ją. — Jesteśmy na szczy- cie wieży. To bardzo wysoko. — Przecież ci mówiłam — odpowiada spokojnie Obłąka- na Dama. — Nauczyłam się latać. Odwraca się i wystawia za okno głowę i ramiona. Devon rzuca się ku niej, ale ona jest na to przygotowana. Odrzuca go w tył. Chłopiec gwałtownie siada na podłodze. — Och, jeszcze jedno, Devonie — mówi kobieta, ogląda- jąc się przez ramię. — Mam na imię Ciarissa. I z tymi słowami wylatuje w poranne niebo. /esteś pewien? — pyta go Rolfe. — Jesteś absolutnie pe- wien, że tak powiedziała? — Powiedziała, że ma na imię Ciarissa — powtarza Devon. Oszołomiony Rolfe siada w milczeniu. — Tak miała na imię ta dziewczyna w twoim samocho- dzie — mówi Devon. — Ta, która podobno utonęła, która ma nagrobek na cmentarzu na Orlim Wzgórzu. — To niemożliwe — mamrocze Rolfe. Devon siada obok niego. Są w biurze restauracji Rolfe'a, jednej z kilku, które ma w okolicy. Gdy tylko Obłąkana Da- ma znikła mu z oczu, Devon od razu przybył do niego. — Mówiłeś mi, że jej ciała nigdy nie odnaleziono — przy- pomina Devon. Rolfe Montaigne pochmurnieje. — Poszedłem do więzienia za spowodowanie jej śmier- ci. Amanda złożyła obciążające mnie zeznanie, a przez cały czas ukrywała ją w Kruczym Dworze! Oto, dlaczego ją wię- ziła! W ten sposób mogła przekonać policję, że Ciarissa nie żyje, i wpakować mnie do więzienia! —79— Devon może dużo zarzucić pani Crandall, ale wydaje się, że to zbyt wiele nawet jak na nią. Zniszczyć dziewczynie życie dla samej zemsty? Kazać postawić jej nagrobek tylko po to, żeby podtrzymać bajeczkę ojej śmierci i wpakować Rolfe'a do więzienia? Czy naprawdę byłaby zdolna do takiej nienawiści i okrucieństwa? — Posłuchaj — mówi Devon — Obłąkana Dama, jakkol- wiek naprawdę się nazywa, ma magię, moc, nad którą trze- ba zapanować. Czy Ciarissa, którą znałeś, miała taką moc? — Nie, oczywiście, że nie. Była zwyczajną dziewczyną. Służącą... Nagle Devonowi coś świta. — To była ona, prawda? To z nią kręciłeś... Rolfe kiwa głową. — To była głupota, napędzana młodzieńczymi hormona- mi. — Uśmiecha się krzywo. — Jestem pewien, że w swoim czasie to zrozumiesz. Devon tylko wzdycha. Chyba już rozumie. — Kiedy Amanda odkryła, co się dzieje — mówi Rol- fe — była wściekła. Całkiem słusznie. Przeprosiłem i obie- całem, że już nigdy nie spotkam się z Ciarissą. Robiłem, co mogłem, żeby ją udobruchać. Jednak ona była taka uparta i zawzięta... — To rodzinne — zauważa Devon, myśląc o Ceciły. — Jednak zrobić coś takiego — mówi Rolfe, wstając i ude- rzając pięścią w otwartą dłoń. — To przekracza wszelkie wyobrażenie! Posłała mnie do więzienia za nieumyślne za- bójstwo, którego nie popełniłem! Devon woli nie przypominać mu o tym, że tamtej nocy w samochodzie była jeszcze jedna osoba — chłopiec, który prawdopodobnie naprawdę utonął. Teraz jednak wszyst- ko, włącznie z tożsamością Ciarissy, zaczyna budzić wątpli- wości. .80 — Jeśli to ta sama osoba — zastanawia się Devon — to dlaczego wtedy nie posiadała mocy? Dlaczego ma ją teraz? I kiedy postradała zmysły? — Będziemy musieli zadać te pytania Amandzie — mó- wi Rolfe, zacierając dłonie, niewątpliwie nie mogąc docze- kać się ostatecznej rozgrywki. — Jeszcze nie, Rolfe — mówi Devon. — Pozwól mi spró- bować... —Dziesięć lat mojego życia — warczy Rolfe. — Oto, co mi zabrała! Dziesięć lat siedziałem w więzieniu! Za- mierzam pójść do jej domu i zażądać odpowiedzi! Rolfe robi taki ruch, jakby już zamierzał wyjść, ale zatrzy- muje się. Odwraca się i patrzy na Devona, pozornie spokoj- niejszy, choć wciąż widać w jego oczach gniew. — Dziś są twoje urodziny, prawda, Devonie? — pyta nie- co łagodniejszym tonem. Chłopiec kiwa głową. — Chociaż nikt o tym nie pamiętał. — Ja pamiętałem, Devonie, i wieczorem przyniosę ci pre- zent. Devon uśmiecha się krzywo. — I wtedy wybuchnie bomba? — Później — mówi Rolfe ze złośliwym uśmieszkiem na twa- rzy — wezmę Amandę na bok i pogawędzimy sobie trochę. 'eyon postanawia wrócić do Kruczego Dworu na pie- chotę. Nie samochodem, nie za pomocą sztuczki ze znika- niem i pojawianiem się. Musi uporządkować fakty i prze- myśleć kilka spraw. W miasteczku nadal trwa szalony pęd ku wiośnie. Wzdłuż chodników wyrastają zielone liście narcyzów. Świeżo odma- lowane sklepy pysznią się szyldami głoszącymi OTWARCIE —8l— ZA 2 TYGODNIE! Przybywają sezonowi robotnicy z Eu- ropy Wschodniej i stoją w kolejce po pracę w dam Shack i Frosty Fingers Creamery. Devon nie wyobraża sobie Biedy jako gwarnego letniego kurortu, ale wszyscy mówią, że tym wtaśnie będzie, i to wkrótce. Wspinając się po stromych i kruchych stopniach wyku- tych w skale klifu, Devon ma dobry widok na miasteczko, wybielone od morskiej soli ściany i karłowate, poskręcane czarne sosny. Ojciec przysłał go tutaj, niczego mu nie wyja- śniając, ale teraz Devon wie, że tutaj jest jego dom — praw- dziwy dom, którym ten w Coles Junction nigdy nie mógłby być. Pobyt w Coles Junction byt dla mnie tylko okresem przej- ściowym, myśli, pnąc się w górę. Oczekiwaniem na spotkanie z przeznaczeniem. Oczekiwaniem na przy jazd tutaj. Na końcu schodów i na szczycie Orlego Wzgórza jest cmentarz, prywatne miejsce pochówku Muirów. Spoczywają tam wszyscy: Horatio Muir, budowniczy Kruczego Dworu, oraz rodzice pani Crandall, Randolph i Greta Muirowie. Nad morzem znajduje się pomnik Emiły Muir oraz grób samego Jacksona Mutra, na którego widok zawsze przechodzą Devo- na ciarki. Na nagrobku jest wyryty napis PAN KRUCZEGO DWORU, choć ten tytuł nie przysługiwał mu za życia. Bytem tam, myśli Devon, przystając i z dreszczem zgro- zy spoglądając na grób. Bytem tam ze szkieletem Jacksona, uwięziony w jego trumnie. To Szaleniec go tam wpakował. Czasem Devon budzi się w nocy przerażony i zlany zimnym potem, bo śni mu się, że znów jest w tym strasznym miejscu. Jednak wydostałem się, przypomina sobie. Wydostałem się, ponieważ byłem silniejszy od niego. Minąwszy ten okropny nagrobek, odgarnia nogą kilka zeschłych liści. Spogląda na zwyczajny, płaski kamień z wy- rytym tylko jednym słowem: CLARISSA. —82— — Dlaczego? — głośno pyta. — Dlaczego pani Crandall udawała, że ona zginęła w tym wypadku samochodowym? Dlaczego zadała sobie tyle trudu i kazała umieścić tu ten nagrobek? Czy naprawdę tylko po to, żeby się zemścić na Rolfie? Odwraca się i jego spojrzenie jak zwykle przyciąga to, co tutaj najbardziej go fascynuje. Obelisk na środku cmenta- rza. Na jego podstawie znajduje się najbardziej zagadkowa wskazówka dotycząca jego przeszłości. Jego imię, DEVON, wyryte grubymi literami. Nie odnotowano, kto jest tu pochowany, myśli Devon, patrząc na ten napis. A jeśli nawet zapisano to w jakiejś księdze, to nie w takiej, którą pani Crandall chciałaby udo- stępnić. Czy to mój ojciec? Czy to on? Mój prawdziwy, rodzony oj- ciec, czarodziej Skrzydła Nocy? — A twoim zdaniem któż miałby nim być? Devon błyskawicznie odwraca się. — Kto to powiedział? — woła. — Kto tu jest? Cichy, drwiący śmiech przelatuje nad nagrobkami. — Chcesz zobaczyć jego twarz? Twarz twojego ojca? Ten głos go przeraża. Kto to? — Tak — mówi Devon. — Tak, chcę go zobaczyć! — Bardzo dobrze — odpowiada głos, niski i głuchy, jak- by dobywał się spod ziemi. Devon przygotowuje się na najgorsze. Nikt się nie poja- wia. Nagle jednak słyszy jakiś dźwięk, szmer u swoich stóp. Odskakuje przerażony. Z ziemi wyłania się dłoń. Dłoń jego martwego ojca! 5. Kkw KG ta^G/zy (ssięzLjea l O/'i l o /MŹ kiedyś się wydarzyło, myśli Devon. Kiedyś zaatako- wała mnie tu armia zombi... Tym razem jednak tylko jeden zmarły powstaje z grobu. Okropny, cuchnący nieboszczyk, z dziurami zamiast oczu. Rozkładające się trupy przerażają Devona bardziej niż cokolwiek innego. Bardziej niż demony, bardziej niż zbun- towani czarodzieje, bardziej niż wilkołaki. Chłopiec cofa się z odrazą, gdy nieboszczyk wstaje z grobu. — Odejdź — rozkazuje, a serce łomocze mu w piersi. — Odejdź! Jednak zombi chwiejnie rusza naprzód, wymachując roz- kładającymi się rękami i usiłując złapać chłopca. Devon od- skakuje, ale czuje woń gnijącego ciała. To chyba najgorsza cecha zombi: ten odór. — Wracaj do swojego grobu! — krzyczy Devon, lecz nie- boszczyk wciąż naciera, z każdym krokiem budząc w nim coraz większe obrzydzenie. Devon zastanawia się, czy po prostu nie zniknąć, ale dochodzi do wniosku, że pozosta- wianie zombi w okolicy Kruczego Dworu to kiepski po- mysł. Ponadto byłoby to tchórzliwe i... W tym momencie Devon pojmuje, dlaczego nie może pokonać nieboszczyka. Boję się, mówi sobie. On mnie prze- raża. Boję się, że ten cuchnący i gnijący trup może być moim ojcem. To dlatego moja moc nie dziata. —84— Jak mówiono mu wiele, wiele razy, jedynie strach może go pokonać. Pozbawić czarodziejskiej mocy. Słyszy głos ojca: — Jesteś silniejszy od nich wszystkich. Zawsze o tym pa- miętaj, Devonie. — Tak! — woła chłopiec, przestając się cofać i stawiając czoło nacierającemu zombi. — Jestem silniejszy od ciebie, ty zgniłku! Dłonie nieboszczyka dotykają ciała chłopca. Devon po- konuje odrazę i wyzywająco patrzy w puste oczodoły, usi- łując nie zwracać uwagi na kłębiące się w nich robaki. — Wracaj do swojego grobu! — rozkazuje ponownie i tym razem stwór znika. Ziemia pod nogami chłopca wygląda na nieporuszoną. Devon wzdycha z ulgą. Zostałem poddany próbie, uświadamia sobie. / przesze- dłem ja. Tylko kto go jej poddał? Powoli wraca przez las do Kruczego Dworu. Będzie mu- siał wyjaśnić pani Crandall, że Obłąkana Dama wymknęła mu się. Jeszcze nie wie, czy powie jej więcej — że wyjawiła mu, że ma na imię Ciarissa. Może zaczeka, aż wieczorem zrobi to Rolfe, ponieważ potem rozpadnie się cały jego świat. Pani Crandall może wyrzucić go z Kruczego Dworu za niewykonanie jej polecenia i widywanie się z Rolfeem Montaigneem. Nie wiadomo, dokąd mogą go wystać. Musi być przygotowany na wszystko. Jest późne popołudnie. Ominął go lunch, ale widok — i zapach — tego umarlaka odebrały mu apetyt. Teraz tylko chce mu się spać. Gdy idzie przez podjazd do frontowych drzwi posesji, słyszy klakson. — Hej, Devonie! —85— To D. J. Z piskiem opon wjeżdża swoim camaro na pod- jazd i zatrzymuje się przed domem. Wyskakuje z samocho- du, a Ana, Marcus i Ceciły wysiadają z drugiej strony. — Wszystkiego najlepszego, koleś! — mówi D. J., klepiąc go w plecy. — Czekaliśmy na ciebie z tortem i wszystkim, ale nie pokazałeś się w szkole! Marcus, teraz wyglądający już nieco lepiej, wręcza mu to, co zostało. Kawałek czekoladowego tortu Sary Lee na papierowym talerzyku, z krzywo zatkniętą w nim świeczką. Devon uśmiecha się. — Dzięki, ludzie. Ana podchodzi do niego. — Chyba nie myślałeś, że zapomnieliśmy, co? Spogląda w jej piwne oczy. Są takie ładne. — Nie, wiedziałem, że będziecie pamiętali. Wchodzą do środka, siadają przy stole i Marcus zapala świeczkę. — No już — mówi. — Pomyśl jakieś życzenie i zdmuch- nij ją. — Zanim to zrobi — słyszą inny głos — może powinien oszczędzić tchu na to. To Bjorn. Gnom wkracza do pokoju, niosąc ogromny czekoladowy tort na srebrnej tacy, tak szeroki i wysoki, że praktycznie większy od niego samego. Stawia go na stole. Na torcie palą się świeczki. — Piętnaście świeczek — mówi Alexander, przybiegając za Bjornem. — Sam je pozapalałem. — Piętnaście, tak? — pyta Devon. Spogląda na Ceciły, która stoi z boku pod ścianą. Tylko ona nie złożyła mu życzeń. Devon wyciąga rękę i wyjmuje świeczkę z resztek ciasta Sary Lee. Zatyka ją na torcie przyniesionym przez Bjorna. — Może powinno ich być szesnaście — mówi i dmuch- nięciem gasi je wszystkie. Ceciły odwraca głowę. —86— — Pomyślałeś jakieś życzenie? — pyta Ana, trzymając się blisko Devona. —Tak. — Założę się, że chciałeś się dowiedzieć, kim byli twoi prawdziwi rodzice — mówi D. J. Devon uśmiecha się. — Jeśli wam je wyjawię, to życzenie się nie spełni. Zauważa, że Ceciły zerknęła na niego, ale zaraz znów od- wróciła głowę. — Stare przesądy — wtrąca Bjorn. — Coś w nich jest. Ja traktuję je bardzo poważnie. — Cóż, trzeba to wrąbać — mówi D. J. — Ukrój mi duży kawałek, Devonie. Przez pewien czas jest to zwyczajne urodzinowe przy- jęcie. Tort czekoladowy i coca-cola — dla dziewcząt diete- tyczna — oraz beztroski śmiech. Nie ma mowy o czarach, demonach, bestiach czy zombi. Zamiast tego D. J. obiecuje zabrać wszystkich latem na Florydę. Mówi, że jego rodzice kupują tam mieszkanie, żeby uciec przed ciężkimi zimami w Biedzie. — Demony nigdy nie znajdą was na West Palm Beach — śmieje się. Devon też się śmieje. Odzyskuje apetyt i pochłania trzy kawałki tortu. Siedząc na podłodze pod ścianą obok Any, czuje uniesienie i radość, a kiedy dostrzega odrobinę lukru na jej górnej wardze, nachyla się i delikatnie ją całuje. — Devonie! — mówi Ana, chichocząc, i oddaje mu po- całunek. — No dobra, wy dwoje — mówi Marcus, celując w nich widelcem. — Nie migdalić się. Devon uśmiecha się, patrząc na niego. Zauważa, że Ceci- ły wychodzi z pokoju. D. J. rusza za nią. Devon przez chwilę ma poczucie winy, ale zaraz dochodzi do wniosku, że tak jest najlepiej: powinni zapomnieć o sobie. Poza tym nie mo- —87— Oczywiście jeśli pani Crandall pójdzie do więzienia — co może się zdarzyć, jeśli Rolfe zdoła dowieść, że popełniła krzywoprzysięstwo i przez te wszystkie lata więziła Cia- rissę — to nie wiadomo, co się stanie z Devonem. I Ceciły. I Alexandrem. I z Kruczym Dworem. Tyle że Ciarissa znikła. Devon wyczuwa to, a jego intuicja czarodzieja Skrzydła Nocy potwierdza ten fakt. Cłarissa jest wolna. Wreszcie naprawdę wolna. Szybuje w przestwo- rzach. To, co powiedział Ceciły, było prawdą. Są bezpiecz- ni, dopóki Cłarissa nie postanowi wrócić. A bez Cłarissy Rolfebwi będzie trudno dowieść, że jej ciała nie zabrało morze. Bez dowodów nie zdoła pani Cran- dall o nic oskarżyć. Co zresztą i tak go nie powstrzyma. J ak śmiesz wchodzić do tego domu? Pani Crandall jest na górnym podeście schodów, patrząc szeroko otwartymi, pełnymi gniewu oczami na Rolfe'a Montaigne'a, który stoi z Devonem w hallu. Kiedy mężczyzna zapukał, Devon otworzył mu drzwi, mając nadzieję złagodzić nieuchronne starcie. Jednak pani Crandall najwyraźniej zauważyła nadjeżdżający samochód przez okno sypialni i — delikatnie mówiąc — nie jest za- chwycona tą wizytą. — Jak zawsze, Amando — mówi Rolfe, patrząc na nią — jesteś szczególnie piękna, kiedy się złościsz. Ten komplement tylko podsyca jej gniew. Pani Crandall schodzi po schodach i mówi lodowatym tonem, sypiąc skry z oczu: — Kiedy byłeś tu ostatnio, powiedziałam ci, żebyś nigdy nie wracał. —90— — Musiałem przynieść Devonowi prezent urodzinowy — oznajmia niewinnie Rolfe. Ona staje przed nim. — Zapewne jakiś magiczny drobiazg, który tylko zachęci go do praktykowania tego, czego mu zabroniłam. — Daj spokój, Amando — mówi Rolfe. — Czy nie mo- żemy zachowywać się jak cywilizowani ludzie, choćby ze względu na chłopca? W końcu to jego urodziny. Pani Crandall zaciska wargi, patrząc na Devona i Rolfe a. — Daj mu ten prezent i wyjdź. — Może przynajmniej wejdziemy do salonu? Stanie w przedpokoju wydaje się takie formalne. Ona tylko wzdycha. Wszyscy idą do salonu, Devon z mocno bijącym sercem. Chciałby, żeby Rolfe skrócił swój występ i przeszedł do sedna sprawy, Nie musi długo czekać. — Przy okazji, Amando — mówi Rolfe, gdy pani domu siada na swoim fotelu z wysokim oparciem. — Miałaś jakieś wieści od Cłarissy? Devon bacznie obserwuje panią Crandall. Ta zimno spo- gląda na Rolfe'a. Nie zdradza żadnych uczuć. — Cłarissa nie żyje — mówi w końcu. — Ty najlepiej po- winieneś o tym wiedzieć. — Zatem to jej duch tłukł się w murach dworu przez kil- ka ostatnich tygodni? — pyta Rolfe. Pani Crandall przenosi spojrzenie na Devona. — Przykro mi — mówi chłopiec. — Musiałem mu to po- wiedzieć. Dzisiaj znowu się z nią widziałem, pani Crandall. I wyjawiła mi, jak ma na imię. — Jest obłąkana — mówi spokojnie pani Crandall. — Wiesz o tym, Devonie. Rolfe stoi nad nią, przeszywając ją gniewnym wzrokiem. — Zatem zaprzeczasz, że ta tajemnicza dama to w rze- czywistości Cłarissa Jones? —91— — Ta tajemnicza dama ma magiczną moc — oświadcza pani Crandall, pozornie wciąż nieporuszona, chociaż ma- gicznie wyostrzony słuch Devona wychwytuje przyspieszo- ne bicie jej serca. — Czy Ciarissa kiedykolwiek ją posiadała? —— Nie — przyznaje Rolfe. — Poza umiejętnością oczaro- wania nastolatka, który był zakochany w tobie. Po tych słowach pani Crandall nie jest w stanie dłużej udawać. Wstaje, omija Rolfe a i przechodzi przez pokój. — To nonsens! — mówi głośno, ale drżą jej dłonie. — Daj Devonowi prezent i wyjdź. — Nie wyjdę, dopóki nie powiesz mi prawdy, Amando. Przesiedziałem dziesięć lat w więzieniu za spowodowanie śmierci Ciarissy. Jeśli ona żyje, przyjdzie do mnie. Powiedz mi prawdę, Amando, zanim sam ją odkryję! —W porządku!— Pani Crandall odwraca się twa- rzą do niego. — Tak, to była Ciarissa! Tak, trzymałam ją w ukryciu przez te wszystkie lata! I co zamierzasz z tym zrobić, Rolfe? On uśmiecha się zjadliwie. — Może dam ci posmakować tego, przez co przeszedłem przez te wszystkie lata. Krzywoprzysięstwo to przestęp- stwo, Amando. — Zeznałam, że widziałam cię za kierownicą, co było prawdą — mówi wyzywająco pani Crandall. — Nie popeł- niłam krzywoprzysięstwa. — To kłamstwo i dobrze o tym wiesz. Prowadziła Ciarissa! Ona śmieje mu się w twarz. — Byłeś tak pijany, że nie mogłeś nawet ustać na nogach! — Tylko że ukrywanie tu Ciarissy, kiedy skazywano mnie za spowodowanie jej śmierci... Pani Crandall ponownie odsuwa się od niego i z gracją geparda przemierza pokój. Devon schodzi jej z drogi. — Ciarissa wróciła, kiedy już złożyłam zeznania i za- _Q2— kończył się proces. Wcześniej nie miałam pojęcia, że ona żyje. — Obrzuca spojrzeniem Rolfe a, a potem Devona. — Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy stanęła we fron- towych drzwiach. — Gdzie była? — ośmiela się zapytać Devon. — Nigdy nam nie wyjaśniła — odpowiada pani Cran- dall. — Postradała rozum. Zapewne na skutek wypadku. — A jej moc? — pyta Devon. — Skąd się wzięła? — Tego również nie wiemy — odpowiada pani Cran- dall. — Wiem tylko, że wróciła do Kruczego Dworu zupeł- nie odmieniona. Poszła prosto do portalu we wschodnim skrzydle i próbowała otworzyć Otchłań! Usłyszawszy to, Devon i Rolfe na chwilę oniemieli. Pani Crandall posyła im zdawkowy uśmieszek. — Może teraz rozumiecie, dlaczego moja matka i ja mu- siałyśmy to zrobić. Dlaczego trzymałyśmy tu Ciarissę pod kluczem. Dlaczego nigdy nie pozwoliłyśmy, aby w pełni po- znała swoje umiejętności. Gdybyśmy ją uwolniły, otworzy- łaby Otchłań. Jej czary sprowadziłyby z powrotem Szaleń- ca! Byłam tego pewna! Rolfe drapie się po głowie. — Dlaczego mam wrażenie, że słyszymy tylko część prawdy? — Mówię wszystko, co wiem. Rolfe prycha. — Po prostu wydaje mi się niezwykle dogodne, że bro- niąc Kruczego Dworu przed Szaleńcem, jednocześnie zdo- łałaś się zemścić na mnie. Ona wytrzymuje jego spojrzenie. — To objaw twojego narcyzmu, Rolfe. Sądzisz, że wszyst- ko kręci się wokół ciebie. — Mogłaś znaleźć jakiś sposób na to, żeby utrzymać Ciaris- sę z daleka od Otchłani i poinformować władze, że ona żyje. —Q3— — Po co? Żeby wydostać cię z więzienia? — Pani Cran- dall podchodzi i staje oko w oko z Rolfeem. — A dlaczego miałabym to robić? Chyba zapominasz, że w tym samo- chodzie był jeszcze ktoś. Ten służący. On nigdy nie wrócił. Nie. Ten biedny chłopiec rzeczywiście utonął przez ciebie, przez twój brak szacunku dla ludzkiego życia. Tak więc bez względu na to, czy Ciarissa przeżyła czy nie, zasłużyłeś na odsiadkę. Rolfe odwraca głowę i milczy. W salonie zapada niezręczna, nieprzyjemna cisza. Żad- nego z nich nie cieszy to starcie. Devon wyraźnie wyczuwa, że tak naprawdę nie chcą być dla siebie okrutni. — Cóż — mówi, przerywając milczenie. — Przynajmniej już nie musimy się o nią martwić. Nie ma potrzeby jej wię- zić. Odleciała stąd. Dosłownie. Pomachała rękami jak skrzyd- łami i odleciała. Próbowałem ją powstrzymać, ale nie zdo- łałem. A mój wewnętrzny głos podpowiada mi, że napraw- dę nas opuściła. — Możemy tylko mieć nadzieję, że to prawda — mówi pani Crandall. Rolfe doszedł do siebie. — Powinnaś na to liczyć, ponieważ przetrzymywanie ko- goś wbrew jego woli też jest przestępstwem. — Była tu gościem, nie więźniem. Bardzo dobrze ją trak- towaliśmy. Pamiętając, ile razy słyszał jej szloch odbijający się echem w całym domu, Devon zastanawia się, czy to prawda. Jed- nak Ciarissa rzeczywiście jest obłąkana. Kto wie, co ozna- czał j ej płacz? Pani Crandall znów mierzy wzrokiem Rolfe a. — Chcę, żebyś w ciągu dziesięciu minut opuścił ten dom. Daj Devonowi prezent, a potem odejdź, proszę. Szybko wychodzi z salonu, a jej długa zielona suknia _g4_- z szelestem ociera się o podłogę. Kiedy pani Crandall znika im z oczu, wyczerpany Rolfe opada na jej fotel. — Wciąż jest w tobie zakochana — mówi Devon, siadając na sońe naprzeciw mężczyzny. — To najzupełniej oczywiste. — Ona mnie nienawidzi — mówi niezbyt przekonująco Rolfe — tak samo jak ja ją. — Taak, pewnie — wzdycha Devon, przewracając ocza- mi na tę głupotę dorosłych. — Zatem sądzisz, że tajemnica Obłąkanej Damy została rozwiązana? Może nie ma się już czym przejmować. Może Ciarissa wyniosła się razem ze swoimi magicznymi umiejętnościami, jakiekolwiek one są, żeby gdzie indziej wieść żywot czarodziejki. Rolfe śmieje się. — Gdybyś nie miał takich doświadczeń z Kruczym Dwo- rem, może byś w to uwierzył. Daj spokój, Devonie. Ciarissa jest częścią tajemnicy tego domu tak samo jak każdy z nas. Ona wróci. — Potrząsa głową — Nie rozumiem tylko, w ja- ki sposób zdobyta magiczne umiejętności. Była zwykłą, niemądrą dziewuchą. Siedzący na sońe Devon pochyla się i uśmiecha kącikiem ust. — No cóż... nie chcę bynajmniej zmieniać tematu, ale... naprawdę masz dla mnie prezent urodzinowy? Rolfe śmieje się. — Pewnie, że mam. Sięga do kieszeni i wyciąga jakieś pudełko. Devon bierze je z wdzięcznością, zdejmuje wieczko i zagląda do środka. — To pierścień mojego ojca! — Sądzę, że udało mi się go uaktywnić — mówi Rolfe. — Sprawdziłem w kilku księgach i dowiedziałem się, że jeśli kryształ w pierścieniu Opiekuna zaczyna źle działać, należy go umieścić w pobliżu innych kryształów, bo w ich obecno- ści się „naładuje" —Q5— Devon spogląda na złoty pierścień, na osadzony w nim niebieski kryształ. To był pierścień Teda Marcha, i Devon z radością go przyjął. Jednak dotychczas pierścień oka- zał się słaby i nie można było na nim polegać. Jeśli Rolfe rzeczywiście go naprawił, mógł stać się dla Devona istną skarbnicą wiedzy. — Dziękuję ci, Rolfe — mówi chłopiec, wsuwając pier- ścień na palec. — Wypróbuję go wieczorem. — Wszystkiego najlepszego, przyjacielu. — Rolfe spoglą- da na hali i schody. — Teraz lepiej już pójdę. Moje dziesięć minut prawie się kończy, a chyba już dostatecznie rozzło- ściłem Amandę. — Posłuchaj, Rolfe — mówi Devon, gdy idą razem do drzwi. — Za tydzień znów będzie pełnia księżyca. Musimy być przygotowani na ewentualny powrót bestii. Rolfe kiwa głową. — Próbowałem znaleźć więcej informacji o takich stwo- rach w mojej bibliotece, ale niewiele się dowiedziałem. Bę- dę szukał dalej. Devon spogląda na pierścień na palcu. Może on udzieli mu kilku odpowiedzi. Chłopiec żegna się z Rolfe em i spie- szy na górę, żeby wypróbować pierścień. Jego pokój pachnie świeżym drewnem. Stolarze skoń- czyli pracę po południu. Wymienili zwęglone deski podłogi i framugi okien. Devon ma też nowe biurko. Nie podobają mu się nowe zasłonki, wybrane przez panią Crandall. Żółte w różowe różyczki — co ona sobie wyobraża? Rozsuwa je jak najszerzej i otwiera okno. Podnosi oczy ku niebu. Mży, ale mimo to widać sierp księżyca. Devon wyciąga rękę, mierząc weń wskazującym palcem i koncentruje się. Z początku nic się nie dzieje. Devon zaczyna się oba- wiać, że Rolfe jednak nie naprawił kryształu. Nagle czuje mrowienie, przesuwające się od dłoni do głowy. Wszystko —96— wokół nabiera tak ostrych zarysów, że otoczenie zdaje się wibrować. Devon nie odrywa oczu od księżyca. Ten nagle zabarwia się czerwienią. Krew! Księżyc jest oblany krwią! Gęsta jak syrop, ścieka po jego tarczy, plamiąc nocne nie- bo. Mżący deszcz również zmienia się w krew, która lepką warstwą oblepia rękę Devona. Chłopiec cofa się, starannie zamykając okno. Gdy tylko to robi, krew znika, lecz mdlący skurcz w brzu- chu pozostaje. Co oznacza ta wizja? Co ma powiedzieć mu o bestii? Siada na łóżku i zamyka oczy. — Pokaż mi więcej — rozkazuje. — Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. I nagle już nie jest w swoim pokoju. Kroczy jakimś za- snutym pajęczynami korytarzem, zapewne w zamknię- tym wschodnim skrzydle domu. Słyszy swój oddech, jak na wzmocnionej ścieżce dźwiękowej jakiegoś filmu. Czuje strach, ponieważ nie wie, co go czeka na końcu korytarza, ale stara się opanować, wiedząc, że ten lęk pozbawi go ma- gicznej mocy. Wreszcie na odległym końcu korytarza dostrzega jakąś postać. To mężczyzna. Zbliża się. Devon poznaje ducha, którego po raz pierwszy napotkał w sekretnym przejściu. Tego młodzieńca z fryzurą Beatlesa. Młodzian stoi i tylko patrzy na Devona. Ma na sobie bawełnianą koszulkę i dżin- sy. Wygląda na strasznie smutnego i znużonego. — Kim jesteś? — pyta Devon. Nieznajomy znów kreśli w powietrzu pięcioramienną gwiazdę. — Tak, wiem, wiem, pentagram —• mówi Devon. — Ale kim ty jesteś? Co masz wspólnego z bestią? Czy jesteś jakoś związany z Ciarissą? —97— Młodzieniec nie odpowiada, tylko spogląda w górę. De- von podąża wzrokiem za jego spojrzeniem. Nagle już nie znajdują się na zakurzonym starym korytarzu, ale w lesie. Devon czuje w nozdrzach zapach zeschłych liści i wilgotnej ziemi. Spogląda na wiszący na ciemnym niebie księżyc. Ten jest teraz w pełni, a nie cienki jak przedtem. I owszem: ocieka krwią. Devon powraca wzrokiem do stojącego przed nim mło- dzieńca, Tylko że ten znikł, a pojawiła się warcząca bestia. Z rykiem szczerzy długie, ostre kły. Potem skacze. Devon otwiera oczy. Siedzi na swoim łóżku, w swoim pokoju. Na zewnątrz deszcz bębni w okna. Chłopiec wypuszcza powietrze z płuc, pozbywając się lęku wywołanego przez tę wizję. Czuje dziwne zmęczenie. — Zostawię pierścień na palcu — mówi do siebie, rozbie- rając się przed pójściem do łóżka. — Może we śnie udzieli mi odpowiedzi. Zasypia, ledwie przyłożywszy głowę do poduszki. De 'eyonie. Słyszy dobiegający skądś głos, gdzieś z oddali, ale nie wiadomo skąd. — Devonie. — Tato? We mgle dostrzega twarz ojca. To Ted March, jego puco- łowate, rumiane policzki, jego jasnoniebieskie oczy. Wycią- ga ramiona do Devona. — Tato, to naprawdę ty? — Tak, Devonie, to ja. Chłopiec zdaje sobie sprawę z tego, że śni, lecz to wcale nie zmniejsza radości wywołanej widokiem ojca. Zaczy- na zdawać sobie sprawę z tego, że jego sny często bywają równie realne jak to wszystko, czego doświadcza na jawie. Może śni, ale to wcale nie oznacza, że ojciec nie jest teraz przy nim. Jednak jak to często bywa we snach, czas i odległość tra- cą swój sens: im bardziej Devon stara się dotrzeć do ojca, tym bardziej ten się oddala. — Tato, tyle się dzieje — woła we mgle Devon. — Tyle muszę zrozumieć. — Poradzisz sobie, Devonie. Możesz poskładać wszyst- kie kawałki tej łamigłówki. Wiem, że potrafisz. Jego głos dobiega z oddali. Devon biegnie coraz szybciej, próbując go dogonić, zbliżyć się. Jednak ojciec jest coraz dalej. — Tato! Potrzebuję twojej pomocy! Musisz mi powie- dzieć, kim jest Ciarissa! I co oznacza krew na tarczy księży- ca? Proszę, powiedz mi, tato! Teraz już ledwie go słyszy, gdyż postać ojca szybko znika w gęstej, wilgotnej mgle. — Mój pierścień — zaczyna Ted March, ale reszta zdania już nie dochodzi do uszu Devona. — Tato! Nie słyszę cię! Tato! Twarz Teda Marcha migocze, pojawia się i znika, stapia- jąc się z czymś innym. Jego głos jest teraz ledwie szeptem, zagłuszanym przez inny dźwięk. Cichy i piskliwy, coraz gło- śniejszy. Śmiech. To śmiech jakiegoś szaleńca. — Tato! — woła Devon. — Tato! — przedrzeźnia go ktoś. — Tato! Tato! Ja ci dam tatę! I nagle twarz we mgle nie należy już do Teda Marcha, lecz do Jacksona Muira, okropnego, rozkładającego się tru- pa. Szczękając zębami, Szaleniec śmieje się z Devona. —99— — Tyle się dzieje — mówi Jackson Muir, nadal przedrzeź- niając Devona. — Tyle musisz zrozumieć. — Jesteś martwy — mówi Devon. — Już nigdy nie wydo- staniesz się z Otchłani! — Wydostanę się, Devonie — rozlega się głos Szaleńca, niski i ciągnący się jak melasa. — Ponieważ sam mnie wy- puścisz. — Nigdy! — Och, mój chłopcze, nigdy to okropnie długi czas. Maniacki śmiech wypełnia cały sen Devona. Chłopiec pró- buje się obudzić, ale nie może. Ma wrażenie, że jest w po- trzasku, i Szaleniec to wyczuwa. — No cóż, jeśli nigdy mnie nie uwolnisz, to może będę musiał zatrzymać cię tutaj, w twoich snach — mówi Jack- son Muir radosnym tonem. — Biedny mały czarodziej, będą mówili, patrząc, jak wijesz się, skręcasz i rzucasz na łóżku. Na zawsze uwięziony w koszmarnym śnie! — Nie możesz tego zrobić — wota Devon. — Nie mogę? Teraz tuż przed Devonem stoi Jackson Muir w swojej ludzkiej postaci, wysoki ciemnowłosy mężczyzna w czar- nym płaszczu i błyszczących skórzanych butach czarodzie- ja. Płonącym wzrokiem mierzy nastolatka. — Zapominasz, jak długo praktykowałem magię, Devo- nie. Ile miałem lat na jej perfekcyjne opanowanie. Potrafię robić rzeczy, których ty nawet nie jesteś w stanie sobie wy- obrazić. — Uśmiecha się demonicznie. — I zapominasz, jak realne są sny czarodzieja Skrzydła Nocy. Nagle dłonie Szaleńca zaciskają się na szyi Devona. Co- raz mocniej. — A teraz, Devonie March, przygotuj się na śmierć we śnie — śmierć, której będziesz doświadczał raz po raz przez całą wieczność, w Otchłani swojego umysłu! —100— 6. PoJiMX[e. De 'evon rozpaczliwie łapie oddech, bezskutecznie usiłując oderwać od swojej szyi zimne palce Szaleńca. — Możesz robić, co chcesz, chłopczyku, mały czarodzie- ju, ale nie zdołasz się wyrwać — mówi Jackson Muir, wbija- jąc kciuki w grdykę Devona. To koniec, myśli w popłochu Devon. Znalazt sposób, żeby mnie zabić. To twój strach, Devonie, słyszy głos ojca. Twój strach za- wsze czyni cię słabym. Wiem, wiem, krzyczy w myślach Devon, bliski utraty przytomności. Jednak on mnie zabija, ojcze. Jak mam się nie bać? — Puść go, Apostato. To inny głos, którego Devon nie rozpoznaje. Jackson na moment rozluźnia chwyt i chłopiec z trudem nabiera po- wietrza w płuca. — Kto śmie...? — warczy Szaleniec, oglądając się przez ramię. — Ja tu rządzę! Kto śmie przeszkadzać? — Ja — mówi głos, zwyczajnie i po prostu. — Ty! — Jackson Muir jest tak zaskoczony, że stawia De- vona na ziemi. Oczywiście we śnie nie ma ziemi, tylko mgła. Mimo to Devon łapie równowagę i jakoś utrzymuje się na nogach. Oraz dostrzega twarz wybawcy. —101— To duch z sekretnego przejścia. Młodzieniec z fryzurą Beatlesa stoi tu teraz i ponownie kreśli w powietrzu pen- tagram. — Ośmielasz się przeszkadzać, McNutt? — ryczy Sza- leniec. — Powinieneś już wiedzieć, że nie potrańsz ocalić nikogo, nawet siebie! — Nie masz tu żadnej władzy — mówi mu duch, spokoj- nie, roztropnie i bez cienia obawy. — To królestwo snów Devona. Tylko on może nam rozkazywać. Jackson Muir śmieje się. — Devon? Spójrz na niego! To drżący, roztrzęsiony dzie- ciak! Niegodny zwać się czarodziejem! — Niegodny? — prycha Devon. Dźwięk własnego głosu przywraca mu pewność siebie. Uścisk Szaleńca słabnie. — Uwięziłem cię w Otchłani, Muir! Myślę, że to czyni mnie godnym miana czarodzieja Skrzydła Nocy. Jackson Muir już znika, bezsilny. Devon odwraca się do ducha, którego Szaleniec nazwał McNuttem. — Teraz jednak opowiedz mi o sobie — mówi Devon. — Powiedz mi to, co muszę wiedzieć. — Devonie. A czyj to głos przeszkadza mu teraz? — Devonie, obudź się! Chłopiec otwiera oczy. To Bjorn. — Spóźnisz się do szkoły — mówi gnom. — Szkoła? — Devon siada na łóżku. Jego pokój skąpany jest w blasku słońca. — Obudziłeś mnie, żebym szedł do szkoły? — Taak, owszem, skoro przespałeś dźwięk budzika i nie zszedłeś na śniadanie — mówi Bjorn. — Czy nie masz dziś czasem klasówki z geograńi? — Bjornie, zajmowałem się czymś znacznie ważniejszym niż klasówka z geografii. —102— — Czy chrapanie przypominające warkot piły tartacznej jest ważniejsze od klasówki z geografii? Devon wstaje z łóżka, mamrocząc: — Dlaczego wszyscy zapominają o tym, że jestem czaro- dziejem Skrzydła Nocy? I że mój sen może być ważny? Bjorn uśmiecha się drwiąco. — Ubieraj się. Czekamy na ciebie w samochodzie. Przez całą drogę do szkoły i na pierwszych lekcjach De- von jest milczący i ponury. Tak niewiele brakowało, a do- wiedziałby się wszystkiego, co chciał wiedzieć. Pierścień ojca działał. Teraz Devon będzie musiał zaczekać do wie- czora, żeby poznać odpowiedzi. Przecież nie może wpaść w trans, siedząc w ławce szkolnej. Na pewno nie podczas klasówki z geografii, którą pewnie zawali, bo zupełnie się do niej nie przygotował. — Szkoda, że nie mogę wykorzystać moich magicznych umiejętności, żeby zdać wszystkie sprawdziany — mówi Devon później, w stołówce, nakładając spiralę keczupu na swojego hamburgera. — Byłoby mi łatwiej w szkole. — Hm, lepiej z tym uważaj, Devonie — mówi Marcus. — Dlaczego? Lubię dużo keczupu. Marcus przewraca oczami. — Nie chodzi mi o keczup, tylko o to, czego byś chciał. Ustawiają tace na stoliku. — O czym ty mówisz? — Pragniesz wykorzystać swoje umiejętności dla wła- snych korzyści. — Marcus siada naprzeciw Devona, prze- szywając go wzrokiem. — Zapewne mógłbyś to zrobić, gdybyś naprawdę chciał. Jednak wiesz, kim byś się wówczas stał. — Tak — mówi z drwiącym uśmiechem Devon. — Pry- musem. — Apostatą — prostuje przyjaciel. — Jak Isobel. Jak Jack- —10-3— son Muir. Jak wszyscy ci czarodzieje Skrzydła Nocy, którzy zeszli na złą drogę i w końcu przegrali. — Zastanawiam się — mówi Devon. Marcus odgryza kęs rolady z indyka. — Nad czym się zastanawiasz? — Właśnie tego nas uczą, że każdy Apostata został poko- nany. Ani jednemu z nich złe czyny nie przyniosły korzyści. No wiesz, stary morał, że zbrodnia nie popłaca. Tylko czy to prawda? Może niektórzy z tych, którzy zeszli na złą dro- gę, skorzystali na tym. — Nie podoba mi się takie gadanie. — Nie martw się, Marcusie. Nie zejdę na złą drogę. Tylko się zastanawiam. Spogląda na przyjaciela. Jest tam, ten pentagram na twa- rzy Marcusa. Pojawia się teraz zbyt często. — Jesteś moim idolem, Devonie — mówi Marcus. — Nie tylko dlatego, że wciąż pokonujesz demony i wtrącasz je z powrotem do Otchłani. Jesteś moim idolem, ponieważ nie boisz się robić tego, co słuszne. Wstać i walczyć. — Uśmie- cha się znacząco. — Siedzieć przy stoliku z pedałem. — Hej — mówi zaskoczony Devon. — Nie używaj tego słowa. — Inni go używają. Słyszę ich. Jednak ty, Devonie, nie wahałeś się ani chwili, czy zadawać się ze mną — gejem — nie zważając na to, co mogą pomyśleć o tym inni. Devon krzywi się. — Gdyby ci idioci wiedzieli, co się dzieje, czego napraw- dę powinni się obawiać, gdyby widzieli, jak razem ze mną walczysz z demonami... no cóż, wtedy nie nazywaliby cię tak. Pentagram wciąż unosi się przed twarzą Marcusa. Devon nie może go dłużej ignorować. — Nadal nosisz ten wisiorek? — pyta. Marcus kiwa głową i klepie się w pierś. —104— — Zawsze, Devonie. Od kiedy mi go dałeś. — To dobrze. Ana przychodzi z tacą. Siada obok Devona. — Rozmawiacie o zwyczajnych sprawach czy o demonach? — O jednych i drugich — mówi Marcus. Ona skrapia sałatkę winnym octem. — No cóż, tej nocy miałam sen i chcę się upewnić, że wszystko jest w porządku. — Jaki to był sen? — pyta Devon. — Głupi — odpowiada Ana. — Opowiedz — nalega Devon. — No cóż, to był dziecinny sen. O wielkim złym potwo- rze. Chciał mnie dopaść. To wszystko. Jestem pewna, że to nic takiego. — Co to był za potwór? Ona wzdycha. — Nie powinnam była poruszać tego tematu. Devonie, to miło, że tak się przejmujesz, ale nie możemy ogłaszać alarmu za każdym razem, gdy ktoś z nas ma koszmarny sen. To był tylko sen. — Nie ma czegoś takiego — mówi jej Devon. — Nie w naszej paczce. Opowiedz mi, jak wyglądał ten potwór. Ana uśmiecha się krzywo. — No cóż, niech pomyślę. Właściwie nie pamiętam. Chy- ba był włochaty. Wielki i włochaty. Tylko tyle pamiętam. Devon spogląda na jej okrągłą, śliczną twarz i piwne, nie- winne oczy. Teraz pentagram unosi się również przed Ana. ^o to oznacza? Co znak pięcioramiennej gwiazdy ozna- cza dla jego przyjaciół? To pytanie dręczy Devona przez cały następny tydzień —105— i jeszcze jeden. Panuje spokój, wprost niesamowity. Żad- nych snów, żadnych wizji, żadnych ataków Ciarissy czy ko- goś innego. Gdyby nie pentagram, chwilami pojawiający się przed twarzami Marcusa i Any, mogłoby się wydawać, że wszyscy wiodą zupełnie zwyczajne życie. Zwyczajne życie. Devon nie potrafi go sobie wyobrazić. Pierścień ojca okazał się pomocny. A przynajmniej tak uważa Devon. Chociaż nie podał mu żadnych konkretnych informacji o pochodzeniu faceta zwanego McNuttem oraz znaczeniu pentagramu, wyjaśnił wiele innych spraw. Na przykład pewnej nocy ukazał mu Horatia Muira, bu- downiczego Kruczego Dworu, jako małego chłopca miesz- kającego w Anglii. W tle siedział ojciec Horatia, wiktoriań- ski dżentelmen o surowym wyrazie twarzy, Quentin Muir. Zasiadał na krześle z wysokim oparciem, niemal jak na tro- nie, a na jego ramionach siedziało kilka dużych kruków, od czasu do czasu trzepoczących skrzydłami. Devon zobaczył, jak ludzie w długich purpurowych sza- tach — zapewne Opiekunowie — wchodzą rzędem do komnaty i spoglądają na małego Horatia, siedzącego na podłodze. — Do Ameryki — powtarzają wszyscy po kolei. — Do Nowego Świata. — To przeznaczenie mojego syna — mówi Quentin Muir. — Założyć placówkę Skrzydła Nocy na zachodniej pół- kuli — mówi najstarszy Opiekun, zapewne mający z tysiąc lat — i zamknąć ogromną Otchłań, która pojawiła się na wybrzeżu Nowej Anglii. — Muszę jednak sprostować twoje słowa, o Mądry Ceol- wulfie — wtrąca inny Opiekun. — Sądzimy, że Bractwo Skrzyd- ła Nocy od dawna jest obecne w Nowym Świecie, tylko straciliśmy z nimi kontakt... — Tamtejsi czarodzieje poszli swoją drogą — przyznaje —106— Ceolwulf — i mamy nadzieję, że Quentin Muir znajdzie sposób, abyśmy połączyli się z naszymi dawno utraconymi braćmi. — Zatem wśród amerykańskich Indian są czarodzieje Skrzydła Nocy — mówi później Devon Rolfebwi. — Czy nie byłoby wspaniale ich znaleźć? Ze swej strony Rolfe nadal zgłębiał zagadkę bestii. Nie- wiele jednak znalazł oprócz starych legend o wilkołakach. Roxanne, obserwująca ich jak cichy i milczący strażnik, mogła tylko dodać, że dowiedzą się więcej podczas następ- nej pełni księżyca. Innej nocy pierścień pokazał Devonowi kolejną scenę z przeszłości, tuż po zbudowaniu Kruczego Dworu. Ho- ratio stał na schodach przed frontowymi drzwiami, a setki kruków lądowały na dachu, kracząc i łopocząc skrzydłami. Obsiadły cały dom, od dachu po gargulce przy parapetach okien. Horatio, teraz dwudziestokilkuletni mężczyzna o ciemnych oczach pełnych życia i radości, otworzył ra- miona, zapraszając żonę do domu. Ta trzymała na rękach dziecko. Małego Jacksona Muira. Jednak uwagę oglądającego to Devona nie przykuwa nie- wiarygodny widok Szaleńca jako gaworzącego, niewinnego dziecka, lecz twarz matki niemowlęcia. Silnej, barczystej kobiety, energicznej i pełnej życia. — Ceciły — pyta Devon później, w sobotnie popołudnie, zdejmując z półki w gabinecie zakurzoną starą księgę — jak miała na imię żona Horatia Muira? — Hmm, chyba Chloe — mówi dziewczyna, zwinięta na fotelu i oglądająca program o całkowitej odmianie wyglądu naVH-l. Na zewnątrz wczesnowiosenna burza bębni deszczem i gradem o szyby. —107— — Właśnie, tak mi się zdawało. — Devon z trzaskiem kładzie ciężką księgę na stole. Kurz unosi się w powietrze, gdy przewraca kartki. — No tak, jest tutaj. — Dlaczego tak się nią interesujesz? Ona nie należała do Bractwa. Była zwyczajną kobietą, która umarła młodo. — Ceciły spogląda na Devona i krzywi się, jakby nagle coś od- kryła. — Och, rozumiem. Wciąż myślisz, że moja prababcia była również twoją prababcią. Innymi słowy, że jesteśmy bratem i siostrą. — Ceciły — mówi Devon. — Sam już nie wiem, co myśleć. Ona wyłącza pilotem telewizor. — Och, wspaniale. Zatem to był tylko pretekst do zerwa- nia ze mną. Tak właśnie myślałam! — Wiesz co, jesteś taka opryskliwa, że zaczynam myśleć, że i tak bym z tobą zerwał. — Opryskliwa? Och, jakie wyszukane słowo. Przestając z Aną, tym molem książkowym, stajesz się małym mądralą. — No cóż, to lepsze niż zgłupieć od przestawania z D. J.! Ona wstaje i podpiera się pod boki. — Myślałam, że D. J. jest twoim przyjacielem! — Ja też tak myślałem. Jednak już go nie widuję, ponie- waż wy dwoje wiecznie gdzieś jeździcie. I wiem, że palisz, Ceciły. Czuję, jak twój płaszcz śmierdzi dymem, kiedy wra- casz. Kiedyś nie znosiłaś papierosów i zawsze ganiłaś D. J. za palenie, a teraz sama też to robisz. Naprawdę mądrze. — Robię, co chcę, i widuję się, z kim chcę, Deyonie. — Bardzo proszę. Nabaw się raka płuc. Stań się kaszlącą, śmierdzącą ruiną. Ceciły odwraca się, opada z powrotem na fotel i ze zło- ścią włącza telewizor. Devon obserwuje ją. Nie potrań określić, co do niej czuje. W tym momencie nienawidzi jej. No, nie całkiem. To przedziwne uczucie, tak jakby chciał cisnąć v/ nią tą grubą księgą i jednocześnie w jakiś sposób —108— ją rozśmieszyć, żeby znów go polubiła. Rozmawiał o tym z Rolfeem, o tych zwariowanych, mieszanych uczuciach, jakie żywi do Ceciły. Opiekun zapewnił go, że trzeba bardzo długiego czasu, żeby pogodzić się z utratą dziewczyny. Rol- fe powiedział, że on potrzebował wielu lat, żeby odkochać się w pani Crandall i zakochać w Roxanne. Wielu lat Tylko że — Devon jest tego pewien — Rolfe tak naprawdę nigdy nie przestał kochać Amandy Muir Crandall. Wciąż jest zadurzony, bez względu na to, jak usilnie temu zaprzecza. Czy tak samo będzie ze mną? Devon wzdryga się na samą myśl, kiedy siada przy stole, próbując znów skupić uwagę na księdze. Czy będę żywił te uczucia do Cecily przez resztę życia, bez względu na to, jak bardzo będzie mi zależało na Anie? Horatio Muir też miał dwie kobiety w swoim życiu. To staje się oczywiste, gdy Devon skupia wzrok na za- mieszczonej w księdze, starej sepiowej fotografii Horatia i jego rodziny. Są tam wszyscy: pan Kruczego Dworu, a obok niego jego skromna żona Chloe, trzymająca w ramionach ich trzeciego syna, Randolpha. Jackson jest teraz chłop- cem w wieku około ośmiu lat, sięgającym ojcu do ramienia, z zaczepnym uśmiechem na śniadej twarzy. Obok niego stoi chudy drugi syn, Gideon, który zginie podczas drugiej wojny światowej. Jednak patrząc na twarz kruchej Chloe — która umrze zaledwie kilka tygodni po tym, jak zrobiono to zdjęcie — Devon jest czegoś całkowicie pewien: To nie jest kobieta, która pojawiła się w jego wizji. Tak więc dwóch braci Jacksona Muira urodziła inna mat- ka, kobieta, której imienia nie odnotowano w kronikach rodziny. Kobieta, która nie była tak krucha i delikatna jak Chloe, lecz silna i tryskająca życiem. Devon jest pewien, że ta kobieta należała do Bractwa Skrzydła Nocy, tak samo jak jej mąż. —iog— Dzień później pierścień pozwala mu po raz ostatni zaj- rzeć do historii Kruczego Dworu, pokazując jeszcze jedną panią Muir, ulubionego ducha wszystkich mieszkańców, Emiły. Jeśli nie liczyć dnia, gdy jej portret ronił rzewne łzy, De- von nie widział ostatnio Emiły, lecz od kiedy w pokoju Cia- rissy znalazł jej modlitewnik, wiedział, że ona jest z tym wszystkim jakoś powiązana. W wizji, którą pokazał mu pierścień ojca, Emiły Muir siedziała samotnie w swoim po- koju we wschodnim skrzydle, czekając na męża, Szaleńca. W pewnej chwili wstała i zaczęła przechadzać się po poko- ju, zerkając na zegar. Było po północy, dochodziła pierwsza, lecz ona wciąż czekała, coraz bardziej zaniepokojona. A potem on wrócił, w powiewnej czarnej szacie, a głos miał łagodny i uspokajający. Wziął żonę w ramiona i uca- łował. Devon wie, że Jackson kochał Emiły — a mimo to nie mógł się powstrzymać i źle ją traktował. Ona mięknie w jego ramionach. Wybacza mu, zapomina o jego postęp- ku. Devon zastanawia się, ile razy powtarzała się ta scena do owego feralnego dnia, gdy biedna Emiły w końcu miała już dość i rzuciła się z Czarciej Skały? Może naprawdę należę do tej rodziny, myśli z lekkim rozbawieniem Devon, zasypiając. Ponieważ najwyraźniej wszyscy mężczyźni z tego rodu mieli kłopoty z kobietami. T), evonie, dzisiaj będzie pełnia księżyca. Tego ranka, kiedy Alexander budzi go tą wiadomością, Devon czuje, że temperatura w pokoju rośnie. Pościel jest wilgotna od potu. Zrywa się i rozgląda wokół. Coś się wydarzy. — Słyszałeś, Devonie? — pyta Alexander. — Pełnia. Dziś w nocy. —110— — Taak — mówi Devon. — Słyszałem. Już wiem, że dziś będzie pełnia. Spogląda na chłopca, ubranego do szkoły, ze świeżo umy- tą i rumianą buzią. Ale przecież nie powiedzieli Alexandro- wi, że czekają na pełnię, licząc noce do powrotu bestii. Nie chcieli przestraszyć malca. — No i co z tego? — pyta Devon, spuszczając nogi z łóż- ka i stawiając stopy na podłodze. — Dlaczego budzisz mnie prognozą pogody? — Po prostu pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć. — Chłopczyk uśmiecha się. — Mówię o pełni. Devon spogląda w okrągłe jak guziki oczy Alexandra i wstrzymuje oddech. To spojrzenie, jakim odpowiada mu chłopczyk — Devon już je widział. Zimne, wyrachowane. Kiedy Alexander spoglądał tak ostatnio, Szaleniec mącił dziecku w głowie. — Wszystko w porządku, Alexandrze? Czy może coś się stało? Chłopczyk znowu się uśmiecha. — Ja tylko pomyślałem, że chciałbyś wiedzieć, że będzie pełnia. Odwraca się i wychodzi z pokoju. Temperatura wzrasta o kilka kolejnych stopni. — Wspaniale — mówi Devon. — Po prostu wspaniale. Wieczorem nie tylko będzie musiał poradzić sobie z be- stią, ale być może również z ponownie opętanym Alexan- drem. Wszyscy powinniśmy się stad wyprowadzić, myśli Devon, idąc do łazienki. Wynieść się z tego domu. Kupić mieszkanie na Florydzie obok rodziców D. J. Nie może powstrzymać krzywego uśmiechu. Jakoś trud- no mu sobie wyobrazić Amandę Muir Crandall, z jej suk- niami i klejnotami mieszkającą na Florydzie. — 111 — Jednak to rozbawienie nie trwa długo. Niepokoi go ten żar, nie tylko dlatego, że chwilę po wyjściu spod prysznica znów jest rozgrzany i spocony. To oznacza jedno z dwojga: obecność demonów lub innego czarodzieja. Po ostatnim spotkaniu Devon jest pewien, że bestia nie jest demonem, więc zastanawia się, czy żar nie sygnalizuje powrotu Ciaris- sy. Albo gorzej: powrotu Szaleńca. Ten niedawny sen spra- wił, że Devon zaczął się zastanawiać, czy Jackson na pewno jest uwięziony w Otchłani. Czyżby to dziwne zachowanie Alexandra tak naprawdę oznaczało, że Szaleniec znów jest na wolności? Nie może jednak zbyt długo zastanawiać się nad tym wszystkim — musi przygotować się do szkoły. Po prostu przez cały dzień będzie musiał zachować czujność. Siedząc na tylnym fotelu starego cadiiiaca Bjorna, De- von co chwilę zerka na Alexandra. Chłopczyk jest ponury i milczący, a dłonie trzyma splecione na podołku. Zwykle kręci się, grzebie w swoim pudełku ze śniadaniem i zajada batoniki. Dzisiaj siedzi, spoglądając przed siebie szklistym wzrokiem. — Chcesz o czymś porozmawiać, kolego? — szepce De- von, nie chcąc zwracać uwagi Bjorna lub siedzącej z przodu Ceciły. Alexander obraca się do niego sztywno jak robot. — Może porozmawiamy o księżycu? Upiorne. Mały znów traktuje go tak jak wtedy, kiedy De- von przybył do Kruczego Dworu. Devona przechodzi dreszcz. — Skąd ta nagła fascynacja pełnią księżyca? — On ma taką moc — mówi chłopczyk nieswoim gło- sem. Zbyt głębokim, niskim i modulowanym jak na dzie- więciolatka. — Wielką moc, nie uważasz, Devonie? Devon nachyla się do niego i mówi cicho, tak żeby nie usłyszeli go Bjorn i Ceciły: —112— — W porządku, kolego. Dość tej zabawy. Coś znów cię opętało. Nie jestem pewien, czy mnie słyszysz, Alexandrze, ale nie pozwolę temu czemuś pozostać tam długo. Jak tylko się dowiem, co to takiego... Chłopczyk zaczyna się śmiać. Ciche, bulgoczące dźwięki wzbierają mu w piersi i wydobywają się z ust. — Co was tak śmieszy? — pyta Ceciły, obracając się na przednim siedzeniu. — Nic — mówi Devon i rzeczywiście tak jest. Podwożą Alexandra pod szkołę. Przez chwilę Devon za- stanawia się, czy powiedzieć Bjornowi i Ceciły o swoich po- dejrzeniach, ale intuicja, której zawsze ufa, przestrzega go przed tym. Na razie Alexander jest bezpieczny, mówi sobie. W szkole nic nie powinno mu się stać. Dopiero w nocy — kiedy wzejdzie księżyc — będę musiał uważać. Devon podchodzi do stojącego przy swojej szafce Mar- cusa i kładzie dłoń na jego ramieniu. — Nosisz wisiorek? — Nigdzie się bez niego nie ruszam — zapewnia Marcus i na dowód wyjmuje go spod koszuli. Jednak Devon widział pentagram także przed twarzą Any. Dostrzega dziewczynę, kiedy ta ma właśnie zamiar wejść do klasy na zajęcia z literatury dla zaawansowanych. ~ Masz — mówi, wyjmując z kieszeni kolejny naszyjnik z pięcioramienną gwiazdą, którego przed chwilą jeszcze tam nie było. — To dla mnie? — Piękne migdałowe oczy Any ze zdzi- wieniem spoglądają na niego zza ńranek rzęs. — Tak, dla ciebie. — Och, Devonie, dziękuję. Zawiesza go, a potem zarzuca mu ręce na szyję. Całuje go w usta. —113 — — Zawsze będę go nosić — zapewnia. Devon spogląda jej przez ramię i widzi Ceciły. Dziew- czyna też jest na korytarzu, razem z D. J., i obserwowała to wszystko. Rozbrzmiewa ostatni dzwonek. — Muszę wejść do klasy — mówi Ana, odsuwając się. — Chcę jednak, żebyś wiedział, Devonie, że naprawdę bardzo cię lubię. Od pierwszej chwili, gdy przyjechałeś do Biedy. Ten naszyjnik wiele dla mnie znaczy. Bardzo ci dziękuję. Devon zdobywa się na uśmiech. Nie może ostudzić jej romantycznych uczuć, wyjaśniając, że ten naszyjnik ma tylko ją chronić. Chociaż może nie tylko. Devon napraw- dę lubi Anę. Obdarowanie jej — nawet takim samym na- szyjnikiem, jaki nosi Marcus — to może wcale nie taki zły pomysł. A więc dlaczego tak bardzo się martwi tym, że widziała ich Ceciły? Po szkole D. J. obiecuje odwieźć ich wszystkich do do- mów i wpadają do Gia na pizzę. Ich mała paczka rzadko gdzieś bywała przez kilka ostatnich tygodni. Przedtem byli nierozłączni jak klej: kiedy inne dzieciaki po szkole zajmo- wały się sportem lub czymś innym, ich piątka spotykała się w pizzerii Gia, żeby opracować strategię walki z demonami. Teraz niebezpieczeństwo nie jest wcale oczywiste — nawet Devon nie jest pewien, z czym mają do czynienia — ale chyba trzeba już poinformować przyjaciół o obecnym sta- nie rzeczy. Mówi im o dziwnym zachowaniu Alexandra, o żarze, który poczuł w Kruczym Dworze, o obawie, że bestia po- wróci tej nocy, o dziwnym śnie o Szaleńcu. — On zaczyna się burzyć w Otchłani — mówi Ceciły, wzdrygając się. — Właśnie tego zawsze obawiała się mama. Tego, że on tam nie zostanie, że powróci. —114— — Nie może wrócić, dopóki ktoś nie otworzy Otchła- ni — pociesza ją Devon. — I tylko czarodziej Skrzydła Nocy może to zrobić — dodaje D. J. — A to jest jedyny czarodziej, jakiego znamy — mówi Ana, ściskając ramię Devona. — I on nie zamierza zrobić niczego takiego. — Proszę wybaczyć, panno Lopez — mówi Ceciły — ale jeszcze raz przypomnę, że j a także jestem z rodu czaro- dziei. Zdajesz się o tym zapominać. — No tak, Cess — wtrąca D. J. — ale nie masz mocy, więc... — Wiem, że nie mam magicznej mocy, którą powinnam była odziedziczyć! — warczy Ceciły. — Dziękuję, że to pod- kreśliłeś, D. J.! Cholera! Odsuwa się od niego. — Słuchajcie, musimy przestać sobie dogryzać — mówi Devon. — Spotkajmy się wszyscy wieczorem u Rolfe'a. Je- żeli bestia znowu się pojawi... — Czy wiedziałeś, że taka bestia już kiedyś grasowała w Biedzie? To odezwał się Marcus, który niewiele mówił, od kiedy przyjechali do pizzerii. Tylko siedział przy stole, zdejmu- jąc ser ze swoich kawałków pizzy, zwijając go i jedząc pal- cami. Devon obraca się i patrzy na niego. Oczywiście dostrze- ga pentagram, który teraz jest tam prawie przez cały czas. — Co chcesz przez to powiedzieć? Kiedy? — Powiedziała mi o tym matka. Pamięta, że jako mała dziewczynka o mało co nie została zaatakowana przez taką bestię, jaką w zeszłym miesiącu opisywano w gazetach. — Co jeszcze ci powiedziała, Marcusie? — Nic. Wydawała się niemal żałować, że poruszyła ten temat. Domyślam się, że przeżyła wtedy szok. —115— Ana spogląda na Devona wielkimi piwnymi oczami. Są pełne lęku, a on pragnie ją chronić. — Myślisz, że to ma jakiś związek z tym, co się dzieje, Devonie? — pyta dziewczyna. — Nie wiem. Jest tak wiele niewiadomych. Mam jednak wrażenie, że tej nocy, gdy wzejdzie księżyc, bardzo wiele się dowiemy. 7 Z-^godme z planem mają się spotkać u Rolfe'a tuz przed za- chodem słońca. D. J. przyjeżdża po Devona i Ceciły. Oczywi- ście mówią pani Crandall, że jadą do kina, bo nigdy nie po- zwoliłaby im odwiedzić Montaignea. Devon dziwnie się czuje, kiedy siedzi na tylnym fotelu camaro, a jadąca z przodu Ceciły demonstracyjnie wyciąga rękę, by pogładzić D. J. po głowie lub dotknąć jego kolana. Devon z ponurą miną wygląda przez okno. Dlaczego miałoby go to obchodzić? Ponadto ma na gło- wie znacznie ważniejsze sprawy niż pannę Ceciły Crandall. — Gdzie dwoje pozostałych? — pyta Rolfe, gdy zbierają się w przeszklonym gabinecie z widokiem na morze. Wszystkie szyby zostały wstawione, a zachodzące słońce zmieniło fale w feerię złotych i pomarańczowych barw. — Ana i Marcus zamierzali przyjść tutaj razem — oznaj- mia Devon. — Na razie nie chciałem im nic mówić, żeby ich nie wystraszyć, ale to o nich najbardziej się niepokoję. — Jakby to nie było oczywiste — prycha Ceciły. Devon ignoruje ją. — Wiecie, że widziałem pentagram przed twarzą Mar- cusa. No cóż, przez ostatnie dni był tam niemal stale. A te- raz widzę go także przed twarzą Any. — Och — wzdycha Ceciły i na jej twarzy pojawia się lęk. Chociaż ostatnio dąsała się na Anę, widocznie martwi się o przyjaciółkę. —116— Czekają. Długo czekają. Słońce chowa się za wzgórza. — Gdzie oni są? — pyta Devon, przyciskając nos do szy- by. — Nie podoba mi się, że idą tu sami po zmroku. Ceciły sięga po telefon komórkowy i wystukuje numer Any. Młodsza siostra Any mówi jej, że Ana przed godziną poszła na spotkanie z Marcusem i mieli razem wybrać się do Rolfe'a. — Mieli na to więcej niż dość czasu — zauważa D. J. Próbują dodzwonić się do domu Marcusa. Nikt nie od- powiada. — Pójdziemy ich poszukać — oznajmia Devon, wstając. W tym momencie w oddali słyszą przeciągłe wycie bestii. — Nie chcę, żebyście szli tam sami — mówi Rolfe. — Po- jedziemy moim samochodem. Roxanne obiecuje zostać w domu i czekać, na wypadek gdyby pojawili się tutaj Ana i Marcus. Rolfe wyprowadza z ga- rażu terenowego rangę rovera, a nie sportowego porsche, którym zwykle jeździ. Wszyscy pakują się do środka. Devon zauważa, że Rolfe ma przy pasie broń. — Myślisz, że będzie ci potrzebny? — Srebrne kule — mówi Rolfe. — Ręcznie odlewane. Na wszelki wypadek. — Nie strzelaj do niego — prosi Devon. — Może będzie trzeba. Oczywiście ma rację. Jednak Devon jest pewien, że śmierć tej bestii byłaby tragedią, z którą nikt z nich nie zdo- łałby się pogodzić. Gdzieś w lesie, przez który wiedzie droga do miasteczka, znów to słychać: udręczone, okropne, rozdzierające uszy wycie. — Kieruj się tam, skąd dobiega ten dźwięk — mówi De- von i dreszcz przechodzi mu po plecach. _ 117 — Nie udaje im się zajechać daleko. Policyjna barykada za- gradza drogę do miasteczka. Migające czerwone światła sześciu radiowozów zaparkowanych w literę V przeszywają noc. — Co się dzieje? — pyta Rolfe przez okno samochodu. Zastępca szeryfa oświetla latarką wnętrze rangę rovera. — Och, cześć, Montaigne. — Światło latarki pada na Ce- ciiy, siedzącą z przodu obok Rolfe'a. — Och, witaj, Cess. To ten irytujący Joey Potts, pryszczaty dwudziestolatek, który zawsze gapi się na Ceciły. Devon uśmiecha się szyder- czo. Powinni zamknąć tego świra w kiciu. — Co się dzieje? — Ceciły powtarza pytanie Rolfe'a. Potts prędzej odpowie jej niż komukolwiek innemu. — Jakieś dzikie zwierzę, to samo, co grasowało tu w ze- szłym miesiącu. — Zastępca krzywi się. — Nie wiem, czy to niedźwiedź czy coś innego, ale najwyraźniej porwało jakąś dziewczynę. — Nie — szepcze Devon, czując nagły przypływ lęku. — Jak sądzicie, gdzie teraz jest? — pyta Rolfe. Potts wzrusza ramionami. — Gdzieś w lesie. Od czasu do czasu słyszymy jego ryk. Jednak niestety droga jest zamknięta. — Ale ja muszę wrócić do Kruczego Dworu — mówi Ce- ciły, najwyraźniej próbując wykorzystać swój urok osobisty, żeby przedostać się przez barykadę. — Przykro mi, Cess, ale będziecie musieli pojechać do- okoła. — To nam zajmie godzinę! Proszę, Joey! On nie ustępuje. — Nie przestawią tych radiowozów dla nikogo. — Zatem będę musiał je ominąć — mruczy Devon. — Facet — szepcze D. ]., nachylając się do niego. — Za- mierzasz zrobić tę sztuczkę ze znikaniem? —118 — Rolfe słyszy to. Kiedy zastępca szeryfa odchodzi od sa- mochodu, odwraca się na siedzeniu i gniewnie spogląda na młodego czarodzieja. — Pamiętaj, że nie masz żadnej władzy nad tym stwo- rem — mówi. — Nie atakuj go bez zastanowienia. — Będę musiał — mówi Devon, nagle absolutnie pewien tego, co zaraz powie. — Ta dziewczyna, którą porwała be- stia... to Ana. —Co? — Jestem tego pewien. Właśnie to sobie uświadomiłem. Muszę iść, Rolfe. — Devonie. — To Ceciły. Ich spojrzenia spotykają się nad oparciem fotela. — Proszę, uważaj. — Zaczekaj, Devonie — pospiesznie dorzuca Rolfe. Od- pina od pasa kaburę z pistoletem. — Przynajmniej weź to. Devon bierze broń i spogląda na nią z odrazą. Byłby jed- nak głupcem, gdyby odmówił. — Spotkamy się w domu — mówi i znika. S. > łyszy bestię, zanim zdążył ją zobaczyć: jej głuchy, wście- kły warkot. Tutaj, w lesie, wysokie czarne sosny zasłaniają księżyc. Wiosna roztopiła zmarzniętą skorupę i pokryta grubym dywanem igieł ziemia pachnie nowym życiem. Devon stoi zupełnie nieruchomo, miarowo oddychając, koncentrując wszystkie zmysły na bestii. Znów ją słyszy. Jej chrapliwy oddech. Zgrzytanie zębami. — Pokaż się — rozkazuje. Wie, że bestia nie musi go słuchać. Cokolwiek to jest, na pewno nie demon, posłuszny woli czarodzieja Skrzydła Nocy. Mimo to chłopiec jest pewien, że bestia się pokaże. Chce stanąć przez nim. Coś nas łączy, nabiera przekonania Devon. Nie wiem tylko co. Jednak tak jest. —119— — Jestem tutaj! — Obraca głowę, rozglądając się w gęstym mroku, lecz pewnie stojąc na ziemi. W prawej ręce mocno trzyma broń. — No już, jestem tutaj! Nie każ mi czekać! Przed nim pojawiają się ślepia. Czerwone ślepia, mrugają raz, a potem drugi w ciemności. — Cześć, brzydalu — mówi Devon spokojnym i pewnym głosem. Rozlega się ogłuszający ryk, który sprawia, że Devon cofa się o krok, jeszcze mocniej ściskając w ręku broń. Nagle bestia pojawia się tuż przed nim. Jej powykręcane, kosmate ciało przywodzi na myśl zarazem małpę, niedź- wiedzia i wilka. I — co znów zauważa Devon — człowieka. Z żółtych kłów ścieka ślina. Uniósłszy pysk, bestia wydaje przeciągle wycie. W tym momencie Devona otacza mocna srebrna zbroja. — Hej, niezła robota — mruczy do siebie. Nawet tego nie planował. Zrobił to instynktownie. Tak właśnie działa dobra magia, mówi mu intuicja. Bestia wcale nie jest z tego zadowolona. Wściekle syczy, cofając się przed jasnym błyskiem srebra. Chwiejnie wyco- fuje się w chaszcze. Devon idzie za nią. — Nie, nie, odejdź ode mnie! Dziewczęcy głos. Ana! Devon widzi ją teraz wyraźnie. Przerażona dziewczyna w po- dartym ubraniu próbuje się odczołgać po sosnowych igłach. — Ana! — krzyczy Devon. Bestia obnaża kły, gotowa ją ugryźć. I nagle Ana znika. Bestia, wściekła i zaskoczona, staje na tylnych łapach i warczy. — Tak — mówi Devon, gdy stwór odwraca się i patrzy na niego. — Ja to zrobiłem. To moja robota. Ana jest już z mo- imi przyjaciółmi, w domu Rolfe'a. W przyszłości wybierz kogoś równego sobie. —120— Bestia odchyla łeb i wydaje przeciągły, straszliwy ryk. — Kim jesteś? — pyta Devon. — Co nas łączy i co się tu dzieje? Bestia spogląda mu w oczy. Tak, wygląda znajomo, myśli Devon. Zdecydowanie znajomo... — Policjanci chcą cię zabić. Ja mam tu broń, którą mo- gę to zrobić. Jeśli nie zdołam się z tobą porozumieć, może dam te srebrne kule policjantom i pozwolę im cię zastrze- lić. Ponieważ nie mogę pozwolić, żebyś nadal zagrażał mo- im przyjaciołom. W czarnych zwierzęcych ślepiach nie ma błysku roz- poznania ani zrozumienia. To tylko zwierzę. Jeśli nawet kiedyś było człowiekiem, jak podejrzewa Roxanne, dawno straciło ludzką inteligencję. To tylko głupie zwierzę, kieru- jące się żądzą mordu. Te podejrzenia potwierdzają się, gdy stwór nagle rzuca się na Devona, nie zważając na srebrną zbroję. Devon odrzuca łokciem bestię, ale ta zaraz podnosi się z ziemi. Niczym ściśnięta sprężyna przysiada na tylnych ła- pach, szykując się do skoku. Tym razem Devon jest przygotowany. Jako pierwszy wy- skakuje w powietrze, po czym srebrnymi podeszwami obu stóp kopie w pierś bestii, obalając ją na ziemię. — Spójrz prawdzie w oczy — mówi Devon, stając nad bestią i opierając nogę na jej klatce piersiowej. — Nie jesteś dla mnie równorzędnym przeciwnikiem. Stwór jest wściekły. Chwyta Devona za kostkę, chociaż srebro pewnie pali mu łapy. Trzyma i nie puszcza, aż młody czarodziej traci równowagę i z rozmachem siada na swoim srebrnym tyłku. Teraz bestia z wściekłością rzuca się na niego. Devon wy- mierza pistolet w jej pierś. To będzie czysty strzał, prosto w serce. Może położyć ją trupem na miejscu. Jednak nie jest w stanie nacisnąć spustu. —121— Nie może jej zabić. Zamiast tego ponownie paruje atak nogami, uderzając w pierś bestii i odrzucając ją między drzewa. Stwór szyb- ko zrywa się z ziemi, lecz tym razem z wyciem ucieka w las i po chwili Devon już go nie słyszy. czekałam na Marcusa — mówi Ana, cała roztrzęsiona — a ten stwór pojawił się jak spod ziemi i chwycił mnie. Bjorn przyjechał z Kruczego Dworu, po czym opatrzył jej skaleczenia i sińce maściami oraz wywarami ze swojej sa- kwy z medykamentami. Działają znacznie szybciej niż zwy- czajne lekarstwa. Rozcięcie na jej ramieniu szybko się goi. — Gdzie jest Marcus? — pyta Devon. W oczach Any pojawia się strach. — Nie pojawił się. Myślisz, że jemu też grozi niebezpie- czeństwo? — Ten stwór w jakiś sposób rozpoznaje moich przyja- ciół. — Devon siada, znów zmrożony niebezpieczeństwem, jakie jego magia sprowadza na bliskie mu osoby. — Chce ze mną walczyć, a wie, że zmusi mnie do tego, jeśli zaatakuje moich przyjaciół. — Przed chwilą znów próbowałam dodzwonić się do Marcusa — mówi Ceciły. — W jego domu nikt nie odpo- wiada. — Może wszyscy wyszli — mówi Rolfe. — Nie wyciągaj- my przedwczesnych wniosków. —- Miał się z nami spotkać — przypomina Devon. — Nie zapomniałby o spotkaniu. Nie mówi im o tym, że kiedy próbuje zobaczyć Marcusa oczami duszy, widzi tylko ciemność. Jakby Marcus nie ist- niał. Jakby po prostu... Nie żyt. Jakby Marcus nie żył. Czy właśnie to sygnalizował pentagram? Zapowiadał —122— śmierć Marcusa? Czy bestia zabiła go, zanim złapała Anę? Czyjego rodzice szukali go teraz — a może byli w kostnicy, identyńkując ciało? Devon musi się skupić i opanować lęk. — Ana — mówi. — Gdzie masz wisiorek? Ona patrzy na niego przepraszająco. — Chciałam go założyć! Zamierzałam to zrobić! Dosta- łam go od ciebie, Devonie, i bardzo ceniłam! — Płacze. — Jednak kiedy chciałam go wziąć wieczorem, nie było go! Położyłam go na sekretarzyku, ale znikł! Po prostu znikł! Zapewne to samo przytrafiło się Marcusowi, myśli De- von. Kto zabrał wisiorki? I dlaczego? Daje jej nowy wisiorek w kształcie pięcioramiennej gwiaz- dy. Daje po jednym wszystkim, na wszelki wypadek. Każe im nie zdejmować ich nawet do snu. Nie wie, czy to coś da czy nie. Jednak na pewno nie zaszkodzi. Te wisiorki z pew- nością mają jakąś moc, jeśli ktoś postarał się ukraść je Anie i Marcusowi. Po powrocie do Kruczego Dworu znowu dzwoni do do- mu Marcusa. Tym razem jego matka podnosi słuchawkę. — Witam, pani Dedecko. Tu Devon. Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale szukam Marcusa... — Dlaczego? Kobieta wydaje się spięta, podenerwowana. — No, miał spotkać się z nami wieczorem... — On śpi! — Niemal krzyczy do słuchawki. — Mocno śpi w swoim pokoju! Devon w tle słyszy głos ojca Marcusa: — Kto to, Gigi? — To Devon — odpowiada mu żona. — Powiedziałam, że Marcus śpi! — Odłóż słuchawkę — poleca jej mąż. — Pani Dedecko — mówi Devon — czy z Marcusem wszystko w porządku? Na pewno? —123— — Śpi w swoim pokoju! — oznajmia pani Dedecko za- łamującym się głosem. — Dlaczego coś z nim miałoby być nie tak? — W porządku — mówi Devon. — Przepraszam, że nie- pokoiłem. Marcusowi z pewnością coś jest. Jeśli jednak śpi w swoim pokoju, to przynajmniej jest bezpieczny. Devon znów próbuje go zobaczyć, zajrzeć do domu Marcusa, ale nie może. Coś blokuje jego czarodziej- ski wzrok. Kiedy usiłuje zniknąć i pojawić się w pokoju Marcusa, nie potrafi tego zrobić. Zdecydowanie ktoś mu przeszkadza. Ciarissa? A może ktoś inny? Szaleniec? Niemożliwe! Mógł próbować dopaść Devona w jego snach, ale nie na jawie. Jest uwięziony w Otchłani. Bezsilny. Doprawdy? Devon przeciągle wzdycha. Będzie musiał uwierzyć na sło- wo pani Dedecko, że Marcusowi nic nie jest, i jutro w szkole dowiedzieć się od przyjaciela, co naprawdę się stato- Jednak Devon musi sprawdzić jeszcze coś, zanim spró- buje — z pewnością bezskutecznie — zasnąć. Musi zajrzeć do Alexandra. Chłopczyk mocno śpi. Kiedy się patrzy na niego, trudno sobie wyobrazić, że coś znów mogło go opętać. Śpi jak nie- mowlę, cicho i miarowo sapiąc. Devon już ma zamknąć drzwi jego pokoju, gdy coś przy- kuwa jego wzrok. Jakiś błysk na toaletce. Devon postanawia bliżej się temu przyjrzeć. I wydaje stumiony okrzyk zdumienia. To dwa wisiorki z pię- cioramiennymi gwiazdami. Te, które dał Marcusowi i Anie. — Hahahahahaha! Devon odwraca się. Alexander siedzi teraz na łóżku i za- nosi się cichym, okropnym, nie swoim śmiechem. 7. |ie udaje mu się niczego wydobyć z chłopca, poza tym maniackim śmiechem. Alexander śmieje się z niego, to- cząc błędnym wzrokiem. Devon wycofuje się z jego pokoju, zdjęty zgrozą. Alexander jest opętany. Znów zawładnął nim jakiś zły duch. Szaleniec? Nie, to niemożliwe! Proszę, tylko nie to! Nie znowu! Przestraszony i stropiony Devon niepewnym krokiem wraca do swojego pokoju i nie może zmrużyć oka, tak jak podejrzewał. Leży z otwartymi oczami i gapi się w sufit, gdy słońce wyłania się zza horyzontu. Wszystko dzieje się naraz, myśli Devon, ubierając się. Ale- xander, Marcus, bestia... tej nocy wszystko się zbiegło. Marcusa nie ma w szkole. Tak jak przed miesiącem, pod- czas pełni księżyca. — Znikam stąd — szepcze Devon do D. J., zdecydowaw- szy, że zajęcia z geometrii mają drugorzędne znaczenie. — Za nieobecność mogą ci obniżyć końcową ocenę, wiesz - przypomina mu przyjaciel. D. J. otwiera swoją szaf- kę. — Dobra. Znikaj. Będę cię krył. Dowiedz się, co tu się dzieje. — Spotkamy się po szkole u Rolfea — mówi Devon. D. J. salutuje mu. — Tak jest, kapitanie. —125— Devon wie, że nie zdoła przenieść się do domu Marcu- sa, więc ma nadzieję, że zmaterializuje się tam, gdzie może znaleźć wyjaśnienia. Kiwa głową D. ]., po czym znika, za- słonięty drzwiczkami jego szafki. Dopiero po paru sekundach zdaje sobie sprawę z tego, gdzie się zjawił. — Biblioteka publiczna? — pyta głośno. — Cii — karci go siedząca za biurkiem bibliotekarka z krótkimi siwymi włosami i w okularach w wąskich niebie- skich oprawkach. Dlaczego tutaj? — zadaje sobie pytanie Devon. Czego mo- gę się dowiedzieć o bestii i stanie zdrowia Marcusa w miej- skiej bibliotece publicznej? W bibliotekach są. odpowiedzi na wszystkie pytania, pod- powiada mu intuicja. / może dowiem się, kiedy bestia poprzednio pojawiła się w Biedzie, jak pamięta matka Marcusa... — Mogę ci w czymś pomóc, młody człowieku? — pyta bibliotekarka, dziwnie na niego patrząc. — Nawet nie za- uważyłam, kiedy wszedłeś. Czy nie powinieneś być w szkole? — Jestem... Przyszedłem tu w związku z wypracowaniem — mówi Devon. — Szkolne wypracowanie? Na jaki temat? — O, hmm... no... trochę trudno to opisać... Ona podejrzliwie mruży oczy. — Mam nadzieję, że nie przyszedłeś do biblioteki pu- blicznej na wagary? — Nie, nie, nic podobnego. Szukam pewnych materia- łów. Naprawdę. Istotnie, uświadamia sobie Devon. Wcale nie kłamię. — Zajmuję się niewyjaśnionymi zjawiskami — rzuca. — No wie pani, dziwnymi wypadkami, których nie można wy- tłumaczyć. Takimi, które wydarzyły się tutaj, w Biedzie. —126— Brwi bibliotekarki unoszą się nad niebieskimi okularami. —— Niewyjaśnione zjawiska? Na przykład UFO? — Może. Albo inne. Spotkania z dziwnymi istotami... jak na przykład z Wielką Stopą. — Wielka Stopa? W Biedzie? — Albo coś podobnego. Bibliotekarka krzywi usta w uśmiechu. — Dobrze, młody człowieku. Zobaczmy, co uda nam się znaleźć. Wstaje i podchodzi do metalowych szafek katalogowych. Trzecia szuflada od dołu nosi napis LOKALNE WIADO- MOŚCI. — Jeśli cokolwiek mamy, będzie tutaj — mówi, wyciąga- jąc szufladę. Devon uważnie obserwuje, jak przerzuca brązowe ko- perty, czytając opisy. — Zbieram wycinki z lokalnej gazety. Robię to codzien- nie od dwudziestu lat, a wcześniej przez dwadzieścia lat ro- biła to moja poprzedniczka. — Wspaniale — chwali Devon. — Erozja plaż — czyta bibliotekarka. — Statystyka prze- stępstw. Morderstwa. Restauracje. Turystyka. Jednostki pły- wające. — Wzrusza ramionami. - Nie ma nic o niewyjaśnio- nych zjawiskach. Chociaż wiem, że były pewne historie... — Jakie historie? Bibliotekarka zdejmuje okulary i bacznie przygląda się Devonowi. — No, dziwne przypadki. Takie jak z tymi krukami, które nie wiadomo dlaczego przesiadywały na Kruczym Dworze. A potem zniknęły. — I wróciły — przypomina jej Devon. — I wróciły — powtarza kobieta, wciąż przeglądając ko- perty. — Jest tyle legend o tym miasteczku i rodzinie Mui- —127— rów, tyle opowieści o duchach. Mieszkańcy lubią plotkować o bogatych ludziach. Wiem, że wycinałam różne historie... Nagle wyjmuje kopertę i podaje ją Devonowi. — Muszą być tutaj — mówi. On bierze od niej kopertę. Ma napis RÓŻNE i zawiera mnóstwo wyblakłych gazeto- wych wycinków. — Przejrzyj je, może coś znajdziesz. Devon siada za stołem. Oczywiście jest tam kilka artyku- łów o krukach, a w jednym z nich, opublikowanym w 1964 roku, zamieszczono zdjęcie wielkiego domu dosłownie pokrytego tymi ptakami, o wiele liczniejszymi wtedy niż obecnie. TŁUMY TURYSTÓW PRZYJEŻDŻAJĄ ZOBA- CZYĆ DOM KRUKÓW — głosi nagłówek. Jednak Devon ledwie zerka na artykuł. Nie ma czasu go czytać. Równie pobieżnie przegląda artykuły o dziwach, du- chach i zjawach, widzianych w lasach otaczających Kruczy Dwór. Oczywiście będzie chciał tu wrócić i przeczytać je wszystkie, ale teraz szuka konkretnej wiadomości. Właści- wie sam nie wie jakiej, ale jest pewien, że będzie wiedział, kiedy ją zobaczy. Odkłada kolejny wycinek i spogląda na następny. Zdumiony prostuje się na krześle. Wycinek jarzy się. To ten! WIDZIANO DZIWNE ZWIERZĘ. Data: l listopada 1969 roku. Dzień po Halloween. Dzień po tym, jak Emiły Muir rzu- ciła się z Czarciej Skały. Devon pamięta tę datę. Jest wyry- ta w jego pamięci tak samo jak na jej nagrobku na starym, smaganym wiatrem cmentarzu na szczycie wzgórza. Czyta: Dzisiaj szeryf George Ełcar sprawdzał doniesienia o dużym zwie- rzęciu, kręcącym się w pobliżu miasteczka. Według Sama Pierce'a, właściciela apteki przy Main Street, zwierzę widziano zeszłej nocy, około trzeciej. Pierce obudził się, słysząc głośny warkot, i zobaczył —128— zwierzę na tyłach swego domu. Opisał je jako podobne do niedźwie- dzia. Inny świadek, pani Ingersoll, zamieszkała przy Adkins Place 16, tuż obok Pierce'a, również widziała to zwierzę, chociaż opisała je jako skrzyżowanie wilka z gorylem. „Czasem chodziło na czterech łapach, czasem na dwóch" — powiedziała reporterowi. „I wyło do księżyca" Szeryf Ełcar zapewnia obywateli, że prowadzi energiczne śledztwo. — Zatem bestia była tu wcześniej — szepcze Devon. — Ponad trzydzieści lat temu... Jednak to jedyny wycinek, który się jarzy. Devon odwra- ca się i skupia wzrok na szalkach katalogowych. Dostrzega inny świecący wycinek, słabo pulsujący za czarnym meta- lem. — Mogę sam poszukać? — pyta bibliotekarki. Ona kiwa głową. — Tylko nie pomieszaj kopert. Devon z mocno bijącym sercem wyciąga szufladę. Teraz wyraźnie widać poświatę. Emanuje z koperty z napisem MORDERSTWA. Kiedy wraca z nią do stolika, jeszcze łatwiej jest mu szu- kać, gdyż poświata jest teraz jaśniejsza. Czyta nagłówek i zapiera mu dech. DZIEWCZYNA ZAMORDOWANA NA PLAŻY. Czyta: Niezidentyfikowaną młodą kobietę znaleziono dziś rano martwą na East Seaboard Beach, okropnie okaleczoną i zmasakrowaną. Po- licja ogrodziła cały teren jako miejsce zbrodni. Pobliscy mieszkańcy zeznali, że w nocy słyszeli jakieś hałasy. Na razie nie wiadomo, czy zabójcą byt człowiek czy zwierzę. Devon zerka na datę. 2 listopada 1969. Dzień po tym, jak po raz pierwszy zauważono bestię. Nie ma innych użytecznych informacji ani późniejszych —129— artykułów o zabójstwie. Widocznie sprawa nie została roz- wiązana. Jednak inny wycinek intensywnie jarzy się pod spodem i Devon pospiesznie odkłada ten leżący na górze. Następny artykuł zaskakuje go jeszcze bardziej od poprzed- nich. Jest w nim fotograńa ducha ze wschodniego skrzydła Kru- czego Dworu! Tytuł głosi: OGDEN MCNUTT ZASTRZELONY. Data: 3 listopada 1969. Dzień po tym, jak na plaży znale- ziono martwą dziewczynę. Devon czyta: Pana Ogdena McNutta, zarządcę Kruczego Dworu, dziś rano znaleziono martwego w lasach otaczających posiadłość. Szeryf Ełcar ustalił, że McNutt został zastrzelony jednym strzałem w serce. Pan Randolph Muir powiedział zastępcom szeryfa, że w nocy nie słyszał żadnych podejrzanych odgłosów i nie wie, czy McNutt miał jakichś wrogów. Ten młody człowiek pracował w posiadłości zaledwie od kilku miesięcy. Zostawił żonę i trzyletnią córkę. Sekcja zwłok wykazała interesujący fakt: McNutt został zastrze- lony srebrną kulą. Szeryf Ełcar wyraził nadzieję, że to pozwoli mu wytropić zabójcę. Srebrna kula. W mojej wizji widziałem, jak zmienia się w bestię, myśli Devon. To Ogden McNutt był bestią, która zabiła tę biedną dziewczynę na plaży — a potem ktoś, kto wiedział, co się dzieje, zabił go srebrną kulą. Tylko dlaczego McNutt powrócił teraz, żeby atakować Devona i jego przyjaciół? bardzo proszę, czy mogę się z nim zobaczyć? — mówi Devon, stojąc na ganku domu Marcusa, którego matka zer- ka na niego przez szparę w drzwiach. — Mówiłam ci, że jest chory. Proszę, odejdź, Devonie. —130— Devon zastanawia się, czy spytać ją o bestię, którą wi- działa jako młoda dziewczyna, ale wie, że to tylko jeszcze bardziej by ją zdenerwowało. Pani Dedecko ma przekrwio- ne i podkrążone oczy, jakby wcale nie spała. Zamyka mu drzwi przed nosem. Wszystko to moja wina, myśli Devon, złażąc po schodach na chodnik. To ja naraziłem moich przy jaciót na niebezpie- czeństwo. Powinienem odejść. Znaleźć innych takich jak ja. Może powinienem opuścić Biedę. Nigdy by mnie nie znaleźli, gdybym tego nie chciał. Mógłbym odszukać tych indiańskich czarodziei... Jednak myśl o opuszczeniu Biedy przygnębia go. Tu jest jego dom. Tak jakby śmierć ojca, chociaż była dla Devona ciężkim ciosem, otworzyła przed nim nowe horyzonty, data mu okazję znalezienia swojego miejsca na świecie. A Rolfe, Marcus, D. J., Ana i nawet Ceciły są tego częścią. Nie może sobie wyobrazić życia bez nich. Jednak musi. Nie może wciąż narażać ich na niebezpie- czeństwo. To wszystko dzieje się z jego powodu. Zeszłej nocy Ana mogła zginąć. D. J. i Ceciły kilkakrotnie groziła śmierć. Kto wie, co się stało z Marcusem? — Cii, Devonie. Odwraca się. — Tutaj. Za gęstą kępą forsycji, dopiero wypuszczających swe żół- te kwiaty, stoi Marcus. W piżamie. Drży. — Hej! — woła Devon. — Twoja mama powiedziała... — Wiem. Słyszałem waszą rozmowę przy drzwiach. Wy- szedłem przez okno. Musiałem się z tobą zobaczyć. Devon podchodzi do niego. Marcus jest mocno podra- pany i posiniaczony. Ma zapadnięte oczy i obejmuje się ra- mionami. — Facet — mówi Devon, chwytając go za barki. Czuje, —121 — jak Marcus drży. — Ty naprawdę jesteś chory. Co się z tobą dzieje? — Nie jestem chory, tylko przestraszony — mówi Mar- cus. — Tak samo jak miesiąc temu. Mam te okropne sny, a potem budzę się cały podrapany i posiniaczony. Devon spogląda na rany na rękach Marcusa. — Jak to się stało? — Nie wiem. Jednak najwyraźniej lunatykuję. W zeszłym miesiącu rodzice byli przerażeni, ponieważ znikałem z mo- jego pokoju. Zapewne tą samą drogą co teraz, przez okno. Działo się tak przez trzy noce z rzędu. Myśleliśmy, że to już się skończyło. Jednak tej nocy zaczęło się znowu. Nie byliśmy na to przygotowani. Zniknąłem i rodzice szukali mnie, ale znaleźli mnie dopiero rano, nieprzytomnego na podwórku za domem. Devon mocniej ściska ramiona przyjaciela i zagląda mu w oczy. — To przez pełnię księżyca. — Tak — mówi Marcus. — Księżyc mnie przeraża. Przy- znaję. — Istnieje jakiś związek między tobą a bestią. Nie wiem jaki, ale dowiedziałem się, kim ta bestia jest. To duch z prze- szłości Kruczego Dworu. — Devon parska śmiechem. — Też mi niespodzianka, co? — Ale dlaczego ja? I co się ze mną dzieje w nocy? — Może pomagasz jej w jakiś sposób. Może idziesz do tej bestii, gdziekolwiek ona jest. Dlatego jesteś rano taki pokie- reszowany. — Mój naszyjnik z gwiazdą — mówi Marcus z miną wi- nowajcy, patrząc na Devona. — Zdjąłem go, żeby wziąć prysznic, a potem... — Wiem. Ukradł go Alexander. — Alexander? Po co? —132— Devon zamyka oczy i odwraca się plecami do Marcusa. — Znów jest opętany. — Przez Szaleńca? — Niemożliwe — mówi Devon, lecz jego głos zdradza dręczące go wątpliwości. — Szaleniec jest uwięziony w Ot- chłani. Siedząc tam, nic nam nie może zrobić. — A jeżeli zdołał jakoś wyjść? Jeśli to wszystko jego sprawka? Devon nawet nie chce o tym myśleć. — Dowiemy się, czyja to robota, Marcusie — mówi. — Obiecuję ci. — Znowu spogląda na przyjaciela. — Człowie- ku, naprawdę źle z tobą. Czy twoi rodzice wezwali lekarza? — Zrobili to w zeszłym miesiącu, ale powiedział, że nic mi nie jest. — Marcus robi zdziwioną minę. — Jednak za- chowują się tak dziwnie. Na przykład nie chcą, żebym roz- mawiał z tobą ani nikim innym. Wciąż powtarzają, że po- radzą sobie z tym, że nikt nie powinien wiedzieć, co się ze mną dzieje. — Po prostu się boją — mówi Devon. — Może. Jednak nie chcę tam wracać, Devonie. Pozwól mi iść z tobą. Nie chcę dłużej siedzieć zamknięty w moim pokoju. Devon uśmiecha się krzywo. — Zatem najpierw powinieneś się ubrać. Marcus patrzy na swoją piżamę. — Możesz mi w tym pomóc, facet? — pyta. — Spróbuję. — Devon wyobraża sobie przyjaciela ubra- nego w dżinsy oraz podkoszulek i nagle Marcus jest tak ubrany, a na nogach ma nowiutkie tenisówki. Devon uśmie- cha się. — Niesamowite. Udało się. W tych sprawach nigdy nic nie wiadomo. — To chyba oznacza, że powinienem iść z tobą— mó- wi Marcus. — Hm, a dokąd właściwie pójdziemy? — 133— — Do Rolfe'a. D. J. i pozostali mają spotkać się tam ze mną po szkole. Musimy być przygotowani. Tej nocy księżyc też jest w pełni, a ponadto trzeba coś zrobić z Alexandrem. Dzieciak dość już przeszedł. Musimy znaleźć jakiś sposób, żeby go uwolnić. K„ —iedy przybywają do domu Rolfe'a, ten jest akurat w swo- jej restauracji, ale zastają Roxanne, która zdaje się ich ocze- kiwać. Stół jest zastawiony do lunchu: świeże owoce, sery i krewetki z ostrymi jamajskimi przyprawami. Obaj jedzą łapczywie, nagle głodni jak wilki. Devon kolejny raz zasta- nawia się, kim jest ta kobieta i jaką posiada moc. Wie tylko tyle, że się cieszy, iż Roxanne, kimkolwiek jest i cokolwiek potrań, jest po ich stronie. — Wiecie co — mówi Marcus — moi rodzice będą mnie szukać. Na razie sądzą, że śpię, ale kiedy zajrzą do moje- go pokoju i zobaczą, że znowu zniknąłem, bardzo się prze- straszą. — Racja — zauważa Devon. Roxanne siedzi naprzeciw nich, w wielkim okrągłym fo- telu z wikliny. Uśmiecha się lekko. — Dlaczego nie zastąpisz go sobowtórem? Devon robi zdumioną minę. — Kim? — Sobowtórem. — Kobieta uśmiecha się szerzej. — Każ- dy go ma. To cień, towarzyszący każdemu człowiekowi. — Nie nadążam — mówi Devon. — Wyglądają tak samo jak my — wyjaśnia Roxanne — ale zazwyczaj są niewidoczne dla ludzkich oczu. Niemal zawsze stoją za osobą i nie odbijają się w lustrach. Jednak wiadomo, że psy i koty je widzą. Zwróciliście uwagę, jak pies szczeka bez powodu, kiedy ktoś wchodzi do pokoju? — 134— — I co robi taki sobowtór? — pyta Marcus. — Zwykle jest sympatycznym towarzyszem. Wysłuchuje właściciela i doradza mu. Nazywamy to intuicją. Devon kiwa głową. — Zatem ten Głos w moim umyśle... moja intuicja. To tak naprawdę mój sobowtór. — To część ciebie. Sobowtór ma wszystkie twoje cechy, dobre i złe. Zazwyczaj jest twoim sprzymierzeńcem, ale czasem bywa złośliwy, a nawet groźny. — Roxanne uśmie- cha się. — Jednak podejrzewam, że w tym przypadku sobo- wtór Marcusa chętnie pomoże. — Proponujesz, żebyśmy posłali go do mojego domu — mówi Marcus. Ona kiwa głową. — Właśnie. Może smacznie spać w łóżku i twoi rodzice nie zauważą twojej nieobecności. — Świetnie — woła Devon i nagle przychodzi mu do gło- wy pewien pomysł. — Czy sobowtór może zastąpić właści- ciela w szkole? Roxanne uśmiecha się porozumiewawczo. — Och, jakże jesteśmy wdzięczni za ograniczenia czaro- dziejskiej mocy. W przeciwnym razie młodzi czarodzieje, tacy jak ty, nie zdobyliby należytego wykształcenia. — Wsta- je. — Teraz zrób to. Wyczuwam, że jakaś matka zamierza otworzyć drzwi i sprawdzić, jak się ma jej syn. Devon spogląda na Marcusa. I rzeczywiście, niemal tak jak na podwójnie naświetlonej rolce filmu, tuż za nasto- latkiem siedzi jego sobowtór. Kontury jego ciała co chwilę rozmywają się i nikną, ale jest tam i naśladuje każdy ruch i wyraz twarzy Marcusa. Co zdaje się jeszcze bardziej nie- samowite, sobowtór nagle przestaje to robić i sam z siebie zwraca się w kierunku Devona, jakby chciał powiedzieć, że jest gotowy. —135— — W porządku — mówi mu Devon. — Idź do pokoju Marcusa i włóż jego piżamę. Sobowtór znika. — Myślisz, że to się uda? — pyta Marcus. — Przekonamy się — odpowiada Devon. Rolfe przybywa mniej więcej w tej samej chwili, gdy D. J. podjeżdża swoim camaro z Aną i Ceciły. Ana jest wciąż wstrząśnięta po nocnym spotkaniu z bestią, ale zachowała je w tajemnicy, nawet przed rodzicami, dopóki nie zdobędą więcej informacji. To, w jaki sposób je uzyskają, pozostaje największą zagadką. — Wydaje mi się — mówi Rolfe — w świetle informacji zebranych przez Devona w bibliotece, że mamy do czynie- nia z jakimś złym duchem z przeszłości. Świadczy o tym powrót bestii po tak długim czasie i opętanie Alexandra. Nie wiadomo tylko, jaki to ma cel. — To Ogden McNutt — mówi Devon. — To on jest tym złym duchem. — Nie jestem pewien, Devonie. — Rolfe staje przed szkla- ną ścianą z widokiem na morze. Jego toń, dotychczas spo- kojna, zaczyna się burzyć — jak zwykle, ilekroć Devon jest w tym pokoju. — Mój ojciec znał McNutta — ciągnie Rol- fe. — Obaj jednocześnie pracowali w Kruczym Dworze, pod koniec lat sześćdziesiątych. Ojciec lubił go i zawsze mówił, że to dobry człowiek. Nie wiedziałem, w jaki sposób zginął, ale nigdy nie miałem wrażenia, że jest złym człowiekiem, który potrafiłby chować urazę aż za grób. — Jeśli został zamordowany — przypomina Ceciły — mo- że żywić urazę i pragnąć zemsty. — Możliwe — przyznaje Rolfe. — Jednak w wizjach De- vona McNutt wydawał się chętny do pomocy i ostrzegał, a nie groził. — To prawda — przyznaje Devon. — A jeśli mój sen — 136 — tamtej nocy byt rzeczywisty, to McNutt pomógł mi odpę- dzić Jacksona Muira. Dźwięk tego nazwiska sprawia, że w pokoju zapada cisza. W końcu przerywa ją Ana. — To nie może być on, prawda? D. J. podziela jej niepokój. — Nie palę się do ponownego spotkania z Szaleńcem — mówi. — Szaleniec siedzi w Otchłani — upiera się Devon. — To nie może być on. — Zastanawiam się — mówi Rolfe. — Myślę, że twój sen był rzeczywisty, Devonie. Jackson zdołał znaleźć jakiś spo- sób, żeby nawiązać z tobą kontakt. Chociaż bardzo nie chcę w to wierzyć, sądzę, że Jackson Muir jest jakoś powiązany z tym wszystkim. — A co z Ciarissą? — pyta Ceciły. — Wszyscy niby przy- padkiem zdajemy się o niej zapominać. Czarodziejka, którą moja matka przez dziesięć lat trzymała zamkniętą w sekret- nej komnacie. Ona miałaby powód, żeby się mścić. — Jeszcze nie wiem, jaką rolę, jeśli w ogóle, odgrywa w tym wszystkim Ciarissa — mówi Rolfe. Zaciska wargi. — Nie zapominajcie, że ją znałem. Bardzo dobrze. I mogę wam powiedzieć, że nie była ani trochę mściwa. — Może wtedy, kiedy ją znałeś — zauważa Devon. — Jed- nak Ceciły ma rację. Uwięziona przez tyle lat, mogła osza- leć. Ja jeszcze nie skreślałbym jej z listy. Rolfe wzdycha i odwraca się, by spojrzeć na morze. Przez długie lata sądził, że ono zabrało ciało Ciarissy. Uważał, że zginęła i że mógł w pewien sposób przyczynić się do jej śmierci. Teraz okazało się, że żyje — i ma magiczną moc, o czym nic nie wiedział. Devon zdaje sobie sprawę, że Rolfe czuje się za nią odpowiedzialny. Dlatego wszystko to trak- tuje tak osobiście. —137— — Odpowiedź — mówi Rolfe, wciąż stojąc plecami do nich — można znaleźć w jednym miejscu. — Po chwili oglą- da się przez ramię. — Alexander. — Tak — przytakuje Devon. — Jeśli się dowiemy, co go opętało... — Przecież próbowałeś — przypomina mu Marcus. — Chciałeś sprawdzić, co to takiego, ale niczego nie wykryłeś. — To prawda — przyznaje Devon. — Seans spirytystyczny — podsuwa Roxanne. Jej słowa zaskakują ich, bo siedzi na drugim końcu po- koju i dotychczas nie brała udziału w rozmowie. Wszyscy odwracają się i patrzą na nią. — Seans spirytystyczny? — pyta ją Rolfe. — To sposób kontaktowania się z duchami. Przeprowa- dziłam ich wiele. Wydaje mi się, że to typowy przypadek wymagający takiego postępowania. — Absolutnie bombowo — mówi D. J. z szerokim uśmie- chem na ustach. — Zawsze chciałem wziąć udział w takim seansie. — Seans spirytystyczny to nie zabawa — ostrzega go Rol- fe. — Widziałem kilka i czasem bywają przerażające. — Jeśli jednak to nasza jedyna nadzieja na uzyskanie od- powiedzi — mówi Devon — to musimy to zrobić. Roxanne wstaje z fotela i podchodzi do nich. — Brakuje nam jednej osoby — mówi. - Kogoś najważ- niejszego. — Kogo? — pyta Devon. — Musi tu być Alexander. Ceciły wybucha śmiechem. — Matka nigdy nie wypuści go z domu, nie zadawszy naj- pierw miliarda pytań. I z pewnością nie pozwoli mu przyjść tutaj. — Zatem Bjorn będzie musiał go przemycić — mówi —138— Devon. - Ceciły, pozwól mi skorzystać z twojego telefonu komórkowego. Po długich namowach Bjorn w końcu zgadza się spró- bować. Niebawem okaże się, czy Alexander, opętany przez jakiegoś ducha, będzie skłonny do współpracy. Ja] /ak się okazuje, chłopczyk z przyjemnością jedzie z Bjor- nem na przejażdżkę, nie zadając żadnych pytań i bez sprzeciwu zgadzając się zachować to w sekrecie przed pa- nią Crandall. Gdy tylko wchodzi do domu Rolfe'a, Devon zaczyna podejrzewać, że Alexander ma złe zamiary i nie można mu ufać. W jego okrągłych jak guziczki oczach pali się przebiegły, chytry błysk, a zastygły na wargach uśmiech zdaje się zbyt dojrzały u dziecka w jego wieku. — Seans spirytystyczny? — pyta Alexander, kiedy mówią mu, po co go tu ściągnęli. — To fascynujące. Próba nawią- zania kontaktu ze zmarłym. Po prostu cudowne. — Jesteś niesamowity, mały — mówi mu D. J. — Pozwo- lisz, że ci powiem, że zawsze trochę mnie przerażasz? Na- wet kiedy podobno jesteś normalny. Chłopczyk tylko zanosi się tym cichym, przebiegłym, złowrogim śmiechem. — Och, niedobrze, bardzo niedobrze — martwi się Bjorn, zacierając rączki. — Pani Crandall byłaby bardzo niezadowo- lona, gdyby wiedziała, co tu robimy i w co wciągamy chłopca. Jednak zrobiłem to dla ciebie, mistrzu Devonie. Dla ciebie. Devon uśmiecha się do gnoma. — Zostało to odnotowane i docenione, Bjornie. A teraz dołącz do naszego kręgu. Rolfe ustawił na środku pokoju duży okrągły stół. Ro- xanne umieściła na nim jedną zapaloną świecę. Gasną świa- tła i wszyscy siadają przy stole. —139— — Podajcie ręce siedzącym obok osobom — mówi Ro- xanne. Devon podaje rękę Anie, ta Marcusowi, ten Ceciły, ta Rolfebwi, ten D. J., ten Bjornowi, ten Roxanne, a ta Alexan- drowi, który zamyka krąg, chwytając dłoń Devona. Ręka małego chłopca jest zaskakująco zimna. Słońce opadło jeszcze niżej na niebie, a furia fal poniżej jeszcze się wzmogła. W oddali za horyzontem przetacza się grom. — Oczyśćcie głowy z wszelkich myśli — poleca Ro- xanne. — Zamknijcie zmysły na otaczający was świat. Otwórzcie serca na świat tuż poza waszym zasięgiem. Devon koncentruje się. Czuje wibrację energii w pokoju. Spogląda na Alexandra. Chłopiec przygląda mu się z dziw- nym uśmiechem. Devon szybko odwraca głowę i zamyka oczy, nie chcąc się rozpraszać. — Jesteśmy tu, ponieważ szukamy odpowiedzi — zaczy- na Roxanne i fale rozbijające się o przybrzeżne skały na dole zdają się uderzać w niemal hipnotycznym rytmie. — Odpo- wiedzi na pytania, których nawet nie umiemy sformułować. Odpowiedzi, które musimy poznać dla dobra wszystkich siedzących przy tym stole. Devon ma zamknięte oczy. Odnosi wrażenie, że wszyscy wirują. — Jesteśmy tutaj, ponieważ niektórym z nas grozi nie- bezpieczeństwo — mówi Roxanne. Devonowi się wydaje, że jej głos dobiega z coraz większej odległości. — Musimy znaleźć przyczynę zagrożenia i usunąć ją, zanim komuś z nas stanie się krzywda. Devon mocniej ściska dłoń Alexandra. Jeśli opętany chłopczyk wciąż coś czuje, Devon chce dać mu znać, że zamierza mu pomóc. Obiecał, że zadba o jego bezpieczeń- stwo, po tym, jak Szaleniec porwał malca do Otchłani. De- —140— von obiecał Alexandrowi, że zawsze będzie mógł na niego liczyć. — Odpowiedz nam! — podnosi głos Roxanne. — Prze- mów do nas! Nagły podmuch wiatru uderza w okna. Devon otwiera oczy. Zrobiło się ciemniej. Drzewa kołyszą się. Nadchodzi burza. — Przy tym stole siedzi ktoś, kto nie jest sobą — mówi Roxanne. — Przemów do nas, duchu w ciele Alexandra Muira! Powiedz nam, kim jesteś i po co przybyłeś! Śmiech. Alexander znów zanosi się tym cichym, maniackim, pa- skudnym śmiechem. — Podziel się z nami radością — mówi Roxanne, teraz już bezpośrednio do Alexandra. — Pośmiejmy się razem. — Myślisz, że się ciebie przestraszę, czarownico? — mó- wi Alexander głuchym, głębokim, nie swoim głosem. — Wiem, kim jesteś i skąd przybyłaś, ale nie boję się ciebie. Bez obawy siedzę w twojej obecności. — Nie zamierzam cię straszyć — mówi Roxanne z jesz- cze wyraźniejszym jamajskim akcentem. — Chcę tylko uzy- skać odpowiedzi. — Odpowiedzi? Dlaczego miałbym udzielać odpowiedzi? — Ponieważ rozkazujemy ci to zrobić. Ponieważ sprowa- dziliśmy cię i pozwoliliśmy ci mówić. Ponieważ nasza moc jest o wiele większa od tej, jaką ty masz. — Tak sądzisz? — Tym razem Alexander ściska dłoń De- vona. — Chyba nie mówisz o tym małym czarodzieju po mojej lewej ręce? On się mnie boi. Prawda, Devonie? — Nie wiem, kim jesteś — odpowiada Devon — lecz kimkolwiek jesteś, nie boję się ciebie. — Ach tak? To dlaczego drżysz w mojej obecności? Dla- czego wciąż budzisz się po nocach, spocony ze strachu, na wspomnienie tego, jak zamknąłem cię w moim grobie? —141— — O mój Boże! — wykrzykuje Ana. — To Szaleniec! — Cicho! — rozkazuje Roxanne. — Nie boimy się ciebie. Nasz krąg łączy oddanie, przyjaźń i siła. Nie strach. Po- wiedz nam, po co wróciłeś, Jacksonie Muirze. — I w jaki sposób — wydusza z siebie Devon, rozpaczli- wie usiłując opanować przyspieszone bicie serca. Szaleniec wyczuje jego strach. Na pewno już czuje, jak spoconą ma dłoń. — Ktoś mnie szukał i wezwał. — Wargi Alexandra po- ruszają się, ale słychać głos Szaleńca. — Znów będę żył. Zemszczę się na was wszystkich i zapanuję nad Kruczym Dworem oraz drzwiami do świata demonów. — Nie, jeśli będziemy mieli w tej sprawie coś do powie- dzenia — ucina Rolfe. — Już raz cię powstrzymaliśmy, Jack- sonie. Zrobimy to znowu. Chłopczyk wybucha śmiechem. — Czy to ty, Montaigne? Chciałbyś przywitać się ze swo- im ojcem? Jest tu ze mną — w Otchłani! Alexander odchyla głowę do tyłu i znów parska śmie- chem. Rolfe robi taki ruch, jakby chciał się na niego rzucić, ale Roxanne powstrzymuje go. — Nie przerywaj kręgu! — Wszyscy umrzecie — mówi Szaleniec. — Jako ostat- ni skona wasz młody czarodziej, który najpierw zobaczy śmierć wszystkich pozostałych. — Nie ciesz się za wcześnie, Apostato — warczy Devon. Jednak Szaleniec już drwi z kogoś innego. — Słońce już zachodzi, Marcusie. — Alexander obraca głowę, tak by Jackson Muir mógł spojrzeć na chłopca. — Masz umówione spotkanie z księżycem? — O czym ty mówisz? — pyta przerażony Marcus. Znów ten śmiech, odrażający i triumfalny. —142— — Co ja mam z tym wszystkim wspólnego? — krzyczy Marcus, zrywając się z krzesła. Puszcza ręce Any i Ceciły, przerywając krąg i seans. Świe- ca na środku stołu gaśnie. Alexander milknie. — Przepraszam — mówi Marcus, bliski tez. — Po prostu... okropnie mnie wystraszył. I słońce zachodzi. Zacząłem so- bie przypominać... przypominać, co się ze mną dzieje! Roxanne zapaliła światło. Rolfe obejmuje Marcusa i pro- wadzi go do fotela. Chłopiec siada i chowa twarz w dło- niach. — Powiedz nam — mówi Rolfe. — Co pamiętasz? — Bestię — odpowiada Marcus. — Ona mnie zmusza... zmusza do robienia różnych rzeczy... Devon klęka przed przyjacielem. — Jakich rzeczy? Marcus nagle odejmuje dłonie od twarzy i obrzuca go błędnym spojrzeniem. — Musisz mnie obronić, Devonie! Nie pozwól, żeby to się powtórzyło! — Nie pozwolę. Dam ci nowy wisiorek... — To na nic. Zerwę go z szyi, kiedy wzejdzie księżyc. Wiem, że to zrobię. — Spokojnie, człowieku — uspokaja go Devon. Kuca, oszołomiony druzgocącymi nowinami ujawniony- mi w trakcie seansu. A więc istotnie znowu walczą z Szaleń- cem. Ta myśl rzeczywiście go przeraża, jak słusznie zakładał Jackson. Jednak Devon nie może pozwolić na to, aby obez- władnił go strach. Musi się skupić. Szaleniec powiedział, że ktoś go wezwał, próbował sprowadzić z powrotem. Kto? I dlaczego? I co Szaleniec ma wspólnego z bestią? — Jackson znał McNutta — mówi Rolfe, jakby czytając mu w myślach. — Może miał nad nim władzę. Może wyko- rzystuje bestię, żeby z jej pomocą wyrwać się z Otchłani? —143— — Posłuchajcie — mówi Ceciły, przeciskając się do nich. — Nie możemy tu stać i załamywać rąk z powodu Jacksona Muira. — Wskazuje na roztrzęsionego przyjaciela, siedzą- cego na fotelu. — Marcus jest załamany i kto wie, co się z nim stanie, kiedy wzejdzie księżyc. I czy ktoś raczył spoj- rzeć na Alexandra? Wszyscy odwracają głowy. Chłopczyk nie ruszył się od stołu. Siedzi nieruchomo jak głaz, patrząc przed siebie nie- widzącym wzrokiem. — O rany, o rany — mamrocze Bjorn, dotykając malca. — Co powie pani Crandall? Jak ja jej to wytłumaczę? — Lepiej jeśli przez jakiś czas będzie nieprzytomny — mówi Roxanne, dotykając czoła Alexandra. — Zawieź go z powrotem do Kruczego Dworu. Prześpi spokojnie całą noc. Bjorn aż nazbyt chętnie spełnia jej polecenie. — A co ze mną? — pyta Marcus po ich odjeździe. — Słońce zachodzi. Istotnie zachodzi, wyłaniając się zza rzednących burzo- wych chmur i rzucając na fale złociste oraz czerwone smu- gi. Marcus zaczyna się pocić. — Co się dzieje, kiedy wschodzi księżyc? — pyta go Rol- fe. — Co pamiętasz? — Pojawia się... bestia — jąka się Marcus. — Chcesz powiedzieć, że ty ją widzisz? — pyta Devon. Marcus kręci głową. — Nie. Ona... sam nie wiem. Pojawia się, tak jakoś się po- jawia... I opanowuje mnie... — Nie tym razem — oznajmia Devon, sięgając do kiesze- ni i wyjmując kawałek białej kredy, której przed dziesięcio- ma sekundami jeszcze tam nie było. — Przepraszam, Rolfe, ale będę musiał pisać po twojej podłodze. Rolfe robi zdziwioną minę. —144— — Pisać po mojej podłodze? — To tylko kreda. Da się zmyć. Devon opada na czworaki i zaczyna kreślić linię na sta- rym ciemnym drewnie. Prowadzi ją prosto przez ponad metr, po czym dalej pod kątem czterdziestu pięciu stopni. Rysuje coś wokół Marcusa, który wciąż trzęsie się na fotelu. — Kapuję, facet — woła D. ]., bacznie przyglądający się Devonowi. — Rysujesz gwiazdę! — Tak, pentagram — mówi Devon — a Marcus będzie w jego środku. — Świetnie — mruczy Rolfe, zakładając ręce na piersi i z wyraźną dumą spoglądając na Devona. — Pentagram jest symbolem bezpieczeństwa i ochro- ny — mówi Devon, skończywszy rysować. Wstaje. — Mar- cus będzie bezpieczny, dopóki zostanie w środku znaku. — A co z nami? — pyta Ceciły. — Jeśli bestia tu przyjdzie... — Znów powybija mi szyby — narzeka Rolfe. — Nic się nam nie stanie — uspokaja ich Devon. — Intu- icja mówi mi, że tym razem będzie inaczej. I w razie potrze- by wyczaruję nam wszystkim srebrne zbroje. Słońce znika. Pokój pogrąża się w słabej różowej poświa- cie, jaka zawsze pojawia się po zachodzie słońca. Trwa to zaledwie kilka chwil, a potem cienie zaczynają przybierać granatowe i szare barwy. Roxanne zapala lampę. — Przypomniałem sobie coś jeszcze — mówi znacznie już spokojniejszy Marcus. — Co takiego? — pyta Rolfe. — Ból. Zaraz znów się zacznie. Prawdę mówiąc... — Krzy- wi się. — Już się zaczął. — Jaki ból? — pyta Roxanne, podbiegając do niego. Jednak Marcus nie odpowiada. Zaczyna wić się na fotelu, wykręcając się to w jedną, to w drugą stronę. Na zewnątrz, nad wodą, pojawia się jasno świecący księżyc w pełni. —145— — Niechaj aniołowie mają nas w opiece — wzdycha Ro- xanne. — Dlaczego nie zorientowaliśmy się wcześniej? — Musimy mu pomóc — wota Ana, podbiegając do Mar- cusa. — Spójrzcie na niego! Jakby miał atak serca! Roxanne powstrzymuje ją przed wejściem w obręb pen- tagramu. — Cofnij się — mówi cichym i przestraszonym głosem. — Zostań na swoim miejscu i zacznij się modlić. Devon patrzy, jak jego przyjaciel nadal się skręca, a jego twarz zdradza potworny ból. Marcus wywraca krzesło, na którym siedział, ale udaje mu się utrzymać na nogach, rę- kami zasłania twarz... A jego dłonie... — Nie! — krzyczy Devon. Dłonie Marcusa są pokryte sierścią. Całe jego ciało zmienia się — skręca, rośnie, wydłuża. Ubranie rozpada się podczas tej przemiany. Kiedy Marcus odejmuje ręce — a raczej łapy — od twarzy, nie jest już na- stoletnim chłopcem, ale warczącym, dzikim zwierzęciem z pyskiem pełnym kłów... Ceciły krzyczy. — To on! — woła D. J. — To Marcus jest bestią! 8. Sciodoi Czosa ^/ s, >twór teraz stoi przed nimi. Szykuje się do skoku, ale nie może zaatakować: powstrzymuje go pentagram na podło- dze. Wyje długo i przeciągle. — Marcus — mówi Devon, zdumiony i przerażony. — To byłeś ty. Nie McNutt... Teraz wszystko nabiera sensu, zadrapania i siniaki Mar- cusa, przerażenie jego rodziców. Czyżby byli świadkami takiej przemiany? Zapewne nie, bo Marcus opuściłby swój pokój, zanim cokolwiek by się stało. Jednak najwyraźniej wiedzieli, że coś się dzieje z ich synem. Coś strasznego, nie- wytłumaczalnego... — Jak? Dlaczego? — Devon stoi tak blisko pentagramu, jak może. Bestia próbuje go uderzyć, lecz podobna do niedź- wiedziej łapa zatacza łuk w powietrzu, w odległości jakichś piętnastu centymetrów od twarzy młodego czarodzieja. Devon nie odskakuje. Tylko spogląda na stwora. — Zdawa- łem sobie sprawę, że twoje oczy wyglądają znajomo... Och, Marcusie, tak mi przykro. Obiecuję, że dowiem się, dlacze- go to ci się przytrafia, i położę temu kres. Obiecuję! Rolfe jest wyraźnie zaniepokojony tym, że nastolatki byty świadkami czegoś takiego. Ana głośno szlocha. D. J. tylko stoi, gapiąc się na warczącą wściekle bestię, w którą przed chwilą zamienił się jego przyjaciel. Ceciły absurdalnie pró- buje ułagodzić bestię, przemawiając do niej, tak jakby Mar- cus mógł ją usłyszeć. —147— — Uspokój się, siedź — mówi, choć ledwie ją słychać przez ryki bestii. — To się niebawem skończy, gdy znów wzejdzie słońce... — Chodźmy wszyscy na górę — mówi Rolfe. — Teraz nic nie możemy dla niego zrobić. Tej nocy pentagram zapew- ni mu bezpieczeństwo — i wszystkim mieszkańcom Biedy też. — Zostanę na straży — mówi Roxanne. — Och, biedny chłopiec, uwięziony w ciele bestii... Bestia znów usiłuje wydostać się z pentagramu, ale nie może. Przysiada, wściekła i zniechęcona, i wyje do księży- ca. Żółta ślina ścieka jej z pyska. Ana pozwala Rolfe owi zaprowadzić się na górę. D. J. od- suwa się powoli, nie odrywając oczu od warczącego i kła- piącego zębami stwora. Ceciły kładzie dłoń na ramieniu Devona. — Rolfe ma rację — mówi. — Teraz nic nie możemy dla niego zrobić. Przynajmniej jest bezpieczny. — Muszę wiedzieć, dlaczego to się dzieje — mówi De- von. — Nie mogę stać bezczynnie i czekać, aż wzejdzie słońce. — Ale co możesz zrobić? Jeśli stoi za tym Szaleniec... — Już raz go pokonałem, mogę zrobić to znowu. — De- von odrywa oczy od bestii, by spojrzeć na Ceciły. — Ten pokój z księgami we wschodnim skrzydle. Może tam znajdę odpowiedź. Ceciły wzdryga się. — Mówisz o pokoju z drzwiami do Otchłani? Przecież nigdy nie mogłeś się tam dostać, Deyonie. Nie wpuszczała cię jakaś siła. — Podejrzewam, że to się zmieniło — mówi Devon. — Kiedy rozbiłem mur ukrytej komnaty w piwnicy, najwi- doczniej przełamałem magiczne bariery, ustawione w do- —148— mu przez twoją babcię — bariery, które miały powstrzy- mać mnie przed odkryciem prawdy. Założę się, że gdybym chciał, mógłbym zniknąć i pojawić się w tym pomieszcze- niu we wschodnim skrzydle. Ceciły uśmiecha się. — Wiesz co, jestem pewna, że mógłbyś. W końcu jesteś potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokoleniu. Devon odwzajemnia uśmiech. Jak wspaniale jest znowu uśmiechać się do Ceciły. — Powiedz pozostałym, że musiałem iść — prosi. Od- wraca się, aby jeszcze raz spojrzeć na bestię. — Nie wiem, czy mnie słyszysz, Marcusie, ale zamierzam odkryć sposób na złamanie tego czaru, jaki na ciebie rzucono. Znajdę go, a potem przywrócę ci twoją dawną postać. Obiecuję ci! Niedługo wrócę! — Powodzenia, Devonie March — szepcze Roxanne. — Uważaj — wtóruje jej Ceciły, patrząc mu w oczy. Devon znika z domu Rolfe a. .ozgląda się wokół i widzi, że miał rację: jest we wschod- nim skrzydle, przed drzwiami do ukrytej komnaty. Tę część starego domu zamknięto przed ponad trzydziestoma la- ty — po śmierci Jacksona Muira i jego żony Emiły. Devon właśnie stoi w saloniku Emiły. Tutaj przyjmowała gości, którzy przychodzili powitać ją w Kruczym Dworze. Była wtedy młodą żoną, nieświadomą czarnoksięskich praktyk męża. Nie tylko ona. Nikt nie wiedział, co planuje Jackson. Jego brat Randolph, pan Kruczego Dworu, być może to po- dejrzewał, lecz gdy Jackson powrócił do Kruczego Dworu, z początku wszyscy darzyli go zaufaniem. Sądzili, że zerwał z czarną magią. Myśleli, że się poprawił. Bardzo się mylili — o czym przekonała się biedna Emiły. —l4Q— Jedyną pozostałością po dawnej świetności salonu jest zepsuty, zakurzony żyrandol pod sufitem. Ściany są pozna- czone szramami zardzewiałych haków po obrazach. Kurz kilkucentymetrową warstwą pokrywa podłogę oraz stojące tu i ówdzie antyczne stoliki. W tym mrocznym pomiesz- czeniu o pozasłanianych oknach Devon wyczuwa obec- ność obserwującego go ducha Emiły. Jednak nie tę komnatę przybył zbadać, lecz sąsiednią — małe pomieszczenie bez okien, zawierające największą tajemnicę tego domu. Otchłań. Devon spodziewa się, że drzwi do tej komnaty będą za- mknięte na klucz, ale nie są. W rzeczy samej są nawet uchy- lone. Ktoś tutaj był i swoim magicznie wyostrzonym wzro- kiem Devon zauważa poruszony kurz na podłodze. Ślady stóp. Tyle ksiąg na półkach. Devon ogląda ich grzbiety, zasta- nawiając się, czy w którejś z nich można znaleźć rozwiąza- nie problemu Marcusa. Rolfe ma kopie niektórych książek, ale nie wszystkich: to była czarodziejska biblioteka wspa- niałego Horatia Muira. W tym pokoju są zawarte wieki hi- storii i dziedzictwo Bractwa. Devon rozchyla palce, odsłaniając magiczną świetlną ku- lę, rozpraszającą ciemność. Kieruje jej blask na ścianę, na której wisi portret nastoletniego chłopca, bliźniaczo podob- nego do niego, tylko ubranego w strój z lat trzydziestych. — Jeszcze jedna wskazówka co do mojej przeszłości — szepcze Devon. — Gdybym tylko wiedział, co oznacza. Odwraca się, kierując światło na drugi koniec pokoju. Dostrzega zaryglowane metalowe drzwi. Przejście do kró- lestwa demonów. Do Otchłani. — Oto powód, dla którego zbudowano Kruczy Dwór — szepcze Devon, znajdując pocieszenie w dźwięku swojego głosu w tym okropnym, lecz fascynującym miejscu. — Za- —150— kryć największą Otchłań na zachodniej półkuli. I zamknąć ją na zawsze. Horatio Muir próbował tego dokonać, lecz jego chorobli- wie ambitny, wyrodny syn Jackson zdołał ją otworzyć, zdo- bywając władzę nad demonami. I wciągnął tam Alexandra, w te cuchnące trzewia piekieł — lecz Devon rzucił się tam, uratował chłopca i zamknął Szaleńca w Otchłani. — Teraz jednak on usiłuje się wydostać — głośno mówi Devon. — I ktoś mu pomaga... — Witaj, Devonie. Odwraca się błyskawicznie. — Ciarissa! — woła. — Wiedziałam, że przyjdziesz — mówi kobieta. — Wie- działam, że naszym przeznaczeniem jest ponownie się spo- tkać tutaj, w tym pokoju. — Dlaczego? — pyta, zły na siebie, że nie zachował czuj- ności. Powinien wyczuć jej przybycie, jej obecność. Dobrze wyszkolony czarodziej nie powinien dać się zaskoczyć. Od- pycha od siebie te myśli i skupia się na chwili obecnej. — Co ty tu robisz, Ciarisso? Nie jesteś tu po raz pierwszy, prawda? — Nie, przychodziłam tu już kilkakrotnie, żeby popatrzeć na te drzwi. Pani Crandall przewidziała, że Ciarissa będzie próbowa- ła je otworzyć. — Czy nie wiesz, jakie zło się za nimi kryje? — pyta De- von, podchodząc do niej i mając nadzieję, że w jej oczach ujrzy błysk rozsądku. — Powinnaś trzymać się od nich z da- leka. — Nic nie wiem o złu — mówi Ciarissa i rzeczywiście wydaje się rozsądna, mniej szalona. — Wyczuwam tylko moc, która na mnie czeka. Na nas oboje, Devonie. Ciebie i mnie. Za tymi drzwiami jest nasze przeznaczenie. — Nie. To słowa Szaleńca. On cię omamił, Ciarisso. To —151— ty go wezwałaś, prawda? l próbowałaś sprowadzić go z po- wrotem! Ona patrzy mu w oczy. — Nasze przeznaczenie, Devonie... — Nie! Naszym przeznaczeniem jest pilnować, by te drzwi pozostały zamknięte! Szaleniec opanował twój umysł! Dlatego Greta Muir trzymała cię zamkniętą za magicznymi ścianami. Wiedziała, że gdybyś była wolna, dopadłby cię Jackson Muir. I tak się stało! Ciarissa uśmiecha się pobłażliwie, jakby był małym dziec- kiem. — Dlaczego opowiadasz się po ich stronie, Devonie? Czy Greta Muir lub jej dzieci, Amanda lub Edward, kiedykol- wiek powiedzieli ci słowo prawdy? Czy nie stawali ci na drodze, ilekroć próbowałeś odkryć swoje dziedzictwo? Devon nie odpowiada. —Czy nie chcesz poznać odpowiedzi, Devonie?— pyta Ciarissa. — Nie chcesz wiedzieć, kim jesteś? — Chcę — odpowiada. — Jednak to może poczekać. Dziś wieczór szukam tylko jednego. Czegoś, co pomoże mojemu przyjacielowi Marcusowi. — Temu, który zmienia się w bestię? — Zatem wiesz! Powiedz mi, co wiesz! Ciarissa uśmiecha się. — Nie mogę ci pomóc. Odpowiedzi, których szukasz, są gdzie indziej. — Pewnie chcesz powiedzieć, że za tymi drzwiami — mó- wi gniewnie Devon. — Próbujesz mnie nakłonić do otwar- cia Otchłani, obiecując, że tam znajdę odpowiedzi, których szukam. Może poznałbym sekrety mojej przeszłości, gdy- bym otworzył portal. Tylko że równocześnie wpuściłbym do tego świata demony— demony, nad którymi panuje opętany żądzą władzy Jackson Muir! —152— — Otchłań może poczekać — mówi zniecierpliwiona je- go nastawieniem Ciarissa. — Tam nie ma odpowiedzi, któ- rych szukasz, Devonie. Podejrzliwie mierzy ją wzrokiem. — Gdzie więc są? — W przeszłości. — W przeszłości? Kobieta uśmiecha się. — Daj spokój, Devonie. Jeszcze mniej znam się na magii niż ty, ale z pewnością wiesz o przeszłości. Przygląda się jej. Ona zdaje się bawić tą rozmową. I co się dzieje z jej twarzą? Nieustannie się zmienia i ani przez mo- ment nie pozostaje taka sama. W jednej chwili jest zmęczo- na i stara, znacznie starsza, niż powinna być twarz rówieśni- cy Rolfea i pani Crandall. W następnej jest twarzą młodej dziewczyny, niewiele starszej od Devona. Czasem jej oczy są niebieskie, a czasem zielone lub brązowe. Chwilami jej skóra zdaje się błyszczeć, a czasem wygląda jak wyblakły pergamin. Jednak jej włosy są zawsze białe, długie i lśniące. — Jakiej przeszłości? — pyta Devon. — Czyjej? Ona jednak już znika, roztapiając się w tuman wirujące- go kurzu. — Przeszłość, Devonie — mówi. — Odpowiedzi są w prze- szłości... — Zaczekaj, nie możesz teraz tak po prostu zniknąć! — Przeszłość, Devonie — powtarza kobieta. — Zaczekaj! Co to oznacza? Ona jednak już znikła. Odpowiedzi są w przeszłości? Niewielki tam z nich pożytek, gdyż Devon jest w teraźniejszości. A poza tym co Ciarissa może wiedzieć? Jest obłąkana. Może ma jakąś moc, ale sama przyznała, że jest jeszcze mniej wprawna w magii niż Devon. —153— Jednak kontaktowała się z Szaleńcem... Chłopiec znowu zerka na Otchłań i wyczuwa za drzwia- mi obecność biegających i skrobiących demonów. Słyszy ich błagania: Wypuść nas. Uwolnij nas. O panie, możemy dać ci taka. władzę... Odwraca się z obrzydzeniem. Tam nie ma żadnych od- powiedzi. I nagle pojmuje, że Cłarissa miała rację. Odpowiedzi są. w przeszłości. Bestia istniała już ponad trzydzieści lat temu, w ten sam Halloween, podczas którego czarna magia zalała Kruczy Dwór. Oto powiązanie. To oczywiste. Tylko w jaki sposób może to pomóc Marcusowi? — Przeszłość rodzi tylko kolejne pytania — mówi głośno Devon, wychodząc z bocznej komnaty do dawnego salonu Emiły Muir. Zejdzie na dół. Po raz tysięczny stawi czoło pani Cran- dall. Opowie jej, co się stało, zażąda, by mu wyjawiła, co wie — jeśli w ogóle coś wie. Zapyta ją o przeszłość. Nastra- szy ją, jeśli będzie musiał, wyjawiając, że Alexander jest opętany i że w trakcie seansu spirytystycznego odkryli, iż Szaleniec próbuje wrócić... Otwiera drzwi na korytarz, prowadzący do sekretnego przejścia wiodącego do głównej części domu. Kiedy jednak otwiera drzwi, korytarza nie ma. Są tylko schody, które wiodą w dół. Devon wydaje cichy okrzyk zdziwienia. Wie, co to ta- kiego. To Schody Czasu! 154. s< ) chody Czasu, jedno z największych magicznych doko- nań Horatia Muira, pojawiają się i znikają w różnych miej- scach domu, pozwalając wchodzącym lub schodzącym po nich dotrzeć tam, gdzie powinni się znaleźć. Przeniosły raz Devona do szesnastowiecznej Anglii, żeby mógł odkryć po- chodzenie władczyni demonów, która zagrażała jego przy- jaciołom. Ciekawe, dokąd zaprowadzą go teraz? Odpowiedzi są w przeszłości. To właśnie powiedziała Cłarissa. Devon zaczyna iść w dół po ciemnych schodach. Ciągną się daleko, tak daleko, że Devon nie widzi, gdzie się kończą. Nie czuje lęku. Raczej rosnące podniecenie, bo jest pewien, że wspaniałe osiągnięcie magicznej sztuki Horatia Muira ochroni go i zaprowadzi tam, gdzie musi dotrzeć. A kiedy już dowie się tego, co chce wiedzieć, schody sprowadzą go tutaj, uzbrojonego w informacje, które pomogą Marcusowi, jak również zniweczą próby wyrwania się Szaleńca z Ot- chłani. Jednak po około piętnastu minutach, gdy schody wciąż opadają w ciemność i nie widać ich końca, Devon zaczyna mieć wątpliwości. — Albo cofnę się w czasie tak daleko, że napotkam dino- zaury — szepcze głośno — albo to jakiś podstęp. Wyczułby jednak, gdyby to był podstęp. Prawda? Intuicja ostrzegłaby go. A może nie? Nagle czuje żar. To zły znak. Żar zapowiada bliskość de- monów — albo innego czarodzieja. Devon zastanawia się, czy nie powinien zawrócić i ruszyć schodami w górę. Teraz jednak w końcu widzi w dole światło. Schody sta- ją się lepiej widoczne. Zamiast gołego drewna są wyłożone dywanem. Ten wygląda znajomo. To schody wiodące do hallu Kruczego Dworu. Schody, z których korzysta codziennie... •155 Muzyka. Słyszy muzykę. These boots arę madę for walking... Devon pokonuje ostatni stopień. Istotnie, jest w hallu Kruczego Dworu. Tylko że ten wygląda nieco inaczej. Za- słony mają inny kolor. Pod przeciwległą ścianą stoją krze- sła, których tu nigdy przedtem nie było. A telefon na stoliku na środku ma obrotową tarczę. Z salonu płynie muzyka. Devon zerka tam i widzi, że po- kój wygląda prawie tak jak zawsze. Między książkami na pół- kach poupychano czaszki i kryształowe kule Horatia Mutra, a zbroja stoi w tym samym miejscu co zawsze. Jednak meble są inne. Sofa jest niska, w kwiatki. Nigdzie nie widać fotela pani Crandall. A na środku pokoju ciemnowłosa dziewczyna słucha gramofonu, tańczy i śpiewa do wtóru. — One ofthese days these boots arę gonna walk all over you! Ma na sobie jaskraworóżową minispódniczkę i buty z ró- żowej skóry, sięgające jej do kolan. Śpiewa i pstryka palcami w rytm muzyki, nie zdając sobie sprawy z tego, że Devon stoi w drzwiach i obserwuje ją. Wygląda na starszą o kil- ka lat od Devona, ale nie jest wyższa, a włosy ma uczesane w stylu lat sześćdziesiątych, podwinięte na końcach. Nagle dostrzega Devona. — No, najwyższy czas — mówi. — Spodziewałaś się mnie? Za jej plecami automatyczny gramofon opuszcza następ- ny winylowy singiel, igła opada i zaczyna się nowa piosen- ka. Take the last train to Clarksville, and 1'U meet you at the station... — Oczywiście, że się spodziewałam — mówi z urazą dziewczyna. — Czekałam cały ranek. Mamy mnóstwo ro- boty, jeśli chcemy przygotować dom, zanim się tu zjawią. Devon patrzy na pokój. Portret Horatia Muira wisi nad — 156 — kominkiem tak jak zawsze, ale na ścianie naprzeciwko nie- go czegoś brakuje. — Gdzie jest portret Emiły Muir? — pyta Devon. Dziewczyna krzywi się. — Jak może wisieć tu jej portret, jeśli nikt jej dotąd nie poznał? Devon odwraca się i patrzy na nią. Nagle pojmuje, gdzie — a raczej kiedy — jest. Obrotowa tarcza telefonu, gramo- fon, fryzura tej dziewczyny. To 1969 rok, w którym Emiły Muir pojawiła się w Kruczym Dworze! — To ona teraz przyjeżdża, prawda? — pyta Devon. — Emiły Muir. To na jej powitanie mamy przygotować dom? Dziewczyna kiwa głową. — Ona i jej mąż, tak. Syn marnotrawny wraca ze swoją narzeczoną po wielu latach pobytu w Europie. — Jackson Muir — krztusi się Devon. — Jak się nazywasz? Montaigne obiecał wyjątkowego chłopca, należycie przeszkolonego, więc mam nadzieję, że nie będę musiała cię uczyć. Intuicja podpowiada Deyonowi, żeby rozegrać to najle- piej, jak się da. — Mam na imię Teddy — mówi, gdy przed oczami staje mu ojciec, Ted March. — W porządku, Teddy Bear, więc mamy wiele do zro- bienia... — Można tak powiedzieć — słychać znajomy, arogancki głos. Devon odwraca się. Tuż za nim stoi pani Crandall, któ- ra jak zwykle przyszła cicho jak kot. Nie, niemożliwe. Nie w 1969 roku. — Właśnie bierzemy się do roboty, pani Muir — zapew- nia dziewczyna. Devon uważnie przygląda się nowo przybyłej. To nie pa- —157— ni Crandall, lecz Greta Muir — która ponad trzydzieści lat później, jako stara i krucha kobieta, ocali go przed zbun- towaną czarownicą, Isobel Apostatą, i przypłaci to życiem. Teraz jednak jest młoda i w pełni sił — a także bliźniaczo podobna do swojej córki, Amandy Muir Crandall. — Wyłącz ten gramofon, Mirando — rzuca. — Jak ma na imię ten chłopiec? Zadaje to pytanie tak, jakby Devon tam nie stał, jakby nie istniał. Teraz chłopiec rozumie, skąd się wzięła ta wynio- słość pani Crandall. — Ma na imię Teddy — odpowiada Miranda, zdejmując igłę z płyty i przerywając w połowie przebój The Monkees. — Montaigne zapewnia, że jest należycie przeszkolony. — Będą tu koło szóstej — oznajmia Greta Muir. Nic więcej nie musi mówić. To rozkaz: do tej pory wszyst- ko musi być przygotowane. — Co mamy robić? — pyta Devon po wyjściu wielkiej damy. — Jak to, co mamy robić? — Miranda patrzy na niego nieufnie. — Kiedy czarodziej Skrzydła Nocy wraca na łono rodziny, odbywa się ceremonia. Jeśli masz być Opiekunem, powinieneś znać podstawy. Ona myśli, że jestem początkującym Opiekunem. Pewnie sama nim jest. Montaigne — czyli ojciec Rolfe'a — musiat wezwać młodego asystenta do pomocy w przygotowaniu ceremonii z okazji powrotu Jacksona do Kruczego Dworu. A Miranda wzięła mnie za niego! — Chodź — mówi dziewczyna. — Zaprowadzę cię do Montaigne'a, niech on zdecyduje, co będziesz robił. Daje mu znak, żeby szedł za nią. Przechodzą przez fron- towe drzwi i dziedziniec. To ta sama pora roku, jaka by- ła wtedy, gdy Devon opuścił swoją teraźniejszość. W po- wietrzu wyczuwa się wiosnę, mocno zieleni się trawa, a na —158— drzewach z pączków zaczynają rozwijać się liście. Z odle- głego klifu nadlatuje słony zapach morza. Niemal wszystko wygląda tak samo: lasy i ścieżki niewiele się zmienią przez te trzydzieści lat. Gdy idą, Devon przygląda się tej dziewczynie, Mirandzie. Czuje do niej dziwną sympatię. A jej imię... Nagle coś przychodzi mu do głowy. Kiedy przyjechał do Kruczego Dworu, razem z Ceciły ślęczeli nad starymi zapisami w ratuszu, chcąc znaleźć jakąś wzmiankę o jego narodzinach, jakąś wskazówkę co do jego pochodzenia. Nic tam nie było — oprócz jednego nazwiska. — Mirando — mówi, kładąc dłoń na jej ramieniu. Dziewczyna przystaje i ogląda się na niego. — O co chodzi? — pyta. — Twoje nazwisko — mówi Devon. — Jak ono brzmi? — A co cię to obchodzi? Jesteś tylko dorywczym pomoc- nikiem. Kiedy zrobisz swoje, wrócisz do Opiekuna, który cię szkoli. — Mimo to — nalega Devon — chciałbym wiedzieć. Ona uśmiecha się znacząco. — Odgadłeś, prawda? To, że nie jestem zwyczajną dziew- czyną, szkoloną na Opiekuna. Domyśliłeś się, że należę do sławnej rodziny, prawda? — Tak — pochlebia jej. — Tak, to widać. — Nazywam się — mówi dziewczyna, patrząc na niego ciemnymi oczami — Miranda Devon. Chłopiec czuje dreszcz, wstrząsający niczym elektrycz- ny ładunek całym jego ciałem. Devon — to nie może być zbieg okoliczności. Ta kobieta jest jego krewną — jest tego pewien. Te czarne włosy i oczy, ten lekko oliwkowy kolor skóry. Czy ona może być jego matką? Nie, natychmiast mówi mu intuicja. On urodzi się do- —15Q— piero za prawie dwadzieścia lat, a z księgi z ratusza wie, że, niestety, Miranda Devon umrze wcześniej. Jednak coś ich łączy. Jeszcze nie wiadomo co, ale z całą pewnością istnieje między nimi jakaś więź. — Devonowie pochodzą z Martyniki — mówi Miran- da. — Jesteśmy starym rodem, wywodzącym się z Francji. Nie jesteśmy tylko Opiekunami. My też mamy moc. Oczy- wiście niewielką w porównaniu z magią czarodziei Skrzy- dła Nocy. Jednak zawsze to coś. Umiejętność rzucania cza- rów. Zaklęć, uroków... Na wyspie mój ojciec był uważany za wielkiego szamana. — Dlaczego więc pracujesz tu, w Kruczym Dworze, jako służąca? Ona zjeża się. — Potrzebowali kobiety do pomocy przy szkoleniu małej Amandy, i to oczywiście najlepszej. Dawno temu moja ro- dzina poznała czarodziei Skrzydła Nocy z Nowego Świata i od tej pory jesteśmy sprzymierzeńcami. — Miranda dum- nie podnosi brodę. — Nie jesteśmy tylko Opiekunami. Je- steśmy wspólnikami Skrzydła Nocy. Devon podejrzewa, że to złudzenia: Greta Muir z pew- nością nie traktowała dziewczyny jak równej sobie. Mimo to nie wyprowadza jej z błędu: jest pewien, że historia De- vonów z Martyniki jest częścią jego dziedzictwa, Miranda jednak na tym zakończyła opowieść o swojej rodzinie. — Chodź — nalega, — Montaigne czeka. Ojciec Rolfea mieszka w domku zarządcy — który trzy- dzieści lat później zostanie przerobiony na garaż dla spor- towych samochodów Edwarda Muira. W przyszłości będzie się tu unosiła woń oleju i smarów, lecz teraz, gdy otwierają drzwi i wchodzą do środka, wita Devona zapach kadzidła i tytoniu. —160— — Jest tutaj — oznajmia Miranda. — Nazywa się Teddy Bear. Mężczyzna spogląda na Devona z fotela, na którym sie- dzi, paląc fajkę. To niesamowite, jak bardzo jest podobny do syna — a raczej jak bardzo jego syn będzie pewnego dnia podobny do niego. Devon mógłby przysiąc, że to Rolfe pa- trzy na niego tymi głęboko osadzonymi oczami. — Młodszy, niż oczekiwałem — mówi Jean-Michel Mon- taigne z paryskim akcentem. — Teddy Bear? Sądzę, że to imię nadała ci nasza przebojowa Miranda. Niestety, przyja- cielu, ono do ciebie przylgnie. — Nie ma sprawy — mówi Devon, ściskając dłoń męż- czyzny. — Dziwne ubranie — zauważa Montaigne, spoglądając na dżinsy Tommyego Hilfigera i długą koszulkę koszyka- rza. — I nie mówisz jak Anglik. W mgnieniu oka intuicja podpowiada Devonowi, że chło- piec, po którego posłali, pochodził z Anglii i zapewne miał jakieś rodzinne powiązania z Muirami. Na poczekaniu wy- myśla wytłumaczenie. — Moja matka była Amerykanką — oznajmia — dlatego mówię z amerykańskim akcentem. — Szkoda — mówi Montaigne, wstając z fotela. Wska- zuje na jaskrawe buty sportowe Nike na grubych pode- szwach. — Dziwna moda panuje teraz w Londynie. — Och, Londyn to najbardziej wystrzałowe miejsce na świecie — mówi Miranda. — Takie odlotowe. Nie tak jak ta zakazana dziura. Londyn to rozrywka i ekscytacja. Julie Christie, Twiggy, Petula Ciark... — Spogląda na Devona. — Przyślesz mi parę takich butów, kiedy wrócisz do Londy- nu? Mijają całe wieki, zanim moda dotrze do nas przez Atlantyk. Montaigne uśmiecha się. —161— — Dość o modzie. Mamy sporo roboty. Devon przez chwilę zastanawia się, co przydarzyło się temu chłopcu, którego tu wezwano — prawdziwemu kan- dydatowi na Opiekuna, którego z tej szczególnej okazji wy- słano do Kruczego Dworu. Czy jeszcze się pojawi, niwecząc bajeczkę Devona? Czy ich drogi kiedyś się przetną? Jednak szybko przestaje się nad tym zastanawiać, gdy Montaigne przydziela im zadania. Devon przyswaja sobie podstawowe wiadomości o Kruczym Dworze z tych czasów. Panem domu jest Randolph Muir, ojciec Amandy i Edwar- da, późniejszy dziadek Ceciły i Alexandra. Montaigne jest prawą ręką Randolpha i Opiekunem, który go wychował, a teraz nadzoruje szkolenie jego dzieci. Opiekunowie do- żywają bardzo podeszłego wieku. Chociaż Montaigne wy- gląda najwyżej na trzydziestokilkulatka, z pewnością ma co najmniej kilkadziesiąt lat więcej, jeżeli był dorosły już wte- dy, kiedy Randolph był jeszcze dzieckiem. Devon dowiaduje się o szczególnym znaczeniu tego dnia. Jackson Muir, starszy brat Randolpha, za młodu byt bun- townikiem. Jego ojciec, Horatio, wydziedziczył go i zapisał Kruczy Dwór posłusznie) szemu Randolphowi. Jackson za- dawał się z różnymi podejrzanymi typami i wykorzystywał magię dla własnych korzyści. Wzbogacił się i przemierzał Europę z coraz to innymi czarownicami lub czarnoksiężni- kami, a nawet (jak głosiły plotki) inteligentnymi demonami, uwolnionymi z Otchłani. Horatio podjął nawet pewne kro- ki, aby Witenagemot — zgromadzenie czarodziei Skrzydła Nocy — ogłosiło jego syna Apostatą, czarodziejem renega- tem. Jednakże umarł, ze złamanym sercem, zanim zdążył do tego doprowadzić. Teraz rodzina miała świętować powrót Jacksona, ponieważ ten zrozumiał swoje błędy i wrócił na dobrą drogę, dowo- dząc swoich szlachetnych intencji przez zamknięcie kilku —162— Otchłani na odległych wschodnich krańcach Syberii i Pół- wyspu Koreańskiego. Okazał się wiernym, godnym zaufania sprzymierzeńcem tamtejszych czarodziei Skrzydła Nocy, któ- rzy napisali do Randolpha listy zaświadczające o nawróceniu się Jacksona. Ożenił się z poznaną w Kopenhadze dziewczy- ną, która, jak wszystko wskazywało, była uczciwa i miła. Te- raz wracał do Kruczego Dworu, aby prosić brata o wybacze- nie i ponownie stać się członkiem rodziny. — Tylko czy nie zechce zostać panem Kruczego Dwo- ru? — pyta Devon, zaskakując Montaigne'a. — Oczywiście, że nie — odpowiada Montaigne. — Ten zaszczyt z woli jego ojca przypadł Randolphowi Muirowi. — Jednak Jackson będzie uważał, że powinien przypaść jemu — upiera się Devon. Tę wiedzę zdobył w swoich cza- sach, kiedy spostrzegł, że ta idea jest obsesją Szaleńca. — W końcu jest najstarszym synem. Miranda uśmiecha się do niego. — Impertynent z ciebie, co? To mi się podoba. — Nie rozgłaszaj takich poglądów — karci go Mon- taigne. — Bracia godzą się i nie zamierzają się kłócić. Devon wzdycha. Ile powinien im wyjawić? Czuje, że mo- że im zaufać, a jednak jest pewien, że na razie powinien utrzymać swoją tożsamość w tajemnicy, jeśli chce dowie- dzieć się więcej. Te rozważania przerywa jakiś cichy głosik. Devon spo- gląda w dół. Obok Montaignea, ciągnąc go za nogawkę, stoi maty chłopczyk. — Tata — mówi. — Bawić? To Rolfe. Devon wbija w niego wzrok. Malec ma najwy- żej dwa latka, wielkie piwne oczy i orzechowe masło na po- liczkach. — Zjadłeś śniadanie? — pyta Montaigne. Chłopczyk kiwa głową. —163— — Na dwór? — mówi. — Najpierw umyj buzię — poleca mu ojciec. — Potem możesz bawić się na dworze, ale daleko nie odchodź. Chłopczyk tupta do sąsiedniego pokoju. Devon obser- wuje go, oszołomiony myślą, że pewnego dnia ten malec będzie jego przyjacielem, mentorem, Opiekunem. — To wspaniały dzieciak — grucha Miranda. — Mam nadzieję, że pewnego dnia będę miała takiego. — Uśmie- cha się krzywo. — Jednak nie za szybko. Chcę jeszcze przez jakiś czas zachować figurę. — Gdzie jego matka? — pyta Devon. Przez chwilę na twarzy Montaignea maluje się smutek. — Umarła przy porodzie. Od tego czasu polegam na do- broci rodziny Muirów. Greta Muir była dla niego równie kochającą matką jak dla własnych dzieci. — W porządku — mówi z rosnącym zniecierpliwieniem Miranda. — Mamy przynieść kryształy ze wschodniego skrzydła? — Nie trzeba — odpowiada Montaigne. — Pan Muir chce, by ceremonia odbyła się tutaj, w dużym salonie na piętrze. Oddaje to skrzydło domu Jacksonowi i jego żonie. — I wszystkie instrukcje są w Księdze Rytuałów, tak? Montaigne kiwa głową. — Ściśle ich przestrzegaj, przygotowując ten pokój. — Każde z nas będzie musiało odegrać swoją rolę — mó- wi Miranda Devonowi. — Wszystko jest napisane w Księ- dze Rytuałów. — To Rytuał Powrotu — wyjaśnia Montaigne. — Od- prawia się go, przyjmując z powrotem w szeregi Bractwa czarodzieja, który zbłądził. To radosna chwila, gdy renegat wraca skruszony. Devon ma ochotę krzyczeć: On wcale nie jest skruszony! To podstęp! Chce tylko przejąć kontrolę nad Otchłanie! —164— Jednak nie może. Na razie nie może ich ostrzec. Może przyjdzie na to czas, ale teraz wie, że musi trzymać język za zębami, jeśli chce poznać odpowiedzi, które pozwolą mu ocalić Marcusa i zapobiec ponownemu powrotowi Jackso- na za ponad trzydzieści lat od tej chwili. Q Ku .uszają z powrotem przez teren posiadłości, aby rozpo- cząć przygotowania. — Jest bardzo przystojny, ten Jackson Muir — mówi Mi- randa. — Widziałam jego zdjęcia. Devon nic nie mówi. — Wyobrażam sobie, że fajnie się bawił, przemierzając świat — rzuca dziewczyna. — Pewnie gdybym była cza- rodziejką Skrzydła Nocy, też trochę poszalałabym sobie, a potem wyraziła skruchę i wszystko byłoby dobrze. Przy- najmniej miałabym dobrą zabawę. — Zatem to chyba dobrze, że nie jesteś czarodziejką — mówi Devon. Ona śmieje się. — Jakby z tobą było inaczej, Teddy Bear! Jakbyś ty był wielkim i szlachetnym czarodziejem! Śmieje się jeszcze głośniej. — Zaczekajcie na mnie! — słyszą cichy głosik. Odwracają się. Mały Rolfe biegnie ku nim przez trawnik. — No, Rolfe — mówi Miranda. — Wracaj do ojca... W tym momencie Devon czuje to. Mrowienie. Żar. — Cofnij się! — krzyczy do Mirandy. —Co? Chłopczyk biegnie do nich. — Powiedziałem, cofnij się! — rozkazuje Devon. — Stań za mną! Dziewczyna uparcie nie rusza się z miejsca. —165— — Za kogo ty się masz, żeby mi rozkazywać? Mały Rolfe rzuca się na nich. Miranda szeroko otwiera oczy, gdy mały szybuje w po- wietrzu. I wrzeszczy, gdy chłopczyk nagle zmienia się w olbrzy- miego nietoperza o wielkich błoniastych skrzydłach i py- sku pełnym kłów. — Nic z tego, jestem przygotowany! — woła Devon, ska- cząc mu na spotkanie, nogami do przodu, i kopiąc demona. Ten jednak wgryza się w jego stopę i Devon z łoskotem pada na ziemię. Stwór ląduje na nim, zanosząc się głośnym śmiechem i zamierzając zatopić kły w jego twarzy. 9. Syn ii/iGUotJLGiAmy l ie tak szybko — mówi Devon, zasłaniając ręką twarz. Demon skrzeczy z wściekłości. Ten moment zwłoki wystarcza, żeby Devon zgiął nogi w kolanach i zepchnął napastnika. Demon bije powietrze wielkimi skrzydłami, łapiąc równowagę. — Więcej nie próbuj — mówi Devon. — Skaleczyłeś mnie, a to zawsze doprowadza mnie do szału! Czerwone ślepia demona jarzą się. — Wracaj do swojej Otchłani! — rozkazuje Devon. — Wracaj do swej cuchnącej czeluści! Stwór znów piszczy, szeroko rozkładając skrzydła — lecz zaraz zostaje wessany i przelatuje po niebie, aby zniknąć za horyzontem. — O rany — mruczy Devon, wydając przeciągłe westch- nienie ulgi i siadając, żeby obejrzeć swoją nogę. — Napraw- dę chciałbym mieć teraz medykamenty Bjorna. Infekcje wywołane przez demony bywają paskudne. Miranda stoi i gapi się na niego, oniemiała. — W porządku, więc już wiesz — mówi do niej Devon. — Nie jestem młodym Opiekunem. Jestem czarodziejem. — I... wygląda na to, że należysz do Bractwa — zauważa cichutko dziewczyna. Devon rozgląda się. — Myślisz, że ktoś to widział? —167— Dzień wydaje się równie spokojny jak przedtem i wciąż są daleko od budynku. — Kim jesteś? — duka Miranda. Robi krok w jego kie- runku, ale zaraz się cofa. — Po co tu przybyłeś? Devon nie słucha, skupiając całą uwagę na nodze. Dżinsy ma rozerwane na prawej łydce, a z rany sączy się krew. — Montaigne musi coś na to mieć — mówi. — Może nie tak dobry środek jak medykamenty gnomów, ale jakiś musi mieć. Miranda patrzy na ranę. — Tak, Opiekunowie mają swoje lekarstwa. Umiemy opa- trywać rany zadane przez demony. — Nagle blednie, jakby miała zemdleć. — Demon! Widziałam demona! Devon uśmiecha się drwiąco. — Co z ciebie będzie za Opiekun, jeśli tak przeraża cię widok demona? Ona z przerażeniem spogląda na Devona. — Nigdy przedtem żadnego nie widziałam. Otchłań jest zamknięta. A przynajmniej zawsze tak sądziłam. Pani Muir powiedziała nam wszystkim, że ją zamknęła. Jeszcze nigdy nie zagrażały nam tutaj demony. —— Otchłań pod Kruczym Dworem nadal jest zamknię- ta — zapewnia Devon. — Ten demon przyszedł z innego miejsca. Podejrzewam, że w ślad za kimś. Za kimś, kogo uważa za przyjaciela. — Co chcesz przez to powiedzieć? — To jeden ze stworów Jacksona, jestem tego pewien. I wyczuł, kim jestem. — Devon wzdryga się. — Cieszę się, że zdołałem odesłać go z powrotem do Otchłani, zanim zdążył donieść o wszystkim Szaleńcowi. — Szaleńcowi? Czy tak nazywasz Jacksona Muira? — Pod takim przydomkiem będzie znany. Miranda klęka w trawie obok Devona. —168— — Kim jesteś? — Czarodziejem z przyszłości — odpowiada chłopiec, doszedłszy do wniosku, że tyle może wyjawić. — Cofną- łem się w czasie, żeby znaleźć odpowiedzi na kilka pytań — a w trakcie tego być może zapobiec kilku strasznym rze- czom, jakie czekają rodzinę Muirów. — Przerażasz mnie, Teddy Bear — mówi Miranda, po czym nagle coś przychodzi jej do głowy. — Ten dzieciak. Mały Kolie... — Nie martw się. Nic mu nie jest. Demony potrafią przybierać postać naszych znajomych, żeby nas zmylić. — Uśmiecha się. — Temu się to nie udało. Wyczułem go. — Sporo wiesz, jak na kogoś w tak młodym wieku — mó- wi Miranda. — No cóż... — mówi Devon, lekko się rumieniąc. — A teraz pewnie wymażesz mi pamięć o tym, co się sta- ło? Po to, żeby twoja tożsamość pozostała tajemnicą? Mogę tego dokonać? — zastanawia się Devon. A głośno mówi: — Nie, sądzę, że mogę ci ufać, Mirando. Ponadto możesz mi pomóc. Ona uśmiecha się i odzyskuje trochę pewności siebie. — Oczywiście. Musiałeś słyszeć o Devonach. Moi krew- ni zawsze byli bardzo znani. On odpowiada jej uśmiechem. Krewny. Trudno w to uwierzyć, ale jest z nią spokrewniony. Kuzynka? Ciotka? To dziwne uczucie, wiedzieć o tym. Uczucie, jakiego ni- gdy wcześniej nie doznał. Fakt, że nigdy nie znał żadnego z członków swojej rodziny — nawet za życia ojca zawsze byli tylko we dwóch — pozostawił głęboką ranę w jego du- szy. A teraz ktoś należący do jego rodziny po prostu przed nim siedzi. — Chodź — mówi Devon. — Mamy sporo roboty. —169— Pospiesznie wracają do wielkiego domu, szybko wbiega- ją po schodach na piętro i ruszają do wschodniego skrzy- dła. W tych czasach nie jest ono opuszczone i zamknięte, tak jak później. Nie ma tu pajęczyn. Okna nie są zasłonięte przed słońcem. A przecież zaledwie godzinę temu Devon stał w tym właśnie pokoju, w którym zalegały kurz i cienie. Teraz pokój jest jasny i słoneczny, a przez otwarte okno wpa- da poranne powietrze. Żyrandol, który Devon pamięta jako zepsuty i wyblakły, wisi pod sufitem, błyszczy i skrzy się. — Pani Muir tak pięknie przygotowała pokój — zauwa- ża Miranda, przesuwając dłonią po inkrustowanym złotem stoliku na środku pokoju. — Tutaj mamy położyć kryształy. Kiedy jednak Devon kieruje się do bocznego pokoiku, żeby je przynieść, staje jak wryty. Gdzie są magiczne księgi, któ- re tu trzymano? I coś jeszcze bardziej zaskakującego: gdzie są drzwi do Otchłani? Na ich miejscu jest zwyczajna ściana, a zamiast książek są tam tylko skrzynki. W przyszłości bę- dzie to komnata zawierająca największe tajemnice rodziny Muirów; teraz, w 1969 roku, to tylko zwyczajny magazyn. Devon uświadamia sobie, że to ma sens. W przyszło- ści rodzina zapragnie ukryć wszelkie ślady czarodziejskiej przeszłości, wyrzekłszy się magii i Bractwa Skrzydła Nocy. Teraz, w tych czasach, są dumni i otwarcie mówią (przy- najmniej między sobą) o swoim wspaniałym dziedzictwie. Nie muszą niczego ukrywać. A Otchłań? Gdzie ona jest? — W najdalszym zakątku piwnicy — wyjaśnia mu Mi- randa. — Dlaczego portal miałby być tutaj? Żeby demony mogły kręcić się po domu? — Drży, najwidoczniej na wspo- mnienie spotkania na dziedzińcu. — W ten sposób siedzą w ciemnościach, tam, gdzie ich miejsce. Mimo to Devon wie, że kiedyś portal powstanie właśnie tutaj, w tym pokoju. Dlaczego? —170— Pomagając Mirandzie rozmieścić kryształy i zakryć okna zasłonami w ceremonialnym purpurowym kolorze, Devon poznaje pozostałych członków rodziny, którzy przyszli na górę, żeby sprawdzić postępy prac. Grecie Muir towarzyszy dwoje dzieci: mała Amanda, o włosach równie ogniście ru- dych jak kiedyś będzie miała jej córka Ceciły, oraz Edward, niemowlę trzymane na rękach przez matkę. Devona nie- ustannie zaskakuje to niesamowite rodzinne podobieństwo. Gdy do pokoju wchodzi wysoki, krzepki i jasnowłosy męż- czyzna, Devon natychmiast domyśla się, że to Randolph Muir — bo wygląda on dokładnie tak, jak jego syn, dorosły Edward Muir, będzie wyglądał w przyszłości. Tylko że — co bardzo ważne — Edward Muir wyglądał- by tak, gdyby był szlachetnym i porządnym człowiekiem. Tymczasem zdaniem Devona Edward Muir to nic dobrego: podróżujący po świecie playboy, tchórz, człowiek unikają- cy wszelkiej odpowiedzialności, zaniedbujący swojego syna Alexandra. Randolph Muir jest całkowitym przeciwieństwem swojego paskudnego syna: uczciwy, solidny, słowny. Randolph dostrzega, że Devon mu się przygląda, i też nie odrywa od niego oczu, gdy krąży po pokoju. Spojrzenie czarodzieja niepokoi Devona, który upuszcza kryształ. — Ostrożnie, młody człowieku — mówi Randolph Muir, podchodząc. Podnosi kryształ z podłogi i kładzie go na stole. — Montaigne mówił mi, że pochodzisz z Anglii. Skąd? — Hmm, z Yorkshire — mówi Devon, przypomniawszy sobie swoją podróż do szesnastowiecznego Yorku. Mężczyzna podejrzliwie mruży oczy. — Mówisz bez śladu tamtejszego akcentu. — No cóż, moja matka... Randolph Muir kiwa głową. — Była Amerykanką. Tak, Montaigne mi mówił. —171— Nie wierzy mi, myśli Devon, gdy pan wielkiego domu od- chodzi. Dopiero wtedy Devon zdaje sobie sprawę z tego, że jest mu gorąco nie tylko ze zdenerwowania. To uczucie wywo- łane obecnością innego czarodzieja — jednego z najwięk- szych, Randolpha Muira. O wyznaczonej godzinie czarna limuzyna zatrzymuje się na długim podjeździe przed Kruczym Dworem. Devon ob- serwuje z okna na piętrze, jak szofer wysiada i otwiera tylne drzwiczki. — To on — szepcze Devon, nie odrywając oczu od Sza- leńca, gdy ten w długim czarnym płaszczu wyłania się z li- muzyny. Wygląda inaczej. Oczywiście: teraz jest żywy. Nie jest bezcielesnym duchem, lecz zwyczajnym człowiekiem z krwi i kości, aczkolwiek znającym się na magii. Ciemnowłosy, w przeciwieństwie do swego jasnowłosego brata Randol- pha, Jackson Muir sprawia wrażenie osoby nawykłej do wy- dawania rozkazów. A jednak wydaje się wzorem uprzejmo- ści, gdy podaje rękę wysiadającej z samochodu żonie. Ta jest piękna. Znacznie piękniejsza niż na portrecie. Łagodna, delikatna i jasnowłosa Emiły Muir spogląda na dom szeroko otwartymi oczami. Zauważa patrzącego na nią z okna na piętrze Devona. Chłopiec szybko puszcza od- suniętą zasłonę. Z podestu schodów Devon i Miranda obserwują ciepłe powitanie w hallu. Greta, wysoka i krzepka, grzecznie wi- ta Emiły, tak drobną, kruchą i eteryczną. Mata Amanda, w długiej i białej koronkowej sukience, dyga przed wujo- stwem. Randolph serdecznie ściska dłoń brata. — Witamy w Kruczym Dworze — mówi. —172— — Dobrze jest być w domu — odpowiada Jackson, omia- tając wzrokiem pomieszczenie. Dreszcz przebiega po plecach Devona. Czas przedstawić Opiekunów. Montaigne obiema ręka- mi ściska dłoń Jacksona, energicznie nią potrząsając. — Zawsze wiedziałem, że kiedyś do nas wrócisz, Jackso- nie — mówi głosem ochrypłym ze wzruszenia. Jackson impulsywnie wyrywa dłoń, aby objąć swego Opie- kuna, człowieka, który nauczył go magii. Jego czarny płaszcz spowija ich oboje, na moment zasłaniając Montaigne'a. — Twój syn? — pyta Jackson, zauważywszy Rolfea, który nieśmiało chowa się za ojcem. — Tak. To Rolfe. Jackson pochyla się i zagląda w oczy dziecka. — Obyśmy zawsze byli przyjaciółmi — mówi, podając dłoń malcowi. Niemal można by uwierzyć, że jest szczery, myśli obser- wujący to Devon. Można by uwierzyć, że naprawdę się na- wrócił. Jednak niedawny atak demona świadczy o czymś wręcz przeciwnym. Teraz kolej na Devona. Montaigne popycha go naprzód. — To Teddy, nasz uczeń z Anglii. Devon zbiera siły. Jednak zamiast złowrogiego błysku, jaki przywykł oglądać w oczach Szaleńca, dostrzega tylko zmęczenie. Jackson Muir potrząsa dłonią Devona uprzej- mie, ale bez cienia zainteresowania. Jestem tylko uczniem. Nikim takim, kim należałoby się przejmować. Nagle Devon przypomina sobie to, czego nauczył go wielki nauczyciel czarodziei Skrzydła Nocy, Wiglaf. Nasze kontinua czasowe są różne. Tutaj, w tych czasach, Jackson nigdy mnie nie spotkał, chociaż ja spotkałem jego. Pokona- łem go i wtrąciłem do Otchłani, lecz on jeszcze o tym nie —173— wie. Kiedy spotkałem go po raz pierwszy w Kruczym Dwo- rze, miat przewagę. Nic dziwnego, że tyle o mnie wiedział, skoro poznał mnie tutaj, w 1969 roku. Teraz jednak ja mam w ręku lepsze karty... Jackson wykazuje znacznie większe zainteresowanie, wi- tając się z Mirandą. Z galanterią całuje jej dłoń, oczarowu- jąc dziewczynę i wszystkich obecnych. Tylko nie Devona. Ten nie daje się zwieść pozornej uprzejmości. Przybył tutaj, żeby zniszczyć tę rodzinę. Ceremonia przebiega zgodnie z planem. Randolph czyta wers z Księgi Powrotu: „I powiadam ci, że błędy młodości zostają zapomniane, a więzy rodzinne odnowione. Witamy cię z powrotem na łonie rodziny i przywracamy na należne ci miejsce w szlachetnym Bractwie Skrzydła Nocy". Emiły, cała ubrana na biało, zaczyna płakać z radości. Jackson robi krok naprzód i przyklęka na jedno kolano przed swoim bratem. Jak wcześniej przećwiczył, Devon podchodzi do nich z mieczem Quentina Muira, złociście błyszczącym na purpurowej aksamitnej poduszce. Randolph bierze ten miecz i delikatnie dotyka nim ra- mienia Jacksona. — Niniejszym zostajesz przywrócony do łask — mówi. Jackson bierze miecz od brata i podnosi się z klęczek. Devon spręża się. Czy Jackson zamierza zaatakować? Czy teraz odsłoni swe prawdziwe oblicze? Lecz Jackson zwraca miecz przeciwko sobie, kalecząc się w lewy nadgarstek. Ponieważ nikt nie reaguje, Devon zakła- da, że to część ceremonii. Tak też jest: Montaigne podcho- dzi ze złotą miseczką i chwyta w nią krople krwi Szaleńca. — Oddałem moją krew — mówi Jackson. — Wyzbyłem się pychy. Oczyściłem moją duszę z wszelkich nieprawości. Teraz wydobrzeję dzięki waszej dobrej woli. Mirandą owija mu przegub kawałkiem złotogłowiu. —174— — Zatem dołącz do nas! — mówi Randolph, teraz gło- śniej. — Już nie jesteś apostatą! Jesteś moim bratem, Jack- sonem Muirem! Czarodziejem Skrzydła Nocy! Wszyscy prócz Randolpha klękają, Devon bardzo nie- chętnie. Jego wahanie nie umyka uwagi Randolpha, który obrzuca go przeciągłym spojrzeniem, zanim każe wszyst- kim wstać i dołączyć do siebie i Jacksona przy biesiadnym stole na dole. P [o i "o dwóch dniach Devon zaczyna się zastanawiać, jak dłu- go będzie musiał przebywać w przeszłości. Wszystko to jest interesujące i wypełnia luki w jego wiedzy o Muirach oraz własnym dziedzictwie. Tylko jak ma mu to pomóc urato- wać Marcusa przed przekleństwem bestii albo uwolnić Ale- xandra, ponownie opętanego przez Szaleńca? Gdyby tylko, cofając się w czasie, miał na palcu pierścień ojca. Kryształ mógłby udzielić mu kilku wskazówek. Devon chciałby już wrócić do domu, do swoich przyja- ciół. Zasypiając w pokoiku w kwaterach służby, mimo wo- li niepokoi się, co też się z nimi dzieje... ale zaraz przypo- mina sobie, że oni wszyscy — Marcus, Ceciły, Ana, D. J., Alexander — jeszcze się nie urodzili. Ma tylko nadzieję, że po powrocie do swojego świata nie okaże się, że zbyt wiele go ominęło. Wciąż ma przed oczami obraz bestii, wyjącej w pentagramie na środku gabinetu Rolfe'a. Uroczystości nadal trwają. Ucztowanie, szermierka na mie- cze, zawody w magii. To cudowny widok, jak bracia zakładają zbroje, dosiadają koni i walczą na niewidzialne kopie. Na mo- ment Devon zapomina o swoich obawach i podziwia zręcz- ność Szaleńca w magii — choć, z braku wprawy lub z szacun- ku dla brata, Jackson zawsze przegrywa z Randolphem. To musi być dla niego upokarzające jako starszego, myśli Devon. —175— Jednak Jackson błyszczy, gdy zabawia dzieci, dając ma- giczne przedstawienie. Chłopcy i dziewczęta z miasteczka patrzą, jak Jackson, przebrany za klauna, wyłania się zza czarnej aksamitnej kurtyny, zawieszonej w salonie. Devon musi mocno przytrzymać się krzesła, żeby nie spaść z wra- żenia. W taki sposób po raz pierwszy spotkał ducha Jackso- na Muira: przebranego za okropnego klauna o twarzy ukry- tej pod białym makijażem i bulwiastym czerwonym no- sie. Zwał siebie Majorem Musickiem i udawał gospodarza programu telewizyjnego dla dzieci. Obserwując go teraz, Devon czuje ten sam strach. To nie jest wesoły i beztroski klaun, lecz demoniczna postać o ochrypłym głosie i ze zło- śliwym błyskiem w oczach. Devon zauważa, że nawet mała Amanda boi się swojego wujka w przebraniu klauna. Zaczyna płakać i Miranda mu- si wziąć małą na ręce i wynieść. Jackson wygląda na rozbawionego jej strachem. Zaciera ręce. — Jest jakiś ochotnik? — chrypi. Devon już ma podnieść rękę, ale uprzedza go inny chło- pak, jakiś wielkooki dzieciak z miasteczka. Wszyscy sądzą, że to żarty, ale Devon wie lepiej: to prawdziwa magia i nikt z nich nie jest bezpieczny. Chłopiec z miasteczka zajmuje swoje miejsce na prowi- zorycznej scenie. Jackson rzuca się do niego w swych buńa- stych białych spodniach w czerwone grochy. — Wierzysz w istnienie innych światów? — pyta chłop- ca. — Wierzysz, że istnieją inne królestwa oprócz naszego? Chłopiec kiwa głową. Klaun śmieje się. — To dobrze! Bo zaraz je zobaczysz! Nagle macha przed chłopcem dużym kawałkiem czerwonej satyny, a kiedy znów ją zwija w dłoniach, chłopca już nie ma. —176— Dzieci wydają głośny jęk. Nagle z aksamitnego tła wyłania się pysk demona — dzie- ci sądzą, że to dinozaur — kłapiącego zębami, warczącego i unoszącego się nad widownią. Powietrze wypełniają wrza- ski, ale zanim może rozpętać się pandemonium, czerwono- oki stwór z ostrymi kłami znika i klaun wybucha śmiechem. — Spójrzcie za siebie, chłopcy i dziewczęta — mówi, po- kazując palcem. A tam, na końcu pokoju, stoi ten chłopczyk, który znik- nął. Jest oszołomiony i wstrząśnięty. Emiły Muir delikatnie prowadzi go na miejsce. — Na chwilę zamieniłem ich rolami — mówi klaun przy ogłuszających brawach dzieci. — Młodzieniec cofnął się w czasie, a Tyrannosaurus rex wyruszył w przyszłość! — Ooo! To było świetne! — Niesamowity facet! — Zrób to jeszcze raz! Jednak to już koniec pokazu. Randolph Muir pojawił się w drzwiach salonu i nie wygląda na zachwyconego. Dzieci zostają wyprowadzone, a Randolph zamyka drzwi, żeby po- rozmawiać z bratem w cztery oczy. — Mam nadzieję, że Randolph nie jest zły na Jackso- na — mruczy Emiły, spoglądając na drzwi salonu. — Mój mąż chciał tylko trochę zabawić te dzieci. Devon chciałby złapać ją za drobne, kruche ramiona i wyjawić prawdę. Jednak nie może — przynajmniej na ra- zie. Musi zyskać na czasie, jeśli chce się dowiedzieć tego, co przybył tu odkryć. Tylko że patrząc na jej słodką, niewinną buzię, wie, że spróbuje jej pomóc. Wie, w jaki sposób zginie Emiły Muir — skoczy z Czarciej Skały po odkryciu niepra- wości męża. Devon spróbuje temu zapobiec. Nie może po- zwolić jej umrzeć. — Pewnego dnia — mówi Emiły, odwracając się do De- —177— vona — ja także otrzymam magiczną moc Skrzydła Nocy, tak jak dat ją swojej żonie Randolph. Cóż to będzie za wspa- niały dzień! Devon nie wyobraża sobie tej potulnej owieczki jako cza- rodziejki. — To wielki zaszczyt — mówi, wiedząc o tym aż za do- brze — być częścią dziedzictwa Skrzydła Nocy. — Och tak — przyznaje Emiły. — Pamiętam, jak Jack- son powiedział mi prawdę o sobie. Byliśmy w Kopenhadze, spacerowaliśmy po brzegach Stadsgraven i obserwowali- śmy łabędzie. Wtedy otworzył dłoń i stworzył brylant. Dla mnie! — Podnosi rękę, pokazując pierścionek z brylan- tem. — Wcześniej nikt się mną nie interesował. Byłam wy- straszoną, nerwową dziewczyną, lecz Jackson coś we mnie dostrzegł. I teraz jestem tutaj, w tym wielkim domu, w któ- rym czeka mnie wspaniała przyszłość. Devon czuje się okropnie. Jej przyszłość to zmasakrowane ciało na skatach klifu i dziesięciolecia wędrówek po koryta- rzach Kruczego Dworu w postaci szlochającego ducha. Devon nie wie, czy Randolph skarcił Jacksona za taki ostentacyjny pokaz magii, ale podejrzewa, że tak, co jeszcze bardziej podsyciło niechęć brata. W końcu ten dom miał należeć do Jacksona, dopóki ten wszystkiego nie popsuł, zmuszając ojca do wydziedziczenia go i zapisania Randol- phowi całego Kruczego Dworu wraz z ukrytą w nim Ot- chłanią. Teraz jednak przybył upomnieć się o to, co uważa za należne mu dziedzictwo, myśli Devon, ;' niebawem roz- pęta się tu piekło. Dosłownie. Czy Devon wciąż będzie tutaj i to zobaczy? Czy też wcze- śniej bezpiecznie wrócić do domu? Mijają kolejne dwa dni. Devon wpada w wir rutynowych czynności. Codziennie najpierw pomaga kucharzom przy- gotować śniadanie. W tych czasach w dużym domu jest —178— gromada służby, a nie tylko jeden służący — Bjorn — jak w przyszłości. Jednym z obowiązków Opiekuna jest odda- nie — czy też varshan — więc każdy musi wykonywać ja- kieś drobne prace pomocnicze, symbolizujące podległość Skrzydłu Nocy. Devon ma podbierać jajka kurom, które są trzymane w kurniku na tyłach domu — jeszcze jeden szczegół życia w Kruczym Dworze, który zniknie trzydzie- ści lat później. Devon wyraźnie widzi, że są to szczególne kury: wielkie, odważne ptaki, które znoszą ogromne jaja. Ich błyszczące oczy dziwnie inteligentnie spoglądają na De- vona, gdy ostrożnie wkłada rękę w słomę, żeby zabrać jajka. Te kury są bardzo dobrze traktowane i mogą swobodnie spacerować po dużym wybiegu, podczas gdy kilka kruków siedzi na krokwiach niczym pilnujący ich strażnicy. Po powrocie do domu Devon układa talerze w dużym pokoju stołowym i usuwa się na bok, gdy najpierw Ran- dolph i Greta Muir, a potem Jackson i Emiły zajmują swo- je miejsca. Potem przy stole siada dwójka ich dzieci i cała rodzina je śniadanie złożone z jajek, stosów naleśników z cynamonem oraz domowego chleba z rodzynkami. De- von mimo woli rozmyśla o zdrowszych śniadaniach, jakie w jego czasach będą spożywane przy tym stole, ze względu na niechęć Ceciły do nadmiaru kalorii i węglowodanów. Po zakończeniu posiłku Devon pomaga Mirandzie zebrać ta- lerze i wtedy może sam coś zjeść. Jednakże dopiero po śniadaniu zaczynają się dziać cieka- we rzeczy. Devon i Miranda idą do domku Montaignea, który uczy ich, jak pełnić rolę Opiekuna małej Amandy i Ed- warda. Oczywiście Devon przebywa tam tylko czasowo i wszyscy spodziewają się, że kiedyś wróci do swojego „do- mu" w Anglii. Dopóki jednak tu jest, oczekują od niego po- mocy w szkoleniu dzieci Muirów. Montaigne demonstruje ćwiczenia mające przyzwyczaić dzieci do posługiwania się —170— mocą — na przykład najpierw powinny doprowadzić do zniknięcia samego palca, zanim spróbują z całym ciałem. — Nagłe i całkowite zniknięcie może być dla dziecka niepokojącym przeżyciem — mówi Montaigne. — Lepiej oswajać je z tym małymi krokami. Jakbym o tym nie wiedział, myśli Devon. Kiedy jako chło- piec przypadkowo odkrywał swoje możliwości, był prze- rażony. I nikt nie wyjaśniał mu, dlaczego i jak się to dzie- je. Ojciec powiedział mu tylko, że Devon jest silniejszy od wszystkiego, co mogłoby go przestraszyć, i że zawsze powinien wykorzystywać swoje umiejętności w szlachet- nym celu. Jakże Devon chciałby mieć takich Opiekunów jak Montaigne i Miranda, którzy pomogliby mu nauczyć się stosowania magii Skrzydła Nocy, tak jak uczyli Aman- dę i Edwarda Muirów. I pomyśleć, że tych dwoje pewnego dnia zrezygnuje z tego wszystkiego, wyrzeknie się magii i dziedzictwa Skrzydła Nocy! Devon lubi Montaigne'a, zapewne dlatego, że ten męż- czyzna tak bardzo przypomina mu Rolfe'a. Jest tak samo żarliwy jak jego syn w przyszłości, ma takie same głęboko osadzone zielone oczy i starannie modulowany głos, cho- ciaż mówi z francuskim akcentem. Jednakże najprzyjemniejszą częścią dnia jest wczesne po- południe, kiedy Devon i Miranda wykorzystują to, co poka- zał im Montaigne. Siedząc z dziećmi na trawie, wypróbo- wują różne sztuczki, żeby oswoić dzieci z ich zdolnościami. Devon uważa za zabawne, że mata Amanda natychmiast go polubiła. Za trzydzieści lat od tej chwili będzie lodowatą panią Crandall, traktującą go z dystansem lub wręcz wrogo, lecz teraz śmieje się z jego zabawnych min i zachęt do wy- próbowania jakiegoś czaru. — Otwórzmy jeden z tych pięknych kwiatów dla twojej mamy — mówi Devon, wskazując narcyz, jeszcze nie roz- —l80— winiety z pąka. — Skup się, Amando. Wyobraź sobie, jak rozwija się w jasnożółty kwiat. Ona śmieje się, przechodzi po trawie i staje nad narcy- zem. Jednak po kilku minutach, wyraźnie zniechęcona, wy- ciąga rękę i usiłuje rozchylić płatki palcami. Kwiat rozpada się i mała zaczyna płakać. — W porządku — mówi Devon, przychodząc jej z po- mocą. Decyduje się na małe oszustwo. — Rób to tak. Koncentruje się na rosnącym obok kwiatku. Powoli jego płatki zaczynają się rozchylać, gdy Devon nakazuje im to siłą woli. Obserwująca to Miranda krzywi się z dezaproba- tą — Opiekun nie powinien mieć takich umiejętności — ale mała Amanda patrzy z podziwem. — Teraz ty spróbuj — mówi Devon. Z wysiłkiem i zmarszczonym czołem dziewczynka otwie- ra po chwili trzeci kwiat. Zachwycona, zarzuca rączki na szyję Devona. Czy to możliwe, że to dziecko kiedyś zostanie moją mat- ka? — zastanawia się Devon. Czy naprawdę to miała na myśli Ciarissa? Patrząc teraz w oczy dziewczynki, Devon usiłuje znaleźć odpowiedź. Czy to dlatego wróciłem? Czy w końcu się dowiem, kim byli moi prawdziwi rodzice? Tymczasem Miranda jest zajęta małym Edwardem. Trzy- ma go na rękach, pozwalając mu bawić się magicznym kryształem. Montaigne powiedział im, że nawet takie ma- łe dzieci jak Edward mogą wchłonąć wiedzę z kryształów Opiekunów. Chłopczyk gaworzy z zadowoleniem, zafascy- nowany jarzącą się w jego pulchnych rączkach kulą. — Dobrze sobie radzisz z dziećmi — rozlega się głos. Devon podnosi głowę. To Jackson Muir zwraca się do Mi- randy, idąc po trawie ze swym bratem Randolphem. Obaj cza- rodzieje mają na sobie czarne płaszcze i czerwone fontazie. Miranda rumieni się, spoglądając na Jacksona. —l8l— — To dla mnie zaszczyt, panie — mówi. Devon dostrzega tę wymianę spojrzeń. Ostrzegał Miran- dę przed Jacksonem, ale ona to zignorowała. Devon widział, jakie wrażenie wywarł na niej ciemnooki czarodziej swoimi komplementami i pochwałami pod adresem jej rodziny — Devonów. Kompletnie zapomniała o ostrzeżeniach Devo- na, urzeczona wyrachowanym czarem Szaleńca. Nie może jednak zbyt długo o tym rozmyślać, gdyż pod- szedł do niego Randolph Muir. Stoi teraz, spoglądając na Devona i małą Amandę. — Kwiatek, tatusiu — mówi Amanda, pokazując mu nar- cyz. — Otworzyłam go. — Bardzo ładnie, kochanie — mówi ojciec, ale nie odry- wa oczu od Devona. — Może pobiegniesz do domu i dasz ten kwiatek mamie? Chciałbym porozmawiać z twoim mło- dym Opiekunem. Amanda ochoczo to robi. Devon patrzy, jak dziewczyn- ka biegnie po trawie, a potem zauważa, że Miranda, wciąż trzymając na rękach Edwarda, odchodzi w kierunku stajni z Jacksonem. Randolph zdaje się nie zwracać na nich uwa- gi. Interesuje go tylko Devon. — Moja córka wydaje się bardzo cię lubić — mówi pan Kruczego Dworu. — Tak, panie. To cudowne dziecko. — I ma wszystkie cechy prawdziwej czarodziejki Skrzydła Nocy. — Jego oczy wyjawiają więcej niż słowa. — Stoczyłeś jeszcze jakieś bitwy w tym ogrodzie? Pojawiły się następne demony, które musiałeś odesłać do Otchłani? Devon jest zaskoczony. Randolph wie. Wielki czarodziej uśmiecha się. — Myślałeś, Teddy, że nie rozpoznam innego czarodzie- ja, przebywającego w moim własnym domu? Że nie wyczu- ję twojej obecności? Z pewnością mogłeś się zamaskować, —182— skrywając swoją moc, gdybyś chciał pozostać niedostrze- żony. — Ja... nie jestem całkiem pewien, jak to zrobić — przy- znaje Devon. Randolph wygląda na zdumionego. — To jedna z pierwszych lekcji, jakie daje Opiekun. Dla- czego twój tego zaniedbał? — Ja... nigdy go nie miałem, panie. — Nie miałeś Opiekuna? — Randolph zakłada ręce na piersi. — Podejrzewałen, że jest w tobie coś dziwnego. Nie groźnego, ale dziwnego. Właśnie dlatego sam otoczyłem cię ochronnym płaszczem, żeby moja żona i brat nie do- strzegli twoich zdolności. Przynajmniej dopóki nie usłyszę twojej opowieści. Zechcesz mi ją wyjawić? Devon waha się. — Nie jestem pewien, czy powinienem, panie. Randolph unosi brwi ze zdziwienia. — Stoisz na mojej ziemi, w mojej obecności i odmawiasz odpowiedzi na proste pytanie? — Niech pan posłucha, nie chciałem być nieuprzejmy. Jednak przysłano mnie tutaj, żebym dowiedział się paru rzeczy... — Kto cię przysłał? Teraz Randolph Muir marszczy czoło, zaniepokojony. — Zszedłem po Schodach Czasu — mówi Devon. Randolph uśmiecha się. — Ach, to największe magiczne osiągnięcie mojego ojca. Powiedz mi, Teddy. Muszę to wiedzieć. Z jakiego przybyłeś czasu i z jakiego miejsca? Devon przełyka ślinę i postanawia zawierzyć intuicji, któ- ra podpowiada mu, że może wyjawić więcej szczegółów. — Przybyłem z przyszłości, odległej o jakieś trzydzieści lat — mówi. — I... stąd. —183— — Z Kruczego Dworu? — Randolphowi opadają ręce, a jego twarz zdradza szczere zaciekawienie. — Jesteś z Kru- czego Dworu w przyszłości? — Tak, panie. I muszę panu powiedzieć, że pański brat... — Nic więcej nie mów. — Randolph Muir podnosi dłoń, uciszając Devona. — Chcesz powiedzieć, że nie powinie- nem mu ufać. I że przybyłeś do naszych czasów, żeby mnie ostrzec przed jego wybrykami. — No cóż... — Nic nie mów. Podczas podróży w czasie nie wolno zdradzać tego, co stanie się w przyszłości. Inaczej można zakłócić bieg historii. Nie mów mi, co będzie. — Ale... Randolph Muir spogląda na niego ze smutkiem. — Nie jestem strusiem, który chowa głowę w piasek, mój Teddy. Czy sądzisz, że nie mam żadnych wątpliwości co do mego brata? Sądzisz, że nie śledzę każdego jego kroku? — Jeśli ma pan co do niego wątpliwości, to dlaczego po- zwolił mu pan wrócić? — A co miałem zrobić? Zezwolić, żeby nadal przemie- rzał świat? Lepiej mieć go tutaj, gdzie mogę go obserwo- wać. — Wielki człowiek wzdycha, patrząc w tym kierunku, gdzie znikł Jackson. — Muszę wierzyć, że jest ze mną szcze- ry. Może przybyłeś powiedzieć mi, że nie jest. Może twoja obecność oznacza, że myliłem się, mając nadzieję, że się zmienił. Na razie jednak muszę nadal w to wierzyć i mieć nadzieję. — Zamyka oczy i z wysiłkiem znowu je otwie- ra. — Miłość do żony, takiej czystej, takiej uczciwej — oto, co go zmieniło. Muszę wierzyć, że taki pozostanie. — Czy chce pan wiedzieć, co się stanie, panie? Jeśli panu powiem, może uda nam się zapobiec... Mężczyzna znów go ucisza. — Historii nie można zmienić, Teddy. Sam się przeko- —184— nasz. W przeciwnym razie wszystko byłoby płynne. Zmień jeden drobny szczegół w naszych czasach i w wyniku tego możesz nigdy się nie narodzić. Przerwiesz ciągłość czasu. — Tylko że Jackson spróbuje... — Nie chcę znać żadnych szczegółów, młodzieńcze. Być może jesteś tutaj po prostu po to, żebym zapoczątkował własny proces, który zmieni Jacksona na dobre. Jednak to, czy tak się stanie czy nie, zależy od losu. — Randolph Muir ze smutkiem spogląda w kierunku domu. — Niemniej two- ja obecność mnie niepokoi. Jeśli Jackson rzeczywiście knuje coś złego, muszę chronić moje dzieci. Odeślę je stąd, gdy przyjdzie na to pora. Nie mam prawa pytać — to wbrew prawom podróży w czasie — ale jestem ojcem. Powiedz mi, Teddy... Czy przynajmniej zdołam ochronić moje dzieci? — Tak, panie. Pańskie dzieci będą bezpieczne. Randolph Muir oddycha z ulgą. — Nie zdradzaj mi niczego więcej, Teddy. Nie chcę, byś mnie straszył czy uspokajał. Możesz jednak być pewny, że będę nadal bacznie obserwował brata. Nie mówi nic więcej, tylko odchodzi po trawie. rzeź kilka następnych dni Devon jest okropnie sfrustro- wany. Gdyby tylko Randolph go wysłuchał, gdyby pozwolił mu powiedzieć to, co wie. O tym, że Emiły umrze. A Jack- son spróbuje otworzyć Otchłań. O nadchodzącym starciu, w którym zwycięży Randolph. Historia skazuje Jacksona na klęskę. Tylko że te informacje, wyjawione z naruszeniem pra- widłowej sekwencji wydarzeń, uczyniłyby Randolpha zbyt pewnym siebie. A przynajmniej taki podał powód, wyja- śniając, dlaczego nie chce wiedzieć, co przyniesie przy- szłość. Jednak coś w tym rozumowaniu niepokoi Devona. —185— Jeśli historii nie da się zmienić, to czym się tu niepokoić? Nadmiernie pewny siebie czy nie, Randolph i tak pokona Jacksona. Chyba że historię można zmienić. Chyba że Randolph wciskał mu kit. Devon zaczyna się zastanawiać, czy na- prawdę nie da się zmienić biegu historii. Może Randolph nie byt z nim całkiem szczery. Może miał własne powody, aby chcieć przekonać Devona, że historia jest niezmienna. Może bardziej obawia się przerwania ciągłości wydarzeń niż zdrady Jacksona. Zmień jeden drobny szczegół w naszych czasach i w wyni- ku tego możesz nigdy się nie narodzić. Przestałbym istnieć, myśli Devon. Może Cecily i Alexan- der również. I nie wiadomo kto jeszcze. Tej nocy Devon czuje żar. Randolph opuścił dwór wcześniej w jakiejś tajemniczej sprawie. Odjechał swoim długim czarnym samochodem, który w magiczny sposób znikł na końcu podjazdu. Pod nieobecność Randolpha Devon czuje się słaby i osamotniony, szczególnie kiedy teraz budzi się w nocy, cały zlany potem. Otchłań. Ktoś jest przy Otchłani. Wie, że nie powinien jej szukać we wschodnim skrzy- dle. W tych czasach Otchłani tam nie ma. Jest w piwnicy. Devon znika ze swojego łóżka i pojawia się w tym samym miejscu, gdzie trzydzieści kilka lat później będzie się znaj- dować komnata z uwięzioną w niej obłąkaną Ciarissą. Spogląda w ciemność. Tam, osadzone w przeciwległej ścianie, znajdują się zaryglowane metalowe drzwi, szerokie na jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów i wysokie na metr dwadzieścia. Devon ostrożnie podchodzi do nich, czując coraz silniejszy skwar. Dotyka dłonią drzwi, niemal parząc się o rozpalony do białości metal. Jego obecność budzi ży- jące za nimi stwory. Demony zaczynają cisnąć się do drzwi. —186— Czy to ty, panie? Wypuść nas, panie! Gdzieś z głębi podziemi do jego uszu dochodzi ciche echo kroków. Devon odskakuje od portalu, usiłując ukryć się w mroku. Rozgląda się na boki, próbując rozpoznać przybysza. Przechodzi przez pajęczynę, która lepkimi pal- cami czepia się jego twarzy. I w tym momencie ktoś kładzie dłoń na jego ramieniu. — Co ty tu robisz? Devon spogląda w górę, na twarz Jacksona Muira. Na chwilę zapiera mu dech. Szaleniec wbija w Devona ciemne, pałające oczy. Moc- niej ściska jego ramię. — Ja tylko szukam — mówi Devon, lekko się jąkając — szukam książek z obrazkami dla Amandy. Udaje mu się jednak opanować strach i ostrożnie spowol- nić bicie serca, tak by Szaleniec nie wyczuł jego niepokoju. Jackson przygląda mu się. Nie wie, kim jestem. Jeszcze nie. Randolph okrył mnie ochronnym płaszczem, tak więc Jackson nie może rozpoznać we mnie czarodzieja. To trochę uspokaja Devona, lecz podejrzliwy błysk w oczach Szaleń- ca nie gaśnie. Devon ledwie wytrzymuje to spojrzenie, pa- miętając ich starcia w przyszłości, jak Jackson prowokował go i wyśmiewał, jak wciągnął do swojego cuchnącego, pa- skudnego grobu... — Jest strasznie późno na szukanie książek z obrazka- mi — mówi w końcu Jackson, nadal nie puszczając ramie- nia Devona. Młody czarodziej wyzywająco patrzy w czarne i lśniące oczy Szaleńca. — Chciałem mieć je przygotowane na rano. Zamierzam poczytać jej o wielkich czarodziejach Skrzydła Nocy, któ- rzy żyli w dziesiątym wieku w Chinach. —187— Jackson Muir nie przestaje się gapić i ściskać ramienia chłopca. Jeszcze przez długą chwilę patrzy w oczy Devono- wi, który odpowiada mu tym samym. W końcu Szaleniec odwraca się. — Zmykaj stąd. Do łóżka, chłopczyku. Puszcza Devona i idzie w mrok. Devon przez chwilę szu- ra nogami, udając, że odchodzi, ale naprawdę staje się nie- widzialny. Odczekuje kilka minut, aż ma pewność, że Jack- son sądzi, że jest sam, po czym cichutko idzie w kierunku Otchłani. Po chwili słyszy śmiech Jacksona, szaleńczy chi- chot, który zapewnił mu miano Szaleńca. Jackson staje przed zaryglowanymi metalowymi drzwia- mi. Twarz ma wykrzywioną w upiornej ekstazie, a jego wyszczerzone zęby, ostre i pożółkłe, przypominają kły ja- kiegoś zwierzęcia. Nawet z odległości kilku metrów Devon wyczuwa silny żar emanujący od czarodzieja oraz wstrząsy wywoływane przez biegające za drzwiami demony. Wypuść nas, mistrzu! Uwolnij nas, abyśmy spełniały twoje życzenia! — Wszystko w swoim czasie — mówi im Jackson. — Wszystko w swoim czasie. W tym momencie w mroku obok Szaleńca coś się poru- sza. Jackson nie jest sam. Devon szeroko otwiera usta. To Miranda! I patrzy prosto na niego. Jakimś cudem do- strzega Devona pomimo jego niewidzialności. — Mamy towarzystwo — mówi i Szaleniec odwraca wy- krzywioną z wściekłości twarz w kierunku Devona. l0. S-tudSzCi^ odbiycie. m"uk — mówi Miranda. — To tylko kruk. Na krokwi jeden z tych wielkich czarnych ptaków trze- pocze skrzydłami, błyszczącymi oczkami obserwując każ- dy ich ruch. — Przeklęte stwory — mówi Jackson i jednym machnię- ciem ręki sprawia, że ptak spada martwy na podłogę. — Och — mówi Miranda, pochylając się, żeby obejrzeć ptaka. — Musiałeś go zabijać? — To oczy mojego brata. Miałem pozwolić temu ptakowi żyć, żeby opowiedział mu, co tu widział? Miranda stoi i znów patrzy wprost na Devona. On jest pewien, że dziewczyna go widzi, ale nie wydała go Szaleń- cowi. Co ona tutaj robi? Dlaczego jest razem z Jacksonem Muirem? Portal do świata demonów pozostaje tej nocy zamknięty. Szaleniec i Miranda patrzą nań, nic nie mówiąc. Łoskoty i błagania z drugiej strony powoli cichną. Szaleniec obej- muje ramieniem Mirandę i razem wracają na górę. Po ich odejściu Devon przenosi się do swojego pokoju i w końcu pozwala swemu sercu szybciej bić w piersi. Nazajutrz rano dopada Mirandę w kurniku. — Dlaczego byłaś tam z Jacksonem Muirem? Widziałem cię i wiem, że ty też mnie widziałaś! Młoda kobieta odgarnia czarne włosy na plecy i spogląda ciemnymi oczami na Devona. —l8Q— — Oczywiście, że cię widziałam, Teddy Bear! Wyspiar- skiej magii Devonów nie można zwieść tymi samymi sztucz- kami, które zmylą czarodziei Skrzydła Nocy. Widziałam cię jak w dzień, głupcze! Czy wiesz, jakie to było dla ciebie nie- bezpieczne? Och, dlaczego musisz się wtrącać! — On jest zły, Mirando! Sama to wiesz. Zamierza otwo- rzyć Otchłań! Dziewczyna unosi brodę z tępym uporem. — Tylko dlatego, żeby odzyskać to, co mu się należy. Ten dom! — Nie obchodzi cię, że wpuści do tego świata demony? — To nie Jackson jest zły, Teddy Bear. — Miranda pochy- la się, żeby z bliska spojrzeć mu w oczy. — To Randolph. Jackson wyjawił mi prawdę. To Randolph marzy o pod- boju świata. Jak myślisz, dlaczego tak zazdrośnie strzeże portalu? Dlaczego nie chce podzielić się odpowiedzialno- ścią z Jacksonem? Randolph oszukał cię, jak wszystkich. To Randolph wypuści demony! Przez chwilę Devon nie potrafi wydusić z siebie ani słowa. — Jackson zrobił ci pranie mózgu — mówi w końcu. Miranda obraża się. — Nie jestem zwykłą Opiekunką, chyba o tym nie zapo- mniałeś? Tak, możesz sobie być czarodziejem Skrzydła No- cy, wielkim i szlachetnym. Jednak ja też mam moc i intuicję i sama potrafię dostrzec prawdę. Może mój dar nie jest tak wspaniały jak twój, Teddy Bear, ale nie oślepia mnie pompa i arogancja Skrzydła Nocy. Widziałam cię, jak tam stałeś ze- szłej nocy, i równie wyraźnie widzę, że Jackson jest dobrym człowiekiem, niesłusznie wydziedziczonym i pozbawianym przez zawistnego brata szans na prawdziwą wielkość! — Co ci obiecał? — pyta Devon. — Co dostaniesz za to, że będziesz mu pomagała? — Przyłącz się do nas, Teddy Bear — mówi Miranda, na- —1QO— gle ujmując go za ręce. — Od pierwszej chwili poczułam do ciebie sympatię. Może nawet coś więcej. Nie wiem dla- czego, ale tak jest. Nie zdradziłam cię. Nie powiedziałam Jacksonowi o twojej mocy. On niczego nie podejrzewa. — Jednak powiesz mu — mówi Devon — jeśli spróbu- ję wam przeszkodzić. Miranda puszcza jego ręce i odwraca wzrok. — Nie będę spokojnie patrzeć, jak komuś w tym domu dzieje się krzywda — oznajmia Devon. — Nikomu nic się nie stanie. — Miranda patrzy na De- vona szeroko otwartymi oczami i nie ulega wątpliwości, że naprawdę wierzy w to, co mówi. — Randolph pojmie swój błąd. To prawda, że Jackson może będzie musiał mu za- grozić. Randolph nie podda się bez walki. Jednak wie, że Jackson zdobył wiedzę o demonach. Jeśli Randolph, tak jak zamierza, uwolni je, nie będą go słuchać. Uznają Jacksona za swojego przywódcę i Randolph o tym wie. W końcu zro- zumie, że naj mądrzej będzie ustąpić i pozwolić Jacksonowi zająć należne mu miejsce pana Kruczego Dworu i strażnika Otchłani. — Oszalałaś — mówi Devon, wkładając ostatnie jajko do koszyka i kierując się z powrotem do domu. — Devonowie to mądry i rozsądny klan — wota za nim Miranda. — Wiemy, z kim się sprzymierzać! Zobaczysz! W końcu sam się do nas przyłączysz! Idąc do domu, Devon zastanawia się, czy powinien po- wiedzieć o zdradzie Mirandy Randolphowi, kiedy ten wró- ci. Albo czy powinien pomaszerować prosto do domku Montaignea i wyjawić mu to wszystko. Jednak Devon nie jest donosicielem. Na razie to sprawa między ich dwojgiem. Miranda ma rację: istnieje między nimi jakaś więź i Devon wie, co to takiego. To więzy krwi i Devon nie może zdradzić jedynej krewnej, jaką zna. Mi- —l9l— randa została oszukana, zwiedziona. Nie jest złą dziewczy- ną. Gdyby doniósł, co łączy ją z Szaleńcem, kto wie, co zro- biłby z nią Randolph lub Montaigne? Devon chce ją chro- nić tak samo jak ona jego. Będzie musiał sam ocalić ją przed losem, jaki szykuje dla niej Jackson. Jednak w miarę jak płyną dni, Devon daje się zwieść fał- szywemu poczuciu bezpieczeństwa, nadziei, że wszystkie te okropne zagrożenia nigdy nie staną się rzeczywistością. Randolph wraca i między braćmi nie dochodzi do żadnych tarć. To szczęśliwe dni. Wiosna przechodzi w ciepłe lato i Devon widzi, jak w miasteczku robi się tłoczno od letni- ków otwierających swoje domki, turystów zjeżdżających po to, by opalać się na plażach oraz studentów przybywających do pracy w sklepach i restauracjach. W swoich czasach tak długo na to czekał: Bieda była zimnym i wyludnionym mia- steczkiem, kiedy tam przyjechał, więc z niecierpliwością wypatrywał lata. Któż mógł wiedzieć, że zastanie go w od- ległej o trzydzieści lat przeszłości? To skrócony kurs historii. Na ekranie czarno-biatego te- lewizora w gabinecie Devon ogląda trzech nowych przy- wódców świata: Richarda Nixona w Ameryce, Georges'a Pompidou we Francji i Willyego Brandta w Niemczech. W Anglii książę Karol otrzymuje tytuł księcia Walii. I pew- nej upalnej letniej nocy wszyscy zbierają się przed telewi- zorem, żeby popatrzeć, jak Neił Armstrong stawia pierwszy krok na Księżycu. — Spójrzcie, jakie robią z tego wielkie halo — prycha Randolph Muir. — Czarodzieje Skrzydła Nocy byli na Księ- życu całe wieki temu. Może astronauci znajdą jeden z krysz- tałów, które tam zostawiliśmy. Z plaż płynie muzyka Beatlesów i Rolling Stonesów. Dłu- gowłosi hipisi siedzą przed sztalugami, malując kolorowe psychodeliczne obrazy. W miejskim parku odbywa się po- —192— kojowa manifestacja przeciwko wojnie w Wietnamie. De- von zapuszcza dłuższe niż zwykle włosy, a nawet zaczyna nosić koraliki, które kupił w mieście. Musiał wyczarować sobie trochę ubrań, gdyż przybył z przyszłości tylko w jed- nej koszuli na grzbiecie. Poszerza nogawki swoich dżinsów, robiąc z nich dzwony, i dodaje haftowane kwiaty na kie- szeniach. Trzeba iść z duchem czasu, mówi sobie z uśmie- chem. Tęskni jednak do swoich czasów. Stracił egzaminy koń- cowe i zabawy na zakończenie roku szkolnego. A także obiecaną wszystkim przez D. J. wycieczkę na Florydę. Jakże chciałby wsiąść do camaro razem z resztą paczki i pojechać do pizzerii Gia — której w obecnych czasach jeszcze nie zbudowano. Na jej miejscu znajduje się łąka, na której ro- sną stokrotki i mlecze. Devon przytapuje się na tym, że za- stanawia się, co robią jego przyjaciele, i nagle z dreszczem zgrozy przypomina sobie Marcusa jako bestię wyjącą na środku gabinetu Rolfea. On jeszcze się nie urodził, pociesza się. Jak wszyscy moi przyjaciele. Jak długo ma tu zostać? Codziennie zadaje sobie to py- tanie. Co pewien czas, czy w Kruczym Dworze, czy space- rując po miasteczku, Devon zauważa schody — może wio- dące w dół do piwnicy drogerii Woodwarda lub w górę na taras domku na plaży. Nigdy nie wiadomo, gdzie pojawią się Schody Czasu. A kiedy widzi te schody, rzuca wszystko, biegnie do nich i rusza w górę lub w dół, mając nadzieję, że dotrze do swoich czasów. Jednak za każdym razem schody okazują się zwyczajnymi drewnianymi schodami i Devon pojmuje, że jego pobyt w przeszłości jeszcze się nie skoń- czył. Pragnie wrócić do domu, nie chce oglądać tego, co wkrót- ce nastąpi: śmierci Emiły, walki Jacksona o Otchłań, bitwy —192— demonów. Chce wrócić do domu, żeby pomóc Marcuso- wi i Alexandrowi — tylko że jeszcze nie odkrył w tej prze- szłości sposobu, jak ma to zrobić. Ponownie zadaje sobie pytanie: Jak długo będę musiał tu zostać? Emiły umarła w Halloween — czyli dopiero za cztery długie miesiące! Z pewnością Devon nie zostanie tu tak długo. A może zostanie? Randolph Muir, który wie, że Devon jest czarodziejem, wymyśla bajeczkę, że poproszono go, żeby zatrzymał „Ted- dyego" w Kruczym Dworze dłużej, niż początkowo pla- nowano. Oznajmia, że chłopiec odbędzie kilkumiesięczną praktykę u Muirów. W ten sposób Devon pozostaje tu dłu- żej, chociaż każdego ranka budzi się z nadzieją, że tego dnia dowie się tego, co chce wiedzieć, i będzie mógł wrócić do domu. On i Miranda zawarli milczące porozumienie. Nie roz- mawiają o Jacksonie i Otchłani. Jednak bacznie się obser- wują. Devon czuje na sobie jej spojrzenie, ilekroć wchodzi do pokoju, a sam przygląda się jej równie czujnie. Teraz rzadko widuje ją z Jacksonem, ale dostrzega znaczące spoj- rzenia, jakie między sobą wymieniają, czasem w obecności biednej, niczego nie świadomej Emiły. Devon najbardziej z nich wszystkich lubi Emiły. Greta Muir jest dumna i oficjalna, a Emiły skromna i sympatyczna. — Na pewno tęsknisz za matką i ojcem — mówi pewne- go dnia do Devona, siedząc w saloniku na górze. On uśmiecha się. — Tęskniłbym za nimi, gdybym wiedział, kim są. — Biedaku. Nie znasz swoich rodziców? — Nie. Wychował mnie przybrany ojciec, który byt dla mnie bardzo dobry, ale już nie żyje. — Tak naprawdę, my- śli Devon, Ted March gdzieś żyje w tych czasach, lecz po- nieważ Devon jeszcze się nie narodził, Ted by go nie po- —194— znał. Tak więc nie ma sensu go szukać. — No cóż — dodaje z westchnieniem Devon — jestem sam. Emiły odkłada robótkę, którą trzymała na kolanach. — Biedne dziecko. Wiem, jakie to smutne, tak wcześnie stracić rodziców. Ja też byłam sama, dopóki Jackson nie po- ślubił mnie, dając mi ten cudowny dom i wspaniałą rodzinę. Ze smutkiem spogląda w dal. Jej usta drżą, jakby miała się rozpłakać. — Dobrze się pani czuje, pani Muir? — pyta Devon. — Och tak. Ja tylko... — Tylko co? — Devon podchodzi do niej. Intuicja pod- powiada mu, że to może być ważna informacja. — Może mi pani zaufać. Od tego są Opiekunowie. — Jesteś taki młody — mówi kobieta, uśmiechając się do niego. — Uczyniłaby mi pani ogromny zaszczyt, dzieląc się ze mną swoim smutkiem i pozwalając mi go rozwiać, co było- by dla mnie niezwykle cenną nauką. Ona wzdycha. — Czarodzieje Skrzydła Nocy mają wielką moc. Kiedy poślubiłam Jacksona, myślałam, że ich moc jest nieograni- czona. — Ale nie jest — mówi Devon. — Nie. Istotnie, są granice tego, co potrafi czarodziej. — Kobieta wstaje i przechodzi przez pokój. Smuga słoneczne- go światła pada na jej jasne włosy i nagle otacza ją złocisty blask. — Żaden czarodziej nie zdoła sprawić, by bezpłodna kobieta poczęła dziecko. A więc to tak, myśli Devon. Gdyby Emiły mogła urodzić Jacksonowi dziecko — syna i dziedzica, który pewnego dnia odziedziczyłby Kruczy Dwór — on nigdy by jej nie zdradził. Nie popełniłaby samobójstwa. A jego zło nie wzniosłoby się na takie wyżyny. —195— Jednak Jackson już romansuje z inną kobietą: Mirandą. I zapewne właśnie z Mirandą zaskoczy męża Emiły w Hallo- ween, co skłoni ją do samobójczego skoku z Czarciej Skały. — Proszę — mówi Emiły i wciska w dłonie Devona maty, oprawiony w skórę modlitewnik. Chłopiec jest zaskoczony. To ten sam modlitewnik, który pewnego dnia będzie w posiadaniu Ciarissy, ten, który De- von znajdzie w jej pokoju! — Przynosił mi pocieszenie przez te wszystkie lata sa- motności — ciągnie Emiły. — Modlitwy dawały mi otuchę i wiarę. Zatrzymaj go, Teddy. — Och, nie mogę — protestuje Devon. — Musi być dla pani bardzo cenny. — Jest — mówi zacna kobieta. — Jednak ja znalazłam już rodzinę. Zatrzymaj tę książeczkę i czytaj ją, gdy jesteś sam. Będzie ci przynosiła pociechę, dopóki i ty nie znajdziesz rodziny. Devon spogląda na podniszczoną okładkę i wystrzępione kartki. W jaki sposób ta książeczka tran w ręce Ciarissy? Co go z nią łączy? Emiły przeszła przez pokój. Kiedy Devon obserwuje ją w blasku słońca, wie, że nie może bezczynnie czekać na rozwój wypadków. Nie może pozwolić jej umrzeć. Jestem potomkiem Sargona Wielkiego w setnym pokole- niu, myśli. Jest mi przeznaczone zostać największym czaro- dziejem Skrzydła Nocy. Jeśli ktoś może zmienić historię, to tylko ja. Nie może być tylko biernym świadkiem wszystkich tych okropnych wydarzeń, które przez dziesięciolecia będą wy- wierać wpływ na losy rodziny Muirów. Musi im zapobiec. Będzie musiał zaryzykować i mieć nadzieję, że nie znisz- czy linii czasu. —196— —ilka nocy później, podczas szalejącej burzy, zło znów da- je znać o sobie. Szyba w oknie pokoju Devona rozpada się na kawałki, przez co chłopiec budzi się z krzykiem. Spał jak kamień. Dlatego go nie wyczuł. Demona. Przybysz z Otchłani ma postać wielkiego jaszczura — być może to ten sam, który podczas magicznego pokazu Jacksona udawał dinozaura. Otwiera pysk i skrzeczy na De- vona, wciąż siedzącego na łóżku. Chłopiec obiema nogami kopie w brzuch potwora. Ten znów skrzeczy. Devonowi udaje się zeskoczyć z łóżka i zająć lepszą po- zycję. — No chodź! — woła z mocno bijącym sercem. — Chodź do mnie jeszcze raz! Czuje pulsujący strach — a właściwie nie strach, lecz zdziwienie. Jest zły na siebie: nawet śpiąc, powinien zacho- wać ostrożność. Spokój kilku minionych tygodni osłabił jego czujność. Może jest potomkiem Sargona, lecz wciąż czeka go wiele pracy, jeśli ma kiedyś stać się wielkim cza- rodziejem. Stwór syczy na niego, ale nie atakuje. — No, co jest? — prowokuje go Devon. — Pokaż, co po- trafisz. Boisz się mnie? — Nie — odpowiada demon. — To ty się boisz. Stwór mówi. Devon już nieraz słyszał, jak demony mó- wią, ale to jest niezwykłe, i za każdym razem przyprawia go o ciarki. Stwór ma zgrzytliwy głos, nieprzyjemny jak pisk kredy o tablicę. Jednak ma rację: zaskoczył go i dopóki De- von nie otrząśnie się z zaskoczenia, nie zdoła odesłać go z powrotem do Otchłani. — Nie boję się ciebie — mówi Devon. — Wiesz, że gdy tylko ochłonę, będzie po tobie. —197— — Może — przyznaje stwór. — Jednak jest nas więcej. Wiemy, kim jesteś, nawet jeśli nasz pan tego nie wie. — Skąd się wziąłeś? Z Otchłani z której części świata? — Nazywacie ją chyba Syberią. Nawet teraz wielcy rosyj- scy czarodzieje Skrzydła Nocy usiłują ją zamknąć. Jednak nasz pan otworzył ją, kiedy tam byt, i wypuścił nas tylu, że będziemy cię atakować, aż w końcu zginiesz. — Cóż, ty mnie nie zabijesz — mówi Devon. — Doprawdy? Demon skacze na niego, otwierając wielki pysk i pokazu- jąc rzędy ostrych kłów oraz długi rozwidlony jęzor. Udaje mu się dotrzeć tak blisko, że kilka kropelek cuchnącej śliny opryskuje twarz Devona. Rozwścieczony tym młody czaro- dziej otrząsa się z zaskoczenia. — Zaczynasz mnie nudzić — oznajmia potworowi, waląc go w pysk i odrzucając pod przeciwległą ścianę. — Wynoś się stąd. Wracaj do swojej Otchłani. Stwór ledwie zdąży przekląć swój los, zanim zostaje wy- ssany przez otwarte okno. Błyskawica oświetla bałagan, który pozostawił w poko- ju. Półki z książkami są wywrócone, ściana podrapana, na podłodze jest pełno wody i odłamków szkła. A do drzwi stuka Greta Muir. — Co się tam dzieje? Teddy, otwórz drzwi! Devon spełnia polecenie, jednym mrugnięciem oka sprząt- nąwszy pokój i naprawiwszy okno. — Przepraszam, pani Muir — mówi Devon. — Wiatr otworzył okno i... Kobieta wpycha się do środka i rozgląda dookoła. Devon wie, że wyczuła żar demona, ale teraz wszystko wróciło do normy. Kobieta obrzuca go dziwnym spojrzeniem. — Mąż powiedział mi, że nie ma się czym przejmo- wać — mówi, bardziej do siebie niż do Devona. — Jednak nie jestem tego pewna. —198— — Przykro mi, jeśli panią to zaniepokoiło — rzuca Devon. Greta Muir tylko mierzy go podejrzliwym wzrokiem i wychodzi z pokoju. Devon przesypia resztę nocy, mając się na baczności. Chociaż atak demona byt zaskakujący, jeszcze większa niespodzianka czeka Devona wczesnym rankiem. Jest z Montaigneem w jego domku, katalogując kryształy i poznając zawarte w nich zasoby wiedzy, kiedy ktoś puka do drzwi. — Dzień dobry — słyszy głos, gdy Montaigne je otwie- ra. — Proszę wybaczyć mi spóźnienie, ale zatrzymały mnie bardzo dziwne wydarzenia. Głos należy do jakiegoś Anglika. Devon usiłuje dostrzec, kto to, ale Montaigne zastania gościa. — Spóźnienie? — dziwi się Montaigne. — Przykro mi, ale nie wiem, kim pan jest. — Oczywiście. — Mężczyzna zaczyna od nowa. — Przy- słano mnie tu, żebym pomógł w przygotowaniach do po- wrotu zbłąkanego czarodzieja, żebym wziął udział w Rytu- ale Powrotu. — Ach tak? — Montaigne powoli odwraca się, żeby spoj- rzeć na Devona. No, świetnie, myśli chłopiec. Już po mojej przykrywce. W końcu zjawił się prawdziwy uczeń. — W drodze tutaj przydarzyło mi się coś niezwykłego — ciągnie Anglik. — Bardzo chętnie porozmawiam o tym z ja- kimś biegłym czarodziejem. Widzi pan, najwyraźniej odby- łem podróż w czasie... — Proszę wejść — mówi Montaigne, odsuwając się, żeby młodzieniec mógł wejść. — Jak się pan nazywa? — Och, proszę wybaczyć, powinienem od razu się przed- stawić. Montaigne staje z boku i Devon w końcu widzi twarz go- ścia. —199— Zapiera mu dech. — Nazywam się Ogden McNutt. Rzeczywiście, to on: młodzieniec w bawełnianej podko- szulce i dżinsach, z włosami obciętymi na Beatlesa. Czło- wiek, którego duch pewnego dnia będzie straszył w Kru- czym Dworze. Człowiek, który w rzeczywistości jest be- stią. — Zmierzałem tutaj — mówi McNutt — lecz na statku płynącym przez Atlantyk wszedłem na schody wiodące do mojej kajuty, po czym znalazłem się w odległej o trzydzie- ści lat przyszłości. — Drży. — Ach, cóż to było za dziwne miejsce! Muszę powiedzieć, panie, że w tej przyszłości masz swojego sobowtóra. Nazywa się Rolfe. — Rolfe? — dziwi się Montaigne. — To mój syn. — Jeśli spotkałeś Rolfe'a — mówi Devon, nagle podcho- dząc do McNutta, żeby spojrzeć mu w oczy — to musiałeś poznać również innych. — To Teddy — mówi Montaigne, patrząc na Devona i po- dejrzliwie unosząc brwi. — Który utrzymywał, że przybył tutaj zająć twoje miejsce. — Hmm, zaraz do tego dojdziemy — obiecuje Devon. — Najpierw, Ogdenie, powiedz mi, kogo jeszcze spotkałeś w tej przyszłości. — Kilka osób — odpowiada McNutt ze smutną miną. — Śliczną ciemnoskórą kobietę imieniem Roxanne. I chłopca imieniem Marcus, dręczonego przekleństwem bestii. Devon czuje się przygnębiony. Nie wie, w którym momen- cie przyszłości znalazł się McNutt, ale jeśli liczył na to, że Marcus wyzdrowiał, to te nadzieje legły teraz w gruzach. Jest jednak jasne, że na razie McNutt nie cierpi na tę sa- mą przypadłość. Przekleństwo bestii jest dla niego czymś nie znanym. Siedząc nad kubkiem parującej kawy, nowo przybyły opowiada swoją historię: jak po wieczorze spę- —200— dzonym w gabinecie Rolfe a wszedł po schodach i znalazł się w sklepie na przedmieściu Biedy. Szybko zorientował się, że wrócił do swoich czasów i pospieszył do Krucze- go Dworu, zdając sobie sprawę z tego, że chociaż spędził w przyszłości zaledwie kilka godzin, w przeszłości minęło wiele tygodni — Bardzo mi przykro z powodu mojego spóźnienia — mówi McNutt. — Muszę jednak stwierdzić, że ten poślizg w czasie miał jakiś cel... — Rzeczywiście miał — rozlega się nowy głos. Wszyscy podnoszą głowy. Na środku pokoju stoi Randolph Muir. — Dzięki temu przybył tu Teddy — mówi, podchodząc do nich. — Przepraszam, że cię oszukałem, Montaigne, ale w tamtym momencie było to konieczne. Teddy nie jest Opiekunem. Jest czarodziejem Skrzydła Nocy. Montaigne ze zdumieniem spogląda na Devona. — Zatem nie powinienem siedzieć w twojej obecności — mówi, szybko wstając od stołu, przy którym wszyscy trzej siedzą. — Och nie, człowieku, daj spokój, nie zaczynaj traktować mnie inaczej... — Muszę. Jesteś czarodziejem. Ja tylko Opiekunem. Mo- im zadaniem jest ci służyć. McNutt również wstaje. Devon przyjmuje to jękiem, ale Randolph chichocze. — Jeśli to wszystko prawda — mówi Montaigne — to ra- dziłbym McNuttowi nie wyjawiać zbyt wielu faktów z przy- szłości. Mam rację, Randolphie? Wielki czarodziej kiwa głową. — Musimy przestrzegać reguł czasu. — Tacy jesteście pewni, że historii nie da się zmienić? — pyta Devon. — Chcę powiedzieć, że znam fakty... Wiem, co się stanie... Moglibyśmy zapobiec... —201— — Nie! — Randolph Muir ucisza go, podnosząc rękę. — Już ci mówiłem, Teddy! Nie da się zmienić biegu historii. To daremny trud. — Jeśli daremny — upiera się Devon — to dlaczego tak nalegacie, żebym nawet nie próbował? — Bacz, co mówię, nowicjuszu — mówi Randolph, spryt- nie przypominając Devonowi o swojej pozycji. — Nie lek- ceważ moich ostrzeżeń. — No cóż, panie — mówi McNutt. — Za pozwoleniem... Chyba nie jestem tu już potrzebny. Spóźniłem się na Ry- tuał Powrotu i bardzo tego żałuję, ponieważ niecierpliwie oczekiwałem na okazję pracy z tobą, panie, z dziedzicem wielkiego Horatia Muira. Randolph uśmiecha się. — Wciąż możesz się nam przydać, McNutt. Żona mo- jego brata będzie potrzebowała szkolenia przed ewentual- nym Obdarowaniem. Na razie nie ma mocy, lecz ta zosta- nie jej przekazana, tak jak ja podzieliłem się nią z moją żo- ną. Przydałby nam się jeszcze jeden Opiekun, żeby ją uczyć. — Jestem wielce zaszczycony, panie — mówi mu McNutt. — Jednak mój przydział miał być tylko czasowy. Widzisz, panie, niedawno się ożeniłem i mamy dziecko... — Czy gdybyśmy sprowadzili ich tutaj, żeby zamieszkali w Kruczym Dworze — pyta Randolph — byłbyś zaintere- sowany tym stanowiskiem? — Panie! — McNutt zrywa się na równe nogi, z uśmie- chem od ucha do ucha. — Oczywiście! — Zatem zrobione. Poślij im wiadomość. — Randolph ściska dłoń McNutta i serdecznie nią potrząsa. — Witamy w Kruczym Dworze, Ogdenie McNutt. Obserwujący tę scenę Devon mimo woli czuje bezgra- niczny smutek. Chciałby ostrzec McNutta, powiedzieć mu, żeby porzucił ten pomysł i jak najszybciej wrócił do swoje- go domu w Anglii. Tutaj czeka go tylko jedno. —202— Stanie się bestią. Na razie jednak Devon przestrzega polecenia Randolpha i nie próbuje zmienić biegu wydarzeń. Przez resztę dnia jest otępiały i przygnębiony — gdyż zaczyna podejrzewać, że cała ta podróż w czasie była daremna. Nad Marcusem nadal ciąży klątwa. Szaleniec zdoła powrócić. / może — Devon walczy z tą myślą, lecz ta wciąż powra- ca — może nigdy nie zdołam wrócić do domu. Powinienem zacząć energiczniej szukać odpowiedzi, myśli Devon. Muszę się dowiedzieć, dlaczego Schody sprowadziły mnie do tych czasów. I jak zwykle szuka odpowiedzi na dręczące go pytania w magicznych księgach. Tutaj, w tych czasach, nie są trzy- mane pod kluczem we wschodnim skrzydle domu. Teraz są dumnie ustawione na półkach w salonie i gabinecie Ran- dolpha. Zakończywszy codzienne obowiązki, Devon spie- szy je przeglądać. Jedna z nich, cienki purpurowy tomik na najwyższej półce w gabinecie, natychmiast rzuca mu się w oczy. ZAKLINACZE Z WYSP. Ta księga zdaje się jarzyć, co zawsze wyraźnie sygnalizuje, że Devon może się czegoś dowiedzieć. — Rodzina Mirandy — szepcze do siebie, otwierając księ- gę i spoglądając na stronę tytułową. Widnieje na niej mapa Karaibów, na której czerwonym ołówkiem zakreślono Mar- tynikę. — I moja — dodaje z przekonaniem. Z księgi wynika, że wiele wyspiarskich rodzin praktykuje magię. Nie tak potężną jak zaawansowana sztuka magicz- na Skrzydła Nocy, ale niektóre z tych rodzin cieszą się do- brą reputacją. Devon przewraca kartki, pozwalając księdze otworzyć się na tym, co powinien wiedzieć. Wreszcie, pod ryciną przedstawiającą obelisk — podobny do stojącego na cmentarzu nagrobka z jego imieniem — znajduje wzmian- kę o Devonach. —203— Andres Devon na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wie- ku sprzymierzył się z wielkim czarodziejem Skrzydła Nocy, Ouenti- nem Muirem. Pod tym tekstem jest sepiowa fotografia, przedstawiająca dwóch mężczyzn. Quentin Muir jest jasnowłosy i wysoki, Andres Devon ciemnowłosy i krępy. Quentin ma brodę i ob- fite bokobrody, Andres jest gładko ogolony. Czy jest podobny do mnie? — zastanawia się Devon, oglą- dając obrazek. Czy Andres Devon jest moim przodkiem? Jednak nagle jego spojrzenie pada na tekst pod fotografią. Po kilku latach owocnego sojuszu Andres Devon sprzeciwił się Quentinowi Muirowi, kiedy ten postanowił posłać swego syna do Ameryki. Jak wielu pomniejszych magów, Andres zazdrościł czaro- dziejowi jego zaszczytnej pozycji. Ogłosił zachodnią półkulę swoją własnością. Jednak jego moc była znikoma w porównaniu z magią Skrzydła Nocy, i w końcu musiał ulec i powitać młodego Horatia Muira w Ameryce. Pomimo to przymierze między Skrzydłem Nocy a Devonami zostało zerwane i dawni partnerzy przestali sobie ufać. — Właśnie — szepcze do siebie Devon. — Oto, co kieru- je Mirandą. Ona jest dumna jak wszyscy członkowie jej kla- nu. Nie może znieść tego, że jej rodzina musi podporząd- kować się czarodziejom Skrzydła Nocy. Dzięki przymierzu z Jacksonem ma nadzieję wskrzesić wielkość swego rodu, tak jak niegdyś Andres Devon poprzez sojusz z Ouentinem Muirem. Wsuwając księgę z powrotem na półkę, Devon zastana- wia się, jak on sam — który ma w żyłach krew zwykłych zaklinaczy z wysp — stał się czarodziejem Skrzydła Nocy. Któryś z Devonów poślubił czarodziejkę należącą do Brac- twa — może w Anglii? W Ameryce nie ma innych czaro- dziei Skrzydła Nocy poza Muirami — no i Indianami! De- von czuje dreszcz podniecenia. Czy jego prawdziwy ojciec —204— mógł być północnoamerykańskim Indianinem? Czy któryś z nich poślubił kobietę z rodu Devonów na Martynice? Zafascynowany tą możliwością Devon rozmyśla o niej przez resztę dnia, obracając ją w głowie. Może jestem Czi- rokezem. Albo Hopi. Albo Siuksem. Jakkolwiek jest naprawdę, wydaje się coraz mniej praw- dopodobne, by jego matką była Amanda Muir Crandall. Dlaczego w ogóle tak myślał? Czemu ta koncepcja była tak pociągająca? Ciarissa wcale tego nie powiedziała; Devon po prostu tak zinterpretował jej słowa. Ceciły wykazała mu, że wyciąga zbyt pochopne wnioski. Dlaczego tak chętnie za- akceptował ten pomysł — i przez to kompletnie zniszczył swój związek z Ceciły? Wędrując po wielkim domu, Devon nie może zaprze- czyć, że bardzo brakuje mu Ceciły. Nie może zapomnieć, jak patrzyła na niego tuż przed tym, zanim wyruszył z ga- binetu Rolfe'a w misji, która przeniosła go do tych czasów. Tak, bliższe poznanie Any było cudowne i Devon naprawdę coś czuje do tej dziewczyny. Jednak to Ceciły najbardziej mu brakowało. W miarę jak mijają dni, coraz bardziej to sobie uświa- damia. Jej śmiech, jej roziskrzone oczy, sposób, w jaki po- prawiała swoje rude włosy. Devon gani się za to, że jest za- kochany jak szczeniak. Jednak rzeczywiście za nią tęskni, bardziej niż mógłby przypuszczać. Może dlatego, że byli do siebie tak wrogo nastawieni przez ostatnich kilka tygodni przed jego podróżą w czasie i o tak wielu sprawach sobie nie powiedzieli. A teraz może nigdy nie wróci do domu, żeby to naprawić. Kilka następnych dni upływa w mgnieniu oka. Devon ma mnóstwo pracy, gdyż pomaga Montaignebwi i McNuttowi opracować plan lekcji, które dzieci rozpoczną na jesieni. Amandę będą uczyć lewitacji, znikania i czytania w my- — 205 — ślach. Edwarda będą przede wszystkim wystawiać na dzia- łanie różnych kryształów, pozwalając mu wchłonąć tyle podstawowej wiedzy, ile tylko jest możliwe. Devon ponow- nie żałuje, że brakowało mu takich instrukcji, kiedy sam był dzieckiem, ale zdaje sobie sprawę z tego, że ten proces nauczania przynosi mu równie duże korzyści jak dzieciom. Siedząc na trawie z Amandą i czytając jej opowieści o przy- godach wielkich czarodziei z przeszłości — Brutusa, Diany, Wilhelma z Holandii i Władimira z Moskwy, żeby wymie- nić choćby kilku — Devon czerpie z tego tyle samo radości i wiedzy, co ona. Tymczasem przychodzi sierpień i punkt szczytowy lata, a najwięcej turystów pojawia się podczas trzech ostatnich tygodni miesiąca. W wolnym czasie Devon niekiedy schodzi do miasteczka, siada nad talerzem smażonych małży i co- ca-colą — w oryginalnej szklanej butelce — i patrzy z góry na plażę. Jest sam i obserwuje tłum. Chłopcy w jego wieku grają w siatkówkę lub opalają się na kocach. Z tranzystoro- wego radia w pobliżu słyszy transmisję z Woodstock, gdzie właśnie teraz odbywa się legendarny koncert rockowy. The Who, Joan Baez, Jimi Hendrix — Devon chciałby, żeby D. J. mógł tego posłuchać. D. J. uwielbia tych wszystkich starych rockmanów. Lecz Devonowi przypomina to tylko o tym, czego bra- kuje mu z jego czasów, na przykład muzyki załadowanej do odtwarzacza mp3. Brakuje mu gier komputerowych i ko- lorowego telewizora z ponad dwustoma kanałami. Brakuje mu możliwości wyszukiwania interesujących go rzeczy za pomocą Google'a. Jednak najbardziej — co uświadamia sobie, samotnie są- cząc colę — tęskni za Ceciły. 206 trącając do Kruczego Dworu z miasteczka, Devon wy- biera strome schody w klifowym urwisku, wykute w skałach Orlego Wzgórza. Nie są jeszcze tak kruche i zniszczone jak w jego czasach, lecz i tak bardzo zdradliwe. Z ich szczytu rozpościera się piękny widok na miasteczko poniżej i roz- iskrzone btękitno-zielone morze. Ten widok zawsze wyna- gradza trudy wspinaczki. W powietrzu unosi się zapach słonej wody, gdy Devon przemyka po trawie w głąb rodzinnego cmentarza Muirów. Za trzy dekady od tej chwili to miejsce porosną chwasty i wysoka trawa, ale teraz jest dobrze utrzymane, nowe i czy- ste. Nie postawiono jeszcze smaganych wiatrem nagrob- ków, które tak niepokoją go w przyszłości. Nie widać ani pomnika Jacksona z aniołem ze złamanym skrzydłem, ani smutnego grobu Emiły Muir, obwieszczającego, że została „zabrana przez morze". Nie zbudowano również obelisku, na którym znajdzie się słowo „Devon". W rzeczy samej na tym cmentarzu są jedynie pomniki dedykowane Horatio Muirowi i jego żonie oraz ten dziwny grobowiec, już teraz porośnięty mchem i trującym bluszczem, z krótką inskryp- cją „1945" Kiedy ostatni raz bytem w tym miejscu, wspomina De- von, miatem wizję. Ujrzałem nieboszczyka. Na samo wspo- mnienie czuje niepokój, więc przyspiesza kroku, chcąc jak najszybciej wrócić do Kruczego Dworu. Nagle słyszy jakiś dźwięk. Trzask gałęzi. Och, człowieku, tylko nie następny zombi, proszę... Nie, to nie zombi. Devon spogląda w górę. Niebo nagle pociemniało. Jed- nak to nie burza... To ptaki! Kruki! Są ich setki! Może tysiące! Ci mieszkańcy Kruczego Dwo- ru lądują wszędzie, na drzewach, trawie, na nagrobkach 207 i kryptach. Kraczą i wrzeszczą, łopocząc skrzydłami. Jeden ląduje na ramieniu Devona. — Co się dzieje? — pyta Devon, gdy kruki wciąż zlatują z nieba. Patrzy na ptaka, który siedzi mu na ramieniu. W jego szklistych ślepiach widzi swoje odbicie. — To początek — szepcze, zrozumiawszy przekazaną przez ptaki wiadomość. Kruk podrywa się w górę i dołącza do stada. Ptaki lecą do Kruczego Dworu, szykując się do bitwy. Devon nabiera tchu, starając się uspokoić, po czym rusza w ślad za nimi do wielkiego domu. 11. ''ałe miasto komentuje fakt, że jeszcze więcej kruków zagnieździło się w Kruczym Dworze. Radni miejscy nawet wspinają się na wzgórze z wizytą, zaniepokojeni tym, że ptaki mogą stanowić zagrożenie dla zdrowia mieszkańców. Szybko jednak zauważają, że ptaki pozostawiają bardzo ma- ło odchodów, co wielce dziwi ornitologa w okularach, który towarzyszy radnym. Zauważono nawet, że jeden ptak zeskro- bywał dziobem resztki ze swojej grzędy, zdając się sprzątać po sobie! „Naprawdę godne uwagi" — powiada ornitolog, a Randolph i reszta rodziny tylko się uśmiechają. Nawet Jackson. Jednak obecność ptaków sprawia, że Devon przez cały wrzesień ma się na baczności. Wie, że do decydującego starcia nie dojdzie przed Halloween, lecz przybycie ptaków świadczy o rozbudzeniu magicznych sił. Ciekawe, jak Jackson może są- dzić, że brat nie zauważy jego knowań. Devon dochodzi do wniosku, że to oznaka jego arogancji i szalonej żądzy władzy. — Jeszcze jest nadzieja, zawsze jest — mówi Randolph pewnego ranka Devonowi, gdy obaj przechadzają się wzdłuż skraju nadmorskiego urwiska. Znajdują się w pobliżu Czar- ciej Skały i Devon, mimo woli, wyobraża sobie stojącą tam Emiły, gotową do skoku. Lato już się skończyło i choć słoń- ce wciąż grzeje im twarze, nie przegania jesiennego chłodu. Randolph ciaśniej otula się płaszczem i dodaje: — Mój brat może jeszcze okazać się godny mojego zaufania. 209 Devon nie odpowiada. Jego milczenie nie pozostaje nie- zauważone. — Nie przestałem go obserwować — zapewnia Ran- dolph. — Czytałem w księgach mojego ojca, że często gość z przyszłości przybywa po to, aby grać rolę adwokata dia- bła, i może takie jest teraz twoje zadanie. Zmusić mnie do starannego rozważenia mojego stosunku do brata i w re- zultacie umocnienia zaufania, jakim go darzę. — Uśmiecha się. — I mam powód wierzyć, że jest ono usprawiedliwione. Bo Emiły spodziewa się dziecka, a to na pewno sprawi, że Jackson już nie zejdzie z drogi prawdy i światła. Devon staje jak wryty. — Emiły? Spodziewa się dziecka? — Tak. To daje mi nadzieję... — Przecież to niemożliwe. Ona nie może! Jest... — Bezpłodna? Ona też tak myślała. Jackson byt strasznie rozczarowany, kiedy sądził, że ona nie może mu urodzić dziecka. Jednak myliła się. W przyszłym roku urodzi im się dziecko i wierzę, że ten cud wystarczy, żeby mój brat nie zszedł na złą drogę. To nie może być prawda. Devon wie, że w kronikach za- pisano, że Emiły nigdy nie miała dzieci. Od tej chwili uważ- nie ją obserwuje, szczególnie w dniu, kiedy z Anglii przy- jeżdżają żona i córeczka McNutta. Jakże jest dla nich miła! Upiekła im na powitanie chleb i babeczki, po czym zaniosła je do kwater dla służby, zapakowane w duży koszyk owiąza- ny czerwoną wstążką. — Pani Muir — mówi żona McNutta. — Jest pani zbyt uprzejma! Greta Muir nigdy nie zniżyłaby się do tego, żeby zanieść wypieki do kwater dla służby. Jednak Emiły obejmuje żonę McNutta i pochyla się, aby spojrzeć w oczy dziewczynki. — Jak masz na imię, moje drogie maleństwo? _2l0— — Gabrielle — odpowiada dziewczynka. — Jakie ładne imię — mówi Emiły, prostując się. — Jaka ona śliczna. — Tuli dziewczynkę do piersi. — Mam nadzie- ję, że moje dziecko będzie równie słodkie i miłe. Jak to możliwe? Devon jest zdumiony. Jakim cudem Emiły jest w ciąży, skoro mówiła, że to nigdy nie będzie możliwe? Magia Skrzydła Nocy rzeczywiście ma granice. Jackson nie mógł dokonać czegoś takiego za pomocą czarów. Zatem jak? Jak? W miasteczku Devon patrzy, jak dzieci odjeżdżają do szkół jasnożółtymi szkolnymi autobusami, i znów czuje ukłucie okropnej tęsknoty. Randolph ostrzegł go, że jeśli miejscowe władze odkryją, że mieszka we dworze, będą na- legać, żeby zapisał się do szkoły. To może się zdarzyć, uświa- damia sobie Devon. Jeśli utknę w tej przeszłości na dtużej, prędze) czy później będę musiał iść do szkoły... Już ponad cztery miesiące przebywa w przeszłości. Cztery miesiące! Czy w przyszłości też minęło tyle czasu? Czy Mar- cus, Rolfe, Ana, Ceciły i D. J. przestali już czekać na jego po- wrót? Zaraz jednak przypomina sobie, że czas jest pojęciem względnym: przecież on jeszcze się nie urodził, więc nikt na niego nie czeka, nikt nie zastanawia się, gdzie się podział. Może tylko mieć nadzieję, że kiedy naprawdę wróci do domu, pojawi się tam niedługo po swoim zniknięciu, więc nikt nie zauważy jego nieobecności. Tak się stało, kiedy poprzednio wyruszył w przeszłość. Tylko że tamta podróż nie trwała tak długo... Dni wciąż płyną. Pod koniec września Devon na dobre przedzierzgnął się w nastolatka z lat sześćdziesiątych. Słu- cha muzyki z tej epoki, a nawet kupuje sobie Sierżanta Pep- pera Beatlesów za pieniądze otrzymane od Randolpha Mu- ira. Odtwarza płytę na adapterze, z początku nie wiedząc, co robić z igłą. Ta ze zgrzytem drapie winyl, a McNutt krzy- wi się i spieszy z pomocą, pokazując mu, jak się obsługuje —211— to urządzenie. I pewnego dnia Miranda zaciąga Devona na psychodeliczną potańcówkę na nabrzeżu, na którą idzie w butach do kolan i z kolorową bandaną na głowie. — Czy to nie jest odjazdowe? — pyta go, gdy tańczą przy The Agę ofAquarius The 5th Dimension. — Tak, owszem — odpowiada Devon, przekrzykując mu- zykę. — Ciesz się tym teraz, bo niczego takiego nie będzie, kiedy Szaleniec dopnie swego. Ona przestaje tańczyć i krzywi się. — Doprowadzasz mnie do szału, Teddy Bear! Nie chcesz przyjąć do wiadomości, jaki naprawdę jest Jackson! Devon odchodzi, przeciskając się przez tłum, po czym siada na nabrzeżu, zwieszając nogi nad wodą. Miranda idzie za nim i siada obok niego. — Gdy przyjdzie czas i Jackson odzyska należną mu po- zycję w Kruczym Dworze — mówi Miranda — pożałujesz, że byłeś po przeciwnej stronie. Devon ma jej dość. — Naprawdę sądzisz, że on poprzestanie na Kruczym Dwo- rze? Naprawdę myślisz, że dzieciaki będą nadal mogły zbierać się na nabrzeżu i tańczyć? Posłuchaj, Mirando, widziałem wio- skę sterroryzowaną przez demony. To było w szesnastowiecz- nej Anglii. Ludzie żyli w strachu. Demony wdzierały się do ich domów, odgryzały im nogi i porywały dzieci. Tak będzie i tu- taj, jeżeli Jackson Muir przejmie kontrolę nad Otchłanią. Ona zaciska zęby. — Jesteś takim pesymistą, Teddy Bear. — No cóż, nie wiem, co ty w nim widzisz. Miranda uśmiecha się. — Zrozumiesz, kiedy będziesz trochę starszy. W twoim wieku ja też nie rozumiałam, co to miłość. Ponieważ Jack- son i ja kochamy się. Devon odsuwa się od niej. —212— — Jak możesz tak mówić? Szczególnie teraz, kiedy jego żona spodziewa się dziecka! Miranda prycha drwiąco. — Chyba w to nie wierzysz, co? Devon nie odpowiada. Tylko patrzy na nią. — Emiły nie może mieć dzieci — wzdycha Miranda. — Biedna smutna Emiły! Nie rozumiesz, Teddy Bear? Jackson tylko jej wmówił, że będzie miała dziecko. — Dlaczego miałby to robić? To okrutne! — Ponieważ w przyszłym roku urodzi się dziecko — mó- wi Miranda. — Tylko nie Emiły będzie jego matką. Devon wytrzeszcza oczy. — Ty? — udaje mu się wykrztusić. Miranda uśmiecha się. — Oczywiście Emiły musi być przekonana, że to jej dziecko. Rozumiem, że to konieczne. Chętnie poniosę tę ofiarę, żeby mój ukochany mógł odzyskać należną mu po- zycję pana Kruczego Dworu! —Twój ukochany? Jesteś naiwna! On cię nie kocha! On tylko cię wykorzystuje. Kocha Emiły! Miranda marszczy brwi i wstaje. — Teddy Bear, moja cierpliwość się kończy. Musisz zde- cydować, czy przechodzisz na naszą stronę, i musisz to zro- bić szybko. Devon wstaje i patrzy jej w oczy. — A jeśli nie, to powiesz o mnie Jacksonowi? — Jako czarodziej Skrzydła Nocy możesz wymazać mi pamięć — mówi wyzywająco Miranda. — Czemu więc tego nie zrobisz? — Ponieważ wierzę w ciebie, Mirando. Wiem, że zoba- czysz, jaki naprawdę jest Szaleniec, i otrzeźwiejesz. Wiem, że tak będzie! Ona tylko wzdycha ze złością i znika w tłumie. —213— A więc to tak. Tak to Jackson zaplanował. Zahipnotyzo- wana Emiły uwierzy, że dziecko Mirandy jest jej dzieckiem. Wszyscy pozostali również. Devon jednak wie, że Jackson nigdy nie miał dziecka. A przynajmniej o żadnym nie wiadomo... Nagle zaczyna bać się o Mirandę. Ona jest jego krewną — i pakuje się w niebezpieczeństwo. Chłopiec myśli o cmenta- rzu z przyszłości, na którym stanie obelisk z napisem DE- VON. To będzie nagrobek Mirandy. Jest tego pewien. Ona zginie. Spogląda w ślad za nią, próbując odnaleźć ją w tłumie. Znowu przyrzeka sobie, że zmieni bieg historii. Nie mo- że pozwolić, by jedyna znana mu krewna zginęła z ręki Sza- leńca. a początku października liście na drzewach zaczynają zmieniać kolor, z zielonych przechodząc w żółte z plama- mi czerwieni. Obserwując tę przemianę, Devon popada w przygnębienie. To właśnie jesienią przybył do Kruczego Dworu. Od jego przyjazdu minął rok, lecz teraz zamiast mieszkać w tym wielkim domu ze swoich czasów, utknął w przeszłości i będzie musiał patrzeć, jak nieszczęścia spa- dają na ludzi, którzy stali mu się bardzo bliscy. — Hej, chłopcze — rozlega się głos. Kiedy Devon schodzi do hallu, zauważa, że Jackson Muir stoi w drzwiach salonu i kiwa na niego. — Chcę zamienić z tobą słowo — mówi Jackson. Devon czuje, że serce zaczyna mu mocniej bić, ale uspo- kaja je. Wchodzi do salonu za Szaleńcem, który ma na sobie czarny płaszcz i wysokie buty. Na fotelu obok kominka siedzi Emiły Muir z dumnie podniesioną głową i dłońmi splecionymi na podotku. Na- —2l4— przeciw niej stoi żona Ogdena McNutta i maluje jej portret, ten, który w czasach Devona będzie wisiał na przeciwległej ścianie. — Nie wiedzieliśmy, jaki ma talent — mówi Emiły, uśmie- chając się do Devona. Następnie obraca głowę, ustawiając ją w poprzedniej pozycji. — Jeszcze nikt nie malował mi por- tretu. — Jestem pewien, że będzie piękny — mówi Devon ochrypłym z przejęcia głosem. Jackson z nieskrywana dumą i czułością spogląda na żonę. — To z okazji obdarzenia Emiły magią — wyjaśnia, kie- rując wzrok na Devona. — Chcę, żebyś przyniósł księgi opi- sujące ceremonię Obdarowania. Musimy rozpocząć przy- gotowania. Chcę podzielić się z nią mocą, zanim dziecko przyjdzie na świat. Devon patrzy na Emiły. Jakże ta kobieta promienieje, są- dząc, że naprawdę nosi dziecko Jacksona. Młodemu czaro- dziejowi łamie się serce. — Posłuchaj, chłopcze — mówi Jackson, pochylając się i spoglądając mu w oczy. — Nie może być żadnych pomy- łek, błędów ani niedopatrzeń. Chcę, żeby ta ceremonia była idealna. Rozumiesz? Devon wytrzymuje jego spojrzenie. — Oczywiście. Rozumiem. Spoglądają sobie w oczy kilka sekund dłużej niż trzeba. On coś podejrzewa, myśli Devon. Obserwuje mnie od tamtej nocy w piwnicy. Nie jest pewien, jakie stanowię zagrożenie, ale i tak czujnie mnie obserwuje. W końcu Jackson odwraca wzrok. — Idź już — mówi i machnięciem ręki odprawia Devona. Cały następny tydzień trwają przygotowania do Obdaro- wania Emiły. Im bliżej do Halloween, tym bardziej niespo- kojny staje się Devon. —215— Jak mam zapobiec temu, co ma się zdarzyć? Nie mogę pozwolić, by Emily odkryta prawdę o Jacksonie i Mirandzie. Jeśli nie zdołam temu zapobiec, to muszę nakłonić Mirandę, żeby wcześniej wyznała prawdę, zerwała z Jacksonem i opu- ściła Kruczy Dwór. Jednak wiedząc, jak ambitna jest Miranda i jaka dumna ze swego dziedzictwa, Devon nie wyobraża sobie, żeby do- browolnie wyrzekła się tego, co uważa za swoją szansę. — Muszę powiedzieć komuś, co wiem — mamrocze De- von, nagle podnosząc głowę znad księgi, którą czyta w ga- binecie Randolpha. — Potrzebuję pomocy, jeśli mam zapo- biec tragedii. Muszę ujawnić to, co wiem o przyszłości. — A co to takiego? Devon ogląda się. To Ogden McNutt stoi za jego pleca- mi, trzymając stos ksiąg. — Ogdenie — jąka się Devon. — Ja tylko... mówiłem do siebie. — Byłem w przyszłości, o której mówisz — przypomina mu McNutt. — Ten Rolfe wspominał o chłopcu w twoim wieku, który zniknął. O chłopcu imieniem Devon. — Ach tak? I co ci powiedział o tym Devonie? — Powiedział, że ten chłopiec wyruszył na poszukiwanie sposobu zdjęcia przekleństwa bestii. Devon kiwa głową i znów pochyla się nad księgą. — Owszem, tak zrobił. Jednak niczego nie znalazł. — Ty jesteś tym Devonem, prawda? Chłopiec kiwa głową. — Tylko co ma z nami wspólnego młody Marcus z odle- głej o trzydzieści lat przyszłości? I co chcesz ujawnić? Devon przygląda mu się. Może McNutt jest tym powier- nikiem, którego potrzebuje. W końcu to duch McNutta bę- dzie ostrzegał go w przyszłości. — Dobrze — mówi Devon. — Sądzę, że przybyłem tu- —216— taj, aby zapobiec straszliwej tragedii. Nie wiem, czy robiąc to, zmienię przyszłość. Oczywiście będę rad, jeśli zdołam zdjąć klątwę z Marcusa. Tylko że w ten sposób mogę także wpłynąć na inne rzeczy. — Znacząco spogląda McNuttowi w oczy. — Na przykład na moje własne istnienie. — Randolph Muir powiedział nam, że nie można zmie- nić historii. — Muszę spróbować! Nieważne, co to może dla mnie oznaczać! Posłuchaj, McNutt, ufasz mi, prawda? — Jesteś czarodziejem Skrzydła Nocy. Moim zadaniem jest ci służyć. Devon uśmiecha się. — Dochowałeś tajemnicy i jestem ci za to wdzięczny. Dla- tego możesz mi wierzyć, kiedy ci mówię, że jedną z najważ- niejszych rzeczy, jakich się nauczyłem, jest to, że ogromna moc wiąże się z ogromną odpowiedzialnością. Czarodzieje Skrzydła Nocy są szlachetni, sprawiedliwi i w ogóle. Teraz uśmiecha się McNutt. — Tak, i w ogóle. — Nie byłbym zbyt szlachetny, gdybym odwrócił głowę, wiedząc, że mieszkańcy tego domu zginą, prawda? Na twarzy McNutta widać strach. — Mieszkańcy tego domu zginą? Kto, Devonie? Kto zginie? Devon się waha. — Pomożesz mi, Ogdenie? Pomożesz mi zapobiec tragedii? — Tak, oczywiście! Powiedz mi, co wiesz! Devon zerka na boki, aby się upewnić, że są sami. — Randolph zabronił mi mówić o wydarzeniach z przy- szłości. Mówi, że to wbrew regułom podróży w czasie. Mi- mo to powiem ci. Nie jesteś czarodziejem. Może zdołasz dokonać tego, czego on nie może. — Mów! — niecierpliwi się Ogden. — Mam w tym domu żonę i córkę! Proszę, powiedz mi, że będą bezpieczne. —217— — Nic nie wiem o ich losie — przyznaje Devon. — Wiem tylko, że... w noc Halloween Emiły Muir zastanie Jacksona Muira z inną kobietą i zabije się, skacząc z Czarciej Skaty. —Nie! — Tak. I jej śmierć stanie się początkiem wielu nieszczęść w tym domu. Jackson wcale się nie poprawił. Zamierza otworzyć Otchłań. Chce wykorzystać demony do zdobycia władzy i bogactw, o jakich zawsze marzył. McNutt z nagłym przestrachem ogląda się przez ramię. — Musimy go powstrzymać. To dlatego przybyłeś z przy- szłości. Aby nas uratować! — I ciebie — mówi łagodnie Devon, kładąc dłoń na ra- mieniu McNutta. — Tobie także grozi niebezpieczeństwo, Ogdenie. Jednak nie może mu powiedzieć jakie. Po prostu nie jest w stanie opisać, jaka przyszłość czeka biednego McNutta. Może później... ale nie teraz. — Nie boję się o siebie — mówi Ogden. — Mimo wszystko — dodaje Devon — jeśli zdołamy za- pobiec innym tragediom, może uda nam się uratować i cie- bie. — Nie boję się o siebie — powtarza Ogden, a jego spoj- rzenie zdradza przeczucie nadchodzącej śmierci. — Boję się o moją kochaną żonę... i śliczną małą Gigi. To imię kojarzy się z czymś Devonowi. — O twoją córeczkę? Jak ją nazwałeś? Ogden McNutt obdarza go nikłym uśmiechem. — Oczywiście ma na imię Gabrielle, ale nazywamy ją Gi- gi. Naszą małą Gigi. Gigi. Oczywiście. Tak ma na imię matka Marcusa! Córka Ogdena McNutta dorośnie i będzie matką Marcusa! —2l8— Zatem Ogden McNutt jest dziadkiem Marcusa! Dlatego na Marcusa spadło przekleństwo bestii! Przeszło przez po- kolenia na kolejnego męskiego potomka Ogdena! Teraz pytanie brzmi: Od czego się zaczęło i jak można położyć mu kres? Jeszcze jedno wydarzenie z przeszłości, które Devon za- mierza zmienić. /ednakże pomimo próśb Devona Miranda nie zamierza się ugiąć. Mówi jej wszystko. Mówi, co się stanie, o samobójczej śmierci Emiły, o własnych zmagania z Szaleńcem w przy- szłości. Ona jednak nie chce słyszeć o nim jednego złego słowa. — Wiem, jacy przebiegli potrafią być czarodzieje Skrzy- dła Nocy — mówi. — Ojciec i dziadek ostrzegali mnie, za- nim tu przybyłam. Potraficie mącić ludziom w głowach, żeby nagiąć ich do swojej woli. — Nie, Mirando, żaden prawdziwy czarodziej Skrzydła Nocy nie zrobiłby czegoś takiego. Jednak taki renegat jak Jackson... — To ty, Teddy Bear, kroczysz drogą renegatów! To ty igrasz z apostazją! Devon krzywi się. — Zaczynasz nawet mówić tak jak on! — Nachyla się do niej. — Jak on zamierza to zrobić? Powiedz! Jak chce prze- konać Emiły, że twoje dziecko jest jej dzieckiem? Odeśle cię potem? Nadal będzie ją hipnotyzował? — Nic ci nie powiem. — Dziewczyna splata ręce na pier- si i mierzy go gniewnym spojrzeniem. — Nie jesteśmy już przyjaciółmi, Teddy Bear. To smutne, lecz prawdziwe, ale tu rozchodzą się nasze drogi. Ostrzegam cię, nie próbuj się —219— wtrącać, bo powiem Jacksonowi o tobie. Sam mnie do tego zmusisz. — Jeśli do tego dojdzie, rzeczywiście wymażę wspomnie- nia o mnie z twoje) pamięci — bez namysłu grozi Devon. — To ty mnie do tego zmusisz. Ona odwraca się na pięcie, gniewnie potrząsając głową, i odchodzi. Devon wzdycha. Jeśli Miranda nie chce ustąpić, będzie musiał spróbować z kimś innym. Kimś, kogo może uda się namówić, żeby za- pobiegł tragedii. Z Jacksonem Muirem. Devon obserwuje go, chroniony przez swoją niewidzial- ność. Szaleniec znów stoi w środku nocy przed Otchłanią, nic nie mówiąc, tylko patrząc na portal i opierając dłonie o metalowe drzwi. Kiedy już chce się odwrócić i odejść, Devon pojawia się i spotyka renegata w połowie schodów. — Panie — mówi. Jackson spogląda na niego jak na uprzykrzoną muchę. W tych czasach Devon nie jest dla niego niczym więcej. Tylko irytującym małym owadem. — Czego chcesz, chłopcze? — Chcę porozmawiać o planach dotyczących ceremonii Obdarowania. Jackson wzdycha. — Jest późno. Jestem zmęczony. Przyjdź do mnie jutro. — Jednak, panie, z samego rana zamierzam spotkać się z pańską małżonką. Gdybym mógł zadać panu jedno py- tanie... Jackson przystaje, opiera się o mur i zamyka oczy. Wyda- je się taki ludzki, taki wrażliwy, że w tym momencie Devon nie może się go bać. Teraz to po prostu człowiek, zmęczony, może nawet wystraszony — wystraszony tym, co zamierza zrobić. Devon podchodzi bliżej i chrząka. —220— — No cóż, panie, chciałbym wiedzieć, co mam jej powie- dzieć o odpowiedzialności związanej z posiadaniem mocy. Szaleniec otwiera czarne oczy i spogląda na Devona. Ten mówi dalej: — Czarodziej Skrzydła Nocy ma służyć światłu, czynić dobro i wyrzec się osobistych korzyści. Czy tak, panie? Jackson Muir tylko spogląda na niego oczami czarnymi i szklistymi jak ślepia kruka. — Tego zawsze nauczali Opiekunowie — mówi Devon, sam nie wierząc w to, że wygłasza Szaleńcowi wykład o is- tocie dobra i zła, o prawości i niegodziwości. — Dobro jest samo w sobie nagrodą, a ścieżka chciwości i żądzy wiedzie do apostazji. Taką prawdę zawsze głosili wszyscy wielcy mi- strzowie Skrzydła Nocy, od Sargona po twojego ojca, wspa- niałego Horatia Muira. Jackson zmrużonymi oczami przygląda się Devonowi. Czy on mnie słucha? Czy zdołam do niego trafić? Poru- szyć sumienie, które jeszcze ma? Czy zdołam go powstrzy- mać, skłonić do zmiany planów, na zawsze odmienić bieg historii? Co by się stało, gdyby Jackson Muir naprawdę wyrzekł się zła? Emiły żyłaby. Nie doszłoby do kataklizmu, który pewnego dnia miał wstrząsnąć Kruczym Dworem, i Mu- irowie nie musieliby wyrzec się magii. Przybywający tam Devon, zamiast goryczy i zniechęcenia do magii, znalazłby pełen radości dom — w którym uczyłby się korzystać ze swej mocy i poznał swoje dziedzictwo... Albo przerwałaby się ciągłość czasu. Randolph ostrzegał, że tak się stanie, jeśli spróbuję zmie- nić bieg historii. Jednak Devon musiał podjąć tę próbę. Halloween jest co- raz bliżej... — Z mocą Skrzydła Nocy wiąże się odpowiedzialność — —221— ciągnie, przypominając sobie nauki Montaigneow, ojca i sy- na. — Oraz obowiązek... — Sądzisz, że o tym nie wiem, mały Opiekunie? Jackson mówi to cichym, spokojnym, obojętnym głosem, ale w oczach ma gniew. Devon widzi to. I czuje żar, który czarodziej stara się zgasić. Obezwładniający i parny... Devon przetyka ślinę. — No cóż, ja tylko powtarzam to, czego zamierzam na- uczyć pańską żonę. — Moja żona ma wszystkie zalety. Nie musisz uczyć jej tego, co już wie. — Przecież to nasza rola, panie. My, Opiekunowie, uczy- my... Nagle Szaleniec wyciąga rękę i łapie Devona za kołnierz koszuli. — Nie potrzebuję nauk — warczy — od takiego chłopca jak ty. Devon opanowuje strach. Teraz Jackson pochyla się nad nim, groźnie mierząc czarnymi oczami i krzywiąc usta. — Jest w tobie coś, chłopcze — mówi. — Coś, co mi się nie podoba. Do tej pory traktowałem cię jak dokuczliwe- go, lecz nieważnego owada. Teraz jednak nie podoba mi się twój zapach. Tak samo jak skrzywienie twoich ust i błysk w oczach. — Przysuwa się jeszcze bliżej, dysząc Devonowi w twarz. — Chyba nie chcę, żebyś tu się kręcił. — Jestem tu na życzenie pańskiego brata — przypomina mu Devon. — Ach tak. Mojego brata. Pana Kruczego Dworu. Puszcza Devona. — Zejdź mi z oczu, owadzie — mówi Szaleniec. — I wię- cej nie wchodź mi w drogę. Wiedz, że będę cię obserwował. Devon wie, że nadszedł czas na pospieszny odwrót. 999. a 'świadamia sobie, że zdołał jedynie umocnić opór Mi- randy i podsycić podejrzenia Jacksona. Jeśli usiłował zapo- biec tragedii, to kompletnie mu się to nie udało. Zapewne jeszcze zwiększył jej prawdopodobieństwo, a nie zmniej- szył. Historii nie można zmienić. — Nie pogodzę się z tym — mówi głośno Devon, sam w swoim pokoju. — Nie, dopóki jest jeszcze czas. I nadzie- ja. Jeśli Randolph może wciąż żywić nadzieję, to ja też. Jednak kolejne wydarzenia poddają tę nadzieję próbie. Gdy liście zaczynają przybierać rdzawobrunatny kolor, a po- tem opadać z drzew pod tchnieniem zimnego północnego wiatru, z Otchłani w piwnicy dobiegają złowieszcze odgło- sy. Zaniepokojony zwiększoną aktywnością demonów Ran- dolph obudowuje portal, tworząc pomieszczenie, do które- go tylko on może wejść. — Teraz nikt prócz mnie — zapewnia Devona — nie ma dostępu do portalu. Mimo to kilka dni później wykrywają demona, który siedzi na okapie i udaje kamiennego gargulca. Oczywiście Randolph natychmiast odsyła go z powrotem do Otchłani, lecz rozmowy skupiają się na tym, skąd wziął się ten stwór i dlaczego tu przybył. Devon wie, że pan domu nadal nie do końca wierzy w nawrócenie brata, lecz nie podejmuje przeciwko niemu żadnych działań. — Jeszcze jest nadzieja — mówi. Devon już nie jest tego taki pewny. Pewnego mroźnego ranka pod koniec października Ran- dolph, zszedłszy po schodach, spogląda na Devona i pyta prosto z mostu: — Zaczyna się, prawda? — Tak, panie, myślę, że tak. Sądzę... Wielki czarodziej podnosi dłoń, uciszając Devona. —223— — Każę Grecie wywieźć dziś dzieci. Nie zamierzam na- rażać ich na niebezpieczeństwo. I Greta Muir, pod pozorem wizyty u krewnych na Środ- kowym Zachodzie, pakuje dwoje dzieci do długiej czarnej limuzyny i odjeżdża. I tym razem samochód znika na koń- cu długiego podjazdu. Później tego samego dnia Ogden McNutt odszukuje De- vona. — Jackson robi coś w pokoju obok salonu na piętrze. Nie wpuszcza nikogo, nawet Emiły. Słudzy powiedzieli mi, że słychać, jak szamocze się, pomrukuje i krzyczy, jakby wy- magało to wielkiej siły. — Randolph powinien się o tym dowiedzieć — mówi Devon. — Powiedziałem mu. Oznajmił, że oddał wschodnie skrzydło Jacksonowi i nie będzie wścibski. Oznajmił, że to pokoje brata, który może w nich robić, co chce. Demon uderza pięścią w lewą dłoń. — Wiesz co, ta cała szlachetność Skrzydła Nocy dopro- wadza mnie do szału! Szaleniec zamierza zniszczyć ten dom, a Randolph trzyma się idiotycznego kodeksu hono- rowego! McNutt patrzy na niego ze zgrozą. — To oczywiste, Devonie, że nie jesteś Opiekunem. Bo gdybyś był, nigdy nie nazwałbyś kodeksu honorowego Skrzydła Nocy idiotycznym. To on trzyma nas na drodze światła. Dzięki niemu sprzymierzamy się z aniołami, a nie demonami, on odróżnia nas od marnych czarnoksiężników i czarownic — powstrzymuje prawdziwych czarodziei od zostania apostatami. Możesz być pewien, że Randolph nie da się zaskoczyć Jest na to zbyt sprytny. Jednak nie będzie deptał naszych świętych, cennych przekonań. Jest prawdzi- wym i szlachetnym czarodziejem Skrzydła Nocy. —224— Devon czuje się upokorzony. Niewątpliwie atmosfera w domu zmieniła się. Służba sta- ra się unikać Jacksona, gdy ten kręci się po domu, rzadko mając na sobie coś innego niż swój ceremonialny strój cza- rodzieja, złożony z czarnego płaszcza, czerwonej koszuli i spodni oraz wysokich czarnych butów. „To szaleniec" — szepcze jeden ze służących, a w miasteczku powtarzają te słowa, gdy w okolicznych lasach coraz częściej widywane są dziwne stwory. Obwinia się o to starszego z braci Muirów, dziwnego człowieka, który powrócił ze swych wojaży po świecie, otoczony aurą opowieści o czarnej magii. I znowu, tak jak w czasach Horatia Muira, mieszkańcy miasteczka zaczynają podejrzewać, że w wielkim domu na wzgórzu dzieją się okropne rzeczy. Kiedy w końcu przychodzi Halloween, Devon ledwie trzy- ma na wodzy swój niepokój. Sprawdziwszy prognozę pogo- dy, widzi, że nadciąga sztorm. A także że księżyc będzie w pełni. Poszukiwania w przyszłości ujawniły, że bestia po raz pierwszy pojawi się w noc Halloween, w tym samym dniu, w którym zginie Emiły. Czy Devon może zapobiec obu tym wydarzeniom? Gdyby jakoś zdołał złamać przekleństwo bestii w tych czasach, mógłby uchronić przed nim Marcusa. Gdyby na Ogdena nigdy nie rzucono klątwy, nie przekazałby jej Mar- cusowi. — Ceremonia Obdarowania jest wyznaczona na jutro, pierwszego listopada — mówi Devonowi McNutt. — Nigdy się nie odbędzie — wyjaśnia Devon — chyba że zdołam zapobiec temu, co ma się wydarzyć. Wie, że po pierwsze, nie może dopuścić, by Emiły zo- baczyła Jacksona z Mirandą. To jest najważniejsze. Jeśli zdołają przetrwać tę noc i do tego nie dojdzie, wszystko da —225— się naprawić. Oni będą bezpieczni, a Devon zmieni bieg hi- storii! — Czego chcesz, Teddy Bear? — pyta Miranda, nastro- szona i podejrzliwa, kiedy puka do jej drzwi. — Tylko chwili twojego czasu — odpowiada Devon. — Dosłownie. I w tym momencie unieruchamiają. Dziewczyna zastyga, nie mrugając, nie oddychając, z dłonią wciąż na klamce. — Kiedy się zbudzisz, wszystko będzie w porządku — obiecuje jej Devon. — Robię to dla twojego własnego do- bra. Dla dobra nas wszystkich. Jednym skinieniem głowy zmniejsza ją do rozmiarów małej lalki. Podnosi ją. — Wybacz mi, Mirando — szepcze Devon, umieszczając ją w kieszeni swojej kurtki. — Jestem pewien, że będziesz się na mnie złościć, ale zajmę się tym jutro. Spogląda przez okno. — Jutro — powtarza. — Kiedy cały świat będzie zupełnie inny. Na zewnątrz słońce już zaczęło opadać za horyzont, a znad morza nadciąga burza. Trzaska grom. Zaczęła się noc Halloween. 12. JJatódziKy bestii >zkoda, że nie ma tu Amandy — mówi Emiły Muir, po- magając malować bokobrody na policzkach małego Rolfe'a Montaignea, który jest przebrany za lwa. — Mogłaby ci to- warzyszyć jako lwica. Znając przyszłe losy ich obojga, Devon dostrzega iro- nię tego stwierdzenia. Nie ma jednak czasu na rozmyślania o czymkolwiek innym poza tym, co ma zdarzyć się tej nocy. Wkłada dłoń do kieszeni kurtki i dotyka ukrytej tam, po- mniejszonej Mirandy. Co do Rolfe'a, to jego udział w zabawie ogranicza się do pobytu w salonie Kruczego Dworu, gdzie Randolph daje mu małą, świecącą dynię z cukru, która głośno życzy mu wesołego Halloween. Rolfe natychmiast odgryza kawałek. Emiły upiekła pierniczki w kształcie wiedźm, duchów i — kolejna ironia losu, myśli Devon — księżyców. Wrzuca kilka do papierowego worka chłopczyka. — Gdzie jest ta służąca? — nagle warczy Jackson, wpa- dając do salonu. — Gdzie jest Miranda? — Jacksonie — mówi Randolph, mierząc brata wzro- kiem. — Wolałbym, żebyś nie nazywał ani jej, ani żadnego z naszych Opiekunów, służącymi. Może mieszkają z ku- charkami i pokojówkami, ale są naszymi nauczycielami, partnerami i przyjaciółmi. Jackson uśmiecha się z udawaną skruchą. — Oczywiście, Randolphie. Jak zawsze masz rację, a ja —227— błądzę. — Spogląda na swoją żonę. — Po prostu o tej porze Miranda zawsze przynosi mi brandy, a teraz się spóźnia. Emiły podnosi się z krzesła. — Ja mogę przynieść ci brandy, Jacksonie. Devon patrzy, jak Szaleniec rozgląda się, rozpaczliwie szukając Mirandy. Ich mała schadzka zaplanowana na ten wieczór nie doszła do skutku. Devon uśmiecha się pod no- sem i sięga do kieszeni, żeby znów dotknąć Mirandy. Wszystko będzie dobrze, myśli. Nie spotka się z nią, więc Emily nie zobaczy ich razem. I nie umrze. Na zewnątrz burza się wzmaga. Światła zaczynają mru- gać, po czym gasną. Randolph machnięciem ręki zapala dziesiątki świec, zawsze stojących w pokojach. Ich miękki blask wypełnia pokój. — W istocie nawet bardziej lubię światło świec — mówi Emily, podając mężowi kieliszek brandy. — Lepiej pasują do Halloween — orzeka ze śmiechem Randolph, przyjmując swój kieliszek brandy od szwagierki. Devon czuje na sobie ich spojrzenia. Zerka na Jacksona. Szaleniec podnosi kieliszek do ust, lecz nie odrywa oczu od Devona. — Proponuję toast — mówi Randolph, unosząc kieli- szek. — Za Emily. Jutro dołączysz do nas jako czarodziejka Skrzydła Nocy. Ona jest bliska tez. — Nigdy nie wyobrażałam sobie takiego wspaniałego życia. Dziękuję ci, Randolphie, za zaproszenie do Krucze- go Dworu. — Odwraca się i podnosi kieliszek do Ogdena McNutta, który stoi na uboczu z Montaigneem. — Dzię- kuję ci, Ogdenie, za to, że nauczyłeś mnie tradycji Skrzy- dła Nocy. — W końcu odwraca się i spogląda na męża. — A najbardziej dziękuję tobie, mój ukochany Jacksonie, za to, że uczyniłeś mnie swoją żoną. —228— Gdy Jackson przenosi spojrzenie na Emily, z jego oczu znika gniew i podejrzliwość. Devon widzi, jak bardzo ją ko- cha, chociaż ją zdradza i okłamuje, chociaż zaplanował jej przyszłość, na jaką nigdy by się nie zgodziła. — Jesteś całym moim światem — mówi do Emily, ujmu- jąc jej dłoń i podnosząc ją do swoich ust. — Nie — rozlega się cichutki głosik. Tylko Devon go słyszy. Czuje, jak coś porusza się w jego kieszeni. Miranda otrząsnęła się z bezruchu. Usiłuje wydostać się z kieszeni Devona. Chłopiec pospiesznie opuszcza pokój, bo dziewczyna już wspina się po jego boku. Chwyta ją kciukiem i wskazującym palcem, jakby była świerszczem. W bezpiecznym półmroku korytarza podnosi ją na wysokość oczu. — Puść mnie! — wota cienkim głosikiem Miranda, szar- piąc się i wierzgając w palcach Devona. — I napraw to, co ze mną zrobiłeś! — Nie mogę — odpowiada chłopiec. — Nie wcześniej niż jutro. — Przygląda się jej uważnie. — Jak zdołałaś się uwolnić? — Nigdy nie ceniłeś magii mojej rodziny, prawda? Cóż, nie jestem pierwszą lepszą dziewczyną, którą możesz unie- ruchomić i zmniejszyć, Teddy Bear! Jestem z rodu Devo- nów! — Cii! — upomina ją. — Jacksonie! — wrzeszczy Miranda, lecz jej głosik jest zbyt cichy, żeby ktokolwiek mógł ją usłyszeć. Mimo to Devon woli nie ryzykować i znów chowa ją do kieszeni. Tym razem zaciąga suwak. Oczywiście zaraz zaczyna się martwić, że dziewczyna się udusi. Pędzi korytarzem do swojego pokoju. Tam wy- puszcza ją, ale dopiero po znalezieniu plastikowego słoika, —229— w którym robi kilka otworów wentylacyjnych. Wrzuca ją do środka. — Zapłacisz za to! — piszczy Miranda. — Kiedy Jackson dowie się o tym, nie będzie miał dla ciebie litości! A ja cię nie uratuję! Pozwolę mu zrobić z tobą, co zechce! Słychać pukanie do drzwi. — Kto tam? — pyta Devon. — To ja, Ogden. Devon wpuszcza McNutta. — Jesteśmy już bezpieczni? — pyta Anglik. — Czy zmie- niłeś bieg wydarzeń? — Nie będziemy bezpieczni, dopóki ta noc się nie skoń- czy. Myślę jednak, że już coś zdziałaliśmy. Nie możemy do- puścić, żeby się spotkali przed nadejściem świtu. McNutt rozgląda się. — Gdzie jest Miranda? Co z nią zrobiłeś? Devon uśmiecha się, zadowolony z siebie. Podnosi stojący na nocnym stoliku plastikowy słoik i pokazuje go McNutto- wi. W środku Miranda siedzi z nadąsaną miną, obejmując ramionami podciągnięte do piersi kolana. — Bardzo sprytnie — mówi McNutt. Devon stawia słoik z powrotem na stoliku. Podchodzi do okna i spogląda w noc. — Jeszcze jednego niebezpieczeństwa musimy uniknąć tej nocy — mówi. — Za tymi chmurami kryje się księżyc. W pewnej chwili chmury rozejdą się i odsłonią go. — Czego mamy się obawiać ze strony księżyca? — Klątwy. — Devon mierzy go wzrokiem w tej samej chwili, gdy potworny huk pioruna odbija się echem w ca- łym domu. — Przekleństwa, które będzie przekazywane z pokolenia na pokolenie. Musisz teraz pójść do swojego pokoju, Ogdenie, i zostać tam. Zostań ze swoją rodziną. Nie wychodź stamtąd pod żadnym pozorem. Słyszysz? Po- zostań tam, dopóki ta noc się nie skończy! —220— McNutt uśmiecha się. — Nie musisz się o mnie martwić, młody mistrzu. — Jednak martwię się. — Jestem pod dobrą opieką — mówi McNutt. — Czyją opieką? McNutt ponownie się uśmiecha, opuszczając pokój De- vona. — Po prostu nie martw się, panie. Wszystko będzie do- brze. Devon odprowadza go wzrokiem, zdziwiony zmianą w je- go zachowaniu. McNutt był równie przestraszony jak on. Dlaczego teraz jest taki spokojny i pewny siebie? W tym momencie Devon zauważa, że zakrętka jest zdję- ta ze słoika, a Miranda znikła. ten sposób historia zmierza do swego z góry ustalo- nego zakończenia. — Zatrzymać go! — woła Devon, biegnąc za McNuttem, ale młodego człowieka nie ma w zasięgu wzroku. Tak sa- mo jak Randolpha i Jacksona. W salonie została tylko Emi- ly Muir, która obserwuje burzę. Blask świec oświetla jej twarz. — Teddy, co cię tak wzburzyło? — pyta. — Muszę znaleźć Ogdena. Albo Randolpha... — Nie widziałam ich, od kiedy opuścili salon... Devon odwraca się, aby wybiec z salonu, i wpada na Mon- taigne'a. — Co się dzieje? — pyta Opiekun. — Muszę z tobą porozmawiać! Pospiesznie idą do gabinetu i tam Devon opowiada mu o wszystkim. To szaleństwo! mówi Montaigne. 231 — Nie, nie, to prawda! Widocznie Jackson ma McNutta w swojej mocy! Nie powinienem był mu ufać! Nie powi- nienem ufać nikomu prócz siebie! Musiałem się pochwalić i pokazałem mu słoik! On uwolnił Mirandę i zaniósł ją do Jacksona. Teraz — jeśli temu nie zapobiegniemy — Emiły umrze! — Porozmawiam z Randolphem — obiecuje Montaigne. — Nie trzeba — rozlega się głos za ich plecami. — Wszyst- ko słyszałem. To Randolph Muir. Pan Kruczego Dworu stoi w progu za nimi z okropnie zgnębioną miną. — To wbrew wszelkim regułom podróży w czasie — mó- wi ochrypłym głosem — ale musiałem tego wysłuchać. Musiałem usłyszeć to, co ma do powiedzenia ten chłopiec. Devon podbiega do niego i łapie go za klapy płaszcza. — Jeszcze mamy czas — mówi. Randolph spogląda na niego znacząco. — Czyżby? — odpowiada i w tej samej chwili w głębi do- mu słychać przeraźliwy krzyk. Natychmiast magia Skrzydła Nocy pozwala Devono- wi — i zapewne Randolphowi także — zobaczyć, co dzieje się we wschodnim skrzydle domu. Emiły, zaniepokojona widocznym wzburzeniem Devona, poszła na górę, żeby zobaczyć się z mężem. A tam, przynie- siona przez McNutta i przywrócona do swych normalnych rozmiarów Miranda rzuciła się w ramiona Jacksona, doma- gając się, by powiedział, kogo naprawdę kocha, ją czy swoją żonę. Tę właśnie scenę widzi Emiły — i kiedy Jackson odpy- cha Mirandę, przysięgając żonie, że to ją kocha, dziewczyna jeszcze raz posługuje się magią wyuczoną na wyspach. — Czy tego właśnie chcesz, Emiły Muir? — warczy Mi- randa Devon. — Czy z wdzięcznością zaakceptujesz takie życie? 232 I w mgnieniu oka ukazuje Emiły, co planuje Jackson: uwolnienie demonów, śmierć Randolpha i jego dzieci, osta- teczne zdobycie Kruczego Dworu, a potem świata. Emiły krzyczy. Devon pędzi ile sił w nogach po schodach, w ślad za Ran- dolphem i Montaigneem. Na górze pojawiają się kolejne sceny: demony wypełzają z dziury w niebie, szczerząc ociekające śliną kły. — Chwała naszemu nowemu panu! — ryczą. — Chwała dziecku naszego przeznaczenia! — Mojemu dziecku — drwi Miranda, dotykając brzu- cha. — Nie twojemu, Emiły! Nie twojemu! Emiły Muir znów krzyczy. Devon i pozostali dotarli na korytarz wiodący do wschod- niego skrzydła. Stają jak wryci na widok zrozpaczonej i za- płakanej Emiły, która wybiega z pokoju. — Zatrzymajcie ją! — woła Devon, lecz ona odpycha ich i zbiega po schodach. Jackson też wypadł z pokoju i biegnie za nią — lecz Mi- randa skacze mu na plecy, prychając i drapiąc jak kotka. — Obiecałeś mi, ty parszywy kłamco! — Wszyscy ze zdu- mieniem obserwują jej atak. — Złożyłeś mi te same obiet- nice, co twoi przodkowie moim przodkom! I kłamałeś tak samo jak oni! Teraz zakosztuj gniewu Devonów! Siedząc mu na karku, sięga paznokciami do oczu. Jackson usiłuje ją zrzucić, ale nie może. Całą swoją ener- gię skupia na walce z tą podrzędną czarownicą, która nigdy nie powinna była stać się aż tak silna, aby zagrozić czaro- dziejowi Skrzydła Nocy. Wszyscy jej nie doceniali. Nie do- ceniali wszystkich Devonów i zaklinaczy z wysp. Z cienia wychodzi chwiejnym krokiem McNutt. Devon poznaje po jego oczach, że wyzwolił się spod wpływu Sza- leńca. —223— — Co ja zrobiłem? — zawodzi McNutt. — Och, co ja zro- biłem! — Biegnij za nią — woła Montaigne, wskazując kierunek, w którym uciekła Emiły. — Przyprowadź ją z powrotem! — Tak — wtóruje mu Devon. — Musimy pobiec za nią! — Nagle jest wdzięczny Mirandzie za ten atak na Szaleńca. Ściska ramię McNutta. ~ Nie możemy pozwolić, żeby Emiły dobiegła do urwiska. Zbiegają po schodach i przez frontowe drzwi pędzą w noc. Biegną w zacinającym deszczu i podmuchach porywiste- go wiatru. Emiły jest przed nimi, ledwie widoczna postać w bieli. Devonowi wydaje się, że to sen: wszystko odbywa się tak jak w legendach, które mieszkańcy miasteczka kie- dyś będą szeptem opowiadać w tawernach Biedy. Devon znalazł się w opowieści, którą usłyszał pierwszego dnia po przybyciu do Kruczego Dworu: o tej nocy, podczas której Emiły Muir rzuciła się z Czarciej Skały. W miarę jak mgła w pobliżu klifu gęstnieje, wrażenie snu na jawie się pogłębia. Czas płynie wolniej, dźwięki stają się ledwie słyszalne. Devon ma wrażenie, że jego duch opuszcza ciało. Jest w tych czasach tylko obserwatorem, nikim wię- cej. Świadkiem. Nie jest i nigdy nie był aktywnym uczest- nikiem wydarzeń. Randolph Muir miał rację: biegu historii nie da się zmienić. Gdyby ktoś tego dokonał, przerwałby ciągłość czasu. Czas nie miałby już znaczenia. Właśnie dla- tego pierwotni bogowie zdecydowali, że to nigdy nie może się zdarzyć. Co sobie wyobrażał Devon? Jak śmiał sądzić — zakładać — że może zmienić bieg historii? Aroganckie i niebezpieczne rojenia, niegodne prawdziwego czarodzieja Skrzydła Nocy. Staje się częścią mgły. Zaledwie obserwującym wydarze- nia duchem, eterycznym i bezcielesnym jak wiatr. Widzi, jakby w zwolnionym tempie, szaleńczą pogoń McNutta za —234— Emiły. Widzi, jak młodzieniec dogania ją, jego rozpaczliwe błagania, jej obłędny strach przed życiem, jakie zaplanował dla niej Jackson. Teraz Devon rozumie, że to, na co patrzy, jest nieuniknione — smutne i tragiczne, owszem — ale nieuniknione, jeśli czas i życie wszystkich związanych z nim osób mają nadal płynąć. Widzi, jak Emiły skacze. Jak spada. Słyszy jej ostatni krzyk. Patrzy, jak jej ciało wpada we wzburzone wody. A potem widzi, jak burza przechodzi. Księżyc wyłania się zza chmur. Jackson przybył za późno. Szaleje z żalu i gniewu. Tak więc to Szaleniec przemienia McNutta w bestię, Sza- leniec stoi za klątwą, która za trzydzieści lat dotknie Mar- cusa. Devon wcale nie jest zaskoczony. Zbyt wiele cierpień i nieszczęść w Kruczym Dworze jest skutkiem żądzy władzy Jacksona Muira. Biedny McNutt — jakże okropna jest jego przemiana, konwulsyjne ruchy, gdy zmienia się w straszli- wą bestię. Devon obserwuje z mgły, jak bestia wyje do księ- życa, a potem znika w ciemnościach. I nagle chłopiec znów jest sobą i stojąc w mokrej trawie, ciężko dysząc, spogląda na tkwiący na ciemnym niebie księżyc. — Wracaj do domu. — Ktoś uspokajająco kładzie dłoń na jego ramieniu. To Montaigne. — Nic więcej nie możemy tu zrobić. — A co z Jacksonem? — pyta Devon, gdy zaczynają iść. — Gdzie on jest? — Wszędzie i nigdzie — mówi Montaigne. — Teraz za- czyna się bitwa. atrz — mówi Randolph, zachęcając go gestem, żeby przy- łączył się do niego w saloniku na piętrze wschodniego skrzydła. — Teraz już wiemy, co on tu robił. -235 Deyonowi zapiera dech. W przeciwległej ścianie są drzwi do świata demonów — ten sam portal, który Devon zna ze swoich czasów. — Jackson otworzył inną Otchłań, kiedy pozbawiłem go dostępu do tej w piwncy — mówi Randolph. — Sięgnął przez czas i przestrzeń, po czym stworzył inne przejście w tym domu. — Zamknąłeś je? — pyta Montaigne. — Oczywiście. — Randolph opiera dłoń o żelazne drzwi. — To dlatego nie dołączyłem do was na urwisku. — Ze smut- kiem potrząsa głową. — Chociaż i tak nie zdołałbym zapo- biec tragedii, która już została przepowiedziana. Pan domu opada na fotel i kryje twarz w dłoniach. — Nazwałem mojego brata Apostatą — mówi zmienio- nym głosem — ponieważ nim właśnie jest. Montaigne też ze smutkiem spuszcza oczy. Znał tych męż- czyzn od małego, kiedy obaj mieli przed sobą wspaniałą przyszłość, kiedy obaj byli światłem dla oczu ich ojca. Jego smutek wydaje się niemal namacalny. Devon też pogrąża się w żalu — nie nad Jacksonem, lecz nad jego słodką i niewinną żoną. Bardzo polubił Emiły. Po- za swoim przybranym ojcem Devon nie stracił żadnych bli- skich osób. Zaledwie przed kilkoma godzinami Emiły była na dole i wznosiła toast za cudowną przyszłość. Nazajutrz miała otrzymać dar magii Skrzydła Nocy. Sądziła, że jest w ciąży. Wierzyła w dobroć i uczciwość swojego męża. Te- raz była szybko puchnącym trupem, ciskanym przez bezli- tosne morze. A wszystko przez Szaleńca. Nie, nie tylko przez niego. Jego kochanka Miranda — lubiąca zabawę dziewczyna, która kiedyś zaprzyjaźniła się z Devonem — również była odpowiedzialna za śmierć Emiły. Jak taka wesoła dziewczy- na mogła stać się takim potworem? —236— — Gdzie jest Miranda? — pyta Devon. — Gdzieś w ciemnościach nocy, planuje swój następny ruch. — Randolph patrzy na nich obu. — Tak samo jak Jack- son. Moi przyjaciele, przygotujcie się na długą noc. I może kilka długich dni, zanim wyłoni się zwycięzca tego starcia. Devon nic nie mówi, chociaż wie, co się stanie: Szaleniec zostanie pokonany. Wie, że Randolph nie chciałby tego usłyszeć. Devon nie wie jednak, czy — nawet jeśli Randolph zwy- cięży— on sam, Devon, przeżyje tę noc. A może jest mu przeznaczone umrzeć tutaj, w przeszłości, i nigdy nie po- wrócić do przyjaciół i swoich czasów? W końcu McNutt nie widział Devona podczas swojej podróży w przyszłość. Według Rolfe'a, Devon nie wrócił. McNutt dowiedział się, że Devon wyruszył na poszukiwanie leku dla Marcusa, ale nie pojawił się ponownie. Ponadto — co jeszcze bardziej go niepokoi — Amanda i Edward Muirowie nie będą mieli żadnych wspomnień o Devonie z dzieciństwa. To pasowałoby do koncepcji, że on umrze tutaj, i to wkrótce — kiedy oni są jeszcze za mali, żeby go zapamiętać. Tak więc być może los Devona również został przepo- wiedziany, i w żaden sposób nie można tego zmienić. Czy właśnie to kryło się za drwinami Szaleńca, gdy Devon wal- czył z nim w swoich czasach? Jackson stwierdził wówczas, że on — Jackson Muir — jest przeznaczeniem Devona. Czy dlatego, że wiedział—ponieważ już to przeżył—że pokona Devona w przeszłości? Muszę się skupić, myśli Devon. Nie mogę się zniechęcać. Nie mogę się bać. — Przede wszystkim — mówi Randolph, wstając i przy- gotowując się do walki — musimy wyprowadzić z domu Rolfea, służbę oraz żonę i córkę McNutta. Trzeba ich umie- —237— ścić w bezpiecznym miejscu. — Kładzie dłoń na ramieniu Montaigne'a. — Każę odwieźć ich tam, gdzie wysłałem Gretę i dzieci. — Gdzie to jest, panie? — pyta Devon. — Nieważne, Teddy. Im mniej osób o tym wie, tym le- piej. To dotyczy nawet ciebie, przyjacielu. — Tylko że możemy potrzebować pomocy pani Muir — mówi Montaigne. — Dwoje członków Bractwa przeciwko jednemu zapewniłoby nam przewagę. — Nie — oświadcza stanowczo Randolph. — Jackson tyl- ko by na to czekał. Mój brat stracił tej nocy żonę. Teraz jego celem stałaby się moja małżonka. — Pan Kruczego Dworu uśmiecha się i odwraca do Devona. — Ponadto, już jest nas dwóch. Kładzie dłoń na ramieniu chłopca. — Już raz go pokonałem, panie — mówi nastoletni czaro- dziej, przezornie nie podając żadnych szczegółów. — Mogę zrobić to znowu. — Dobry chłopiec. — Randolph spogląda na Montai- gnea. — Delikatnie przekaż złe wieści pani McNutt. Może jeszcze uda nam się ocalić biednego Ogdena. Powiedz jej, żeby nie traciła nadziei. I znów Devon nie wyjawia tego, co wie z przyszłości. Gdzieś z nadmorskiego urwiska dobiega wycie bestii, przeszywające dreszczem całe ciało Devona. Rodzina McNutta, mały Rolfe i służba w milczeniu wsiadają do dłu- giej czarnej limuzyny Randolpha. Szofer rusza podjazdem i samochód znów znika, zanim zdąży minąć zakręt. Devon zastanawia się, dokąd odesłał ich Randolph, gdzie na tym świecie można się ukryć przed gniewem Szaleńca. Za oknami salonu wycie bestii przybiera na sile. Przybli- ża się. Devon spogląda na księżyc, na jego okrutne, nieru- chome oko. —238— — Z moim bratem nie da się dyskutować — mówi Ran- dolph. — Nasza potyczka może zakończyć się tylko w jeden sposób. — Śmiercią Jacksona — mówi Montaigne głosem zdła- wionym z emocji. — Lub moją — oznajmia Randolph. Albo moje;., myśli Devon. — Jednak co do McNutta — dodaje Randolph — mam nadzieję, że jeśli schwytamy bestię... Jak na zawołanie stwór wyje. Teraz jest już w pobliżu Kruczego Dworu. — Nasza moc na niego nie działa — mówi im Devon. — Jedynie srebro go osłabia. — Jak wilkołaka — zauważa Montaigne. Randolph kiwa głową. — To ma sens. Jest stworzeniem księżycowym. — W moich czasach zrobiłem sobie zbroję ze srebra... Teraz jednak nie ma czasu na dyskusje. Devon nie nadą- ża za rozwojem wydarzeń. Wielkie oszklone drzwi na taras nagle rozlatują się i wszędzie jest pełno odłamków szkła. Ściany drżą od ryku bestii. — Montaigne! — krzyczy Devon. Bestia włochatą łapą chwyta Opiekuna za ramię i uno- si w powietrze. Zbyt szybko, by dwaj pozostali zdążyli jej przeszkodzić, ciska nim przez pokój. Montaigne z łosko- tem uderza o ścianę i osuwa się na podłogę, przewracając stolik i lampę. — Srebrna zbroja! — krzyczy Devon. Natychmiast otacza go pancerz z lśniącego srebra. W chwi- li gdy bestia zamierza się na Randolpha, jego również osła- nia srebrzysta zbroja. Stwór cofa się, sycząc. — Pamiętaj, że to McNutt — mówi Randolph. — Nie możemy go zabić. Musimy go tylko poskromić. Zajdź go —239— od tyłu, Teddy. Nie daj mu uciec tą samą drogą, którą przy- szedł. Bestia stoi między nimi, sycząc i plując. Z jej wilczego pyska cieknie piana, a niedźwiedzie łapy wściekle, lecz bez- silnie młócą powietrze. Stwór spogląda to na Devona, to na Randolpha. Srebrzysty blask ich zbroi razi jego ślepia. Montaigne ocknął się i powoli wstaje. — W szufladzie mojego biurka, Montaigne — mówi Ran- dolph, nie odrywając oczu od bestii — jest pistolet, przygo- towany na taką ewentualność. — Srebrne kule? — pyta Devon. — Tak. Chcę go tylko obezwładnić, nie zabić. Strzelę w no- gę, żeby nie mógł chodzić. Montaigne chwiejnie rusza w kierunku biurka, wyciąga rękę... ...i nagle żółty promień światła przecina powietrze, pa- rząc mu dłoń. Montaigne cofa się z okrzykiem bólu, ściska- jąc rękę. — Chyba nie chcieliście zastrzelić mojego domowego zwie- rzątka, co? To głos Szaleńca. Nagle Jackson Muir jest w tym pokoju, w każdym jego kącie, wypełniając go swoją osobowością od podłogi po sufit. Obojętnie, gdzie Devon spojrzy, wszędzie widzi twarz zbuntowanego czarodzieja. To oblicze przesta- nia wszystko inne. — Najpierw zabijasz moją żonę — wrzeszczy Szaleniec — a teraz chcesz zabić moją bestię! — Nie wygrasz, Jackson — rozlega się krzyk Randolpha, chociaż Devon nie może go dostrzec. Przekrwione i pod- puchnięte oczy Szaleńca wypełniają całe pole widzenia. — Drogi bracie — mówi Jackson. — Wygrałem już w chwili, gdy zaprosiłeś mnie do tego domu. Ty i twój szla- chetny kodeks honorowy! Nie chciałeś słuchać tego chłop- 240 ca, prawda? Nie chciałeś słuchać jego opowieści o przyszło- ści. Zobacz, do czego to doprowadziło! Straszne, ogromne, przekrwione oczy kierują się na De- vona. — Wiem o tobie wszystko, mały czarodzieju — mówi Jackson. — Wiem wszystko o twoich przestrogach i żało- snych próbach zmiany biegu historii. — Miranda ci powiedziała! — woła Devon. — Co jej zro- biłeś? — Czas zadawania pytań minął — mówi Jackson śpiew- nym głosem, podobnym do głosu klauna, którego udawał, zabawiając dzieci. — Nastał czas zabijania! Devon czuje ukłucie rozgrzanego metalu. Spogląda w dół. Jego srebrna zbroja się topi. Bestia wyje, wyczuwając okazję do ataku. Ugotuję się żywcem w topionym srebrze, jeśli nie uwolnię się od tego pancerza, myśli Devon, wyskakując w powietrze ze swojej topiącej się zbroi. Zawisa pod sufitem, przytrzy- mując się go rękami i podeszwami, jak Spider-Man. Przez tych kilka cennych sekund Devon omiata wzro- kiem pokój. Widzi, że zbroja Randolpha też się stopiła i czarodziej wyskoczył z niej. Montaigne leży nieprzytom- ny, a Szaleniec stoi w drzwiach, wypełniając pomieszczenie swoim obrazem i osobowością. Devon skacze. Jackson nie ma czasu zareagować. Devon obunóż kopie czarnoksiężnika w szczękę, obalając go na podłogę. Gdy Jackson natychmiast siada — niczym okropna, niepokona- na, mechaniczna zabawka — ma twarz zalaną krwią. I jest wściekły. Naprawdę wściekły. — Sprowadzić je — szepcze przez zaciśnięte zęby. Przez sekundę Devon słyszy tylko świst wichru — zło- —241-- wieszczą zapowiedź niebezpieczeństwa. Potem rozlega się trzask rozbijanego drewna i szkła. Oraz piskliwe okrzyki i wrzaski demonów. Sług Szaleńca. Rozbijają ściany domu, całe tuziny okrytych łuskami ga- dów i włochatych, niedźwiedziowatych potworów. Niektó- re są w połowie ludźmi, a w połowie zwierzętami, ciała in- nych niemal rozkładają się w oczach. I jeśli plan Szaleńca się powiedzie, jeżeli dostanie się do wschodniego skrzydła i otworzy Otchłań, wkrótce będą tu setki — tysiące — tych paskudnych, cuchnących, okrop- nych stworów. W zamieszaniu Devon zupełnie się gubi i traci z oczu Randolpha. Jest sam. Całkiem i zupełnie sam. — Wracaj do swej Otchłani! — rozkazuje najpierw jed- nemu, potem drugiemu i jeszcze następnemu atakującemu demonowi. Znikają, na rozkaz czarodzieja wessane przez niewidzialny wir z powrotem do swego nieziemskiego kró- lestwa. Jednak jest ich tak dużo i wciąż nacierają... Wypełniający pomieszczenie smród dusi Devona. Ten odór rozkładu — zepsutych jaj, ścieków, psujących się w słoń- cu ryb — aż drapie w gardle. Dlaczego te stwory nie tylko wyglądają, ale w dodatku śmierdzą tak okropnie? Jednak kiedy kolejny z nich — sześcioręki szkielet z łbem morsa — rzuca się na niego z głuchym warkotem, Devon uświadamia sobie, że to tylko atak odwracający uwagę. Gdzie jest Jackson? Gdzie on się podział? Demony mogą. zniszczyć dom, pojmuje Devon, ale z ła- twością go odbudujemy. Natomiast jeśli Szaleniec otworzy Otchłań, już nie zdoła- my tego naprawić. Gdy mors otwiera pysk, żeby go ugryźć, Devon znika. Ma nadzieję, że Randolph nie pomyśli, że uciekł. Jednak 242 w tym momencie powinien znaleźć się w zupełnie innym miejscu We wschodnim skrzydle. Przy Otchłani. W salonie Emiłyjest cicho. Jej robótka wciąż leży na fote- lu, na którym ją zostawiła. Devon idzie do pokoiku, w którym Jackson stworzył no- wą Otchłań. Oddycha z ulgą. Drzwi nadal są zaryglowane, zamknięte. Odwraca się, zamierzając wrócić na dół, skąd wciąż do- biegają odgłosy walki. — No cóż, w końcu jesteśmy sami — rozlega się głos. Drzwi pokoiku zamykają się z trzaskiem i Szaleniec w swym czarnym płaszczu materializuje się przed Devonem, przeszy- wając go czarnymi oczami. Wciąż ma zakrwawioną twarz. — Kim jesteś, chłopcze? — pyta Jackson. — Kto cię tu przysłał? — Przybyłem z własnej woli. Jackson chwyta go za koszulę. — Spójrz mi przez ramię, chłopcze. Spójrz na ten por- tret. On wygląda tak jak ty. Wisiał tam już wtedy, kiedy by- łem dzieckiem. Kim jesteś? Devon nie traci pewności siebie. — Mam na imię Teddy. — Czy jesteś z przyszłości, jak twierdzisz — pyta Szale- niec — czy z przeszłości? Skąd przybywasz? — Czas zadawania pytań minął — odpowiada spokojnie Devon, uwalniając się z uścisku Jacksona i cofając poza za- sięg jego rąk. — Nastał czas zabijania. Jednym skinieniem głowy odrzuca Jacksona Muira na ścianę. — To za to, co zrobiłeś Montaignebwi — woła Devon. — A to będzie za to, co zrobiłeś Emiły! —243— Skacze, zamierzając wylądować na karku Apostaty i zła- mać mu kręgosłup. Jedynym wynikiem tej potyczki, jak po- wiedział Randolph, może być śmierć. Lepiej Szaleńca, myśli Devon, niż moja. Jednak Jackson jest zbyt szybki. Błyskawicznie wyciąga rę- kę i łapie chłopca za nogę, przewracając go na podłogę. Przyciska go całym ciężarem swojego ciała, pochylając nad nim zakrwawioną twarz. — Ośmielasz się wymawiać imię mojej żony? Ośmielasz się udawać, że chcesz ją pomścić, podczas gdy to wyłącznie ty ponosisz odpowiedzialność za jej śmierć? Śmieje się, gdy Devon usiłuje się wyrwać. — Jaki szlachetny — syczy Szaleniec. — Ty i mój brat je- steście tacy nieugięci i dumni. Nigdy nie próbowalibyście odstąpić od honorowego kodeksu Skrzydła Nocy. Krzywi się w okropnym uśmiechu. — Założę się, że twój Opiekun nigdy nie powiedział ci o tej sztuczce — mówi Jackson, oburącz przyciskając Devo- na do podłogi, kolanami unieruchamiając uda chłopca. — Przygotuj się, by przyjąć mnie, chłopcze, w swoim umyśle. Twarz Szaleńca przesłania wszystko. Jego osobowość — która wypełniała cały salon na dole — teraz miesza się ze świadomością Devona. Szaleniec wnika w jego ciało, wdzie- ra się do świątyni jego umysłu... Devon krzyczy. 13. ZyŚCie, do pidgiel (o r lo najstraszniejsze, najbardziej nieznośne przeżycie, jakie Devon byłby w stanie sobie wyobrazić, gdy inny duch, inna inteligencja, wdziera się w jego najskrytsze myśli i wspo- mnienia. Nie! Nie pozwolę ci wejść! Już tu jestem! Przegrałeś! Nie możesz mieć dostępu do moich myśli! Boisz się zdemaskowania! Oczywiście! Jeśli dowiem się, skąd przybyłeś, będę wiedział, jak cię pokonać! Jest tak, jakby nie leżeli już na podłodze w tym niewielkim pomieszczeniu, lecz jako bezcielesne zjawy walczyli w kra- inie poza czasem i przestrzenią. Tu nie mają swoich ciał, a jednak Devon całkiem wyraźnie „widzi" swojego wroga. Widzi ciemność, otchłań, tam, gdzie powinna być dusza. I nagle pojmuje, jak można pokonać Szaleńca. Jestem silniejszy od wszystkiego, co staje przeciwko mnie, przypomina sobie. Wtargnij w moje myśli, jeśli chcesz, Jacksonie, lecz nie zdołasz odebrać mi duszy! Nawet w tej eterycznej postaci Devon „słyszy" śmiech Szaleńca. Zabiorę ci duszę, chłopcze, i zjem ja na śniadanie! Tylko spróbuj! — mówi triumfalnie Devon i nagle prze- staje się bać. A przy okazji wejrzyj w moje wspomnienia. —245— Jednemu przy jrzy j się szczególnie uważnie, Jacksonie! To da- ję ci dobrowolnie. Weź je sobie! Proszę! Wyczuwa nagłą podejrzliwość Jacksona. Patrzysz, Jacksonie? Doświadczasz tego? Czy widzisz, jak w moich czasach wtrąciłem cię w Otchłań? Uczyniłem cię więźniem pośród tych stworów, które teraz usiłujesz uwolnić! Nie! Devon czuje, jak Szaleniec cofa się, nie chcąc doświad- czać czegoś takiego. Dzięki temu Devon nabiera odwagi i pewności siebie. No już, rozejrzy j się, Jacksonie. Co jeszcze możesz znaleźć w moich myślach? Wejrzyj w nie i zobacz, czy zamiast mojej klęski nie znajdziesz tam swojej! Nowy przypływ sił pozwala Devonowi powrócić do swe- go ciała i zepchnąć z siebie bezwładnego Jacksona, tak że ten pada na plecy. Szaleniec natychmiast wycofuje się z je- go umysłu — niezwykle przykre doznanie, jak zdzieranie plastra. Devon wstaje, zwycięski. Szaleniec otwiera przekrwione oczy i spogląda na Devo- na. Gniewnie warczy i znika z pokoju. Devon drży. Gdyby Szaleniec dłużej pozostał w jego umyśle, istotnie mógłby znaleźć sposób na to, jak walczyć z Devonem, a może nawet go pokonać. Jednak chłopiec sprytnie podsunął mu to jedno wspomnienie, które prze- straszyło Jacksona i zmusiło go do odwrotu. W samą porę. Devon nie jest pewien, czy uszedłby z życiem, gdyby Sza- leniec całkowicie splądrował jego umysł. Będzie musiał się nauczyć, jak w przyszłości zapobiegać takiej inwazji. Teraz rozumie, dlaczego czytanie w myślach jest sprzeczne z kodeksem honorowym Skrzydła Nocy. Mu- si być jakiś sposób na obronę przed podobnymi atakami re- negatów. Kiedy Devon ponownie pojawia się na dole, stwierdza, że —246— demony znikły. Randolph odesłał wszystkie do ich Otchła- ni, gdziekolwiek te się znajdowały. — Nie mamy pewności, czy to była cała armia Jackso- na — mówi, ciężko dysząc. — W zaroślach wokół domu mogą się czaić inne demony, bo w pokoju wciąż jest gorąco i duszno. Randolph Muir wzdycha i siada na fotelu pod portretem ojca. Salon jest w ruinie. Zachodnia ściana runęła i spo- re kawałki suńtu spadły na podłogę, odsłaniając krokwie. Wszystkie szyby są pov^ybijane, a drzwi na taras wyrwane z zawiasów. Większość mebli jest połamana i powywraca- na, a krew i łuski są wdeptane w dywan. — Mam zrobić tu porządek? — pyta Devon. — Byłbym wdzięczny, Teddy — mówi Randolph. — Je- stem wyczerpany, a Greta dostałaby szału, gdyby wróciła i zobaczyła salon w takim stanie. Devon macha ręką i w myślach wypowiada życzenie, aby pokój wyglądał tak jak przed atakiem demonów. Usunięcie tak poważnych szkód trwa prawie minutę, lecz później nie ma żadnych śladów tego, co przed chwilą się tutaj zdarzyło. Zakończywszy pracę, Devon siada i opowiada Randol- phowi o swoim starciu z Jacksonem. — On nie może otworzyć Otchłani — wyjaśnia Ran- dolph — chyba że zmusi mnie do tego albo zabije. Ponieważ to ja ją zamknąłem i tylko moje polecenie lub moja śmierć może znów ją otworzyć. — Zatem on wróci — mówi Devon. Randolph uśmiecha się smutno. — Och, on nigdzie nie odszedł. Wciąż jest gdzieś w tym domu. Musisz pamiętać, że on uważa, że to jego dom, a my jesteśmy tu intruzami. Podnoszą Montaigne'a i pomagają mu dojść do domu i położyć się do łóżka. Upiera się, że nic mu nie będzie, że —247— nie ma żadnych złamań, ale stracił trochę krwi i jest mocno posiniaczony. Idąc z powrotem przez trawnik, Devon pa- trzy, jak słońce wyłania się zza horyzontu i maluje niebo płomienistą czerwienią. Wstaje dzień. Widzą jakąś postać, leżącą na trawie. — To McNutt! — woła Randolph. Ogden leży na wznak, posiniaczony i zakrwawiony. Wschód słońca z powrotem zamienił go w człowieka. Devon podbiega do niego. Młody człowiek jęczy, odzy- skując przytomność. — Co... co się ze mną działo? — mamrocze. Jak Devon ma mu to powiedzieć? Jak ma wytłumaczyć, czym stało się jego życie? Pomagają mu wrócić do Kruczego Dworu, gdzie Ran- dolph przeprowadza jakąś tajemniczą rozmowę telefo- niczną. Godzinę później do frontowych drzwi puka mały, krępy, siwowłosy mężczyzna. Devon pojmuje, że to gnom, wezwany ze względu na swoje medyczne umiejętności. Si- niaki i zadrapania Montaigne'a i McNutta w magiczny spo- sób goją się w ciągu kilku minut. Gdyby tylko reszta była równie łatwa. Ponieważ tej nocy znów będzie pełnia i Ogden McNutt ponownie zmieni się w bestię. I według artykułów w gaze- cie, tego wieczoru zabije kogoś — a potem sam zginie. Jak mam żyć z tą świadomością,7 Wiedząc, ze nie mogę temu zapobiec, że nie mogę nikogo ostrzec? Devon jest wyczerpany. Bezsenna noc, spędzona na wal- ce z demonami i szalonym czarnoksiężnikiem, może zmę- czyć każdego. Jednak jeszcze przed południem łapie drugi oddech. Wie, że będzie tego potrzebował, gdyż Szaleniec uderzy znowu. I to wkrótce. Randolph siedzi w salonie w medytacyjnej pozie: zacho- wując czujność, a jednocześnie zbierając siły do następnego —248— starcia. Nic nie mówi, tylko siedzi z podwiniętymi nogami, patrząc prosto przed siebie. Devon przez chwilę próbuje go naśladować, ale jest zbyt niespokojny. Wymyka się z poko- ju, wiedziony tylko jedną myślą. Miranda. Randolph nie próbował odnaleźć dziewczyny. Zapewne zdecydował, że nie warto jej szukać, że nie ma się co oba- wiać jej czarów. Jednak Devon zastanawia się, czy dziew- czyna jest teraz po ich stronie, czy ponownie przyłączyła się do Jacksona. Lepiej być gotowym na wszystko, co mo- głaby na nich zesłać. Zamyka oczy, życząc sobie, żeby do niej dołączyć. Znika i pojawia się przed drzwiami komnaty na szczycie wieży. Tej samej, w której kiedyś będzie więziona Ciarissa. Puka do drzwi. — Mirando! Wiem, że tam jesteś! — Odejdź — rozlega się jej głos. — Wpuść mnie! Muszę z tobą porozmawiać. — Za późno na rozmowy — mówi dziewczyna, uchylając drzwi. Spogląda ciemnymi oczyma na Devona. — Szaleniec zabije nas wszystkich. — Mówiłem ci, że tak się nie stanie — nie ustępuje De- von. — Wpuść mnie. Ona odsuwa się na bok, wpuszczając Devona do komna- ty. Wygląda na korytarz, upewniając się, że nikt za nim nie szedł, po czym zamyka drzwi. — Zhańbiłam ród Devonów — mówi i łzy spływają po jej ślicznej twarzy. — Spowodowałam śmierć niewinnej kobiety. — Odegrałaś w tym pewną rolę, Mirando, nie mogę za- przeczyć. Jednak to głównie Szaleniec jest odpowiedzialny za śmierć Emiły. Ona podchodzi do okna i spogląda na posiadłość. Dzień jest mglisty i parny. W powietrzu unosi się zapach morskiej wody. —249— — Nie powinnam była tu przyjeżdżać — mówi. — Mia- łam nadzieję, że wskrzeszę świetność mojej rodziny. Chcia- łam, żeby Devonowie znów stali się godnymi zaufania part- nerami czarodziei Skrzydła Nocy. Liczył na to mój ojciec, kiedy przybył do tego kraju. Dlatego przyjęłam rolę Opie- kunki małej Amandy. Odwraca się plecami do okna i patrzy na Devona. — Miałam tyle marzeń, tyle nadziei! A on mnie okłamał! Mam dość kłamstw czarodziei Skrzydła Nocy! Devon podchodzi do niej. — Może jestem jednym z nich, Mirando, ale także jestem Deyonem. Spójrz na mnie. Nie widzisz? Właśnie to nas łą- czy, Mirando. Jestem twoim krewnym. W moich czasach noszę imię Devon. Jestem pewien, że nadano mi je dla uho- norowania mojej rodziny. Ona mruga parę razy, jakby w końcu zrozumiała, kim on naprawdę jest. — Jesteś... Devonem? — Tak. W takim samym stopniu co czarodziejem Skrzy- dła Nocy. Ona znów zaczyna płakać. — Tylko że ja teraz już nic nie mogę zrobić, Teddy Bear. Nie mam siły woli. Pozbawił mnie jej. Wtargnął do mojego umysłu... — Miranda płacze jeszcze głośniej na samo wspo- mnienie. — To było okropne. Wdarł się do mojego umysłu, poznał wszystkie moje myśli, wszystkie skrywane nadzieje, marzenia i obawy... Devon bierze ją w ramiona. Serce łamie mu się ze współ- czucia. Jest taka młoda, zaledwie kilka lat starsza od niego. To jeszcze dziewczyna, która niedawno śmiała się, tańczyła i mówiła „wystrzałowo" lub „odjazdowo". Teraz jest znużo- na i zniechęcona niczym jakaś bardzo stara kobieta. — Ze mną też tego próbował — mówi jej Devon. — Wiem, jakie to okropne uczucie. —250— B"1 li— — Zabrał mi wszystko. Wszystkie moje wspomnienia. Moje marzenia. Całą moją energię i pasję. Teraz jestem ni- czym pusta skorupa. Skorupa. — Siada na krześle, najwy- raźniej zbyt słaba, aby dłużej ustać. Podnosi ciemne oczy ku jego oczom. — W ten sposób dowiedział się o tobie. Przeczytał w moich myślach. Nie powiedziałam mu. Do- chowałam tajemnicy do końca. Devon uśmiecha się. Miło mu to słyszeć. Nachyla się do niej. — Zatem pomożesz nam, Mirando? Pomożesz nam po- konać Szaleńca? Ona potrząsa głową. — Nie mogę. Mówiłam ci. Zabrał wszystko. Teraz jestem tylko pustym ciałem. Nie mam duszy. — Nie — protestuje Devon. — Możesz odzyskać swoją duszę. Miranda zamyka oczy, jakby nie miała siły trzymać otwar- tych powiek. — Nosisz jego dziecko — przypomina Devon. — Będziesz mu potrzebna... Miranda uśmiecha się słabo. — Na dodatek Jackson jest męską szowinistyczną świ- nią. Wyczytał w moich myślach, że to będzie dziewczynka, a dziewczynka mu się nie przyda, skoro nic nie może odzie- dziczyć. Sam mi tak powiedział. Oświadczył, że poszuka in- nej kobiety, która da mu syna. — Kłamie — mówi Devon. — Próbuje cię pognębić, po- zbawić ducha walki. On się ciebie boi, Mirando! Boi się De- vonów. — Nic z tego, Teddy Bear. Jestem załamana. Nie mogę ci pomóc. Młoda kobieta z trudem podciąga kolana do piersi i obej- muje je rękami. —251— — Nic z tego — powtarza. — Randolph może zwycięży, tak jak twierdzisz. Może uda się pokonać Jacksona, ale ja jestem zgubiona na wieki. Pozostało mi jeszcze tylko uro- dzić moje dziecko, a potem zakończyć życie. On mi je ode- brał. — Zaczyna płakać. — To pewnie moja kara za zhań- bienie nazwiska Devonów. Devon z ciężkim sercem opuszcza wieżę. Dzień płynie powoli, gdyż każde Łyknięcie starego zegara w hallu zdaje się zapowiadać kolejny atak Szaleńca. Jak dłu- go będą musieli na to czekać? Czy on właśnie zbiera armię demonów? W jaki sposób przypuści następny atak? Randolph nadal siedzi w salonie, pogrążony w medyta- cjach. Devon podskakuje, gdy otwierają się frontowe drzwi. — Montaigne! — woła. — Myślałem, że jeszcze nie do- szedłeś do siebie. — Medycyna gnomów czyni cuda — oznajmia Opiekun. — Rwę się do walki. A ty odpocząłeś? — Jakoś nie mogę — mówi Devon. — Wciąż myślę o róż- nych sprawach... Na przykład o Ogdenie. Montaigne kiwa głową. — Przed chwilą narysowałem pentagram na podłodze ga- rażu — mówi. — Pentagram to pięcioramienna gwiazda... — Tak, wiem, co to jest pentagram. To ochronny znak. — Właśnie. Dziś wieczorem umieścimy McNutta w środku pentagramu. To nie pozwoli mu skrzywdzić innych lub sie- bie, kiedy wzejdzie księżyc. I miejmy nadzieję, że do następ- nej pełni odkryjemy sposób, żeby całkowicie go wyleczyć. Devon nic nie mówi, tylko spogląda w kierunku salonu. Montaigne wzdycha. — Z twojego milczenia wnioskuję, że z przyszłości wiesz, że nie uda nam się wyleczyć biednego Ogdena. Mimo to musimy próbować. Bez nadziei... —252— — Masz rację, Montaigne. Bez nadziei nie można żyć. Teraz dzień wlecze się jeszcze bardziej. Siedząc na fotelu naprzeciw nieruchomego, lecz w pełni przytomnego Ran- dolpha, Devon ucina sobie krótką drzemkę. Budzi się nagle i dostrzega, jak bardzo wydłużyły się cienie. Randolph też wraca do życia, ale nie odzywa się. W jakiś sposób, mimo iż nie rozmawiał z Montaigneem, zna jego plan. Prowadzi McNutta do garażu, a Devon podąża za nimi. Ma wrażenie, że to sztuka, w której aktorzy odgrywają swoje role, Devon zaś jest znużonym widzem, który wszystko już obejrzał i wie, jak to się skończy. Montaigne podsuwa krze- sło, a McNutt zajmuje miejsce w samym środku gwiazdy. — Powiedz mi, co się stanie — mówi McNutt do Devo- na, spokojnie i ze smutkiem. Jak mu powiedzieć? I co można mu wyjawić? Devon uśmiecha się, chociaż łzy cisną mu się do oczu. — No cóż, twoja córeczka Gigi wyrośnie na śliczną pan- nę — mówi — i stworzy szczęśliwy dom z mężem, który bardzo ją kocha. Urodzi twojego wnuka, który będzie jed- nym z moich najlepszych przyjaciół, jednym z najbystrzej- szych dzieciaków w szkole, mądrym, odważnym i lojalnym. I obiecuję ci, że jeśli kiedyś wrócę do domu, opowiem im obojgu o tobie, jakim mądrym, odważnym i lojalnym byłeś Opiekunem. Ogden McNutt uśmiecha się. — Dziękuję ci, Teddy. Dziękuję. To wszystko, co chcia- łem wiedzieć. Zamyka oczy i czeka, aż wzejdzie księżyc. n-si siężyc wschodzi i rozpoczyna się przemiana. — Teraz już pamiętam! — krzyczy McNutt. mordu! Oto, co mnie nachodzi! —253— Żądza Wrzeszczy, gdy jego ciało skręca się w konwulsjach. — Nie chcę zabijać! Nie pozwólcie mi zabijać! — W pentagramie jesteś bezpieczny — oznajmia Ran- dolph. — Nie zdołasz z niego wyjść! Lecz McNuttjuż go nie słyszy. Jest bestią, ryczącą i szcze- rzącą kły, stojącą w środku wpisanej w okrąg gwiazdy. Wyje, ile tchu w piersi. Devon cofa się, słysząc ten strasz- liwy odgłos, odbijający się echem w pustym garażu. Bestia znów wyje, jakby wzywając pomocy. I ktoś odpowiada na jej zew. — Uwaga! — woła Devon. Pentagram znika! Jakby zmazywana niewidzialną gąbką, linia narysowana kredą na betonie znika! Wskazując palcem, Randolph w magiczny sposób próbu- je odtworzyć linię, lecz ta równie szybko jest zmazywana ponownie. W pentagramie powstają luki i bestia wydostaje się z niego. Ryczy i Devon widzi w jej czerwonych ślepiach żądzę mordu. W mgnieniu oka Devona i Randolpha ponownie oble- kają srebrne zbroje. Machnięciem ręki Randolph okrywa również Montaigne'a. Bestia, wydawszy przeciągły ryk roz- czarowania, odwraca się i jednym susem wyskakuje przez okno garażu w noc. — Musimy go dogonić! -~ woła Montaigne. — Nie tak szybko — rozlega się głos. Odwracają się. Uśmiechnięty i spokojny, odziany w swą szatę czarnoksiężnika, stoi przed nimi Szaleniec. — Sądzę, że macie tu do załatwienia znacznie pilniejszą sprawę — mówi ze śmiechem. Randolph podchodzi do niego. — Zlituj się nad biednymi ludźmi w miasteczku, którzy nie zrobili ci nic złego, bracie — prosi. — W tej postaci McNutt zabije kogoś tej nocy. Przywołaj go. —254— Usta Jacksona rozciągają się w szerokim uśmiechu. — Myślisz, że pozostały we mnie jeszcze jakieś uczucia po tym, jak straciłem przez ciebie żonę? Z pewnością nie dla tych biednych ludzi, którzy wkrótce będą moimi poddanymi! Szaleniec odchyla głowę do tyłu i parska śmiechem, któ- ry przy pogłosie w garażu jest gorszy od wycia bestii. Znów kieruje swe oczy na brata. — Naprawdę myślałeś, że zdołasz ukryć przede mną swoją rodzinę, Randolphie? Och, ile tajemnic znają Opie- kunowie, a dzisiaj bytem w umyśle jednej z nich! Teraz nie ma już przede mną tajemnic. Randolph blednie. — Zostaw moją rodzinę w spokoju, Jackson! — Wspaniała kryjówka! Och, naprawdę! Tutaj! Obok nas! W świecie równoległym, istniejącym na nieco innej często- tliwości niż nasz. Błyskotliwe, Randolphie! Naprawdę bły- skotliwe! — Szaleniec śmieje się. — Dzieci wciąż mogą bie- gać, bawić się i spać we własnych łóżkach. Tylko pozostają niewidzialne, nieosiągalne. Randolph, z twarzą pobielałą z przerażenia, szykuje się na najgorsze. — Kiedy dowiedziałem się, gdzie są, łatwo było je do- stać — mówi Szaleniec. Wyciąga rękę. Ta nagle znika od łokcia w dół, gdy sięga nią do świata równoległego i, niczym z niewidzialnej kie- szeni, wyciąga łkającą małą Amandę. — Nie! — krzyczy Randolph. — Och tak, tak — mówi Jackson i nagle nie jest już czar- noksiężnikiem, lecz klaunem o pomalowanej na biało twa- rzy, który tak przestraszył dziewczynkę. Rozciąga grube czerwone wargi w uśmiechu i przyciska bulwiasty nochal do jej twarzy. Amanda krzyczy. Randolph rzuca się na niego, ale Jackson znika. —255— — Ma moje dziecko — jąka się Randolph. — Ma Amandę! — Uspokój się, panie — radzi mu Montaigne. — Chce cię wytrącić z równowagi. Devon patrzy, jak wielki czarodziej bierze się w garść. Jego twarz przybiera zwykły rozważny wyraz i Randolph wypuszcza powietrze z płuc. — Tak — mówi. — Masz rację, Montaigne. Zwycięży- my, jeśli zachowamy spokój. — Kieruje spojrzenie na De- vona. — Wy dwaj musicie iść za McNuttem. Od was zależy, czy spełni się przeznaczenie. Ja ruszę za moim bratem. — Wie pan, dokąd się udał? — pyta Devon. — Wiem, gdzie go szukać — odpowiada czarodziej i znika. Devon odwraca się do Montaigne'a. — Idź za mną. Wiem, gdzie znajdziemy bestię. Będzie na East Seaboard Beach. I zapewne już zabiła dziewczynę. Istotnie, kiedy tam przybywają, dziewczyna nie żyje, tak jak to opisano w gazetach z przyszłości. Jej ciało leży na plaży, a gdy fale monotonnie rozbijają się na piasku, księżyc oblewa swą straszną białą poświatą wzburzoną powierzchnię morza. W wyciu bestii słychać nie wściekłość, lecz smutek. Nie chcę zabijać! Nie pozwólcie mi zabijać! Devon staje oko w oko z bestią. W blasku księżyca jej płacz łamie mu serce. Montaigne pędzi susami po plaży. Bestia zauważa go, wydaje głuchy pomruk i rusza w jego kierunku. — Cofnij się! — krzyczy Opiekun, ale stwór dalej na nie- go naciera. — Ogdenie! — wota Devon. Bestia przystaje. — Nie chcesz zabijać! — przypomina jej Devon. Bestia odwraca się i jej ślepia mają ludzki wyraz. Chło- piec widzi w nich Ogdena McNutta. Zaraz jednak stwór znów się odwraca i groźnie rusza w kierunku Montaigne'a. —256— — Ogdenie! — ponownie woła Devon. Jednak bestia już prawie dopadła Montaigne'a. Szeroko rozkłada olbrzymie łapy, aby go rozszarpać, i krwiożerczo kłapie zębami. Montaigne nie ma innego wyjścia — musi strzelić. Po- syła srebrną kulę prosto w serce bestii. Ta zatacza się w tył, przeciągle wyjąc z bólu, po czym pada na piach. A wtedy, w blasku księżyca, następuje kolejna przemiana. Bestia znów staje się łagodnym Ogdenem McNuttem. De- von podbiega do niego i podtrzymuje głowę konającego. — Powiedz... im... — szepcze McNutt. — Powiem. Obiecuję. Usłyszawszy to, Ogden McNutt zamyka oczy i umiera. Dc dorastanie to okropne doświadczenie. Devon przybył do przeszłości jako chłopiec, lecz teraz, po śmierci dwóch bliskich mu osób, stracie, której nie był w stanie zapobiec, już nie czuje się tak młodo. Nigdy nie miał beztroskiego dzieciństwa, bo przecież po- twory w szafie były realnym zagrożeniem. Jednak dotych- czas miał szczęście. Nikt nie zginął. Zdołał uratować wszyst- kich — Alexandra, Ceciły, D. J. — ilekroć ktoś z nich był w niebezpieczeństwie. Teraz już wie, czym jest śmierć. Nie podoba mu się ta dorosłość. Nie, jeśli oznacza coś takiego. — Nie chciałem go zabić — mówi Montaigne. Devon wstaje z westchnieniem, patrząc na nieruchome ciało Ogdena. — On by tak wolał — mówi łamiącym się głosem. — Nie chciał zabijać. Zanoszą ciało do domku Montaigne'a i wykonują anoni- —257— mowy telefon na policję, mówiąc o martwej dziewczynie na plaży. Devon pogrążyłby się w smutku, ale nie może sobie na to pozwolić: wciąż trzeba rozprawić się z Szaleńcem, a Randolph będzie potrzebował pomocy. — Wiem, gdzie oni są — mówi Devon. — Weź mnie za rękę. Montaigne wykonuje polecenie. Znikają i pojawiają się we wschodnim skrzydle. Przy Otchłani. — Witam! — cieszy się Jackson, wciąż w stroju klauna i z przerażoną Amandą w ramionach. — Zastanawiałem się, jak długo mam na was jeszcze czekać! Stoi naprzeciwko Randolpha, który zasłania Otchłań, blo- kując mu drogę. Odległość niecałego metra dzieli Szaleńca od upragnionego celu. — Niech chłopak będzie naszym pośrednikiem! — wzdy- cha teatralnie Jackson. — Powiedz mojemu bratu, że jest lekkomyślny. Proponuję uczciwą wymianę. Jego córka za moją Otchłań! — Nie możesz być takim potworem — woła Randolph. — Przecież to tylko dziecko! — Potworem? — Głos klauna zmienia się w basowy, a je- go twarz wykrzywia grymas wściekłości. — Zabrałeś mi żo- nę! Jedyną kobietę, którą kochałem! — Ty sam ją sobie odebrałeś, Jackson — mówi Devon. Szaleniec unosi jaskrawo pomalowaną górną wargę. — Miałem nadzieję, że będziesz rozsądniej szy, chłop- cze — mówi. — Widzę jednak, że jesteś równie nieprzejed- nany jak mój brat! — Oddaj mi Amandę — mówi Randolph, usiłując zacho- wać spokój. — Daj mi ją, a wtedy podyskutujemy o otwar- ciu Otchłani. — O ho, ho! — śmieje się Szaleniec. — Nie puszczę tak łatwo tej młodej damy! —258— Devon widzi, że Randolph słabnie. Im głośniej płacze Amandą i im bardziej jest przerażona, tym mniej stanow- czo jej ojciec broni Otchłani. — Nie poddawaj się, Randolphie! — woła Devon. — Jeśli nie ustąpi — grucha z uśmiechem Szaleniec — wtedy naprawdę przestraszę moją małą bratanicę. Po tych słowach słychać łopot błoniastych skrzydeł. Nad ich głowami pojawia się demon podobny do tego, którego Devon pokonał w ogrodzie. Z piskiem rozkłada ogromne skrzydła i nastawia szpony. Przysiada na biblioteczce, wbi- jając czerwone ślepia w dziewczynkę. Amandą wydaje mrożący krew w żyłach okrzyk przera- żenia. — Dobrze! — woła jej ojciec. — Możesz otworzyć Otchłań! Rób, co chcesz! Tylko oddaj mi córkę! — Nie! — krzyczy Devon. — Pomyśl, co on zrobi z taką mocą! Randolph rzuca się naprzód, wyciągając ręce. — Nie dbam o to! Tylko oddaj mi Amandę! Oczy Szaleńca rozszerzają się z pożądania, gdy rygiel na drzwiach Otchłani zaczyna się odsuwać. — Nie! — woła ponownie Devon. Portal otwiera się z trzaskiem. — Jest moja! — wrzeszczy radośnie Jackson. — Jest moja! Wypuszcza dziewczynkę i skacze ku swej zdobyczy. Ran- dolph chwyta Amandę. Wszystko to dzieje się w mgnieniu oka, lecz Devon okazuje się szybszy od Szaleńca. Dopada portalu przed Jacksonem. I rzuca się w Otchłań! Już tu bytem. Mogę zrobić to ponownie. Jest ciemno i strasznie gorąco, a smród aż dusi. Nie muszę wchodzić głęboko. Tylko tyle, żeby zablokować drogę demonom i nie pozwolić Jacksonow i ich wypuścić. —250— Ustawia się w samym portalu, własnym ciałem baryka- dując przejście. — Zejdź mi z drogi, głupi chłopcze! — rozkazuje Sza- leniec. — Śmiesz bronić mi dostępu do mojej prawowitej własności? Devon czuje gromadzące się za jego plecami demony. Ich brudne pazury i okryte łuskami łapska czepiają się jego ple- ców, łapią za łydki, wbijają w ramiona. — Najpierw będziesz musiał mnie zabić! — krzyczy De- von. — Moi słudzy zrobią to za mnie — ze śmiechem odpo- wiada Jackson, gdy jakiś stwór kąsa Devona w ramię. Chło- piec do krwi gryzie się w język, powstrzymując krzyk bólu. Zatem tak to się skończy, myśli Devon. Tak umrę. Ran- dolph pokona Jacksona, aleja zginę, tu w Otchłani. Coś śliskiego i wilgotnego przyciska mu się do ucha. Odsuń się, panie. Możesz się do nas przyłączyć. Czy to nie lepsze niż być powoli pożartym żywcem? Inny stwór wgryza mu się w udo. Tym razem Devon nie może powstrzymać krzyku. — Widzisz? — rozlega się głos Szaleńca z drugiej strony portalu. — Już zacząłeś umierać! Umrzesz tu, mój chłop- cze, i nikt... Czarnoksiężnik urywa w połowie zdania. Devon słyszy odgłosy walki przed drzwiami Otchłani. Widocznie zapew- niwszy bezpieczeństwo Amandzie, Randolph znów ruszył do walki. Wiedział, że będę działał. Wiedział, że to zrobię. Ufał mi — dlatego ustąpił, żeby uratować córkę! Zaufał mi! A ja go nie zawiodłem! Zęby innego stwora wbijają się w jego pośladek. Devon rozumie, że powinien wynieść się stąd — i to szybko! Jednak nie jest to takie łatwe. Demony trzymają go i nie puszczają. —260— Zabierz nas ze sobą, panie! Nie zostawiaj nas! Z całej siły strząsa je z siebie. — Wracajcie do swej Otchłani! — krzyczy i skacze na- przód, wyrywając się trzymającym go w przejściu demo- nom. Pada jak długi na podłogę komnaty. Montaigne błyskawicznie zatrzaskuje drzwi i zasuwa ry- giel. — Zamknij portal! — woła do Devona, a ten machnię- ciem ręki ponownie zamyka Otchłań przed Szaleńcem. Kiedy jednak obaj odwracają się, widzą, że Jackson zdo- bywa przewagę nad Randolphem. Amanda znikła, wróciła do równoległego świata, i demona też nie ma. Z pewnością Randolph odesłał go do piekła — lecz teraz obaj czarodzie- je walczą na podłodze. Szaleniec siedzi na bracie i obiema rękami ściska go za gardło. — Umrzesz za to, że chciałeś zająć należne mi miejsce — mówi Jackson. — Giń! Twarz Randolpha sinieje. Pojedynek tych dwóch, równie potężnych czarodziei, zaraz się rozstrzygnie. Tylko jeden z nich wyjdzie z niego z życiem. — Ja jestem panem Kruczego Dworu! — krzyczy Jackson. Ma twarz wykrzywioną z wściekłości, gdy podnosi oczy, że- by na nich spojrzeć. Jego kostium klauna znikł. Znów jest Apostatą i wydaje się, że zwyciężył. Jego brat znieruchomiał. Przestał walczyć. — Ja jestem panem i władcą! — ogłasza Jackson. — Nikt inny! — Nie, dopóki ja mam coś do powiedzenia! Devon odwraca się. Nagle tuż za plecami Szaleńca pojawia się Miranda. Jakby wyrosła spod ziemi — i w ręku ma sztylet. Jej nagłe przybycie zupełnie zaskakuje Jacksona. Nie ma czasu zareagować, powstrzymać dziewczyny, która wbija mu sztylet prosto w serce. —261— — Nie — jęczy Szaleniec. — Zginąć z ręki kogoś takiego jak ty... to niemożliwe! — Kogoś takiego jak ja? — pyta cicho Miranda. — Zapo- minasz, Jackson. Nazywam się Devon. Krew płynie mu z ust. Jackson stawia oczy w słup. Jego triumf zamienił się w klęskę. Pada na wznak. Montaigne podbiega i sprawdza mu puls. — Nie żyje — oznajmia. — A Randolph? — pyta Devon, klękając przy nieprzy- tomnym czarodzieju. Montaigne sprawdza. — Żyje — mówi z ulgą. — Dzięki Bogu. Devon odwraca się, aby podziękować Mirandzie, lecz już jej nie ma. Montaigne pomaga wstać Randolphowi, który spogląda na zimne, nieruchome ciało brata. — Kiedyś był moim idolem — mówi ochrypłym ze wzrusze- nia głosem. — Mieliśmy inne matki, ale byliśmy braćmi. Miał zadatki na wielkiego człowieka. Powinien był zostać wspania- łym i szlachetnym czarodziejem Skrzydła Nocy. — Przenosi wzrok na Devona. — Spójrz na niego i poznaj prawdę, mój młody towarzyszu. Spójrz na niego i ujrzyj ciemność. Devon patrzy na Szaleńca. Czarne oczy Jacksona Muira spoglądają w pustkę, a na jego twarzy wciąż maluje się chci- wość i żądza władzy. Sr >mierć Jacksona Muira nie zostaje od razu podana do pu- blicznej wiadomości. Zb/t wiele osób umarło w nazbyt krót- kim czasie, co mogłoby wzbudzić podejrzenia władz. Kiedy jednak w końcu jego brat spoczywa na cmentarzu, Randolph stawia mu nagrobek z napisem: PAN KRUCZEGO DWORU. — Może to będzie dla niego pociechą po śmierci — mó- wi ze smutkiem, kładąc dłoń na pomniku z brązowego pia- skowca. Na postumencie stoi anioł, symbol dobra, które zdaniem Randolpha przetrwało w głębi duszy jego brata. Devon spo- gląda na figurkę, wiedząc, że w pewnym momencie pod- czas następnych trzydziestu lat jedno z anielskich skrzydeł się odłamie. Będzie to nieme potwierdzenie, ile dobra po- zostało w Szaleńcu. Powoli wracają do Kruczego Dworu. Pomimo wywarów i maści gnomów Devon nadal porusza się z niejakim tru- dem, gdyż rany zadane mu w Otchłani jeszcze nie całkiem się zagoiły. — Mirando? Devon puka do drzwi komnaty w wieży. Nie chciała opuścić tego miejsca. Nie poruszyło jej na- wet to, że Randolph wychwalał jej odwagę, twierdząc, że wskrzesiła świetność swojej rodziny. Jej depresja pogłębia się z każdym dniem, kiedy siedzi i spogląda przez okno na klifowe skały. Nawet ten ostatni czyn, dowód odwagi i wiel- —263— kiego ducha, nie zdołał naprawić szkód, jakie wyrządził Szaleniec, wtargnąwszy do jej umysłu. — Przyniosłem ci coś — mówi Devon. — Sportowe buty. Takie same jak moje. Prosto z Londynu. Oczywiście nie są z Londynu: po prostu je wyczarował. Jednak ich widok wywołuje tylko słaby uśmiech na jej ustach. Również gramofon, na którym Devon puszcza jej ulubione płyty — Beatlesów, Hermans Hermits, Nancy Sinatry — nie podnosi jej na duchu. — Mam tylko jeden powód, by żyć — mówi Miranda. — Dziecko, które noszę. Muszę je urodzić. Nic więcej. — Jesteś młoda! — protestuje Devon. — Masz całe życie przed sobą! — Nie, skoro martwe ciało Emiły Muir wciąż spoczywa w morzu. Devon siada na krześle. — Mam dla ciebie jeszcze jeden prezent — mówi. — Nie chcę żadnych prezentów. Wyjmuje z kieszeni modlitewnik Emiły Muir. — Myślę, że chciałaby, żebyś go wzięła, Miranda przyjmuje książeczkę, otwiera ją i czyta. Potem zamyka modlitewnik i przyciska go do piersi. — Dziękuję, Teddy Bear. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, myśli Devon. Nie mogę zmienić biegu wydarzeń. Już pogodził się z tym, że jego przeznaczeniem jest przeżyć resztę życia w tych czasach. Nie jest pewien, jaką śmiercią zginie — ale musi umrzeć i to stosunkowo szybko, skoro Amanda i Edmund nie będą go pamiętać. Dzieci już wróciły i bawią się na pierwszym śniegu tej zimy. Minęły trzy miesiące od śmierci Szaleńca. Trzy miesiące i wciąż ani śladu Schodów Czasu. A więc to tak, myśli Devon. Oto moje przeznaczenie: spędzić tu resztę życia. —264— Bo co ma myśleć, gdy mija miesiąc za miesiącem? Jest już środek zimy, mroźnej i surowej. Devon przez cały czas szkoli się u Montaigne'a i praktykując magię razem z Ran- dolphem Muirem, w końcu zdobywa wiedzę Skrzydła Nocy, o której zawsze marzył. Teraz naprawdę mógłbym zostać wielkim czarodziejem, myśli z żalem, gdybym pożył dłużej. Zwierza się ze swoich obaw Randolphowi, który je baga- telizuje. — Może jeszcze wrócisz do swoich czasów — mówi mu czarodziej. — To, że McNutt cię nie widział, kiedy tam był, wcale nie oznacza, że nigdy nie wróciłeś. Może wróciłeś do swoich czasów zaraz po tym, jak on je opuścił! Devon przyznaje, że to możliwe, i po raz pierwszy od wielu miesięcy pozwala sobie na odrobinę nadziei. — A może — mówi Randolph, głębiej zastanawiając się nad tym problemem — twoim przeznaczeniem jest udać się do jeszcze innych czasów. — Ja muszę wrócić do domu — mówi Devon. — Muszę pomóc Marcusowi. I... Urywa. Wie, że nie może wyjawić Randolphowi, co zda- rzy się w przyszłości, że Szaleniec wróci — i to nie raz. A zresztą jaki miałoby to sens? Po co burzyć jego spo- kój i przekonanie, że jego rodzinie w końcu nic nie grozi ze strony opętanego żądzą władzy brata? Jednak gdy mija zima i nadchodzi wiosna, Devon znów rozpaczliwie pragnie wrócić do domu. Przebywa w prze- szłości już od jedenastu miesięcy, niemal rok. Mamjużpra- wie szesnaście lat, uświadamia sobie. Pod pewnymi względami te czasy już stały mu się rów- nie bliskie jak jego własne. Przywykł do braku komputerów i telefonów komórkowych. Lubi ówczesną muzykę. I uwiel- bia lekcje magii u Montaignea. Randolph nawet mówi o za- —265— pisaniu go na specjalny letni kurs dla młodych czarodziei, który odbywa się w Anglii. — Tęsknię za przyjaciółmi — mówi Devon Montaignebwi. — Znajdziesz sobie nowych — zapewnia go Opiekun. — Byliśmy tak zajęci walką o przetrwanie, że zapomnieliśmy, że nie masz normalnego życia. Poślemy cię do szkoły. Tam znajdziesz wielu przyjaciół. Czy naprawdę tak ci u nas źle? — Oczywiście, że nie — zapewnia Devon. — Po prostu nie wiem, czego jeszcze mogę się tutaj nauczyć oprócz tego, czego uczę się od ciebie. Czego jeszcze miała mnie nauczyć ta wyprawa w przeszłość? Odpowiedź na to pytanie otrzymuje po kilku tygodniach, kiedy Miranda w zaciszu komnaty na wieży rodzi córkę. — Jak jej dasz na imię? — pyta gnomica Gertruda, którą wezwano jako akuszerkę. — Dam jej imię po mojej mamie — mówi Miranda. — Będzie się nazywała Ciarissa. Devon jest oszołomiony. Zatem Ciarissa jest córką. Jacksona! Jednak w miarę jak zastanawia się nad tym faktem, jego zdumienie słabnie. Bratem to pod uwagę i teraz nabiera sensu zachowanie pani Crandall, która tak się jej obawia. Ciarissa odziedzi- czyła moc po Szaleńcu, a gdyby miata pójść w ślady ojca... Teraz można też zrozumieć, dlaczego w przyszłości bę- dzie przywoływała Jacksona. Czy wie, że on jest jej ojcem? Czy tylko instynktownie lgnie do Otchłani, czując, że tam jest jej przeznaczenie — a także jej ojca? Devon zastanawia się, czy jeśli kiedyś powróci do swoich czasów, Ciarissa bę- dzie jego przyjacielem czy wrogiem? — Wychowamy ją razem z naszymi dziećmi — obiecuje Randolph, trzymając na rękach matą Ciarissę i patrząc na kruchą, wycieńczoną dziewczynę w łóżku. —266— Jest tak, jak Miranda zapowiedziała. Urodziwszy Ciaris- sę, młoda kobieta nie znajduje powodu, aby dalej żyć. Za- pewniwszy córeczce ochronę i opiekę, zamyka oczy i od- chodzi, jakby po prostu kazała sobie umrzeć. Jeszcze jedna śmierć. Jeszcze jedno pożegnanie z mło- dością. Devon roni łzy na pogrzebie Mirandy — łzy żalu po stracie przyjaciółki i krewnej, dziewczyny, która była tak pełna życia. Ociera oczy, patrząc, jak grabarze stawiają obelisk na jej grobie. To symbol magii zaklinaczy z wysp. Zgodnie z jej życzeniem wyryto na nim tylko jedno sło- wo — nazwisko DEVON, z którego była tak dumna. Później młody czarodziej staje nad leżącą w kołysce Cia- rissa. Teraz już wiem, kim jesteś, myśli. Będziesz Obłąkana Da- mą, uwięziona, w tym domu, kiedy ujawnia się twoje umie- jętności. Jednak ja cię uwolnię — i mam nadzieję, że w końcu ułożysz sobie gdzieś życie, z dala od strasznego dziedzictwa twego ojca. Wyciąga rękę i gładzi miękkie włoski dziecka. Dziew- czynka kwili. Devon wzdycha i opuszcza jej pokój, przechodzi przez korytarz i hali, kierując się schodami na górę, do siebie. Jest zmęczony. Chce tylko zasnąć i o niczym nie śnić. Wylał już wszystkie łzy — za Emiły, za Ogdena, za Mirandę i przyja- ciół, za którymi tak tęskni, lecz których twarze coraz słabiej pamięta. Oprócz twarzy Ceciły. Wystarczy, że zamknie oczy i wi- dzi Ceciły, taką, jaką widział ją ostatni raz w swoich czasach. Dalej wchodzi po schodach. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że coś się zmieniło. Schody ciągną się dalej, niż powinny. Nagle padające z po- koju światło przygasa i Devon nie widzi, gdzie się kończą. To tu! Nareszcie! f estem na Schodach Czasu! —267— Czuje radość. Zaczyna biec, przeskakując po dwa stop- nie. Teraz już widzi koniec schodów. Wracam do domu! Wracam do domu! Dociera na sama górę. Rozgląda się. Tak, jest w domu! Telefon na stoliku w hallu ma przyciski! Nie obrotową tarczę! Jestem w domu, w domu, w domu! Rozgląda się. Czy na pewno? Coś tu się zmieniło. Słyszy jakiś dźwięk. Ktoś wychodzi z drzwi naprzeciwko. — To ty! — woła Devon, szeroko otwierając oczy ze zdzi- wienia. — To niemożliwe! Spis tfi&śc.i Prolog. Halloween 1969 ........... 5 Ponad trzydzieści lat później. Teraźniejszość ..... 11 1. Za murami .............. 13 2. Bestia ................ 28 3. Urodzinowa niespodzianka ......... 47 4. Ręka nieboszczyka ............ 68 5. Krew na tarczy księżyca .......... 84 6. Porwanie ............... 101 7. Straszna przemiana ........... 125 8. Schody Czasu ............. 147 9. Syn marnotrawny ............ 167 10. Straszliwe odkrycie ........... 189 11. Miesiąc złych znaków ........... 209 12. Narodziny bestii ............ 227 13. Zejście do piekieł ............ 245 Epilog. Cmentarz ............. 263 polecamy Geoffrey Huntinston CZARODZIEJE SKRZYDŁA NOCY Devon March nie jest zwyczajnym chłopcem. Ku swojemu zdziwieniu stwierdza, że posiada nadprzyrodzone moce. Odkry- wa też, że polują na niego okropne demony. Dlaczego jednak tak się dzieje? Po śmierci ojca i przeprowadzce do Kruczego Dworu czternastoletni Devon poznaje część prawdy. Jest cza- rodziejem Bractwa Skrzydła Nocy, od trzech tysięcy lat praktykującego magię i walczącego z siłami ciemności... Jest to pierwszy tom nowego cyklu z pogranicza fantasy i horroru, swoistego skrzyżowania książek o Harrym Porterze z serialem Buffy - postrach wampirów. w sprzedaży Terry Pratchett NOMÓW KSIĘGA WYJŚCIA Dla tysięcy nomów żyjących pod podłogą dużego sklepu nie istnieje inny świat. O takich zjawiskach jak dzień czy noc, słońce czy deszcz mówią już tylko stare legendy. Spokojne życie nomów burzy hiobowa wieść: sklep ma być zlikwidowany. Masklin, jeden z pozasklepowych nomów, organizuje zupełnie niewiarygodnąucieczkę swych pobratymców z ich zagrożonego świata... Na cykl TERRY'EGO PRATCHETTA o nomach składają się tomy: NOMÓW KSIĘGA WYJŚCIA NOMÓW KSIĘGA KOPANIA NOMÓW KSIĘGA ODLOTU |