Paul Hermann Pokażcie mi testament Adama Tytuł oryginału niemieckiego «ZEIGT MIR ADAMS TESTAMENT* WAGNIS UND ABENTEUER DER ENTDECKUNGEN Printed in Poland Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1968 r. Wydanie drugie SPIS TREŚCI Wstęp CZĘSC PIERWSZA Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy! Księga kronik. - Pani Petrejus nie ma wielkiego mniemania o „czarnej sztuce" - Anhtonius Koberger i Hartmann Schedel. - Fotoreporterzy z atelier Albrechta Durer’a. - Procesja pątnicza Kolumba. - Służba wywiadowcza pracuje, a niebezpieczne nowiny szerzą się po krajach. - Porta dell'Olivella w Genui. - Urzędnik bankowy, żeglarz, rozbicie okrętu i ocalenie w Portugalii. - Syn tkacza uczy się łaciny i zaczyna bywać w towarzystwie. - O fasoli morskiej i bambusach. - Paolo Toscanelli. - Kolumb mylnie szacuje obwód ziemi. - Pasat północno-wschodni „tajemnicą państwową" Portugalczyków. - Emigracja do Hiszpanii. - Kolumb fałszuje dziennik okrętowy. - Pomiary długości i szerokości geograficznej. - Niesamowite Morze Sargasowe. - Stada ptactwa wskazują drogę. - Lądowanie na wyspie San Salvador. - Mit o niewinności dzikich. - Gdzie jest Wielki Chan Tatarów? - W poszukiwaniu złota. - Rozbicie okrętu i powrót. - Pielgrzymka. - Świniopas Pizarro i młody Cortez stoją przy drodze. - Dwaj królowie dzielą między siebie ziemię. - Dalsze podróże i śmierć Kolumba. - Znaczenie jego odkrycia. CZĘSC DRUGA Ziemia jest kulą Przekleństwo pieprzowi. - Waluta pieprzowa. - Ulryk von Hutten popiera wyroby krajowe. - Brak paszy i import korzeni. - L'extreme cherti i bajka o królu Midasie. - „Czarny piątek". - Papież ogłasza wojnę świętą. - Skąd pochodzi nazwa Portugalii. - Vasco da Gama odkrywa drogę morską do Indii Wschodnich. - Czy szkorbut jest zaraźliwy? - Już Wikingowie zażywali C6H8O6! - „Szyte" okręty dalekomorskie. - Chrześcijańscy Indowie. - Radża Kalikut udziela audiencji. - Święci o długich zębach i wielu ramionach. - Powrót do Portugalii. - Lodovico Varthema, król awanturników. - Sobresa-liente odnosi lekką ranę. - 160 procent zysku na handlu korzeniami. - Francisco Serrao dezerteruje na Moluki, Fernao de Magalhaes emigruje do Hiszpanii. - Nowy Świat otrzymuje nazwę „Ameryka". - Gdzie znajduje się przejście do Indii? - Tajne mapy są nieścisłe. - Admirał prowokuje bunt. - Geniusz czy szaleniec? - Magellan odkrywa przejście. - Lądowanie na Filipinach i śmierć Magellana. - Arak na Borneo. - Ilhas das Especierias. - Powrót do Hiszpanii. CZĘŚĆ TBZECIA Zdobycie Meksyku Trwoga przed bogami-smokami - Quetzalcoatl, „biały Zbawiciel". - Chrzest dzieci, spowiedź i komunia u Azteków. - Mowa tronowa Montezumy. -Kto nie chce się żenić, pójdzie pod klucz. - Dofia Marina, księżniczka i święta, - Dogmat o konwergencji. - Mała dygresja o wheeled toys i staroindiańskich autostradach. - O chromosomach bawełny. - Złoto i inne marności. – O praktycznych korzyściach szkolnych podręczników łaciny przy paleniu floty. - Kanibalskie bóstwo i „woda-klejnot". - Pierwsze wyjście na Popocatepetl. - Wkroczenie do Tenochtitlan. - Chocolatl, tytoń i inne cuda wielkiego miasta. - Albrecht Durer o meksykańskiej sztuce stosowanej. - O azteckich spisach podatkowych. - Pływające ogrody w Iztapalapan. - Babilońskie zikurraty i świątynie-piramidy Meksyku. - Potajemne włamanie do skarbca cesarza. - Cortez bierze do niewoli Montezumę. - Bunt w Tenochtitlan - Śmierć cesarza. - Dziwne proroctwo arkabuzjera Botello. – Oblężenie i zdobycie Tenochtitlan. - Skarb zniknął. - Jazda do piekieł, Mexico City i biologiczna regeneracja Azteków. - Wyprawy na Ocean Spokojny. - Śmierć Corteza. CZĘŚĆ CZWARTA „Państwo czterech stron świata" Pasażer na gapę dostaje się na pokład i odkrywa morze południowe. – Dlaczego Wielki Chan Tatarów nie przybył Indianom z pomocą? – Świniopas Francisco Pizarro żegna się po hiszpańsku. - „Ferdynand Szalony", Pizarro Almagro zakładają firmę odkrywczą. - Pedro de Candia ląduje w Tumbezie - Huayna Capac otrzymuje pierwsze wiadomości o białych i sporządza testament. - Pizarro maszeruje na Cajamarkę. - Straszliwe konie. - Uwięzienie Athahualpy. - Zagadki Tiahuanaco. - Kim byli i skąd przybyli Inkowie? - Wpływy chrześcijańskie w „państwie czterech stron świata". - Budowa dróg, urzędy finansowe i wojskowe komendy rejonowe. – Inkowie jako żeglarze. - Czy Indianie odkryli Polinezję? - Złoto w celi królewskiego jeńca - Wiadomości o Cuzco. - Zamordowanie Athahualpy. - „Dorado" w dżungli Amazonas. - Kapitan Orellana dezerteruje. - Wieś Amazonek. - Przekleństwo Inki. - Zamordowanie Almagra i Pizarra. - Hiszpania upada z nadmiaru bogactwa. - Bolivar ostatnią ofiarą. CZĘŚĆ PIĄTA Drzewo gwajakowe i francuska choroba Edykt Maksymiliana I przeciwko bluźniercom. - „Zła ospa". - Legenda historyczna i rzeczywistość. - Skąd przybył syfilis? - Astrologiczna przepowiednia nowej choroby. - Drzewo gwajakowe jako środek leczniczy. - Przepis Ulryka von Huttena. - Podróże przez Amerykę Południową. - Jak Standard-Oil zabezpiecza swe pola naftowe. - Ulryk Schmiedel. CZĘSC SZÓSTA Zmora szkorbutu O wartości kiszonej kapusty dla nawigacji. - Admiralicja nakazuje dietę witaminową.- Ogrody warzywne na oceanie. - Pasta bulionowa. - James Cook. - Łzy królowej Purei. W Polinezji nie płacze się z miłości. - Tahiti, „świątynia Erosa". - Przejście Wenus przez tarczę słoneczną w r. 1769. - Gwoździe jako drobna moneta miłości. - Zasadzone gwoździe i pieczone nożyce. - Gdzie leży terra australis? - Zupa z kangura. - Lądowanie w Batawii i powrót do Anglii. - Matangowie. - Dlaczego nie ma w Polinezji grupy krwi B? - Rośliny użytkowe i zwierzęta domowe z Indonezji. - Kto przywiózł bataty? - 26 chromosomów bawełny. - Cook wybiera się znów na Morza Południowe. - Wypad do Antarktydy. - Tajemnica „ryczących czterdziestek". - O sztuce jeżdżenia na falach. - Jak żegluje się na łodziach z pływakiem równoważnikowym? - Pobyt na Wyspie Wielkanocnej. - Autodafe ojca Eyraud. - Pismo Wyspy Wielkanocnej odszyfrowane? - Cook opiera się wdziękom niewieścim. - Wyprawa na lodowate południe. - Powrót do Anglii i trzecia podróż. - Pierwsze chronometry na pokładzie. - Odkrycie Wysp Hawajskich. - „Brytyjska choroba". - Gdzie znajduje się droga morska na Atlantyk? - „Piwo" z pędów jodły. - Śmierć Cooka. CZĘSC SIÓDMA Kuszenie pustyni Co Olivier Dapper wie o rzece Niger. - Zagadka okapi. - O historycznym znaczeniu kosmetyki. - Kopalnie egipskie w Afryce południowej? - Ahbe Breuil, odkrywca „White Lady". - Tylko zamożni ludzie mają grube żony. - Niger płynie na wschód! - Mungo Park autorem bestsellera. - Teolog zostaje badaczem Afryki. - Hornemann w Murzuku. - Rene Caillie i major Joffre, zwycięzcy Timbuktu. - Podpułkownik Havelock i moda haweloka. - Heinrich Barth, chłopiec wzorowy. - Nagi minister spraw zagranicznych. - Obrazy skalne w Telissarhe. - Choroba morska na siodle wielbłądzim. - Czy można się na Saharze utopić? - Kano, „Londyn" Czarnego Lądu. - Osobliwe spotkanie w dziewiczym lesie. - Wegetarianie zostają zabici. - Lekarz wojskowy arabskim hakimem. - Nachtigal i Gerhard Rohlfs. - Kufra, „Rzym pustyni". - Wino daktylowe szybko upija. - Ginekologiczna dygresja o „śpiących" embrionach. - Śmierć z pragnienia. Niewolnice są tańsze od żon. - Henryk Duveyrier, Parsifal Sahary. - Tuaregowie. - O luksusowych autobusach, barach i pływalniach Sahary. - Wicehrabia de Foucauld wydaje bal. - Księżniczka Dassine. - Pere Foucauld w Tamanrasset. - Sahara, przyszły kraj turystyki. - Linia ahaggarska i szlak przez „Kraj pragnienia". - Kolej trans-saharyjska. CZĘSC ÓSMA Kraj lasów i wód „Mule-Jenny" i młody chłopak uczący się łaciny. - Przędzalnik Dawid Livingstone promuje się na doktora wszech nauk lekarskich i zostaje misjonarzem. - Władca w państwie wód i lasów. - Żywe gąsienice na obiad. – Rozpaczliwa wałka z muchą tse-tse. - Głodowy marsz do oceanu. - Mosi oa tunya -grzmiący dym. - Pierwsze przejście Afryki. - Dwaj centurioni rzymscy w poszukiwaniu źródeł Nilu. - Tajemnica „Gór Księżycowych". - Spiętrzenie jeziora Tana. - Trzykrotne odkrycie źródeł Nilu. - O „Górze Karawanowej" i złym duchu Ndżaro. - Livingstane nad jeziorem Niasa. - Kłopotliwe zlecenie. - „Bula-Matari". – Zakochane kobiety w Bagamojo. – Porucznik Francqui zostaje bogatym człowiekiem. - Orzeł czy reszka. - Tippu Tip ma dość. - „Nadpływa mięso!" - Z książki kucharskiej ludożerców. - Bitwa morska nad Aruwimi. - Ikutu ya Kongo. - Szekspir ratuje życie Stanleyowi. - Wawrzyn pachnący rumem. - Portugalczycy nad rzeką Kongo. - Czterej czarni książęta w Lizbonie. - Jego eminencja monsignore Henrique, pierwszy murzyński biskup świata. - Markizowie przychodzą i odchodzą, kukurydza zostaje. - Cites indigenes. - Optymistyczne horoskopy. Posłowie Bibliografia WSTĘP Pokażcie mi testament Adama! - zawołał z oburzeniem Franciszek I, król Francji, gdy w lecie 1522 roku nadeszła wiadomość, że kapitanowie jego okrętów kaperskich zagarnęli karawelę hiszpańską ze szczególnie bogatymi skarbami. Z papierów okrętowych tej karaweli dowiedziano się, że niezmiernie cenne klejnoty, sztaby złota, szmaragd wielkości dłoni, szlifowany w kształcie piramidy, delikatne, kunsztowne wyroby z piór i inne osobliwości pochodzą z Meksyku, od Corteza. Była to przeznaczona dla króla Hiszpanii piąta część łupu, który konkwistadorzy zdobyli w Tenochtitlan, cudownym mieście Azteków, i który obecnie powędrował do francuskiej szkatuły koronnej. Pokażcie mi testament Adama - ten gniewny okrzyk Jego Arcychrześcijańskiej Mości Króla Francji, który od czasu zawarcia układu w Tordesilla musiał przypatrywać się bezczynnie, jak Portugalia i Hiszpania dzieliły między siebie ziemię, odbił się szerokim echem po całym świecie. Podjęli go najpierw Holendrzy i Anglicy, a potem Niemcy, Włosi i Amerykanie; narody te dołożyły wszelkich starań, by uzyskać swą część przy podziale. A dzisiaj gniewny protest Franciszka I powtarzają ludy kolorowe. Pokażcie mi testament Adama - zapewne, ani w Biblii, ani w świętych objawieniach Uru i Babilonu, Sumeru, Akkadu czy Teb egipskich nie ma wzmianki, że Adam pozostawił testament. Pot, krew i łzy są jego jedyną spuścizną. Ale dzieciom, które mu Ewa zrodziła, wpoił niewątpliwie tęsknotę za rajem, owym rozkosznym ogrodem Boga, u którego wrót stoi anioł z mieczem płomiennym. Wszędzie, od Oceanu Lodowatego po obszary tropikalne, olbrzymi ląd wdziera się długimi mackami w morza. Ale mocarnego nakazu: „Idźcie tedy w świat cały!", nie przyjęto nigdzie tak żarliwie i nie wcielono w życie z takim zapałem i entuzjazmem jak w Europie. Ludzie żółci, czarni ani czerwoni - choć i oni daleko zaszli w swych wędrówkach - nie wyruszyli, aby zobaczyć, co jest za górami i za morzami i czy nie znajduje się tam raj - nie, zadanie odkrycia i zbadanie naszej ziemi przypadło w dużej mierze Europejczykom. Pokażcie mi testament Adama - jako jeden z pierwszych mieszkaniec Europy wziął na siebie to brzemię. Dla niego również świat był przez długi czas zabity deskami. Wyruszać na zwiady przez huczące morza, w dzikie góry i śmiercionośne pustynie - znaczyło wystawiać Boga na próbę, było kuszeniem szatana. Jeszcze w czasach Kolumba trzeba było ogromnej odwagi, aby wybrać się w nieznaną dal. Głód pieniądza, chęć przygód, żądza sławy, a wreszcie chrześcijańska gorliwość nawracania pogan to były bodźce, które skłoniły człowieka do pójścia a głosem wrodzonej tęsknoty i nakazem niespokojnej krwi. Pokażcie mi testament Adama - książka, którą teraz przedkładamy czytelnikom - porusza ten sam temat, co jej poprzedniczka Siódma minęła, ósma przemija. Ale gdy tam opisywaliśmy przygody najwcześniejszych odkryć, pierwsze, po omacku czynione próby poruszania się na naszej planecie, przedhistoryczne szlaki wędrowne i dawno zapomniane śmiałe czyny, to obecnie opowiadamy o ludziach, krajach zdarzeniach czasów nowożytnych. Tamta kończy się z chwilą, gdy między nocą a porankiem nowa wachta obejmuje służbę - u progu roku 1492, w którym Kolumb odkrywa Amerykę. Z siedmiu szklanek przesypał się już piasek, opróżnia się ósma! Ta książka rozpoczyna się z błyskiem owej sekundy. Prowadzi aż do świtu naszej epoki, w której ludzkość gotuje się do opuszczenia swej ziemskiej siedziby i do wyruszenia w nieskończoność czasu i przestrzeni. Pokażcie mi testament Adama - to, co tu opisujemy, jest „klasycznym" okresem wypraw odkrywczych. Handlarze, bohaterowie i święci usłyszeli mistyczne wołanie losu. Gromady ich płyną przez oceany, przebywają puszcze i pustynie, zdobywają świat. Przy tym nieraz nie wiedzą wcale, co czynią. Suną jak somnambulicy, aby dokonać tego, do czego zostali powołani, każdy na swój sposób. Ale właśnie fakt, że nie przestali być sobą, że trzymają się uparcie własnej drogi, użycza każdemu z ich opisów barwy i kształtu, czyni ich historię po dzień dzisiejszy godną czytania i przeżycia. Dlatego nie jest właściwie ważne, co badają, odkrywają, odnajdują, lecz jak to czynią. Wszyscy ci ludzie są ekstatykami, fantastami, opętańcami - czy to będzie Kolumb, czy James Cook, Hornemann czy Vasco da Gama, Duveyrier czy Heinrich Barth, Stanley czy pere Foucauld, Livingstone czy Gerhard Rohlfs. Ale ludzie ci występują nie tylko jako jednostki rządzące się własnym prawem. Z istoty swej są dziećmi czasu, w którym żyją. Dlatego też dzieje odkryć geograficznych nie są same w sobie celem tego opowiadania, lecz podobnie jak w książce Siódma minęla, ósma przemija potraktowane są jako część historii kultury. Opisując zbadanie Oceanu Spokojnego więcej uwagi poświęcamy kiszonej kapuście i paście bulionowe! niż dokonanemu właśnie wówczas wynalezieniu sekstansu i chronometru. Welserowie po przybyciu do Wenezueli gorliwiej poszukują „świętego drzewa" niż złota. Francuzi sądzą, że na wyśnionych wyspach Mórz Południowych odkryli „złoty wiek natury" Russa i królestwo Afrodyty wyłaniającej się z piany morskiej; Brytyjczycy stwierdzają trzeźwo, że na południu nie ma żadnego nieznanego wielkiego kontynentu, żadnej terra australis, która mogłaby im zastąpić wymykające się kolonie amerykańskie. I ta książka nie jest dziełem systematycznym, naukowym, aczkolwiek nieraz przyjdzie nam omawiać poważne problemy z rozmaitych dziedzin wiedzy. Wyłączyliśmy z naszego opowiadania wielkie obszary kuli ziemskiej, jak Azja, Australia czy bieguny, ze względu na zamierzone późniejsze przedstawienie podróży odkrywczych podjętych głównie w celach naukowych. Być może, że będzie to tej książce poczytane za wadę. Ale dzieje odkryć geograficznych nie przebiegają tak, jak by sobie tego życzyli autorzy podręczników, odbywają się skokami, gdyż i one z natury rzeczy podlegają tajemniczemu biegowi historii naszego świata. Autor chciałby podziękować wielu przyjaciołom na szerokim świecie za słowa zachęty, za wskazówki i informacje. Biblioteki i muzea, wśród nich zwłaszcza berlińskie Museum fur Vólkerkunde, którego dyrektorem jest Hans-Dietrich Disselhoff, instytucje naukowe i archiwa oraz liczne osoby prywatne - nieraz mimo przeciwnych poglądów na dane problemy - okazywały autorowi jak najżyczliwszą pomoc i poparcie. Wskazówkom ich książka w znacznym stopniu zawdzięcza swe powstanie. Jest ona zatem w równej mierze ich dziełem jak pracą jednostki. Dr P. H. Berlin, w lecie 1956 Część pierwsza POMÓŻ NAM, MATKO ŚWIĘTA Z GWADELUPY! Księga kronik. - Pani Petrejus nie ma wielkiego mniemania o „czarnej sztuce" - Anhtonius Koberger i Hartmann Schedel. - Fotoreporterzy z atelier Albrechta Durer,a. - Procesja pątnicza Kolumba. - Służba wywiadowcza pracuje, a niebezpieczne nowiny szerzą się po krajach. - Porta dell'Olivella w Genui. - Urzędnik bankowy, żeglarz, rozbicie okrętu i ocalenie w Portugalii. - Syn tkacza uczy się łaciny i zaczyna bywać w towarzystwie. - O fasoli morskiej i bambusach. - Paolo Toscanelli. - Kolumb mylnie szacuje obwód ziemi. - Pasat północno-wschodni „tajemnicą państwową" Portugalczyków. - Emigracja do Hiszpanii. - Kolumb fałszuje dziennik okrętowy. - Pomiary długości i szerokości geograficznej. - Niesamowite Morze Sargasowe. - Stada ptactwa wskazują drogę. - Lądowanie na wyspie San Salvador. - Mit o niewinności dzikich. - Gdzie jest Wielki Chan Tatarów? - W poszukiwaniu złota. - Rozbicie okrętu i powrót. - Pielgrzymka. - Świniopas Pizarro i młody Cortez stoją przy drodze. - Dwaj królowie dzielą między siebie ziemię. - Dalsze podróże i śmierć Kolumba. - Znaczenie jego odkrycia. 1 23 grudnia 1493. Sroga zima zapanowała w tym roku, od tygodni puch śnieżny przykrywa czcigodne miasto Rzeszy Norymbergę. Bardzo zabawny to widok; wielkim starym domom wyrosły kołpaki ze śniegu, domy wtulają się w te ciepłe czepki nocne. A pod podbródkami, to jest wyższymi piętrami, wysuniętymi głęboko w ulice, niesforne, rozczochrane, połyskujące brody z lodu - gąszcz sopli już to lśniących jak srebrne nici, już to lekko przyprószonych śnieżnymi kryształkami naniesionymi przez północny wicher, który dął wczoraj. Dziś powietrze jest spokojne. Cisza wisi nad miastem. Jutro będzie ono obchodziło narodziny Chrystusa. Zabłysną światełka, wołki i osły, nieme stworzenia, które były świadkami narodzin Pana, otrzymają obfitą paszę, siano i koniczynę. Jutro o tym czasie zabrzmią u Św. Wawrzyńca i u Św. Sebalda pienia dziękczynne kapłanów, srebrny głosik z dzwonnicy Najświętszej Panny zadźwięczy nad miastem, zawtóruje mu basem kościół Św. Ducha, a potem w mosiężnym pogłosie wszystkich dzwonów Boże Dziecię wstąpi w podwoje swego miasta. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, amen! Chłopcu, który biegnie do domu Antoniego Kobergera trzymając w zaciśniętej dziecinnej jeszcze ręce olbrzymi kufel piwa z browaru Tuchera, z nabożnego zachwycenia dreszcz przebiega po krzyżach - jutro jest Boże Narodzenie. W tej „łacińskiej" dzielnicy miasta mieszkają także złotnik Durer” ojciec wielkiego Albrechta, artysta-kaligraf Neudorfer, malarz Wolgemut i Hartmann Schedel, lekarz i autor Kroniki świata. Ten chłopak to jeszcze dziecko mimo swych dwunastu lat! Nie przeczuwa wcale, że za dwadzieścia kilka lat będzie jednym z wielkich w państwie drukarzy- czarnoksiężników i że w naszych czasach książki, które wyszły z oficyny Jana Petrejusa w Norymberdze, będą szły na wagę złota. Dzisiaj, w przededniu święta Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 1493, jest on tylko małym chłopcem, zmarzniętym i przestraszonym, którego posłano po piwo, Ale pobiegł chętnie. Bo tam, w wielkim domu Kobergera, już dzisiaj jest święto. I jakie święto! Dzisiaj nareszcie ukończy się druk olbrzymiego dzieła doctoris medicinae Hartmanna Schedla Register des buchs der Cronicken und Geschichten mit Figuren und pildnissen von anbegin der Welt bis auf dise unsere Zeit („Rejestr księgi Kronik i Historii z wizerunkami i obrazami od początku świata aż po nasze czasy"). Wczoraj ukończyli druk pierwszej strony ostatniego arkusza: odbita tam była wyraźnie wielka mapa Niemiec z morzami, rzekami, górami i miastami. Była tam Lundea w Anglii, którą dzisiaj zowiemy Londynem, Antwerf we Flandrii, Hamburg, Lubick, Gdańsk, Melbing i Ryga już wysoko w górze, na północy. W środkowej Europie Wrocław i Kraków, na południu zaznaczone Lyon, Genewa i Berno, Monachium i Wiedeń, Buda, Belgrad, Warażdyn, Siedmiogród i Konstantynopol - wszystkie wielkie miasta świata. Dzisiaj pod prasą leży strona odwrotna: strona CCLXXXVI i ostatnia strona z impressum - jak byśmy dziś powiedzieli - zastrzeżeniem praw autorskich. Janowi Piotrowi, późniejszemu wielce czcigodnemu mieszczaninowi wolnego miasta Rzeszy Nórymbergi, zwanemu Petrejusem, zezwolono przed południem owego dnia stać przy kolumnie z czcionkami i podawać. Przypatrywał się, jak zecer składał poszczególne litery impressum, znał na pamięć tekst, który powstał po kilkudniowych naradach między autorem Hartmannem Schedlem a wydawcą Antonim Kobergerem, tłumaczem z łaciny Georgem Altenem, „czcigodnymi i światłymi obywatelami" Sebaldusem Schreyerem i Sebastianem Kammermaistrem, którzy łożyli pieniądze na wydanie dzieła, i wreszcie obydwoma malarzami i rysownikami Michałem Wolgemutem i Wilhelmem Pleydenwurfiem: „Tu jest wreszcie ukończona księga kronik i godnych zapamiętania dziejów od początku świata aż do czasów dzisiejszych, przez wielce uczonego męża po łacinie z wielką pilnością i rozwagą zebrana. I przez Georga Altena, obecnego pisarza w Norymberdze, z tejże łaciny czasami zdanie po zdaniu, a czasami (nie bez przyczyny) w streszczeniu na niemiecki przełożona. I następnie przez czcigodnego i szanownego Antoniego Kobergera tamże w Norymberdze wydrukowana. Za zachętą i na żądanie czcigodnych i światłych obywateli Sebalda Schreyera i Sebastiana Kammermaistra, mieszczan tamże. I przy współpracy Michała Wolgemuta i Wilhelma Pleydenwurffa, malarzy tamże i współmieszczan, którzy dzieło to wizerunkami odręcznie ozdobili. Dokonano XXIII dnia miesiąca grudnia, po narodzeniu Chrystusa, Zbawiciela naszego, MCCCCXCIII roku." Johannes Petrejus pomagał przy podkładaniu papieru i tektury pod formę, tak ażeby każda litera pięknie się zarysowała i w pełni odbiła. Trzymał garnek z farbą mistrzowi drukarskiemu, który nasycał nią skład, patrzał, jak preser eleganckim i prawie niedbałym ruchem uruchamiał dźwignię, wskutek czego olbrzymia drewniana śruba przyciskała ciężki tygiel do formy drukarskiej. Cała ta wymyślna technika wprawiała go w zachwyt. Zdawał sobie sprawę, że stoi u progu nowych czasów. Nie przeczuwał jednak, jak niebezpieczna stanie się kiedyś prasa drukarska, której służył. Były, co prawda, dni - sam to przyznawał - kiedy trwożliwe ostrzeżenia matki przed tą sztuką czarnoksięską napełniały go niepokojem. Jak dotąd, matka zawsze miała rację. Nie przeczuwał, jak słuszne były tym razem jej przestrogi. Starał się gorliwie pchnąć naprzód nową sztukę. Kilkadziesiąt lat później ulepszył ją wynalazkiem, zastępując drewniane wrzeciono tokowe wrzecionem mosiężnym, działającym lekko i równomiernie; nie wiedział, że tymi udoskonaleniami technicznymi przyczynia się tylko do intronizacji słowa drukowanego jako najwyższego Boga, nie wiedział, że drukujący, czytający, oświecony naukowo człowiek stanie się pokornym niewolnikiem tego drukowanego słowa, rodzajem homunkulusa, który zburzy organiczną harmonię świata. Wielki Boże, czyż mógł to przeczuć! A cóż to był za wspaniały wieczór! Przyszedł sam pryncypał, aby przypatrzyć się drukowi ostatnich dwóch stron: imć pan Antoni Koberger, właściciel największej drukarni świata, zatrudniającej dwudziestu kilku mistrzów, samych uczonych panów, i ponad stu robotników. We Frankfurcie, Wenecji, Hamburgu, Ulmie, Augsburgu, Bazylei, Erfurcie, Wiedniu, Lyonie i innych wielkich miastach Europy posiadał oficyny księgarskie, w których pracowali jego przedstawiciele jako księgarze, buchalterzy, spedytorzy. Skoro przy ukończeniu druku obecny był sam pan Antoni Koberger, człowiek zacny i poważany, to matka małego Janka na pewno nie miała racji. Żaden Koberger nie wdawał się w nieuczciwe sprawy. Ale oto dom Kobergera. Twardy klekot pras dolatywał aż na ulicę. Potem słychać było ostry dźwięk przy odejmowaniu formy, którą mistrz drukarski znowu nasycał farbą. Klap - klip - klap - brzmiało to jak uderzanie cepów w tajemniczym rytmie. Chłopak wzdrygnął się. Potem całym ciężarem ciała pchnął drzwi. Powoli uchyliły się odrzwia, owionął go panujący w drukarni dziwny zapach farby, oleju i ołowiu, którego nie zapomni nigdy, kto kiedykolwiek w życiu nim oddychał. Norymberska Kronika świata Hartmanna Schedła, potężny foliant o wieluset stronicach objętości, około czternastu funtów wagi, jest największym inkunabułem świata. Antoni Koberger mógł słusznie być dumny z tego, że olbrzymie dzieło, ozdobione dwoma tysiącami drzeworytów, wyszło jego nakładem i było tłoczone w jego drukarni. Jest ono bowiem chyba najlepszym dowodem niezwykle szybkiego rozwoju, jaki w niespełna pięćdziesiąt lat po jej wynalezieniu osiągnęła czarnoksięska sztuka drukarska. W późniejszych wiekach tylko radio i telewizja, dwa inne środki rozpowszechniania wiadomości, dwie inne możliwości techniczne zapewniające człowiekowi wszechobecność, przeszły równie błyskawiczny rozwój. Jest to bardzo znamienne. Zjawiska tego rodzaju zachodzą bowiem tylko wówczas, gdy spokojny nurt czasu i pokoleń zaczyna się burzyć, gdy wyłania się nowa epoka. I jak radio i telewizja są wyrazami nowego rozdziału dziejowego, który zaczął się z wybuchem pierwszej wojny światowej, tak i Kronika świata Kobergera jako osiągnięcie techniczne nosi na sobie piętno nowego czasu. Oczywista, można by twierdzić, że stare wino zostało tu tylko przelane w nowe naczynia. Olbrzymia księga, której druk Antoni Koberger ukończył 23 grudnia 1493 roku, należy z ducha w znacznej mierze jeszcze do średniowiecza. Na jednej z ostatnich stron jest wezwanie do czytelników, „dostojnych włodarzy, prałatów, cesarzy i królów, książąt, panów i pachołków", aby pamiętali, że koniec świata jest bliski. „Otwórzcie oczy, nastawcie uszy i pamiętajcie o przeszłych i przyszłych czasach - ażeby was śmiercionośny sen nie zaskoczył ani nagły promień zmiennego szczęścia nie zranił!" Jest to żałobne proroctwo rozpowszechnione w końcu XV wieku i znane nam z niezliczonych podobnych wypowiedzi: Ostatni dzień świata jest bliski, czyńcie pokutę, grzesznicy! Zgodnie z tradycją umieszczony też został w Kronice Kobergera taniec śmierci. Pierwszym z tych grozą przejmujących obrazów był fresk wymalowany w 1424 roku na murach cmentarza Niewinnych Dziatek w Paryżu. Od tego czasu nie skąpiono trudu, by ciągle na nowo odtwarzać w obrazach dziki taniec, w który, według wyobrażeń średniowiecza, wielki kosiarz puszcza się ze swymi ofiarami. Taniec śmierci, przedstawiony w norymberskiej Kronice świata, jest najokropniejszym w swej wymowie z wszystkich tego rodzaju dzieł sztuki. Obraz ten, stworzony przez Albrechta Durer’a i w jego pracowni wyryty w drzewie, nie jest już niewinnie naiwny, lecz intelektualistyczny i przepojony okrutną ironią. Śmierć zeszła tu na drugi plan. Opiera się o lewą krawędź obrazu, zdegradowana do rzędu pogardzanego flecisty, który przygrywa tańczącym. Pierwszy plan zajmują dwa tańczące szkielety, męski i żeński. Odrysowane zostały z najwyższym realizmem, słyszy się wprost klekot ich kości, czuje zmysłową rozkosz ich tańca. Jak gdyby podniecone westchnienia tańczących nie pozwalały biednym duszom leżeć spokojnie w grobach, na wpół przegniłe trupy podnoszą się z nich ku kuszącym rytmom. Panieneczka w rogu obrazu weźmie zaraz udział w tej zabawie. Z jej ciała, które niegdyś było zapewne piękne, zwisają zgniłe piersi, a wokół ud, które niedawno jeszcze pieściły czułe ręce, wiją się kiszki z pękniętego brzucha. Straszny to widok. Jest w tym obrazie intencja. Bije z niego chorobliwa rozkosz zgrozy - lubieżna, przewrotna. Nie jest to tylko spekulacja nakładcy. Tematyką swą obraz Durer’a należy oczywiście do średniowiecza, bo kto za czasów Kobergera chciał wydać ilustrowaną historię świata, ten musiał pokazać także taniec umarłych. Ale sposób, w jaki go tutaj ukazano, jest już nowoczesny, tak że przy użyciu nieco tylko odmiennych środków technicznych mógłby śmiało pochodzić z pogrążonej w rozterce sztuki naszych niepewnych czasów. Nowoczesny jest także sposób, w jaki Koberger ilustruje swoje dzieło. Już przed Kroniką norymberską istniało oczywiście kilka dzieł drukowanych z ilustracjami. Był więc słynny Dergoldene Thron („Złoty tron"), wydrukowany w 1470 roku przez Alberta Pfistera w Bamberdze. Zawierał dwadzieścia pięć ilustracji, ale były to właściwie dwa drzeworyty ciągle się powtarzające i opatrzone jedynie różnymi napisami. Tak postąpił Peter Schöffer z Moguncji, gdy w 1492 r. wydał Kroniką saską. Zamówił u malarza i kazał wyciąć w drzewie cztery obrazy miast, kilka rysunków rycerzy, dam i biskupów. I to mu wystarczyło do zilustrowania dziejów od początku świata do jego czasów. Ani jemu, ani jego czytelnikom bynajmniej nie wadziło, że Halberstadt wygląda tak samo jak Rzym, Hamburg jak Salzwedel, a Munster jak Hildesheim. Trudno nam to dzisiaj zrozumieć - wówczas ilustracja nie miała jeszcze wartości realnej, lecz tylko symboliczną. W swej Kronice Koberger nie zerwał zresztą zupełnie z dawnym zwyczajem. W jego arcydziele drukarskim cesarze, królowie i ojcowie Kościoła najrozmaitszych czasów i krajów ukazani są nieraz identycznym rysunkiem, a czytelnik stwierdza ze zdziwieniem, że ilustracja oznaczona jako Moguncja ukazuje się w innych miejscach książki jako Neapol, Akwileja, Bolonia czy Lyon. Ale są to wyjątki i na tym polega nowoczesność i oryginalność dzieła. Przez długi czas wysyłał Koberger Michała Wolgemuta i Wilhelma Pleydenwurffa, wielkich nauczycieli i kolegów Durer’a, do Europy środkowej, aby otrzymać od nich prawdziwe i zgodne z rzeczywistością obrazy miast. Rysunki miast, takich jak Norymberga, Augsburg, Monachium, Wiedeń, Strasburg i Magdeburg, są prawdziwe. Z końcem XV wieku wyglądały rzeczywiście tak, jak je przedstawia Kronika świata. Szczególnie interesujące jest to zwłaszcza, jeśli chodzi o Magdeburg, gdyż został on w sto pięćdziesiąt lat później przez Tilly'ego tak doszczętnie zniszczony, że tylko z Kroniki Kobergera można się dowiedzieć, jak przedtem wyglądał. W naszym świecie, zaopatrywanym tak hojnie w obrazy przez fotografię, film i telewizję, nie możemy sobie nawet wyobrazić, jaki przełom oznaczała norymberska Kronika świata. Do tej pory bowiem rzeczywistość nie była przedmiotem zainteresowania. W Kronice ukazuje się, po raz pierwszy chyba na Zachodzie, jako wartość samoistna. I do chwili obecnej to, co realne, tylko dlatego, że istnieje, wartość tę na ogół zachowało. W wielkim dziele drukarskim Kobergera przeplatają się cechy średniowieczne i nowoczesne. Powstało ono w historycznej chwili, gdy nad- chodził już nowy czas. Albowiem wkrótce po owym 23 grudnia 1493 roku dowiadują się ludzie także w Norymberdze, że niejaki Cristóbal Colon, admirał Jego Arcykatolickiej Mości Króla Hiszpanii, odkrył za oceanem nowe lądy. 2 24 czerwca 1493. Podczas gdy w Norymberdze, dużym ośrodku wiedzy geograficznej w Europie, stukają i huczą prasy drukarskie Kobergera, dziwna pielgrzymka wyrusza z dworu Ich Królewskich Hiszpańskich Mości w Barcelonie. Na przedzie kroczy służba królewska ubrana w szaty czerwone, złote i białe, niosąc dumnie herby Aragonii i Kastylii. Za nią postępują mnisi-pokutnicy w zgrzebnych habitach, z gołymi głowami w palącym słońcu południa, z płonącymi świecami w ręku. Krocząc w tyle za lekkonogimi i strojnymi hajdukami królewskimi mnisi wyglądają niepokaźnie i niezbyt pociągająco. Przez cały czas próbują prostować palcami gnące się w upale świece woskowe, co dla tłumu gapiów jest źródłem nieustającej i gorszącej wesołości. Ale nagle tłum milknie. Ludzie wyciągają głowy, oczy im błyszczą. Oto nadchodzą! Zbliża się w pochodzie pięciu mężczyzn, ubranych również w zgrzebne habity, jak mnisi, ale bez świec. Wąskie, brązowe twarze o orlich profilach. Krucze włosy spadają im na ramiona. Tu i ówdzie, mimo nadzoru duchownych, barwna wstążka spina potok włosów, z długich czupryn sterczą wachlarze cudacznych piór. Indianie - ludzie stamtąd! Poddani Wielkiego Chana Azji! Obco i groźnie wyglądają nawet w habitach. Jeden z gapiów żegna się krzyżem świętym i odmawia starą błagalną modlitwę ludzi z Estremadury: „Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy!" A gdy z prawa i z lewa przyłączają się do tej modlitwy sąsiedzi, jednostajny szept niesie się wzdłuż drogi. Szmer i westchnienia idą za Indianami. Czerwoni ludzie przysłuchują się ze zdziwieniem. Wreszcie pytają, co to oznacza. Gdy dowiadują się, że Panna Święta z Gwadelupy jest przede wszystkim orędowniczką wojowników, wielkie zainteresowanie maluje się na ich twarzach. Oni są przecież także wojownikami. Tam, za wielkim morzem, w ich ojczyźnie, wszyscy mężczyźni noszą broń. Niedługo potem czerwoni rodacy w Meksyku i Peru wzniosą wszędzie prymitywne rzeźby wielkiej Orędowniczki, powstaną nowe Gwadelupy. Starzy bogowie okazali się bezsilni wobec obcych przybyszów, może pomocna będzie biała Pani. Jeśli lituje się nad zwycięskimi białymi ludźmi - zmiłuje się tym bardziej nad pobitymi i uciśnionymi! Pięćset lat minęło od tego czasu. Ale w Południowej Ameryce, wszędzie, gdzie żyją Indianie, w szepcie i westchnieniu modlitwy błagalnej, w głuchej groźbie i rozdzierającym krzyku rozpaczy dziś jeszcze słychać: „Pomóż nam, Matko Święta z Gwadelupy!" Pielgrzymka zdąża do Panny Świętej z Gwadelupy, do starego gotyckiego kościoła klasztornego w jednej z dolin poprzecznych Sierra de Guadalupe, do cudownej figury Matki Boskiej, którą według legendy wyrzeźbić miał ewangelista Łukasz. Chłopi, żebracy i komedianci, kaleki, ladacznice i panowie, stojący przy drodze i gapiący się na pochód - dobrze wiedzą, kto teraz nadchodzi. To jeden z możnych tego świata błaga o odpuszczenie mu grzechów. To admirał, „zwycięzca Oceanu", który po drugiej stronie nieskończonych odmętów wodnych odkrył nowy ląd. Czy rzeczywiście wszystko to odbyło się bez czarów? Czy rzeczywiście "Wszechmocny roztoczył swą łaskę nad tym cudzoziemcem, o którym tak wielu mówi, że jest Żydem, pół-Maurem i czarnoksiężnikiem? A może było to tylko mamidłem piekła i wszetecznym dziełem czarownic? Jak mógł człowiek ten zatrzymać swe okręty, gdy nad okrągłością kulistej ziemi ześlizgiwały się w bezdenną przepaść? Jakich zaklęć użył, by moce podziemne pozwoliły mu wbrew wszelkim prawom natury wspiąć się w drodze powrotnej do Hiszpanii na sklepioną górę wód oceanu? Podczas gdy uroczysta procesja pnie się powoli i mozolnie przez góry Estremadury, zakurzeni, tajemniczy jeźdźcy galopują po wszystkich drogach nad Morzem Śródziemnym. Już w połowie marca 1493 roku Don Luis de la Cerda, książę Medinaceli, grand hiszpański, wielki kupiec i armator, dowiedział się przez swą prywatną służbę wywiadowczą w Lizbonie, że Kolumb wrócił i znalazł wszystko, czego szukał. A zaledwie osiem dni później, w ostatnim tygodniu marca, nadchodzi do szefa tajnej służby wywiadowczej Signorii florenckiej doniesienie agenta, że z polecenia króla Hiszpanii kilku młodych ludzi na trzech karawelach odkryło na zachodnim oceanie wielką wyspę zamieszkałą przez ludzi. Nie znają tam żelaza, ale jest za to obfitość złota, bawełny i korzeni. Wiadomość ta spada na Florencję jak grom. Bogate miasto nad Arnem nie jest wprawdzie bezpośrednio zainteresowane w handlu morskim jak Genua lub Neapol, ale, podobnie jak inne miasta włoskie, i ono żyje z importu złota afrykańskiego, korzeni wschodnich i ze związanych z tym interesów bankowych i giełdowych. Ta niezwykle lukratywna działalność będzie narażona na szwank, jeśli doniesienia agentów hiszpańskich okażą się prawdziwe. Handel z Afryką i Wschodem jest utrudniony, a od chwili zdobycia Konstantynopola przez Turków wielce ryzykowny, trzeba więc siłą rzeczy zwrócić się ku nowo odkrytym lądom na zachodzie. We Włoszech zdawano sobie jasno sprawę z grożącego z tej strony niebezpieczeństwa. Ale nawet najbardziej przebiegły bankier lub armator włoski nie mógł przewidzieć skutków nowych odkryć hiszpańskich. Nikt nie przypuszczał oczywiście, że miasto zubożeje, że już następne pokolenia nie będą mogły rozebrać walących się domów, kościołów i umocnień, aby zastąpić je nowoczesnymi budowlami, że kwitnące miasta zamienią się w rodzaj zamieszkałego muzeum. Jeżeli dziś w Wenecji, Pawii, Florencji, Rawennie lub Sienie, w Rothenburgu, Nordlingen, Augsburgu i Norymberdze chodzimy po tych samych ulicach, po których przed pięciuset laty chodzili nasi przodkowie, jeżeli w tych samych domach, co wówczas, ludzie kochają się i cierpią, rodzą się i umierają, jeżeli w tych samych kościołach zanosi się modły do Boga i Jego świętych, jeżeli wyglądamy przez stare wykusze w murach obronnych i przez blanki wież, przez które dwadzieścia pokoleń wcześniej ludzie w stalowych hełmach wypatrywali ponuro wroga, jeżeli tutaj czas stanął, podczas kiedy gdzie indziej pędził ku nieznanej przyszłości - jest to jednym z wielu skutków, które sprawił czyn Kolumba. Jak Herkulanum i Pompea zostały niegdyś zasypane przez wybuch Wezuwiusza, tak i tutaj dokonało się jedyne w historii kultury „zasypanie". Albowiem z chwilą odkrycia Ameryki handel i komunikacja odwróciły się niejako w oka mgnieniu od Morza Śródziemnego i miast górno- niemieckich, przenosząc się do Hiszpanii i Portugalii. Nabrzeża włoskich miast portowych wyludniają ,się, spichrze pustoszeją, czas staje. Nie mogli tego oczywiście przewidzieć ludzie żyjący we Włoszech współcześnie z Kolumbem. Niemniej jednak są oni poruszeni i zaniepokojeni. I podczas gdy u ich kontrahentów po drugiej stronie Alp staroświecko wygodne życie toczy się dalej starym trybem, jak gdyby nic nie zaszło, Włosi zbierają skrzętnie wszystkie wiadomości, które można uzyskać z Hiszpanii. Kupiec włoski Annibałe Zenaro, osiadły w Barcelonie, wysyła 9 kwietnia 1493 roku do swego brata w Mediolanie obszerną relację o odkryciach Kolumba. W dwa tygodnie później odpis tego listu leży na biurku księcia Ercole d'Este. Równocześnie Rzym otrzymuje kopię słynnego sprawozdania z podróży, które Kolumb sporządził dla hiszpańskiej pary królewskiej. Z końcem kwietnia 1493 roku poseł księcia mediolańskiego Lodovica Moro w Rzymie zawiadamia swego mocodawcę o treści tego sprawozdania. A 25 kwietnia 1493 roku pisarz miejski w Sienie zapisuje, że „z kilku wiadomości listownych od swoich rodaków w Hiszpanii i z ustnych relacji wielu innych mężów zaufania" dowiedział się, że niejaki Christoforo Colombo odkrył na zachodzie oceanu nowe wyspy pełne złota i korzeni. „A ludzie tamtejsi uważają naszych ludzi za bogów" - dodaje. Z początkiem maja 1493 roku sprawozdanie Kolumba wychodzi w Rzymie nawet jako „nadzwyczajne wydanie", praszczur naszych pism codziennych, które datę swego urodzenia mogą liczyć od ukazania się tej ulotki, obliczonej na szerokie koła czytelników, a w roku 1494 drukuje się ją również w Antwerpii, Bazylei i Paryżu. Dziwne to i niezrozumiałe, że rozgarnięci kupcy z wielkich miast handlowych w Niemczech południowych nic nie wiedzieli o podnieceniu swych włoskich partnerów. A jednak sądząc z zachowanych dokumentów z owych czasów tak istotnie było. 14 lipca 1493 roku dr Hieronymus Munzer z Norymbergi napisał mianowicie długi list do króla portugalskiego Jana II, w którym z polecenia cesarza niemieckiego Maksymiliana wzywa usilnie obcego monarchę do odkrycia Ameryki. Munzer nie tylko dowodzi, że ekspedycja taka nie jest trudna do przeprowadzenia, ale wskazuje również, że handel z krajami za oceanem byłby niezmiernie intratny: „Biorąc pod uwagę te okoliczności Maksymilian, król niezwyciężony, który przez swą matkę sam jest pochodzenia portugalskiego, pragnie przez mój skromny list wezwać Waszą Królewską Mość, byś raczył odnaleźć wschodni kraj bogatego Kataju. Jak na końcu drugiej księgi o niebie i świecie przyznaje Arystoteles, jak w piątej księdze swej historii naturalnej podaje Seneka i Petrus Alliacus, najświatlejszy kardynał swego czasu, i wielu innych oświeconych mężów, tak i ja twierdzę, że początek zamieszkałego Wschodu ziemi leży bardzo blisko końca zamieszkałego Zachodu. Dowodem na to są słonie, których w obu tych miejscach jest bardzo wiele, oraz trzcina z wybrzeży wschodnich, którą burza nanosi na wybrzeża Azorów. Niezliczone są też i, śmiem twierdzić, pewne do-wody, z których wynika jasno, że owo morze w stronę wschodniego Kataju można przepłynąć w ciągu niewielu dni... Masz Wasza Królewska Mość środków i bogactw co niemiara, masz bardzo doświadczonych żeglarzy, którzy sami chcieliby posiąść nieśmiertelność i sławę. Jaką sławę uzyskasz Wasza Królewska Mość, gdy sprawisz, że zamieszkały Wschód stanie się znany Zachodowi, i jakąż korzyść przyniesie Ci potem handel! Wyspy na Oceanie uczynisz zyskownymi, a zdumieni królowie poddadzą się Twemu panowaniu!" Listu tego Miinzer nie byłby oczywiście napisał, gdyby odkrycia Kolumba znane już były w lecie 1493 roku w Norymberdze albo gdyby ludzie byli tam przekonani, że Włoch dotarł rzeczywiście do nadmorskich krajów wschodniej Azji. Ale jeszcze w cztery lata później, gdy Bartłomiej Kistler ze Strasburga oddaje do druku niemiecki przekład sprawozdania Kolumba z jego pierwszej podróży, przeznaczonego dla hiszpańskiej pary królewskiej, wypisuje na stronie tytułowej: „Wielce przyjemne czytanie o kilku wyspach, które przed niedawnym czasem zostały przez króla Hiszpanii znalezione. I mówi o wielkich dziwnych rzeczach, które na tych wyspach się znajdują." Czyżby przemądrzali uczeni niemieccy nie wierzyli synowi włoskiego tkacza? Twierdził przecież, że był w Kataju, owym wspaniałym państwie, które przed dwustu laty opisywał z takim zachwytem wenecjanin Marko Polo. Zapewne, Kolumb odkrył wszelkie możliwe wyspy daleko za morzem. Ale czy należą one rzeczywiście do Kataju? Poza niemieckimi uczonymi także inni ludzie stawiają znak zapytania przy wiadomościach odkrywcy. On sam mówi, że jest pewny swej sprawy. Czy jest istotnie tak pewny? Oczywista, na dworze królewskim w Barcelonie przyjęto go z wszelkimi honorami. Nosi teraz tytuł „admirała Oceanu", wicekróla i gubernatora wszystkich wysp indyjskich. Podczas uroczystego przyjęcia wydanego przez Ich Królewskie Moście zajął miejsce między nimi, na królewskim krześle tronowym. Został podniesiony do stanu szlacheckiego i posiada herb nadany mu przez króla. Ma także oficjalny dokument nominacyjny, który jego i jego rodzinę zatwierdza „na teraz i na zawsze" w ich dostojnych urzędach. Kolumb przyjął chętnie wszystkie te zaszczyty. Ale gryzie go sumienie. I podczas mozolnego marszu pokutniczego do wielkiej Orędowniczki z Gwadelupy dręczy go bezustannie pytanie, które będzie go nurtowało do śmierci: czy to, co odkrył, jest rzeczywiście Katajem? Kataj oznacza złoto, złoto i jeszcze raz złoto. A na wyspie Cipangu, o której Marko Polo opowiadał, że leży przed państwem Wielkiego Chana na morzu wschodnim, jest także mnóstwo złota i wspaniałych szlachetnych kamieni. Przywiózł, co prawda, ze swej podróży trochę złota, tak że para monarsza dała się przekonać. Ale w gruncie rzeczy było tego złota tak mało, że nie może pozbyć się nękających go wątpliwości. I istotnie wszystkie późniejsze podróże Kolumba są jednym dręczącym poszukiwaniem namacalnego dowodu, że słuszne były jego nadzieje, twierdzenia, jego upieranie się, iż był rzeczywiście w Chinach lub Indiach. Pomóż, Matko Święta z Gwadelupy! Przy Talavera de la Reina, na zachód od Madrytu, Kolumb i jego procesja przekraczają rzekę Tag. Droga, w tym miejscu mało co szersza od ścieżki, pnie się zakosami w górę Sierra de Estremadura. Z czerwcowego nieba praży niemiłosiernie słońce. Szarobrunatne stoki górskie wydają się w tym oślepiającym świetle skrzepłymi falami kamiennego morza. Niemiłosierne, nieubłagane, obce, złe! Jak daleko jest Bóg! A przecież Bóg widomie wiódł go i prowadził! Jego, Krzysztofa Kolumba, biednego tkacza z „Genova la Superba", bogatej, potężnej Genui, której mieszkańcy uważali się zawsze za lepszych od reszty Włochów. I gdy admirał ciężko dysząc pnie się powoli w górę, myśl jego wraca do miłej ojczyzny włoskiej, do szczęśliwego dzieciństwa i młodości, do owych początków sprzed wielu, wielu lat... Oto Genua i dom rodzicielski przy Porta Dell Olivella, wschodniej bramie miasta. Oto jego ojciec, Domenico Cołombo, wesoły genueńczyk, z zawodu tkacz, a zarazem stróż bramy 01ivella. Ale osiemdziesiąt cztery funty genueńskie, które za to rocznie otrzymuje, nie wystarczają na utrzymanie rodziny, a i dochody z właściwego zawodu są bardzo niskie. Nieraz bieda zaglądała do mieszkania Kolumbów, a choć Dominik był poważnym mieszczaninem, nigdy nie opływał w dostatki. Obok swej tkalni otworzył w późniejszych latach sklepik z serem, próbował także handlu winem, ale zawsze dawał obietnice, których nie mógł dotrzymać, ciągle zamawiał towary, których nie mógł zapłacić, długi rosły - słowem, nic się jakoś ojcu nie wiodło. Tak dorasta urodzony w 1451 roku Krzysztof Kolumb, syn dość szanowanych, ale niewątpliwie całkiem prostych ludzi. Późno dopiero nauczył się czytać i pisać, znał się trochę na tkactwie, a dzięki urozmaiconej działalności zarobkowej ojca udało mu się coś niecoś powąchać z niejednej gałęzi rzemiosła i handlu. Ale po łacinie nie umie, a więc zamknięte są przed nim drzwi do dalszego kształcenia i wyższej wiedzy; ba, nawet po włosku nie umie zbyt dobrze. Jako młody człowiek mówił widocznie tylko narzeczem genueńskim, którego bynajmniej nie rozumie się w całych Włoszech. Nie daje mu to zbyt dobrego startu. Ale jako dziewiętnastoletni młodzieniec ręczy dnia 31 października 1470 roku za zaciągnięty przez ojca dług, który wynosił czterdzieści osiem funtów genueńskich. Zdaje się więc, że Krzysztof znał się trochę na interesach i już jako młody człowiek zarabiał pieniądze. Wkrótce potem spotykamy go jako urzędnika domu bankowego Centurionich w Genui - musiał widocznie wzbudzać zaufanie i coś umieć. Dzięki posadzie u Centurionich Kolumb wychodzi na morze. Jak każdy chłopak, którego lata upływają nad brzegiem morza, tak i on pływał zapewne nieraz na łodziach rybackich. Może nawet tu i ówdzie przypatrywał się rysownikom map, ślęczącym nad portolanami, modnymi mapami morskimi, które się w tym czasie ukazały. Genua była bowiem siedzibą słynnej szkoły kartograficznej, która dostarczała map wszystkim miastom nadmorskim Italii, z jej usług korzystała także Portugalia, ilekroć jakaś nowa wyprawa do Afryki wracała z wynikami swych obserwacji. Możliwe też, że w latach 1470 do 1472 Kolumb dał się zwerbować na jeden z wielu żaglowców handlowych Genui. Ale dowód odbycia przez niego po- dróży morskiej posiadamy dopiero z roku 1475, gdy w służbie Centurionich wybrał się na Chios. Wczesnym latem 1476 wypływa znowu z wielkim konwojem genueńskim, który ma przywieźć żywicę pistacjową z Morza Śródziemnego do Lizbony i Flandrii. Ale w połowie sierpnia u południowego wybrzeża Portugalii, niedaleko Przylądka Św. Wincentego i w pobliżu Lagos, silna flota portugalsko-francuska napada na konwój i rozbija go. I teraz następuje w życiu Kolumba wielki, cudowny zwrot. Po zatonięciu okrętu morze wyrzuca go, lekko rannego, uczepionego do szczątka kadłuba, na ląd w pobliżu Lagos. Stamtąd wyjeżdża kilka tygodni później do Lizbony. Dla kupców i żeglarzy piękne miasto nad Tagiem jest w owym czasie najbardziej interesującym miejscem świata. Rok w rok zawijają tutaj z dalekiej Afryki królewskie okręty handlowe z ładowniami pełnymi kosztowności i najdziwniejszych przedmiotów: ciężkich skrzyń ze złotem, grubych worków pełnych ostrego pieprzu Malaguetta, olbrzymich pęków kości słoniowej i coraz to nowych grup bojaźliwie uśmiechniętych, czarnych niewolników. Obok smukłych portugalskich kaawel stoją tam brzuchate kogi z Hamburga i Londynu, a na Praca do Commercio piętrzą się towary. Nieskończony, gęsty tłum ludzi faluje w obie strony i przelewa się przez wąskie uliczki miasta - ogniści Maurowie, Irlandczycy z włosami jak len, dumni, milczący Kastylijczycy, otyli Grecy, czarni jak heban książęta murzyńscy ze Złotego Wybrzeża, zwinni Włosi, opaśli flandryjscy sukiennicy, eleganccy Francuzi. Był, zdaje się, początek 1477 roku, gdy Krzysztof Kolumb przybył do Lizbony. Wysoki, rudawy, niebieskooki genueńczyk nie rozumie ani słowa po portugalsku. Mimo to niebawem czuje się w obcym mieście jak u siebie w domu. Od dawna mieszka w Lizbonie znaczna kolonia genueńska - bankierzy, kapitanowie okrętów, astronomowie i kartografowie. Kolumb ma wśród nich niejednego znajomego, z pewnością pomogą mu stanąć na nogi. Nie omylił się. Niebawem jest już przyzwoicie odziany i zarabia tyle, że może uczyć się po portugalsku, hiszpańsku i po łacinie. Przede wszystkim po łacinie! Kto nie włada językiem nauki, językiem wszystkich podręczników, ten nigdy nie będzie mógł zajmować się nautyką i astronomią. A tym należy się tu zająć. Nie trzeba szczególnej przenikliwości, by to zrozumieć. Krzysztof Kolumb nauczył się niejednego w szkołach kartograficznych Genui. To mu się teraz przydaje. Z zapałem pogrąża się w studiach, niebawem opanowuje sztukę rysowania map tak świetnie, jak się tego żąda w Lizbonie. Ale w żyłach genueńskiego zapaleńca płynie zbyt niespokojna krew, by mógł zadowolić się ślęczeniem nad mapami przez całe życie. Zdaje się, że po pewnym czasie nawiązał znowu stosunki z firmą Centurionich, którzy mają filię w Lizbonie. W roku 1478 wielka stara firma wysyła swego dawnego pracownika na Maderę; ma tam zakupić cukier. Nie było to dziełem przypadku. Młody genueńczyk poznał mianowicie w tym czasie dońę Felipe Perestrello de Moniz, córkę zmarłego przed kilku laty Bartłomieja Perestrello de Moniz, dawnego gubernatora Porto Santo, małej wyspy w pobliżu Madery. Od 1473 roku żyje na Porto Santo, jako pan dziedziczny, brat dońi Felipy. Kolumb mający tak dobre stosunki na Maderze musiał Centurionim wydać się pożytecznym. Prawdopodobnie na krótko przed wyruszeniem w podróż Kolumb poślubił dońę Felipę. Młoda dama nie miała, zdaje się, pieniędzy, ale w posagu wniosła mężowi pozycję towarzyską oraz mapy morskie i opisy nautyczne ojca. Nie wiemy, czy opowiedziana wyżej przygoda o zatonięciu statku u wybrzeży portugalskich jest prawdziwa. W ostatnich czasach podawano ją z ważkich powodów w wątpliwość. Możliwe, że Kolumb przybył do Lizbony jako agent handlowy. Ale ożenek z damą niezbyt wprawdzie bogatą, lecz należącą do szlachty portugalskiej, jest dokumentarnie zaświadczony. Nie ulega też wątpliwości, że młody marynarz i kupiec zbliżył się podczas tych portugalskich lat nauki o spory szmat drogi do celu swego życia. 3 Od kilku dni wieje z Afryki leste - suchy, gorący wiatr pustynny. Brunatna mgła zasnuła słońce, wszystko pokryła warstwa czerwonego pyłu. Drobniutki żwir zgrzyta w zębach, oczy pieką, pył wciska się przez zamknięte okiennice do izb mieszkalnych. Afryka jest oddalona o siedemset kilometrów, przedzielona szerokim morzem, ale to niczego nie zmienia ani nie łagodzi. Człowiek czuje się, jak gdyby siedział przed drzwiczkami rozpalonego pieca piekarskiego. Nie, jeszcze gorzej! Bo ten wiatr pustynny wywołuje nieznośne podniecenie i nerwowość. Na dole w porcie, w szynkach La Vilha, znowu zabłysną wieczorem noże. W połowie sierpnia leste zdarza się rzadko na Porto Santo. Ale jeżeli się zdarzy, nieomylna to oznaka, że nastąpi zmiana pogody. Niebawem, może już jutro, wiatr zacznie znowu dąć od zachodu, od dalekiego, niezmierzonego oceanu. Wówczas z rozwianymi grzywami, głowa przy głowie, nadjadą rumaki Neptuna, olbrzymie fale uderzą z taką siłą o skały, że ich potężny grzmot rozlegnie się po całej wyspie, piana wzbije się na wysokość wież kościelnych i nawet w górach małej wyspy będzie się czuło kropelki wody morskiej w powietrzu - jak gdyby spadł słony, delikatny deszczyk z jasnego nieba i w blasku letniego słońca. Tak wyjaśnił te sprawy przybyłemu z Lizbony szwagrowi Bartolomeo Perestrello, który po śmierci ojca objął godność gubernatora Porto Santo. A jeszcze więcej dziwnych rzeczy opowiedziała zaciekawionemu Kolumbowi młoda żona, gdy oprowadzała go po ulubionych zakątkach swego dzieciństwa. Potem wszakże zaczął wiać wiatr zachodni, normalny, silny wicher. Kolumb nie był jeszcze wówczas żeglarzem. Podczas ostatniej podróży znalazł się właściwie po raz pierwszy na pełnym morzu i po raz pierwszy przez kilka dni nie widział lądu. Wzruszony i przerażony, patrzy teraz ze stromych urwisk na północ od La Vilha na szalejące morze. Niech Bóg będzie miłościw grzesznym duszom, które w taki czas znajdują się na morzu! W dwa dni później zapanowała cisza, tylko drobne fale szeleszczą u brzegu. O świcie Kolumb jest już nad morzem. Starannie wyszukuje nieliczne miejsca, gdzie wąski pas piasku ciągnie się przed skałami. Musi sam obejrzeć naniesione przez burzę przedmioty, które żona pamiętała z łat dzieciństwa. Po takich burzach można tu podobno znaleźć „fasolę morską", a także lekkie, żółte kawałki trzciny lub drewna, podobne do skrzypów lub szuwarów, ale silne i grube jak ramię - przedmioty zupełnie nieznane, pochodzące chyba z bardzo dalekich stron. Gdy dońa Felipa opowiadała o tym, Kolumb doznał nagle jakby olśnienia. Dopiero niedawno czytał o takich drewnach czy trzcinach u Ptolemeusza, w wielkim dziele o sporządzaniu map geograficznych, które napisał słynny uczony starożytny. Dzieło to należy do wyposażenia warsztatu każdego kartografa. Ptolemeusz pisze, że trzcin takich w Afryce nie ma, znajdują się natomiast w Azji, a zwłaszcza w Indiach. Don Bartolomeo potwierdza opowiadania swej siostry. O tak, te obce drewna można tu i ówdzie znaleźć na Porto Santo. Wyjmuje ze starej, wielkiej szafy żółtawą trzcinę, grubą jak baryłka, z sękami i brunatnymi pasami. Kolumb drży z napięcia oglądając trzcinę bambusową. Jeśli to pana szwagra interesuje, ciągnie dalej don Bartolomeo, to tu ma rzecz podobną, która także pochodzi z daleka, a jest obrobiona przez obcych ludzi. I pokazuje długi kawałek naniesionego drewna, pięknie rzeźbionego, ale tak grubo ciosanego, że każdy może rozpoznać, iż nie wykonano tego narzędziem żelaznym, lecz jakimś innym. Następnego dnia Kolumb zerwał się skoro świt i pobiegł nad brzeg morza. I rzeczywiście! Oto są favas do mar, ziarna fasoli morskiej, lśniące i ciemnobrązowe jak kasztany, ale nieco większe. Kolumb nigdy jeszcze czegoś takiego nie widział, te obce ziarna pochodzą z bardzo dalekich stron. Nic o nich nie ma u Ptolemeusza. Ale u Ptolemeusza nic o tym być nie może. Albowiem favas do mar są nasieniem entada ad,ans lub entada gigas, rośliny strączkowej, występującej przede wszystkim w Ameryce tropikalnej i należącej do gatunku pnączy. Jest to jedna z owych dziwnych roślin, które przypominają węże i wywołują u laika nierzeczowe przypuszczenie, że Bóg miał je przed oczyma jako wzór, gdy stworzył węże. Entada adans, tworząca przykre dla oka węzły i bardzo dziwacznie skręcona, oplata się zazwyczaj dookoła drzew. Ale wężowaty roślinozwierz, boa dusiciel z chlorofilu i celulozy, umie również metrami pełzać po ziemi, w nadziei, że gdzieś niedaleko znajdzie jakieś drzewo. Ta niesamowita istota pozostawia jako nasienie fasolę morską, która w wodzie utrzymuje się stale na powierzchni, gdyż jest wewnątrz przemyślnie wydrążona i otoczona niezwykle twardą skorupą. To diabelskie nasienie wymaga tylko trochę słońca i wilgotnej ziemi, aby zakiełkować i spełnić swe przeznaczenie. Nie wiedział o tym nic Ptolemeusz, a wskutek tego także Kolumb. Ale nie potrzeba szczególnie bujnej fantazji, aby wyobrazić sobie, jak przejęty był przyszły odkrywca Ameryki, gdy znalazł fasolę morską; dziwacznymi kulami wypchał sobie na pewno kieszenie. Jeśliby ktoś zapytał, kiedy Kolumbowi po raz pierwszy przyszedł na myśl jego wielki plan, to odpowiemy na to: tu, na wybrzeżu Porto Santo, w starych uliczkach La Vilha, w rezydencji gubernatora wyspy. Wysnucie tego wniosku usprawiedliwia jedna poszlaka: jest faktem, że Bartolomeo Perestrello pokazał swemu szwagrowi naniesiony przez burzę kawałek drewna, który był dziwnie wyrzeźbiony ręką ludzką, ale bez użycia żelaza. To jest wszakże wszystko, co tradycja nam przekazała. Można uważać za pewne, że Kolumb dowiedział się o fasoli morskiej i o naniesionych kawałkach bambusu i że je widział. Można też przypuszczać, że na Porto Santo pomyślał po raz pierwszy o Indiach i o możliwości dotarcia do nich przez Ocean Atlantycki. Dowieść jednak tego przypuszczenia nie można, gdyż w żadnym dokumencie pisanym, w żadnej starej księdze ani w żadnym archiwum świata nie znajdziemy jednej linijki, która by to stwierdzała czarno na białym. Pewny jest tylko czas, w którym to wszystko mogło się dziać. Jest nim lato 1479 roku, mówiąc dokładnie sierpień tego roku. 25 sierpnia zeznaje mianowicie Kolumb jako świadek przed sądem w Funchalu, a z protokołu jego przesłuchania wynika, że już następnego dnia miał wracać do Lizbony. Do ostatnich czasów nie przestawano snuć najrozmaitszych domysłów, kiedy i skąd wielki genueńczyk wpadł na pomysł, że za oceanem musi leżeć Azja i że można do niej dotrzeć łatwiej żeglując morzem na zachód aniżeli drogą dokoła Afryki. Nic pewnego jednak o tym nie wiadomo. Możliwe, że plan ten zarysował się po raz pierwszy w umyśle Kolumba w okolicznościach przez nas opisanych, możliwe, że myśl ta pochodziła od jego brata, Bartłomieja Kolumba, który od r. 1480 przebywał w Lizbonie jako kartograf i znał oczywiście dobrze nautyczne i geograficzne problemy swego czasu, możliwe też, że genialna idea opiera się na koncepcji lekarza florentyńskiego Paola Toscanellego, który w 1474 roku radził królowi portugalskiemu Alfonsowi V, by starał się dotrzeć do Indii wprost przez Ocean Atlantycki. W czasie gdy Paolo Pozzo di Toscanelli dał koronie portugalskiej tę ważną radę, był on już starym człowiekiem. Zbliżał się do osiemdziesiątki, wiele przeżył, wiele widział i ufny w swe doświadczenie starca, pewny był swej sprawy. Pozostając w bliskich stosunkach z kurią papieską, miał kilkadziesiąt lat wcześniej sposobność prowadzić rozmowy o Wielkim Chanie i o jego krajach z legatem nestoriańskim wysłanym przez „północne części Indii Górnych" do papieża Eugeniusza IV (1431-1447). Rozmowa potwierdziła to, co w swoim czasie podał Marko Polo. Prawie równocześnie z tym nieznanym zresztą wysłannikiem chrześcijańskim przybył do Włoch inny podróżnik z Azji - wenecjanin Nicolo Conti, który bawił przez dwadzieścia pięć lat na Dalekim Wschodzie i oprócz Indii i Chin zwiedził także Wyspy Sundajskie. Jego opis był tak interesujący, że tajny sekretarz papieski Bracciolini otrzymał oficjalne polecenie, aby fakty podane przez Contiego ustalić protokolarnie. A w roku 1424, gdy Toscanelli był jeszcze młodym człowiekiem, powrócił do swego miasta rodzinnego po dwudziestoczteroletniej nieobecności trzeci podróżnik z Azji, kupiec florentyński Bartolomeo. Jego także nasz lekarz-geograf dokładnie wypytał. Toscanelli był niewątpliwie wybitnym znawcą Azji wschodniej. Ponieważ teoria o kulistości ziemi była za jego czasów od dawna uznana przez uczonych, nic dziwnego, że już w czasie pierwszej wyprawy afrykańskiej księcia Henryka portugalskiego ugruntowało się w Toscanellim przekonanie, że wyprawa, którą królewski żeglarz podejmuje, jest właściwie podróżą okrężną. Buscar el levante por el poniente, należy szukać „wschodu na zachodzie", a Indii płynąc prostą drogą morską przez Atlantyk. Nasz florentyńczyk nie należał do ludzi, którzy swą wiedzę chowają pod korcem. Przeciwnie, pogląd swój omawiał wiele razy ze współczesnymi naukowcami. Do jego rozmówców należał między innymi także pewien duchowny portugalski, który w latach sześćdziesiątych XV wieku bawił w Rzymie, a wkrótce potem został powołany na spowiednika Alfonsa V portugalskiego. Toteż Toscanelli nie był zbyt zdziwiony, gdy na wiosnę 1474 roku otrzymał od swego dawnego rozmówcy list, w którym piszący prosił o opinię, czy można szukać Indii na zachód od Oceanu Atlantyckiego. Zapytanie to było okazją do napisania słynnego listu, który Toscanelli skierował dnia 25 czerwca 1474 roku do swego starego przyjaciela w Lizbonie. „Z zadowoleniem przyjąłem do wiadomości, że jesteś na tak zażyłej stopie z Waszym szlachetnym i wielkodusznym królem. Nieraz już mówiłem o najkrótszej drodze do Indii, skąd pochodzą korzenie; albowiem prosta droga przez morze jest krótsza niż ta, której szukacie przez Gwineę. Zawiadamiasz mnie, że król życzy sobie otrzymać ode mnie jeszcze raz komentarz i jasne wytłumaczenie, czy i w jaki sposób można drogę tę odbyć. Jestem zdania, że powinno się to uczynić przy pomocy globusu. Ale dla zaoszczędzenia trudu i lepszego zrozumienia postaram się wyjaśnić kierunek za pomocą mapy, która jest podobna do mapy morskiej. W załączeniu przesyłam Ci narysowaną przeze mnie mapę; znajduje się na niej zachodnia ekumena ciągnąca się od Irlandii do Gwinei wraz ze wszyst- kimi wyspami, które napotyka się po drodze. Naprzeciwko tych wysp, na zachodzie, jest naszkicowany początek Indii z wyspami i miejscowościami, na które możecie wziąć kurs za równikiem. Zaznaczono na niej również, w jakim oddaleniu i po ilu milach dotrzecie do tych krajów, w których znajdują się wielkie ilości korzeni, przypraw, kamieni szlachetnych i klejnotów. Nie dziwcie się, że określam słowem «zachód” okolice, z których pochodzą korzenie, choć z reguły mówi się, że okolice te leżą na wschodzie. Linie pionowe, narysowane na mapie z góry na dół, podają odległości ze wschodu na zachód. Linie biegnące w poprzek do nich wskazują odstępy od południa na północ. Poza tym zaznaczyłem na mojej mapie wiele miejscowości indyjskich, do których można przybić, gdyby zaszły nieprzewidziane okoliczności, np. burze lub niepomyślne wiatry... Z Lizbony wprost na zachód jest na mojej mapie 26 odcinków, z których każdy ma szerokość 250 mil - a więc prawie jedna trzecia część obwodu ziemi; dzielą nas one od wspaniałego, wielkiego miasta Quinsay. Obwód tego miasta wynosi 100 mil lub 25 leguas, a jest w nim dziesięć mostów marmurowych. Jego nazwa oznacza «miasto nieba». Leży ono w prowincji Mangi, niedaleko prowincji Kataj, w której król przeważnie przebywa. Ale z wyspy Antilia, która u Was nazywa się «Wyspą siedmiu miast”, jest do Cipangu tylko 10 odcinków, tzn. 2500 mil względnie 625 leguas. Cipangu obfituje w złoto*, perły i drogie kamienie. Świątynie i pałace królewskie pokryte są tam czystym złotem. Ponieważ droga do Cipangu jest nie znana, nie znane są jeszcze również wszystkie inne drogi. Pewne jest jednak, że można tam dotrzeć. Dałoby się jeszcze wiele o tym powiedzieć. Uczyniłem to jednak już ustnie, a że Ty doskonale to rozumiesz, nie potrzebuję wypowiadać się bliżej..." Ten list, świadczący o jego pewności siebie i wypływający z głębokiego przekonania piszącego, wywołał na dworze lizbońskim niemałe wrażenie. Gdyby żył jeszcze Henryk Żeglarz, nie byłby się prawdopodobnie wahał pójść za wskazówkami włoskiego lekarza i wysłać swe karawele przez ocean do Cipangu-Japonii. Ale Henryk leżał już od czternastu lat w grobie, Alfons V nie był skłonny do awanturniczych wypraw, a zresztą w pół roku po otrzymaniu listu Toscanellego wybuchła kastylijska wojna sukcesyjna, która pochłonęła wszystkie siły Portugalii. Jaką sensację wywołał w Lizbonie list Toscanellego, wynika choćby z tego, że treść przedostała się niebawem z kół dworu i admiralicji do cechu kartografów. Słyszał o nim także Kolumb. Przed kilku dziesiątkami lat udało się nawet znaleźć odpis opinii Toscanellego sporządzony własnoręcznie przez Kolumba. Wydaje się, że myśl przepłynięcia Atlantyku unosiła się w owych latach niejako w powietrzu i że u wrażliwszych przybierała kształty wprost namacalne, jak na przykład u kapitana flandryjskiego van Olmena, który w 1486 roku wyruszył, co prawda daremnie, z Azorów na zachód, lub u patrycjusza noriymberskiego Hieronima Munzera, którego błagalny list, skierowany w 1493 roku do króla portugalskiego, przytoczyliśmy wyżej. Może jeszcze wielu innych miało tę myśl, oglądało ją w duchu ze wszystkich stron, wypowiadało wobec innych. Ale tylko jeden człowiek wchłonął ją w siebie, uczynił swoją i urzeczywistnił. Człowiekiem tym był Krzysztof Kolumb. Jest pewne, że Kolumb przestudiował bardzo starannie całą dostępną mu literaturę historyczną i geograficzną, przede wszystkim zaś opisy Marka Polo, Historią naturalną Pliniusza, Imago mundi d'Ailly'ego i dzieło Historia rerum ubique gestarum Eneasza Sylwiusza. Wszystkie te dzieła podawały, że Azja, kraj Wielkiego Chana, jest niesłychanie bogata w ludzi, wytwory ich pracy i skarby przyrody. Wypowiadały także pogląd, że droga morska z zachodnich wybrzeży Europy przez Ocean Atlantycki nie jest do Azji daleka. Jeżeli istniałyby jakieś choćby na wpół ścisłe dane o obwodzie ziemi, reszta byłaby już stosunkowo prosta. Otóż obwód ziemi można było bez trudności obliczyć, znając odległość między dwoma najbliższymi stopniami długości geograficznej. Blisko dwieście lat przed naszą erą obliczył ją dość dokładnie Eratostenes, określając ją liczbą 59,5 mil morskich (110,2 km). Kolumb oparł się nie na Eratostenesie, lecz na Arabach, którzy uważali, że odległość między stopniami jest mniejsza. Ponadto genueńczyk użył w swych obliczeniach nie mili arabskiej, lecz o wiele krótszej mili włoskiej i ustalił odległość między stopniami na równiku tylko na 45 mil morskich (83,7 km). Te obliczenia doprowadziły Kolumba do mylnego wniosku, że obwód ziemi jest o jedną czwartą mniejszy od podawanego przez starożytnych. Ale nie dość na tym; Kolumb przesunął jeszcze wybrzeże Azji o wiele dalej na wschód. Według jego szacunku eurazjatycka ekumena miała około 285° rozciągłości, a ponieważ Kolumb chciał swą podróż na zachód rozpocząć z Wysp Kanaryjskich, odległość, którą miał przebyć morzem do wybrzeża azjatyckiego, wynosiłaby tylko 66°. I tego było jeszcze Kolumbowi za wiele. Sądził, że ten szacunek jest o około 10 procent za wysoki i wyliczył, że na równiku, gdzie stopnie długości geograficznej leżą najdalej od siebie, odległość między "Wyspami Kanaryjskimi a Japonią wynosi około 60°. Wobec tego, że jeden stopień długości geograficznej na 30° szerokości północnej - a na tej mniej więcej szerokości chciał przepłynąć Atlantyk - był według niego oddalony od najbliższego stopnia długości geograficznej zaledwie o 40 mil, przypuszczał, że tylko 2400 mil morskich (około 4400 km) dzieli go od Azji wschodniej. Znaczyło to, że musiałby żeglować około trzech tygodni przy szybkości 4,5 mil morskich, tj. 7,5 km na godzinę. To leżało w granicach ówczesnych możliwości. Karawele portugalskie osiągały taką szybkość bez trudu nawet na dłuższych trasach, a podróż trzytygodniowa bez widoczności lądu nie wydawała się marynarzom z końca XV wieku niemożliwością. Z pełnomocnictwa, jakiego król portugalski udzielił w r. 1486 wspomnianemu już kapitanowi flandryjskiemu i odkrywcy van Olmenowi, wiemy, że miał on przez czterdzieści dni sprawować dowództwo nad flotą, która otrzymała zadanie przepłynięcia zachodniego oceanu. Wyprawa wyruszyła z Azorów, oznaczało to więc, że podejmowano się żeglugi po morzu bez widoczności lądu przez czterdzieści dni - a więc mniej więcej tyle, ile w niekorzystnych warunkach potrzebowano, by z wybrzeża wschodnio- afrykańskiego dopłynąć z pasatem do Indii. Kolumbowi, człowiekowi czynu, nie przyszło zapewne łatwo zestawić szczegółowo tę suchą mozaikę cyfr - podobnie jak nam nie przyszło łatwo przedstawić ten rachunek czytelnikowi. Ale Kolumb zdawał sobie sprawę, że bez gruntownej podbudowy teoretycznej nie uda mu się nigdy przekonać żadnej oficjalnej komórki w Lizbonie. A teraz spróbujmy wyjaśnić, dlaczego korona portugalska nie poparła kapitana genueńskiego i jego planów, ba, dlaczego nie mogła ich poprzeć. Sześć lat minęło od owego późnego lata 1479 roku, kiedy, jak przypuszczamy, zrodziło się u Kolumba po raz pierwszy ulotne przeczucie wielkiego planu. Przez sześć lat zbierał materiały, częściowo w Lizbonie, częściowo na Maderze, którą kilka razy odwiedził. Ale nie siedział spokojnie za biurkiem. W roku 1483/84 jest znowu na morzu. I kto- wie, czy ta podróż, która zawiodła go aż na wybrzeże gwinejskie w Afryce, nie stała się drugim wielkim punktem zwrotnym w jego życiu. Geografowie starożytni nauczali, że dokoła równika ciągnie się, niby ognista wstęga, nie zamieszkała strefa gorąca. Tak czytał Kolumb w wielu czcigodnych, grubych, starych foliałach i to samo znajdujemy i my w różnych dziełach antycznych. Tymczasem okazało się, że starożytni nie mieli racji. Dzień po dniu flota gnana łagodnym wiatrem północno-wschodnim płynęła lewym halsem, by dowieźć zaopatrzenie do wybudowanego właśnie fortu portugalskiego Sao Jorge da Mina, dzisiejszej Elminy. Oczywiście, bywało podczas tego rejsu gorąco. Ale upał był do zniesienia, i mowy nie mogło być o tym, by słońce spalało wszystko, co żyje. Kolumb był wstrząśnięty faktem, że wielcy mędrcy starożytni padli ofiarą pomyłki; w swoim egzemplarzu Historia rerum Eneasza Sylwiusza zanotował z niechęcią: „Strefa gorąca nie jest bynajmniej nie zamieszkała, przeciwnie, jest bogata w ludzi. Portugalczycy przepływają ją bez trudności. Znajduje się tam też, jak widzieliśmy, fort Mina naszego Miłościwego Króla Portugalii." Kolumb zwrócił też baczną uwagę na wiatr. Nie wiemy, czy osobliwe zjawisko pasatu północno- wschodniego, równomiernego prądu powietrznego, skierowanego na strefę równikową, było znane jakiemuś dawnemu podróżnikowi. Ale jest to z pewnością tylko wynikiem braków czy luk w przekazanych nam wiadomościach. Prąd ten musiał być po prostu znany każdemu marynarzowi i nie ulega wątpliwości, że począwszy od Fenicjan w odległej starożytności, a skończywszy na Portugalczykach u schyłku średniowiecza każdy kapitan żeglujący po Atlantyku uwzględniał działanie pasatu przy obliczaniu swych kursów żeglarskich. Donosiły o nim zapewne także ekspedycje portugalskie powracające z Afryki. Ale doniesienia te przechowywano starannie w tajnych archiwach koronnych. Hiszpańska załoga podczas wyprawy Kolumba do Ameryki niepokoiła się, gdy dzień po dniu dął ciągle wiatr północno-wschodni - lecz z tego faktu nie można jeszcze wnosić, że pasat był zupełnie nie znany. Sam Kolumb poznał w każdym razie pasat już na dziesięć lat przed swą podróżą odkrywczą. Nie wiedział naturalnie, jak daleko w głąb Atlantyku prąd ten sięga, ale ponieważ według jego obliczeń ocean nie był bardzo szeroki, istniała możliwość, że pasat będzie mu towarzyszył aż do przeciwległego brzegu wielkiego morza. Powtarzamy, że to przypuszczenie nie znajduje oparcia w żadnej pisanej tradycji. Ale podróż do Elminy, zapoznanie się z pasatem i przekonanie się, iż strefa gorąca jest zamieszkała, były zapewne dla Kolumba ostatnim bodźcem, który skłonił go do przedłożenia swych planów koronie portugalskiej. 4 Jeżeli genueńczyk wyobrażał sobie, że król Portugalii i jego rzeczoznawcy, Junta dos Mathematicos, będą jego projektem tak zachwyceni i przejęci jak on sam, był w wielkim błędzie. W owym bowiem czasie kapitan i odkrywca portugalski Diego C?o dotarł daleko na południe Afryki. Celem tej wyprawy było zapewne opłynięcie Afryki; Junta dos Mathematicos zdała sobie widocznie sprawę, że Czarny Kontynent nie rozciąga się aż do bieguna południowego ani też nie łączy z Azją. Droga morska do Indii stała odtąd otworem przed admiralicją portugalską. Henryk Żeglarz już przed kilkudziesięciu laty uzgodnił z papieżem, iż wszystkie kraje odkryte na południe od przylądka Bojador będą należały do Portugalii, przeto i od strony politycznej nie należało oczekiwać żadnych niemiłych niespodzianek. Droga morska do Indii znajdowała się na całej przestrzeni w zasięgu władzy Portugalii. W takiej właśnie chwili przybywa Kolumb. Wystąpienie jego nie jest bynajmniej skromne. Para buscar el levante por el poniente, by dotrzeć do Indii od zachodu, żąda nie jednego okrętu, lecz całej floty. Nie byłoby nic dziwnego, gdyby Kolumba na zamku w Lizbonie grubiańsko odprawiono. Po co ryzykować choćby jeden okręt dla niepewnego projektu, gdy jest się w przededniu dotarcia do Indii zbadaną już drogą dokoła Afryki! Mimo to żadne grubiańskie słowo nie pada. Włoskiego przybłędę odesłano tylko do rzeczoznawców, do Junta dos Mathematicos. Nie wiadomo, jakie zarzuty podniosło to gremium, gdy w 1485 roku przedłożono mu plan Kolumba. Prawdopodobnie nie zgodziło się ono z oszacowaniem odległości dokonanym przez Kolumba i wskazało na Ptolemeusza, który odległość od Europy do wschodnich granic Azji obliczał na około 19 000 kilometrów, lub co najmniej na Toscanellego, który odległość tę obliczał na ponad 9000 km. Nawet ta mniejsza odległość oznaczała jednak z górą pięćdziesiąt dni żeglugi morskiej. Jeżeli zaś w Juncie matematycy przyjmowali 19 000 km Ptolemeusza, co wymagało więcej niż 100 dni podróży - był to okres czasu, który mógł odstraszyć nawet kolegium nautyczne składające się z młodych, przedsiębiorczych marynarzy, a cóż dopiero gremium profesorów. Ponieważ Kolumb gotów był ważyć życie, by dowieść słuszności swej koncepcji, musimy uznać, że tylko ważkie powody mogły go skłonić do tak wielkiej korektury obliczeń zarówno antycznych, jak i współczesnych koryfeuszy geograficznych. Byłoby niewątpliwie fałszywe sądzić, że genueńczyk był zwykłym awanturnikiem, chociaż - jak podkreśla Peschel - odkrywanie nowych krajów było w owym czasie rodzajem gry na loterii. Mimo pewnych trudności materialnych Kolumb nie był bynajmniej zmuszony do gry va banque. A żądania, które przed wyruszeniem w podróż stawiał zarówno koronie portugalskiej, jak później królowi Hiszpanii, były tak niesłychane, że tylko człowiek zupełnie pewny swego mógł się na to zdobyć. Co uczyniło syna małego genueńskiego tkacza tak pewnym swej sprawy? Nie mogła to być chyba tylko mania wielkości, która jest tak często istotną przyczyną chełpliwych postanowień i - trzeba to przyznać - także niejednego udanego przedsięwzięcia. Gdy w 1492 roku Kolumb wyruszył na morze, miał bądź co bądź czterdzieści jeden lat, nie był młodym zawadiaką, lecz człowiekiem dojrzałym i rozważnym. Zaprzeczać takim autorytetom jak Ptolemeusz, Marinus i Paolo Toscanelli, wykłócać się przez lata całe z portugalskimi i hiszpańskimi komitetami naukowymi, wziąć wreszcie na siebie niewątpliwie głęboko odczuwaną odpowiedzialność za życie ludzi, którzy mieli mu w tej wyprawie towarzyszyć - wszystko to zakłada coś więcej niż tylko zarozumiałość. Z tych powodów wyrażano nieraz aż do najnowszych czasów przypuszczenie, że genueńczyk wiedział z pewnością, iż na zachodzie za Atlantykiem znajduje się ląd. Dla badaczy wyprawy Kolumba odgrywało przeto znaczną rolę pytanie, czy odkrywca, jak twierdzi jego syn Ferdynand, odbył w 1477 roku podróż do Islandii, gdzie byłby naturalnie usłyszał o Winlandii, urodzajnym kraju wina, który Wikingowie grenlandzcy odkryli po drugiej stronie oceanu. Amerykanin Samuel Eliot Morison oraz kilku geografów skandynawskich są zdania, że genueńczyk podróż tę rzeczywiście odbył, a kilka niedorzeczności, które Kolumb napisał o Islandii, nie posiada takiej wagi, ażeby z tego powodu trzeba było odrzucić jako nieprawdziwe wiadomości o jego podróży arktycznej. Inni naukowcy, ostatnio przede wszystkim geograf Richard Hennig, zwalczają energicznie ten pogląd, i to ze słusznych powodów. Są przekonani, że Kolumb nie był dalej niż w północnej Anglii. Kwestia ta nie ma jednak dla nas większego znaczenia. Możemy z pewnym uzasadnieniem przyjąć, że z końcem XV wieku sagi winlandzkie były dość szeroko znane i że każdy marynarz o nich wiedział. By się o tym dowiedzieć, Kolumb nie potrzebował wcale płynąć aż do Islandii I bez tego było mu niewątpliwie wiadomo, że na zachodnim oceanie odkryto ląd. Prawdopodobnie wiedział nawet jeszcze więcej. W połowie XIV wieku ekspedycja skandynawska, której oddziały zwiadowcze wtargnęły prawdopodobnie do wnętrza Ameryki, stwierdziła, że kraj ten nie jest wyspą, lecz potężnym kontynentem. Główna kwatera tej ekspedycji znajdowała się przypuszczalnie w Newport na Rhode Isłand, a więc w zasięgu podróży Normanów grenlandzkich. Nie ma wprawdzie wiadomości, czy owe oddziały zwiadowcze, które dotarły, być może, do Wielkich Jezior, wróciły kiedykolwiek do głównego obozu winlandzkiego lub do pierwot- nej bazy grenlandzkiej. Ale przeciwdowodu też przeprowadzić nie można, a wobec szybkości, z jaką pogłoski zwykły się rozszerzać wśród tubylców, wolno nam przyjąć, że członkowie skandynawskiej kwatery głównej w Newport na Rhode Isłand, którzy żyli w zgodzie ze swymi indiańskimi sąsiadami, byli nieźle poinformowani o losie swych towarzyszy operujących o dwa tysiące kilometrów dalej na zachód, chociaż ich samych nigdy już więcej nie zobaczyli. Gdyby nawet za czasów Kolumba nie zachowało się już nic z bezpośredniej tradycji o Winlandii, to przecież fakt, że na zachód od północnego oceanu leżą rozległe lądy, nie był w Europie nie znany. Słyszał i pisał o nich nie tylko biskup Adam z Bremy, lecz byli o nich równie dobrze z pierwszej ręki poinformowani liczni dostojnicy Kościoła, a przede wszystkim papież. Wobec bardzo ożywionego w pewnych okresach ruchu między Europą środkową a daleką Północą można śmiało założyć, że dowiedziało się o nich również wielu armatorów i marynarzy oraz wielkie domy handlowe. Nie należy wreszcie zapominać, że na kilka lat przed Kolumbem wystartowała wielka wyprawa norwesko-portugalska pod dowództwem kapitanów Pininga i Pothorsta, w której z ramienia Portugalii wziął udział odkrywca Joao Cortereal. Podróż ta została podjęta w roku 1473. Celem jej była prawdopodobnie Ameryka północno-wschodnia, a skoro Cortereal otrzymał później w nagrodę za odkrycie „Kraju Sztokfiszów" stanowisko namiestnika wyspy Terceira na Azorach, cel ten został zapewne osiągnięty. Kolumb wiedział więc prawdopodobnie o tej wyprawie i o jej wynikach. Ponieważ opis jej, podobnie zresztą jak wszystkie inne wiadomości o krajach położonych na dalekiej Północy, mówił o dość ubogich i surowych okolicach, w najlepszym zaś razie o olbrzymich lasach z dziko rosnącym winem, przeto nie budził on w Europie środkowej szczególnego zainteresowania. W opisach tych mogło według panujących ówcześnie wyobrażeń chodzić tylko o najbardziej na północ wysunięte części wybrzeża wschodnioazjatyckiego, a nie o kraje, o których opowiadał Marko Polo. Dlatego też - taki nasuwa się wniosek - odkrycia Normanów nie spotkały się z oceną, na jaką zasługiwały. 5 Wspomnieliśmy już, że Junta dos Mathematicos odrzuciła plan genueńczyka. Nastąpiło to prawdopodobnie z początkiem roku 1485 i w formie tak uprzejmej, że Kolumb nie mógł poczuć się urażony i z tego powodu wyjechać. Ale w owym czasie był on już tak bardzo pochłonięty swym planem, że nie chciał żyć tam, gdzie plan jego odrzucono. W lecie 1485 roku wyemigrował do Hiszpanii. Tam z niewiadomego powodu zwrócił swe kroki najpierw do Palos nad Rio Tinto. Jego pięcioletni synek Diego, którego po śmierci matki, dońi Felipy, musiał gdzieś umieścić, został przyjęty do klasztoru braci mniejszych w La Rabida koło Palos. U bramy klasztornej spotkał brata Antonio de Marchena, wizytatora okręgu minorytów z Sewilli, który zawitał przypadkowo w gościnę do la Rabida. Brat Antonio był ogólnie poważanym astronomem. Kolumb, opanowany tylko jedną myślą, zwierzył się prawdopodobnie uprzejmemu franciszkaninowi ze swych planów. Jego rozmówcę najpierw zainteresowało opowiadanie Kolumba, później porwała go śmiałość zamysłu, aż wreszcie dał się przekonać, po czym za jego radą i pomocą Kolumb ułożył memoriał do don Enrique'a de Guzman, najbogatszego dygnitarza Hiszpanii. Pismo to odniosło natychmiastowy skutek. W Hiszpanii wiedziano, że Portugalia odkrywa właśnie drogę morską do Indii. Można sobie zatem wyobrazić, z jak żywym zainteresowaniem spotkał się w Hiszpanii człowiek, który przybywał z Lizbony i twierdził, że zna o wiele krótszą drogę do Indii i Chin. Guzman oświadczył też od razu, że gotów jest postawić do dyspozycji Kolumba trzy lub cztery karawele. Nieoczekiwanie nastąpiły jednak powikłania natury politycznej. Guzman musiał przerwać swe pertraktacje z Kolumbem, na jego miejsce wstąpił don Luis de la Cerda, książę Medinaceli. Cerda, który także chciał dać Kolumbowi żądane przez niego trzy okręty, zawiadomił o swym zamiarze królową Izabelę Kastylską. Ta okazała wielkie zainteresowanie sprawą, postanowiła sama przeprowadzić wyprawę i wezwała Kolumba do siebie. Jego plan został przekazany do zbadania radcom królowej, a samego Kolumba umieszczono na królewskiej liście uposażeń. Teraz wszystko zdawało się być tylko kwestią niedługiego czasu. Ale ten niedługi czas urasta do sześciu lat - sześciu lat pełnych męki i udręczeń, w ciągu których nieraz wydawało się, że Kolumb będzie mógł już, już wyruszyć na zachód. Genueńczyk wspominał później z głęboką goryczą ten okres. Przeciwnicy jego myśleli, że mogą naigrawać się z obcego przybłędy. Nie chodziło tyle o kulisty kształt ziemi, ile raczej o kwestię odległości między Europą a wschodnim wybrzeżem Azji. I jak przypuszczalnie już Junta dos Mathematicos, tak i hiszpański komitet rzeczoznawców, ustanowiony z polecenia królowej Izabeli pod przewodnictwem Hernanda de Talavera, przeora El Prado i spowiednika królowej, uznał, że podane przez Kolumba odległości są o wiele za małe i że plan jego jest nie do przeprowadzenia. Mimo to jednak Kolumb wywarł na Talaverze głębokie wrażenie. Komitet odroczył obrady, nie sporządziwszy sprawozdania ze swych prac. Było to w lecie 1486 roku. Dopiero w cztery i pół roku później, z końcem r. 1490, sprawozdanie to zostało wreszcie opracowane: niekorzystne dla Kolumba, ale o tyle słuszne, że teza Kolumba o niewielkiej szerokości oceanu była niewątpliwie fałszywa. Mimo to para królewska nie przyłączyła się do stanowiska swych rzeczoznawców, lecz zawiadomiła Kolumba, że po ukończeniu toczącej się właśnie wojny przeciwko Grenadzie i Maurom plan jego będzie ponownie wzięty pod rozwagę. Ale Kolumb nie chce się pogodzić nawet z tą kompromisową postawą pary królewskiej. Już przedtem próbował ponownie nawiązać rozmowy z Portugalią; teraz myśli o nawiązaniu stosunków z Francją i Anglią. W każdym razie opuści Hiszpanię. Jeszcze raz, z początkiem stycznia 1492 roku, bezpośrednio po wypędzeniu Maurów z Grenady, staje przed Izabelą i Ferdynandem. Para królewska oświadcza mu wówczas, że korona hiszpańska nie wykona jego projektu. Podczas gdy Kolumb, głęboko przygnębiony, rozgoryczony i rozczarowany daremnym sześcioletnim wyczekiwaniem, każe siodłać swego muła i odjeżdża, inny człowiek, który zna i ceni genueńczyka, uzyskuje u Izabeli audiencję. Człowiekiem tym jest Luis de Santangel, przełożony prywatnej szkatuły królewskiej. Tłumaczy on królowej, że ryzyko, które korona bierze na siebie, nie jest wcale nadmierne, i oświadcza, że w razie potrzeby gotów jest wziąć na siebie koszty floty i jej zaopatrzenia. Wtedy staje się cud! Santangelowi udaje się przekonać królową. Za genueńczykiem pędzi w skok konny posłaniec, który dogania go dziesięć mil za miastem na moście Pinos. Kolumb zawraca muła i przybywa z powrotem na dwór królewski. Nie postawiono mu wprawdzie do dyspozycji dwóch milionów marawedów, które wyprawa będzie kosztowała (około 60 000 złotych franków), Kolumb musi sam wystarać się o brakujące 250 tysięcy marawedów, mniej więcej taką samą kwotę dodaje od siebie Santangel, ale w zasadzie wszystko idzie już gładko. W połowie kwietnia 1492 roku korona hiszpańska zawiera z Krzysztofem Kolumbem najważniejsze urnowy: syn skromnego tkacza z Genui otrzymuje dziedziczne szlachectwo, zostaje wicekrólem i gubernatorem wszystkich przez siebie odkrytych krajów i wysp, zyskuje wreszcie 10-procentowy, wolny od podatków udział we wszystkich skarbach, które „stamtąd" przybędą do Hiszpanii. Dnia 12 maja 1492 roku sprawy te zostały uregulowane. Dziesięć dni później „admirał Oceanu" przybywa do Palos. Tu, gdzie przed siedmiu laty wstąpił po raz pierwszy na ziemię hiszpańską, ma zacząć swą wielką podróż. Może wydać się dziwne, że tak mały i w porównaniu z Sewillą lub Kadyksem na uboczu leżący port wybrano za punkt wyjścia tak ważnej wyprawy. Były jednak ku temu dwa ważkie powody. Po pierwsze, Palos i jego okolice dostarczały głównie kapitanów i załóg dla dawnych hiszpańskich wypraw afrykańskich, ludność tamtejsza jest tedy obyta z morzem i przywykła do dalekich podróży, po drugie, małe to miasto posiada flotę dalekomorskich karawel, którymi korona pragnie się teraz posłużyć. Następuje to w sposób dość niefrasobliwy. Miastu Palos, które z jakichś powodów popadło u Ich Królewskich Mości w niełaskę, nakazuje się po prostu, by oddało do dyspozycji admirała dwie karawele. Miasto niezbyt mile przyjęło ten rozkaz, toteż „Ninia", 60-tonowa karawela Juana Nino z Moguer koło Palos, i „Pinta", statek równej mniej więcej wielkości Cristobala Quintero z Palos, nie były zapewne największymi jednostkami dalekomorskimi małego miasta portowego. Istotnie też oba statki były małymi łupinami. Miały około 20 metrów długości i 7 metrów szerokości i były mało co większe od nowoczesnych kutrów używanych przez pilotów portowych. Nie należy przy tym dać się uwieść średniowiecznym określeniom tonażu. Jeśli przekazano nam, że „Ninia" i „Pinta" miały mniej więcej po 60 ton, to nie chodziło tu wcale ani o ich wyporność, ani o nośność. Dopiero od XVII wieku oblicza się tonaż okrętu za pomocą wzoru obejmującego długość, szerokość i zanurzenie danej jednostki morskiej. Dawniej rozumiano przez tonaż jedynie ilość beczek wina, które okręt mógł przyjąć pod pokład. Jako okręt flagowy Kolumb wydzierżawił statek „Santa Maria". Statek ten, liczący 80 ton, był znacznie większy niż „Ninia" lub „Pinta", a jako wybrzuszony i szeroko zbudowany trójmasztowiec nadawał się znakomicie do przewożenia ciężarów, ale pod żaglem był o wiele powolniejszy niż obie smukłe karawele. Był to statek kupiecki, który podczas podróży handlowej przypadkowo znalazł się w Palos; jego właściciel i szyper Juan de la Cosa wziął udział w wyprawie Kolumba jako drugi oficer. Także właściciel „Ninii", Juan Nino, popłynął z Kolumbem do Indii. Był kapitanem swego okrętu, podczas gdy Cristóbal Quintero, właściciel „Pinty", zaciągnął się jako marynarz. Pierwszym oficerem na „Pincie" był Francisco Pinzón, marynarz pochodzący z Palos, którego starszy brat Martin Alonzo Pinzón płynął na tym samym okręcie jako kapitan. Także inni oficerowie, a zwłaszcza załogi statków pochodziły prawie wyłącznie z Palos i okolicy. W podróży do Indii brało udział poza Kolumbem tylko czterech nie-Hiszpanów. Podane tu fakty przeczą krążącej tu i ówdzie bajce, jakoby marynarze Kolumba byli zbrodniarzami zmuszonymi przemocą do służby na morzu. Nic podobnego! Zwartość narodowa dziewięćdziesięciu ludzi, którzy wybrali się z Kolumbem za ocean, wzmocniona wielokrotnie węzłami pokrewieństwa, przyczyniła się walnie do zwycięskiego przeprowadzenia wyprawy. Nie wiemy, jak naprawdę wyglądały trzy statki Kolumba. Wszystkie przekazane nam rysunki są niedokładne i są w mniejszym lub większym stopniu wytworem fantazji twórczej tego czy innego rysownika. Niewiele więcej wiemy o wyposażeniu tej floty. Można jednak przyjąć, że Kolumb troszczył się o to szczególnie, gdyż odpowiednie zaopatrzenie było istotnym warunkiem powodzenia wyprawy. Sam był niegdyś marynarzem, podczas swych podróży na Maderę i do Afryki w latach 1478 i 1484 poznał wagę celowego wyposażenia, zwłaszcza w okolicach tropikalnych; nauczył się praktycznie nawigacji i kierowania wielkim okrętem, z własnego doświadczenia marynarskiego wiedział, jak należy zaprowiantować okręt na daleką podróż w stronę południowych szerokości geograficznych i jakie towary należy z sobą zabrać dla handlu wymiennego z tubylcami. Zachowały się wiadomości, że wyprawa Kolumba była wyposażona na cały rok podróży po morzu i że Kolumb przewidywał na każdego członka załogi dziennie po 1 kubku wina, 500 g sucharów, 300 g mięsa lub ryby oraz cebulę, jarzyny, ser itd. Widać z tego, że admirał, który liczył się z trzema tylko tygodniami podróży morskiej, przystąpił do dzieła ostrożnie i rozważnie. Tak minęło lato 1492 roku. Z początkiem sierpnia zameldowano „admirałowi Oceanu", że jego trzy okręty są gotowe do drogi. Dnia 3 sierpnia 1492 roku, pół godziny przed wschodem słońca, mniej więcej o godzinie 5,45 rano, „Santa Maria", „Ninia" i „Pinta" podniosły kotwicę. 6 Droga prowadziła najpierw na Wyspy Kanaryjskie, ostatni przyczółek hiszpański na oceanie. Leżały one według przekonania Kolumba mniej więcej na tej samej szerokości geograficznej, na której spodziewał się znaleźć Cipangu - Japonię, przy czym znajdowały się w strefie, w której o tej porze roku panowały wiatry północno-wschodnie. Podróż hiszpańskiej flotylli na Wyspy Kanaryjskie trwała dość krótko i już o świcie 9 sierpnia ukazała się Gran Canaria, środkowa wyspa tej grupy. Tutaj, przed wyruszeniem w dalszą podróż, nastąpiła raz jeszcze krótka przerwa. Przeprowadzono remont na „Pincie", której ster wyskoczył z zawiasów, i zmieniono ożaglowanie „Ninii" z łacińskiego, niepraktycznego w razie wiatru od rufy, na rejowe. Kolumb wiedział zatem z pewnością, że nie będzie potrzebował wiele manewrować, że może w przeważającej mierze liczyć na wiatry wschodnie. Wreszcie załadowano wodę do picia i drzewo na opał, a istniejące jeszcze braki w środkach żywności uzupełniono świeżym prowiantem. Wszystko to przeciągnęło się do 5 września 1492 roku. We wczesnych godzinach rannych tego dnia Kolumb wysłuchał mszy w kościele Wniebowstąpienia w Las Palmas, po czym rozwinięto żagle, a gdy w cztery dni później, w niedzielę 9 września, zmierzch zapadł na oceanie, ląd zniknął za linią widnokręgu. Odtąd przez trzydzieści cztery dni widać było wokoło tylko niebo i morze. Już w ową niedzielę, gdy przepłynął obok wyspy Ferro, wysuniętej najdalej na zachód z siedmiu Wysp Kanaryjskich, Kolumb zdał sobie sprawę, że nie powinien podawać załogom swych statków prawdziwej codziennie przebywanej odległości, aby ich tym nie demoralizować. Zapowiedział, że ląd ukaże się im po przepłynięciu 750 mil morskich. Czy jego przypuszczenia zgadzały się, było nader niepewne; wątpliwe, czy sam Kolumb ufał swym obliczeniom. Jednakże wydawało się bezpieczniej podawać możliwie niewielką odległość przebytą w ciągu doby, gdyż w ten sposób uzyskiwano pewną „cichą rezerwę", do której można było sięgnąć na wypadek buntu wśród załogi. Z tego rodzaju wypadkami musiał w owym czasie liczyć się każdy kapitan podejmujący dłuższą podróż morską. Fakt, że już na samym początku swej wyprawy Kolumb zastosował pewne środki ostrożności, wskazuje, że jasno pojął właściwy problem swej podróży. Problem ten był w znacznej mierze natury moralnej i polegał na tym, aby utrzymać w ryzach gromadę ciemnych, zabobonnych ludzi, źle żywionych, stłoczonych w marnych pomieszczeniach statku, a równocześnie zmuszanych do ciężkiej pracy. Niedoskonałość ówczesnych przyrządów nautycznych przyszła tu Kolumbowi ze znaczną pomocą. Sekstansów jeszcze nie było, posługiwanie się astrolabium było bardzo skomplikowane - Kolumb w ogóle chyba na nim się nie rozumiał. Zwyczajny kwadrant żeglarski, który admirał wiózł z sobą, okazał się zupełnie nieprzydatny, gdy chodziło o to, aby na silnie kołyszącym się statku patrząc przez mały wizjer tego przyrządu nastawić go na jakąś konstelację; wobec tego, jak tysiąc lat przed Kolumbem i jeszcze wiele lat po nim, żeglarze byli zdani na ustalanie położenia statku według mapy. Odbywało się to w ten sposób, że na mapie morskiej wykreślano kurs według kompasu i odkładano przebytą odległość. Jest to dość proste, jeśli się ma dobry czasomierz, prawidłowo działający kompas i log podający szybkość okrętu. Ale Kolumb nie rozporządzał żadnym ż tych przyrządów. Kompas znano wprawdzie i posługiwano się nim już od jakichś sześciu pokoleń, ale zjawisko odchylania się kompasu, deklinacji magnetycznej, było w owym czasie jeszcze prawie zupełnie nie zbadane, chociaż zaobserwowano je już na setki lat przed podróżą genueńczyka. Szczęśliwym trafem Kolumb ani razu chyba nie znalazł się w okolicy o większej deklinacji, choć już w kilka dni po swym wyjściu na morze zauważył ku swemu zdziwieniu i zmartwieniu, że przez pewien czas igła kompasu odchyliła się na północo-zachód od gwiazdy polarnej. 30 września, daleko na oceanie, zdarzyło się to samo raz jeszcze i Kolumb był tym znowu bardzo zaniepokojony. Jeśli kompas nie dopisywał, żeglarz tracił najważniejszy środek orientacji. Za czasów Kolumba nie znano też jeszcze w żegludze europejskiej logu. Wynaleziono go dopiero w XVI wieku, do tego zaś czasu żeglarze musieli szacować szybkość na oko. Starzy marynarze, którzy całe życie spędzili na morzu, umieli podobno oznaczać szybkość okrętu z dokładnością do pół węzła. Ale podczas dłuższych podróży, gdy nie można w ogóle skontrolować ścisłości takiego szacunku, określanie szybkości statku na oko jest niewystarczające. Kolumb na przykład szacował szybkość swego okrętu flagowego o 10 procent za wysoko. W skrytości ducha sprawiało mu to zapewne poważne zmartwienie, gdy zbliżał się do okolic, w których według jego obliczeń powinna była już leżeć Cipangu - Japonia. Zdawał sobie zapewne sprawę, że tu, w oznaczaniu szybkości statku, leżał najsłabszy punkt jego nawigacji. Wreszcie nie było też możliwości na wpół choćby dokładnego mierzenia czasu. Na pokładzie każdego większego okrętu znajdowała się wówczas tzw. ampoletta, tj. zegar piaskowy sporządzony ze szkła, który trzeba było odwracać co pół godziny. Należało to do obowiązków chłopca okrętowego. Kolumb notuje niekiedy w swym dzienniku, iż martwi się, że chłopcy są opieszali. Ponadto podczas burzy, wskutek silnego kołysania się statku, sączenie się piasku z górnej szklanki do dolnej doznawało nieraz znacznego zakłócenia. W tych warunkach nie można było z jaką taką dokładnością oznaczyć na mapie położenia statku. Ponieważ nie było żadnych innych możliwości nautycznych, zwłaszcza że nawigacja astronomiczna nie była wówczas rzeczą żeglarza, lecz matematyka, Kolumb musiał się z tym tak czy owak pogodzić. Jak już powiedzieliśmy, podróż Kolumba nie przedstawiała właściwie problemu pod względem nawigacyjnym, tym bardziej iż Kolumb miał to wielkie szczęście, że pasat sięgał dość daleko na północ. Nowoczesne locje zalecają przy podróży wschód-zachód, z Europy północnej do Stanów Zjednoczonych, wczesną jesienią kurs wiodący w pobliżu 20° szerokości północnej. Kolumb trzymał się o 6° do 10° bardziej na północ, mimo to jednak przez cały prawie czas znajdował się w strefie pasatu. Flotylla jego płynęła z wydętymi żaglami równomiernie na zachód, przy wietrze wiejącym stale od rufy. Duża szybkość, która pozwalała przebyć w ciągu doby odległość 140 do 170 mil morskich, z pewnością wielce radowała Kolumba. Ludzie jego natomiast coraz bardziej się tym niepokoili, gdyż sądzili, że w tych szerokościach geograficznych nie ma widocznie innego kierunku wiatru. Dlatego też Kolumb notuje z pewnym zadowoleniem w swym tajnym dzienniku podróży pod datą 22 września, gdy flotylla zmuszona była przez dwa dni manewrować przeciw niepomyślnym wiatrom: „Daremnie czekaliśmy do tej pory na przeciwny wiatr. Wobec równomiernie dmącego pomyślnego wiatru moi marynarze zaczęli się obawiać, że nie będą mieli nigdy możliwości powrotu do Hiszpanii, i z tego powodu . wielki niepokój panował na pokładzie." Dowodzi to z jednej strony, że żaden uczestnik flotylli Kolumba - poza nim jednym - nie słyszał nigdy o pasacie. Z drugiej strony wiadomość o niepokoju wśród załogi jest oznaką budzącej się już teraz trwożnej nerwowości marynarzy. Co prawda, właśnie w tym czasie flotylla żegluje od jakichś ośmiu dni przez Morze Sargasowe, owo mare pigrum starożytności, o którym krążyły wieści, że lepkie masy morszczynu nie wypuszczą żadnego okrętu, który się dostanie w ich zielone ramiona. Niewątpliwie też widok niezmierzonych łąk sargassum bacciferum był niepokojący. Rośliny te dochodziły wprawdzie najwyżej do półmetrowej wysokości, a poza tym są to na ogół zupełnie bezsilne twory, które się pochylają i nakładają na siebie, ale w samym środku Morza Sargasowego, zajmującego obszar taki jak Europa, masy morszczynu są tak gęsto splątane, że mogą stanowić niebezpieczeństwo dla małych jednostek pływających. Takiego przynajmniej zdania był duński botanik G. Foster, który w latach dwudziestych naszego wieku podjął wyprawę badawczą na Morze Sargasowe i stwierdził, że rozległe części tych łąk wodorostów są tak gęste, iż można po nich wędrować. Uczucie grozy owładnęło marynarzami Kolumba, którzy prawie dwa tygodnie żeglowali skrajem piekielnego pustkowia. Musiał to być widok niesamowity, zwłaszcza w nocy, gdy niezmierzony obszar od nieboskłonu do nieboskłonu migotał w niebieskiej, zielonej i żółtej fosforescencji wywołanej niezliczoną ilością ryb i mięczaków. Admirał usiłował uspokoić swych ludzi. Częściej niż zwykle dokonywano sondowania, które wykazywało głębokość dwustu i więcej sążni. Mimo to jednak załogę ogarnęła trwoga, że pewnego dnia okręty utkną w pływających łąkach. Taki nastrój zdziera nerwy; nic zatem dziwnego, że na dziobie okrętu zaczęły się szemrania. Gdy żeglarze zobaczyli, że łąki morszczynu nie hamują szybkości statku, nabrali z kolei przekonania, że takie mnóstwo świeżego zielska wskazuje na bliskość lądu; gdy ponadto wielkie stada ptactwa morskiego przeleciały nad okrętami, wydało się to dalszym znakiem, że nadzieja jest uzasadniona. Ale dzień po dniu mijał, a nie było widać lądu. Statki przepłynęły widocznie obok grupy wysp, które kartografowie wyrysowali w tej okolicy na mapach morskich. Francisco Pinzón, pierwszy oficer „Pinty", był o tym tak głęboko przekonany, że wieczorem 25 września podpłynął blisko do „Santa Maria" i zaproponował Kolumbowi, by wykonał kilka manewrów dla odszukania wysp. Ale Kolumb odmówił. Nie miał czasu do stracenia, jego celem były Indie. Gdy jeszcze o tym rozmawiali, starszy brat Franciszka, Martin Pinzón, poderwał się nagle i wydał radosny okrzyk: - Tierra! Tierra! - Ziemia! Ziemia! - zawołał do Kolumba z rufowego pokładu okrętu i wskazywał ręką w stronę południo-zachodu. I rzeczywiście - na horyzoncie majaczył nad morzem ciemniejszy pas. Wszyscy go dostrzegli, także Kolumb. Admirał ukląkł i zaintonował dziękczynny hymn Gloria in excelsis, a załoga okrętów w uniesieniu ducha radośnie mu wtórowała. Noc zapadła nad oceanem. Okręty chyboczą się krótkimi ruchami w obie strony, nadchodzi świt, nad morzem zabłysnął poranek - a lądu nie widać. Rozczarowanie było głębokie. Sam Kolumb najmniej się tym przejmował. Według swoich tajnych obliczeń przebył on dopiero około dwie trzecie trasy. Jeżeli tutaj odkryje się gdzieś ląd, może to być tylko jakaś wyspa - wyspa, do której przybiją, co zabierze mu tylko czas, co go tylko zatrzyma. A jego ciągnie niepowstrzymanie na zachód, ku wielkiemu celowi. Przez sześć dni, od 25 września do 1 października 1492, dmą cały czas zmienne, niespokojne wiatry. Wydaje się, jak gdyby bóg oceanu jeszcze się nie zdecydował, dokąd ma zapędzić trzy sunące powoli okręty. Na pokładzie niewiele jest do roboty. Załoga ma czas snuć swe myśli. Może jeden z marynarzy wyliczył sobie na palcach, że mijają już prawie trzy tygodnie od chwili, gdy po raz ostatni oglądano ląd. Trzy tygodnie? Przecież admirał zapewniał, że nie będą dłużej na morzu niż trzy tygodnie! Szemranie załogi zmienia się w głośny pomruk, padają gwałtowne słowa, ludzie zastanawiają się, co by się stało, gdyby genueńczyk pewnej ciemnej nocy został wyrzucony za burtę, jednym słowem, każdej chwili może wybuchnąć otwarty bunt. Kolumb czuje to oczywiście. Gdy kilku oficerów żąda w imieniu załogi powrotu, przerywa im gniewnie: niech dobrze rozważą, co będzie, gdy nie osiągnąwszy celu i bez admirała powrócą do Hiszpanii. Naturalnie mogą go zabić, ale czeka ich za to szubienica. Jeżeli natomiast pójdą z nim, zdobędą bajeczne bogactwa, a łaskę królewską mają zapewnioną. Indie są już niedaleko, trzeba przetrzymać jeszcze tylko kilka dni. Kolumbowi udało się raz jeszcze przekonać swoich ludzi. Może mu się poszczęścić i następnym razem. Ale potem albo wyrzucą go za burtę, albo zmuszą do powrotu. W najbliższych dniach musi się coś stać, musi odkryć ląd. Właśnie dokonał jeszcze raz obliczenia na mapie. Do 1 października 1492 roku, tj. do dnia dzisiejszego, przebyli 707 mil. Najbliższe trzy, cztery dni muszą dowieść, czy miał rację. Naturalnie on także jest niespokojny, nieuważny, rozdrażniony. Wszakże Bóg nie na darmo chyba tak cudownie go dotąd prowadził. Nie, nie może się mylić! Każe rozwinąć wszystkie żagle. Wiatr wieje bez ustanku i z całej siły z kierunków wschodnich, w dzikim pędzie na zachód okręty prują morze pozostawiając za sobą długi ślad piany. Przebywają 182 mile na dobę, to znaczy prawie osiem mil morskich na godzinę, niewiele mniej niż przeciętny tramp naszych czasów. Równomierna szybkość znów daje załodze sposobność do rozmyślań i mędrkowania. Znów odzywa się sarkanie. Ale nagle przelatują nad flotyllą wielkie stada ptactwa. Kolumb wie od dawna, że to nic nie znaczy, że są to ptaki morskie, które swymi niezbadanymi drogami krążą nad oceanem. Ludzie jego nie mają jednak o tym pojęcia, sądzą, że w pobliżu musi znajdować się ląd, i uspokajają się. Tak nadchodzi 6 października. „Pinta" zbliża się do okrętu flagowego - Pinzón przykłada dłonie do ust i wielkim głosem radzi genueńczykowi, by wziął kurs na południo-zachód. Pinzón prowadził oczywiście własne wyliczenia. Wie równie dobrze jak Kolumb, że już dawno przebyli owych 750 mil, które miała wynosić odległość od Wysp Kanaryjskich do Japonii. Nie ulega wątpliwości - minęli już Cipangu i płyną w kierunku wschodniego wybrzeża Azji. Admirał zamyśla się. Jeszcze raz uzmysławia sobie, co powiedział Marko Polo o położeniu Chin w stosunku do Japonii, i postanawia płynąć dalej na zachód. Ale zrozumiał również, co oznacza interwencja Pinzóna. Na „Pincie" rozpoczyna się bunt załogi, w którym jego kapitanowie maczają palce. Najwyższy czas, by ukazał się ląd! Upragniony ląd zdaje się być blisko. Gdy kończy się noc z 6 na 7 października, z falkonetów płynącej przodem „Ninii" rozlega się grzmot salwy - widać ziemię! Z okrętu admirała dostrzeżono już także ciemniejszy pas na horyzoncie, ale nie miano odwagi sygnalizować lądu. Kolumb zakazał, gdyż nie chciał przeżyć jeszcze raz rozczarowania. Tym razem był bardziej sceptyczny niż 25 września. Stoi na dziobie okrętu z twarzą zwróconą na zachód, niebieskie oczy utkwił w dal morza i ciemny pas na widnokręgu, który ma być lądem. Po kilku godzinach wie, że to znowu pomyłka. Ale wie także, że przed nimi już blisko musi rzeczywiście leżeć ląd. Toda la noche oyeron pasar pdjaros, „całą noc słyszało się przelatujące ptaki", zapisał w swym dzienniku. Stada ptaków, które od wczesnego ranka przelatują wysoko na niebie w kierunku południowo- wschodnim, przecinają kurs okrętów pod ostrym kątem i znikają z przodu za widnokręgiem, nie należą już do gatunku ptactwa morskiego, jakie oglądali z końcem września. To nie są ptaki morskie! To ptaki lądowe i niedaleko już jest ląd! Ląd, ląd, ląd! Kolumb zmienia kurs na południo- zachód. Pinzón zauważył to z głębokim zadowoleniem. Admirał podziela zatem jego zdanie. A więc uparty staruch robi przecież to, czego chciał on, Pinzón! Bunt jest znowu na jakiś czas zażegnany. W cztery dni później jednak, rankiem 10 października, sytuacja na „Pincie" staje się krytyczna. Załoga wzbrania się płynąć dalej. Pinzón, wzmocniony i podniesiony na duchu zarządzoną przez admirała zmianą kursu, pokazuje swej załodze ptaki ciągnące na południo-zachód; przez całą noc słychać było szum skrzydeł nad oceanem. Ląd nie może już być daleko. Tym sposobem udaje się kapitanowi utrzymać porządek na swym okręcie. Marynarze uważają Pinzóna za jednego ze swoich - pochodzi jak oni z Palos i jest z wieloma z nich spokrewniony i spowinowacony. Na okręcie flagowym, na którym iskra buntu zapłonęła w kilka godzin później, warunki nie są tak korzystne. Kolumb był cudzoziemcem, jednym z owych przeklętych włoskich dagos, którzy od jakiegoś czasu owładnęli żeglugą chrześcijańską także w Hiszpanii. Co gorsza, przybył do kraju ze znienawidzonej Portugalii. Tam pozbyli się go, widać, za upór, zawziętość i zwariowane pomysły. Czyżby z żeglarzami hiszpańskimi wolno mu było wyprawiać, co mu się podoba? Pochodzący z północno-zachodniej Hiszpanii Baskowie i Galicjanie mają na pokładzie okrętu flagowego najważniejszy głos. Wśród Kastylijczyków i Aragończyków czują się tak samo obco jak Kolumb. Dlaczego on miałby być lepszy, mądrzejszy od nich? Kolumb miał czas przygotować się na bunt. Jeżeli nie uda mu się uspokoić tych ludzi, jeśli dojdzie do starcia, położenie jego będzie beznadziejne. Surowością, drakońskimi środkami, przeciąganiem przez stępkę lub przywiązywaniem do rej nie można tego buntu uśmierzyć. Ci z dziobu mają rację. Jest wszak i pozostanie cudzoziemcem, a jeśli gwałt trzeba będzie odpierać gwałtem, on wyjdzie na tym najgorzej. Tego dnia zapisuje w dzienniku: „Ludzie skarżyli się dzisiaj na nie kończącą się podróż i że nie mogą już tego wytrzymać. Jednakowoż admirał dodał im w miarę swych sił otuchy, wskazując na wielki zysk, jaki ich czeka. Żale i skargi są właśnie w tej chwili tym bardziej nie na czasie, że zbliżają się już do Indii. Bunt nic im nie pomoże, admirał wyruszył w podróż po to, aby dotrzeć do Indii, i teraz nie zatrzyma się ani nie wolno mu się zatrzymać, póki z Boską pomocą nie odnajdzie Indii." W innych opisach owego krytycznego 10 października czytamy, że Kolumb przyrzekł swym ludziom, iż zawróci, gdy w ciągu najbliższych dwóch, trzech dni flota nie natrafi na ląd. A późniejsze relacje o wypadkach pierwszych dni października 1492 roku wspominają nawet, że Kolumb sam nie był pewny swego i uważał termin dwóch, trzech dni za rodzaj sądu Bożego nad wartością swego projektu. Co się właściwie rozegrało na pokładzie trzech okrętów, nie jest zupełnie jasne. Pewne jest tylko, że i tym razem Kolumb przeprowadził swą wolą - co prawda, po raz ostatni i na ściśle określony czas, w ciągu którego odnalezienie lądu było absolutną koniecznością. I znowu staje się cud w tej tak bogatej we wszelkie dziwy historii. Z pokładu „Ninii", pędzącej jak huragan pod wszystkimi żaglami na południo-zachód, marynarze dostrzegają na falach jakiś przedmiot. Wyciągają go z wody. Oto zielony krzak z kwieciem przypominającym kastylską dziką różę. „Pinta" dokonuje podobnego połowu - deska, trzcina, zielona roślina nadbrzeżna i kawałek drewna, na którym widać wyraźnie ślady obróbki ręką ludzką. Jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej milknie potajemne szemranie. Teraz nawet najgłupszy chłopak okrętowy rozumie, że całkiem blisko musi być ląd. Tak mija dziesiąty października, nadchodzi jedenasty i po wietrznym dniu zmierzch zapada na burzliwym i niespokojnym oceanie. Pod wieczór Kolumb wygłasza z nadbudówki rufowej krótkie przemówienie do swych ludzi; wskazuje na łaskę Boga i napomina wachtę nocną, aby była szczególnie czujna. Potem rozlega się, jak co wieczór, śpiew Salve Regina, wolna wachta schodzi pod pokład, a nowa obejmuje służbę. Ale i wolna wachta nie kładzie się spać. Z wyjątkiem kilku marynarzy wszyscy wracają stopniowo na pokład. Dziesiątki par oczu usiłują przeniknąć ciemności na zachodzie. Choć ląd jest blisko, admirał kazał rozwinąć wszystkie żagle. Cała eskadra pędzi z szumem na zachód. O godzinie 11 wieczorem wschodzi księżyc. W jego świetle można pewniej żeglować. Przy takim morzu i wietrze wpaść całym pędem na rafę - niech nas Bóg ma w swej opiece! W ten nerwowy, pełen rozdrażnienia nastrój, któremu nawet Kolumb nie może się oprzeć, pada niby piorun nagły okrzyk majtka Pedro Yzquierdo: „Lumbre! Tierra!" Światło! Ziemia! Kolumb także widzi światło, a prócz niego dwóch lub trzech ludzi stojących na rufie. Ale światło znika i nie ukazuje się więcej - widocznie znowu się pomylili. Ogólna nerwowość rośnie. Bez przerwy dmie silny pasat, okręty pędzą ciągle na zachód z szybkością siedmiu, ośmiu węzłów. Około drugiej nad ranem księżyc stoi wysoko na niebie, na ukos za flotyllą. Gdy na wschodzie, za szumiącą rufą, morze tonie w niepewnym mroku, z przodu wszystko jest jasne i srebrzyście oświetlone. Grzywy fal lśnią śnieżną bielą nad dziobem okrętu. Szybka „Pinta" płynie o kilka mil przed okrętem flagowym, w bocianim gnieździe siedzi skulony Rodrigo de Triana z Palos. Daleko na horyzoncie zabłysła nagle świetliście biało- mieniąca się płaszczyzna - wygląda to niby wydma nadbrzeżna. A tam znowu - i tam! Pomiędzy nimi ciemniejszy pas. Okręt silnie się kołysze. Triana czeka dobrą chwilę. Nie chce dać fałszywego alarmu, boi się braci Pinzónów i szyderstw towarzyszy. Ale chciałby dostać jedwabny kaftan, który Kolumb przyrzekł temu, kto pierwszy dostrzeże ląd. A może przypadnie mu także coś z rocznej renty dziesięciu tysięcy marawedów, którą kapitan otrzymuje jako wynagrodzenie od korony hiszpańskiej. Rodrigo de Triana wytęża wzrok. Tam z przodu coś się łyska, świeci i migoce, ciemny pas staje się coraz wyraźniejszy, nie, nie może już być żadnej wątpliwości! To ziemia! - Tierra! Tierra! - niesie się z góry głos. Pinzón rzuca z wysokiego pokładu rufowego szybkie spojrzenie przed siebie. Na Boga, ten człowiek ma rację! - Ognia! - woła w kierunku dziobu. Długi błysk ognia wybiega z naładowanego falkonetu, głucho toczy się grzmot wystrzału po morzu, aż cichym pomrukiem dochodzi do ipłynącego daleko w tyle okrętu flagowego. Tu wszyscy poderwali się, a najszybsi wdrapali się na wanty. Widzą, jak „Pinta" ściąga kilka żagli, by zmniejszyć szybkość, „Santa Maria" przyśpiesza, podpływa od zawietrznej do „Pinty" tak blisko, że reje zdają się dotykać, a gdy Kolumb woła: „Seńor Martin, czy dostrzegliście ląd?", rozlega się stamtąd głos: „Panie, nagroda jest dla mnie!" Obcy brzeg leży oddalony blisko sześć mil morskich. Okręty płyną dokładnie w jego kierunku, za niecałą godzinę znajdą się tuż przed lądem. Kolumb każe zwinąć wszystkie żagle z wyjątkiem głównego - flota pędzona wiatrem kołysze się przez całą noc w obie strony krótkimi ruchami. Około godziny 4,30 rano robi się jasno. Żeglarze widzą przed sobą silnie wzburzone morze, którego fale załamują się na lśniącym brzegu zalesionej wyspy koralowej. Opływają wyspę od południa, by po stronie chronionej od wiatru poszukać możliwości rzucenia kotwicy. Wielki cel został osiągnięty! W taki właśnie sposób opisano admirałowi rafy znajdujące się tu i ówdzie przed wybrzeżem Indii. Kolumba przenika uczucie głębokiego szczęścia. Miał więc rację, a Bóg pozwolił mu zwyciężyć. W tej chwili pomyślał zapewne przede wszystkim o wielkich skarbach, które leżą już tak blisko, o owych sztabach złota, drogich kamieniach i perłach, o belach jedwabiu, o olbrzymich składach pełnych korzeni i przypraw, o których opowiadał Marko Polo. Ale zarazem wpadło mu też z pewnością na myśl, że z pomocą dobrotliwego Boga wyrwie teraz Arabom i Mamelukom z rąk przywilej wyłącznego dojazdu do Dalekiego Wschodu, że on, wysłannik Kościoła chrześcijańskiego, mimo wielkich trudów zdołał zatriumfować nad niewiernymi. Dopiero o wiele później okaże się, że nie ma mowy ani o Cipangu, ani o Azji, że pismo odręczne króla hiszpańskiego do Wielkiego Chana, które Kolumb wiezie z sobą, nie dojdzie nigdy do rąk adresata i że Luis de Torres, uczony Żyd, który przeszedł na chrześcijaństwo i na prośbę Kolumba towarzyszy mu w obecnej podróży, gdyż rozumie nie tylko po hebrajsku, ale także po arabsku i zna inne języki wschodnie, nie będzie miał sposobności zużytkowania swych umiejętności tłumacza. Kolumb wierzył przez cały czas, że wylądował na wybrzeżu wschodniej Azji. W rzeczywistości jednak odkrył on Wyspy Bahama, mianowicie należącą do nich wyspę San Salvador, zwaną przez Indian Guanahani, obecnie Watlings Island. W piątek, 12 października 1492 roku, niedługo po wschodzie słońca i znalezieniu miejsca odpowiedniego do rzucenia kotwicy Kolumb objął z hiszpańskim ceremoniałem obce wybrzeże w posiadanie. W pierwszej łodzi, na której zatknięto banderę królewską, znajdował się on sam, za nim „pod sztandarem wyprawy do Indii" płynęli kapitanowie „Pinty" i „Ninii" - wszyscy w asyście znacznej ilości zbrojnych ludzi. Kolumb wyszedł pierwszy na ląd, uklęknął, ucałował ziemię, dziękował „zalewając się łzami" Bogu i ochrzcił wyspę mianem San Salvador. „Następnie przywołał do siebie obydwu kapitanów oraz pisarza floty Rodryga de Escobedo i Rodryga Sancheza z Segowii. Gdy wszystkich, którzy wyszli z nim na ląd, zgromadził dokoła siebie, w obecności wielu przybyłych tubylców objął w posiadanie wyspę w imieniu ich Katolickich Mości, słowami pełnymi umiaru i w sposób uroczysty... Następnie chrześcijanie obwołali go admirałem i wicekrólem i ślubowali mu jako namiestnikowi Ich Królewskich Mości wierność i posłuszeństwo..." Odśpiewanie Salve Regina zakończyło uroczystość. Indianie, Tajnowie, którzy należą do grupy językowej Arawaków, już od rana obserwowali obce, wielkie okręty; teraz zbliżają się nieśmiało, acz z wielką ciekawością. Są to, widać, ludzie pierwotni, ale przyjaźnie usposobieni, a gdy Kolumb ofiarowuje im w podarunku czerwone czapki i kilka szklanych pereł, zyskuje ich sobie zupełnie. „Chodzą nadzy, tak jak się urodzili; kobiety są także całkiem nagie, choć widziałem tylko jedną młodą dziewczynę. Byli tam w ogóle tylko młodzi ludzie, nikt nie miał ponad trzydzieści lat. Są słusznego wzrostu, mili dla oka, o życzliwym wyrazie twarzy. Włosy ich są grube jak u ogonów końskich, opadają im na czoło aż po brwi. Na kark spada im długa, nigdy nie obcinana czupryna. Ich kolor skóry jest taki jak u tubylców na Wyspach Kanaryjskich. Jedni malują się na czarno, inni na biało, czerwono lub w inny sposób. Niektórzy malują sobie twarz lub ciało, inni tylko nos. Nie noszą broni, co więcej, nie znają jej widocznie. Gdy im pokazałem miecze, chwytali je - nic nie przeczuwając - za klingę i kaleczyli się. Żelaza nie mają. Ich włócznie są z trzciny, ale bez żelaza. Czasami służy im za grot ząb rybi lub coś innego. Ludzie są dość wysocy, pięknej i proporcjonalnej budowy, dobrze wyglądają. U niektórych zauważyłem blizny na ciele i pytałem ich na migi, skąd to pochodzi. Wyjaśnili mi, że z sąsiednich wysp przybyli do nich ludzie, by ich schwytać, i że bronili się. Zaraz to sobie pomyślałem i jestem przekonany, że z lądu stałego przybywają tu ludzie, by uczynić z nich niewolników. Muszą być świetnymi służącymi, gdyż zauważyłem, że wszystko, co się im powie, starają się prędko naśladować. A ponieważ nie mają żadnej religii, sądzę, iż mogą z nich być dobrzy chrześcijanie. Gdy będziemy odjeżdżali, zabiorę, jeśli mi Bóg pozwoli, sześciu spośród nich dla Ich Królewskich Mości, ażeby nauczyli się po hiszpańsku. Oprócz papug nie widziałem tu żadnych zwierząt." Jest godne uwagi, że już w pierwszych wiadomościach o spotkaniu białych ludzi z czerwonymi znajdujemy wzmianki, że Indianie uważali swych brodatych, białoskórych gości za istoty z nieba. W naszej poprzedniej książce Siódma minęła, ósma przemija mówiliśmy obszernie o sagach krążących w Meksyku i Peru o przybyłym niegdyś ze wschodu brodatym bogu i o proroctwie zachowanym w obu tak odległych od siebie krajach, że bóg ten i jego synowie wrócą kiedyś, w przyszłości. W następnych rozdziałach niniejszej książki jeszcze do tego powrócimy. Tutaj zaznaczymy tylko, że podobne sagi krążyły także wśród pierwotnych Tajnów, którzy potem zupełnie wymarli. Kolumb opisuje bądź co bądź dwukrotnie, że Indianie witali go jako boga i syna niebios. Wspomina też, że widział Indian prawie tak białych jak Hiszpanie, w każdym zaś razie o wiele jaśniejszych niż Guanczowie na Wyspach Kanaryjskich. Jeśli zważymy, że Wyspy Bahama i archipelag zachodnioindyjski leżą zwrócone frontem do pasatu północno- wschodniego, że zatem niewątpliwie wiatr zapędzał tu nieraz okręty ze Starego Świata, to istnienie w tych okolicach białych Indian nie może nikomu wydać się szczególnie osobliwe. Kolumb ogranicza się zresztą tylko do samej wzmianki. Jest to zrozumiałe, gdyż Kolumb nie miał żadnych wątpliwości, że już przed nim dotarli do zachodniej strony oceanu inni biali ludzie. Sądził wszak, że jest w Azji, gdzie oczywiście już przed nim przebywało bardzo wielu Europejczyków. Dopiero Cortezowi i Pizarrowi, którzy wiedzieli, że Nowy Świat jest kontynentem między Europą a Dalekim Wschodem, biali Indianie wydali się zjawiskiem dziwnym i godnym uwagi. Jest interesujące, że właśnie Kolumb dał początek legendzie o rajskich stosunkach panujących wśród dzikich ludów nie tkniętych przez cywilizację i kulturę, co później znalazło wyraz w sentymentalnym haśle retoumons a la nature! Podobną liryczną śpiewkę usłyszymy później od Cooka i jego towarzyszy. Przed Kolumbem w takie tony nie uderzano, chociaż podróże Portugalczyków wzdłuż wybrzeża Afryki południowej mogły niewątpliwie dać ku temu sposobność. Powstanie tej legendy, jak wielu innych podobnych, miało zapewne swe źródło w ogólnym niezadowoleniu z opłakanych stosunków panujących w Europie z końcem XV wieku. Tylko ludzie, którym gruntownie obmierzły ich czasy i „dekadencja", mogli dopatrzyć się w pierwotnych Tajnach niewinnych dzieci bożych. O istotnym stanie rzeczy przekonał się Kolumb w dziewięć miesięcy później. Gdy podczas swej drugiej podróży amerykańskiej wylądował w Santa Maria de Guadelupe, znalazł tam niewątpliwe ślady ludożerstwa. A gdy ludzie jego uwolnili kilku kastrowanych chłopców Arawaków, których Karaibowie z Gwadelupy schwytali i tuczyli na mięso, gdy młode niewolnice, które wyrwały się ze swych klatek, podpłynęły do okrętu flagowego – dziewczęta trzymane przez Karaibów specjalnie do płodzenia dzieci, ponieważ niemowlęta uchodziły za szczególny przysmak – wówczas i Kolumb musiał w duchu przyznać, że rzekoma niewinność czerwonoskórych jest jednak problematyczna. Kolumb zdawał sobie sprawę, że wiadomości te wzbudzą duże zainteresowanie w Starym Świecie, ale jedno stało się dla Kolumba niebawem całkiem pewne: ani na Guanahani, ani u tubylców nie można było się spodziewać żadnych skarbów o znacznej wartości. „Wydawało się nam, że byli oni bardzo ubodzy” – pisze w swej relacji. A w innym miejscu mówi: „Było dal mnie szczególnie ważne dowiedzieć się, czy znajduje się u nich złoto; niektórzy nosili małą sztabę złota w przekłutej przegrodzie nosowej. Ze wskazówek na migi wywnioskowałem, że na południe od ich wyspy żyje król posiadający naczynia ze złota… Złoto, które tubylcy noszą w przegrodach nosowych pochodzi z tej wyspy. Ale nie chcę tracić czasu na szukanie go, gdyż muszę dołożyć starań, aby jak najprędzej dotrzeć do Cipangu." Złoto, złoto! Tu jaskrawo wychodzi na jaw jeden z najistotniejszych bodźców wyprawy Kolumba. Jak w portugalskich podróżach odkrywczych, tak i w wyprawach hiszpańskich auri sacra fames, przeklęty głód złota, jest bardzo silnym motywem. Toteż Kolumb nie zatrzymuje się na Guanahani dłużej, niż to jest bezwzględnie konieczne. Już 14 października po południu podnosi kotwicę i w towarzystwie siedmiu tubylców żegluje dalej w kierunku południowo-zachodnim. Tam - jak oświadczają tubylcy, którzy chyba niezupełnie dobrowolnie towarzyszą Kolumbowi - leży kraina złota, z której pochodzi ich własny zapas. Cudna jest ta podróż wśród tropikalnych wysp Ameryki Środkowej. Królestwa kwiatów wydających słodką woń, wyspy o barwach tęczy wyłaniają się jedne po drugich z jasnej, przezroczystej toni morza. Od czasu do czasu Kolumb wysyła posłów na ląd, którzy mają wypytywać o Wielkiego- Chana i składać swemu dowódcy sprawozdania z położenia i właściwości wysp. Z jednej z tych wycieczek lądowych ludzie przynoszą admirałowi wiadomość, że dzicy mają „łóżka, które wyglądają jak siatki z bawełny i zwane są hamacas". „Składają się one z rodzaju węzłów. Sznury nie biegną zygzakiem w różne strony, lecz na całej długości zawiązane są w węzły, i to tak luźno, że można pomiędzy nie włożyć rękę i palce. Przez sznury idące podłużnie biegną sznury poprzeczne w odstępach na szerokość dłoni, czasem więcej, czasem mniej... Hamacas mają 51/2 stóp długości, a ich oba końce składają się z wielu zawęźleń tych samych sznurów... jak u rękojeści miecza. Tymi końcami przymocowuje się je do pali chat, tak że wiszą wolno nad ziemią i kołyszą się w powietrzu... Można w nich spokojnie spać..." Wiadomość ta zainteresowała Kolumba. Jako człowiek o dużym zmyśle praktycznym zorientował się, że w ten sposób można zapewnić marynarzom na pokładzie wygodny sen i wypoczynek. Hiszpanie pierwsi wprowadzili hamaki na swych okrętach. Nie znając ani nie wymieniając, co prawda, Kolumba, setki tysięcy marynarzy nieraz dziękują z całego serca swemu wielkiemu koledze, gdy po wachcie wyciągają się wygodnie w hamakach. Portugalczycy nieco później zaprowadzili również hamaki w swej flocie. Jak podaje niemiecki podróżnik i kupiec Hans Mayr w 1505 roku, Europejczycy zobaczyli je po raz pierwszy w Indiach jako siatkę z włókien palmowych, którą przymocowywano do pali i w której zmieścić się mogła jedna osoba. Wydaje się więc, że hamak wynaleziono dwa razy niezależnie od siebie. Ale Kolumbowi nie wystarcza oczywiście to osiągnięcie z dziedziny kultury materialnej. Rozczarowanie zaczyna powoli wkradać się do jego duszy. Kraina złota pozostaje nadal nieuchwytna. Kolumb pokłada jeszcze wielkie nadzieje w wyspie Kubie, którą tubylcy opisują jako wielką wyspę, na której kwitnie handel, i notuje w swym dzienniku: „Wyspą tą może być tylko Cipangu. Ale zobaczę, gdzie znajdę złoto i korzenie. W każdym razie odwiedzę Quinsay, by wręczyć Wielkiemu Chanowi pismo króla." Widać z tego, że admirał korony hiszpańskiej zaczął odczuwać pewne wątpliwości, czy odkryte przez niego wyspy mają coś wspólnego z Cipangu. Gdy jednak w kilka dni później, 28 października, rzuca rzeczywiście kotwicę u wybrzeży Kuby, zapomina o wszelkich wątpliwościach.. Pora deszczowa właśnie się skończyła i tropikalna przyroda ukazała się w całej swej wspaniałości. Kolumb jest tym tak wzruszony, że w coraz to nowych słowach wielbi nieporównany czar okolicy. „Zapach kwiatów i drzew jest rozkoszny ponad wszelkie opisanie. Przez całą noc słychać śpiew ptaków i ćwierkanie koników polnych. Powietrze jest łagodne i balsamiczne, ani gorące, ani zimne. Tu chciałbym żyć wiecznie" - wyznaje w dzienniku podróży i pełen radości odkrywczej, widzi już drzewa pistacjowe w lasach, ławice perłowe w morzu i złoto w metalowym połysku łożysk rzecznych. Tak, to na pewno Cipangu! A jeśli nie Cipangu, to Indie. Niewątpliwie osiągnął wreszcie swój wielki cel. Ale złota, o którym marzył, owych funtowych sztab czy wielkich brył, kosztowności, występujących tak obficie, że dla tubylców nie mają prawie żadnej wartości - znaleźć nie sposób; sen o „El Dorado", w pogoni za którym wyruszył z Hiszpanii i przepłynął wielkie morze, nie ziścił się. Indianie mówią teraz, że wielki król, który posiada złoto, nie mieszka na Kubie, lecz w Cibao. Kolumb tłumaczy sobie znowu nazwę tej miejscowości jako Cipangu i żegluje dalej. 2 listopada wysyła, na ląd dwóch ludzi, którym poleca zbadać bliżej właściwości okolic. W cztery dni później posłańcy wracają, a Kolumb opisuje pod datą 6 listopada obszernie, co zaobserwowali: „Moi posłańcy opowiadali, że po przejściu około 12 mii znaleźli wieś liczącą jakieś tysiąc mieszkańców. Tubylcy przyjęli ich bardzo uroczyście; umieścili ich w najlepszych domach, nosili na rękach, całowali im ręce i nogi, krótko mówiąc, starali się wytłumaczyć im na wszelkie możliwe sposoby, że wiedzą, iż biali ludzie przybywają od bogów. Około pięćdziesięciu mężczyzn i kobiet prosiło moich ludzi, aby wolno im było udać się razem z nimi w podróż powrotną do nieba wiecznych bogów. Posłańcy opowiadali, że spotkali wiele mężczyzn i kobiet niosących w rękach rodzaj kolby, w której żarzyły się wonne zioła. Były to zasuszone źdźbła ziół, zawinięte w suchy, szerszy liść. Z drugiego końca kolby ludzie ssali i pili niejako dym przez wdychanie. Byli odurzeni, ale chroniło ich to przed zmęczeniem. Tubylcy mówili, że kolby te nazywają się tabacos." Według dziennika Kolumba posłańcy w dalszym ciągu swego sprawozdania rozwodzili się szeroko nad charakterem okolicy, zalesieniem, roślinnością, ale nie wspominali wcale o złocie. A Kolumb wyruszył przecież po złoto. Ich Królewskie Moście na pewno uradują się wieścią, że ich nowe kraje są urodzajne i obfitują we wszystkie pożyteczne rośliny. Ale w tej chwili, gdy wraz z wypędzeniem Maurów i Żydów wywędrowały do innych krajów również ich kapitały - Hiszpania potrzebuje najpilniej złota, złota i jeszcze raz złota. A złota nie można nigdzie znaleźć. Niepokój admirała udziela się jego ludziom. Wszystkich opanowuje zły nastrój. 21 listopada dezerteruje Martin Alonso Pinzón, kapitan podlegający bezpośrednio Kolumbowi, razem z „Pintą", aby na własną rękę szukać krainy złota. Wierna pozostaje natomiast Kolumbowi pogoda. Mimo tornada, panującego zwykle na tych szerokościach geograficznych, Kolumb płynie dzień po dniu przy jasnym niebie i lekkiej bryzie. Z początkiem grudnia dociera do wyspy Haiti, o której znajdujący się na pokładzie tubylcy mówili z trwożnym podziwem i przerażeniem. Mieszkańców tej wyspy nazywają Karaibami i opisują ich jako ludożerców. Kolumb rozumie fałszywie swych tubylczych przewodników i tłumaczy sobie nazwę „Kaniba", którą określają mieszkańców Haiti, jako oznaczającą poddanych Wielkiego Chana. Ale Wielki Chan jest równie nieosiągalny jak Cipangu i Quinsay. Nieuwaga sternika powoduje rozbicie okrętu. „Santa Maria" osiada na mieliźnie i nie można jej już zepchnąć na wodę. Marynarze przenoszą na ląd wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość, a ponieważ na „Ninii", najmniejszym statku, nie ma dość miejsca dla wszystkich, część załogi pozostaje w forcie zbudowanym naprędce ze szczątków „Santa Maria", Kolumb zaś płynie dalej. Stosunki z krajowcami są dobre; kacyk, jak Indianie nazywają swego króla, wydaje się być cudzoziemcom przychylny, żywność i zapasy wszelkiego rodzaju zgromadzono w forcie na cały rok. Tak więc według wszelkiego przewidywania pozostającym na miejscu nie powinno się nic złego przydarzyć. Poza tym Haiti zdaje się być o wiele bogatsza w złoto niż odkryte do tej pory wyspy. W krótkim czasie, który załoga musiała tu spędzić podczas rozbicia okrętu i budowy umocnień, zdołano zebrać w drodze wymiany z krajowcami wcale pokaźny skarbczyk złota. A więc przecież znaleziono złoto, nie bardzo wiele, co prawda, ale dość, by w sam raz pokryć koszty pierwszej ernpresa de las Indias. W krótki czas po rozbiciu okrętu Pinzón powrócił do Kolumba podając na swe usprawiedliwienie dość nieprzekonujące argumenty. Jego samowolne poszukiwanie krainy złota okazało się daremne, admirał miał więc powód do przypuszczenia, że niezdyscyplinowany podwładny nie przedsięweźmie już żadnych nowych eskapad. Ale kto mógł poręczyć genueńczykowi, że pewnego pięknego dnia Pinzón znowu się nie oddali i nie skorzysta z nadarzającej się sposobności, aby przed Kolumbem powrócić do Hiszpanii? Myśl ta nie dawała admirałowi spokoju. Wyczekawszy się tyle lat, zanim nareszcie udało mu się osiągnąć cel swych marzeń, Kolumb nie chce teraz dać się nikomu wyprzedzić i nie pozwoli, by komuś innemu dostała się w udziale sława jego odkryć. Dlatego w połowie stycznia 1493 roku zdecydował się na powrót do Hiszpanii. Postanowienie to nie przyszło mu łatwo. Dwanaście tygodni żeglował u rzekomych brzegów Azji wzdłuż i wszerz, nie mogąc znaleźć ani Cipangu, ani Wielkiego Chana. Nie czekali na niego obwieszeni złotem, przybrani w brokaty dostojnicy, lecz biedne, nagie dzikusy. Nigdzie nie widział owych rojnych, olbrzymich miast, o których tak wymownie opowiadał Marko Polo. Nie odkryto ani jednego gatunku korzeni przedstawiającego wartość handlową, co najwyżej tylko marną namiastkę cynamonu i pieprzu. Na Haiti znalazł wprawdzie złoto i regularna eksploatacja będzie się z pewnością opłacała, ale jak ma dowieść Ich Katolickim Mościom, że były to rzeczywiście wybrzeża Kataju, że były to kraje Wielkiego Chana? Zaiste, myśli, które nasuwały się Kolumbowi, gdy w nocy z 15 na 16 stycznia 1493 roku wyruszał z Haiti w drogę powrotną do Hiszpanii, nie były wesołe. Podczas gdy przeprawa z Wysp Kanaryjskich na Wyspy Bahama była, jak widzieliśmy, nie tyle ryzykiem nautycznym, ile raczej moralnym, to podróż powrotna stawiała najwyższe wymagania sztuce żeglarskiej admirała, jego kapitanów i oficerów. Teraz żaden usłużny ani uprzejmy pasat nie pędził okrętów przez dal morza. Przeciwnie, Kolumb musiał dołożyć wszelkich sił, aby przede wszystkim wydostać się ze strefy pasatu i wytropić wiatry zachodnie. Płynąc prawym halsem przy wiejących wiatrach wschodnich sterował zupełnie słusznie na północ aż do wysokości Bermudów. W czternaście dni po wypłynięciu z Haiti zaczął dąć wiatr zachodni, ale był to zły, porywisty, burzliwy wiatr zimowy z orkanami, lodowatymi deszczami, dziko wzburzający morze. Na przednią część okrętu waliły się ciągle spienione fale, a ster wynurzał się wyżej niż o dwie trzecie z morza i zaledwie jeszcze chwytał wodę. Kołysząc się ociężale, obie karawele pruły morze płynąc z trudem na wschód. 12 lutego nadeszła silna burza. Przez dość długi czas zdawało się, że dojdzie do katastrofy. Wiatr wiał od świtu na zmianę z kierunków zachodnich i połudmowo-zachodnich, a skutkiem tych zmian były niezwykle gwałtowne i nieregularne fale. Kolumb kazał zwinąć wszystkie żagle, tak że brak było okrętom utrzymującej i podnoszącej siły wiatru. Statki pracowały z trudem, wszystkie wiązania poddane były niezwykle wielkiemu naprężeniu. Gdy po 24 godzinach burza trochę się uspokoiła, załoga podniosła znowu żagle, ale od popołudnia 13 lutego wiatr zaczął dąć znowu z całą siłą z południo-zachodu. Ponieważ z zachodu szła równocześnie potężna martwa fala, morze było nieregularnie wzburzone. W nocy z 13 na 14 lutego „Pinta" znikła z oczu. „Ninia", z admirałem na pokładzie, bez wystarczającego balastu i zagrożona każdej chwili wywróceniem się, przebijała się z trudem na wschód. Były godziny, w których nawet sam Kolumb stracił odwagę i nie wierzył, by mógł okręt wyprowadzić z odmętów. W głębokiej rozpaczy wyrzuca za burtę szczelnie zabitą beczułkę, w której zamknął sprawozdanie z podróży. Następnie gromadzi załogę dokoła siebie i, dwukrotnie wyznaczony do tego przez los, składa ślubowanie, że odbędzie pielgrzymkę do Matki Boskiej z Gwadelupy w górach Estremadury. Tak przeszedł 14 lutego. Pod wieczór burza cichnie, morze powoli uspokaja się, noc upływa znoście. Następuje spokojny dzień, a wieczorem 15 lutego 1493 roku ukazuje się przed nimi ląd. Kolumb twierdzi, że może to być tylko jedna z Wysp Azorskich, i nie myli się. To Santa Maria, najbardziej południowa z Azorów - do niej „Ninia" powoli się zbliża. Tak więc Kolumb ma już najgorsze za sobą. Majstersztyk nautyczny, którego musiał dokonać geniusz wielkiego genueńczyka, powiódł się. Kolumb znalazł drogę powrotną. Teraz następuje jeszcze kilka nieprzyjemnych tygodni pobytu we władzy Portugalczyków, do których należą Azory i którzy obchodzą się niezbyt uprzejmie z podróżnikiem powracającym rzekomo z Azji, gdyż są zdania, że Kolumb pojechał bezprawnie do Gwinei. Ale w końcu pozwalają mu odpłynąć. 14 marca 1493 roku, po siedmiu i pół miesiącach, Kolumb zawija znowu do Palos. Tego samego wieczoru przybywa tam także „Pinta", która, zapędzona przez burzę, z końcem lutego dostrzegła wybrzeże galicyjskie Hiszpanii północnej i wzdłuż niego dopłynęła do Palos. Pinzón jeszcze z Galicji donosi pośpiesznie hiszpańskiej parze królewskiej o odkryciu nowych lądów i o swym własnym szczęśliwym powrocie. Ale Ferdynand i Izabela zrozumieli doskonale, co oznacza ten pośpiech. Nie wzywają więc Pinzóna na dwór, lecz każą mu pozostać na pokładzie okrętu. Pinzón, głęboko dotknięty i urażony niełaską królewską, przemyka się chyłkiem na Palos. Nie wytrzymuje tego niepowodzenia, utraty niezbyt zresztą uczciwych nadziei. Zmożony chorobą już na pokładzie „Pinty", oddaje dowództwo swemu bratu i gdy tylko zniesiono go w Palos na ląd i do jego domu, zamyka oczy na wieki. Powrót Kolumba dał oczywiście powód do hucznego przyjęcia i mnóstwa uroczystości i bankietów. Dwór królewski, przebywający w owym czasie w Barcelonie, wyróżniał odważnego odkrywcę, który zjawił się przed parą monarszą w towarzystwie kilku Indian, otoczony rozmaitymi dziwami Nowego Świata. Kolumb skorzystał skwapliwie z przychylnego dlań nastroju, aby wymownymi słowy wychwalać piękno nowego kraju, jego olbrzymie bogactwa, cuda okolic tropikalnych, ich urodzajność i wspaniałość. Gdy wyruszał, przyrzekł wprawdzie, że po drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego odnajdzie obfitujące w korzenie wyspy indyjskie, Cipangu, niezrównaną krainę czarów Marka Polo, i Kataj, wielkie, państwo Chin z niezliczonymi- kanałami, marmurowymi mostami i złotymi pałacami. To mu się, widać, nie udało i wśród powszechnego uniesienia podniosło się tu i ówdzie kilka wątpiących i pytających głosów. Kolumb sam prawdopodobnie niczego innego nie oczekiwał. Zastrzegał się bowiem w końcowym ustępie swego sprawozdania, skierowanego do króla hiszpańskiego, przeciwko wszelkim wrogim atakom, przedstawiając siebie - prawdopodobnie w zgodzie ze swym rzeczywistym przekonaniem - jako narzędzie Boga, jako tego, „którego podróż przyniesie zaszczyt chrześcijaństwu, aczkolwiek została wykonana pozornie z tak wielką lekkomyślnością". Ale mimo wątpliwości nikt na dworze królewskim nie przypuszczał, że nowo odkryte kraje są częściami zupełnie dotychczas nie znanego kontynentu. Niebawem też zaczęto przygotowywać wielką armadę dla objęcia w posiadanie nowych lądów na zachodzie. W czasie tych przygotowań Kolumb postanowił spełnić swe śluby i wyruszył na pielgrzymkę do Madonny z Gwadelupy. Z Barcelony wybrał się najpierw do Madrytu, a stamtąd w góry Estremadury. Trasa pielgrzymki admirała nie zachowała się, nie wiemy zatem dokładnie, jaką Kolumb wybrał drogę. Ale jest bardzo możliwe, że jechał przez Trujillo i że Francisco, czternastoletni wówczas syn świniopasa Pizarra, stał przy drodze i patrzył z podziwem na przechodzący orszak wielkiego dostojnika. Kilkadziesiąt lat później tenże Francisco Pizarro zawojuje olbrzymie państwo Inków i zajmie miejsce Inki, syna słońca. A nieco dalej na południowy zachód, w małym miasteczku Medellin, o które Kolumb otarł się, być może, w kilka dni później, stał przy drodze inny młody chłopak, aby zobaczyć admirała - Hernando Cortez, który zdobędzie kiedyś Meksyk i odda koronie hiszpańskiej potężne państwo Azteków. Procesja, w której podążał Kolumb, była rzeczywiście świetna i zwracała powszechną uwagę. Uczestniczyli w niej urzędnicy korony, którzy mieli towarzyszyć admirałowi i piastować wysokie urzędy w nowych krajach za oceanem. Było tam sześciu Indian, którzy zostali ochrzczeni na hiszpańskim dworze i teraz mieli już powrócić do swych rodaków jako wyznawcy Chrystusa. Był tam wreszcie sam don Cristóbal Colon, grand Hiszpanii, „admirał Oceanu" i wicekról odkrytych przez siebie krajów - siwy, poważny człowiek o rumianych policzkach i władczym, imponującym wyglądzie. Wiadomo było ludziom, w owych dniach czerwcowych 1493 roku, gdy Kolumb jako pielgrzym jechał przez ziemie hiszpańskie, że spędził on wiele dni i godzin w cztery oczy z Ich Królewskimi Mościami, że para królewska uczciła go i wyróżniła jak żadnego dotąd żeglarza. Z pobliskiej Portugalii przeniknęły niejasne pogłoski o rozpaczy króla Jana, gdy dowiedział się o szczęśliwym powrocie genueńczyka. Miał zawołać: „Czyż byłem porażony ślepotą? Jak mogłem pozbawić się takiego człowieka?" Król portugalski nie poprzestał zresztą na słowach, lecz podjął natychmiast starania, aby z odkryć Kolumba pozyskać także coś dla siebie. Jeszcze zanim genueńczyk przybył do Barcelony, poseł hiszpański w Lizbonie doniósł swemu dworowi, że Portugalia przygotowuje flotę, której celem ma być podróż do nowych krajów za oceanem. Temu należało zapobiec na razie środkami dyplomatycznymi, a ponieważ według poglądów prawnych z końca średniowiecza prawo rozporządzania obszarami nie należącymi jeszcze do żadnego władcy chrześcijańskiego przysługiwało papieżowi, przeto Hiszpania zwróciła się natychmiast do niego o rozstrzygnięcie. Papież Aleksander VI, Hiszpan z urodzenia, był koronie hiszpańskiej osobiście zobowiązany. Watykan zadekretował już z początkiem maja 1493 roku, że nowo odkryte wyspy i lądy stałe, które znalazł dilectus filius Christophorus Colon, należą do korony hiszpańskiej. Sprzeciwiało się to jednak w pewnej mierze wcześniejszym rozstrzygnięciom papieskim, a w szczególności bulli Aeterni regis z 1481 roku, na podstawie której Portugalia rościła sobie prawo do wszystkich krajów położonych na południe i na zachód od Wysp Kanaryjskich. Portugalia nie omieszkała też powołać się energicznie na tę bullę. Hiszpania wysłała delegację do papieża i z końcem czerwca 1493 roku słynną bullą Inter caetera kuria wyznaczyła o sto mil na zachód od Azorów linię ciągnącą się od bieguna północnego do południowego jako granicę między hiszpańską a portugalską sferą wpływów. Rozstrzygnięcie Aleksandra VI opierało się bez wątpienia na sprawozdaniach Kolumba. Albowiem mniej więcej wzdłuż tej linii demarkacyjnej, odpowiadającej 38° długości zachodniej, przebiegała granica meteorologiczna między krajami zachodniej Europy a Ameryką. Od tego miejsca zmieniała się temperatura, pojawiał się pasat, kompas odchylał się na północo-zachód, inne konstelacje wschodziły na niebie, morze pokrywały olbrzymie pola sargasu, jednym słowem, wydawało się, jak powiedział Kolumb o swojej trzeciej podróży, „jak gdyby pozostawiło się za sobą wzgórze na widnokręgu". Dla żeglarzy było to jasne, szczurom lądowym jednak niewiele mówiło. Dlatego ważniejszy był dla nich komentarz Las Casasa. W swym opisie Ameryki opowiada on, że nie ma tam ani wszy, ani much, i ciągnie dalej: „Okręty i ludzie płynący na nich po morzu roją się przeważnie od tych małych zwierząt; sprawiają one każdemu, kto jest pierwszy raz w drodze, wiele udręki i kłopotu. O ile chodzi o podróż do Indii, to jest właśnie godne uwagi, że do Wysp Kanaryjskich i 100 mil na zachód albo aż do długości geograficznej Azorów rozmnażają się wszy. Następnie jednak giną i gdy wstępuje się na pierwsze wyspy Ameryki, nikt nie ma już wszy." Dla krajów śródziemnomorskich, w których muchy i inne owady są nieraz nawet i dzisiaj okropną plagą, tego rodzaju obserwacje wydawały się oczywiście bardzo zadziwiające i godne uwagi. Nie wiemy, czy wspominali o tym wytworni hiszpańscy dyplomaci, którzy wymogli na Aleksandrze VI linię demarkacyjną na 38° długości geograficznej. Jeżeli tak, to wszy i muchy współdziałały niejako w dojściu do skutku słynnego na cały świat rozgraniczenia między hiszpańską a portugalską strefą interesów. Podczas tygodni i miesięcy, gdy ciągnęły się rokowania dyplomatyczne, ukończono przygotowania do drugiej podróży transoceanicznej. Przeprowadził je w sposób bardzo przewidujący i rozsądny bratanek arcybiskupa Sewilli, don Juan de Fonseca. Zdolny ten kupiec i organizator potrafił w ciągu pięciu miesięcy zestawić flotę składającą się z siedemnastu okrętów i zaopatrzyć ją we wszystkie potrzebne zapasy. 25 września 1493 roku wszystko było już gotowe do drogi. Siedemnaście okrętów uroczyście przybranych we flagi po szczyty masztów, z tysiącem dwustu Hiszpanami na pokładzie, wyruszyło na morze biorąc kurs południowo- zachodni. Pełen najlepszych nadziei Kolumb pomyślał tym razem także o wprowadzeniu na odkrytych ziemiach uprawy roli i hodowli: zabrał więc z sobą sztuki żywego bydła, owce, świnie, konie, nasiona zbóż europejskich i trzciny cukrowej - dary Starego Świata dla Nowego, które też umożliwiły skuteczną kolonizację i miały za oceanem wydać wspaniałe owoce. 2 października armada przybyła do Gran Canaria, a między 7 a 10 października wzięła rozpęd do skoku przez ocean. Już 4 listopada, żeglując z pasatem północno-wschodnim, dotarła do wysp zachodnioindyjskich. Kolumb wybrał tym razem kurs o wiele bardziej na południe, aby móc w pełni wyzyskać pasat. 22 listopada rzucono kotwicę przed wyspą Haiti; Kolumb przed niespełna rokiem rozstał się pełen nadziei z pierwszą założoną tu osadą hiszpańską, fortem Natividad. Teraz jednak zamiast kwitnącej miejscowości zastał gruzy i zgliszcza. Okrucieństwo i ciągły rozlew krwi wznieciły wśród krajowców taką nienawiść do białych prześladowców, że skorzystali z wyprawy rekonesansowej Hiszpanów w głąb kraju, aby się na nich zemścić. Rozczarowanie Kolumba, gdy zamiast oczekiwanych sztab złota zastał trupy i pogorzelisko, było tak wielkie, że kazał sam rozkopać studnię osady przypuszczając, że znajdzie bogate skarby złota, które zebrali zapewne osadnicy pozostali przy życiu. Ale nic nie znaleziono. Postanowił zatem założyć nową osadę w miejscu jeszcze korzystniej położonym, któremu na cześć królowej nadał nazwę Izabela. Osadę tę, bardziej, co prawda, podobną do twierdzy, Kolumb pozostawił pod rozkazami swego brata Diega, sam zaś wstąpił znowu na pokład, aby wreszcie odnaleźć legendarne Cipangu. Ale zarówno Cipangu, jak i Ofir, o którym przypuszczano, że znajduje się w głębi wyspy Haiti, okazały się złudnymi mamidłami. Tak więc wiele bardziej obróciło się tu wniwecz, Ponadto uczestnicy drugiej wyprawy składali się przeważnie z ludzi nie przyzwyczajonych do żadnej pracy, którzy wyobrażali sobie, że gdy tylko przybędą do obcych krajów, pieczone gołąbki same wlecą im do gąbki. Oczekiwali złota, złota i tylko złota. Myśleli, że bez większego trudu uda im się napełnić kieszenie i jako nożni panowie wrócą do miłej ojczyzny. Ich nadzieje spełzły na niczym, toteż z drugiej wyprawy, rozpoczętej pod tak świetnymi auspicjami, wróciło o wiele więcej rozczarowanych niż z pierwszej. 11 czerwca 1496 roku Kolumb zawinął do Kadyksu z trofeami swej działalności odkrywczej - złotem, krajowcami i tropikalnymi okazami. Ale przyjęcie było tym razem znacznie chłodniejsze niż po powrocie z pierwszej podróży. Albowiem po raz drugi przybył bez tego, czego od niego oczekiwano - bez złota. Udało mu się wprawdzie stłumić jeszcze raz niechęć, jaką otwarcie mu okazywano, ale minęły pełne dwa lata, zanim, w 1498 roku, zebrał środki na trzecią podróż. Odkrył znowu wiele lądów, ale nie osiągnął upragnionego celu - Cipangu. Natomiast w polach złota Ciao na Haiti udało mu się odkryć „Dorado", o którym tak często opowiadali nu krajowcy. Znaleziono mnóstwo złota wielkości jaj kurzych i sukces ten był w dużej mierze odszkodowaniem za okropne straty w ludziach materiale, które wyprawa poniosła wskutek upadku osady Izabela, założonej na Haiti w miejscu fortu Natividad. Opary unoszące się z, pobliskich nizin wywołały febrę, na którą ludzie masowo umierali. Elementy przestępcze wykorzystały to do rabunku, plądrowania i gwałtów wszelkiego rodzaju. Rebelię, która zaczynała tu wzbierać, Kolumb poskromił mocną i stanowczą ręką. Przy tej sposobności jednak dość szorstko rozprawił się z niektórymi nieudanymi latoroślami wysokiej szlachty hiszpańskiej, na skutek czego okrzyczano go niebawem w ojczyźnie jako zdziercę, krwawego psa i butnego tyrana. Tak więc podczas gdy Kolumb był jeszcze zajęty przywracaniem porządku po nieszczęsnych zamieszkach, nadszedł pewnego dnia na Haiti rozkaz z Hiszpanii, ażeby Kolumb stanął przed Ich Królewskimi Mościami i usprawiedliwił się ze swych zbrodni. Zakuty w kajdany, rozpoczął Kolumb swą trzecią podróż powrotną. W Hiszpanii zaniechano wprawdzie dość szybko wszelkich przeciw niemu dochodzeń, ale dobre stosunki z koroną hiszpańską minęły bezpowrotnie. I - może bardziej by się go pozbyć, niż ze względu na nadzieje pokładane w czwartej podróży, król zgodził się na jego plan, aby w 1502 roku znaleźć definitywnie drogę do Indii Wschodnich, której odkrycie drogą dokoła Afryki udało się właśnie Portugalczykom. Sterując na zachód, wzdłuż północnego wybrzeża Hondurasu, Kolumb wypłynął tym razem daleko poza obszary dotychczas przez siebie odkryte i dotarł aż do okolic dzisiejszego Kanału Panamskiego. Tu usłyszał o wielkim morzu rozciągającym się w odległości kilku dni podróży po drugiej stronie wybrzeża - o Oceanie Spokojnym, który wszedł w ten sposób po raz pierwszy do świadomości świata zachodniego - tu usłyszał jednak także o osobliwej kulturze Majów z Jukatanu. Wiadomości te ożywiły jego dawne nadzieje, które uległy zachwianiu na skutek wieści o nieznanym morzu po drugiej stronie wybrzeża. Ponieważ nigdzie nie można było odkryć przejścia prowadzącego na zachód do owego morza, Kolumb musiał rzeczywiście dojść do przekonania, iż ma przed sobą ląd stały, w którym można będzie odnaleźć krainę czarów Marka Polo. Opowiadano mu także o Ciguarre, mitycznej krainie złota na północo-zachodzie, gdzie mężczyźni i kobiety chodzili we wspaniałych ozdobach ze złota i w której dzisiaj rozpoznajemy Meksyk. On sam miał tę satysfakcję, że tu wreszcie odkrył jeszcze raz złoto. Ale zły stan okrętów, które dano na odczepne natrętowi w Hiszpanii, zmusił go do przedwczesnego przerwania dalszej podróży i do powrotu. Na Jamajce wszakże statki jego były już tak nieszczelne, że nie można było nawet myśleć o kontynuowaniu drogi powrotnej. Odcięty od wszelkiej łączności z koloniami hiszpańskimi, Kolumb razem z resztkami swej załogi musiał spędzić tu prawie rok, zanim ustanowiony przez koronę hiszpańską namiestnik wyspy Haiti zdecydował się uczynić coś dla rozbitków, wiedząc od dawna o ich opłakanym położeniu. Po długoletniej nieobecności Kolumb powrócił w jesieni 1504 roku do Hiszpanii; wkrótce potem jego protektorka Izabela kastylska zamknęła oczy na wieki. Przeciwności losu i upokorzenia, których doznał, złamały jednak także żelazne siły Kolumba. Jeszcze przez dwa lata prowadził walkę o swoje prawa i o restytucję udzielonych mu łask. Potem dał za wygraną. Umarł w dzień Wniebowstąpienia w 1506 roku. Zszedł do grobu jeden z największych ludzi, jacy kiedykolwiek działali dla Hiszpanii. Albowiem jeśli w niewiele lat później arcykatolicki król Hiszpanii mógł się pochlubić, że w jego państwach słońce nie zachodzi, zawdzięczał to właśnie Kolumbowi. Skutki odkryć Kolumba były wprost olbrzymie. Ich bezpośrednią konsekwencją był zmierzch potęgi tureckiej w Europie, potęgi, która - zanim upadła w straszliwym ataku na Wiedeń w drugiej połowie XVII wieku - miała po raz ostatni na przestrzeni prawie trzech stuleci odsłonić bezmiar niebezpieczeństwa grożącego z tej strony Europie. Środek ciężkości świata przesunął się na północne i północno-zachodnie wybrzeża Europy i odtąd centrum zainteresowań jej mieszkańców pozostawało przez stulecia nieruchomo w jednym miejscu - nad obu brzegami Oceanu Atlantyckiego, który w niepośledniej mierze dzięki śmiałemu czynowi odkrywczemu Kolumba stał się morzem śródlądowym. Pozostają jeszcze do rozpatrzenia pytania, jak rozpowszechniały się w Europie wiadomości przywiezione przez Kolumba i jaki wpływ tam wywarły. O odkryciach Kolumba dowiedział się najpierw świat romański, do krajów położonych na północ od Alp wieści dotarły znacznie później. Ponieważ relacje o wyprawach Kolumba opierały się na jego własnych wypowiedziach, zapanował początkowo dość powszechny pogląd, iż admirał istotnie dotarł do Indii. Obwód ziemi musiał zatem być znacznie mniejszy, niż nauczał Ptolemeusz. Widocznie starożytni, ci wielce podziwiani mistrzowie myśli i wiedzy, jeszcze raz się omylili. Ale już jesienią tego samego roku, w którym Kolumb po raz pierwszy wrócił z Ameryki do Europy, podniosły się pierwsze głosy powątpiewania, czy odkryty za morzem nowy ląd na zachodzie to rzeczywiście Indie. A 1 listopada 1493 roku Peter Martyr ukuł w liście do kardynała Sforzy pojęcie „Nowy Świat", gdy pisał o Kolumbie jako repertor Ule Noin Orbis. Martyr nie był, co prawda, pewny swej sprawy, oświadczył, że są to może nie znane dotąd wyspy leżące przed wybrzeżem. Azji. W końcu opłynięcie świata przez Magellana wyjaśniło sprawę ostatecznie. Dopiero w 1538 roku weszła w użycie nazwa „Ameryka", wywodząca się od imienia innego wielkiego żeglarza włoskiego - Ameriga Vespucci. Na drugie pytanie, które wyżej postawiliśmy, jaki wpływ wywarło odkrycie Nowego Świata na Stary Świat, odpowiedź nie jest równie łatwa. Ażeby w tej sprawie uzyskać jasny sąd, musimy, jak to już uczyniliśmy w pierwszym tomie naszego dzieła, cofnąć się do źródeł. Wykazują one, że ludzi z końcem XV wieku ogarnęło głębokie zwątpienie. Po burzliwej próbie otwarcia okna na świat, jakiej dokonali przodkowie za czasów wypraw krzyżowych, wszystko jak gdyby utknęło w miejscu. Kościół Chrystusowy był rozdwojony. Turcy ogniem i mieczem spustoszyli Bałkany i stanęli u wrót Wiednia, papiestwo tonęło w bagnie niewiary. Ale nie tylko Bóg i religia, także nauka, cesarstwo i pieniądz stały się wartościami względnymi. Z jednej strony podnosili się wszędzie kacerze, którzy walcząc z papieżem kwestionowali również absolutne istnienie Boga, z drugiej strony powstanie koncepcji narodowych podważało tradycyjny europejski uniwersalizm. Cesarz Rzymski Narodu Niemieckiego, który uważał się za następcę Karola Wielkiego i pana zachodniego świata musiał wałczyć nie tylko z królem Francji i Anglii, ale nawet w jego kraju powstawali przeciw niemu książęta i panowie. A przeciw wszystkiemu, co było godne czci, co przekazane zostało po przodkach, co było na tej ziemi z łaski bożej - przeciw temu powstawał nowy, nieubłagany wróg w postaci rodzącego się kapitalizmu, który ruszał z posad strukturę świata. Jak średniowiecze, epoka święcie wierząca w ustanowione normy i ustalony porządek prawny, mogło uporać się z tą powszechną relatywizacją? Nie mogło tego dokonać, zwątpiło i wskutek tego zrodziła się już wówczas niejedna myśl, którą w naszych czasach wypowiedzieli Heidegger i Sartre. Głęboki niepokój owładnął całym światem, uczucie upośledzenia w porównaniu z epoką wcześniejszą zapanowało powszechnie. W takiej chwili mały drobnomieszczanin genueński mocą swej nieokiełznanej woli odkrył olbrzymi nowy ląd, w którym znudzonego samym sobą, wątpiącego w siebie białego człowieka przyjęto jak boga. Konsekwencje duchowe są jasne. Odkrycie Ameryki oddziałało na pokolenie, które zwątpiło w siebie, tak jak gdyby ludziom naszych czasów udało się wylądować na jakiejś gwieździe zagubionej we wszechświecie, gdzie powitano by ich jako bogów. To, co czyn Kolumba oznaczał dla Starego Świata, znalazło wyraz w reformacji i kontrreformacji, w bogactwie baroku, a nawet w rewolucji francuskiej 1789 roku. Europejczyk odnalazł znowu siebie, wyruszył ku nowym lądom i czasom. Oczywiście, owa samoafirmacja wypaczała się nieraz, przechodząc w nadmierną wyniosłość, i początki nowych czasów zdają się już zawierać trujące zalążki tej hipertrofii, której straszliwe skutki sami przeżyliśmy i przeżywamy. Część druga ZIEMIA JEST KULĄ Przekleństwo pieprzowi • Waluta pieprzowa • Ulryk von Hutten popiera wyroby krajowe • Brak paszy i import korzeni • L'extrime cherte i bajka o królu Midasie • „Czarny piątek" • Papież ogłasza wojnę świętą • Skąd pochodzi nazwa Portugalii • Vasco da Gama odkrywa drogę morską do Indii Wschodnich • Czy szkorbut jest zaraźliwy? • Już Wikingowie zażywali C6H806! • „Szyte" okręty dalekomorskie • Chrześcijańscy Indowie • Radża Kalikut udziela audiencji • Święci o długich zę- bach i wielu ramionach • Powrót do Portugalii • Lodovico Varthema, król awanturników • Sobresaliente odnosi lekką ranę • 160 procent zysku na handlu korzeniami • Francisco Serrao dezerteruje na Moluki, Fernao de Magalhaes emigruje do Hiszpanii Nowy Świat otrzymuje nazwę „Ameryka" • Gdzie znajduje się przejście do Indii? • Tajne mapy są nieścisłe • Admirał prowokuje bunt • Geniusz czy szaleniec? • Magellan odkrywa przejście • Lądowanie na Filipinach i śmierć Magellana • Arak na Borneo • Ilhas das Especierias • Powrót do Hiszpanii. 1 Niech będzie błogosławiony pieprz! Od dwudziestu pięciu lat mieszkańcy Lizbony żyli z pieprzu. Każda nowa wyprawa do Afryki przywoziła do Portugalii olbrzymie ładunki tej wspaniałej przyprawy. Podczas gdy nabrzeża weneckie pustoszały, nad rzeką Tagiem piętrzyły się towary ze wszystkich krajów świata. Kto z początkiem lat siedemdziesiątych, gdy następcy tronu Janowi przyznano wpływy z handlu afrykańskiego, przestawił się na handel pieprzem, ten był bogatym człowiekiem, ten pozbył się wszelkich trosk. Bo za pieprz można było dostać wszystko. Każde ziarnko tej przyprawy szło dosłownie na wagę srebra, pieprzem można było uiszczać cło, czynsze i podatki, ba, nawet kary sądowe, za pieprz kupowało się nieruchomości, hipoteki, przywileje miejskie i herby szlacheckie. Najpiękniejsze kobiety, najszlachetniejsze konie, najświetniejsze drogie kamienie, najwspanialsze kobierce, najrzadsze futra - wszystko można było nabyć za pieprz. Potem cena pieprzu zaczęła spadać. W roku 1473, gdy król Jan partycypował osobiście w wielkim interesie, paląca przyprawa była jeszcze tak droga, że tylko wielcy panowie mogli sobie na ten zbytek pozwolić. Teraz, w roku 1499, już nawet prosty człowiek przyrządza sobie niedzielną lub świąteczną kurę tak pieprznie, jak to jest w zwyczaju. Może sobie też na podwieczorek przyrządzić „proszek korzenny", mieszaninę cukru i pieprzu przypiekaną na chlebie. Oczywiście jest to tylko modny przysmak. Już wśród współczesnych nie brak było głosów przeciw temu uprzywilejowaniu orientalnych korzeni i przypraw. Humanista niemiecki Ulryk von Hutten był jednym z tych, którzy najgłośniej przeciw niemu piorunowali. Rzecz znamienna, że w hasłach bojowych tego przez koleje losu „wywłaszczonego" junkra-intelektualisty wyraźne są aluzje nacjonalistyczne i antykapitalistyczne. „Według Pliniusza dawni Niemcy żywili się owsianką - pisze. - Teraz nastała moda żywienia się zagranicznymi potrawami. Na tym wzbogacili się tylko Fuggerowie i spółka i dopóki będziemy niewolnikami naszego brzucha, dopóty oni będą jedynymi ludźmi w Niemczech, którzy mają pieniądze i mieszkają w pałacach." A w innym miejscu twierdzi: „Jako wymowny przykład przytaczam prosty sposób życia mego dziadka, Wawrzyńca Huttena. Był to człowiek bogaty i piastował najwyższe urzędy w służbie wojskowej i cywilnej. Ale pieprzu, imbiru, szafranu i innych przypraw cudzoziemskich nie uświadczyłbyś w jego domu, a odzież nosił tylko z niemieckiej wełny." Jakże się nam to wydaje znajome! A zarazem jakże wytarte! Jak często musieliśmy sami wysłuchiwać takich litanii w czasie, gdy światła na świecie zagasły! A jakież to wszystko jest zawsze bezcelowe! Jeśli chodzi o import przypraw tropikalnych, to pamflety Huttena bynajmniej go nie zahamowały. Import ten miał bowiem bardzo konkretne przyczyny. Europa średniowieczna nie wytwarzała dostatecznej ilości paszy, aby móc utrzymać swe bydło przez zimę, zaczynał się więc wszędzie późną jesienią masowy ubój. Czego nie można było natychmiast spożyć mimo urządzanych przy tej sposobności gargantuicznych saturnalii i nieokiełznanego obżarstwa, to wędzono i peklowano. Na dworach wielkich panów zakładano już wprawdzie tu i ówdzie lodownie w piwnicach. Ogół ludności jednak jadał do końca XVI wieku dzień w dzień mięso peklowane i wędzone. Świeże mięso jadano tylko przez dwa do trzech miesięcy w roku. Celem dodania smaku jednostajnemu pożywieniu przyprawiano je w coraz większej mierze wschodnimi dodatkami, aż wreszcie potrawy - według słów pewnego trubadura - były tak silnie przyprawione, że usta pachniały jak apteka, a z warg unosił się gorący opar niby dym. Na pierwszym miejscu wśród sprowadzonych ze Wschodu środków spożywczych stał od czasów wypraw krzyżowych pieprz, tajemnicza jagoda rośliny piper nigrum. Przez długi czas sądzono w Europie, że jagodę tę praży się na wolnym ogniu i że wskutek tego jest ona pomarszczona i czarna. Dopiero u schyłku średniowiecza dowiedziano się, że palącego diabelstwa ani się nie praży, ani nie poddaje żadnej innej mistycznej procedurze. Jeżeli schnące na słońcu jagody pieprzu pozostawiło się w skórce, to pieprz był czarny. Jeżeli natomiast zdjęto przedtem skórkę, otrzymywało się łagodny, biały pieprz. Biały pieprz szedł głównie do Azji, zwłaszcza do Chin, które były wówczas jeszcze większym spożywcą tej przyprawy niż dzisiaj, czarny pieprz zaś eksportowano do Europy. Aleksandria w Egipcie i miasto lagun Wenecja były przez długie stulecia głównymi ośrodkami handlu pieprzem. Nagle, z dnia na dzień, w handlu pieprzem wysunęła się na pierwszy plan Lizbona. Przez długie lata armatorzy i kupcy robili tu największe interesy. W miarę wzrastającego importu towarów kolonialnych transakcje te zaczęły w porównaniu z dawnymi złotymi czasami przebiegać o wiele spokojniej. W podziwianej „stolicy Europy" nie można też już było osiągać tak wygórowanych zysków jak z początku. Ale równolegle do spadającej ceny za pieprz rosło spożycie. Odkąd nawet mieszczanie i rękodzielnicy mogli uczestniczyć w bogactwach Wschodu, popyt gwałtownie wzrósł. Było tak nie tylko w Portugalii, Hiszpanii i Francji. Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie, niegdyś klienci bogatych Włochów, jeździli teraz do Lizbony. Przełęcze alpejskie, przez które jeszcze przed kilku laty kryte wozy kupców południowoniemieckich przejeżdżały w drodze do Genui, Wenecji i Mediolanu, teraz opustoszały. Srebro, które Fuggerowie augsburscy wydobywali w swych kopalniach na Śląsku i Węgrzech, które doprowadzali z Tyrolu i Karyntii, miedź, której dostarczali do odlewania luf armatnich - wszystko to płynęło obecnie szerokim strumieniem do Portugalii. Z Antorf, dzisiejszej Antwerpii, nadchodziły tam całe ładunki okrętowe najwspanialszego flandryjskiego sukna, z nadbałtyckich krajów Prusów, Estów i Litwinów niezliczone worki zboża i grube bele najprzedniejszej skóry; Norwegowie i Szwedzi płacili futrami, niebieskimi i srebrnymi lisami, skórami niedźwiedzi, zębami morsa. Wszystkie te bezcenne przedmioty, na które przedtem nie mogli sobie nieraz pozwolić nawet panujący i ich dwory, stały się teraz w Lizbonie czymś powszednim. Czy to nie świetny rozwój? Czy nie oszałamiający postęp? Godny podziwu wiek, który nawet prostemu człowiekowi pozwala uczestniczyć w wielkich osiągnięciach cywilizacji, w pomyślności gospodarczej i w ogólnym wzroście dobrobytu! Nie wszędzie, co prawda, ludzie trwają w sytym optymizmie. Wenecjanie np., którym Portugalia odprowadza wodę ze źródła, są bardzo zagniewani. Zrazu poprzestają na zwykłej kontrpropagandzie. Oświadczają, że trwający długie miesiące transport wysokowartościowych korzeni w stęchłych ładowniach karawel portugalskich, zabija aromat, tak że bezcenne wschodnie przyprawy stają się dla prawdziwego smakosza wręcz niejadalne. Gdy to nie pomaga, starają się podburzyć sułtana Egiptu. W październiku 1502 roku wysyłają jednego ze swych najtęższych głowaczy, Benedetta Sanudo, do Kairu, aby wytłumaczył obcemu władcy, że podcina gałąź, na której siedzi, jeśli będzie nadal przyglądał się bezczynnie poczynaniom Portugalczyków. Niechże zaleci energicznie radżom indyjskim, aby Portugalczykom nic więcej nie sprzedawali. Jeżeliby to się nie udało, to piękne pieniążki, które dotąd płynęły do jego kieszeni, zasilą niebawem kiesy Portugalii. Także im, wenecjanom, nie pozostanie ostatecznie nic innego, jak zakupywać w Lizbonie zamiast, jak dotychczas, w Aleksandrii - do czego zresztą w 1515 roku istotnie dochodzi. Ale sułtan odmawia. Chwilowo nie może nic zrobić. Wówczas, jak fama głosi, wenecjanie wysłali do Indii swoich oficerów artylerii, ogniomistrzów i odlewaczy kul armatnich, aby wzmocnić siły obronne radżów. Czy tak było rzeczywiście, nie wiadomo. Nie jest to wszakże niemożliwe, albowiem handel z Egiptem i Indiami był podstawą gospodarczej egzystencji Wenecji, a kto ma nóż na gardle, ten nie przebiera w środkach. Ta sytuacja polityczno-gospodarcza sprawia, że włoskie republiki przeciwstawiają się z całych sił dalszemu naporowi Portugalczyków. Włosi nie są przy tym w swych usiłowaniach odosobnieni. Hiszpanie i Francuzi patrzą także krzywym okiem na Portugalię. Ich dyplomaci są nieuprzejmi i starają się rzucać nowej iberyjskiej potędze gospodarczej kłody pod nogi, gdzie tylko mogą. Papież rozstrzygnął już w 1481 roku, że wszystkie kraje położone na południe i na zachód od Wysp Kanaryjskich mają należeć do Portugalii, więc tak Francja, jak Hiszpania mają ręce związane. Portugalii niewiele grozi. Ale także w samej Portugalii sytuacja wewnętrzna nie jest zbyt różowa. Oczywista, wielu kupców dorobiło się na pieprzu majątku, a zarówno państwo, jak i korona, które pobierają lwią część od każdego worka korzeni, dobrze zarobiły. Ciągle powtarzają się jednak ciężkie kryzysy. Nagły bezmierny napływ wysokowartościowych korzeni wywołuje w Portugalii takie same skutki jak powódź złota, która po odkryciu Ameryki zalała Hiszpanię. Ceny środków żywności, kształtujące się w zależności od stosunku między podażą artykułów rolnych a zapotrzebowaniem ludności, nie spadają tak jak ceny za złoto i korzenie, a ponadto całe gromady marynarzy i awanturników ze wszystkich stron świata zbiegły się wówczas na Półwyspie Pirenejskim, więc chleb, mięso i masło drożeją bezustannie. Rosną również płace i koszty produkcji rzemieślniczej. W pierwszej połowie XVI wieku wiele artykułów pierwszej potrzeby podrożało w Portugalii aż o 200 procent. Nikt w owym czasie nie umiał wytłumaczyć, jakie są tego przyczyny. Kapitalizm znajduje się dopiero w powijakach. Nikt nie umie zapobiec nieszczęściu - ani papież, ani cesarz. Dopiero w pięćdziesiąt lat później Jean Bodin, laik, adwokat i publicysta, stwierdza w swym Discours sur les causes de l'extreme cherte qui est aujourd'hui en France, ogłoszonym w Paryżu, że przyczyną straszliwej drożyzny jest nadmiar złota i srebra. Jean Bodin ma oczywiście słuszność. W czasie gdy się urodził, z początkiem XVI wieku, europejski zapas metali szlachetnych wynosił około siedmiu milionów kilogramów o wartości dwóch do trzech miliardów franków. Gdy jego stulecie chyli się ku końcowi, w sklepach kupców, w lepiankach wyrobników i w pałacach królów piętrzą się dwadzieścia trzy miliony kilogramów srebra i 750 000 kilogramów złota o wartości od ośmiu do dziesięciu miliardów franków. Stara bajka o królu Midasie, w którego rękach wszystko zmieniało się w złoto, stała się w świecie zachodnim XVI wieku rzeczywistością. Jeden jedyny konwój zawijający do Sewilli wiezie na pokładzie złoto wartości trzech milionów dukatów, a hrabia Albuquerque sprawia sobie czterysta podwójnych drabin z czystego srebra, przy pomocy których jego lokaje podczas wydawanych bankietów zdejmują z wysokich półek tysiąc dwieście srebrnych półmisków i tysiąc czterysta srebrnych talerzy. Ale złota nie można jeść, a srebra pić. I dlatego ceny środków żywności dochodzą do zawrotnej wysokości. Ze zdumieniem ludzie rejestrują to tajemnicze zjawisko, które, rzecz znamienna, występuje najpierw na Półwyspie Iberyjskim. Uzasadnia się je wzrostem liczby ludności, nieurodzajem i wojnami, a wreszcie nieszczęsnymi skutkami lichwiarskiej spekulacji. W Niemczech krąży prorocze ostrzeżenie poety Freidanka wypowiedziane już przed dwustu pięćdziesięciu laty: „Trzy lenna stworzył Bóg: rycerzy, chłopów i księży. Czwarte stworzyła chytrość szatańska: nazywa się ono lichwą." Nawet kupcy, „wory pieprzu", jak się ich teraz nazywa, nie są zadowoleni. Ilekroć bowiem wraca jedna z coraz liczniejszych portugalskich wypraw afrykańskich, na rynku korzennym powstaje zamieszanie. Tak było po raz pierwszy około roku 1460, gdy flota przywiozła z Afryki pieprz Malaguetta, owe tak bardzo pożądane „rajskie ziarnka", które dotąd importowano z Aleksandrii za pośrednictwem Wenecji. Tak było po raz drugi w roku 1485, gdy Diego Cao wpłynął na rzekę Tag z okrętami wypełnionymi po luki pieprzem. Nikt się tego wówczas w Lizbonie nie spodziewał. Licząc na dalszy wzrost popytu i cen rynek korzenny był nastawiony na haussę. Zakupiono z dużym mozołem wielkie zapasy i złożono je na skład. A tu nagle dziesiątki tysięcy kwintali pieprzu i ziaren rajskich leży w szopach załadowczych, firmy importowe muszą likwidować zapasy, a że na samą wiadomość o przybyciu floty ceny spadły do połowy, bankructw było co niemiara. Przekleństwo pieprzowi! Przekleństwo „worom pieprzu"! Przekleństwo i śmierć lichwiarzom! Zdarzyły się w Lizbonie dwa takie czarne dni. Przeminęły i zapomniano o nich w ciągu lat. Były one jednak tylko niewinną idyllą w porównaniu z tym, co działo się w „czarny piątek" - 10 lipca 1499 roku. Wczesnym rankiem zawinęła wówczas do Lizbony karawela „Berrio", z kapitanem Nicolao Coeiho, z eskadry indyjskiej Vasco da Gamy. Od dwóch lat, kiedy admirał wyruszył w podróż, nie słyszano ani o nim, ani o jego flocie. Teraz przybył z powrotem jeden z czterech okrętów, które niegdyś wypłynęły z biegiem Tagu. Znajdowała się na nim garstka wynędzniałych, owrzodzonych marynarzy, ale pod pokładem piętrzyły się całe paki korzeni. A reszta okrętów, które nadejdą w najbliższych dniach, była tak samo wypełniona najdroższymi przyprawami. Nowina ta rozchodzi się błyskawicznie po całym, mieście. Handlarze korzenni bledną. W (południe zamykają kantory. Są zrujnowani, wszyscy razem i każdy z osobna, ludzie, firmy, sklepy. Lizbona pozostaje obojętna na to, że ze stu pięćdziesięciu marynarzy, którzy wypłynęli z Vasco da Gamą, powróciło tylko pięćdziesięciu, że w stu domach gasi się światła, zawiesza lustra i otwiera okna, aby dusze zmarłych mogły jeszcze po raz ostatni trafić do swych żon i dzieci. Prawdziwym nieszczęściem jest natomiast, że wielcy importerzy zamykają swe sklepy, że nie mogą już wypełnić swych zobowiązań i bankrutują. Ten spadek koniunktury rozszerza się na całą Europę. „Nie ma żadnego popytu na korzenie, gdyż każdy oczekuje wiadomości z Portugalii", brzmi w tym czasie jedno ze sprawozdań handlowych wielkiej spółki Ravensburgów, słynnego podówczas południowoniemieckiego trustu handlowego. A z giełdy we Frankfurcie nad Menem tamtejszy korespondent Ravensburgów donosi do centrali: „Nikt nie ma odwagi lokować większych kapitałów w korzeniach, gdyż wszyscy boją się następnych partii towaru, które mogłyby nadejść z Kalikut." Obawa ta ogarnia nie tylko wielkie firmy, ale nawet kramarzy. Byli oni wówczas o wiele mniej wyspecjalizowani niż dzisiaj. Sklep przeciętnego kupca z początkiem XVI wieku prowadził rozmaite artykuły, jak za naszych czasów amerykański drugstore. Wdowa Pithan miała w swoim sklepie we Frankfurcie nad Menem, jak wiemy ze sporządzonego w połowie XVI wieku rocznego spisu inwentarza, następujące towary na składzie: ryż, rodzynki, wino, pieprz, gałkę muszkatołową i wszelkie inne korzenie, krochmal, bawełnę, len, papier, ałun, drzewo sandałowe, barwniki, złoto, srebro, miedź, cynę, ołów, skórę, tytoń, cukier, szafran, wosk, kamień winny oraz sukna z Epinal, Augsburga i Brabancji. Nie inaczej wyglądał też w 1516 roku we Frankfurcie nad Menem sklep Hansa Bingena, zwanego „Hansem korzennym". Jest jasne, że taka różnorodność interesów i towarów musiała wywołać szczególną Wrażliwość na wahania koniunktury. Najszersze warstwy spożywców odczuwały dotkliwie nawet stosunkowo nieznaczne wahania cen. Dlatego też coraz częściej rozlega się okrzyk: Przekleństwo pieprzowi! Troska ogarnia także dwór królewski w Portugalii. Przyczyną tego nie są, co prawda, kłopoty poddanych. Zorientowano się jednak, w jaką awanturę wdał się rząd dążąc do odkrycia drogi morskiej do Indii Wschodnich. Teraz nie ma już odwrotu. Piwo, którego nawarzyli, trzeba wypić. Portugalia miała w owym czasie poniżej jednego miliona mieszkańców. Kraj potrzebował koniecznie pomocy, aby móc udźwignąć ciężar o światowej wadze, który Vasco da Gama przywiózł na swych zniszczonych okrętach. Albowiem mały kraj zawładnąwszy połową świata, usposobił do siebie wrogo nie tylko sułtanów indyjskich, ale także Arabów i Mameluków egipskich, w których ręku spoczywał handel wschodnimi korzeniami. Dlatego też w krótki czas po przybyciu swego najdzielniejszego admirała korona portugalska wysyła ostrożnych pośredników do Niemiec, ażeby nawiązać rozmowy z Fuggerami i Welserami, których interesy koncentrowały się dotychczas we Włoszech. Dla Portugalii, która nagle stała się handlowym i politycznym ośrodkiem świata, transfuzja krwi, zastrzyk kamfory w postaci wielkich inwestycji kapitału jest kwestią życia lub śmierci. A wielkie kapitały znajdują się w rękach Niemców. Ale ten zastrzyk obcej krwi nie wydał tak bardzo upragnionych owoców, gdyż zanim międzynarodowa finansjera zapuściła korzenie w Portugalii, okazało się, że potężny, bogaty Egipt dogorywa. Przez to zaś powstała zupełnie nowa sytuacja, której skutków nie sposób było przewidzieć. Od pięciuset bez mała lat świat zachodni czynił wszystko, aby kraj nad Nilem zepchnąć z jego pozycji pośrednika w handlu ze Wschodem. Nic nie pomagało - ani klątwy papieskie, ani blokada Egiptu, którą utrzymywały floty zakonów rycerskich. Kair i Aleksandria pozostawały nadal głównymi punktami przeładunkowymi handlu przyprawami i korzeniami. Początkowo nieśmiało i jakby wypatrująco, potem jednak całymi stadami zawijają tam okręty europejskie - ciężko uzbrojone statki weneckie, karawele katalońskie o wysokich burtach i szybkie galery genueńskie. Cudzoziemcy muszą wprawdzie oddawać egipskim kapitanom portów swe wiosła sterowe i reje okrętowe, wskutek czego okręty ich są uwiązane do portów, ale otrzymują własne kwatery, gdzie rządzą się swoim prawem, nie gnębią ich cła wywozowe ani opłaty eksportowe, o ile nie chodzi o metale szlachetne, niewielki jest także podatek opłacany za przewóz własnych produktów. Za to muszą kupować wszystkie towary w ustalonej ilości i za przepisaną cenę z magazynów sułtana. Zysk osiągany z tego monopolu był olbrzymi i zwiększał się stale aż do połowy XV wieku. W tym czasie jednak wyrastają nad Nilem dwaj wrogowie potężnych władców, straszliwsi i bardziej niezwyciężeni niż wszystkie koalicje polityczne. Są to cukier i bawełna, a więc jedyne artykuły handlowe, które Egipt sam wytwarza i z których kraj właściwie żyje. Nie pochodzą one znad Nilu - ojczyzną trzciny cukrowej są Indie, gdzie uprawia się ją od niepamiętnych czasów, a bawełna pochodzi z okolic tropikalnych. Obydwie rośliny potrzebują wiele słońca i wilgotnej ziemi. W Egipcie udają się znakomicie, gdyż zalewisko nad Nilem jest jakby stworzone do ich uprawy. Już w IX wieku umiano tam rafinować cukier i przerabiać cieniuteńkie włoski nasion bawełnianych. Około roku 1000 nadchodzą do Wenecji pierwsze ładunki cukru egipskiego. Bogaty mieszczanin wenecki kosztuje z zachwytem słodki ziarnisty proszek. Wyprawy krzyżowe zapoznają niebawem całą Europę z cukrem, który obok delikatnych tkanin bawełnianych staje się szybko głównym artykułem eksportowym Egiptu. Ale do XVII wieku był tak drogi, że kupowano go w aptekach na łuty, a w Europie północnej do osłody używano nadal głównie syropu i miodu. Za funt cukru można było kupić wieprza. Przez kilka wieków udaje się sułtanom utrzymać w tajemnicy uprawę i techniczną przeróbkę bawełny i cukru. Ale od r. 1300 uprawia się już obie rośliny u wybrzeży Morza Śródziemnego. Olbrzymie plantacje powstają niebawem zwłaszcza na Maderze i na Wyspach Kanaryjskich. W norymberskiej Kronice świata z 1493 roku znajdujemy następujący ustęp: „Oprócz innych owoców zbiera się tam tyle cukru, że cała Europa jest ponad miarę nim obdarzona. Wyspa nazywa się Madera. I stąd pochodzi nazwa «cukier z Madery»." W miarę jak Europa sama zaczyna produkować cukier i bawełnę, spada oczywiście eksport egipski. Obok egipsko-indyjskiego cukru krystalicznego ukazuje się też cukier z Malty, Madeny i Wysp Kanaryjskich, a wreszcie tańszy gatunek, importowany w wielkich beczkach z Brazylii. Ale nawet najtańszy cukier kosztuje około roku 1620 jeszcze 30 guldenów za cetnar. A to jest majątek! Podobnie rzecz się ma z bawełną. Zachodnia bawełna z ferm Apulii, Sycylii, Krety, Grecji, Hiszpanii i Malty uchodzi za mniej wartościową, ale jest tańsza i stanowi dla eksporterów egipskich śmiertelną groźbę. Sprowadzanie zaś bawełny indyjskiej i jej dostawa firmom zachodnim jest dla Egiptu ze względu na wysokie koszty zupełnie nieopłacalna. A ponieważ na handlu zawsze się więcej zarabia niż na produkcji, więc to było chyba rozstrzygające. Nieomal w tym samym czasie Portugalczycy uzyskują dzięki swym wyprawom do Afryki możność zaopatrywania się na miejscu w wiele korzeni i przypraw. Nawet kości słoniowej nie nabywa się już z magazynów sułtanów egipskich, lecz przez Lizbonę od portugalskich firm handlowych. Wpływy pieniężne Egiptu kurczą się więc gwałtownie, porty pustoszeją i już z początkiem XVI wieku kwitnące do niedawna i wspaniałe metropolie, jak Aleksandria i Kair, stają się upiornymi cieniami swej dawnej chwały. Polityczny punkt ciężkości przeniósł się raz jeszcze: odtąd aż do czasu wybudowania Kanału Sueskiego życie gospodarcze Egiptu będzie tylko wegetacją. Mądrzy panowie na dworze portugalskim zorientowali się szybko, że to oni są teraz dziedzicami świetności gospodarczej Egiptu. Pragną upewnić się w posiadaniu Indii, zająć Malakkę i Aden, zabezpieczyć sobie nie tylko Afrykę zachodnią, ale także szeroki łuk wybrzeża Afryki wschodniej. Strach ich ogarnia przed olbrzymim zadaniem, dla którego spełnienia Portugalia jest za mała. Ze swej wielkiej podróży Vasco da Gama przywiózł ojczyźnie dar Danaów. 2 „Portus Cale", gorący port - tak nazwali Rzymianie po objęciu dziedzictwa morskiego Kartaginy szerokie zagłębie wodne, które rzeka Duero tworzy u swego ujścia po drugiej stronie granitowej cieśniny skalnej. Iberyjczycy uczynili z tego potem „Portocale"; tak nazywa się kwitnące miasto jeszcze za Swewów i Gotów, którzy niby zawierucha nawiedzają kraj w V wieku. Starą tę nazwę zachowują także Maurowie, gdy w trzysta lat później przejmują panowanie nad krajem. W górę aż po Minho i fiordy wybrzeża galicyjskiego, a na południe po Tag Portocale jest jedynym wielkim portem. Stara osada uchodzi przez długi czas za stolicę skalistej prowincji nad zachodnim oceanem. Tak było do 25 października 1147 roku. Gdy tego dnia chrześcijańscy krzyżowcy po długich i zmiennych walkach wyzwolili Lizbonę spod jarzma mauretańskiego, nazwą portu, w którym najpierw wylądowali, objęli cały kraj. Nazywa się on odtąd Portugalią, a prastary Portus Cale nad obrosłą winnicami rzeką Duero nazwany zostaje krótko portem - Porto. Smakoszom na całym świecie serca biją żywiej na dźwięk tego słowa. „Czysty" portwajn, nie ów brunatno zabarwiony napój noszący zazwyczaj tę nazwę, lecz wino koloru jasnej purpury, podobne w smaku do starego burgunda, ale pełniejsze i słodsze, jest prawdziwym darem bożym. Nie ma go prawie wcale w handlu; aby się go napić, trzeba wybrać się do Porto, do małych austerii przy bocznych uliczkach wokół Sao Martinho de Cedofeita, słynnego kościoła króla Swewów Teodomira. Kto sam pochodzi z Porto, tego cieszy światowa sława starego grodu. Ale świadomość niby ostry cierń tkwi w sercu, że rzeka Duero musi ustąpić rzece Tag, że Lizbonę wymienia się przed Porto, że Lizbona została stolicą, a Portus Cale spadł do rzędu prowincjonalnej mieściny. Od 25 października 1147 roku leal e irwicta cidade, wierne i niezwyciężone miasto nad Duero, widzi stale rywalkę w szczęśliwszej Lizbonie. Ten portugalski „gwelfizm" nie wymarł zupełnie do dnia dzisiejszego. W 1480 roku, gdy urodził się Fernao de Magalhaes, który w kilkadziesiąt lat później będzie się nazywał Fernando Magellan i jako pierwszy człowiek opłynie świat - opozycja wobec stolicy była naturalnie znacznie ostrzejsza. Kto nie należy do wysokiej szlachty, kto jak Magalhaes jest drobnym szlachcicem, fidalgo de cota de armas, ten niewiele może wskórać na dworze w Lizbonie. Na tego będą tam spoglądali z nieufnością, jaką on sam zresztą żywi dla układnych i wymuskanych dworaków. Była to jedna z przyczyn, dla których Fernao de Magalhaes stał się później zdrajcą swej ojczyzny. Całkiem inne były losy okręgu Alemtejo, położonego o godzinę drogi samochodem na południe od Lizbony. Urodzajna, rozległa kraina nad zatoką Sines przyłączyła się dopiero późno do nowego królestwa ze stolicą Lizboną. Tu nie było żadnych starych podań, żadnej czcigodnej tradycji ani rywalizacji ze wspaniałym miastem nad Tagiem; Tu nie siedzi też szaraczkowa szlachta, lecz panują niby królewięta potężni baronowie. Kraj to młody - rodzaj kolonii. Kto stąd wyjeżdża na dwór królewski, ten nie uprawia frondy, lecz przybywa bez uprzedzeń i nie napotyka podejrzeń. A jeśli pochodzi z wyższej szlachty, jest mile widziany w przestronnych aulach, w cienistych krużgankach pałacu królewskiego przy dzisiejszym Praca de Comercio, Placu Handlu. W krótkim czasie sam zacznie powtarzać z zachwytem dumny slogan: Quem nao tera visto Lisboa, nao tern visto cousa boa (Kto nie widział Lizbony, nie wie, co jest piękne). W krótkim czasie przyswoi sobie bajką, że Ulisses, wielki grecki żeglarz i awanturnik, założył niegdyś osadą Olisipo, Lizboną. Gdy Fernao de Magalhaes przychodzi na świat, Vasco da Gama, trzeci syn komtura Sinesu i Cercalu, stoi już przy ambrazurze jednej z niezliczonych portugalskich karawel. W owym roku 1480 skończył właśnie jedenaście lat, jest więc jeszcze dzieckiem; ale starczy mu już sił i rozumu, aby donosić do armat kule rozżarzone w piecu smołowym. Jak w trzysta lat później Anglia, tak wówczas Portugalia wysyłała dzieci swe na morze. Kto chce być żeglarzem, musi zacząć wcześnie. A jest rzeczą od dawna już postanowioną, że Vasco da Gama jako syn komtura i kapitana Estevao da Gamy będzie marynarzem. Wszak ojciec jego był żeglarzem. Należy do starej gwardii, którą wychował infant książę Henryk Żeglarz, jak go współcześni nazywali. Estevao odbył jako kapitan okrętu wiele wypraw do Afryki zdobywając duże doświadczenie, toteż gdy Bartolomeo Diaz powrócił w 1487 roku z Przylądka Dobrej Nadziei, król zamianował kapitana da Gama dowódcą następnej wyprawy odkrywczej. W dziesięć lat później, w 1497 roku, ekspedycja ta wyrusza w podróż. Jej dowódca nazywa się da Gama, ale jest nim nie ojciec Estevao, lecz syn jego Vasco. W owym czasie, gdy ekspedycje wyruszają i wracają jedna po drugiej, w nieskończonym, nieprzerwanym szeregu, Fernao de Magalhaes siedzi jako paź królowej zagubiony w jakimś kącie olbrzymiego pałacu. Wie, że ojcu ogromnie na tym zależało, by został paziem. Teraz troska o niego spadła z głowy ojca, teraz znajdzie już drogę w życiu. Fernao także zdaje sobie oczywiście sprawę, jak wielkim jest dla niego zaszczytem, że może nosić barwy królowej. Ale podczas gdy starsi koledzy zostają kapitanami karawel Jego Królewskiej Mości, jako chorążowie w forcie Elmina na Złotym Wybrzeżu, jako oficerowie piechoty w twierdzach na Azorach, on zostaje w Lizbonie, jest jeszcze za młody. Nie przeczuwa, jaki czeka go los. Gdy w połowie stycznia 1497 roku Vasco da Gama przyjął na oficjalnej audiencji; od króla Manuela nominacją na admirała eskadry indyjskiej, Fernao de Magalhaes był zapewne świadkiem tej uroczystości. Ale między rosłym, świetnym kawalerem z baronii Sines i Cercal, dzielnym kapitanem, który mimo swych dwudziestu siedmiu lat jest już wypróbowanym w tysiącach burz żeglarzem, a krępym, czarnowłosym paziem o żółtawej cerze, świdrujących, czarnych oczach i zarosłym czole nie ma żadnej łączności, żadnego związku, żadnego cienia wspólnoty. A jednak los uczynił obu tych tak zasadniczo odmiennych ludzi braćmi, towarzyszami; Magalhaes został wykonawcą testamentu swego o ileż szczęśliwszego poprzednika i wymieniamy ich jednym tchem - Vasco da Gamę i Ferńao de Magalhaesa! Gdy Kolumb wrócił szczęśliwie ze swej pierwszej podróży, w Lizbonie zapanowała wielka konsternacja. Nad Tagiem obawiano się poważnie, że przy odrobinie szczęścia Hiszpanie za jednym zamachem osiągną cel, do którego w mozolnym trudzie Portugalia zdążała od dziesiątków lat. Co prawda, właśnie w Portugalii odezwały się pierwsze głosy wyrażające wątpliwość, czy obszary odkryte przez Kolumba są istotnie wybrzeżami Azji. Ale niedowiarkowie nie byli całkiem pewni swej sprawy, a istniały powody do najgorszych obaw. Kto panował nad drogą morską do Indii, ten był panem świata. Wyszkoleni w polityce światowej głowacze z akademii żeglarskiej księcia Henryka portugalskiego zrozumieli to już wówczas, gdy wzrok pozostałej Europy nie sięgał o wiele dalej niż do wież kościelnych sąsiedniego miasta. Zamieszanie polityczne i rozdrobnienie Niemiec stało się już chroniczne. Francja ścierała się w długotrwałych wojnach z Anglią. We Włoszech panowała wojna wszystkich przeciw wszystkim, która zmniejszała bojowość nawet takich miast morskich jak Genua, Neapol i Wenecja. Hiszpania była przez długi czas zaabsorbowana wojną z Maurami - tylko w Portugalii, której granice od półtora wieku były nienaruszone, panowały uporządkowane stosunki. Mały kraj u zachodniego wybrzeża Półwyspu Iberyjskiego wyzyskał rozsądnie i celowo korzystne położenie, które przypadło mu w udziale, i gdy w 1487 Bartolomeo Diaz opłynął Przylądek Dobrej Nadziei, udał się wielki skok, ku któremu zmierzano przez cały prawie XV wiek - drogę morską do Indii Wschodnich można było już uważać za zasadniczo odkrytą i zbadaną. Stwierdzono bowiem ponad wszelką wątpliwość, że na wschód od Czarnego Kontynentu rozciągało się morze, a nie ląd stały, jak to przypuszczali starożytni. Wyczyn Portugalczyków aż do owego brzemiennego w decyzji punktu zwrotnego należy uznać za większy niemal niż ich osiągnięcia w latach następnych, które przyniosły pierwsze faktyczne przepłynięcie nowych dróg morskich. Wszak czyn ten został dokonany w nieustannych zmaganiach o każdą piędź nieznanego kraju i o każdą milę obcych mórz! Wszak został spełniony, mimo że na razie nie przynosił ani nie pozwalał spodziewać się szczególnie bogatych plonów! A dodać trzeba, że nawet dzisiaj podróż morzem na południe wzdłuż wybrzeża Afryki zachodniej nie należy bynajmniej do nawigacyjnie prostych. Pasat południowo-wschodni i silny Prąd Benguelski, w połączeniu z olbrzymim spiętrzeniem biegnących ku brzegom fal, nawet przy słabych wiatrach bardzo silnie wzburzają morze, co sprawia, że droga ta nie jest pozbawiona niebezpieczeństw nawet dla większych okrętów i wymaga mężów gotowych na wszystko. Ale takich w Portugalii nigdy nie brakło! Obojętne, kto zaginął w bezmiarach mórz, obojętne, ile istnień ludzkich pochłonął szkorbut i inne choroby, obojętne, ile okrętów wróciło z dalekich stron nie przywożąc nic poza znajomością coraz to nowych odludnych wybrzeży - w ośmiu dziesiątkach lat od zapoczątkowania wypraw morskich zjawiali się zawsze nowi, bezimienni bohaterowie. Aż wreszcie udało się! Droga morska do Indii Wschodnich, poszukiwana planowo, została odkryta. Dokonał tego już właściwie Diaz w r. 1487. Trzeba było jednak jeszcze pełnych jedenastu lat, zanim daleki cel został rzeczywiście osiągnięty. Także ten ostatni krok, obejmujący około ośmiuset mil morskich od punktu, w którym Diaz zawrócił ze wschodniego wybrzeża Afryki, do strefy wpływów Arabów, oraz dalszy skok do samych Indii, został starannie przygotowany. Już z końcem lat osiemdziesiątych wyruszyło do Afryki wschodniej poselstwo portugalskie, któremu polecono, aby przy użyciu drogi lądowej przeprowadziło bliższy wywiad obszarów nadbrzeżnych i badania te połączyło z podróżą do Indii. Pod przewodnictwem handlarzy arabskich ekspedycja dotarła przez rzekę Zambezi do Sofali. Poza tym przez nawiązanie rozległych stosunków na wybrzeżu Indii przygotowano nieźle grunt pod przyszłe wyprawy portugalskie. Zwłaszcza miasta Kannanur (Cannanore), Kalikut i Goa zdawały się być gotowe do przyjęcia cudzoziemców; później stały się też one istotnie głównymi punktami oparcia handlu portugalskiego w Indiach. Sprawozdanie wysłane przez tę ekspedycję do Portugalii oraz wiadomości pochodzące z innych wiarygodnych źródeł potwierdziły pogląd Bartłomieja Diaza, że wrota Indii stoją otworem i że można tam dotrzeć drogą morską. Portugalia przystąpiła bez niepotrzebnej zwłoki do budowy i wyposażenia floty, którą oddano pod rozkazy Vasco da Gamy. Urząd marynarki portugalskiej wybrał dla wykonania tego zadania najlepszego człowieka, jakim rozporządzał. Admirał był wprawdzie jeszcze bardzo młody, ale wypróbowany w wielu podróżach i dał się już poznać jako doskonały dowódca. A o to głównie chodziło. Dowódca floty musiał być oczywiście także doświadczonym marynarzem, ale jeszcze ważniejsze było, aby posiadał bezwzględny autorytet. Liczono się z tym, że trzy małe statki Portugalczyków spędzą całe miesiące na pełnym morzu bez widoczności lądu - dłużej niż ktokolwiek przed nimi. Aby to przetrzymać w warunkach ówczesnej podróży morskiej, potrzebny był dowódca o wielkiej sile charakteru. Niezłomny, a przy tym giętki i zręczny Vasco był właściwym człowiekiem. Jeśli komukolwiek, to tylko jemu mogło się to udać. A musiało się udać, musiało się tego dokonać bez względu na to, ile istnień ludzkich i dóbr wyprawa pochłonie. Kolumb wyruszył właśnie w swą trzecią podróż do Ameryki. To, co mu się dotychczas nie udało, tzn. znalezienie złota, mogło się tym razem powieść. Był już więc najwyższy czas, aby Portugalia podjęła wreszcie ostatni rozstrzygający krok, tym bardziej że zachodni sąsiedzi dumnych Hiszpanów byli już zupełnie pewni jednego: ziemia, którą odkrył Kolumb - to nie były Indie! 3 Blado płoną świece. Człowiek, który tam, na przedzie, klęczy u stopni ołtarza, odwraca głowę. Mroczne, czerwonawe światło sączy się przez wysokie gotyckie okna do kaplicy Najświętszej Panny z Betlejem. Nastaje ranek 8 lipca 1497 roku. Mnisi z pustelni Rastello koło Lizbony, dzisiejszego Belem, intonują Salve Regina. Wigilia kończy się. Samotny człowiek u ołtarza przeżywa najcięższą godzinę swego życia. Mógłby się jeszcze cofnąć! Mógłby wskoczyć na konia i przybywszy do pałacu złożyć Ich Królewskim Mościom powierzone mu dowództwo. Lecz gdyby to zrobił, byłby do samej śmierci pośmiewiskiem wszystkich, on i jego rodzina. Musiałby spędzić życie w wiejskiej posiadłości, bezczynny, pogardzany, zapomniany. To wszystko zdołałby znieść. Nie trapi go troska o własne życie. Przez długie lata służby dla króla stawiał je już nie raz na jedną kartę. Ale jego ludzie! Stu pięćdziesięciu ludzi, których oddano jego pieczy! Czy przywiezie ich wszystkich z powrotem żywych i zdrowych? Czyha na nich szkorbut, straszliwa, tajemnicza choroba żeglarzy, na którą nie ma lekarstwa. Czyhają Arabowie, przeciw którym przyjdzie dobyć miecza. A sułtani egipscy, od których stanowiska wszystko zależy? Jak wielu ludzi będzie musiało pożegnać się z życiem - z jego powodu! Z jego powodu? Jeżeli zrzeknie się dowództwa, otrzyma je kto inny. Droga morska do Indii jest prawie odkryta, nikt nie może się już cofnąć, nawet król. Jeśli więc on, Vasco da Gama, zajedzie konia na śmierć i wróci do Lizbony, by zakląć Ich Królewskie Moście: „Odwróćcie ode mnie tę próbę!" - wysłuchają może jego prośby i odbiorą mu dowództwo, ale nie zatrzymają już okrętów. Jest, widać, wolą boską, aby wyruszono tak długo poszukiwaną drogą. A skoro tak być musi, nie ma bardziej powołanego wodza niż o n. Jeżeli odmówi, rejestr jego win przed Bogiem i historią pomnoży się jeszcze o życie tych, których jego doświadczenie mogłoby ocalić. Tej nocy, z piątku na sobotę 8 lipca 1497 roku, sen odbiega też Manuela, króla Portugalii. Gdyby nie był królem, stałby teraz na nabrzeżu w Rastello, aby przyglądać się wyruszeniu swej eskadry. Niesie ona na pokładzie potęgę i świetność korony portugalskiej. Jeżeli nie osiągnie dalekiego celu na Wschodzie, Hiszpania zwyciężyła. Wtedy wszystko, czego dokonano od czasu Henryka Żeglarza, było czczą fantasmagorią. Ale jeśli Vasco da Gama odkryje drogę morską do Indii, Portugalia stanie przed największym zadaniem swych dziejów. Czy kraj, lud, chłopi i szlachta mają na to dość siły? Dość zdolności, wytrzymałości? Czy są wybrańcami Boga, czy też jego ofiarami? Czy nie czeka ich straszliwa próba? Rankiem 8 lipca 1497 roku, zaledwie słońce wyszło zza wzgórz, Manuel przywołuje swego spowiednika i kilku świadków. Jeszcze przed nastaniem dnia monarcha obwieszcza uroczyste ślubowanie: w Rastello, na miejscu starej pustelni, zbuduje wielki klasztor, który będzie zarazem grobowcem jego i jego następców. Zaraz po powrocie Vaseo da Gamy w 1499 roku kładzie kamień węgielny pod Convento dos Jeronymos do Belem, wspaniały klasztor hieronimitów, zbudowany przez mistrza Joano de Castilho na wzgórzach nad miastem, gdzie w dwadzieścia lat później spoczną doczesne szczątki Manuela. Jeden ze zwrotnych punktów historii uzyskał w tym wielkim dziele swój architektoniczny wyraz - jest wspomnieniem owej nocy sprzed pięciuset lat, kiedy losy Zachodu leżały przez przelotną sekundę w rękach króla Portugalii. Na pokładach czterech okrętów udających się do Indii pozostały tylko wachty. Mimo potrójnej porcji wina panuje na nich zupełny spokój. Czasami rozlega się tylko szczęk łańcuchów dwunastu skazanych na śmierć zbrodniarzy, których Vasco da Gama zabiera z sobą do Indii, by ich użyć w szczególnie niebezpiecznej potrzebie. Zresztą nic nie mąci aksamitnej ciszy nocy. Posterunki patrzą w głębokim milczeniu na światła migocące w Rastello, smętnie przysłuchują się pogwarowi z bliskiego lądu. Ostatnia noc! Czy zobaczą jeszcze kiedy Portugalię? Gdy tylko nastał szary świt, gwizdki wachtowych rozległy się na okręcie admiralskim karaweli „Gabriel". Pedro d'Alemquer, główny pilot Vasco da Gamy, udaje się na ostatnią kontrolę na „Rafaela" dowodzonego przez Paula da Gamę, starszego brata admirała. Gdy łódź dobija do trapu „Rafaela", wachty meldują przepisowo: „Wszystko w porządku!" Na okręcie admiralskim słychać w ciszy nocnej wyraźnie plusk wioseł uderzających rytmicznie o wodę. Pilot podpływa do „Berrio", małej karaweli pod dowództwem Nicolao Coelho, rycerza domu królewskiego. Ma ona tylko 50 ton, zaś nowo zbudowane „Gabriel" i „Rafael" liczą po 120 ton. „Piekielne zadanie dla tych na «Berrio»" - myśli Martin Alonso, tłumacz języków Bantu, który z „Gabriela" śledzi uchem ostatni objazd pierwszego oficera. Wie z własnego doświadczenia, że te płaskodenne, małe i szybkie okręty portugalskie wysyła się w bój, gdy tylko, robi się gorąco. Z dreszczem zgrozy przypomina sobie własną długą niewolę w lasach Konga, w którą popadł po zatonięciu małej karaweli. Za to teraz jest fachowcem w sprawach Bantu i podróżuje wygodnie na okręcie admirała. Trzeba mieć trochę szczęścia. Teraz znów słychać gwizd z „Berrio". Plusk wioseł łodzi dochodzi słabo do „Gabriela". - Stary wariat jedzie jeszcze do pudła prowiantowego - szepce ktoś Martinowi Alonso do ucha. Martin, przestraszony, podrywa się. Na okręcie admiralskim trzeba trzymać język za zębami. W świetle gwiazd widzi, że obok niego stoi Diego Diaz, młodszy brat słynnego Bartłomieja, jadący do Indii jako tajny pisarz. Okręt prowiantowy, duże cielsko o dwustu tonach, którym dowodzi jeden ze starych żeglarzy Vasco da Gamy, przeznaczone do zatopienia w zatoce Mossel za Przylądkiem Dobrej Nadziei, przepisowo wita i żegna gwizdkiem pierwszego oficera. Teraz plusk wioseł zbliża się do okrętu admiralskiego. Czas już najwyższy. Gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca zabłysły nad wzgórzami, z kaplicy Najświętszej Panny ukazują się świece idących w procesji. Pochód zbliża się uroczyście do portu. Każdy ze stu marynarzy, którym pozwolono towarzyszyć admirałowi na wigilię, niesie świecę w ręku. Niosą je także duchowni i lud. Od wszystkich czterech okrętów odbijają łodzie, aby zabrać towarzyszy na pokład. Po chwili wspinają się już po sznurowych drabinkach i po trapach, rozlegają się gwizdki, huczą bębny, wielkie żagle rejowe skrzypiąc podnoszą się na maszty, chrzęszczą łańcuchy kotwiczne i okręty zaczynają ruszać się ociężale, płyną z biegiem Tagu i wraz z odpływem ku morzu. Bryza uderza z szumem w płótna żagli. Zrobiło się już zupełnie widno, wieże San Juliao i Cascaes stopniowo maleją i po krótkim czasie potężne urwiska skalne przylądka Espichel wydają się już tylko cieniem na zanikającym lądzie. W trzy tygodnie później, 25 lipca, eskadra dotarła do Wysp Zielonego Przylądka, wzięła na pokład wodę, drzewo na opał, świeże mięso, owoce i trochę jarzyn i po ośmiodniowym pobycie wyruszyła w dalszą drogę. Nauczona doświadczeniami swych poprzedniczek, armada Vasco da Gamy trzymała się z dala od wybrzeży afrykańskich, wskutek czego atlantycki pas ciszy przekroczyła w najwęższym jego miejscu - o wiele bliżej Ameryki Południowej niż Afryki. Dni płynęły jednostajnie. Utrzymywał się przychylny wiatr, czasami nastawała taka cisza, że żagle zwisały fałdami na rejach, ale niebawem znowu silny powiew grał w napiętych wantach. Nagle zaszło coś niezwykłego: „22 sierpnia, gdy płynęliśmy w stronę pełnego morza na południe, ujrzeliśmy wiele ptaków, które wyglądały jak czaple. A gdy nadeszła noc, pociągnęły one bardzo szybko na południo-zachód, jak ptaki, które lecą w stronę lądu..." Jest to notatka z Roteiro da Viagem de Vasco da Gama, dziennika podróży zwykłego marynarza, który pełnił służbę na „Rafaelu". Vasco da Gama i jego ludzie jako doświadczeni żeglarze wiedzieli oczywiście, co oznaczają stada ptactwa i że niedaleko, w kierunku południowo- zachodnim, znajduje się ląd. Tego samego dnia admirał obliczył, że odległość od Afryki wynosi ponad osiemset leguas, tzn. około czterech tysięcy kilometrów. Obliczenie było może fałszywe, jednakże Portugalczycy znaleźli się bardzo blisko wybrzeży Brazylii i tylko przypadek zrządził, iż nie natknęli się na ten ląd. Teraz nastąpiły długie, ciężkie dni żeglowania po atlantyckich obszarach ciszy i dopiero z początkiem listopada 1497 roku ukazało się wybrzeże afrykańskie, mniej więcej w okolicy Zatoki Świętej Heleny, na północ od Przylądka Dobrej Nadziei. Dawał się już odczuć zimny antarktyczny prąd okołobiegunowy, padał śnieg i grad na przemian z lodowatym deszczem. U żadnego uczestnika podróży nie przeszły bez śladu trudy trzech miesięcy spędzonych na morzu od chwili opuszczenia Wysp Zielonego Przylądka; obecna zmiana klimatu dała się wszystkim dość niemile we znaki. Vasco da Gama zarządził kilka dni odpoczynku i pozwolił załodze wyjść na ląd. Wówczas po raz pierwszy spotkano tubylców; skończyło się to jednakże rozczarowaniem. Oto co pisze o tym Roteiro: „W kraju tym mieszkają ludzie brązowego koloru skóry, żywią się mięsem wielorybów, gazel, lwów morskich tudzież różnymi roślinami. Używają skór jako odzieży, a mężczyźni noszą nad genitaliami pochwy ze skór i muszel. Z rogu hartowanego w ogniu sporządzają swą broń; mają wiele psów, które wyglądają zupełnie tak samo jak portugalskie i umieją także szczekać. Gdy wyszliśmy na ląd, schwytaliśmy jednego tubylca niedużego wzrostu. Zabraliśmy go z sobą na okręt, komendant kazał mu dać jeść i ubrać go w piękne szaty, a potem znowu wysadziliśmy go na ląd. Następnego dnia przyszło ich czterdziestu do pięćdziesięciu; admirał polecił pokazać im rozmaite towary, jako to drogie kamienie, złoto, goździki korzenne, cynamon i wiele innych, aby stwierdzić, czy mają takie rzeczy u siebie. Nie rozumieli jednak nic z tego i zachowywali się jak ludzie, którzy widzą to pierwszy raz w życiu." Vasco poświęcił czas odpoczynku na pomiary wysokości słońca, którą przy pomocy prymitywnego astrolabium można było na pokładzie ustalić tylko bardzo niedokładnie. Ku swej wielkiej radości stwierdził, że znajduje się tylko o trzydzieści leguas, tzn. blisko sto pięćdziesiąt kilometrów na północ od Przylądka; kurs jego był zatem prawidłowy. Minęli szczęśliwie niebezpieczną Zatokę Gwinejską i byli niedaleko od Przylądka. Mimo to zeszło jeszcze prawie trzy tygodnie, zanim go Vasco opłynął. Dalsze posuwanie się opóźniły sztormy o niespotykanej gwałtowności. W środę 22 listopada 1497 około południa admirał miał i to za sobą, opłynął Przylądek, flota żeglowała znów w kierunku północnym. Wkrótce po okrążeniu Przylądka Vasco rzucił kotwicę w zatoce Mossel, w tym samym miejscu, w którym dziesięć lat przedtem dobił do lądu Bartłomiej Diaz. Vasco nie zrobił tego jednak zupełnie dobrowolnie. Wprawdzie według otrzymanych instrukcji winien był tu wznieść krzyż drewniany i słup herbowy z insygniami korony portugalskiej, aby zgodnie z zezwoleniem papieskim objąć ląd w posiadanie, prawdziwy powód był jednak o wiele poważniejszy. Już od tygodni załogi narzekały na zmęczenie i słabość. Twarze marynarzy opalone od słońca i wiatrów stały się zielonożółte, oczy podkrążone, niektórzy skarżyli się na bóle w stawach i członkach, u innych dziąsła zaczęły barwić się niebieskawo i boleśnie puchnąć. Vasco da Gama zrozumiał natychmiast, co to oznacza i jaki nieproszony, straszliwy gość nawiedził jego załogę. Takie objawy nieraz już obserwował, wiedział więc, że szalenie szybko się rozwijają i pogłębiają. Spuchnięte dziąsła zaczną krwawić, pokryją zęby, tak że będzie niemożliwością żuć twarde suchary okrętowe. Chorzy zaczną cuchnąć jak morowe trupy i na ich ciałach ukażą się niebieskawe, twarde wrzody. Krew rzuci się im z nosa i ust, potem rozwinie się puchlina wodna, aż wreszcie nadejdzie śmierć w męczarniach. Jeszcze dwadzieścia lat temu nie wiedziano, jaka była przyczyna tej choroby zwanej szkorbutem. Że nie chodziło o nic innego jak o brak w codziennym pożywieniu 50 tysięcznych grama substancji o bardzo prostym składzie chemicznym CeH806, tj. kwasu askorbinowego - to stwierdzili chemicy angielscy, niemieccy i szwajcarscy dopiero w latach 1933 i 1934. Aż do tej chwili zarówno nauka lekarska, jak i marynarze wszelkich narodowości błądzili w ciemnościach. Jeszcze w roku 1907 wyjaśniał Wielki Leksykon Meyera pod hasłem „Szkorbut": „Należy przypuszczać, że chodzi tu o chorobę infekcyjną, nie znane dotychczas bakterie tej choroby mogą się rozwinąć tylko w bardzo osłabionym organizmie." I w zgodzie z lekarzami całego świata „Wielki Meyer" radził: „Jeśli zachodzi obawa epidemicznego rozszerzenia się szkorbutu, należy dbać o czystość, ciepłe ubranie, wietrzenie pokoi, przebywanie na świeżym powietrzu, obfite pożywienie, należyty dobór i odmianę potraw." Dzisiaj pouczenia te wydają się śmieszne, tym bardziej że poczynając od Wikingów przed prawie tysiącem pięciuset laty wszyscy marynarze przykładali szczególną wagę do gromadzenia na pokładzie dużych zapasów cebuli, chrzanu, pomarańcz, cytryn i surowej kwaśnej kapusty. Wiedzieli oni z doświadczenia, że świeże pożywienie, zwłaszcza jarzyny, mogły przy tej chorobie zdziałać cuda. Było zatem jasne, że szkorbut jest chorobą deficytową, którą wywołuje niezdrowe pożywienie podczas długich podróży, i że nie mogła ona być zakaźna, a tym mniej epidemiczna. Z drugiej strony już bardzo wcześnie zauważono, że nie wszyscy członkowie załogi zapadali na nią, mimo iż żyli w identycznych warunkach. A nauka nowoczesna dowiodła, że niektóre zwierzęta, jak np. szczury lub króliki, mogą w ogóle bez szkody dla swego zdrowia obejść się bez kwasu askorbinowego. Jakie są tego przyczyny, nie jest jeszcze ostatecznie wyjaśnione; wydaje się więc zrozumiałe, dlaczego przez tak długi czas uważano szkorbut za chorobę zakaźną. Wszakże nawet dżuma, trąd, tyfus i cholera nie atakowały wszystkich. Wielu ludzi było nieczułych na te plagi, tak jak dzisiaj grypa, rak, gruźlica lub porażenie dziecięce nawiedzają także tylko poszczególne jednostki. Nie wiemy, dlaczego tak jest, jakie działają tu wpływy. Nie jesteśmy więc pod tym względem w lepszym położeniu niż nasi rodzice. Wiadomo nam wprawdzie, że kwas askorbinowy - lub jak go dziś nazywamy, witamina C - stanowi cudowne lekarstwo przeciw szkorbutowi, ale jakie jest jego działanie, i dziś nie wiemy. Vasco da Gama uczynił w zatoce Mossel wszystko, co było w jego mocy. Starał się o uzyskanie u Hotentotów świeżej żywności, a Roteiro podaje, że ponadto upolowano wiele fok: „...olbrzymie stworzenia o potężnych kłach i tak grubej skórze, że nie mogła jej zranić żadna włócznia, choćby nie wiedzieć jak silnie wyrzucona." Ustrzelono także pingwiny, „ptaki tak wielkie jak kaczki, które nie umieją pływać i ryczą jak osły". Ale to wszystko nie wystarczało dla załogi ciężko chorej na zaawansowany już szkorbut. Gdy Portugalczycy wyruszyli w dalszą drogę, wiatry północne spychały przez szereg dni okręty w tył, wskutek czego dał się odczuć także brak wody do picia; z końcem stycznia 1498 roku trzeba było na jakiś czas przerwać podróż. Vasco zawija do Quilimano, odnogi rzeki Zambezi, i zatrzymuje się tam przez cały miesiąc. Tu załoga zabiera się przede wszystkim do kopania grobów. Nie wszyscy marynarze portugalscy wytrzymali trudy podróży, trzydziestu ludzi zmarło, cała prawie reszta jest obłożnie chora na szkorbut. Ostatnie dni przed wylądowaniem były dla załogi szczególnie męczące. Wzburzone morze, niepomyślny wiatr, ciągłe lawirowanie i zmiana ustawienia żagli były niezmiernie uciążliwe. Ucierpiał także znacznie takielunek, podczas długiej podróży uczepiły się dna okrętów wodorosty, muszle, morszczyn i różne pasożyty, zmniejszając zdolność żeglowną i zwrotność karawel. Ale były także oznaki pocieszające: wynikało z nich, że znaczną część drogi Vasco miał już za sobą. Gdy pewnego dnia dwaj krajowcy zbliżyli się do okrętów portugalskich, stwierdzono z zadowoleniem, że mieli na głowie turbany z zielonymi emblematami pielgrzymów udających się do Mekki. Strefa wpływów arabskich nie mogła więc już być daleko. Z początkiem marca 1498 roku w porcie Mozambik tłumaczowi języka arabskiego, Fernao Martinsowi, udało się nawiązać rozmowę z kilkoma miejscowymi kupcami. Okazało się, że byli to Maurowie. „Mówili, że arcykapłan Jan mieszka niedaleko stąd, że ma wiele miast wzdłuż morza i że ich mieszkańcy są wielkimi kupcami i posiadają liczne wielkie okręty. Sam kapłan Jan natomiast żyje daleko w głębi swego kraju i można tam dotrzeć tylko na wielbłądach. Wspomniani Maurowie przyprowadzili z sobą dwóch indyjskich chrześcijan. To i jeszcze wiele innych rzeczy opowiadali pomienieni Maurowie, czym byliśmy tak uszczęśliwieni, że płakaliśmy z radości." Nieco później podróżnicy spotkali w Mozambiku także pierwsze dhau, tj. frachtowce arabskie, które powróciły właśnie z Indii. W Roteiro czytamy o tym: „Okręty te są wielkie i bez pokładów. Nie mają żadnych gwoździ, listwy ich są zszyte łykiem. Żagle sporządzone są z mat z łyka palmowego, ale żeglarze posiadają genueńskie igły magnesowe, którymi ustalają kierunek, a poza tym kwadranty i mapy morskie." Szyte okręty - brzmi to jak bajka, jest jednak prawdą. Już na dwieście mniej więcej lat przed Portugalczykami opowiadał o tym dominikanin Jordanus Catalani, biskup Columbo, dzisiejszego Quilon w Indiach Przedgangesowych. Około 1330 roku pisał on w liście do swych braci zakonnych we Włoszech, że okręty żeglujące między Indiami a Afryką są wprawdzie bardzo wielkie, ale nie znajdzie się na nich nic z żelaza. Są szyte „nicią, którą wytwarza się z pewnej rośliny". Statki te nie posiadają pokładu biegnącego nieprzerwanie przez całą długość, zbiera się w nich bardzo dużo wody, wskutek czego marynarze stale stoją przy pompach. Przypomina to wschodnią baśń, opowiedzianą przez Sindbada-żeglarza. Ale szyte okręty istnieją jeszcze po dziś dzień. Można je spotkać przy nabrzeżach Zanzibaru, a kto na statku kabotażowym mijał długie brzegi Sumatry, ten zauważył je we wszystkich portach, od Meulaboh na północy do Teluk Betung w Cieśninie Sundajskiej. Statki te nazywają się tam ntepe; są to otwarte łodzie o wyporności około 40 ton, niskim dziobie, wysokiej rufie i olbrzymim łacińskim żaglu trójkątnym. Są one istotnie szyte. Albowiem wszystko - wręgi, stępka, listwy poszycia - jest nierozerwalnie powiązane, sczepione, splecione wodoodpornym rodzajem sznurka z łyka kokosowego. Jak w czasach przedhistorycznych, tak i teraz statki te kursują z rnonsunami w obie strony między Afryką a Indiami, przez cztery tysiące pięćset kilometrów straszliwego morza - aż ciarki człowieka przechodzą, gdy mija je, zbryzgane pianą, gdzieś na Oceanie Indyjskim - daleko, daleko od brzegu. Dziwne te statki zainteresowały naturalnie bardzo żywo Portugalczyków. Jeśli tak prymitywne łodzie przetrzymały podróż do Indii, powinno się to tym bardziej udać ich własnym karawelom zbudowanym według najnowszych wymagań techniki. A to, że arabskie statki przeznaczone do podróży do Indii okazały się ociężałymi i marnymi żaglowcami, było niezwykle uspokajające. Gdyby miało dojść do jakichś utarczek, karawele portugalskie górowałyby nad nimi o całe niebo szybkością, zwrotnością i uzbrojeniem. Już tutaj bowiem, choć jeszcze tak daleko na południu, Arabowie nie ukrywali wrogiego usposobienia. Vasco przypisywał wprawdzie początkowo wrogość tę motywom religijnym; wybuchła ona mianowicie otwarcie, gdy trzej mieszkańcy chrześcijańskiej oazy Habesz w Abisynii odkryli na okręcie admiralskim obrazy archanioła Gabriela i w obecności mahometan uklękli nabożnie przed tymi obrazami. Niebawem jednak okazało się, że rzekome religijne motywy wrogości Arabów są w rzeczywistości bardzo konkretnej, merkantylnej natury: handel Arabów z Indiami znalazł się w niebezpieczeństwie. Zagrożony monopol dałby się uratować, gdyby można było za jednym zamachem zniszczyć armadę portugalską. Siłą nic nie można było wskórać. Dlatego szejkowie podjęli kroki, aby przez zdradliwych pilotów wpędzić armadę portugalską na rafy. Plan spalił wprawdzie w ostatniej chwili na panewce, ale Vasco da Gama uważał za wskazane wyruszyć dalej na północ. W Mombasie, najbliższym porcie, do którego zawinął, nie było inaczej. O przyjeździe „giaurów" Arabowie tamtejsi byli już dawno powiadomieni i z trudem tylko Portugalczycy zdołali odeprzeć nocny napad na flotę. W Mombasie znaleźli się też w najbardziej krytycznej sytuacji. Jedna czwarta z górą część załogi zmarła, reszta składała się z obłożnie chorych, wstrząsanych dreszczami lub spuchniętych od szkorbutu. Sam admirał uginał się pod nadludzkimi trudami podróży. Musiał użyć całego swego wpływu, chcąc podnieść załogę na duchu. Wieść głosi, że w owych dniach przykładał do wszystkiego sam ręki jak zwyczajny matros i był często przez dwie wachty z rzędu na pokładzie. Dokonał jednak rzeczy, która wydawała się pozornie niemożliwa: Portugalczycy oderwali się szczęśliwie ód Arabów i wypłynęli wreszcie bez przeszkód na pełne morze. W Melinde, dzisiejszym Malindi, w Kenii, otrzymali w połowie kwietnia świeżą żywność, satrapa arabski przyjął ich życzliwie ze względu na dziedziczną wrogość wobec władcy z Mombasy; nie była też zapewne obojętna okoliczność, że w porcie znajdowały się wówczas wielkie okręty, które miały zawieźć znaczną liczbę chrześcijan św. Tomasza na Wybrzeże Malabarskie w Indiach. Nieraz kwestionowano tę wiadomość, przekazaną nam przez Roteiro. Wyrażano pogląd, że rzekomymi „chrześcijanami św. Tomasza" byli zapewne buddyści, których obrzędy religijne pod niejednym względem istotnie przypominają zwyczaje chrześcijańskiego Zachodu. Ale badania Richarda Henniga wykazały, że w dawnych Indiach istniał świetnie prosperujący Kościół nestoriańsko-chrześcijański, wobec czego nie ma powodu, aby podawać w wątpliwość wiadomości Roteiro. Portugalczycy dowiedzieli się o tym już na kilka dni przed wylądowaniem: „W dzień Wielkanocy Maurowie, których wzięliśmy do niewoli, (powiedzieli nam, że w pomienionym mieście Melinde stoją cztery chrześcijańskie okręty z Indii..." A gdy następnie Vasco da Gama rzucił kotwicę, chrześcijanie św. Tomasza podeszli tłumnie do okrętów portugalskich. Roteiro opowiada: „Tu zastaliśmy cztery okręty chrześcijan indyjskich. Gdy ci podeszli po raz pierwszy do okrętu Paula da Gamy, gdzie znajdował się admirał, pokazano im obraz nad ołtarzem przedstawiający Matkę Boską z niemowlęciem i apostołów u stóp krzyża. Gdy Indowie zobaczyli ten obraz, rzucili się na ziemię. Przez cały czas naszego postoju przychodzili, aby odprawiać u obrazu swe modły. I przynosili z sobą goździki, pieprz i inne przedmioty, które składali w ofierze." W tych warunkach pobyt w Malindi był dla Portugalczyków wcale przyjemny. Wreszcie za wielką sumę złota znalazł się też moallen, pilot, który obiecał powieść flotę portugalską przez Ocean Indyjski. 4 24 kwietnia 1498 roku rozpoczęła się ostatnia, najszczęśliwsza część podróży. Świeża żywność i jarzyny przywróciły zdrowie chorym na szkorbut, przez trzy tygodnie dął równomierny, łagodny wiatr od rufy, który zdumiewająco szybko pędził statki naprzód. Najbardziej interesujący na tym ostatnim odcinku podróży był dla Portugalczyków, według sprawozdań uczestników wyprawy, pilot Achmed Ibn Madżid, przybyły na pokład w Malindi. Był to podobno chrześcijanin św. Tomasza z Wybrzeża Malabarskiego. Spełniał funkcję zarówno pilota, jak oficera nawigacyjnego, a jego sztuka nawigacyjna wywarła na Portugalczykach olbrzymie wrażenie. Igły genueńskie - tak bowiem nazywano wówczas igły magnetyczne, ostatnią nowość w dziedzinie oznaczania położenia statku - znał równie dobrze jak kwadranty i mapy morskie. Było to niezwykle zadziwiające, gdyż arabskie i indyjskie dhau, które Portugalczycy widzieli, wydawały się mimo swej wielkości bardzo prymitywnymi i niepewnymi środkami komunikacji morskiej. Pędzone wiatrem po morzu, chybotały się niezgrabnie, nie mogły w ogóle lawirować, a zwrotność ich była o wiele mniejsza niż okrętów portugalskich. Wydawało się cudem, że przy trochę choćby wzburzonym morzu nie rozpadały się. Mimo to jednak przebywały rokrocznie setki leguas. Warunki meteorologiczne były zresztą także osobliwe. Pilot indyjski zapewniał, że w ciągu obecnej podróży będzie wiał bezustannie miły, równomierny wiatr południowo-zachodni, który pędził już od trzech tygodni armadę Portugalczyków; jednakże za kilka miesięcy zapanuje tu przez równie długi okres czasu niezmienny wiatr północno-wschodni. Do Arabii i Afryki płynie się zatem głównie zimą, a do Indii z reguły dopiero z nastaniem lata. Z tego powodu nietrudno przepowiedzieć szczęśliwą podróż. Moallen miał zupełną rację. Przepowiednia ta była dla niego zresztą niezmiernie prosta, gdyż nigdy nic innego nie widział. Niezliczone pokolenia żeglarzy rozwijały wczesnym latem żagle w drodze z Afryki do Indii, a wracały z Indii jesienią. Już tysiąc pięćset lat przed naszą erą istniały w Afryce towary pochodzenia indyjskiego. Ludziom tamtejszym owe obce wybrzeża, oddalone o tysiące kilometrów, były tak dobrze znane, że admirałowie rzymscy, którzy na przełomie naszej ery pracowali nad ułożeniem locji dla drogi morskiej Egipt-Indie, dowiedzieli się od nich wielu szczegółów. Tak na przykład w pewnej przekazanej nam locji znajdujemy wzmiankę, że statek jest już blisko brzegów Indii, gdy napotyka nagle wielkie ciągi wężów morskich. Wzmianka ta miała duże znaczenie jeszcze w XVI wieku. Gdy w 1505 roku silna flota portugalska wypłynęła do Indii, towarzyszyło jej kilka żaglowców kupieckich, wyposażonych przez augsburski dom Welserów. Jako ich pełnomocnik płynął do Indii także Baltazar Sprenger. Opisując w swym dzienniku podróży zbliżanie się okrętu do obcych wybrzeży podaje: „przepływało tam w morzu obok okrętów wiele krabów i wężów"; jego kolega Giovanni Empoli, który już w 1503 roku odbył podróż do Indii jako przedstawiciel północnowłoskich wielkich firm handlowych, potwierdza to w następujących słowach: „Następnie widzieliśmy morze pełne wężów i to w tak olbrzymich ilościach, że nie ma na to słów. Węże te są cienkie, długie i płyną z głową nad wodą. Ostatnią oznaką są czerwone raki, nie bardzo wielkie. Gdy wszystkie te znaki wystąpią, wiemy, że jesteśmy blisko brzegów, w odległości około 70 leguas." Była to prastara wiedza praktyczna, przechodząca przez tysiąclecia z ojca na syna; umożliwiła ona także indyjskiemu pilotowi Vasco da Gamy prognozę przebiegu podróży. Podróż odbyła się też istotnie szybko i bez przeszkód. 24 kwietnia eskadra podniosła kotwicę w Malindi, a już 20 maja okręty stały przy nabrzeżu w Kalikut - droga morska do Indii Wschodnich została dla Portugalii zdobyta! Przyjęcie w Kalikut nie było, co prawda, zbyt życzliwe: zapowiadało ciężkie walki o indyjskie posiadłości kolonialne. Tylko zręczności admirała należy przypisać, że udało mu się bez poważniejszych starć wrócić do ojczyzny. Vasco zabrał się do dzieła bardzo ostrożnie. Wyprawił łodzią jednego z przestępców i kazał mu wiosłować do brzegu. Osobliwy przybysz dotarł szczęśliwie do nabrzeża; zaprowadzony do dzielnicy dla cudzoziemców, spotkał tam dwóch mauretańskich marynarzy z Tunisu, którzy widząc go zawołali płynnym dialektem katalońskim: „Pocałuj mnie gdzieś! Ki diabeł cię tu przywiódł?" To rubaszne pozdrowienie wszystkich kumpli spod masztu i wszystkich piechurów świata przywróciło niewątpliwie zachwianą równowagę ducha nieborakowi, który sam jak palec w zbójeckiej dzielnicy portowej nieznanego miasta stanął oko w oko z hordą dziko wyglądających dokerów drawidzkich i nie czuł się chyba zbyt dobrze w swej skórze. Po tym pierwszym niespodziewanym powitaniu nastąpiła dłuższa pogawędka, w toku której obaj marynarze mauretańscy oświadczyli niedwuznacznie, że Portugalczycy są dla nich konkurencją i powinni się jak najszybciej stąd wynieść. Dla admirała da Gamy wiadomości przywiezione przez wysłańca były niezwykle ciekawe. Vasco liczył się z tym, że ani mahometańscy sułtani Indii, ani miejscowi książęta, radżowie, nie będą zbytnio uradowani pojawieniem się floty portugalskiej. Albowiem handel cennymi towarami, piętrzącymi się na bazarach w Kalikut, pozostawał od wieków w rękach kupców arabskich. Wśród tych towarów znajdowały się drogie kamienie z Cejlonu, perły z zatoki Mannar, goździki z Moluków, gałka muszkatołowa znad morza Banda, kamfora z Borneo, pieprz z Sumatry i z Wybrzeża Malabarskiego. Zrozumiały był gniew Arabów z powodu pojawienia się uzbrojonego po zęby, nieproszonego nowego konkurenta. Zrazu wszystko zapowiadało się nieźle. Vasco da Gama, który nie otrzymał od swego króla żadnych instrukcji dyplomatycznych i mógł w miarę potrzeby podawać się zarówno za kupca, jak za specjalnego wysłannika korony, ukazał się w pełnym blasku swej władzy komendanckiej i polecił zakomunikować radży Samudrinowi z Kalikut, „władcy morza", że zamierza go odwiedzić jako wysłannik króla Portugalii. Jego brunatna książęca mość udzielił admirałowi posłuchania, po czym w poniedziałek 28 maja 1498 roku Portugalczycy wkroczyli z wielką pompą do rezydencji. Przyjęcie ze strony zebranego ludu nie było nieprzychylne, a Roteiro opisuje zrazu dość rzeczowo: „Pomienione miasto Kalikut jest chrześcijańskie. Tamtejsi chrześcijanie mają brązową skórę. Niektórzy noszą długą brodę i długie włosy. Inni znów obcinają sobie włosy krótko, a jeszcze inni strzygą głowę do skóry i noszą na samym czubku kosmyk włosów na znak, że są chrześcijanami." Ale gdy Portugalczycy odwiedzili w Kalikut „kościół", ogarnęło ich zdumienie. „I jeszcze wielu innych świętych było wymalowanych na ścianach kościoła. Mieli dokoła głowy aureolę, ale sposób ich przedstawienia był dziwny. Albowiem zęby ich były tak wielkie, że wystawały z ust o cal, a każdy święty miał czworo lub pięcioro ramion." Zdziwienie wzmogło się jeszcze, gdy Portugalczycy stwierdzili, że po obu stronach drogi, którą posuwał się ich pochód, stali uzbrojeni żołnierze demonstrujący nagie miecze. Nie wyglądało to wcale na chrześcijańską gościnność. Nic złego jednakże nie zaszło; Portugalczycy przybyli bez przeszkód do pałacu, a posłuchanie u żującego betel Samudrina minęło na obustronnych zapewnieniach o niezmiennej przyjaźni. Jeden z towarzyszy Vasco da Gamy pozostawił nam zabawny opis tej wizyty: „Zastaliśmy króla siedzącego na stołku, który podsunął mu jeden z dworzan. Król był koloru ciemnobrązowego, półnagi, tylko od pasa do kolan ubrany w białe płótna. Jedno z tych płócien było zakończone długim sznurem, przez który były przeciągnięte rozmaite złote pierścienie z wielkimi rubinami. Wyglądał bardzo okazale. Na lewym ramieniu nad łokciem nosił bransoletę z trzech połączonych z sobą kół, z których środkowe było większe od dwóch pozostałych. Były one bogato przetykane drogimi kamieniami - zwłaszcza na środkowym znajdowały się wielkie kamienie o znacznej zapewne wartości. Z tego środkowego pierścienia zwisał luźno wielki świecący kamień - diament wielki jak kciuk, bezcenny klejnot. Król nosił dokoła szyi podwójnie zwinięty, aż do pasa sięgający łańcuch z pereł wielkości orzecha laskowego. Nad tym łańcuchem biegł jeszcze drugi, cienki, okrągły złoty łańcuszek z klejnotem w kształcie serca, otoczonego wielkimi perłami i przetykanego rubinami: w środku znajdował się kamień zwany szmaragdem, wielkości dużej fasoli, który sądząc z ognia był pewnie bardzo cenny. Gdy później zapytaliśmy o ten klejnot oraz o bransoletę i o inną jeszcze perłę, którą król miał we włosach, dowiedzieliśmy się, że te trzy sztuki należą do starego skarbu królów z Kalikut. Król miał długie czarne włosy, zaczesane do tyłu i związane w węzeł na czubku głowy. Dokoła węzła był owinięty łańcuch z pereł, tak samo jak dokoła szyi. U jego końca wisiała perła w kształcie gruszki, większa niż pozostałe i z pewnością bardzo kosztowna. Uszy króla były przewiercone, a z wielkich dziur zwisało mnóstwo kolczyków zdobnych w perły. Tuż obok króla stał chłopak ubrany w jedwabie. Trzymał czerwony parasol z bortą ze złota i klejnotów i z guzikiem w środku, szerokości piędzi, z takiego samego materiału. Także wszystkie szprychy tego parasola były ze złota. Chłopak miał także krótki miecz, długi na łokieć, z rękojeścią ze złota i drogich kamieni, ozdobioną wisiorkami z pereł. Paź z drugiej strony trzymał złotą pękatą spluwaczkę, do której król spluwał. Obok stołka stał wyższy bramin i podawał królowi od czasu do czasu zielony liść, w który jeszcze coś innego było owinięte. Król żuł to i wypluwał następnie do spluwaczki. Liść był wielkości liścia pomarańczowego. Król stale zajadał taki liść. Po dłuższym żuciu wypluwał go do spluwaczki i brał nowy, gdyż połykał tylko sok liścia oraz mieszaninę z niegaszonego wapna i innych drobno pokrajanych ingrediencji, które tu nazywają areka. Całość ma wielkość kasztana, barwi usta i zęby jaskrawą czerwienią i nadaje oddechowi bardzo przyjemny zapach. Tubylcy wszędzie dzień w dzień hołdują temu zwyczajowi." Posłuchanie można było uważać za udane. Mistrz ceremonii i minister dworu w Kalikut zapowiedzieli się na następny dzień, aby obejrzeć i odebrać dary króla Portugalii. Ale wieczorem, gdy załoga okrętów portugalskich nawiązała rozmówki z marynarzami arabskimi, którzy zapełnili barki, okrążając ze wszystkich stron cudzoziemskie karawele, można było usłyszeć ciągle powtarzające się słowa: „Wynoście się, do wszystkich diabłów! Czego tu szukacie? Po coście tu przyjechali?" Szydercze śmiechy wybuchły wśród Arabów, gdy z okrętów padła odpowiedź, że Portugalczycy przybyli tu w poszukiwaniu chrześcijan indyjskich i chcieliby przy tej sposobności zakupić korzenie. Powtórzył to także Vasco w swym przemówieniu powitalnym wobec władcy z Kalikut; nie przywiodło ich tu ani złoto, ani poszukiwanie złota. Tego mają sami pod dostatkiem. Życzeniem jego pana jest jedynie nawiązanie stosunków z chrześcijanami Indii, do czego zmierzał na próżno od sześćdziesięciu lat. Król nie dał poznać po sobie zdziwienia i przysłuchiwał się tym zapewnieniom z życzliwością. Wieczorne rozmowy z żeglarzami arabskimi przyniosły jednak pierwsze ostrzeżenie. A gdy rankiem następnego dnia zjawił się ochmistrz dworu, Portugalczycy zorientowali się od razu, że także u dworu powiał przez noc inny wiatr. Gdy minister przyjrzał się darom, które Vasco przeznaczył dla króla - a były tam szkarłatne kapuzy, cukier, oliwa, miód, tkaniny bawełniane w paski, miednice, korale i kapelusze - wybuchnął głośnym, szyderczym śmiechem z powodu ubóstwa przedmiotów, które rzekomo tak bogaty i potężny król Portugalii śmie ofiarować królowi Kalikut. Wszak najuboższy pielgrzym udający się do Mekki składa więcej w ofierze; jeśli więc król Portugalii pragnie Samudrinowi sprawić jakiś podarunek, to powinien mu posłać przede wszystkim złoto. „A gdy odszedł, przyszli kupcy mauretańscy i wyrażali się z pogardą o podarunkach, które komendant chciał przesłać królowi." Odmowa przyjęcia ofiarowanych darów miała ważkie powody. Indie były krajem ubogim w złoto. Import korzeni z Moluków musiały jednak opłacać metalami szlachetnymi. Wskutek tego każdemu radży zależało niezmiernie na otrzymaniu złota lub srebra. Wartości rzeczowych radża nie potrzebował; jak za czasów Rzymian, tak i teraz okazało się, że interesy wymienne czy clearingowe ze Wschodem były albo zupełnie niemożliwe, albo bardzo ograniczone. Skutki tego rozczarowania nie dały na siebie długo czekać. Portugalczycy, którzy następnego dnia przybyli na audiencję razem ze swym admirałem, zauważyli nagle, że są jeńcami. Vasco da Gama musiał użyć całej swej sztuki dyplomatycznej, aby siebie i towarzyszy wybawić z położenia, które łatwo mogło się stać rozpaczliwe. Portugalczyk założył kontrminę, która dała mu pewną swobodę ruchów i umożliwiła wypełnienie okrętów po brzegi korzeniami: wziął mianowicie kilku wytwornych dworzan w rycerską niewolę jako zakładników, zorientował się jednak bardzo szybko, że wpływy Arabów w Indiach są na razie zbyt potężne, aby na dłuższą metę można było z Indiami uprawiać intratny handel. Vasco nie zwlekając postanawia wracać do domu. Dziennik okrętowy z ostatnich dni przed odjazdem zawiera mnóstwo wiadomości krajoznawczych, mogących się przydać na wypadek ponownego przybycia. „Z tegoż kraju Kalikut, który nazywa się Indiami właściwymi, przybywają korzenie jadane na Zachodzie i Wschodzie, w Portugalii i we wszystkich krajach świata. Stamtąd przybywają też liczne kamienie szlachetne wszelkiego rodzaju. Z własnych wytworów znajdują się w Kalikut tylko następujące korzenie: dużo imbiru i cynamonu, choć ten nie jest tak dobry jak z wyspy, która nazywa się Cillao (Cejlon). Wyspa ta jest oddalona od Kalikut o osiem dni podróży. Wszystek cynamon stamtąd idzie do pomienionego miasta Kalikut albo na wyspę, którą, nazywają Meleca (Malakka), skąd goździki korzenne wywozi się następnie do Kalikut. Stamtąd okręty z Mekki zabierają korzenie i zawożą je do miasta, które nazywa się Judea (Dżidda). Z wyspy Meleca do Judei płynie się pełnym wiatrem pięćdziesiąt dni, gdyż okręty tych krajów nie żeglują półwiatrem. W Judei wyładowują je i płacą cło wielkiemu sułtanowi. Następnie załadowują na mniejsze okręty i przewożą przez Morze Czerwone do miejscowości leżącej blisko góry Synaj i noszącej nazwę Tuuz (Suez). Tu znowu płacą cło. Kupcy załadowują owe korzenie na wielbłądy, które wynajmują po 4 cruzados od sztuki, i przewożą je w dziesięć dni do Kairu, tam płacą znowu cło. Załadowują znów korzenie na okręty, które ciągną po rzece zwanej Nilem, a płynącej z kraju arcykapłana Jana. Po tej rzece płyną dwa dni, aż przybędą do miejscowości zwanej Roxete (Rosette nad zachodnim ujściem Nilu) i tu znów płacą cło. Teraz załadowuje się towar na wielbłądy i przywozi go po jednodniowej podróży do Aleksandrii, która jest miastem nadmorskim. A tam przybywają galery weneckie i genueńskie, które zabierają korzenie..." Tyle wcale dobrze poinformowany Roteiro. Podczas swego pobytu w Kalikut Portugalczycy zdali sobie jasno sprawę, że prawdziwe bogactwa można znaleźć dopiero o wiele dalej na wschodzie i że w tym celu należałoby dotrzeć do Malakki i Wysp Korzennych. Ale na to Vasco da Gama ze swą słabą flotą ważyć się nie mógł. Tak tedy 29 sierpnia 1498 roku okręty (portugalskie podniosły żagle, a wiatr od lądu, który zerwał się właśnie, wyzwolił je od rojowiska ciężko uzbrojonych lodzi, które jeszcze w ostatniej chwili próbowały dokonać nagłego ataku na cudzoziemców. Podróż powrotna odbywała się bardzo wolno, gdyż północno-wschodni monsun tej pory roku jeszcze się nie zaczął, a Vasco da Gama za wcześnie skręcił w kierunku zachodnim. Wiatr był zmienny, przechodził od absolutnej ciszy do gwałtownych wichrów ze wszystkich możliwych stron świata i pędził Portugalczyków przez trzy miesiące wzdłuż i wszerz po Oceanie Indyjskim. Znowu wybuchł szkorbut, wielu spośród załogi chorowało i umierało, na co nie było żadnej rady. Wszyscy byli u kresu sił. Dyscyplina zupełnie zanikła, wybuchały otwarte bunty i nawet niewzruszony Vasco doszedł ostatecznie do takiego stanu, że mimo krzywd, jakich doznał w Indiach, gotów był tam wrócić. Wreszcie zerwał się przychylny wiatr; mimo że Vasco miał na pokładzie zbiorowisko inwalidów zamiast załogi, udało się niedaleko wybrzeży afrykańskich odeprzeć atak piratów arabskich, po czym marynarze zobaczyli przed sobą Malindi, gdzie podczas podróży do Indii przyjęto ich dosyć życzliwie. Nie mogli tam jednak usiedzieć dłużej niż pięć dni. Wszyscy byli chorzy z nostalgii i marzyli tylko o tym, aby po długiej i burzliwej podróży znaleźć się wreszcie w domu. Ale czekało ich jeszcze jedno bolesne przeżycie. Straty wskutek szkorbutu i febry były w drodze powrotnej z Indii do Afryki tak wielkie, że stan załogi nie wystarczał już na obsadzenie wszystkich okrętów - frachtowiec prowiantowy został w drodze do Indii zatopiony w zatoce Mossel. Ważyć się z tak osłabioną załogą na ciężką przeprawę koło Przylądka Dobrej Nadziei byłoby szaleństwem. Toteż Vasco kazał spalić „Rafaela". 17 stycznia 1499 pod wieczór znikły w morzu ostatnie szczątki pięknego, dumnego okrętu. Tylko z galionem, bardzo piękną figurą św. Rafaela, Vasco nie mógł się rozstać. Pod opieką tego świętego udało mu się poprowadzić wyprawę tak szczęśliwie, jak sobie postanowił. Żywił dla niego szczególną wdzięczność i pragnął, aby święty dalej miał go w swej opiece. Figurę św. Rafaela kazał zanieść do swej kajuty; przez całe życie nie rozstawał się z nią i wiózł ją z sobą jak talizman podczas wszystkich swych dalszych wypraw. Św. Rafael spełnił istotnie swą powinność. Po niezwykle szybkiej i szczęśliwej podróży bez żadnych szczególnych wydarzeń dwa pozostałe okręty rzuciły 10 lipca 1499 roku kotwicę w rodzinnym porcie nad Tagiem. Samego dowódcy eskadry nie było na pokładzie, w tym samym mniej więcej czasie, gdy pozostali przy życiu żeglarze pierwszej wyprawy do Indii wylądowali na ziemi ojczystej, na wyspie Terceira Vasco zamknął swemu bratu oczy do snu wiecznego. Śmierć zbierała żniwo także wśród kapitanów - dowód nadludzkich trudów, jakie ponosili wszyscy uczestnicy wyprawy. Sam admirał wrócił do Portugalii dopiero z początkiem września 1499 r. Oczekiwało go świetne przyjęcie, został oficjalnie mianowany admirałem Oceanu Indyjskiego, a król nadał mu oraz dzieciom jego i rodzeństwu tytuł dom, zaszczyt przyznawany jedynie członkom szczupłej garstki starych rodów szlacheckich. Poza tym Manuel portugalski oddał mu w dziedziczne lenno Sines i Cercal, jego miasta ojczyste. Było to gorącym życzeniem admirała; do łez wzruszony, przyjął w dzień Bożego Narodzenia roku 1499 dokument nadania. Ale cena pieprzu spadła w Lizbonie katastrofalnie, mnóstwo wielkich domów handlowych odmówiło zapłaty weksli i listów kredytowych, a ponieważ nie było człowieka, który by nie ulokował choćby kilku cruzados w korzeniach, więc podniosło się ogólne wołanie: „Przekleństwo pieprzowi! Przekleństwo worom pieprzu! Przekleństwo! Na pohybel lichwiarzom!" 5 25 marca 1505 r. Dwadzieścia dwie karawele stoją zakotwiczone na rzece Tag, dwadzieścia dwa ciężko uzbrojone, wielkie okręty oceaniczne z setkami doświadczonych marynarzy na pokładzie, z rzemieślnikami wszelkiego rodzaju, żaglomistrzami, cieślami i tysiącem pięciuset uzbrojonych po zęby żołnierzy. Admirał Francisco d'Almeida, wicekról Indii, jest ich dowódcą - nie Vasco da Gama. Może się to wydać dziwne, ale młoda stosunkowo dynastia obawiała się, aby dowódcy nie zdobyli zbyt wielkiej władzy. Portugalia była właściwie koncernem rodzinnym, a panujący generalnym dyrektorem tego koncernu; tylko on jest silnym człowiekiem w firmie, kapitanowie i admirałowie, którzy z jego polecenia i na jego ryzyko wyjeżdżają w nieznany świat, do kuszącego Dalekiego Wschodu, nie powinni zdobyć zbyt wielkiej władzy. Dlatego odsunięto Diega Cao, który w 1485/86 dotarł prawie do Przylądka Dobrej Nadziei, dlatego bez przydziału pozostaje Bartłomiej Diaz po opłynięciu z początkiem lutego 1488 południowego cypla Afryki, dlatego też nie korzysta się na razie z usług Vasco da Gamy, chociaż był on już dwa razy w Indiach. Vasco da Gama sprawuje nadzór nad zaopatrzeniem floty, a ponieważ czyni to z godną uznania gorliwością, król podnosi go w kilka lat później do godności hrabiego Yidigueira - choć i to nie nastąpiło zupełnie dobrowolnie i spontanicznie. Dopiero gdy doświadczony admirał zagroził, że mógłby wiadomości swe oddać do dyspozycji innych państw - myślał prawdopodobnie o Hiszpanii lub Francji - Manuel portugalski zrozumiał, że powinien udobruchać swego paladyna. Dowódcą największej eskadry, jaką Portugalia do tej pory wysłała do Indii, został Francisco d'Almeida. Z dumą odbiera on w katedrze lizbońskiej z rąk króla biały adamaszkowy sztandar; pod wyhaftowanym na nim znakiem krzyża ma nieść mord i pożogę między Arabów i Indów. Za nim klęczy tysiąc pięciuset ochotników, sami wybrani, wielokrotnie przesiani i na wszystkie strony obejrzani żołnierze. Wszyscy wyspowiadali się i przyjęli ciało Pańskie, zaprzysięgli wierność dowódcy i swemu królowi. Teraz powstają jak jeden mąż i podczas gdy w mieście dzwonią wszystkie dzwony, a dwustu bombardierów, którzy zostali na okrętach, bije z dział, tysiąc pięciuset wybrańców kroczy uroczyście ku portowi. Tysiąc pięciuset! A jednak tylko jednego spośród nich oznaczyła swym stygmatem historia, tylko jednego z nich zaliczyła geografia w poczet swych wielkich. Nazywa się on Fernao de Magalhaes, ma dwadzieścia cztery lata, pochodzi z Porto, był paziem królowej, a teraz jest sobre-saliente, nieznanym, zwykłym ochotnikiem. Armada pod pełnymi żaglami wypływa na morze, obciążona balastem, gdyż Wschód nie kupuje prawie żadnych towarów europejskich, mając jednak na pokładzie osobliwego chochlika okrętowego. Tym razem bowiem podróż nie odbywa się nieoficjalnie, jako wypad rekonesansowy lub przedsięwzięcie handlowe jak wszystkie dotychczasowe wyprawy Portugalczyków do Indii. Jest to ekspedycja floty o jasno zakreślonym celu wojskowym. Wyprawa ma zabezpieczyć wybrzeże wschodniej Afryki i zdobyć dla Portugalii definitywnie wybrzeże Indii. Nie ulega wątpliwości, że odkrywając drogę morską do Indii dokonali oni wielkiego dzieła. Teraz jednak skutki tego dzieła zmuszają ich do dalszego kroczenia po drodze, na którą już raz wstąpili, aczkolwiek wymaga ona od nich niesłychanych wysiłków i ofiar i chociaż najrozważniejsi na dworze króla Portugalii zaczynają rozumieć, że droga ta musi ich zawieść i niezawodnie zawiedzie w nieszczęście. Nie ma już jednak odwrotu. W połowie marca 1506 roku flota portugalska stoi w pełnej gotowości bojowej na redzie w Kannanur, mieście położonym nieco na północ od Kalikut. Na lądzie zdaje się panować spokój. Łodzie rybackie zawijają i wypływają, u nabrzeży wielkiego portu załadowuje się i wyładowuje skrzętnie arabskie żaglowce handlowe - a jednak coś groźnego unosi się w powietrzu. Posterunki na okrętach portugalskich wyczuwają jakieś napięcie. Gdy szybko zapada tropikalna noc i coś zapluskało u dziobu okrętu admiralskiego, młody chłop portugalski, który przebijając wzrokiem panujące ciemności obserwuje bacznie nieliczne światła na brzegu, wie natychmiast instynktownie, że to nie rekiny, lecz człowiek podpływający do okrętu. Człowiek sam jeden w ciemną noc, w morzu pełnym wielkich drapieżników! Z wysokiego kasztelu lina spada błyskawicznie z pluskiem w morze. Cichy gwizd uprzedził wachtowego przy sterze. Boso, niedosłyszalnie zjawia się nagle z kwater wachta na pokładzie. I równie szybko zrozumiał to nieznajomy człowiek w wodzie. Zaledwie ludzie poczuli po naprężeniu liny, że ją chwycił, a już tuzin silnych rąk wyciąga go z wody. Na pokładzie stanął jeden z najzuchwalszych awanturników wszystkich czasów. Nazywa się Lodovico Varthema, pochodzi z Bolonii we Włoszech i jest z zawodu i z powołania włóczęgą- obieżyświatem. „Ponieważ miałem głowę twardą i nie nadającą się do studiowania książek, starałem się własnymi oczami poznawać najrozmaitsze miejscowości świata. Jestem zdania, że opis choćby jednego jedynego naocznego świadka jest więcej wart niż wszystkie opowiadania ze słyszenia" - oświadcza. W kilka chwil później siedzi przy szklance świetnego porto w kabinie oficera wywiadowczego na okręcie admiralskim, potem sam dowódca, obudzony ze snu, wchodzi do kajuty i przed tym doświadczonym marynarzem portugalskim przybysz roztacza dzieje szalonego, zupełnie niezwykłego życia. Przypadek zapędził go niegdyś do Egiptu. Ale nie mógł tam zagrzać miejsca i pewnego dnia przybył do Damaszku. Jego smukła jak gazela syryjska kochanka dopóty odmieniała z „Frankiem" czasownik „kochać"„ dopóki nie nauczył się płynnie mówić po arabsku. Znajomość obcych języków jest zawsze pożyteczna, toteż po niedługim czasie komendant gwardii Mameluków, straży przybocznej sułtana, zwrócił uwagę na wysokiego młodego cudzoziemca. Znudziwszy sobie arabską przyjaciółkę, Lodovico Varthema wstępuje do gwardii syryjskiej i w kilka miesięcy później zostaje razem z towarzyszami wysłany w charakterze asysty wojskowej do karawany zdążającej do Mekki. Tym sposobem dostaje się - jako pierwszy Europejczyk do świętego miasta islamu. Na własne oczy oglądał Kaabę, święty czarny meteor! Francisco d'Almeida podniósł z zainteresowaniem ciężką głowę. Mekka, Mekka! Święte miasto muzułmanów! I gdy obcy włóczęga opowiada, że już w roku 1503, podczas jego pobytu w islamskim Rzymie, podczas drugiej podróży Vasco da Gamy do Indii, nie było tam ani korzeni, ani jedwabiu, admirał każe mu powtórzyć to zdanie tajnemu pisarzowi protokołującemu zeznania przybysza. Dalej, dalej! Varthema opowiada więc, jak żeglował wzdłuż i wszerz po Oceanie Indyjskim, od Diu na wybrzeżu Indii do Zejli koło Dżibuti albo do portu arabskiego Dhufar, jak dotarł do Adenu, do Ormuzu nad Zatoką Perską, do Heratu i Szirazu, a stamtąd do Kannanur i Kalikut. Lodovico Varthema ma tyle przedziwnych rzeczy do opowiedzenia, że noc przechodzi w mgnieniu oka. W 1505 był w Indiach Wschodnich, poznał Cejlon i niewiarygodnie bogatą Bengalię, w Pegu w Burmie wymieniał korale za rubiny, w Malakce podawano mu na olbrzymich dżonkach chińskich płetwy rekina i zgniłe jaja do jedzenia, na Sumatrze, którą Ibn Batuta i Marko Polo nazywali jeszcze Małą Jawą i której nazwa teraz po raz pierwszy się pojawia, poznał cudowne pachnidła tej wyspy, oszałamiające perfumy i drogocenne kadzidło - aż wreszcie popłynął na Wyspy Korzenne - na Moluki. Francisco d'Almeida stał na pomoście od chwili rzucenia kotwicy. Z głębokiego snu zbudzono go w pierwszych godzinach wieczornych i teraz łapie się ciągle na tym, jak mu głowa opada na piersi. Ale sen odlatuje go zupełnie, gdy Varthema zaczyna opowiadać o Wyspach Korzennych. Pisał o nich Marko Polo, ale nawet on nie oglądał na własne oczy tych szczęśliwych wysp. A tu stoi przed admirałem człowiek, który sam tam był. To jest niesłychanie ważne. I choć Portugalczyk upada ze zmęczenia, dokładnie przesłuchuje włoskiego przybłędę w sprawie owych „Uhas das Especierias". To, czego się następnie dowiaduje, wydaje mu się już mniej ważne. Sam wie dobrze, że będzie musiał walczyć, walczyć o swoje życie. Varthema ciągnie dalej swe opowiadanie: Ponieważ kroki dyplomatyczne sułtana Egiptu, dla którego podróże odkrywcze Portugalczyków stanowią bezpośrednie zagrożenie, pozostały bez rezultatu, nalegania papieża nie odniosły skutku, a chrześcijanom zachodnim jest widocznie obojętne, czy sułtan Egiptu spełni swą groźbę i spustoszy ogniem i mieczem Jerozolimę i inne święte miejsca chrześcijaństwa - państwa zagrożone przez Portugalczyków zawarły sojusz i postanowiły zniszczyć za jednym zamachem armadę króla Portugalii. Uczestniczą w tym porozumieniu nie tylko radżowie indyjscy, w szczególności radża z Kalikut, ale także sułtan Egiptu i nawet wenecjanie, którzy wysłali do Kalikut odlewaczy kul armatnich i bombardierów. Francisco d'Almeida nie jest nowicjuszem. Znane mu są oczywiście listy z pogróżkami, które sułtan Mameluków wysłał w 1502 roku do króla Portugalii, a w dwa lata później do papieża. Fakt, że przemoknięty człowiek, który podpłynął z Kannanuru do jego okrętu, także o tym wie, nadaje jego słowom pewną wiarygodność. Być może, że kłamie twierdząc, iż sam był na Wyspach Korzennych, ale jest to wysoce interesujące. Wiadomość, iż dwieście okrętów radży z Kalikut napadnie o świcie flotę portugalską i wobec dziewięciokrotnej przewagi prawdopodobnie ją zniszczy, dodaje jeszcze wagi relacjom tego trampa mórz, tego dżentelmena- włóczęgi. Almeida zarządza alarm pierwszego stopnia. Rankiem 16 marca 1506 roku Arabowie istotnie ruszyli do ataku, lecz Portugalczycy przyjęli ich straszliwym ogniem i odpowiedzieli salwami ze wszystkich dział. Gdy rozpętała się bitwa morska, tylko jedenaście karawel portugalskich znajdowało się na redzie. Mimo to dzięki przewadze technicznej Portugalczycy są górą. Jedenaście okrętów ostało się przeciw dwustu okrętom arabskim. Bitwę wygrano. Kosztowała Portugalczyków osiemdziesięciu zabitych i dwustu rannych - olbrzymia to liczba! Zapewniła Portugalii posiadanie wybrzeży Indii, ale równocześnie rozstrzygnęła o tym, że nie Portugalia, lecz Hiszpania sięgnie po panowanie nad światem. Albowiem wśród owych dwustu rannych znajduje się także „nieznany żołnierz" Fernao de Magalhaes. A co dziwna, historia zawzięła się, widać, by temu nic nie znaczącemu outsiderowi nałożyć wawrzyn za pierwsze opłynięcie ziemi. Nieraz przebieg wypadków historycznych wydaje się późniejszemu obserwatorowi zrozumiały zarówno w swych przesłankach, jak i logicznych konsekwencjach. Ale nie ten! Nie wiadomo, dlaczego właśnie ten człowiek został wybrany. Tuziny innych kapitanów mogły spełnić to zadanie. Jednakże dokonał go drobny szlachcic portugalski. Rana Fernao de Magalhaesa była widocznie poważna, gdyż odesłano go do ojczyzny. Przybył w pełni lata 1507 roku do Lizbony na tym samym okręcie, co Lodovico Varthema. Podczas długiej podróży miał sposobność wypytać dokładnie o wszystko zuchwałego włóczęgę włoskiego. Varthemę bawiła ciekawość nieśmiałego młodego ochotnika i opowiadał bez końca... Magalhaes nigdy tego nie zapomni. Gdy dwanaście lat później wyruszy wreszcie w swą wielką podróż dookoła świata, pożegluje śladem złudnych zjaw, które Lodovico Varthema wywołał w jego wyobraźni. Na Portugalczyka oddziałał jednak nie tylko ów zawrotny, kuszący kalejdoskop świata, ale jeszcze coś o wiele ważniejszego - realny, konkretny bodziec. Gdy Magalhaes wylądował w Lizbonie, zobaczył u nabrzeża trzy dobrze mu znane okręty: „Rafaela", „Leonharda" i „Hieronymusa". Owe trzy żaglowce handlowe wypłynęły w swoim czasie razem z flotą Francisca Almeidy. Jako jednostki eskadry stały one wprawdzie pod jego naczelną komendą, należały jednak nie do korony portugalskiej, lecz do potężnego niemieckiego domu handlowego Welserów, który okręty te wyposażył, zobowiązując się również do utrzymania ich załóg w ciągu osiemnastu miesięcy. Magalhaes znał także obydwu kupców niemieckich, którzy na tych okrętach odbyli podróż do Indii: Baltazara Sprengera z Vils nad rzeką Lech, który później w prostodusznej ksią- żeczce opisze swą podróż na „Leonhardzie", i pisarza faktorii, scriva da feytoria, Hansa Mayra z Augsburga, który płynął na „Rafaelu". W kilka dni po przybyciu do Lizbony spotkał tych Niemców; Baltazar Sprenger pieniąc się ze złości opowiedział mu, że został tutaj zatrzymany wraz z ładunkiem okrętowym. Dlaczego? To zupełnie jasne. Po straszliwym krachu na rynku pieprzu i korzeni, który wybuchł po powrocie floty Vasco da Gamy, korona portugalska zarekwirowała niemieckie żaglowce handlowe, aby zapobiec powtórzeniu się tej klęski. Do tej chwili Sprenger nie mógł więc sprzedać ani jednego kwintala pieprzu, i to ani tutaj, ani loco Antorf lub Frankfurt. Czy załadował aż tyle korzeni na swe okręty? Ależ oczywiście! Zażywny Niemiec, którego twarz stawała się co chwila sinawoczerwona, opowiedział słuchającemu z zainteresowaniem ochotnikowi portugalskiemu o swych osiągnięciach. Ma 12 000 kwintali pieprzu na pokładzie (około 70 000 kg). Z tego w myśl umów przypada 30% na rzecz korony, pozostaje więc jeszcze 8400 kwintali. Przy cenie pieprzu 20 cruzados za kwintal, 8400 kwintali ma wartość 168 000 cruzados. Wcale nieźle, to przecież tylko pieprz i dopiero początek. Gdyby tak można zakupywać na samych Molukach! Wtedy przestawiłby się oczywiście na goździki. Na „Ilhas das Especierias" cetnar goździków kosztuje dwa dukaty, w Kalikut już 50, a w Londynie ponad 200 dukatów. To dopiero interes, w porównaniu z tym bledną wszystkie inne! Słysząc to Magalhaes otwiera usta ze zdziwienia. Przelicza błyskawicznie, jaki zysk osiągnęli kupcy niemieccy - a raczej jaki osiągną, gdy będą mogli sprzedać swój pieprz, co w jakiś czas potem rzeczywiście im się udaje. A przy tym flota Almeidy nie dotarła jeszcze wcale do Wysp Korzennych. Kupili więc właściwie z drugiej ręki. Ile można by zarobić, gdyby się rzeczywiście dotarło na Moluki! A ponieważ Magalhaes pochodzi z Porto i jest biedny jak mysz kościelna, więc szczegółów tych tak samo nie zapomni jak barwnych opowiadań Varthemy. Historia nie przekazała nam daty spotkania Baltazara Sprengera lub Hansa Mayra z Magalhaesem w Lizbonie. W owym czasie nie interesowało ono też żadnego kronikarza. Ale jest bardzo prawdopodobne, że ci trzej ludzie spotkali się i poznali. I pewne jest, że młody ochotnik z floty Almeidy wiedział, jakie olbrzymie zyski przynosi handel korzeniami. Oczywista, nie znał dokładnie cyfr, które wyżej przytoczyliśmy, gdyż pochodzą one z ksiąg handlowych Welserów. Kupieckie rozważania o zyskach nie były wyłącznym motywem jego olbrzymiego dzieła. Ale były one chyba jednym z czynników, które współdziałały przy jego dokonaniu. Auri sacra fames, przeklęty głód złota i dóbr ziemskich, jest, jak wiadomo, jednym z największych obciążeń dziedzicznych, które my, ludzie, otrzymaliśmy po Adamie i Ewie. Magalhaes z pewnością nie był od tego wolny. 6 Wielkie myśli i wielkie czyny miały się jednak spełnić kilka lat później. Nie ma na razie mowy o tym, aby coś niezwykłego wydźwignęło . Fernao de Magalhaesa spośród masy żołnierzy, którzy w szpitalach lizbońskich i kompaniach marszowych czekają na nowe przydziały. Na koniec, w lecie 1508 roku, Magalhaes zostaje przeniesiony do floty Lópeza de Sequeiry, która ma wykonać rajd wywiadowczy do Malakki. Wyprawa jest dość niebezpieczna. Wielkiego miasta na auera chersonesus, złotym półwyspie na Dalekim Wschodzie, nie można zdobyć znienacka, wstępnym bojem. Ale może uda się podejść sułtana fortelem: dlatego Sequeira przybywa na pozór jako kupiec i handlarz. Admiralicja portugalska dała mu w tym celu swoich najlepszych ludzi; dla Magalhaesa to nie lada zaszczyt, że może być jednym z nich. Ale w strażach przednich, którym porucza się szczególnie niebezpieczne zadania, indywidualne zalety członków mogą pewnego dnia popaść w kolizję z koniecznością ścisłego zespolenia oddziału. Oddział musi być zdyscyplinowany, ale wbrew zwyczajom wszystkich armii świata indywidualność pojedynczego żołnierza nie może na tym ucierpieć, musi mu być dana możność najskuteczniejszego rozwoju. Jest to zadanie wręcz nierozwiązalne. W każdym razie nie umiał go rozwiązać López de Sequeira, a Fernao de Magalhaes, ochotnik o twardym karku z okręgu Porto, nie mógł spełnić roli, którą mu wyznaczono jako podwładnemu. Gdy w kilka lat później .zostanie odesłany do Portugalii, ciążyć na nim będzie opinia człowieka upartego i nieobliczalnego. Kto ze straży przednich zdoła ujść z życiem, ten w zasadzie dalszej kariery nie zrobi - tak uczy stare doświadczenie. Przekonał się o tym również Magalhaes. I to było jeszcze jednym powodem, dla którego wyrzekł się swej ojczyzny. Z początkiem kwietnia 1509 roku flota Lópeza Sequeiry dopływa do Indii i rzuca kotwicę w Kalikut. W cztery miesiące później, we wrześniu, Portugalczycy stoją na redzie przed Malakka. Jak daleko wzrok sięga, maszt przy maszcie, reja przy rei chybocze się u nabrzeży wielkiego portu. Stoją tam chińskie dżonki z olbrzymimi żaglami z mat i potężnymi nadbudówkami, malajskie prau i łodzie z pływakiem równoważnikowym przemierzające Morza Południowe, arabskie dhau, których łacińskie ożaglowanie odcina się od turkusowego nieba pięknie zarysowaną, elegancką sylwetą. W porcie kipi życie, ruchliwy, barwny tłum kłębi się i przewala, handluje i kupczy, szwargocze we wszystkich językach Wschodu. Malakka, osada położona niedaleko dzisiejszego Singapuru, założona przez Malajczyków około 1280 roku, jest prawdziwym portem światowym, takim jak Kalikut, Aleksandria czy Lizbona. Co prawda, nie przepływają tamtędy wszystkie okręty idące ze wschodu na zachód i z krajów wynurzającego się słońca do krajów Zachodu. Ze względu na wiatry komunikacja morska odbywa się tylko późną jesienią i zimą przez cieśninę Malakka; linie do Chin i z Chin prowadzą z reguły przez Cieśninę Sundajską na Filipiny. Ale kto uprawia handel korzeniami, ten musi zawinąć do Malakki. Jest to głównie handel wymienny. Stoją tu afrykańscy Murzyni-niewolnicy, towar w Chinach niezwykle poszukiwany, obok potężnych zwałów cynamonu, goździków i pieprzu, olbrzymich kruży z japońskim sake i starannie zapakowanych skrzyń, pełnych najdelikatniejszej chińskiej porcelany, obok drzewa sandałowego z wyspy Timor i plombowanych worków skórzanych z drogimi kamieniami z Cejlonu, obok kaszmiru z Bengałii, pięknie cyzelowanych, giętkich kling z Damaszku, drogocennych syjamskich rzeźb z kości słoniowej i długonogich nałożnic z Cyrkasji. Wszystko, co świat ma drogiego i dobrego, jest tu wystawione na sprzedaż. Sułtanowi Malakki dawno już oczywiście doniesiono o zbliżaniu się floty portugalskiej. W lśniącym pałacu, wznoszącym się na jednym ze wzgórz tuż obok meczetu, każdy wie, że cudzoziemcy spod biało połyskujących żagli nie są kupcami jak uprzejmi, cisi, uśmiechnięci właściciele dżonek z Chin, Syjamu czy Japonii. Tajna służba sułtana złożyła już dawno obszerne raporty o krwawych rzeziach, które niewierne psy sprawiły w Indiach. I aż nadto dobrze wiedziano w Malakce, co znaczą długie, brązowe, gładkie rury, których okrągłe paszcze sterczały z burt obcych okrętów. Malajczycy nie mogą temu nic przeciwstawić prócz chytrości. Należałoby rozdrobnić armadę portugalską, zwabić jej załogę na ląd, pokonać poszczególne okręty z osobna, wtedy udałoby się może odwrócić niebezpieczeństwo. Tak więc gdy Sequeira i jego ludzie wpływają na swych łodziach do portu, spotyka ich przyjęcie pełne wylewnej serdeczności i uprzejmości. Tym bardziej są zaskoczeni, gdy w kilka dni później zadźwięczały strzały, gdy na pokładach okrętów zaroiło się od brązowych diabłów, gdy oddział lądowy zostaje w pień wycięty. Magalhaes, od początku nieufny, ostrzegał swego admirała. Teraz z wysokiego kasztelu flagowego okrętu widzi, jak towarzysze w porcie giną pod wściekłymi ciosami malajskich krisów. W towarzystwie jednego żołnierza wskakuje do łodzi, płynie szybko do brzegu i odbija ostatniego żołnierza z oddziału lądowego, który pozostał przy życiu - swego przyjaciela Franciszka Serrao. Portugalczycy ponieśli ciężką klęskę. Stracili więcej niż jedną trzecią swej załogi i wszystkie łodzie, a przede wszystkim stracili już na Wschodzie „twarz". Pogrom ten jest jednak punktem zwrotnym na drodze życia byłego pazia królewskiego Magalhaesa. Zwrócił na siebie uwagę i w dwa lata później, w 1511, awansowany wreszcie po sześcioletniej służbie na oficera, stoi na pokładzie jednego z okrętów, wysłanych przez Portugalię, aby zająć na dobre Malakkę i zawładnąć nią ostatecznie. Czyn ten udaje się. Po kilku tygodniach zmiennych, ciężkich walk największy port Dalekiego Wschodu dostaje się w ręce Portugalczyków. Tym razem Magalhaes również odznaczył się i chlubnie wyróżnił. Ale nie jest piewcą własnych czynów i umiejętność to sell himself, reklamiarskiego „sprzedania" własnej osoby, jest mu obca. Kilka razy popadł w głośną sprzeczkę ze swymi (przełożonymi, a gdy w czasie rozbicia okrętu staje po stronie załogi i wśród szalejącego orkanu pozostaje z nią, mimo że capitdes e fidalgos (kapitanowie i szlachcice) chronią się do łodzi - przegrywa z kretesem. Dlatego nie bierze udziału w wysłanym z Dalekiego Wschodu poselstwie hołdowniczym Portugalczyków, które w kilka miesięcy później przybywa do Watykanu. Nie jest świadkiem, jak papież odmawia urbi et orbi, przed Bogiem i całym światem, uroczystą modlitwę dziękczynną za iberyjską potęgę morską, jak we wspaniałym pochodzie zwycięskim Tristao da Cunha prowadzi pantery i lamparty, jak z jego rąk perły, rubiny i turkusy o niewidzianej piękności spadają do złotych mis, które podsuwają szambelanowie papiescy, nie słyszy triumfalnych okrzyków ludu rzymskiego, gdy przewieziony przez morza olbrzymi żywy słoń indyjski zgina po trzykroć kolano przed ojcem świętym. Nie jest też świadkiem, jak jego stary przyjaciel, Francisco Serrao, obejmuje w posiadanie Wyspy Korzenne. Albowiem Magalhaesa nie odkomenderowano na jeden z trzech portugalskich okrętów, które po zdobyciu Malakki otrzymały polecenie zajęcia „Ilhas das Especierias", bogatych w korzenie Moluków - wysp Tidore, Ternate, Amboina i Banda w Archipelagu Sundajskim. Jakże mógłby należeć do tego oddziału! Jemu sądzone jest dokonać większego czynu, a choć zrobił wszystko, aby móc towarzyszyć swemu przyjacielowi Serrao, to znana mu jest z pewnością stara, uświęcona doświadczeniem maksyma żołnierska, że w czasach wojennych nie można brać na siebie roli przeznaczenia. Patrzał tedy z krwawiącym sercem na odpływającego Serrao, .rozstając się z nim na całe życie, aż do dnia sądu ostatecznego. Stary przyjaciel, pełen radości życia syn Andaluzji, zrywa bowiem na zawsze ze zgiełkliwym światem Zachodu. Po rozbiciu okrętu pozostaje na stałe na Amboinie; żeni się z brązową córeczką miejscowego kacyka, a król, sprawujący rządy na odległej o wiele mil wyspie, mianuje portugalskiego Robinsona wielkim wezyrem. Od tej chwili były kapitan Jego Królewskiej Mości Króla Portugalii nie ma już najmniejszego powodu, aby opuszczać rajskie dolce far niente Wysp Korzennych, zostać znowu żołnierzem, znosić upokorzenia i nadstawiać karku za wielkich panów, którzy zjawiają się wszędzie tam, gdzie się nie strzela, ale dobrze zarabia. Podobnie jak nowocześni Robinsonowie nie chcą rezygnować z książek i whisky, tak i Francisco Serrao nie wyrzekł się korespondencji ze swym towarzyszem Magalhaesem. Ilekroć jakaś barka wypływała z Amboiny do Malakki, jasnobrązowy, bosy kapitan otrzymywał od wielkiego wezyra niepozorną paczuszkę owiniętą w ceratę, a w kilka miesięcy później przed siedzącym bezczynnie w Lizbonie weteranem wypraw indyjskich roztaczał się barwny świat, taki, jaki przed wielu laty ukazywał mu awanturnik Varthema. „Tu znalazłem nowy świat - pisał Serrao. - Jest on bogatszy, większy i nieskończenie piękniejszy niż ten, który odkrył da Gama." Uskrzydlony swym przeżyciem, dawny grumete, marynarz, który ostatecznie dochrapał się stopnia kapitana, opisuje w entuzjastycznych, a nawet poetyckich słowach raj, w jakim panuje. Nie przeczuwa, że zachwyt ten przypłaci życiem. W 1521 roku umiera w mękach od tropikalnej trucizny. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, czy śmierć jego spowodowali krajowcy, czy też jego rodacy, którzy pozazdrościli mu samodzielności i którym przyjaźń, jaką Serrao darzył zbiega Magalhaesa, wydawała się podejrzana. Gdy w r. 1512 Magalhaes zostaje odesłany z Indii do ojczyzny, nie może sobie znaleźć miejsca w Lizbonie. Z przerażeniem odkrywa to, co w pewnej chwili życia odkrywa każdy żołnierz - przekonuje się, że podczas gdy on na obczyźnie nadstawiał karku, świat bynajmniej nie stanął w miejscu. Mała niegdyś rezydencja Lizbona zamieniła się od dawna w port. W Rastello, tam gdzie przedtem stała kaplica Najświętszej panny, strzela teraz ku niebu wspaniała katedra. Wielkie kościoły i luksusowe pałace wznoszą się po obu stronach ulicy. U nabrzeży okręt stoi przy okręcie, na drogach i ulicach rozbrzmiewaj wszystkie narzecza świata, przed kantorami wymiany, w faktoriach, u maklerów tłoczą się ludzie różnego koloru skóry, pochodzący z wszystkich stron świata. Starzy przyjaciele zaginęli gdzieś na dalekim świecie, umarli albo też doszli do bogactw, obrośli w sadło i nie poznają już przybysza z dalekich stron. Przebywać na obczyźnie nie jest przyjemnie, a nieraz nawet gorzko. Ale powrócić i zobaczyć, że jest się właściwie niepotrzebnym, gdyż zgodnie z odwiecznymi prawami biologicznymi tylko ten odsetek ludności męskiej kraju prowadzącego wojnę idzie do wojska, z którego społeczność może liczbowo zrezygnować - ta prawda jest najbardziej gorzka ze wszystkich. Magalhaes pochodzący z Porto, a zatem z natury nieufny i podejrzliwy, nie zadowolił się zdawkowym powiedzeniem, że wszystko jest sprawką losu i że głupi ten, kto nie potrafi przezwyciężyć gorzkich uczuć. On i jego towarzysze narażali życie i zdrowie za Portugalię, ciała ich pokryte są bliznami. Ich to czyny umożliwiły wesołą grę w kości, radosny brzęk pucharów i intratne interesy w ojczyźnie - a teraz są zbyteczni i niemile widziani. On sam, ponieważ pochodzi ze szlachty, ma się jeszcze stosunkowo dobrze. Jako fidalgo escudeiro otrzymuje miesięczną pensję 1850 rejsów (około 10 złotych franków), a że należał przedtem do dworu jako paź królowej, nie musi - jak inni starzy oficerowie frontowi - wałęsać się żebrząc po uliczkach portowych Belem i Rastello. Tak przechodzi długi, niedobry rok. W lecie 1513 Magalhaes zostaje przeniesiony do piechoty w Maroku. Były żeglarz nie ma pojęcia o walce na lądzie. Podczas walki wręcz odnosi ranę w lewe kolano, która czyni go niezdolnym do służby frontowej. Wrogowie jego uzyskali wreszcie powód, aby niewygodnego oficera, który nie ma ani przyjaciół, ani stosunków, a w dodatku pochodzi z Porto, odesłać w 1515 roku definitywnie do ojczyzny. W kilka miesięcy później, w sali przyjęć pałacu królewskiego w Lizbonie, Magalhaes kulejąc zbliża się do swego monarchy. Znają się od wielu lat, lecz nie czują ku sobie sympatii. Niezręczny junkier zwraca się do króla, by go znowu zatrudnił; nie prosi, lecz żąda. Manuel szorstko odmawia, równie szorstko odrzucą prośbę o podwyższenie renty o dwieście rejsów. Był to w gruncie rzeczy ochłap. Ale Manuel ma niefortunny dzień i gdy wreszcie Magalhaes pyta, czy król zezwoliłby mu na objęcie służby w jakimś innym kraju, gdzie mógłby się wybić, otyły, płaskostopy Manuel odpowiada z irytacją, że jest mu zupełnie obojętne, czy i gdzie kapitan zamierza szukać szczęścia. Magalhaes jest jakby uderzony obuchem. Pozostał twardy i opanowany, ani drgnął, ale wie, że klamka zapadła. Wielka, olśniewająca chwila nadeszła. Teraz będzie działał. W dwanaście miesięcy później, 20 października 1517 roku, były oficer portugalski przekracza granicę Hiszpanii z ogromnym planem w zanadrzu. 7 Jego plan polega jednakże na olbrzymim błędzie. W pewien czas później, gdy flota hiszpańska pod dowództwem Magalhaesa posuwa się mozolnie wzdłuż brzegów Ameryki Południowej, aby znaleźć przejście na Morze Chińskie, admirał zrozumie swoją pomyłkę i przeżyje najcięższe chwile swego życia. Ale teraz zamysł wydaje mu się jeszcze pełen jasnej, nieodpartej logiki. Kolumb wbrew swemu najgłębszemu przekonaniu nie wylądował ani w Indiach, ani w Chinach. Już za pierwszym jego powrotem podniosły się powątpiewające głosy w Portugalii i we Włoszech, w Niemczech, Anglii i Francji. Gdy następnie doszły wieści, że podczas swej trzeciej podróży genueńczyk nakłonił załogę do złożenia uroczystej przysięgi, iż wszyscy są przekonani, że dotarli do Azji - zapanował powszechny sceptycyzm. Nie, nowy ląd nie ma nic wspólnego z Katajem. Ale czym jest? Grupą wysp? Kontynentem? W roku 1497 płynący pod flagą angielską kapitan genueński Giovanni Caboto natknął się na Dalekiej Północy, w dzisiejszej Nowej Fundlandii lub Labradorze, na nieznany ląd. Ląd ten musiał być bardzo wielki, gdyż wysyłał do oceanu olbrzymie rzeki, poza tym jednak nic więcej nie udało się stwierdzić. Gruba warstwa lodów zmusiła wyprawę angielską do odwrotu. Wydawało się, że te surowe, puste okolice łączą się bezpośrednio z Arktyką. O tysiące kilometrów na południe w tym samym mniej więcej czasie także Kolumb rzucił kotwicę u brzegów wielkiego lądu. Po raz pierwszy dotarł on do wybrzeży kontynentu amerykańskiego, a nie do leżących przed nim wysp. Spenetrował obszar od Orinoko do Hondurasu. Był przekonany, że zbadana przez niego potężna linia wybrzeża należy do Azji. Ale gdy w roku 1504 powrócił do Hiszpanii, ludzie wiedzieli już więcej od niego, gdyż na dalekim południu odkryto także ląd. Admirał portugalski Cabral natknął się w drodze do Indii na wybrzeże położone na południe od równika. Ponieważ obydwa charakterystyczne punkty na lądzie dostrzeżone przez Cabrala noszą po dziś dzień nazwy, jakie im wówczas nadał, mianowicie Porto Seguro i Monte Paschoal, mniej więcej na 16 stopniu szerokości południowej - znamy dokładnie miejsce lądowania Portugalczyków i wiemy, że odkryli Brazylię. Dla kartografów obszary te były wciąż jeszcze zagadkowe i tajemnicze. Od dawna rozpowszechniona była opinia, że na oceanie zachodnim leży mnóstwo wielkich wysp, więc lądowania dokonane bez żadnego z sobą związku, od Dalekiej Północy aż hen na południe, nikogo nie zaskoczyły. Ale oto zjawia się pewien urzędnik bankowy, przeprowadza inwentaryzację dotychczas dokonanych odkryć, do których dodaje jeszcze kilka własnych, i obwieszcza zdumionemu światu: „Przejechaliśmy już sześćset mil wzdłuż tych wybrzeży, a ponieważ ciągną się one tak daleko, iż nikt nie widział ich końca, sądzę, że nie jest to wyspa, lecz prawdopodobnie ląd stały." Były buchalter nazywa się Amerigo Vespucci. Pochodzi z bardzo poważanej, patrycjuszowskiej rodziny florenckiej, która wydała wielu zasłużonych mężów, ale i niejednego dziwaka. Pewnemu z jej członków, luminarzowi jurysprudencji, współobywatele wypisali na kamieniu grobowym: „Człowiek ten powinien był albo żyć wiecznie, albo nigdy nie ujrzeć światła dziennego." Dowcipny napis wyraża szacunek, ale podkreśla równocześnie, że ten luminarz utriusąue iuris nie bardzo dawał się wtłoczyć w ciasne, mieszczańskie życie bogatego miasta nad Arnem. W późniejszych czasach osobliwość Vespuccich przejawiała się w sposób bardziej niewinny, np. w nadawaniu oryginalnych imion męskim potomkom rodu. Ojciec Ameriga nazywał się Anastazjusz - imię nie używane w Europie środkowej od wieków. Syna nazwano Amerigo, imieniem nie używanym również od długich lat. Amerigo Vespucci, dyrektor banku Medicich w Sewilli, znalazł się nagle, jako człowiek czterdziestopięcioletni, z początkiem 1496 r. bez zajęcia. Ponieważ posiadał majątek, zamknięcie hiszpańskiej filii jego koncernu nie było dla niego katastrofą, lecz oznaczało wolność. Były dyrektor banku skorzystał z niej w całej pełni, wyruszył sam w podróż morską do krajów odkrytych za zachodnim oceanem. Okręty jego podniosły z początkiem maja 1497 roku kotwicę w Kadyksie, a gdy w pięć lat później Amerigo powrócił do Europy, ogłosił, że nowy ląd rozciąga się nieskończenie daleko na południe. Co najmniej do 25° szerokości południowej, aż do okolic dzisiejszego Rio de Janeiro, olbrzymia, ciągnąca się nieprzerwanie masa urodzajnej, tłustej ziemi i twardego kamienia zamyka przejście na zachód. Nie są to wyspy, lecz nie znany dotychczas nowy olbrzymi kontynent. Geograf Waldseemuller zaproponował naukowcom swego czasu, ażeby nowy ląd na zachodzie nazwać imieniem Vespucciego. Kolumb i jego następcy odkryli nową część świata. Ponieważ ziemia jest kulą, więc za obcymi lądami musi znowu być woda, morze, niezmierzony ocean. Portugalczycy, którzy siedzą na Wyspach Korzennych, powiadają, że na wschodzie rozpościera się olbrzymie morze. Portugalia nie zagarnęła jeszcze oficjalnie Moluków, jeszcze brak jej do tego okrętów i wojska. Ale Robinsonowie na Amboinie i Ternate, przede wszystkim Francisco Serrao, wciąż piszą o potężnym morzu na wschodzie. Kto znajdzie przejście morskie przez nowy kontynent, ten będzie prawdopodobnie prędzej na Molukach niż Portugalczycy, którzy muszą najpierw odbyć długą drogę dokoła Afryki, by tam dotrzeć. Czy takie przejście istnieje? Czyżby nowy kontynent był na południu zrośnięty z zamarzniętą, niezamieszkałą strefą bieguna południowego, a na północy z Arktyką? Zdążając konsekwentnie do celu, Hiszpania wysyła wyprawę za wyprawą, by ustalić prawdziwy stan rzeczy. W roku 1510 wiadomo było, że do 33° na północ od równika, do okolic dzisiejszego Charlestonu, nie ma żadnej możliwości przepłynięcia. Po lewej burcie okrętu jest ląd, ciągnie się nieskończona linia wybrzeża, wznoszą się nieprzeniknione łańcuchy górskie. Vasquez de Ayllon, minister rządu w San Domingo, przekazał owego roku do Domus Indica, wszechmocnego urzędu kolonialnego imperium hiszpańskiego w Sewilli, wiadomości o wynikach badań przeprowadzonych przez okręt wysłany na północ - nie brzmiały one zbyt obiecująco. Rok 1513 przyniósł nową sensację europejskim geografom, politykom i władcom. Morze, którego domyślano się po drugiej stronie obcego kontynentu, istniało naprawdę. Hiszpański konkwistador Nuńez de Balboa oglądał je na własne oczy po trzech tygodniach straszliwego marszu przez dżungle Ameryki Środkowej. Balboa został wprawdzie wkrótce potem ścięty jako buntownik, ale jego doniesienia były tak doskonale udokumentowane, że nie mogły budzić wątpliwości. Nieznany ocean, ciągnący się od Ameryki aż do Chin, Indii i Moluków, był nie tylko teorią naukową, lecz rzeczywistością. Jeżeli jest ocean – wnioskowano - to musi gdzieś znajdować się także droga morska do niego prowadząca. Wszak jest nie do pomyślenia, ażeby rygiel amerykański rozciągał się bez szczeliny od bieguna do bieguna. Wniosek ten był tak nieodparty, że nawet skąpy, pozbawiony złudzeń, sceptyczny Karol V - niedługo potem dzięki kredytom Fuggerów obrany cesarzem hiszpańsko- rzymsko-niemieckim - musiał się z nim zgodzić. Stało się to za sprawą emigranta portugalskiego nazwiskiem Magalhaes; ten dymisjonowany, niezbyt reprezentacyjny oficer cudzoziemski stanął przed Karolem V i oświadczył kategorycznie, że wie, gdzie znajduje się przejście. Jeśli dadzą mu do dyspozycji kilka okrętów, opłynie całą ziemię dookoła. W tej postaci, w jakiej drogę tę wyobrażał sobie Fernando Magellan - bo tak będziemy odtąd według pisowni hiszpańskiej nazywali naszego bohatera - nie istniała ona w owym czasie. Została przekopana sztucznie i jako dzieło rąk ludzkich otwarta dopiero czterysta lat później - 15 sierpnia 1914 roku pierwszy okręt przepłynął Kanał Panamski, docierając w kilka godzin z Oceanu Atlantyckiego na Ocean Spokojny. Już Hiszpanie nosili się niegdyś z zamiarem przekopania Przesmyku Panamskiego; porwani szaloną dumą potomków Prometeusza, chcieli sami przebić drogę, której nie stworzyła natura. W r. 1551 przesadnie pobożny Filip II zakazał swym poddanym pod karą śmierci snuć takie przeciwne porządkowi boskiemu, a więc grzeszne myśli. Potem wszystko poszło w zapomnienie aż do czasu, gdy w XIX w. podjęto stare plany i gdy następnie z początkiem XX w. kanał zbudowano. Na szczęście Magellan nie mógł przewidzieć przyszłości. Był pewny, że przejście morskie widzi jak na dłoni. Historyk Leopold Rankę powiedział niegdyś o Kolumbie, że nigdy większy błąd nie miał większych skutków - można to zastosować w równym, a może nawet w większym stopniu do upartego szlachcica z Porto. Jak błąd ten powstał? Na czym Magellan opierał swe przekonanie, że droga morska istnieje? Przez długie wieki nauka biedziła się daremnie nad tym pytaniem. Przypuszczano, że Martin Behaim, główny kartograf korony portugalskiej, rodem z Norymbergi, pozostawił po swej śmierci w 1507 roku mapę z zaznaczeniem tej drogi. Zwrócono następnie uwagę na istniejący do dziś dnia słynny globus, który w roku 1515 sporządził Johan Schoener z Norymbergi i na którym, co prawda w zupełnie fałszywym miejscu, droga ta została istotnie umieszczona. Z olbrzymim mozołem starano się ustalić, czy mapa i globus znajdowały się w tesoria, tajnych archiwach królewskich w Lizbonie, i czy Magellan miał dostęp do tych materiałów. Wreszcie znaleziono starą niemiecką ulotkę, Copia der Newen Zeytung auss Presill Landt, tłoczoną w 1507 roku u Erharta Oeglina w Augsburgu. Podawała ona, że pewien okręt portugalski odkrył swego czasu, mniej więcej na 40° szerokości południowej, głęboką, ze wschodu na zachód biegnącą cieśninę morską, że przez dwa dni płynął po niej nie docierając jednak do końca, gdyż burza spędziła go z tej drogi. Jest jednak pewne, że kanał ten prowadzi do zachodniego morza, a więc można bez trudu dotrzeć tą drogą do Malakki. „A gdy przybyli do takiego klimatu i okolicy, a mianowicie na wysokość czterdziestu stopni, znaleźli kraj Presill z przylądkiem, to jest taki cypel, czyli miejsce, które wrzyna się w morze. I opłynęli lub okrążyli tenże przylądek... A gdy już minęli ten przylądek i pożeglowali na północo-zachód, wówczas zerwała się tak wielka burza i wiatr, że nie mogli dalej żeglować... Pilot, to jest dowódca lub kapitan, który płynął na tym okręcie, jest moim dobrym przyjacielem. Powiedział mi, że od tego przylądka Presill, który jest na początku kraju Presill, nie ma więcej niż sześćset mil do Malakki. Zamierza też w krótkim czasie tym viaggio, tj. drogą, popłynąć z Lizbony do Malakki i z powrotem, i spodziewa się, że korzenie okażą się wielką pomocą dla króla Portugalii..." Prawdziwe przejście, a mianowicie Cieśnina Magellana, leży na 52° szerokości południowej, i do niej żaden Europejczyk przed rokiem 1520 nie dotarł. Ale na 35° znajduje się rzeczywiście, niby otwarta rana w ciele kontynentu południowoamerykańskiego, potężny lej o długości setek kilometrów, który na pierwszy rzut oka można wziąć za drogę morską - jest to ujście rzeki La Plata. Możliwe, że opis z Newe Zeytung odnosi się do La Plata i że viaggio, przejście, które miało w tak krótkim czasie zaprowadzić do Malakki, było w rzeczywistości ujściem tej gigantycznej rzeki. Ale dopiero w 1515 roku Hiszpan Diaz de Solis dotarł do La Platy; podróż swą podjął on także w poszukiwaniu drogi morskiej na Ocean Spokojny i z początku był przekonany, że wreszcie udało mu się ją znaleźć. Bardzo rychło jednak stwierdził swą pomyłkę. Ponieważ ulotka niemiecka już osiem lat wcześniej pisała o La Plata, wydaje się, że jakiś okręt portugalski przybył tam jeszcze na długo przed Hiszpanami. Nie wiemy, jakiemu kapitanowi należy się sława tego odkrycia, ale nie jest wykluczone, że podróż ta była trzymana w tajemnicy, albowiem już w roku 1504 Manuel portugalski zabronił pod karą śmierci rozpowszechniania szczegółów o żegludze w obawie, by jakiś cudzoziemiec nie wyciągnął korzyści z odkryć Portugalczyków. A ponieważ potężna rzeka nie jest zaznaczona na żadnej ze starych map, lecz tylko paso, tj. wielki kanał, przecinający wszerz Amerykę Południową, przeto tu należy szukać źródła błędu Magellana. Dzieło Kolumba i Magellana przytacza się często na dowód, że podstawą wielu wspaniałych osiągnięć były omyłki. Prostaczkowie wyciągają stąd wniosek, że jest dość obojętne, czy motywy działania są obiektywnie uzasadnione, czy też nie, ważne jest tylko samo działanie. Znane jest powiedzenie, że wiara przenosi góry. Tutaj wiara dzielnego człowieka „przebiła" niejako wąwóz przez najtwardsze na świecie, kambryjskie skały Patagonii; przejście, w którego istnienie Magellan pokładał tak niewzruszoną ufność, rzeczywiście otwarło się przed nim. Ale znalazł owo paso bynajmniej nie tam, gdzie go się spodziewał. Tragiczną ironią losu poszukiwane paso znajdowało się tuż przed południowym cyplem olbrzymiego kontynentu amerykańskiego, wskutek czego byłoby właściwie obojętne, gdyby Magellan zamiast przepłynąć przez nazwaną od swego imienia cieśniną opłynął przylądek Horn. Ale sprawy stały, jak jeszcze zobaczymy, na ostrzu miecza, tak że gdyby cieśnina morska ukazała się choćby o jeden dzień później, Magellan byłby prawdopodobnie zawrócił. Snucie tego rodzaju refleksji nie leżało jednak zupełnie w naturze Magellana. Rozważania nasze są w pełnym znaczeniu tego słowa retrospektywne. Gdyby ktoś chciał dać im wyraz w obecności Magellana, odburknąłby on tylko opryskliwie. Człowiekiem tym rządziła wola, rozum i trzeźwe obliczenie, nie pozostawiał on nic przypadkowi, intuicji czy genialnej inspiracji. Był na wskroś realistyczny. Wszystko, co czynił, było od dawna zaplanowane i szczegółowo przygotowane. Gdy w jesieni 1517 roku przeszedł granicę portugalską jako transfuga, zbieg i emigrant, miał już w Hiszpanii nawiązane stosunki, przy pomocy których mógł się zrehabilitować. Zaledwie w rok po opuszczeniu ojczyzny wszedł w związki małżeńskie z Beatrix de Barbosa, córką dyrektora arsenału w Hiszipaniii. Małżonka jego nie była wprawdzie pięknością, ale przyniosła mu w posagu 600 000 marawedów, a niejako wraz z wyprawą - obywatelstwo hiszpańskie i stosunki z Domus Indica, słynnym urzędem kolonialnym w Sewilli. Albowiem teść, Diego de Barbosa, miał ścisłe powiązania z Domem Indyjskim. Gdy Magellan zwrócił się do Domu Indyjskiego, nie był już człowiekiem nieznanym. Mimo to było dość trudno wzbudzić tam zainteresowanie. Wreszcie, choć z pewnym wahaniem, Dom Indyjski zgodził się na plan Magellana. Wszechmocni radcy przedstawili sprawę swemu suwerenowi, Karolowi V, i znaleźli u niego posłuch. Cesarzowi przemówiły do przekonania plany Magellana i choć zazwyczaj udzielał konkwistadorom tylko sankcji cesarskiej, a nie gotówki, tym razem korona hiszpańska miała wyasygnować 6 454 209 marawedów (około 70 000 do 80 000 złotych franków). Znaczną częścią kosztów Karol V obciążył jednak finansistów prywatnych, a mianowicie niderlandzkiego armatora de Haro i jego przyjaciół, zastrzegając sobie przy tym lwią część ewentualnej zdobyczy. Taki sposób postępowania zdał już kilkakrotnie egzamin. Korona nie miała nic przeciwko temu, jeśli w ryzykownych przedsięwzięciach koła prywatne angażowały swoje kapitały, wiedząc, że i tak nie ominą jej wydatki w latach późniejszych. Państwo zawsze musiało pomagać, gdy poddani znaleźli się pewnego dnia w kropce. Nic dziwnego, że Karol V odnosił się z rezerwą do śmiałych planów. 22 marca 1518 roku w Valladolid doszło do zawarcia kontraktu: Karol V zobowiązuje się dostarczyć pięć okrętów i prowiant na dwa lata. Mianuje Portugalczyka adelantado y gobernador i wyznacza mu poza udziałem w zyskach z przyszłych odkryć znaczne uposażenie. Magellan natomiast przyjął na siebie tylko zobowiązanie, że „w obrębie należącego do Nas oceanu - jak brzmiał dokument umowy - odkryje wyspy, lądy stałe i liczne korzenie". Trzeba przyznać, że w tej ekspedycji całe ryzyko brała na siebie korona oraz prywatni finansiści; w razie fiaska wyprawy zainwestowany kapitał byłby stracony. Oznacza to bardzo wiele u tak pesymistycznego władcy jak Karol V, który myślał po kupiecku i znajdował się bezustannie w tarapatach finansowych; nie należy też zapominać, że zasypywano go dzień w dzień mnóstwem projektów i że sprzykrzyły mu się już górnolotne plany. Jeżeli mimo to zgodził się na częściowe finansowanie podróży, stało się to chyba tylko pod silnym wrażeniem, jakie wywarł na nim brzydki, kulejący były oficer portugalski o niezręcznych formach obejścia. Od Magellana biła siła wielkiej indywidualności, nieposkromionej i wbrew wszelkim przeciwnościom niezłomnej woli. Tak tedy Jego Cesarska Mość podpisuje umowę: „Jest objawem Naszej Łaski i Naszą Wolą, ażeby w uznaniu trudów i kosztów tej podróży wynagrodzić Was w ten sposób, iż z uzyskanego czystego zysku po potrąceniu kosztów na flotę możecie zatrzymać jedną piątą część. Ażeby podróż Wasza zapewniona była i abyście plan Wasz wykonać mogli, przyrzekamy Wam pięć okrętów: dwa po 130 ton, dwa po 90 i jeden na 60 ton, zaopatrzone w załogę, prowiant i armaty na dwa lata, na 234 osoby, łącznie z kapitanami i marynarzami, którzy będą flocie potrzebni. To Wam przyrzekam i zaręczam Moim królewskim słowem, że będę Was ochraniał, na znak czego składam ten podpis mego imienia. Valladolid, 22 marca 1518. Król" Minął cały rok, zanim zwerbowano załogę i przygotowano okręty do drogi. Jeżeli przy podpisywaniu umów korona okazała się zadziwiająco wielkoduszna, to teraz zaczynała wychodzić na jaw jej małostkowość. Żaglowce w liczbie pięciu, które zgodnie z umową winna była dostarczyć, były starymi jednostkami, nie nadającymi się już prawie do wypłynięcia na morze; Magellan musiał poddać je gruntownemu remontowi. Stefan Zweig w swej pięknej książce o Magellanie przytacza rachunki, które Portugalczyk zapłacił za wyposażenie swej floty. Znajdujemy tam między innymi następujące pozycje za remont zbutwiałych starych okrętów: 175 098 marawedów za drewno na belki i listwy, 104 244 „ wynagrodzenie za pracę cieśli, 6 790 „ za piłowanie listew, 142 532 „ za obicie metalem okrętów, 129 539 „ wynagrodzenie za uszczelnianie i smołowanie okrętów, 149 076 „ za zakup 173 sztuk płótna żaglowego, 324 170 „ za 221 cetnarów lin i konopi. Są to znaczne kwoty; widocznie okręty, dostarczone przez koronę hiszpańską, nie były w najlepszym stanie. Nie posiadały już prawie steng ani rej; w każdym razie Magellan wydał na ten cel 37 437 marawedów. Brak też było pomp okrętowych, a nawet sterów; takielunek był całkiem zbutwiały, nie było kotwic - krótko mówiąc, radcy dworu Karola V wybrali stare gruchoty, by możliwie tanim kosztem spełnić warunki umowy z Portugalczykiem. Także reszta wyposażenia była, jak dowodzą rachunki, niezmiernie skąpa, a materiał ludzki wręcz żałosny. Zwerbowano około 37 Portugalczyków, 30 Włochów i 19 Francuzów. Ponadto byli tam Flamandczycy, Baskowie, Niemcy, Grecy, Anglicy, Murzyni, Malajczycy i naturalnie Hiszpanie. Było wśród nich wielu desperatów i przestępców, którzy udziałem w wyprawie spodziewali się odzyskać wolność i dobre imię, przeważająca większość nigdy nie widziała morza i nie miała pojęcia o żeglarstwie. Było prawdziwym cudem, że z wyprawy tej w ogóle ktokolwiek wyszedł cało. Stocznia antwerpska de Haro wywiązała się solidnie ze swych zobowiązań; korona hiszpańska natomiast wykazała i tu swe przysłowiowe skąpstwo. Działalność jej ograniczyła się głównie do ochrony Magellana przed prześladowaniami ze strony Portugalczyków. Gdy się bowiem w Lizbonie dowiedziano, z jakimi planami wyemigrował do Hiszpanii, i gdy się następnie okazało, że pozostaje nieczuły na wszelkie zachody Portugalii usiłującej go skusić na przemian pieniędzmi i odznaczeniami, przypomniano sobie o brutalnych metodach, które według panujących ówcześnie przekonań były dozwolone także państwu i koronie, i postanowiono Magellana sprzątnąć. Ale to się nie udało. Dnia 10 sierpnia 1519 roku, rozwinąwszy na głównym maszcie flagę Hiszpanii obok herbu Magellana, potrójnej czerwonej belki w szachownicę na srebrnym tle, flota wypłynęła z Sewilli Gwadalkwiwirem w morze. Jeszcze przed wypłynięciem z portu doszło do starć z kapitanami, rzucających jaskrawe światło na trudne położenie Magellana mimo oficjalnej nominacji. Kapitanowie czterech pozostałych okrętów, Hiszpanie z dziada pradziada, przeważnie szlachetnego rodu, bardzo niechętnie poddawali się komendzie Portugalczyka; główny dowódca musiał na koniec osobiście ingerować, aby utrzymać dyscyplinę i zdusić w zarodku kiełkujący bunt. Własnoręcznie zakuł w żelazo kapitana okrętu „San Antonio", wiceadmirała Cartagenę, dając tym dosadnie do zrozumienia, że jemu wyłącznie przysługuje prawo wydawania rozkazów. Wywarło to zapewne niemałe wrażenie na załodze zebranej z wszystkich prawie narodowości Europy. Ostatecznie udało się Magellanowi zaprowadzić dyscypliną i na razie nastały lżejsze dni. Z końcem listopada 1519 roku flota dotarła w okolicy dzisiejszego Recife- Pernambuco do wybrzeży Brazylii, a 13 grudnia, po jedenastu tygodniach podróży, rzuciła kotwicę w zatoce Rio de Janeiro. Zmęczeni marynarze byli uszczęśliwieni, wydawało im się, że znaleźli się w raju. Właściwie flota nie powinna była się tu wcale zatrzymać. Instrukcja króla zabraniała wyraźnie lądowania w obrębie portugalskiej strefy interesów. Ponieważ jednak kuzynowie z Lizbony nie mieli tam żadnej faktorii, a cudownie piękna zatoka była jeszcze ziemią niczyją, Hiszpanie wysłali spokojnie swoje łodzie na ląd. Ludzie Magellana zajadali z zadowoleniem nie znane im owoce, „wielkie okrągłe szyszki", które brązowi krajowcy nazywali ananasami, nadzwyczaj słodkie i smaczne, bataty, mączny owoc przypominający smakiem kasztany, wreszcie trzcinę cukrową, którą w owym czasie uprawiano już wprawdzie w Afryce północnej, a także w wielu miejscowościach w Hiszpanii i Włoszech, ale była ona jeszcze rzadkością. Ptactwo rodzime, jak kury, gęsi i papugi było równie poszukiwane. Ogromnym powodzeniem cieszyły się oczywiście młode dziewczęta z Rio de Janeiro. Miały one, jak piszą stare dzienniki z tej podróży, „za całe odzienie tylko swe włosy". W zamian za nóż albo zwyczajny topór można było otrzymać od razu dwie lub trzy z tych pięknych cór Ewy. Brzmi to niezbyt rycersko i bardzo merkantylnie. Większość owej gromady podejrzanych typów, z których składała się załoga Magellana, myślała też zrazu z pewnością tylko o taniej przyjemności. Jednakże między wierszami starych opisów jest coś więcej. Nawet ci zdziczali ludzie byli wzruszeni wdziękiem i naturalną szlachetnością, którą wyróżniały się dziewczęta i kobiety owego najpiękniejszego portu świata. Magellan siedział tymczasem w swojej kajucie drżąc z niecierpliwości. Stwierdził za pomocą astrolabium, że są mniej więcej na 24° szerokości południowej. Na 40° ma znajdować się droga morska przecinająca kontynent, a więc dzieli go jeszcze tylko szesnaście stopni od celu. Nerwowo popędza swych ludzi, wszystko wydaje mu się nie dość szybkie. Jednakże po jedenastu tygodniach podróży przywarły do okrętów glony, muszle i różne zielsko, żagle trzeba załatać i doprowadzić do porządku, liny posplatać, krótko mówiąc, minęły dwa tygodnie, zanim admirał otrzymał meldunek, że flota jest gotowa do wypłynięcia na morze. 26 grudnia Magellan rozpoczyna decydującą w swym przekonaniu fazę podróży. Przy pomyślnym wietrze każe rozwinąć wszystkie żagle; armada pędzi z pełną szybkością na południe, po czternastu dniach żeglowania przebyła okrągło dwa tysiące kilometrów wzdłuż wybrzeża. Admirał widzi z głęboką radością, że brzeg po prawej burcie okrętu skręca powoli na zachód. Przy wyspach Lobos, niedaleko dzisiejszego Montevideo, obcy ląd zatacza wklęsły łuk prawie pod kątem prostym. Równocześnie otwiera się na pełną szerokość olbrzymi lej, który wydrążyło ujście La Platy. Magellan jest przekonany, że znalazł cieśninę prowadzącą do „Mar del Sur", morza południowego, toteż pierś jego rozpiera duma i radość. Nie może dłużej milczeć. Niebawem cała flota wie, że droga morska została odkryta, i widząc olbrzymią wodę ciągnącą się w nieskończoność na zachód, cała załoga wraz z krnąbrnymi kapitanami jest przekonana, że już za kilka dni wszyscy będą mogli wyruszyć do bogatego Kataju i złotego Cipangu. Co dziwna jednak, żadnemu z 270 ludzi Magellana nie przyszło na myśl, by wyrzucić za burtę wiadro i sprawdzić smak wody. Daleko przed ujściem La Platy woda jest jeszcze słodka, jest wodą rzeczną. Hiszpanie są tak pewni swej sprawy, że nawet gliniastożółty kolor morza nie budzi w nich żadnego podejrzenia. Pełne dwa tygodnie upływają na rozpaczliwym lawirowaniu i manewrowaniu żaglami, na coraz żmudniejszych poszukiwaniach w łodziach, zanim wreszcie dla wszystkich stanie się jasne, że nie ma tu żadnego przejścia, że olbrzymia zatoka jest ujściem potężnej rzeki, a droga do Azji przez morze południowe jest równie daleka jak przedtem. Magellan dzielnie znosi doznany zawód. Badawczo śledzą go dziesiątki par oczu, gdy 2 lutego 1520 roku daje z pokładu swego okrętu rozkaz do odwrotu. Ale żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy. Żagle podnoszą się i z rześkim wiatrem północnym armada płynie znowu na południe. Po tym ciosie pozostała admirałowi jeszcze jedna furtka, którą może się ratować. Stare opisy podają, że przejście znajduje się na 40° szerokości południowej. A on jest dopiero na 35°, dzieli go tedy jeszcze wiele mil morskich od celu - lub od zupełnego załamania się wszystkich jego nadziei. Ale czy naczelny dowódca wyprawy był istotnie tak pewny, tak pełen wiary i ufności, jak sądzą jego współcześni? Czy od pierwszego dnia nie czaił się w nim przecież jakiś cień wątpliwości? W Domu Indyjskim w Sewilli starzy fachowcy, kontrolując rachunki Magellana za prowiant, kręcą z zafrasowaniem głowami. Zabrał z sobą 21 383 funty sucharów okrętowych, 480 funtów oleju, 570 funtów peklowanego mięsa, 1120 funtów sera, 200 baryłek sardynek, 238 tuzinów pęków ryb suszonych i 1170 funtów ryby suszonej w beczkach. Ponadto olbrzymie ilości fasoli, grochu, soczewicy, mąki, ryżu, cukru, czosnku, cebuli, rodzynków, fig, kaparów, soli, miodu itd. Wystarczyłoby tego do wyżywienia jego floty przez pełne dwa lata. Po co temu przybłędzie z Portugalii taka ilość prowiantu? Jakie ma zamiary? W Domu Indyjskim szepty krążą od drzwi do drzwi. Ale lepiej nie zadzierać z faworytem Karola V, z zięciem dyrektora arsenału. Ludzie milczą więc, a na pokładzie jeden tylko Magellan wie, jak dobrze wyprawa jest zaopatrzona w żywność. Czyżby admirał zostawił sobie tutaj jeszcze jedną furtkę otwartą? Pewne jest, że jego zapasy żywności mogły wystarczyć na dwa lata. Pewne jest dalej, że trzymał w tajemnicy ilości zapasów. Gdyby powiedział swoim marynarzom, że powinni liczyć się z dwuletnią podróżą, trzeba by ich chyba było przemocą wlec na okręty. 24 lutego 1520 roku, w trzy tygodnie po spiesznym wyruszeniu znad La Platy, Magellan przebył tysiąc dwieście kilometrów wzdłuż wybrzeża aż do Zatoki San Matias na 42° szerokości południowej. Posuwał się więc dość powoli, gdyż wpływał do każdej zatoczki i każdego zagłębienia. W jego duszy płonie jeszcze ognik nadziei. A gdy pięć statków hiszpańskich mija Punta Vermeja, wejście do Zatoki Św. Mateusza, gdy nawet z bocianiego gniazda na sto mil morskich otwartego morza nie widać lądu, wtedy przez dwanaście godzin żeglowania wydaje się znowu, jak gdyby wreszcie natura przebiła tu jakąś cieśninę. Ale już wieczorem 24 lutego 1520 roku Magellan wie, że i ta ostatnia nadzieja była złudna. Nie jest to cieśnina, lecz wielka zatoka. O zachodzie słońca admirał schodzi z kamiennym wyrazem twarzy z pokładu. W ciszy kajuty chwyta go coś lodowatymi szponami za serce, gdyż zdaje sobie sprawę, że odtąd jest swym własnym więźniem. Czy ma jutro rano wezwać kapitanów? Czy ma im powiedzieć, że się pomylił, że nie ma żadnego paso i w najlepszym razie można będzie w lipcu lub sierpniu, gdy skończy się zima południowa, udać się znowu na poszukiwanie tego fantomu, tej idee fixe rzekomego przejścia? Zakuliby go w żelaza, połamaliby mu kości, gdyby mi to powiedział. Tej nocy Magellan powziął zapewne postanowienie żeglowania dalej - za wszelką cenę. Może sam przypłaci to życiem - niech tam, wielkich widoków i tak już nie ma! Może przypłacą to życiem wszyscy, cała załoga. A niech idą do diabła! Nie tylko temperament awanturnika podszepnął admirałowi postanowienie kontynuowania podróży i przetrzymania za każdą cenę. W cichości ducha żywi wciąż przekonanie, że jego plan jest słuszny, choćby założenia tego planu, tj. tajne mapy, były fałszywe. O tej decydującej nocy tradycja nie przekazała ani słowa. I jeśli oczyma wyobraźni widzimy głównego dowódcę krążącego z kąta w kąt po ciasnej kajucie, możemy się mylić. Może Fernando Magellan spał przez osiem godzin głęboko, bez snów i nie był poruszony doniosłością powziętej decyzji. Natury genialne lub opętane jakąś nianią żyją, bądź co bądź, w innym klimacie duchowym niż przeciętny, normalny człowiek. Genialność i szaleństwo przechodzą w siebie niepostrzeżenie i w praktyce musimy poprzestać na tym, że ze skutków pewnego sposobu zachowania się lub działania wnosimy, czy ich inicjator był geniuszem, czy szaleńcem. Tak więc podróż ciągnie się dalej, aż 31 marca 1520 roku kotwice okrętów hiszpańskich zachrzęściły na dnie zatoki portu San Julian. Magellan zawiadamia swych ludzi, że zamierza tu przezimować. Równocześnie wydaje rozkaz zmniejszenia dziennych racji żywnościowych do połowy. Jest to otwarte wyzwanie i w dwa dni później następuje to, czego oczekiwał - wybucha bunt. Posiadamy obszerne i dokładne opisy tego wydarzenia. Wyszły one spod pióra Antoniego Pigafetty, młodego patrycjusza z Vicenzy we Włoszech, który z żądzy przygód rzucił ogólnie poważaną i zamożną rodzinę. Antonio Pigafetta znajdował się w podróży, którą w owych czasach zwykli byli odbywać potomkowie szlachetnych rodów. Prowadziła ona zazwyczaj przez Rzym i Paryż na dwór cesarski i miała dostarczyć młodym pankom okazji wyszumienia się i rozejrzenia po świecie. Młody szlachcic włoski zjawił się więc pewnego dnia w orszaku protonotariusza papieskiego na dworze Karola V w Barcelonie, gdzie słysząc o Magellanie i jego tajemniczej wyprawie, zwrócił się do Karola V z prośbą o zezwolenie na wzięcie udziału w ekspedycji. Popiersie Karola V z 1517 roku, dłuta Konrada Meita, przedstawia go jako pełnego życia, ciekawego i zapewne żądnego przygód. Kto je widział, nie wątpi, że równie żądny przygód, ciekawy i pełen życia młodzieniec, jakim był Antonio Pigafetta, zezwolenie to natychmiast otrzymał. Może nawet młody cesarz żałował, że sam nie może wyruszyć z Magellanem w daleki świat. Prawdopodobnie bawiło go także, że pomoże swemu rówieśnikowi wydostać się z przywiązanego do tradycji środowiska i domu rodzinnego. Jakkolwiek było, Antonio Pigafetta otrzymał bardzo rychło dokument zaopatrzony we wspaniałe pieczęcie, w którym w niezwykle zawiłym dworskim stylu zawiadomiono go, iż został tajnym pisarzem Magellana i w tym charakterze ma wziąć udział w wyprawie. Tak więc nasz żółtodziób, naiwny i zmieszany, niezdolny zrozumieć, co się właściwie dokoła niego dzieje, znalazł się nagle wśród zbieraniny zawodowych awanturników, ostrożnych urzędników, pozbawionych wszelkich skrupułów geszefciarzy i starych wilków morskich. U niego w domu nie mówiono nigdy o pieniądzach i interesach, o tym, że poza prawami jego warstwy istnieją jeszcze jakieś inne prawa. Nigdy przedtem nie słyszał, że w dżungli życia potrzebne są mocne szczęki, chytrość, przebiegłość i silne łokcie. Ród jego dawno już zapomniał, że dzięki tym pierwotnym przymiotom sam przed kilkoma wiekami dźwignął się w górę i dopiero uzyskawszy samodzielność, stworzył obowiązujący ideał patrycjusza. Niejeden byłby na miejscu Antonia Pigafetty nieraz szukał ocalenia w ucieczce, wróciłby do papieskiego protonotariusza i pojechał z zadowoleniem dalej do Paryża. Ale młody patrycjusz włoski był ulepiony z innej gliny, mimo strachu pozostał na pokładzie. Odbył całą podróż, od pierwszego do ostatniego dnia, należał do nielicznych, którzy tę podróż przeżyli, którzy powrócili z niej do kraju rodzinnego, był chyba jedynym, który w drodze poczynił notatki. Ponieważ wiedział, że jest greenhornem, trzymał się z dala od trudnych, skomplikowanych spraw. Czuł, jak każdy na pokładzie, tlący płomień niezgody między Magellanem a jego kapitanami. Ale nie pisze o tym, w jego pamiętnikach nie ma ani słowa o grze intryg. Wiedział, że przy swej prostoduszności i naiwności i tak nie zrozumie prawdziwego znaczenia świszczących w ukryciu zatrutych strzał, zakładanych perfidnie sideł i zarzucanych w ciemności dławiących pętli. Dlatego trzymał się na uboczu i ograniczał do faktów, do konkretnych wydarzeń. Te jednak notował z fotograficzną wiernością. „Pozostaliśmy piąć miesięcy w porcie, który nazwaliśmy portem San Julian. W tym czasie wybuchło niezadowolenie i nieufność wobec Magellana. Gdy tylko rzucono kotwicę w tym porcie, Magellan wydał rozkazy, by wybudować na lądzie mieszkania. Nakazał też zmniejszenie dziennych racji żywnościowych, ażeby zapasy okrętowe wystarczyły jeszcze na dłuższy czas. Sprzeciwili się temu zarówno załoga, jak i kapitanowie. Ludzie niezadowoleni żądali powrotu do ojczyzny. Magellan odmówił wszelkich rozmów na ten temat, a gdy nie dawali mu spokoju, kazał najoporniejszych pochwycić i ukarać. Ale rozgoryczenie jeszcze się przez to wzmogło. Gdy 1 kwietnia 1520 roku na rozkaz Magellana wszyscy mieli wyjść na ląd, aby wziąć udział w mszy, kapitanowie Juan de Cartagena, Luis de Mendoza i Gaspar de Quesada nie zjawili się. Wkrótce potem wybuchł otwarty bunt. Na czele stanął Juan de Cartagena. W nocy z 1 na 2 kwietnia wdarł się na okręt «San Antonio», wziął do niewoli jego kapitana, który był oddany Magellanowi, i zmusił załogę do oddania broni. Rankiem 2 kwietnia buntownicy mieli w swej mocy trzy okręty, gdyż kapitan «Victorii» przeszedł także na ich stronę. Magellanowi pozostał wierny prócz jego okrętu «Trinidad» tylko «Santiago» pod kapitanem Serrano. Podstępem udało się jednak admirałowi wejść w posiadanie «Victorii». Wtedy z trzema Okrętami stanął przed wejściem do portu. Szczęście mu sprzyjało. W nocy «San Antonio», którego załoga była po stronie buntowników, urwał się z kotwicy, a wiatr zepchnął go na statek głównego dowódcy. «San Antonio» został szybko wzięty, tym bardziej że załoga przeszła od razu na stronę Magellana. Na skutek tego wydarzenia Juan de Cartagena ze swoją «Conception» musiał poddać się admirałowi. Winni buntu niezwłocznie ponieśli karą. Najpierw uwięziono przywódców. Kapitan Mendoza, który dowodził «Victorią», został zabity podczas nagłego zaskoczenia, Magellan wszedł więc znowu w posiadanie jego okrętu. Juana de Cartagena i pewnego kapłana, który przyłączył się do buntu, wysadzono na ląd i pozostawiono swemu losowi. Załogi, które dopuściły się buntu, zostały ułaskawione..." Tak pisał Pigafetta jako naoczny świadek. Nie wspomina ani słowem o psychologicznych powikłaniach, o rozgoryczeniu kapitanów, o tym, że Magellan zdawał sobie dokładnie sprawę z sytuacji i jako główny aktor i protagonista chóru w jednej osobie, czekał tylko, aż nadarzy się odpo- wiednia okazja, by ukarać winnych. Sąd kapturowy sądził w maskach, pod dębem łub na skrzyżowaniu dróg, bez kotar i tła. Sądy doraźne potrzebują jedynie pala, by przywiązać do niego delikwenta, i kupy piasku, na którą osuwa się jego ciało przeszyte kulami. Bogini sprawiedliwości nie potrzebuje żadnego sztafażu. Wszędzie tam natomiast, gdzie się nie tylko dokonywa aktu zemsty i sądu, lecz gdzie chodzi o wywarcie wrażenia, o podkreślenie straszliwej świętości prawa - tam niezbędny jest doświadczony reżyser i sugestywna sceneria. Magellan zdawał sobie sprawę, że jego zamiary wymagają odpowiedniej dekoracji. Dostarczyła mu jej zima w porcie San Julian - skłębione chmury, groźne skały, lodowate pustkowie. Przeciągają burze, zapada noc arktyczna, świat wydaje się szary i beznadziejny. Dwóch przywódców Magellan kazał wysadzić na bezludny ląd. Wszelki słuch o nich zaginął. W kraju, który w przyszłości dał możność życia dziesiątkom tysięcy ludzi, ci dwaj przepadli, zginęli - z trwogi, z własnych przywidzeń, pod wrażeniem kulis, które wybrał sprawca ich dramatu. Trzeci przywódca ma być ścięty. Jest nim kapitan Gaspar de Quesada, zdolny i wypróbowany oficer korony hiszpańskiej, toteż jego stracenie powinno się stać prawdziwym widowiskiem teatralnym. Protokół spisany przez escribanos, pierwszych pisarzy sztabu, liczy wiele stron. Wyrok jest bardzo długi, obciążony hiszpańskim balastem formułek, choć był przecież z góry postanowiony. Stracenie przebiega, jak gdyby było starannie wyreżyserowane na wielu próbach: na tle skał stoi w półkolu jakby zamarła załoga i oficerowie, na groźnym niebie ciemne chmury. Na środku sceny pień do straceń, przed nim ponury pan życia i śmierci - admirał: krótkonogi, kulejący, o niepewnym wzroku, niskim czole, zarośniętym siwiejącymi włosami. Lodowaty powiew idzie od niego ku widzom. Dreszcz przebiega im po plecach. Jakież diabelstwo stary wymyślił! Obok pnia, do którego przywiązują Gaspara de Quesadę, stoi Luis de Molino, jego sługa i brat mleczny. Magellan przyrzekł darować mu życie, jeśli on odbierze je swemu panu. I Molino jest posłuszny szatańskiemu rozkazowi. Głowa Quesady pada pod ostrym, ciężkim mieczem, straszliwie trzeszczą strzaskane kręgi, czerwony strumień krwi wytryska jak źródło z otwartej czeluści szyi, zwierzęce wycie Luisa Moliny odbija się od skał przeraźliwym echem. Pigafetta, tajny pisarz i zaufany Magellana, był, jak większość podoficerów, po stronie admirała. Kapitanowie, którzy powstali przeciw Magellanowi, wydają mu się zwykłymi buntownikami. Czy byli jednak nimi istotnie? Magellan, mimo że był opętany swą ideą, zdawał sobie niewątpliwie sprawę, że powstający przeciw niemu ludzie nie byli w gruncie rzeczy buntownikami. Zaimponowali staremu żołnierzowi: ich zamierzenia były doskonale przemyślane i pod względem "wojskowym wykonane precyzyjnie. Udało im się obezwładnić go błyskawicznym zamachem na „San Antonio", bez rozlewu krwi, bez krzyku - co było nie lada wyczynem! Poza tym byli przecież zatwierdzeni przez króla jako inspektorzy, skarbnicy i oficerowie rachunkowi wyprawy. Zepchnięci przez admirała na drugi plan, mieli niewątpliwie obowiązek oprzeć się temu. Z ludzkiego punktu widzenia nie można im nawet wziąć za złe, że chwycili za szpady, aby bronić własności swego króla przeciwko szalonemu, ich zdaniem, przełożonemu. Magellan przeżywał głęboką wewnętrzną rozterkę. Nikt nie wie, jak ją przezwyciężył, gdyż ani on, ani ktokolwiek inny nie napomknął o niej choćby słówkiem. Toteż musimy zadowolić się tym, co nam przekazała historia. Magellan odczuł silnie tragizm swej sytuacji. Po jednej stronie stał szlachcic, który dla zrealizowania swego wielkiego planu wywędrował z niewdzięcznej ojczyzny, stary żołnierz o reputacji splamionej dezercją - już choćby z tego powodu musiał za wszelką cenę osiągnąć swój cel. Po drugiej stronie - szlachetnie urodzeni oficerowie, zobowiązani uroczystą przysięgą do wierności swemu królowi, których poczucie obowiązku zmusza do przeciwstawiania się szalonemu, cudzo ziemskiemu admirałowi. Mierząc ludzką miarą, gra była równa. Ale ów dezerter, cudzoziemiec i opętaniec nie mógł tak działać jak człowiek prywatny. Dopóki istniała choćby najmniejsza możliwość odkrycia drogi morskiej na Ocean Spokojny, dopóki okrętom jego nie zamknęła przejścia na południe taka sama zapora grubego na metr lodu, jaka przed dwudziestu laty zamknęła drogę północnozachodnią Gioyanniemu Caboto, dopóty był więźniem swego zadania. Musiał tedy uważać za niesubordynację i ukarać jako bunt to, co było właściwie tylko obowiązkiem. Musiał zadawać ciosy, odbijać je, grać zuchwale va banque. Uczynił to też z szatańską wręcz zręcznością, nie pomijając żadnego szczegółu, z somnambuliczną pewnością geniusza. W kilka godzin po wybuchu buntu trzyma swą flotę znowu mocno w garści. 8 Jako stary żołnierz Magellan znał dobrze wielkiego wroga swego obozu zimowego. Był nim nie głód, lecz bezczynność. Przed niewielu laty admirał był przecież sam jeszcze zwykłym żołnierzem. Wie zatem, co to znaczy, gdy setki ludzi stłoczonych na małej przestrzeni wałęsają się bez zajęcia i powtarzają znane do znudzenia kawały i anegdoty. Nic dobrego z tego nie wychodzi; bezczynność prowadzi do niesnasek, a wreszcie do buntu, buntu od dołu. Tu, na odludnym, pustym wybrzeżu, wśród ciągłych burz zimowych, w mglistym mroku panującym na tych szeroko- ściach geograficznych niebezpieczeństwo to jest szczególnie wielkie. Magellan musi więc popędzać swoich ludzi tak, by upadali ze zmęczenia. Przez prawie sześć miesięcy pędzi ich jak nagonka dziką zwierzynę. Załogi okrętów ścinają drzewa, przycinają belki i listwy, naprawiają żagle, ładują balast. Następnie budują zbiegające pochyło do wody tory wyciągu, a gdy olbrzymie windy wyciągnęły okręty na ląd, remontują stępki, odnawiają zbutwiałe części kadłubów, ciosają, klepią, świdrują, smołują i uszczelniają, zamiatają, szorują i malują, jak gdyby nazajutrz mieli wyruszyć w dalszą drogę. Ludzie Magellana przeklinają „terapię pracy" swego admirała. Ale nie buntują się i nie chorują. A oprócz tego tak uporządkowali okręty, że są wspanialsze niż kiedykolwiek. Gorszy jest los Magellana, gdyż trapi go niepewność. Kazał ogłosić, że będzie żeglował do 75° szerokości południowej. Potem chce skręcić na wschód i płynąć do Wysp Korzennych zwyczajną drogą przez Indie Wschodnie. Jest to oferta pokojowa wobec kapitanów. Ale jest to równocześnie kapitulacja Magellana, przyznanie się do własnej niepewności. Przez to prowokuje ponownie bunt. Ale bunt nie wybucha. Ludzie czują jeszcze zbyt dobrze strach w kościach. Nie buntują się też, gdy Magellan w niecierpliwości ducha decyduje się o wiele za wcześnie na działanie i z końcem maja 1520 wysyła w ciemność i burzę korwetę „Santiago" na rekonesans w kierunku południowym. Kapitan Serrano wypływa bez słowa sprzeciwu. Ale nie powraca. Mijają tygodnie, aż wreszcie dwie słaniające się i wygłodniałe postacie schodzą ze wzgórz do portu San Julian. Byli to marynarze z „Santiago", którzy przynieśli hiobową wieść, że okręt rozbił się i zatonął, a ci, którzy uszli z życiem, znajdują się o kilka dni drogi stąd na południe, głodni i bezdomni wśród dzikich skał. Te smutne wieści przerywa nagle sensacja. Na wzgórzach okalających ze wszystkich stron port San Julian ukazuje się pewnego dnia dziwna istota podobna do człowieka. Hiszpanom, którzy byli średniego wzrostu, wydała się ona nadludzko wielka, olbrzymia. Zwłaszcza nogi tej istoty ludzkiej, jak opowiadali później hiszpańscy podróżnicy, były niezwykle długie. Nazwali tedy owego człowieka patagón, „wielkonogi", i dotychczas kraj, w którym olbrzymy te żyją, nazywa się Patagonią. Niezgrabne człeczysko, które wynurzyło się jakby z nicości, wydaje się być w dobrym humorze: tańczy i śpiewa. Ciekawy Pigafetta, który od długiego czasu nie miał nic do opisywania w swym dzienniku, rozkoszuje się tą sceną jak prawdziwy dziennikarz. Nic nie uchodzi jego uwagi. Widzi czerwone i żółte koła, które dzikus wymalował sobie dokoła oczu - oznaka szczepu Tehuelche, „ludu południowego", jak krajowcy sami siebie nazwali. Opowiada, że dziwne to stworzenie ubrane było w kunsztownie zszyte skóry jakiegoś nieznanego zwierzęcia, w futro guanako, które Patagończycy noszą jeszcze obecnie. Z uśmiechem przypomina sobie, że admirał kazał jednemu z marynarzy, aby także tańczył, śpiewał i jak ów dzikus rzucał poza siebie piasek. Ku wielkiej uciesze swych towarzyszy marynarz okazał się przy tym tak zręczny, że krajowiec zrozumiał, iż obcy ludzie nie żywią wobec niego złych zamiarów, i podszedł do nich bliżej. „Dał się spokojnie zaprowadzić na małą wyspę, na którą udali się także kapitan i jego towarzysze. Patagończyk był widocznie uradowany, że nas zobaczył, i wskazywał palcem ciągle na niebo, chcąc widocznie w ten sposób wyrazić, że według jego przekonania zeszliśmy stamtąd. Człeczysko było przy tym tak (potężnie wielkie, że nasze głowy sięgały mu najwyżej do pasa. Kapitan kazał mu dać jeść i pić i podarował mu oprócz innych rzeczy także lusterko. Gdy olbrzym ujrzał się w nim, zatoczył się ze strachu tak szybko i silnie w tył, że przewrócił czterech marynarzy, którzy przypadkowo stali tuż za nim." Tak pierwotnego człowieka żaden z Hiszpanów jeszcze nie widział i gdy ukazało się jeszcze kilku Patagończyków zwabionych hałasem, a wśród nich także kilka „olbrzymek", uciecha była ogromna. Ludzie mieli ochotę schwytać jednego z tych potężnych chłopów, by zabrać go z sobą do Hiszpanii. Było przecież niezmiernie pocieszne patrzeć, jak pożerał żywe szczury, jak kilku kęsami połykał pół komiśniaka, jak oglądał na wszystkie strony lusterko i dzwonki, które mu podawano. Potem pokazano mu kajdanki na ręce i wyjaśniono, że jest to wspaniale pobrzękująca ozdoba. Dzikus nie przeczuwając nic złego uwierzył, ale gdy stalowy pierścień nagle z chrzęstem się zamknął, olbrzym był bezbronny i w okowach; zaciągnięto go na jeden z okrętów, gdzie jednak w niedługi czas potem zginął jak zwierzę. Magellan otrzymał z Domu Indyjskiego rozkaz, aby przywiózł z sobą okazy wszystkich ludzi, zwierząt i roślin, jakie podczas swej podróży odkryje. Użycie gwałtu było mu jednak w głębi serca niemiłe. Krajowcom z zatoki Rio de Janeiro włos z głowy nie spadł. Dotknęło go boleśnie, że biedny dzikus doznał tu takiej krzywdy. Nieszczęście i śmierć czyhają widocznie w porcie San Julian. Precz stąd czym prędzej! Z końcem sierpnia 1520 roku można było nareszcie wyruszyć. Magellan wypłynął już tylko z czterema okrętami. Była to niedobra podróż. Szalały dzikie burze wiosenne, które bez żadnych znaków ostrzegawczych spadają tutaj nagle z wyżyn na morze i są niebezpieczne nawet dla nowoczesnych okrętów. Jeszcze lód pływał po wodzie, dni były krótkie, a noce ciemne, burzliwe i długie. Brak „Santiago" dawał się przy tym stale i dotkliwie we znaki. Był to najmniejszy okręt armady, ale też najbardziej zwrotny i o najmniejszym zanurzeniu. Gdy chodziło o zwiady, gdy trzeba było przepłynąć niesamowite, czarne fiordy - zadania te powierzano małej korwecie. Teraz Magellan musi do tego celu użyć wielkich, ciężkich okrętów. Po dwóch dniach ma tego dość. U ujścia rzeki, którą „Santiago" odkrył na krótko przed zatonięciem, dowódca zatrzymuje się, a 26 sierpnia rozbija znów na dwa miesiące obóz zimowy. Jest to naprawdę złośliwość losu. Albowiem o dwa dni drogi dalej na południe leży paso; wśród potężnych murów z gnejsu i granitu otwiera się tak długo poszukiwana cieśnina. Bardzo blisko ujścia Santa Cruz! Ale Magellan nie wysyła nawet łodzi. Głos wewnętrzny, który wiódł go aż do tego miejsca, poprzez wszystkie przeciwności, nagle zamilkł. Zgasła ufność, jest jakby przerażony beznadziejnością i rozpaczą, stracił odwagę i ochotę do działania. A jednak nie poddaje się. 18 października 1520 roku flota znowu podnosi kotwicę i po krótkiej podróży mija zatokę leżącą na południe od wdzierającego się daleko w morze przylądka. Jest 21 października, dzień jedenastu tysięcy dziewic. Znajdują się na 52° szerokości południowej. Pogoda jest zmienna, co chwila zrywa się porywisty wiatr, morze marszczy się krótkimi falami. Zatoka wygląda jak każda inna, a oficerowie i kapitanowie nie badają jej nawet bliżej. Mój Boże, okaże się z pewnością, że to znowu fiord, który po pewnym czasie zgubi się gdzieś wśród lądu. Magellan miał pewnie także wątpliwości i był niezdecydowany. Minął rok, od kiedy wyruszyli z Sewilli. Zużyto już więcej niż połowę prowiantu. W najlepszym razie czekają go jeszcze długie miesiące podróży. Czas nagli, każdy dzień jest cenny. Czy znów próbować? Wydaje wreszcie rozkaz. Wysyła okręty „San Antonio" i „Conception" polecając im, aby wróciły najpóźniej po pięciu dniach. Nie chce więcej ryzykować. Okręty ruszają i pędzone rześkim wiatrem znikają za przedgórzem. Zaledwie znikły z oczu, nad zatoką zrywa się orkan. „Trinidad", okręt flagowy Magellana, i „Victoria" zdołały ujść jeszcze na redę. Pozostałe dwa okręty znajdowały się jednak już zbyt daleko w cieśninie, miotane gwałtowną burzą. Nie ulega wątpliwości - są stracone! Dokładny opis zdarzeń owego dnia zawdzięczamy znowu Pigafetcie. Ani słowa o dramatis personae, o czynnych i biernych aktorach tragedii. Wydarzenia są ważniejsze niż ludzie. Srebrny ołówek notuje lakonicznie: „Burza zapędziła oba okręty głębiej w zatokę. Marynarze myśleli już, że rozbiją się o skalne brzegi, gdy nagle dostrzegli otwór, w który wpłynęli. Popłynęli dalej tą drogą i przybyli do nowej zatoki, z której dostali się przez drugą cieśninę do jeszcze innej zatoki. Zadowalając się tym, zawrócili, aby jak najszybciej przybyć z dobrą nowiną do Magellana. Byli w drodze dwa dni. Myśleliśmy, że rozbili się podczas burzy. Gdy ujrzeliśmy unoszący się na lądzie dym, uważaliśmy to za znak dany nam przez rozbitków. W tej chwili jednak obydwa okręty wypłynęły do nas z zatoki z rozwiniętymi żaglami i powiewającymi flagami. Rozległy się wystrzały armatnie i słychać było okrzyki radości..." Można sobie wyobrazić, co chwila ta oznaczała dla Magellana. Nie był jeszcze pewny, czy długi kanał prowadzi do „Mar del Sur", czy z szarego, skalistego pustkowia istnieje przejście do słonecznych brzegów Mórz Południowych, które Balboa odkrył przed kilku laty. Ale do tej pory nie napotkali fiordu, który wrzynałby się tak głęboko w ląd jak ten. Czyżby ,to była istotnie upragniona cieśnina? Choć załoga i kapitanowie obu okrętów zapewniają, że nie może to być koryto rzeki, gdyż woda była przez cały czas niezmiennie słona, a aż do ostatniego zakrętu przypływ i odpływ zaznaczały się głębokim opadaniem i potężnym podnoszeniem się wody. Magellan każe wysłać na zwiady barkas okrętu admiralskiego. A więc naprzód! Nie czekając prawie na rozkaz podnoszą się żagle, winda wyciąga z chrzęstem kotwicę, po czym najpierw z lekkim chybotaniem, potem poddając się błogo wiatrowi, cztery okręty lecą jak cztery strzały w stronę kanału, w którym znikł barkas. Z obu stron czają się milczące rafy i ławice. Jak okiem sięgnąć nie widać żywego stworzenia. Ale w nocy jarzą się wokoło niezliczone ognie, tak że Hiszpanie nadają temu posępnemu, niesamowitemu lądowi nazwę „Tierra del Fuego", Ziemia Ognista. Nie wiedzą, że w tym estrecho, t j. cieśninie, okręty ich przepływają nie tylko oceany, ale także bezmiar czasu, że wpłynęły z powrotem w tysiąclecia, gdy człowiek nie umiał jeszcze zapalać ognia i musiał dniami i nocami żywić prometejską iskrę. Szczepy, które tu mieszkają - jak niedawno temu wykazał Otto Menghin, ludy o odcieniu europidalnym - żyją jeszcze we wczesnej epoce kamiennej. Podobnie jak ich krewni w górach Hiszpanii i Afryki północnej odtwarzają na ścianach głębokich jaskiń i wąwozów swe ręce, opryskując je potem jasnoczerwoną lub czarną farbą. Jak tamci ryją w twardej skale figury geometryczne, kunsztowne rysunki labiryntów, tropy zwierząt, na które polują. Ale są o wiele prymitywniejsi od wczesnych Europejczyków. Znają ogień, potrzebują go, aby utrzymać się przy życiu, lecz muszą go troskliwie strzec i podsycać, aby nie zgasł. Gdy wśród poszarpanych skał wyje nocny wiatr, tysiące upiornych, ognistych oczu żarzy się na wzgórzach martwej pustyni. Gdy od wschodu wpłynęli w cieśninę, nic z początku nie zapowiadało niebezpieczeństw, które ich czekały. Żeglarzy witały zielone brzegi, okolone miłymi jasnymi wzgórzami. Ale gdy po pierwszych zakrętach statki sunęły wąskim torem wodnym, z obu stron wyrastały niebotyczne góry. Nagie, strome ściany do 2000 m wysokości wznosiły się nad huczącym, pełnym wirów, spienionym morzem, które w dzikim rozkołysaniu obnażało co chwila ostre jak igły, niebezpieczne rafy. Przeciągające mgły zasnuwały czasami groźny widok; w nieprzeniknionym, nasyconym wilgocią powietrzu wszystko przybierało upiorne kształty. Niezliczone okręty wszystkich narodów świata zakończyły tutaj swój żywot.. Jest wprost cudem i najlepszym świadectwem wybitnych uzdolnień nautycznych Magellana, że pokonał owe sześćset kilometrów nie straciwszy żadnego okrętu. Jeden z oficerów nie wytrzymał jednak napięcia nerwowego. Był nim Portugalczyk Estevao Gómez, krewny admirała, pilot na okręcie „San Antonio". Zwraca uwagę Magellanowi, że wielka część środków żywności uległa zepsuciu i że w niedługim czasie grozi załodze głód, a na domiar złego stan okrętów jest niepokojący. Dalszą podróż w kierunku Wysp Korzennych uważa w tych warunkach za błąd. Należy wracać do Hiszpanii, co teraz może przecież nastąpić bez ujmy dla honoru, a w następnej ekspedycji można by bez trudu dotrzeć na Moluki. Ale Magellan jest głuchy na wszelkie perswazje. Nakazuje płynąć dalej i w tajnym rozkazie skierowanym do kapitanów grozi karą śmierci i straceniem każdemu, kto by się ośmielił napomknąć wobec załogi, o niedostatecznym zaopatrzeniu w żywność. Gdyby mieli nawet jeść skórę z rej, popłyną dalej! Tego jest za wiele dla Estevao Gómeza. Przytroczony w ciągu dnia do koła sterowego, zmuszony do stałego napięcia uwagi” aby ciężki statek wymanewrować z raf i ławic, zrywany w nocy ze snu przez żarzące się wokoło demoniczne oczy, nękany słuszną troską o zły stan okrętów, podburza załogę swego statku, pokonuje przemocą kapitana „San Antonio" i wraca. W pięć miesięcy później, gdy dawni jego towarzysze przybijają po drugiej stronie świata dopiero do Filipin, „San Antonio" wpływa z kilkudziesięciu dezerterami do portu w Sewilli. Ucieczka nastąpiła potajemnie, w jednym z wielu zakrętów biegnącej ku południowi Cieśninie Admiralicji, gdy statkom „Conception" i „San. Antonio" zlecono zbadanie tej cieśniny. Stało się to niemal dokładnie w tym samym czasie, kiedy wysłany na zachód barkas okrętu admiralskiego wraca powiewając flagą na znak, że widział morze południowe, że estrecho uchodzi rzeczywiście do drugiego oceanu,że Magellan ma słuszność! Na kasztelu „Trinidad" stoi krótkongi, osiwiały w ostatnich miesiącach, wychudły, niepokaźny człowiek. U dołu przybiła łódź,ludzie wykrzykują głośno, z tryumfem, radosną nowinę. Nagle cichną i trącają się z zakłopotaniem łokciami. Admirał zakrył twarz rękoma, łzy ciekną mu między palcami, odwraca się łkając - szloch rozrywa mu piersi. Niepojęte, że ich twardy jak stal „stary" rozpłakał się niby dziecko, por alegria, z radości, ze szczęścia, z błogiej wdzięczności. Ludzie odwracają się zawstydzeni. Wtem nadchodzi wiadomość o zniknięciu okrętu „an Antonio". Z wszystkich ciosów, jakie los wymierzył Magellanowi, ten jest najdotkliwszy. Największy okręt wiózł też największy ładunek żywności. Okręty wypływają na wszystkie strony, wysyłają oddziały zwiadowcze, ale nie znajdują nic - ani trupów, ani szczątków. Ponieważ pogoda była wspaniała, pozostaje tylko wniosek, że „San Antonio" uciekł. Magellan nie chce w to uwierzyć. Ale Andrea de San Martin, astronom i astrolog eskadry, potwierdza złowieszcze przypuszczenie. Tak jest w horoskopie, tak mówią gwiazdy. A gwiazdy nie kłamią! Czy było to jeszcze jedno ostrzegawcze wołanie Norn, odwijających coraz krótszą nić życia Magellana? Czy miał racją Estevao Gómez, gdy radził, aby tym razem poprzestać na samym odkryciu przejścia? Magellan przyrzekł wprawdzie Karolowi V, że jego flota popłynie zachodnią drogą morską do upragnionego celu, do Wysp Korzennych. Ale okręty niewiele są już warte i brak prowiantu. Jeżeli zechce dotrzymać swej przysięgi, narazi życie swoje i swoich ludzi. Czy wolno mu to uczynić? Magellan waha się. Potem każe doręczyć swym kapitanom następujący rozkaz: „Fernando de Magellan, kawaler Orderu Św. Jakuba, główny dowódca floty wysłanej przez Jego Cesarską Mość celem odkrycia Wysp Korzennych, do kapitanów, oficerów, majstrów okrętowych i bosmanów: Wiem, że mój zamiar kontynuowania podróży budzi w Was obawę, że bez nadziei powodzenia narażacie się na największe niebezpieczeństwa. Jesteście zdania, że pozostaje nam za mało czasu do wykonania naszego zadania. Nie odrzuciłem dotąd bez wysłuchania żadnej opinii, nie pogardziłem żadną radą; sprawy były zawsze omawiane jawnie i w czasie wszystkich narad każdy mógł swobodnie wypowiedzieć swój pogląd. Ale po wypadkach w porcie San Julian uważałem za bardziej wskazane wysłuchać Waszego zdania pojedynczo aniżeli zwoływać zebranie. Żądam tedy od Was, abyście mi pisemnie podali wszystko, co wydaje się Wam pożyteczne dla służby Jego Cesarskiej Mości i dla bezpieczeństwa floty. Zobowiązuję Was przede wszystkim, abyście mi nie radzili nic, co by wykraczało przeciw służbie dla Króla, naszego pana, i przeciw przysiędze, którąście mi złożyli. Rozkazuję Wam w imieniu Króla i jako Wasz admirał, ażebyście mnie zawiadomili o wszystkim, co uważacie, że powinniście mi radzić w sprawie naszej podróży, ażebyście mi wyłożyli pisemnie Wasze powody, nic przede mną nie ukrywając. Moje własne zdanie i moją decyzję podam Wam potem do wiadomości." Ten rozkaz dzienny jest majstersztykiem dyplomacji. Zawiera naturalnie także ludzkie rysy. Magellan jest rzeczywiście niezdecydowany, co ma robić. Ale myśl jego sięga dalej. Myśli o powrocie i o tym, co powie Dom Indyjski. „San Antonio" przyniesie pierwsze wiadomości o wypadkach w San Julian. Dezerterzy będą się uskarżali na nieznośny terror stosowany przez admirała. Z tym musi się rozprawić nie dopiero po powrocie, lecz już dziś i tutaj. Jego oficerowie uśmiechną się wprawdzie sceptycznie, gdy przeczytają, że Magellan nigdy nie odrzucił żadnej rady i zawsze wszystkie sprawy omawiał jawnie. Wiedzą, że to kłamstwo. Ale scripta manent, a główny dowódca w cichości liczy się z tym, że stanie jeszcze jako oskarżony przed sądem wojennym, więc postępuje mądrze, przygotowując zawczasu obronę. Byle tylko nie dać poznać po sobie, jak sprawy stoją! I dlatego zakończenie: „Moje własne zdanie i moją decyzję podam Wam potem do wiadomości." Sformułowania tego rodzaju nie wzbudzają naturalnie zaufania. Oficerowie przesyłają zatem odpowiedź, w której asekurują się przez rozmaite „tak" i „nie”, „wprawdzie" i „ale". Wszyscy myślą przy tym o porcie San Julian. „Stary" jest chyba opętany. Toteż nie są zdziwieni rozkazem, który 28 listopada 1520 roku sygnalizuje okręt dowódcy eskadry: „Podnieść żagle! Za mną!" Gdy „Cabo deseado", upragniony przylądek, położony u wyjścia z Cieśniny Magellana na Ocean Spokojny, po trzydziestu dniach rozpaczliwego lawirowania znika za flotą płynącą z rześkim wiatrem na zachód, admirał i jego ludzie przekraczają próg piekła. Wygląda ono zrazu pięknie i promiennie. Z błękitnego nieba spływają ciepłe promienie słoneczne, białe, lekkie chmurki suną po niebie, pieniste grzebienie marszczą łagodnie morze, zdając się gonić w dziecinnej igraszce. „El Pacifico", „Spokojny", tak Hiszpanie ochrzcili nowe morze, tak bardzo różniące się od gwałtownego Atlantyku. Mijają godziny, dni i tygodnie. Miesiąc upływa za miesiącem, stale wieje ten sam wiatr, za okrętami pędzą te same fale, te same chmury ciągną po niebie - a ponad wszystkim unosi się coraz bardziej oślepiające, coraz nieznośniejsze, rażące, ostre słońce. Jest to przedsionek piekła. W miarę jak mijają dnie i mile, Hiszpanie wchodzą coraz głębiej w szatański krąg. Jedyny łyk wody, który otrzymują dziennie i na który z wyschniętym językiem czekają dwadzieścia cztery godziny, cuchnie jak zaraza. Pijąc go, zatykają sobie nosy. Suchary okrętowe roją się od długich, tłustych robaków, które wzdłuż i wszerz wydrążyły sobie chodniki przez twarde ciasto, tak że pojedyncze porcje rozpadają się w obrzydliwy proch. Setki szczurów zlały je swą uryną. Ohydne jest to żarcie. Mięso stało się zupełnie niejadalne. Mieni się i fosforyzuje wszystkimi barwami rozkładu. Lepiej już polować na szczury. Są niezłe w smaku. I tłuste - tłuste! Cena pieczeni ze szczura podnosi się z kilku marawedów do jednego złotego dukata. A ponieważ ludziom nie zawsze udaje się je schwytać, więc odrywają skórzane obicie z rej moczą je przez kilka dni w wodzie morskiej, gotują i jedzą. Opisuje to Pigafetta. Ale oczywiście nie zadowala się przepisami kucharskimi dla głodnych marynarzy. Tak jak umie, podaje w swoim dzienniku również kurs, którym żeglują: „W trzy miesiące i dwadzieścia dni przebyliśmy prawie 4000 leguas. (22 000 km). Nocą stało na zachodnim niebie pięć błyszczących gwiazd, które tworzyły wyraźny kształt krzyża. Nigdzie nie widzieliśmy lądu, z wyjątkiem dwóch nie zamieszkałych wysp, na których znajdowały się; tylko drzewa i ptaki. U brzegów tych wysp nie było miejsca na rzucenie kotwicy, roiło się tam od rekinów. Nazwaliśmy je przeto «Wyspami Nieszczęśliwymi». Odległość między nimi wynosi 200 leguas (1100 km), pierwsza leży pod. 15°, a druga pod 12° szerokości południowej. Żeglowaliśmy w kierunku północno-zachodnim, aż dotarliśmy do równika. Gdyśmy go przekroczyli, skierowaliśmy się na zachód kursem między zachodem a północo- zachodnim Potem płynęliśmy przez 200 leguas stale na zachód. Następnie zmieniliśmy znowu kurs i parzeszliśmy na południo-zachód, aż osiągnęliśmy 13° szerokości północnej. Żeglując na tej szerokości około* 70 leguas (390 km) w kierunku zachodnim, odkryliśmy pod 12° szerokości północnej małą wyspę..." Nawet najgorsze czasy mają na tym świecie swój kres. Dla Magellana, i jego ludzi piekielna podróż trwała sto dziesięć dni. Nieszczęśliwy los wiódł ich tak wśród mnóstwa, wysp Polinezji, że dostrzegli zaledwie kilka raf podwodnych. Wreszcie 6 marca 1521 roku gęste chmury skłębiły się na horyzoncie. Wytwarzają je, jak dzisiaj wiemy, termiczne prądy powietrzne przy zetknięciu się z chłodniejszymi masami powietrza. Ale prądy takie nie powstają nad lasami lub morzem, lecz tylko nad piaskami: i nagimi skałami rozgrzanymi w słońcu. Tam więc, gdzie ukazują, się gęste kłęby wysoko spiętrzonych chmur, będą się na lądzie stałym znajdowały z reguły wielkie płaszczyzny piasku, w morzu zaś - większe wyspy. Hiszpanie Magellana nie wiedzieli, że kapitanowie polinezyjscy wypatrują od niepamiętnych czasów takie kłębiaste chmury podczas swych dalekich podróży przez ocean. Nie przeczuwali więc, co chmury oznaczają, toteż gdy marynarz z bocianiego gniazda oznajmił ląd, nowina ta przeleciała jak iskra elektryczna przez cały okręt. Nawet ropiejący, owrzodziali marynarze, chorujący na szkorbut drugiego i trzeciego stopnia, wyszli słaniając się na pokład. Ziemia, ziemia, ziemia! Lekko zarysowane, delikatne linie na horyzoncie, odkryte w zmierzchu wieczornym 6 marca 1521 roku, okazały się następnego ranka urodzajnymi wyspami pełnymi palm kokosowych i gajów bananowych, które wyłaniały się z morza niby kwitnące, zaczarowane ogrody. Każdy, nie wyłączając admirała, łaknął świeżej wody i kęsa świeżej strawy, ale krajowcy, którzy mnóstwem kanu otoczyli eskadrę Magellana, kradli wszystko, co nie było przybite gwoździami lub przynitowane, i dokazali nawet tego, że zabrali barkas dowódcy przymocowany u rufy „Victorii"; stali się wreszcie tak natarczywi, że Magellan musiał już następnego dnia wysłać na ląd ekspedycję karną, która oczywiście nie miała czasu ani możności wystarać się o prowiant. Przezwanie tej grupy wysp „Los Ladrones", Wyspami Złodziejskimi, było ze strony Hiszpanów tylko platonicznym odwetem za doznane krzywdy. Ale już 16 marca, a więc w tydzień później, flota ujrzała znowu ląd. Serce Magellana zabiło żywiej: to według jego obliczeń powinny być nareszcie Moluki, owe osnute legendą „Ilhas das Especierias". Z wielką ostrożnością zbliżył się do wybrzeża i przybił do niezamieszkałej wyspy. Mogła się tu już od dawna znajdować załoga portugalska, z którą bynajmniej nie chciał się spotkać. Nie wolno mu też było wdać się w walkę z krajowcami; wszystkie jego okręty były w gruncie rzeczy pływającymi lazaretami, a jeśli ktoś z załogi nie leżał chory na szkorbut, to był tak osłabiony z głodu, że nie mógł utrzymać kuszy w ręku. Obawy okazały się jednak płonne. Kolorowi, którzy przybyli z pobliskich wysp, byli dobrotliwi i przyjaźnie usposobieni. O Portugalczykach nic nie wiedzieli. Magellanowi spadł kamień z serca. Ale tubylcy rozumieli tylko bardzo niewiele po malajsku, widocznie nie był to ich język ojczysty. Czyżby wyspy te nie były Molukami? Admirał wpada pod pokład, by wynieść kwadrant. Potem nastawia wziernik na słońce, stojący obok niego sternik odczytuje liczbę stopni i Magellan, przerażony, musi przyznać w duchu, że żadne z jego obliczeń dokonanych na morzu nie było trafne. Znajduje się o 10° bardziej na północ, leżące przed nim wyspy nie są zatem Molukami, lecz jakimś nie znanym dotychczas lądem. Na razie jednak musi się z tym pogodzić. Najważniejsze, że chorzy powracają do zdrowia. Marynarze i oficerowie rzucają się z dzikim apetytem na przepyszne nieznane owoce, które tubylcy przywożą w olbrzymich ilościach na łodziach. Są to banany i orzechy kokosowe, Pigafetta nie może się ich dosyć nachwalić. Nie brak także świń i kur, a w lasach pełno jest owoców i jagód. Mają tu nawet coś w rodzaju wina: wino palmowe, sfermentowany sok palmy kokosowej, o mlecznym i mętnym wyglądzie, kwaskowate, ale wcale niezłe. Wszystkie te przysmaki można otrzymać w nadmiarze za kilka dzwonków lub lusterko. Ale najwspanialsza jest woda, czysta, świeża, chłodna woda źródlana, która wszystkim, jak pisze Pigafetta, tak wybredny niegdyś syn patrycjuszowski, smakuje lepiej niż w domu najdrogocenniejsze wino. A co najcudowniejsze, we wszystkich tych świeżych owocach i jarzynach, w młodym winie i mięsie tkwi jakieś nieznane lekarstwo. Hiszpanie nie tylko są syci, ale wracają do zdrowia. Cuchnące, zropiałe wrzody nikną, zęby przestają się chwiać, spuchnięte dziąsła odzyskują dawny kształt, woda, która wzdymała członki, wydziela się z organizmu, ustają wieczne zawroty głowy, krótko mówiąc, z dnia na dzień czują się jak nowo narodzeni. Jest niezmiernie znamienne, że Magellan nadaje tym wyspom nazwę Wysp Św. Łazarza, od postaci biednego człowieka w micie Chrystusowym. Nazwa ta jednak nie utrzymała się, tak samo jak nazwa Ladrones. Wyspy Złodziejskie zostały przemianowane na Mariany od imienia pewnej królowej hiszpańskiej. Wyspy Św. Łazarza otrzymały po hiszpańskim następcy tronu Felipe, późniejszym Filipie II, nazwę Filipiny. W niespełna tydzień później, gdy załoga przyszła znów do siebie, Magellan popłynął na Cebu, główną wyspę Filipin. Tu chciał się zaopatrzyć w środki żywności na dalszą podróż na Moluki. Po początkowych trudnościach wszystko zapowiadało się jak najlepiej. Sułtan Cebu zawarł braterstwo z Magellanem, złożył przysięgę na wierność królowi Hiszpanii, a kapelan okrętowy miał sposobność dopełnić wielkiej ceremonii chrztu, podczas której dwieście osób, mężczyzn i kobiet, przyjęło chrześcijaństwo. Przyjaźń brązowych i ich skłonność do nawrócenia się pozostawały naturalnie - bo jakże mogłoby być inaczej! - pod wrażeniem technicznej przewagi cudzoziemców. Huk armat jest bardzo przekonywającym argumentem. Magellan nie zastosował jednak jawnej przemocy. Oznajmił, że kto nie chce przyjąć chrześcijaństwa, nie musi tego uczynić i nic złego mu się z tego powodu nie stanie. Ale chrześcijanie będą oczywiście lepiej traktowani. „Wówczas wszyscy zawołali jak jeden mąż, że chcą zostać chrześcijanami, nie z bo jaźni i służalczości, lecz z wolnej woli. Oddają się całkiem w ręce admirała, niech z nimi postąpi jak z własnymi ludźmi." Nie jest to złośliwa aluzja do późniejszych czasów i do całkiem innego rodzaju wychowywania kolorowych ludzi. Słowa, które tu przytoczyliśmy, pochodzą od Stefana Zweiga, podobny opis znajdujemy zresztą u Pigafetty. Stawia to w szczególnie korzystnym świetle Magellana jako człowieka - choć był on przecież współczesnym krwawych zdobywców Corteza i Pizarra. Umiał być twardy, był jednak rozsądny i ludzki, gdy chodziło o los zwyciężonych. Główny dowódca floty hiszpańskiej, wysłanej w podróż dokoła świata, był dobrym i wierzącym żołnierzem Chrystusa i wspaniałe sceny religijnego bratania się sprawiały mu niewątpliwie głębokie zadowolenie. Ale te nawrócenia nie były oczywiście jedynym czynnikiem, który dawał mu pewność, że przebyte straszliwe tygodnie i miesiące miały jednak jakiś sens. Ponieważ handlarze indyjscy i chińscy często odwiedzali odkryte przez niego, a w Europie zupełnie nie znane wyspy, Magellan dowiedział się, że jego wielki cel, Wyspy Korzenne, leży tuż przed nim. Żeglując na zachód, przez nie znaną jeszcze część świata, o której wielkości żaden geograf owych czasów nie miał wyobrażenia, przekroczył długość geograficzną, do której kilka lat przedtem dotarli od zachodu Portugalczycy. Wiadomość ta napełniła go uczuciem potężnego triumfu. Wszak podróżą swą dowiódł ostatecznie, że ziemia ma kształt kuli, co do tej pory było tylko teorią. Nie było mu jednak sądzone żyć długo po tej chwili spełnienia najgorętszych marzeń. Wódz sąsiedniej wyspy Matan wzbraniał się uznać obcego wodza i pójść za przykładem sułtana Cebu. Gdy Magellan wyruszył tam z ekspedycją karną, wpadł nagle w zasadzkę i znalazł się wraz ze swymi pięćdziesięcioma źle uzbrojonymi marynarzami wobec trzydziestokrotnie liczniejszego wroga, któremu nie mógł się oprzeć. Śmiertelnie ugodzony zatrutą strzałą, nakazał odwrót, który zakończył się tak bezładną ucieczką, że na placu boju musiano pozostawić trupa Magellana. Wstrząśnięty tym wypadkiem Pigafetta zanotował: „Zabili nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i wiernego dowódcę. Gdy go zranili, zwrócił się jeszcze kilka razy w stronę wybrzeża, aby przekonać się na własne oczy, czy wszyscy zdołaliśmy dobiec do łodzi." W innym miejscu Pigafetta poświęca Magellanowi następujące wspomnienie pośmiertne: „Główne jego cnoty to stałość i wytrzymałość nawet w najcięższych chwilach. Głód znosił lepiej od nas wszystkich. Był niezwykle biegły w sztuce odczytywania map morskich, a na nawigacji znał się lepiej niż piloci. Najlepszym dowodem jego niezwykłej intuicji jest to, że opłynął dokoła świat - a co najmniej, że dzieła tego w chwili swej śmierci tak jak gdyby dokonał - nie mając w tym żadnego poprzednika." W tych krótkich słowach mieści się wszystko, co można powiedzieć na chwałę Magellana. Odkrył przejście zachodnie, czego pragnął Kolumb. W co genueńczyk wierzył i co przeczuwał, kulistość ziemi, tego dowiódł Magellan. A jak potężna siła biła od tego zdobywcy ziemi, dowodzi wiadomość przekazana przez geografa angielskiego Crawfurta: jeszcze w połowie ubiegłego wieku imię Magellana było na Filipinach otoczone głęboką czcią, a Matańczycy uważali, iż obarczyli się ciężką winą zabijając tak godnego i zasłużonego człowieka. Ze śmiercią admirała los całej ekspedycji wydawał się przesądzony. W czasie pobytu na Cebu wycięto w pień 25 oficerów, którzy wzięli udział w bankiecie wydanym dla nich przez sułtana. Z 270 ludzi pozostało 114. Tylko garstka wróciła w półtora roku później do Europy. Dzieła tego dokonali po miesiącach straszliwych wyrzeczeń i tylko dlatego, że w umysłach ich żyło nadal wspomnienie wielkiej indywidualności Magellana; nieliczni członkowie, którzy przeżyli jego wyprawę, przez długie obcowanie z nim stali się dziećmi jego ducha. Należy krótko wspomnieć o ich dalszych dziejach. W kilka dni po śmierci Magellana flota ruszyła w dalszą drogę. W gmatwaninie wysp, wśród zdradliwych wód, zmuszających do częstych zmian kursu, okazało się niebawem, że pozostała załoga, uszczuplona licznymi wypadkami śmierci, nie sprosta obsłudze trzech okrętów. Zapadło zatem postanowienie, aby najstarszy statek, „Conception", podpalić i zniszczyć. Zamiar wykonano. Karawela stanęła w płomieniach od dziobu do rufy i zaczęła szybko pogrążać się w morzu. Z „Trinidad" i „Victorii" marynarze patrzyli w milczeniu na płonący okręt. Dowodził nim niegdyś Gaspar de Quesada. Był on potem głową sprzysiężenia, które Magellan tak bezlitośnie stłumił w San Julian. Czy to przypadek, że teraz musi zginąć także „Conception", czy koścista ręka admirała uderzyła jeszcze raz z zaświatów? Gdy płonąca smoła uszczelnień rozlała się krwawą smugą po powierzchni morza, odżyły dawne, okropne wspomnienia i tej nocy nikt nie znalazł snu na pokładzie. „Conception" zatonęła przed wyspą Bohol na Filipinach. Do Moluków było jeszcze około pięciuset kilometrów, a więc mniej więcej cztery dni drogi. Lecz zamiast żeglować na południowy zachód Hiszpanie lawirują dokoła bez celu. Wkrótce zawitał do nich ponownie stary gość - głód. W końcu wszyscy zaczęli gotować się na śmierć. Chcieli zatrzymać się przed niezamieszkałą wyspą, która nagle wyłoniła się przed nimi z morza. Załoga i oficerowie zamierzali wyjść na ląd, aby tam ze stoicką, hiszpańską godnością oczekiwać śmierci. Nagle Juan Campos, arkabuzjer, wskakuje do łodzi, płynie ku lądowi i wraca po kilku godzinach z łodzią pełną prowiantu. Dobroduszny kacyk ofiarował najniezbędniejsze środki żywności. Posłał Hiszpanom nawet pilota, który zna kurs na Borneo. Posiliwszy się, marynarze ruszyli w kilka dni później w dalszą drogę i z końcem czerwca przybyli do portu Brumei na Borneo, które należało już do portugalskiej strefy wpływów. Czekały tam na nich, opowiada Pigafetta, lukullusowe uczty. Trzydziestoma rozmaitymi daniami, między innymi prawdziwym curry - uraczył ich sułtan, a podczas przyjęcia płynęła strumieniami wódka z ryżu, napój przezroczysty jak woda, zwany przez krajowców arakiem. Mimo przyjaznego przyjęcia Hiszpanie mieli się bardzo na baczności, a gdy następnego dnia sułtan Brumei próbował zbliżyć się ze swoją flotą do okrętów hiszpańskich, spotkało go ogniste powitanie. Ambrazury otworzyły się i ze wszystkich luf armatnich spadł na krajowców niszczycielski grad ołowiu i kamieni. Hiszpanie tak szybko opuścili tę na ostatek dość niegościnną miejscowość, że odrąbali tylko liny kotwiczne, porzucając kotwice. Następują straszliwe tygodnie. Hiszpanie tułają się bez ustanku między wyspami. Znowu nadchodzi głód. Nie mając odwagi wyjść na ląd, napadają napotykane dżonki, zabierają żywność, korzenie, złoto i ludzi. Jeden ze schwytanych Malajczyków pochodzi z Ternate. Zna drogę do tej wyspy, opowiada o zmarłym Franciszku Serrao, starym przyjacielu i towarzyszu Magellana. Hiszpanie zmuszają jeńca do pilotowania. 6 listopada 1521 r. wyłania się przed nimi nagle pięć górzystych wysp, uwieńczonych wulkanami. Nareszcie to one, Moluki! Żądnemu uciech, rozpieszczonemu Pigafetcie zawdzięczamy znów obszerny opis wspaniałości tych wysp: „Były tu goździki, sago, imbir, orzechy kokosowe, ryż, migdały, banany, słodkie i cierpkie granaty, trzcina cukrowa, olej orzechowy i sezamowy, ogórki, dynie, melony i ananasy - niezwykłe odświeżający owoc o wielkości mniej więcej kawonu - a także owoc w rodzaju brzoskwini, który tu nazywają guawe, i wiele innych jadalnych roślin. Poza tym wielka obfitość kóz i drobiu. Miód lał się wprost strumieniami. Składają go tu w dziuplach drzew pszczoły wielkości mrówek. Wokoło latało mnóstwo pstrych i białych papug; czerwone były najbardziej poszukiwane, nie dlatego, jak można by przypuszczać, że są jadalne, ale dlatego, że najprędzej można je nauczyć mówić." Ale nie tylko zainteresowania natury gastronomicznej kierowały naszym sprawozdawcą. Podaje też bardzo obszernie, czym można na Mo-lukach handlować poza płodami natury, ile kosztują tkaniny, narzędzia itd., a obok tego dość dokładne dane o rzekomej obfitości złota i drogich kamieni. Notuje oczywiście położenie geograficzne każdej wyspy oraz szczegóły dla rysowników map morskich, przez co ustala w pewnej mierze tor wodny, który w tych okolicach jest najeżony niebezpieczeństwami. Niezbyt uprzejme są uwagi Pigafetty o kobietach na Molukach. Wbrew póź- niejszym doświadczeniom europejskim odmawia im wszelkiej piękności, podaje jednak zarazem, że mężczyźni są mimo to zazdrośni „jak wcielone diabły". Z tego szczegółu czytelnik dojdzie do wniosku, że nasz sprawozdawca musiał przy okazji spotkać się z jakąś nieprzyjemną odprawą. Może wyszło mu to na zdrowie, gdyż wspomina, że na wszystkich wyspach „zaraza weneryczna jest bardziej rozpowszechniona niż w jakimkolwiek innym miejscu świata". Przyczyną jest „nierząd, który ci biedni poganie uprawiają". Ale znajduje się tu wiele innych godnych uwagi rzeczy. Tak na przykład rośnie tu drzewo, którego liście, gdy tylko opadną na ziemię, pełzają jak żywe. Pigafetta zapewnia z powagą: „Mają po każdej stronie jakieś organy, które wyglądają jak dwie krótkie spiczaste nogi; jeżeli się je odetnie, nie wypływa z rany krew ani krwawy sok. Jeden z takich liści przechowywałem przez osiem dni w misce; gdy następnie próbowałem go wziąć do ręki, zaczął biec dokoła miski. Nie mogę sobie wytłumaczyć, czym liście te żyją. Przypuszczam, że powietrzem. Tak samo istnieje tu rodzaj ptaków, które według opowiadań tubylców podobne są do kawek. Ptaki te wylatują na morze i tam połykają je żywcem wieloryby. Gdy tylko ptak znajdzie się we wnętrzu wieloryba, dobiera mu się do serca i zaczyna je zjadać. Wieloryb oczywiście z tego umiera, wiatr i fale znoszą go na brzeg i tam Indianie rozcinają mu brzuch. Znajdują wtedy we wnętrznościach żywego ptaka, ciągle jeszcze zajętego spożywaniem serca wieloryba." Natomiast opowiadania Portugalczyków, jakoby na Molukach „z powodu płytkiego morza i ciągłych ciemności w wyniku mgły nie można było wcale żeglować, są czystym wymysłem, rozpowszechnianym tylko w tym celu, aby nikt tu nie przyjeżdżał". Pigafetta powtarza rozmaite brednie bez zmrużenia powiek; czar tropików każe mu przyjąć z największą łatwowiernością nawet rzeczy niemożliwe. Mimo to wspomina tu i ówdzie, że opowiadania tubylców uważa za bajki. Tak na przykład ocenia ich relacje, że nieco na północ od tych okolic, w Zatoce Chińskiej, żyją ptaki tak wielkie, iż porywają bez trudu dorosłych ludzi i największe zwierzęta, albo że na pewnej małej wyspie na Molukach mieszkają karły zaledwie na łokieć wzrostu, mające tak długie uszy, iż mogą się na jednym wygodnie położyć, a drugim przykryć. Mało wiarygodne wydaje mu się także palenie wdów na Jawie, o< czym zresztą donosi jako jeden z pierwszych Europejczyków. Nie należy czynić Pigafetcie zarzutów koloryzacji, jego dziennik należy do najbardziej interesujących opisów podróży. Podobnie jak podróżnicy arabscy i on przykłada główną wagę do opisu ludzi i stosunków społecznych, z którymi się zetknął, wtrącone szczegóły polityczne i handlowe sprawiają wrażenie sztucznie przyczepionych dodatków - jak gdyby niezbyt chętnie wywiązywał się z poleconego mu zadania. Szkoda, że brak nam miejsca, ażeby przytoczyć coś więcej z jego dziennika, zacytowane próbki dają jednak pewne wyobrażenie o wrodzonym darze narratorskim tego wielkiego reportażysty, jak byśmy go dzisiaj nazwali. Pobyt na Molukach zapowiadał się na ogół pomyślnie. Udało się osiągnąć to, co było życzeniem wszystkich, tj. nawiązać bardzo intratny handel. W niedługim czasie „Victorię" i „Trinidad" napełniono drogocennymi korzeniami. Marynarze zaczęli w końcu pozbywać się swych spodni, koszul i płaszczy, aby także dla siebie zdobyć możliwie wiele w drodze wymiany. 21 grudnia 1521 roku, w dniu św. Tomasza, wyruszyli w drogę powrotną. Jak podróż na Moluki, tak i droga powrotna nie odbywała się pod szczęśliwą gwiazdą. „Trinidad" okazał się nieszczelny i musiano go pozostawić na miejscu dla naprawy. Załoga próbowała później powrócić do Hiszpanii przez Cieśninę Magellana. Ale straszliwe burze zatrzymały ją tak długo, że ostatecznie skierowała się na zachód. Trudy ostatnich tygodni wyczerpały wszystkich, od kapitana do ostatniego chłopca okrętowego - dawny okręt flagowy Magellana stał się łatwą zdobyczą Portugalczyków. Aby chorą załogę ostatecznie unieszkodliwić, internowano ją w kilku portach o szczególnie niezdrowym klimacie. Tylko trzech czy czterech marynarzy zdołało po wielu latach tułaczki powrócić do Hiszpanii. Zakrawa to na złośliwy dowcip losu. Dowódcą „Trinidadu" był mianowicie dawny zbrojmistrz Magellana, Gómez de Espinosa, jeden z niewielu, którzy w godzinie próby w porcie San Julian pozostali wierni admirałowi. Jego to sztylet zagłębił się między żebra Luisa Mendozy, zbuntowanego kapitana „Victorii". Teraz Espinosa jest kapitanem okrętu flagowego i razem z nim płynie ku swej zagładzie. Drugi natomiast, Bask Sebastian del Cano, należał wówczas w obozie zimowym do buntowników. Był wtedy tylko prostym żołnierzem i to uratowało mu życie. Teraz stoi jako kapitan na rufie „Victorii". Przeznaczenie zamiast go zniszczyć, jako jednego z szalonych przeciwników biegu dziejów, podnosi go i opromienia sławą, jaka należałaby się Magellanowi - Primus circumdedisti me! „Pierwszy mnie okrążyłeś!", wypisuje Karol V na kuli ziemskiej, którą umieścił w herbie Juana Sebastiana - zapomina zaś o tym, który był mu wierny. Ale i „Victorii" nie powiodło się o wiele lepiej niż „Trinidadowi". Kapitanem jej był człowiek, który w twardości i wytrzymałości niewiele ustępował Magellanowi. Del Cano potrzebował trzy i pół miesiąca, aby dotrzeć do Przylądka Dobrej Nadziei. Środki żywności prawie zupełnie się wyczerpały lub były zepsute. Chorzy błagali go ze wzniesionymi rękami, aby w Mozambiku wysadził ich na ląd. Ale Mozambik był osadą portugalską, del Cano zacisnął zęby, a Pigafetta notuje: „Ponieważ wszystkim marynarzom honor jest droższy niż życie, postanawiamy, że starać się będziemy ze wszystkich sił, aby wrócić do Hiszpanii, choćby niebezpieczeństwa, które przyjdzie nam pokonywać, były nie wiedzieć jak wielkie." „Victorii" udało się wrócić do ojczyzny, a było to głównie zasługą jej kapitana. Czterdziestu siedmiu marynarzy i trzynastu tubylców wyruszyło na jego okręcie w podróż do Hiszpanii. Dopłynęło do niej piętnastu Europejczyków i trzech tubylców. Inni zmarli i zgodnie ze starym marynarskim obyczajem zostali wrzuceni do morza, przy czym, jak opowiada Pigafetta, zauważono, „że chrześcijanie szli na dno z twarzą zwróconą do góry, podczas gdy Indowie pogrążali się w morzu z twarzą zwróconą w dół. Gdyby nam Bóg nie był wreszcie zesłał dobrej pogody, bylibyśmy wszyscy zginęli z głodu i wyczerpania." Na koniec, 6 września 1522 roku, niemal dokładnie w trzy lata po wypłynięciu eskadry, „Victoria", zbutwiała i połatana, zawinęła do Hiszpanii. Nieliczni, którym dane było przeżyć pierwsze opłynięcie świata, wybrali się, boso i w koszulach, jako pątnicy do najbliższego miejsca pielgrzymek, aby podziękować Bogu za szczęśliwe ocalenie. Ale nie czynili tego w radosnym nastroju. Straty były zbyt duże, wspomnienie przeżytych w podroży chwil grozy zbyt okropne. Na dobitek zaszło jeszcze niezrozumiałe wydarzenie, które głęboko wstrząsnęło nawet oficerami i pilotami. Według ich dokładnie prowadzonego dziennika okrętowego wylądowali 6 września; tymczasem w Hiszpanii, a z nią w całym świecie chrześcijańskim, był już dzień 7 września. Bóg był więc tak zagniewany na zuchwałych marynarzy, że skreślił całkowicie jeden dzień z ich życia. Jeżeli sięgnąć wzrokiem wstecz, okazywało się, że podczas podróży obchodzili fałszywie wszystkie święta i nie stosowali się do zbożnych nakazów religii chrześcijańskiej, aby w piątki nie jeść mięsa, czcić niedzielę jako dzień prawdziwego duchowego pokrzepienia itd. Dopiero po długich tygodniach gorliwych astronomicznych dociekań udało się Pigafetcie rozwiązać przygnębiającą zagadkę, którą dwieście lat przed nim wyjaśnili już Arabowie. Kto okrąża ziemię w kierunku wschodnim, zauważy, że w miarę przekraczania każdego stopnia długości geograficznej słońce wschodzi o cztery minuty wcześniej. Przy 360 stopniach różnica wynosi 1440 minut, czyli jeden dzień. Ten natomiast, który steruje w kierunku zachodnim, spostrzeże, że z każdym stopniem długości geograficznej słońce wstaje o cztery minuty później z łoża oceanu, tak że po okrążeniu kuli ziemskiej traci on pełen dzień. Tym samym teza o kulistości ziemi, którą od stuleci uznawano tylko teoretycznie na podstawie skomplikowanych konstrukcji myślowych, została obecnie dowiedzioną w praktyce. Jest to z geograficznego punktu widzenia największym chyba sukcesem wyprawy Magellana. W historii odkryć ma ona tylko jeden odpowiednik: odkrycie Ameryki przez Kolumba. Praktyczny sukces wyprawy był zresztą niewielki. Przejście południowe przez kontynent amerykański zostało wprawdzie odkryte, ale leżało w tak niebezpiecznej strefie, że jego wartość dla żeglugi była wątpliwa. Wskutek tego dążenie do znalezienia drogi morskiej przez Amerykę w średnich szerokościach geograficznych pozostało nie spełnione. Dopiero w czterysta lat po Magellanie i Kolumbie odwieczne marzenie wszystkich żeglarzy zostało zrealizowane przez budowę Kanału Panamskiego. Dla korony hiszpańskiej opłynięcie świata przez Magellana miało ogromne znaczenie. Przede wszystkim okazało się, że sześćset cetnarow korzeni, które „Victoria" przywiozła, mimo strat, spowodowanych przez wtargnięcie wody do nieszczelnych ładowni, przedstawiało wartość tak wielką, że pokryło wszystkie koszta wyprawy. Poza tym Magellan dowiódł, że Moluki leżą w granicach obszaru przyznanego Hiszpanii przez dekret papieski. Tym samym przełamany został handlowy i polityczny monopol Portugalczyków, a śmiała podróż stała się punktem zwrotnym w historii. Wybiła godzina Hiszpanii jako władczyni świata. Część trzecia ZDOBYCIE MEKSYKU Trwoga przed bogami-smokami - Quetzalcoatl, „biały Zbawiciel". - Chrzest dzieci, spowiedź i komunia u Azteków. - Mowa tronowa Montezumy. -Kto nie chce się żenić, pójdzie pod klucz. - Dofia Marina, księżniczka i święta, - Dogmat o konwergencji. - Mała dygresja o wheeled toys i staroindiańskich autostradach. - O chromosomach bawełny. - Złoto i inne marności. – O praktycznych korzyściach szkolnych podręczników łaciny przy paleniu floty. - Kanibalskie bóstwo i „woda-klejnot". - Pierwsze wyjście na Popocatepetl. - Wkroczenie do Tenochtitlan. - Chocolatl, tytoń i inne cuda wielkiego miasta. - Albrecht Durer o meksykańskiej sztuce stosowanej. - O azteckich spisach podatkowych. - Pływające ogrody w Iztapalapan. - Babilońskie zikurraty i świątynie-piramidy Meksyku. - Potajemne włamanie do skarbca cesarza. - Cortez bierze do niewoli Montezumę. - Bunt w Tenochtitlan - Śmierć cesarza. - Dziwne proroctwo arkabuzjera Botello. – Oblężenie i zdobycie Tenochtitlan. - Skarb zniknął. - Jazda do piekieł, Mexico City i biologiczna regeneracja Azteków. - Wyprawy na Ocean Spokojny. - Śmierć Corteza. 1 Nieznośny upał! Według kalendarza jest dopiero 25 marca 1519 roku. W ojczystej Hiszpanii panuje o tej porze wiosna w pełnym rozkwicie, wszystkie drzewa, łąki i pola stroją się w ślubny welon, rześki wiatr wieje z gór w urodzajne równiny. Tu żar jest straszliwy. Słońce wisi na przyblakłym niebie jak płyta rozżarzonego ołowiu. Kontury okolicy rozpływają się w strumieniu gorącego powietrza, unoszącego się z wybrzeża i z bagien mangrowii. Ale bo też ujście Tabasco, dzisiejszej rzeki Grijalva z portem Frontera w zatoce Campeche, leży tylko o kilka stopni na północ od równika. Panuje tu stale upał i febra. Wokół rozlega się bicie w bębny. Głuche tony brzmią w gęstej dziewiczej puszczy monotonnie, niesamowicie, męcząco. Powietrze rozdzierają tu i ówdzie ostre krzyki wydawane przez nieznane istoty jakby w śmiertelnej męce. Nieco później dowiedzą się Hiszpanie, że tak brzmią dźwięki trąb z muszli - sygnały rogowe stojącego naprzeciwko nich wojska Indian. 663 żołnierzy, którymi dowodzi Hernando Cortez, to awanturnicy, zuchwali młodzi ludzie. Przywiodła ich tutaj nadzieja wielkiej kariery. Wkładają teraz pośpiesznie grubo watowane kaftany skórzane dla ochrony przed strzałami, wdziewają kolczugi i ściągają rzemienie u szyszaków, pewni, że czeka ich walka. Jezus Maria! W jakież niebezpieczeństwo się wpakowali! Czują - po raz pierwszy w Nowym Świecie - że to nie fraszka. Przeczucie ich nie myli. Przeciwko nim stoi dziesięć tysięcy gotowych na śmierć, ba, gardzących śmiercią wojowników indiańskich, znakomicie wyszkolone zastępy, przygotowane według wszelkich prawideł taktyki. Będzie to walka na śmierć i życie. Similia similibus curantur (podobne leczy się podobnym) - zasada Samuela Hahnemanna ma chyba zastosowanie nie tylko w medycynie. Zwycięzcy i zwyciężeni ulepieni są z jednej gliny, zdaje się, że także w historii istnieje rodzaj homeopatii. Mały oddział gotowych na śmierć Hiszpanów, który pamiętnego 25 marca 1519 roku podejmuje walkę przeciw państwu Azteków, jest właśnie ową przez los ustaloną dawką, ową „potencją" homeopatyczną, która musi być skuteczna. Wyłącznie rozumowe tłumaczenie tego byłoby zbytnim, uproszczeniem. Zapewne, Indianie nie mieli jazdy, ponieważ koń był w Ameryce nieznany. Na Haiti i na Antylach przypatrują się jednak spokojnie, jak cudzoziemcy dosiadają koni i zaczynają cwałować. Gdy natomiast tutaj, w Jukatanie, szesnastu konnych Corteza pędzi na nich w lśniącej zbroi, z lancą w ręku, czerwonoskórych ogarnia śmiertelne przerażenie. Wydaje im się, że rumak i jeździec są jedną istotą - rodzajem centaura. Powtarza się to w kilka lat później po wylądowaniu Pizarra w Peru. Gdy na dobitek jeden z kawalerzystów spada z konia, Indianie sądzą, że niesamowita obca istota rozszczepiła się na dwoje. Gdzie jest źródło owej histerycznej trwogi, o której gdzie indziej nikt nie wspomina? Indianie nie znają prochu ani ołowiu, dział ani muszkietów. Dzika panika ogarnia ich, gdy najlepsi wojownicy padają pokotem, zabijani z odległości błyskawicą i piorunem zagadkowej broni. Mimo to jednak trudno zrozumieć, dlaczego w tej pierwszej potyczce i nieco później Hiszpanie odnieśli zwycięstwo nad państwem, które było o wiele większe, bez porównania bogatsze i potężniejsze niż Hiszpania. Musiało to mieć głębsze przyczyny. Dwie z nich, sięgające z mroku w nasze ludzkie dziedziny, są nam znane. Jedna nazywa się Quetzalcoatl i jest bogiem, a druga - Marina i jest bardzo piękną, mądrą i dobrą kobietą. Już z opisów Kolumba wiemy, że na całym wschodnim wybrzeżu nowego kontynentu krążyła od dawna dziwna legenda. Według niej pewnego dnia, przed wielu, wielu laty przybyć tu miała ze wschodu przez morze grupa białych bogów. Nie wiadomo dokładnie, skąd bogowie ci pochodzili i co się z nimi potem stało. Ale gdy Hiszpanie wylądowali w 1492 roku na Antylach, powitano ich jako „białych bogów". Później z południowych krańców Nowego Świata Magellan doniósł, że tam także uważano jego i jego ludzi za bogów. Zdarzenia te spowijała zrazu mgła mistycyzmu. Bardziej określony kształt przybrały one dopiero, gdy Cortez podjął swą wyprawę zdobywczą. Okazało się, że jeszcze wtedy Aztecy czcili jako boga przywódcę owej grupy nieznanych obcych przybyszów. Od lśniącego upierzenia ptaka quetzal nazwali jasnowłosego, niebieskookiego i brodatego człowieka Quetzalcoatlem i umieścili go w areopagu swych bogów. Cortez dowiedział się jeszcze czegoś więcej. Przed kilku dopiero wiekami - nauka obliczyła, że było to mniej więcej w XI lub XII stuleciu naszej ery - zjawił się podobno w Meksyku z dalekich krain Wschodu nie znany nikomu człowiek. Miał blond włosy, białą skórę i niebieskie oczy, był ubrany w szatę z grubego, czarnego sukna, z okrągłym wycięciem dokoła szyi, z szerokimi, krótkimi rękawami, bez kapuzy i otwartą na piersi. W czasach, w których żył Cortez, strój taki był już nie znany, sutanny duchownych wyglądały całkiem inaczej. Ale tak ubierano się niegdyś w Europie i jeszcze w XVI wieku takie stroje nosili w Grenlandii europejscy Wikingowie, których przodkowie osiedlili się w tym kraju. Cortez był zapewne zdumiony i zmieszany, gdy z dalszych opowiadań Indian dowiedział się, że ów nieznany bóg obwieścił nową religię i ustanowił prawa. Miał to być bóg bardzo dobrotliwy i łagodny, zrównoważony i mądry. Gdy mowa była o wojnie, zatykał sobie uszy, tak bardzo nienawidził rozlewu krwi i gwałtu. Ludzie byli przez długi czas posłuszni Quetzalcoatlowi, „Bogu, przez którego żyjemy", „Wszechobecnemu", „niewidzialnemu, bezcielesnemu, jedynemu Bogu o zupełnej doskonałości i czystości". Jeszcze za czasów Corteza składano mu ofiary z kwiatów i owoców pod znakiem krzyża na olbrzymiej piramidzie-świątyni w Choluli - gdy bóg wojny Huitzilopochtli żądał ofiar żywych łudzi. Ale później przodkowie zbuntowali się przeciwko Quetzalcoatlowi, który przed grożącym się Huitzilopochtlim musiał uchodzić z Tabasco na wschód - przez bezmiar morza do wyśnionej krainy Tlapallan. Przed swym zniknięciem zapowiedział jednak, że pewnego dnia bracia jego powrócą do Meksyku i zdobędą ten kraj. Nieco później Hiszpanie znaleźli istotnie kamienne krzyże i stylizowane w kształcie krzyża wyobrażenia drzew, pod którymi leżały ofiary z płodów rolnych. Odkryli groby, wielkie sklepienia ze starannie ociosanych płyt kamiennych, tak ułożonych, że tworzyły krzyż. Ze zdziwieniem stwierdzili, że świątynie i ołtarze są ozdobione symbolami wyobrażającymi rybę i rodzaj gołębia, zupełnie podobnymi do symboli chrześcijańskiej Europy. Byli zaskoczeni tym, że w Meksyku chrzci się dzieci, robili wielkie oczy, gdy kapłan pogański opryskiwał dziecko wodą, gdy zwilżał mu wargi i błagał przy tym bogów, aby krople wody zmyły z dziecięcia grzech pierworodny i spowodowały jego nowe narodzenie. Pojęcia spowiedzi i komunii też nie były Aztekom obce. Po wyznaniu grzechów nakazywano spowiadającemu się ćwiczenia pokutne i umartwienia, rozgrzeszano go i podawano do spożycia wyobrażenia bogów z ciasta. Kto spożył chleb boży, ten mógł ubłagać zagniewane moce niebieskie. „Boże, Ty wiesz - brzmiała aztecka modlitwa przy spowiedzi - że ten biedny człowiek zbłądził nie z własnej woli, lecz pod wpływem grzechu, pod którego znakiem się urodził." A na zakończenie uroczystości kapłan odprawiał wiernych słowami: „Odziewajcie ubogich i nakarmcie głodnych, jakąkolwiek by to dla was oznaczało ofiarę. Pamiętajcie, że ich ciało jest jako wasze i że są oni ludźmi jako i wy." Przypominało to w sposób zdumiewający chrześcijańską naukę o zbawieniu. Każdy spowiadający się otrzymywał od spowiednika po odbytej pokucie i komunii odpowiednie zaświadczenie, a więc rodzaj kartki o odpuszczeniu grzechów, która wobec państwowego wymiaru sprawiedliwości uwalniała od wszelkich konsekwencji za popełnione przestępstwo; podczas „nabożeństw" Indian Hiszpanie słyszeli z ust ich kapłanów takie zdania: „Znoś w pokorze obrazę"; „Bóg widzi wszystko i jest twym mścicielem"; w katechizmie Azteków czytali: „Kto spogląda zbyt ciekawie na kobietę, ten oczyma swymi popełnia cudzołóstwo!" Przekonanie Azteków, że oni, Hiszpanie, są potomkami nieznanego chrześcijańskiego świętego i misjonarza, który niegdyś dotarł do Nowego Świata, nie wydało im się tak nieprawdopodobne. Prawie w tym samym czasie, w którym naczelny dowódca wojsk hiszpańskich dowiedział się o tych zadziwiających sprawach, w pałacu Montezumy II, ostatniego cesarza Azteków, odbywała się rada koronna. Montezuma zwołał wszystkich dostojników duchownych i świeckich, starych paladynów, głowy wielkich rodów szlacheckich do olbrzymiej rezydencji zbudowanej na palach na Jeziorze Meksykańskim. Zawiadomił ich o tym, co wyśledziła tajna służba wywiadowcza, podzielił się spostrzeżeniami o obcym ludzie, który zbliżał się do wybrzeży Meksyku na wielkich „domach wodnych", z żaglami lśniącymi jak skrzydła łabędzi. Wiadomości te wywarły głębokie wrażenie na notablach azteckich. Teraz następuje trzeźwe sprawozdanie wywiadowców. Wielmożni panowie, generałowie i czcigodni kapłani znają dobrze starą legendę o powrocie Quetzalcoatla „w roku przestępnym". W pięćdziesięciodwuletnim okresie kalendarza azteckiego powtarza się właśnie teraz rok przestępny, są więc przygnębieni i pełni złych przeczuć. Wiedzą, że służba wywiadowcza dobrze pracuje i że jej doniesienia są prawdziwe. Nie są to tylko sprawozdania agentów, służba wywiadowcza cesarza przedkłada rysunki: widać kunsztownie wymalowane okręty cudzoziemców z biało połyskującymi żaglami, widać dziwaczne, czworonożne, szybkie jak huragan bogi-smoki, którymi się wrogowie posługują. Widać długie lufy o okrągłych, groźnych paszczach, błyskawicę, która z nich wybiega i zabija na odległość, widać lśniące zbroje, groźnie spuszczone przyłbice, lance, arkabuzy, miecze - krótko mówiąc, tak jak by to dzisiaj po pięciuset latach zrobiono za pomocą telewizji, tak tu zręczni fachowcy azteckiego sztabu generalnego uwidocznili wszystko w obrazach. Teraz dopiero wstaje rzecznik cesarza. Montezuma II, który wstąpił na tron w roku 1502, przed siedemnastu laty, kazał mu obwieścić, co następuje: „Umiłowani bracia, kochani przyjaciele! Wam jako i mnie wiadomo, ze nasi przodkowie nie pochodzą z kraju, w którym teraz mieszkamy, lecz że przybyli tu z daleka pod wodzą wielkiego księcia. Książę ten, który potem znowu odszedł z nielicznym tylko orszakiem, po długim czasie powrócił i zobaczył, że nasi przodkowie, jego poddani, zbudowali tutaj nowe miasta, pojęli za żony córki tego kraju, spłodzili z nimi dzieci i założywszy gospodarstwa, stworzyli nową ojczyznę i nie chcieli już z nim wracać. A ponieważ go już nie poznali i nie chcieli uznać za swego pana, więc odszedł sam i obwieścił, że na razie ustępuje, ale pewnego odległego dnia powróci z wielką potęgą, albo on sam, albo ktoś inny w jego imieniu, i odbierze, co mu się należy. Wiecie także, że przez cały czas oczekiwaliśmy go. Otóż ż tego, co słyszeliśmy o obcym wodzu i o cesarzu, który wysłał go do nas przez wielkie morze z okolicy, gdzie słońce wschodzi i dokąd władca naszych przodków niegdyś powrócił - wnoszę z całą pewnością, że jest on właśnie owym wielkim panem, którego od wieków oczekujemy, zwłaszcza że oznajmia, iż zawsze wiedział o nas. Jeśli przodkowie nasi nie uczynili tego, co winni byli swemu panu, to my tym bardziej winniśmy to uczynić i złożyć bogom głębokie dzięki, że ten, którego tak długo czekaliśmy, wreszcie się zjawił. Tak więc proszę was, abyście mu byli we wszystkim posłuszni jako naszemu panu..." Zaległa głęboka cisza. To abdykacja - koniec. Wszyscy zdają sobie z tego sprawę. Jeśli mąż tej miary co Montezuma dobrowolnie zrzeka się władzy, i to w chwili, gdy cudzoziemcy są jeszcze oddaleni o setki mil - nie ma już żadnej nadziei. W takim razie Quetzalcoatl, mściciel, karzący bóg, stoi rzeczywiście pod murami i puka do bram miasta. O naradzie Azteków Cortez oczywiście nic nie wiedział. Wieczorem 25 marca 1519 roku na wysokiej rufie okrętu flagowego opada wygodnie na krzesło, aby zażyć ochłody po upalnym dniu; jest tylko zwyczajnym hiszpańskim szlachcicem, który w trakcie swej wyprawy zdobywczo- handlowej znalazł się u obcych brzegów. Młody panek liczy trzydzieści cztery lata; całe jego dotychczasowe życie było wypełnione zuchwałymi figlami, awanturami miłosnymi i rycerskimi przygodami. Pochodzi ze świetnej rodziny. Nie ma ona wprawdzie rozległych włości ani wielkiego majątku, ale mała posiadłość koło Medellina w prowincji Estremadura zapewnia swym właścicielom dostatnie utrzymanie. Ojciec, Martin Cortez de Monroy, był kapitanem piechoty. Opowiadał czasami przy kominku o swych dawnych przygodach. Nic nie wskazywało na to, że syn pójdzie w ślady ojca. Było to chłopię delikatne i słabowite, z którego kiedyś miał wyróść duchowny, urzędnik dworski lub inny domator, ale nie żołnierz. Toteż gdy Hernando Cortez mając lat siedemnaście poprosił ojca, by mógł zostać żołnierzem, kapitan Martin Cortez zdziwił się i odetchnął z ulgą. Przed trzema laty wysłał chłopca na uniwersytet do Salamanki spodziewając się, że wykieruje go tam na dobrego prawnika. Od tego czasu nie widział swego syna. Teraz stoi przed nim młodzieniec przerastający go o głowę, szeroki w barach, w biodrach wąski jak toledańska klinga, mężczyzna co się zowie. Mniej zadowalające jest to, co Hernando ma do opowiedzenia. Umie wprawdzie wcale dobrze po łacinie, styl jego jest poprawny, pisze nawet wiersze - ale ponadto niewiele się chyba nauczył, a przywieziony z uczelni wykaz kar roi się wprost od jego głupstw i figlów. Tak tedy życzenie syna, aby mógł zostać żołnierzem, było Martinowi Cortezowi wcale na rękę. Wszystko idzie teraz jak po maśle! Fernando Cortez wyrasta na świetnego* żołnierza, osiągnął wielką wprawę w jeździe konnej, szermierce i strzelaniu, przyswoił sobie także taktykę i strategię. Studiuje historię Rzymu, a kiedy w roku 1502 Kolumb wyrusza w swą czwartą podróż do Ameryki, naszego bohatera spotyka wysoki zaszczyt, gdyż zostaje powołany do wzięcia udziału w tej wyprawie. Jest to pasowanie na rycerza i długo upragniona wielka szansa. Ale oto los spłatał figla Cortezowi: na kilka dni przed wypłynięciem eskadry do Ameryki Cortez spada z muru ogrodowego najsłynniejszego madryckiego pensjonatu dla szlachetnie urodzonych młodych dziewcząt, łamie nogę i w czasie, gdy Kolumb podnosi kotwicę, leży z obandażowaną nogą w szpitalu. Dopiero w dwa lata później, w r. 1504, dziewiętnastoletni młodzieniec dostaje się na drugą półkulę. Siedem lat spędza tam jako hacendado, po czym, w 1511 roku, zostaje tajnym pisarzem don Diego Velasqueza, który jako uczestnik drugiej wyprawy Kolumba (1493-1496) dorobił się na Haiti pokaźnego majątku i został gubernatorem Kuby. Velasquez patrzy przez palce na niejeden wybryk swego podkomendnego, gdyż Cortez jest świetnym żołnierzem i kawalerem. Ale gdy jego tajny pisarz uwodzi piękną dońę Catalinę Suarez, jedną z czterech córek pochodzącego z Grenady don Diego Suareza, komendant traci cierpliwość. Wtrąca nieokiełznanego młodego oficera do więzienia i wypuszcza go dopiero wtedy, gdy młodzieniec oświadcza, że jest gotów stanąć zaraz z dońą Cataliną na ślubnym kobiercu. Na rufie „Capitany" migocą światła w lekkim powiewie bryzy morskiej. Hernando Cortez uśmiecha się. Dawne obrazy ożywają w jego pamięci i z zadowoleniem stwierdza, że nie zmarnował ani jednej godziny swego życia. Ostatnie lata, kiedy jako kubański hacendado żył na wielkiej fermie i został radnym gminnym w mieście Baracoa, były trochę nudne. Z tego życia teraz nareszcie się wyrwał. Miał szczęście. Gdy Velasquez otrzymał pierwsze skąpe wiadomości, że na zachód od Kuby leży ląd, gdy wyruszyły pierwsze ekspedycje, które wiadomości te potwierdziły, don Diego przypomniał sobie o niespokojnym młodym człowieku, który był niegdyś jego tajnym pisarzem. Mianuje go od razu dowódcą nowej wyprawy i poleca, aby zbadał obce wybrzeże i w drodze wymiany uzyskał tyle złota, ile się tylko da. Aż do tego wieczoru, po potyczce nad Tabasco, Hernando Cortez nie miał też chyba innych, dalej idących planów. Nagle zachodzi wypadek, który dźwignął go w górę, zmienił linię jego życia. Stało się to za sprawą kobiety. W chwili, w której zetknęły się dwie obce sobie kultury, los Corteza złożony został w ręce Indianki - nieznanego dziewczęcia, które ukazuje się jak meteor z bezdziejowej ciemności, aby po świetlanym locie znowu w niej zatonąć. Dwadzieścia młodych dziewcząt i kobiet, które kacykowie z Tabasco i okolicy przesyłają zwycięskiemu obcemu generałowi, przybywa do Corteza. Jest to, jak uważają, skuteczny środek, by z nieokiełznanych mężów zrobić w krótkim "czasie ludzi uległych. Dałby Quetzalcoatl, „bóg łaskawego powietrza", ażeby ofiarowany dar nastroił przychylniej tego gwałtownego młodego wodza! Zrazu wydaje się, że życzenie to zostało spełnione. Po kilku dniach podnoszą się żagle na okrętach białych bogów, nieco później skrzydła łabędzie znikają za linią horyzontu. Kacykowie zacierają ręce z radości: powiodło się, takie środki zawsze prowadzą do celu! Quetzalcoatl otrzymuje w ofierze kilka szczególnie pięknych wiązanek kwiatów. Ale mądrzy kacykowie pomylili się. Dar, który w ich mniemaniu miał wpłynąć uspokajająco na młodego dowódcę, zrobił z hiszpańskiego szlachcica zdobywcę, który świat poruszy z posad. Wśród dziewcząt, które późnym wieczorem tak nieoczekiwanie przybyły do jego pływającej kwatery, wśród tych onieśmielonych, płaczących Indianek jest jedna jasnobrązowa dziewczyna o władczym, hardym wyglądzie. Tłumacz wyjaśnia szybko, że właśnie ona, w odróżnieniu od towarzyszek, jest niewolnicą, ale dodaje, że Malitzin Tenepal - tak jej na imię - nie pochodzi wcale z Jukatanu, lecz z Meksyku, że ojciec jej był księciem prowincji Coatzalcualco na południowo- wschodniej granicy imperium meksykańskiego i generałem w Painalla, stolicy owej kresowej prowincji. Gdy w pięćdziesiąt lat później regidor miasta Guatemali w Nowej Hiszpanii, rycerz Bernal Diaz del Castillo, stary towarzysz i przyjaciel Hernanda Corteza, spisuje swe wspomnienia, pamięta dokładnie brązową dziewczynę. „Była wytworną damą - pisze - władczynią kraju i ludzi, co można było po niej poznać..." To świadectwo przynosi zaszczyt Bernalowi Diazowi. Był to prymitywny wojak i awanturnik. Ale wyczuł pańskość i dostojność obcej niewolnicy - podobnie jak Cortez. W dzień po przybyciu do Hiszpanów dwadzieścia Indianek przyjęło chrzest z rąk ojca Bartolomeo de Olmedo. „Wygłosił on do nich – pisze Bernal Diaz - za pośrednictwem tłumacza kazanie, w którym powiedział im wiele budujących rzeczy o naszej świętej religii i wiele złego o ich bałwochwalstwie. Kobieta, o której mówiłem, otrzymała na chrzcie imię Marina." Jako dońa Marina weszła do historii piękna młoda Indianka, która przez sześć lat była towarzyszką życia Corteza. Z niezrozumiałego dla nich imienia Marina Indianie zrobili Malinche i tak będą niebawem nazywali także samego Corteza. Jeszcze dzisiaj nie wiemy o tej rozumnej kobiecie wiele więcej ponad to, co opowiedział Bernal Diaz. Według niego została ona po śmierci ojca i zawarciu przez matkę nowego małżeństwa sprzedana jako dziecko w niewolę i tym sposobem dostała się na dwór księcia Tabasco. Tu nauczyła się dialektu Majów, którym obok ojczystego języka azteckiego biegle władała. To było może przyczyną, że Cortez zwrócił uwagę na młodą dziewczynę. Z Majami mógł porozumieć się przez tłumaczy. Nikt z jego ludzi nie umiał natomiast przełożyć obcych dźwięków azteckich, które tutaj, na granicy wielkiego państwa meksykańskiego, już gdzieniegdzie rozbrzmiewały. To zadanie mogła spełnić właśnie Marina, przy czym niewątpliwie nie poprzestała tylko na tłumaczeniu. Wyjaśniła zapewne Cortezowi, na czym opierało się panowanie Azteków, potwierdziła niejasne pogłoski o „Dorado", opowiedziała mu o naprężonych stosunkach między Aztekami a ich sprzymierzeńcami w Cempoalan, Tlaskala, Tezcuco i Cholula. W ten sposób Cortez uzyskał wgląd w najsłabsze punkty azteckiego ustroju państwowego. Czy powodowała Mariną nienawiść i zdrada, żądza zemsty i uraza? Chyba nie. Marina kochała Corteza gorąco, wyrosła w społeczeństwie teokratycznym, uważała istotnie konkwistadorów za wysłańców Boga, a ich wyprawę za rodzaj krucjaty. Wierzyła święcie w posłannictwo zdobywców, stała się świadomą i przekonaną chrześcijanką i wierzyła, że mimo wszelkich błędów, które popełniali biali bogowie, panowanie ich przyniesie ludowi meksykańskiemu więcej szczęścia niż panowanie Huitzilopochtli i jego kapłanów. Była o tym tak przeświadczona, że w r. 1525 u boku Corteza odwiedziła swą matkę w Coatzalcualco. Księżnę ogarnęło śmiertelne przerażenie, gdy poznała swą córkę. Była pewna, że teraz odpowie za swój nieludzki postępek. Wszyscy, zarówno Hiszpanie, jak i Indianie, byli zdania, że na to w pełni zasłużyła. Ogarnęło ich zdumienie i byli wstrząśnięci, gdy Marina objęła swą matkę i rzekła drżącym ze wzruszenia głosem: „Matka moja nie wiedziała, co robi, gdy mnie wówczas sprzedała. Przebaczam jej. Poznawszy zasady wiary chrześcijańskiej, jestem nieskończenie szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem." Scena ta była tak głęboko ludzka i wzruszająca, że Bernal Diaz, nieczuły, zatwardziały landsknecht, jeszcze w pięćdziesiąt lat później wezwie Boga na świadka: Y todo estro que dijo, se lo oi muy certificamente y se lo juro, amen! Tłumacząc, pośrednicząc i wyjaśniając służy Marina nie tylko Hiszpanom, ale także, i to w równej mierze, swemu ludowi. Stara się - często, co prawda bezskutecznie - łagodzić zbyteczną surowość, naprawiać wyrządzone krzywdy, zapobiegać bezmyślnym okrucieństwom. Wpływ jej jako pośredniczki między obydwoma ludami był ogromny. Bernal Diaz del Castillo pisze: „Jej władza w Nowej Hiszpanii była bardzo wielka. Umiała kierować Indianami wedle swej woli, co było dla nas niezmiernie cenne. Bez jej pomocy nie bylibyśmy rozumieli języka meksykańskiego i wielu rzeczy nie osiągnęli." W świadomości Indian obraz jej przyćmił nawet obraz Matki Boskiej, który Hiszpanie wszędzie z sobą wozili i stawiali na ołtarzach. A gdy piękna młoda kobieta sama tuliła do piersi dziecko, swego syna Martina Corteza, stała się dla swych rodaków, i jest dla nich do dzisiejszego dnia, przedmiotem nieomal religijnej czci. Żołdacy, korsarze i piraci z armii Corteza, wielcy panowie i prości fornale, składają na swój sposób należny hołd obcej kobiecie nazywając ją Dońa Marina. A sam Cortez? W swych listach i sprawozdaniach wspomniał o Azteczce tylko jeden jedyny raz, i to mimochodem, jako o „tłumaczce, którą wiozłem z sobą". Ale gdy powiła syna, Cortez nadał mu po swym ojcu imię Martin. To jest niezwykłe. Później co prawda członkowie hiszpańskiej arystokracji rodowej będą się tak masowo żenili z księżniczkami azteckimi, że jeszcze dzisiaj istnieją w Hiszpanii rody posiadające w galerii swych przodków cesarza Montezumę. Ale za czasów Corteza nie było jeszcze mowy o takich związkach małżeńskich; poza tym Marina uchodziła za zdobycz wojenną i podarowaną niewolnicę, a nie za księżniczkę, którą zresztą była. Cortez związał syna, którego mu Marina urodziła, ze swym domem i rodem, nadając mu na chrzcie imię swego ojca. Wolno z tego wnosić, że swą piękną brązową kochankę wysoko cenił i szanował. Marina wynurzyła się z mroku bezdziejowej egzystencji i w ten mrok znów się pogrążyła. W 1525 roku wydano ją za mąż za kastylijskiego rycerza Juana Xamarillo. Cortez wyposażył to małżeństwo rozległymi dobrami w ojczyźnie Mariny. Zachowały się akta nadania; resztę kryje cisza i milczenie. Ale nie zapomnienie! Postać Mariny, jej miłość i ofiarność żyje w sagach i pieśniach Indian. Nie zgasło łagodne światło, cichy blask, które niegdyś biły od tej pięknej i dobrej kobiety. 2 Jest wątpliwe, czy Marina przez cały czas widziała w Hernandzie Cortezie reinkarnację Quetzalcoatla, białego boga. Była jednak z pewnością przekonana, że idea konkwistadorów jako nosicieli krzyża wypływała z ducha owego mistycznego założyciela religii. Opowiedziała zapewne swemu ukochanemu panu o Quetzalcoatlu. Do tradycji azteckiej dołączyła może także podania krążące wśród Majów i tzw. „legendę o Wotanie" mającą swe źródło u krajowców Jukatanu. Legenda, którą oficjalna nauka uważa za „nowoczesną, wymyśloną przez fantastów bajkę", głosiła, że bardzo dawno temu zjawiły się u wybrzeży Jukatanu liczne obce okręty, z których wyszli na ląd wysocy, jasnowłosi i niebieskoocy ludzie. Burty ich okrętów lśniły jak łuski skóry wężowej, a przy zbliżaniu się do brzegu obce statki wyglądały jak olbrzymie, połyskujące węże, pełznące przez morze ku lądowi. Nieznani ludzie byli ubrani w dziwne szaty, a na czole mieli ozdobę wyobrażającą zwiniętego węża. Święty wąż był jednym z najstarszych bóstw czczonych przez Majów Jukatanu. Gdy więc owe jasnoskóre, uwieńczone wężami istoty przybyły na okrętach lśniących jak łuski wężowe, uwierzono powszechnie, że przybysze są synami świętego węża, że są bogami. „Biali bogowie" osiedlili się następnie w Jukatanie, ale jeden z ich przywódców powędrował dalej, do sąsiedniego Meksyku. Legenda Majów o Wotanie, mająca prawdopodobnie związek z bóstwem pogody jednego z ich szczepów, bogiem Wotanem, jest znana od dawna. Dopóki sądzono, że Majowie przywędrowali dopiero około 1000 roku n. e. z dziewiczych lasów Gwatemali do swej nowej ojczyzny w Jukatanie, dopóty dość dokładnie oznaczano datę powstania tej osobliwej legendy. Przypadała ona, co dziwna, na ten sam mniej więcej czas, w którym Wikingowie grenlandzcy odkryli Amerykę, osiedlili się na wybrzeżu Massachusetts i założyli tam kolonię. Najnowsze badania wykazały jednak, że przypuszczenie to jest niesłuszne. Majowie żyli w Jukatanie już w V i VI wieku n. e. W ostatnich czasach legendą o Wotanie zajęła się amerykańska pisarka Ann Terry White w swej ciekawej książce Lost Worlds („Zaginione światy"). Opisy jej przywołują na pamięć przekazane w licznych dawnych rysunkach drakkary Wikingów, których burty były obwieszone lśniącymi tarczami, a boki połyskiwały jak łuski węża. Dla Corteza sprawy te nie posiadały większego znaczenia. O Wikingach nic zapewne nie wiedział, a fakt, że biali ludzie dotarli do Nowego Świata już na pięćset lat przed nim, też go nie bardzo interesował. Tym ważniejsze jest to jednak dla nas. Od dawna mianowicie i aż po dzień dzisiejszy utrzymuje się pogląd, że legenda o Quetzalcoatlu jest tylko chrześcijańskim „upiększeniem" staroindiańskiej mitologii, „wymysłem białych, którzy chcieliby być wszędzie obecni", jak to sformułował Hans Dietrich Disselhoff w swym interesującym dziele pt. Geschichte der altamerikanischen Kultur en („Historia kultur staroamerykańskich"). Otóż prasagi indiańskie, które powstały na długo przed pojawieniem się Azteków, przedstawiały Quetzalcoatla n i e jako białego boga. Nastąpiło to widocznie dopiero później, nasuwa się więc podejrzenie, że mit o Quetzalcoatlu jest kłamstwem propagandowym konkwistadorów, wymyślonym i puszczonym w świat po to, aby ułatwić im zdobycie władzy w Meksyku. Ale czy przypuszczenie to jest rzeczywiście słuszne? Czyż owi Hiszpanie, którzy niedługo po zdobyciu państwa Azteków przystąpili do spisywania sag i podań osobliwego kraju, przedstawili „białego Zbawiciela" tak, jak go sobie sami wyobrażali, tj. jako człowieka ciemnowłosego i czarnookiego? Tak by przecież musiało być! Jeżeli zwycięskie państwo, górujące pod względem militarnym i cywilizacyjnym, chce narzucić swych bogów podbitym ludom, to - rzecz zrozumiała! - przedstawi tych bogów na wyidealizowane podobieństwo własne. A tymczasem Quetzalcoatl jest przedstawiony całkiem odmiennie: nie jest ciemnookim brunetem, lecz właśnie niebieskookim blondynem. Jakież to dziwne! Czyż takie przedstawienie białego boga nie musiało wywołać u zwyciężonych ludów Nowego Świata okrzyku: Wy, Hiszpanie, wyglądacie przecież całkiem inaczej aniżeli bóg światła, w którego imieniu przybyliście i w którego imieniu przyjęliśmy was. Nie jesteście wcale jego synami! Jeżeli wejdziemy w położenie Hiszpanów i założymy, że mit o Quetzalcoatlu jest i c h wynalazkiem, to możemy tylko stwierdzić, że zachowali się wielce niemądrze i niezręcznie. Ich „wynalazek" był tak mało przemyślany, że jego wewnętrzne sprzeczności musiałyby bezwzględnie wywołać u Indian niewiarę i sceptycyzm. Jednakże pogląd, jakoby mit o białych bogach był arabeską wtłoczoną z chrześcijańskiej nadgorliwości w mitologię Nowego Świata, jest pozbawiony wszelkich podstaw. Jeżeli się z tym zgodzimy, to trzeba w konsekwencji przyznać, że legenda o białym Zbawicielu jest indiańska i że ongiś, w średniowieczu, być może w związku z wyprawami Wikingów do Ameryki, biali ludzie dotarli do Jukatanu i Meksyku. Przedstawiliśmy tutaj rzecz tę tak obszernie po to, aby wychodząc z logicznych przesłanek dojść do wniosków, do których wiedza fachowa doszła w ostatnich kilkudziesięciu latach. Sprowadzone do wspólnego mianownika wnioski te dadzą się streścić następująco: we wczesnych, ale jednak historycznych czasach, niewątpliwie istniały między Starym a Nowym Światem, poprzez Ocean Atlantycki, długotrwałe kontakty, których w szczegółach dotychczas nie znamy. Nie należy jednakże pominąć milczeniem faktu, że nowoczesna amerykanistyka odrzuca stanowczo podobne hipotezy. Tak na przykład zasypała szyderstwem i drwinami katolickiego badacza Karola Marię Kaufmanna, który przed około trzydziestu laty zajął się jako jeden z pierwszych tymi osobliwościami w książce pt. Amerika und das Urchristentum („Ameryka i chrześcijaństwo pierwotne"), i piętnuje jako fantastę każdego, kto problemy te choćby tylko porusza. Amerykanista Walter Krickeberg stwierdza: „Pewne frapujące paralele zachodzące między podaniami amerykańskimi a starochrześcijańskimi należą do owej wielkiej liczby zgodności między ludami kulturalnymi Starego i Nowego Świata, zgodności, które istnieją również w innych dziedzinach i których wyjaśnienie musimy pozostawić przyszłym pracom badawczym." Nowocześni amerykaniści nie wierzą w możliwość bezpośrednich kontaktów kulturalnych i opierają się raczej na tradycyjnym pojęciu „zbieżności", tj. swoistego podobieństwa określonych zjawisk kulturowych, które - jak powiada etnolog Hans Plischke - wyjaśniają „w ten sposób, że u całej ludzkości identyczne skłonności duchowe w identycznych warunkach i w obliczu identycznych potrzeb prowadzą do identycznych lub podobnych rozwiązań". Takie sformułowanie właściwie niczego nie wyjaśnia, podstawiając zamiast niewiadomej „x" niewiadomą „z". Pojęcie zbieżności jest właściwie jedynie hipotezą roboczą, dogmatem powstałym na tle stosunkowo dużej jednolitości kręgu kultury Starego Świata. Jeżeli choćby na podstawie lektury dzieła Ruth Benedict Patterns oj Culture („Wzory kultury") uprzytomnimy sobie, że na świecie istnieją diametralne przeciwieństwa kulturowe, że podstęp, oszustwo i zabójstwo, które w Starym Świecie uchodzą od prawieków za zbrodnię, uważane są gdzie indziej za zjawiska moralnie pozytywne, że władza i poszanowanie władzy, u nas tak cenione, w innych kręgach kultury uchodzą za głupie i śmieszne, że istnieją ludy, które u każdego wsipółplemieńca hodują systematycznie i z rozmysłem manię wielkości, to musi się w nas zrodzić pewien sceptycyzm do owych „u całej ludzkości identycznych skłonności duchowych". Ale mniejsza o to. W każdym razie młoda dyscyplina amerykanistyki dowiedziała się od nauk archeologicznych Zachodu, że we wczesnych stadiach rozwoju religijnego czczono jako bóstwa słońce, księżyc i gwiazdy, że zatem istniały bóstwa „solarne", „lunarne" i „stellarne", i uznała, że owo doświadczenie Starego Świata można zastosować także do zjawisk spotykanych w Ameryce. W dawnej Ameryce bóstwa personifikujące pewne ciała niebieskie grały niewątpliwie wielką rolę, więc i białych bogów występujących w mitach i legendach wielu ludów indiańskich wyjaśniano jako personifikacje cudu słońca. Bóg światła Quetzalcoatl - twierdzi amerykanistyka - jest pochodzenia „solarnego" i niczym więcej, jak tylko wyposażonym przez legendę w krew i ciało symbolem słońca, które wstaje tajemniczo ze wschodniego morza, płynie spokojnie nad ziemiami, dla których jest błogosławieństwem, by wreszcie zniknąć na zachodzie. Stąd biała barwa skóry Quetzalcoatla, stąd jego łagodność i dobroć, stąd ofiary z kwiatów i owoców! I stąd także jego niebieskie oczy, jego długa, jasna broda, znak krzyża na szacie, grzech (pierworodny, chrzest, spowiedź, komunia, owo „odziewajcie nagich i nakarmcie ubogich"? - nie, tak daleko arnerykaniści nasi się nie posuwają. Takie zjawiska należą „do wielkiej liczby zgodności między ludami kulturalnymi Starego i Nowego Świata, których wyjaśnienie musimy pozostawić przyszłym pracom badawczym". Jest to, łagodnie mówiąc, niezwykle zdumiewająca wiara w dogmat. Wywodzi się ona od Amerykanina D. G. Brintona, który w 1882 roku pisał w swym dziele American Hero Myths („Amerykańskie mity bohaterskie"): „Przy pomocy oka i światła widzimy i uczymy się. Więc też nic dziwnego, że bogu światła przypisywano rozwój życia domowego i społecznego. Stąd pochodzi też, że światło było symbolem kultury i mądrości i stawiano je na równi z pokojem i dobrobytem, niezbędnymi dla gromadzenia doświadczeń. Jasna barwa skóry to aluzja do światła poranka. Włosy i broda to promienie słońca wychodzące z jego okrągłej twarzy. Luźne i szerokie szaty uzmysławiają oblany światłem i owiany wiatrem firmament." Brzmi to wcale przekonywająco, przynajmniej dla mieszkańców stref umiarkowanych, którzy odczuwają jedynie dobroczynny wpływ słońca. Inaczej w strefach o klimacie tropikalnym. Dodać jeszcze należy, że teoria ta powstała jakie osiemdziesiąt lat temu, na długo przed rozpoczęciem w Ameryce poważnych badań archeologicznych i przed znalezieniem wspaniałych okazów prehistorycznych, które zaczęto wydobywać na światło dzienne dopiero z początkiem bieżącego stulecia. Obrazy skalne, rzeźby, roboty snycerskie w nefrycie, ceramika, płaskorzeźby na ścianach świątyń, barwne rysunki w świętych starych księgach itd. - przedstawiające głowy męskie z długimi, pielęgnowanymi brodami - znalezione w wielu miejscach Meksyku i Jukatanu, dowodzą, że nie chodzi tu o wyobrażenia mitycznych istot solarnych, lecz o wizerunki ziemskich ludzi, W American Museum of National History w Nowym Jorku, w paryskim Musee de l'Homme i w zbiorach National Geographic Society w Waszyngtonie jest mnóstwo takich okazów. Podobnie jak u Azteków i Majów, znajdują się też w Peru liczne realistyczne rzeźby i figury z ceramiki przedstawiające ludzi, mężczyzn z długimi, pięknie wijącymi się i pielęgnowanymi brodami. Nie można tu zastosować do nich absolutnie teorii Brintona o „solarnym" pochodzeniu zagadkowych brodatych, białych herosów; nie możemy uwierzyć, by ludy kolorowe, które nigdy nie oglądały na oczy białego człowieka, wynalazły przypadkowo równocześnie zarost, biały kolor skóry i blond włosy! A gdzież w takim razie są „biali bogowie" Afryki? Wszak tam taki wynalazek byłby szczególnie aktualny] A gdzie są w północnej. Europie „czarni bogowie" - symbole długiej nocy zimowej, której zgubna siła dawała się mieszkańcom we znaki? Można by wysunąć twierdzenie, że owe rysunki skalne, rzeźby czy płaskorzeźby przedstawiają po prostu brodatych mężczyzn i że teoria o ich solarnym pochodzeniu jest wobec tego nieprawdopodobna. Wśród Indian i Chińczyków zdarzają się przecież tu i ówdzie jednostki brodate; we wszystkich tych obrazach uchwycone zostały tylko anomalie, zadziwiające odchylenia od nieowłosionego indiańskiego typu. Ale i ten, słaby zresztą, zarzut został obalony przez odkrycia poczynione przed około dwudziestu laty przez Amerykanów A. Morrisa, E. H. Morrisa i J.Charlota w świątyni wojny w Chichen Itza w Jukatanie. Uczeni ci znaleźli tam pewną ilość gorzej lub lepiej zachowanych malowideł ściennych, pochodzących z X lub XI wieku po Chr., na których przedstawiono bitwę morską między ludźmi należącymi do rasy ciemnej a ludźmi należącymi do rasy o jasnym kolorze skóry, widocznie jasnowłosej. Malowidła te nie mają bynajmniej charakteru mitycznego. Przeciwnie, są tak realistyczne w przedstawieniu walk, ucieczki pobitych „białych" ludzi, tortur i straszliwej śmierci na świętym kamieniu ofiarnym, że dzisiaj określilibyśmy je wprost jako reportaż w obrazach. Jest to odkrycie zdumiewające i skłonni bylibyśmy uważać malowidła ścienne z Chichen Itza, przedstawiające prawdopodobnie walki Majów z Toltekami, owym ludem przedazteckim, wśród którego zjawił się Quetzalcoatl, za ostateczny dowód przemawiający na korzyść naszej tezy. Nie czynimy tego jednak, albowiem dyskusja naukowa na ten temat nie jest jeszcze zakończona. Jedna wszakże uwaga byłaby na miejscu: przedstawione tu w wielkim skrócie zgodności między Starym a Nowym Światem odnoszą się głównie do tych obszarów Ameryki, które znajdują się w zasięgu dryfu prądów morskich i powietrznych, prowadzących z Europy na zachód, tak że każda tratwa, każde czółno-jednodrzewo, każda w ogóle jednostka pływająca, nie wyłączając nadymanej łodzi gumowej Allaina Bombarda, docierają niechybnie do Ameryki, gdy tylko dostaną się w strefę działania tych prądów. Osąd i ocenę tych teorii pozostawiamy czytelnikowi. Ale trzeba przyznać, że był to niezwykły przypadek, iż Cortez i jego ludzie wylądowali właśnie w Ameryce Środkowej, kraju o wysokiej kulturze. Tylko tutaj istniało państwo, organizacja polityczna, zwarty organizm administracyjny z prowincjami, miastami, wsiami i gromadami, ze szlachtą, kapłanami i wojskiem - krótko mówiąc, imperium, którym można było zawładnąć i po jego podbiciu panować nad nim - tak jak w Europie. Hiszpanie przyjęli to dziwne podobieństwo do ich ojczystych warunków bez głębszego zastanowienia. Nie przyszło im nigdy na myśl zapytać, co by się z nimi stało, gdyby byli po raz pierwszy wylądowali w Nowym Świecie na skraju niezmierzonych prerii Ameryki Północnej lub w dżunglach Orinoko czy Amazonki. Nie uświadamiali sobie wcale, że zostaliby wessani, że wsiąknęliby i rozpłynęli się jak przelotny deszcz w piaskach pustyni. Nie zdawali sobie sprawy, że dla swych czynów potrzebowali rozwoju cywilizacyjnego, który równałby się ich własnemu rozwojowi. Tu napotkali właśnie poziom odpowiadający ich poziomowi kulturalnemu, toteż tylko tutaj akcja ich mogła zostać uwieńczona powodzeniem. A ponieważ było tak, i to w czasie, gdy inne ludy na pozostałym olbrzymim obszarze kontynentu amerykańskiego z wyjątkiem Peru tkwiły jeszcze w pierwotnych formach bytowania, trudno nam uwierzyć w teorię zgodności i równoczesności rozwoju. Jesteśmy raczej skłonni przypuścić, że między Starym a Nowym Światem istniały rzeczywiście wczesne i dość ścisłe stosunki. Faktem jest, co prawda, że stosunki te były przejściowe. Indianie nie przejęli wynalazku koła ani kółka garncarskiego, nie nauczyli się stosowania instrumentów smyczkowych w muzyce, glazury w ceramice, pługa do orania pól i ogrodów - chociaż są to wiadomości podstawowe, które hipotetyczni imigranci lub misjonarze ze Starego Świata byliby z pewnością z sobą przywieźli. Mogliby ostatecznie zrezygnować z instrumentów smyczkowych, z glazury, a nawet z kółka garncarskiego - do dziś dnia obywa się bez nich przemysł chałupniczy Indii i Indonezji - a mimo to wznieść się na wysoki poziom kultury. Niezrozumiałe jest natomiast, że mieszkańcy Nowego Świata nie przywiązywali żadnej wagi do użytku koła; długi czas oficjalna amerykanistyka widziała w tym dowód, że do czasu przybycia Hiszpanów i Portugalczyków nie było żadnych kontaktów między Starym Światem a Ameryką. Można wprawdzie dowieść bez trudu, że w amerykańskim kręgu kultury znana była i rozpowszechniona wielka ilość przedmiotów obracających się, jak np. wrzeciono, świdry, bączki i krążki brzęczące. Ale chociaż w Peru znaleziono pod ciężkimi bryłami kamiennymi resztki okrągłych pni, które służyły jako środek transportu, to jednak nie wyjaśniona pozostała kwestia, czy indiańscy architekci używali walców lub krążków do przesuwania olbrzymich bloków skalnych, z których często wznosili swe świątynie i grody. A jest to kwestia ważna, gdyż nauka o starożytności zwykła wszędzie wyprowadzać wynalazek koła i używanie wozu z uprzedniego stosowania krążków i walców. Wydaje się więc, że Indianie nie wpadli na pomysł, aby ciężkie przedmioty kłaść na okrągłe pnie i toczyć je zamiast ciągnąć i popychać. Nasuwa się stąd wniosek, że skoro nie znali koła, ergo przed Kolumbem nie było żadnych kontaktów z Europą. Wniosek ten jest jednak fałszywy. Archeolog amerykański Gordon F. Ekholm podaje, że znaleziono gdzieniegdzie w Ameryce Środkowej zabawki dziecinne na kółkach, małe gliniane postacie z bajek. Nie zastosowano jednak zasady koła w życiu codziennym, w transporcie i przemyśle, choć się to wprost samo narzucało. Wprawdzie w Nowym Świecie nie było zwierząt pociągowych, konia przywieźli do Ameryki dopiero Europejczycy, ale nikt nie wpadł tam na pomysł, aby na przykład odpowiednio wytresować psy i zaprząc je do wozów, jak to uczynili w Kanadzie i Grenlandii pokrewni Indianom Eskimosi, którzy do swych sań zaprzęgali psy. Nawet na ludzi można byłoby założyć uprząż, choćby po to, aby ciągnęli świetne karoce królewskie. Argumentowano też, że w Ameryce nie było dróg, i wypowiadano pogląd, że wynalazek drogi jezdnej jest niejako wstępnym warunkiem wynalezienia koła. Ale i ten zarzut nie mógł się ostać. Istniały mianowicie, przynajmniej w Ameryce Środkowej, od dawna znakomite drogi, na co wskazuje z naciskiem Ekholm. W północnym Jukatanie, między Coba a Jaxuna, na trasie długości około stu kilometrów znajdują się jeszcze dzisiaj szczątki owych starych szos. Są to drogi kunsztownie zbudowane, o szerokości dziesięciu lub więcej metrów, z gładką nawierzchnią, które w niczym nie ustępują nowoczesnym autostradom. Zarzut, że Indianie musieliby znać koło i posługiwać się nim, gdyby kiedykolwiek mieli jakieś kontakty ze Starym Światem, upada. Nasi czerwonoskórzy bracia znali zasadę koła równie dobrze jak my, ale nie stosowali jej - tak samo jak nie stosował jej świat islamu, który posługiwał się prawie wyłącznie zwierzętami jucznymi. Pytanie, jaka jest tego przyczyna, pozostaje nadal otwarte. Gordon F. Ekholm sądzi, że uporczywe trzymanie się tradycji - wybitna cecha charakteru Indianina - jest przyczyną słabego rozwoju technicznego Ameryki z czasów przed Kolumbem. Ale czemu należy przypisać ową tradycyjną moc trwania przy starym, pozostaje nie wyjaśnione, podobnie np. jak nie wytłumaczono, dlaczego okres wielkiego rozwoju technicznego na Zachodzie zaczął się dopiero z nadejściem Renesansu. Musimy zadowolić się samym stwierdzeniem takich osobliwości. Wyjaśnić ich na razie nie umiemy. Może się wydawać, że zeszliśmy dość daleko na boczne tory, że poruszyliśmy tematy nie mające nic wspólnego z historią odkryć. Jednakże każda forma historii, czy to historia polityczna, militarna, ekonomiczna, czy też historia filozofii lub sztuki jest wszak tylko pewnym aspektem, historii kultury. Dlatego prosimy czytelnika, ażeby jeszcze przez chwilę dotrzymał autorowi towarzystwa na bocznej ścieżce. Prowadzi ona do znanej tylko w kołach fachowych pracy z 1947 roku, którą ogłosiło trzech botaników i biologów amerykańskich pod odstraszającym tytułem: The Evolution oj Gossypium and the Differentiation of the Cultivated Cottons. Na pierwszy rzut oka publikacja ta wydaje się niestrawna jak stara skóra. Zajmuje się mianowicie rodzajem i ilością chromosomów w nasionach bawełny i stwierdza, że dziko rosnąca bawełna Starego Świata zawiera trzynaście dużych chromosomów, natomiast dziko rosnąca bawełna Nowego Świata, jak wynika z licznych znalezisk w Ameryce Środkowej” zawiera tę samą ilość małych chromosomów. A więc na naszej ziemi istnieją od zamierzchłej przeszłości dwa podobne wprawdzie do siebie, ale różne gatunki bawełny. Trzej badacze amerykańscy zbadali nasienie bawełny hodowanej przez ludy staroamerykanskie na długi czas przed Kolumbem i pojawieniem się białych i stwierdzili, że ta odmiana zawierała dwadzieścia sześć chromosomów, trzynaście małych i trzynaście dużych. Obydwa gatunki musiały zatem ulec skrzyżowaniu. Ale w jaki sposób dotarły nasiona bawełny ze Starego Świata do Ameryki? Czy przez Cieśninę Beringa, drogą zamierzchłych wędrówek, którą pierwotni mieszkańcy olbrzymiego kontynentu płynęli niegdyś do swej nowej ojczyzny? Uczony amerykański C. O. Sauer, który kwestią tą specjalnie się zajmował, uznał to w 1950 roku za niemożliwe. Klimat okolic podbiegunowych był zawsze tak surowy, że wrażliwe nasiona bawełny nie zniosłyby transportu przez Cieśninę Beringa. Musiały one dotrzeć do Ameryki w strefie tropikalnej lub podzwrotnikowej, a więc w Indiach Zachodnich lub w Meksyku. Jest rzeczą znaną, że nauki nasze bardzo niechętnie przyznają, iż łatwiej jest pokonać dwa tysiące pięćset kilometrów między Wyspami Kanaryjskimi a Ameryką Środkową z pasatem i z prądem morskim niż blisko szesnaście tysięcy kilometrów dzielących Azję od Ameryki przeciwko pasatowi i przeciwko prądowi morskiemu. Wskutek tego zabrano się do przeszukania Melanezji, Mikronezji, Nowej Gwinei, Australii i wysp Polinezji, aby stwierdzić, czy nie ma tam gatunków bawełny Starego Świata, tj. owej odmiany z trzynastoma wielkimi chromosomami. Ale nie było ich nigdzie, znajdowano ciągle tylko odmiany z dwudziestoma sześcioma chromosomami. Stąd zatem i drogą przez Pacyfik nie mógł dokonać się import nasion bawełny Starego Świata do Ameryki. Pozostała tylko jedna droga: przez Ocean Atlantycki i stamtąd dalej na Morza Południowe. Czy mogły być przeniesione przez ptaki? Ptaki nie jedzą nasion bawełny. Czy burze i prądy morskie mogły ponieść lekkie ziarnka bawełny przez olbrzymią powierzchnię morza? Jest to mało prawdopodobne. Na dobitek, w wilgotnym powietrzu bawełna traci zdolność kiełkowania. Nie wszystkie zainteresowane gałęzie nauki wyciągnęły z tego należyte wnioski. Nie chcemy wyprzedzać uczonych i katedr uniwersyteckich, pragnęliśmy jednakże wspomnieć o tych problemach - choćby tylko po to, aby wykazać, jak ściśle powiązane są z sobą wszelkie ludzkie sprawy. 3 Od czasu gdy Hiszpanie wypłynęli z ujścia Tabasco - a było to w ostatnich dniach marca - Bernal Diaz del Castillo nie zaznał chwili spokoju. Cortez wysłał młodego człowieka do bocianiego gniazda, aby się rozglądał. Krępy, dwudziestodwuletni syn chłopski z Medina del Campo w prowincji Leon, sercu starej Kastylii, był już raz w tej dzikiej, obcej okolicy. Dopiero przed niespełna rokiem dotarł z Juanem Grijalvą, synowcem Diego Velasqueza, aż tutaj, w okolice dzisiejszego Vera Cruz w Meksyku, płynąc wzdłuż wybrzeży Jukatanu i przez zatokę Campeche. Na pewno się zorientuje, czy dobrze płyną. Bernal Diaz tkwi więc bardzo markotny w koszu umocowanym do masztu. Tak jak Cortez nie przeczuwał, że będzie kiedyś nosił tytuł Capitan Generał de la Nueva Espańa y Costa del Sur, tak samo nie przeczuwa nasz syn chłopski, że będą go kiedyś tytułowali „seńor" i „regidor" miasta Guatemali i że u schyłku życia napisze nawet książkę wspomnień. W każdym bądź razie z początkiem kwietnia 1519 roku wisi u masztu i przeklina swój los. Co kilka godzin stary woła na niego z rufy i pyta, co widzi. Go tu można widzieć? Bagna i piasek, piasek i bagna. A z prawej burty tylko morze, żadnego statku, żadnego lądu, żadnej wyspy - nic, absolutnie nic! Co za pech, już sobie prawie nie przypomina, jak wyglądała okolica, obok której przepływał przed rokiem! Ach, gdyby tak zobaczyć znów wysokie góry okryte śniegiem, Sierra Nevadę albo szeroką laguną Alvarado, zaraz by się zorientował. Bernal Diaz del Castillo był prostym człowiekiem, toteż nie wiedział, że już Kolumb podczas swej czwartej podróży spotkał na pełnym morzu, przed wybrzeżem Hondurasu, Azteków - dziwnych, brązowych ludzi w dziwacznej łodzi, którzy mieli na sobie ubrania z farbowanej bawełny, posiadali narzędzia z miedzi i bardzo osobliwą broń, a na zdziwione pytanie, skąd przybywają, wskazywali na zachód. Bernal Diaz nie zna oczywiście także tajnego raportu, który Grijalva złożył po powrocie swemu wujowi, Diego Velasquezowi. Był to raport bardzo fragmentaryczny i w pewnej mierze bałamutny. Grijalva nie miał bowiem tłumaczy i gdy u wybrzeży Meksyku próbowano nawiązać z Indianami rozmowę i stosunki handlowe, porozumiewanie się było utrudnione. Hiszpan zrozumiał jednak tyle, że daleko na zachodzie, na wielkim płaskowyżu, znajduje się olbrzymie miasto, otoczone ze wszystkich stron wodą i rządzone przez króla, który posiada niezmierzone skarby złota i drogich kamieni. Bernal Diaz nie zna tego raportu, ale zna go Cortez. I dlatego nie daje spokoju chłopakowi w bocianim gnieździe, wychodzi co chwila ze swej kabiny na pokład pytając, czy czegoś nie dostrzegł. Dni mijają, nadchodzi tydzień wielkanocny, wreszcie Wielki Czwartek roku 1519; po lewej burcie okrętu, bardzo, bardzo daleko i niesłychanie wysoko unosi się delikatna, migotliwa poświata. Nieco później wynurza się z toni oceanu ogniście czerwone słońce i złote promienie z okrytych śniegiem gór obcego lądu biegną ku jedenastu hiszpańskim okrętom. W mgnieniu oka cała załoga staje na nogi, w kilka godzin później kotwice z chrzęstem wżerają się w dno morza, mniej więcej w miejscu, gdzie dzisiaj leży Vera Cruz - i rozpoczyna się jeden z najwspanialszych dramatów wszech czasów. Zdarzenia następują po sobie szybko, nerwowo, zapierając dech. Minęło zaledwie pół godziny od chwili, gdy Hiszpanie rzucili kotwice, a już nadpływają dwa wielkie wojenne kanu pełne Indian. Dobijają do okrętu admiralskiego, do „Capitany", kilkunastu Indian wspina się gęsiego po drabince sznurowej na pokład. Pytają o tlatoana, dowódcę, oddają mu należne honory i proszą, aby wolno im było wypełnić życzenia obcego pana. Czynią to na rozkaz Montezumy, „Gniewnego Pana", cesarza Meksyku. Montezuma był kapłanem, zanim został cesarzem i objął władzę. Przez wiele lat siedział w mrocznych celach klasztornych nad pożółkłym pismem obrazkowym, opowiadającym o Quetzalcoatlu i przyszłym powrocie białych bogów. Zna stare podanie lepiej niż ktokolwiek z jego ludu, boi się białych. Od lat donoszono mu o każdym najdrobniejszym zdarzeniu u wybrzeży kraju; gdzie tylko ukazali się Hiszpanie, śledziły ich tysiące ciemnych oczu, nic nie uszło ich czujności. Montezuma wie, jakie grozi niebezpieczeństwo. Musi mu zapobiec. Dlatego nakazuje, aby spełniać wszystkie życzenia obcych przybyszów. Jeżeli chcą dostać złoto za błyskotliwe perły szklane, które przywieźli, a które Aztecy uważają za nefryt, należy im dać złoto. Jeżeli chcą kobiet czy jadła - należy im dać, czego zapragną. Może w ten sposób uda się ugłaskać synów-mścicieli białego zbawiciela, nasycić ich, uspokoić, zadowolić. Jeżeliby to jednak nie pomogło, w odwodzie stoją gwardie gotowe na śmierć, siły zbrojne Azteków zaprzysiężone swemu kapłanowi-królowi, oraz cały olbrzymi kraj wraz ze wszystkimi sprzymierzeńcami. Wszak tylko kilkuset ludzi zbliża się na okrętach. W najgorszym razie zdusi się ich, wdepcze w ziemię, zatopi powodzią ciał, które się na nich zwalą. Montezuma nie jest zwolennikiem polityki pojednawczej za wszelką cenę; myliłby się, kto by tak sądził. Nie wie, jak się ma zachować, jest w kłopocie. A jako dyktator i teokrata jest zaślepiony wiarą w swe posłannictwo. Widzi tylko siebie i swój świat i dlatego - jak wszyscy dyktatorzy - popełnia w rozstrzygającej chwili błąd. Zamiast zademonstrować swą siłę zbrojną, przesyła Hiszpanom drogocenne podarunki - i tym sposobem kusi ich tylko nieopatrznie, tym silniejszą staje się ich żądza zawładnięcia krainą złota. Maurice Collis pisze w swej książce Cortez i Montezuma, że o losie cudzoziemców zadecydował osobliwy przypadek. Według dawnych proroctw - powracający ze wschodu Quetzalcoatl wyląduje w roku przestępnym. W ostatnich stuleciach arcykapłani Azteków obserwowali z wielką trwogą pięćdziesięciodwuletni, rytmiczny cykl roku przestępnego. Ale zagniewany Quetzalcoatl nie ukazał się ani w 1363, ani w 1415, ani też w 1467 roku. Teraz kalendarz wskazuje znowu rok przestępny. I nagle coś zaczyna się dziać na morzu! W 1517 roku ukazują się w oddali pierwsze „domy wodne ze skrzydłami łabędzi": to wyprawa Hernandesa Córdoby, który odkrył Jukatan i dotarł do zatoki Campeche. W 1518 roku biali bogowie znowu wracają. Tym razem ich domy wodne nie rzucają już kotwicy w oddali, lecz dopływają do wybrzeży Meksyku; czujki Montezumy obserwują przybyszów z bliska. „Mają białą skórę, długie brody i jasne włosy" - donoszą swemu królowi. Ale obcy przybysze nie bawią długo. Po kilku tygodniach łabędzie skrzydła ich żagli znikają na wschodnim morzu. Gdy przybywa Cortez, jest według kalendarza Azteków rok przestępny. Przerażenie ogarnia króla i kapłanów. Mnisi ślęczą nad magicznymi rękopisami, wyczytują z nich, że Quetzalcoatl powróci w dniu „dziewięciu wiatrów". Cortez, który w Wielki Czwartek 1519 rzucił kotwicę u wybrzeża, miał z pewnością zamiar jeszcze tego samego dnia podpłynąć łodzią do lądu. Przeszkodziły temu odwiedziny Indian. Postanawia więc wyjść na ląd następnego dnia, tj. w Wielki Piątek. Dzień, w którym po raz pierwszy postawi nogę na tym nowym świecie, ma być dniem śmierci Chrystusa. Tak się też stało. Hiszpanie lądują w Meksyku nie 21 kwietnia 1519, lecz 22. A to jest według kalendarza azteckiego dzień „dziewięciu wiatrów"! Stare proroctwo sprawdziło się zatem dosłownie. Sprawdziło się także w drobniejszych jeszcze szczegółach: ponieważ w Wielki Piątek należy nosić ciemne szaty, Cortez wychodzi na ląd w czarnym ubraniu. W ma- gicznych księgach Azteków Quetzalcoatl jest przedstawiony w ciemnym habicie. Obcy biały bóg ma na głowie niski czarny kapelusz - modne nakrycie głowy, które w Europie w początkach XVI wieku spotykamy na wszystkich portretach wielkich panów. Quetzalcoatl nosił również podobny kapelusz. W okolicy Tabasco wstąpił na tratwę, która zawiozła go do jego boskiej ojczyzny na Wschodzie. Stamtąd przybyli teraz biali. A gdzie najpierw wylądowali ze swymi parskającymi smokami, z tajemniczym piorunem i błyskawicą w rękach? W Tabasco! I choć była ich garstka, pokonali wrogów liczących dziesięć tysięcy wojowników! Są niewątpliwie bogami. Biada Aztekom, jeśli zechcą im stawiać opór! Szybkie sztafety Montezumy przebywają odległość od wybrzeża do stolicy swego kapłana-króla w ciągu dwudziestu czterech godzin. W tej samej mniej więcej godzinie, w której Cortez wychodzi na ląd w Meksyku, Aztek ma już pierwsze wiadomości o powrocie białych bogów. Bliższych szczegółów jeszcze nie zna. Wyprawia szybkich gońców do namiestników z rozkazem, aby stwierdzili, czy cudzoziemcy mają rzeczywiście jakiś związek z Quetzalcoatlem. W dwa dni po wylądowaniu w Vera Cruz, w niedzielę wielkanocną 1519 roku, zjawia się z wizytą u Corteza książę Teutlile, namiestnik prowincji kresowych, wierny i oddany cesarzowi. Bernal Diaz del Castilio opowiedział nam obszernie o tych rozstrzygających chwilach: „W niedzielę wielkanocną stawił się u nas pan Teutlile we własnej osobie. Cortez powitał go, uściskał i zaprosił na nabożeństwo, które właśnie miało się rozpocząć. Pater Bartel Olmedo odśpiewał mszę, a ministrował mój brat Juan Diaz. Potem namiestnik i co znamienitsi ludzie z jego orszaku wzięli udział w uczcie razem z Cortezem i kapitanami. Gdy wstaliśmy od stołu, Cortez rozmawiał za pośrednictwem dońi Mariny z Teutlilem i jego towarzyszami; oznajmił im, że jesteśmy chrześcijanami i sługami największego władcy na ziemi, cesarza Karola, który ma za lenników i sługi wielu panów swego imperium. Na jego rozkaz przybyliśmy do tego kraju, o którym, jak i o jego władcy, królu Montezumie, cesarz wiedział już od dawna. Cortez przybył w imieniu Jego Cesarskiej Mości i pragnie być przyjacielem króla Montezumy. Prosi naczelnika o wskazanie mu drogi do swego pana i władcy, aby mógł złożyć królowi swe uszanowanie i przedstawić mu orędzie cesarza. Teutlile odparł wyniośle: «Zanim poprosisz o posłuchanie u mego króla, dobrze uczynisz, jeśli najpierw obejrzysz dary, które ci przywiozłem, i powiesz mi, jakich rzeczy będziesz potrzebował!* Po czym otworzył kufer pleciony z wikliny zawierający mnóstwo złotych przedmiotów pięknej i misternej roboty. Następnie wręczył Cortezowi dwadzieścia bel białej bawełny oraz bardzo kunsztowne hafty z piór i inne drogocenne przedmioty, których sobie jednak po upływie tylu lat szczegółowo nie przypominam, a także żywność w wielkiej obfitości, jako to kury, suszone ryby i owoce. Cortez przyjął wszystkie te podarunki pogodnie i z godnością i odwdzięczył się namiestnikowi szlifowanymi perłami szklanymi i innymi wyrobami hiszpańskimi. Następnie polecił mu obwieścić w podległym sobie okręgu, aby mieszkańcy zechcieli przybyć do nas w celach handlu wymiennego, gdyż przywieźliśmy z sobą wiele ładnych i pożytecznych rzeczy, które pragniemy wymienić na złoto. Teutlile przyjął podarunki oświadczając, że jego pan i król, który jest potężnym władcą, ucieszy się, gdy otrzyma wiadomość o wielkim cesarzu i podarunki od niego. Prześle mu natychmiast te dary i poprosi o wskazówki. Indiański namiestnik przyprowadził z sobą kilku niezwykle zręcznych rysowników, których jest w Meksyku wielu. Kazał im odrysować twarz, postawę i ubranie głównodowodzącego, wszystkich kapitanów i kilku żołnierzy, wygląd okrętów i koni, armat i kul, a nawet nasze dwa psy, krótko mówiąc, wszystkie osoby i rzeczy, które u nas widzieli. Rysunki te przesłano królowi Montezumie. Aby dać gościom wyobrażenie o naszej potędze, Cortez polecił naładować działa jak największą ilością prochu i wydał rozkaz, aby Alvarado wraz z innymi rycerzami wsiedli na koń, zawiesiwszy przedtem dzwonki u rzędów końskich, i przejechali cwałem przed wysłannikiem Montezumy. Gdy jeźdźcy przejechali, wystrzelono z dział. Pogoda była bezwietrzna. Kule kamienne przeleciały z wielkim hukiem nad brzegiem morza, budząc długie echo. Indianie bardzo się przerazili i polecili rysownikom, ażeby to dziwne wydarzenie także uwiecznili w rysunku. Jeden z Hiszpanów miał na sobie pozłacany hełm szturmowy. Teutlile zauważył, że podobne hełmy nosili ich przodkowie. Jeden z takich hełmów jest przechowywany na pamiątkę w świątyni ich boga wojny. Cortez odpowiedział na to, że chętnie obejrzałby sobie ten hełm. Hełm szturmowy Hiszpana dał w podarunku gościowi, wypowiadając przy tym ży- czenie, że chciałby otrzymać hełm pełen ziaren złota, gdyż posłałby go naszemu panu i cesarzowi. Po tej rozmowie Teutlile pożegnał się z Cortezem. Spiesznie pojechał do Montezumy, aby złożyć mu sprawozdanie oraz wręczyć dary Hiszpana i wykonane rysunki. Król był niezmiernie zdziwiony tym, co słyszał i widział. On także, gdy tylko ujrzał hełm szturmowy, zauważył podobieństwo do hełmu złożonego w świątyni boga wojny i nie wątpił już, że należymy do owego ludu, który według prastarego podania zjawi się pewnego dnia w tym kraju i zdobędzie nad nim panowanie. Po jakichś sześciu czy siedmiu dniach Teutlile przybył znowu do nas, a razem z nim jeszcze jeden przywódca i ponad stu ciężko objuczonych ludzi. Cortez przywitał obu dostojników jak najuprzejmiej i zaprosił ich, aby zajęli miejsca obok niego. Po obopólnych powitalnych przemówieniach przybysze rozłożyli na macie przywiezione podarunki: okrągłą płytę ze złota, na której były odtworzone słońce i koło zodiaku, wagi ponad 100 grzywien; taką samą płytę ze srebra, na której był przedstawiony księżyc, wagi ponad 50 grzywien i wielkości koła u wozu; naszyjnik z siedmiu kawałków złota ze 183 małymi szmaragdami i 232 małymi, podobnymi do rubinów drogimi kamieniami, na nim uwieszonych 26 małych dzwonków ze złota z 10 pięknymi perłami i osiem innych łańcuszków na szyję; zwierciadło z merkazytu w formie kuli, wielkości pięści, oprawne w złoto, bardzo misternej roboty, dar iście królewski; mnóstwo złotej i srebrnej biżuterii; liczne figury ze złota, przedstawiające żaby, psy, lwy, małpy, kaczki i inne zwierzęta; liczne złote medale; drogie kamienie w prześlicznych oprawach przedstawiających wartość większą niż same kamienie. Gdy obaj wodzowie wręczyli Cortezowi te skarby, jeden z nich oświadczył: Król Montezuma jest bardzo uradowany przybyciem do jego kraju tak walecznych bohaterów. Pragnąłby poznać wielkiego cesarza, o którymi już przedtem miał wiadomości, musi jednak z powodu wielkiego oddalenia zadowolić się przesłaniem mu w najbliższym czasie cennego Podarunku. Z przyjemnością odda nam do dyspozycji wszystko, czego będziemy potrzebowali podczas naszego pobytu w tym kraju. Co się jednak tyczy spotkania z Cortezem, to wolałby, aby biały wódz z tego zrezygnował, gdyż nie jest ono potrzebne i zbyt kłopotliwe." Wysłannicy Montezumy skosztowali z prawdziwą przyjemnością wina, którym ich Hiszpanie uraczyli. Było ono w Meksyku nie znane i smakowało krajowcom znakomicie. Także kuchnia hiszpańska spotkała się z ich pełnym uznaniem: biali bogowie umieją żyć! Ale książę Teutlile nie uczestniczy w tym bankiecie jako osoba prywatna, lecz ma stwierdzić, czy biali są rzeczywiście bogami. Każe podać do stołu przysmaki azteckie. Hiszpanie są niezwykle zaciekawieni. Gdy się jednak dowiadują, że pięknie ułożone kosze z indykami, rybami, kukurydzą, owocami, ślimakami i pieczonymi wężami ociekają krwią - krwią ludzką, jak uprzejmie wyjaśnia białym bogom książę Teutlile - odwracają się ze wstrętem i zgrozą. Namiestnik aztecki ani drgnął, tego się właśnie spodziewał. Quetzalcoatl głosił przecież, że spożywanie mięsa ludzkiego i ludzkiej krwi jest grzechem i sprzeciwia się woli niebian. Ale Teutlile chce zyskać pewność. Napomyka więc mimochodem, że w jego orszaku znajduje się niewolnik przeznaczony na ofiarę. Jeżeli biały bóg ruszy tylko małym palcem, serce niewolnika znajdzie się za chwilę na tacy! Cortez-Quetzalcoatl zrywa się, oburzony. Czy chodzi o owego człowieka ze świty księcia, którego żałosna mina uderzyła jego i towarzyszy? Teutlile potakuje. Tak, to zresztą zrozumiałe. Ten człowiek wie, że ma służyć za pożywienie zagniewanemu panu Quetzalcoatlowi. To niezwykły zaszczyt dla niego, ale dręczy go myśl, czy wyrwą mu - jak się to zwykle działo - bijące jeszcze serce, czy też na cześć białego boga nie zastosują o wiele bardziej bolesnego rytuału. Stąd jego smutek. Teraz Teutlile wie już, co chciał wiedzieć. Przybysze są istotnie synami Quetzalcoatla. I rozumie doskonale, dlaczego Montezuma pragnie za wszelką cenę trzymać ich z dala od Tenochtitłan. Biały bóg zemści się straszliwie, a inni bogowie nie będą bynajmniej przypatrywać się bezczynnie powrotowi Quetzalcoatla. Grozi przeraźliwa rzeź na ziemi, jak i w niebie. Należy odwrócić tę zagładę. Może uda się nakłonić Quetzalcoatla, aby wrócił do swego ziemskiego raju. Książę Teutlile dodaje do orędzia swego królewskiego pana własne ostrzegawcze słowa. Odmowa spotkania się z Montezuma bynajmniej nie odstraszyła Corteza. Ze śmiechem zwraca się do swego adiutanta: „Ten Montezuma zdaje się być niedostępny. Mimo to osiodłamy nasze konie i wytropimy go w jego norze!" Adiutanci odpowiadają mu także śmiechem, ale w głębi duszy są zmieszani. Przypomniała im się dziwna scena, która pół roku temu rozegrała się pewnej niedzieli na Kubie, na krótko przed odjazdem, kiedy Diego Velasquez szedł z kapitanem Hernandem Cortezem na mszę. Natknęli się wtedy na błazna nazwiskiem Cervantes, który wykrzywiając śmiesznie twarz zawołał nagle do gubernatora: „Ejże, kumie Diego! Czyś oszalał? Znam ja dobrze twego kapitana! Mierzy wysoko. Uważaj! Ucieknie ci on z całą eskadrą, ma diabelnie twardą głowę!" Podówczas nie zwrócono na to większej uwagi, tutaj jednak, na obcym wybrzeżu, u stóp ośnieżonych gór, za którymi leżało bogate miasto Meksyk, wszyscy zawahali się przez chwilę. Ale nie można się już cofnąć. Jeśli Montezuma dobrowolnie składa dary bezcennej wartości, jakież olbrzymie skarby można by uzyskać, gdyby się trochę o to postarać! Oto kraina złota, której Kolumb szukał na próżno przez całe swoje życie! Cortezowi także chyba stanęła przed oczyma owa odległa scena, o której myślał jego sztab. Patrząc podejrzliwie, zauważył wahanie w oczach swych oficerów, odczuł instynktownie, że niebawem potrzebny będzie czyn, który by ich porwał. Przypomniał mu się tekst łaciński, przerabiany w czasie studiów w Salamance. Jakże się nazywał ten zgryźliwy stary klasyk, którego wtedy obkuwał? O, już wie, Sextus Aurelius Yictor, był prefektem miejskim Rzymu i autorem historii cesarzy. On to właśnie opowiada, jak w 363 roku, na początku wojny przeciw Persom, zachował się cesarz Julian w podobnej chwili wahania. Kazał spalić wszystkie okręty, aby nawet najgłupszy pachołek zrozumiał, że nie ma odwrotu, że można tylko iść naprzód! Główny dowódca uśmiecha się cynicznie. Klasyczne wykształcenie przecież nie poszło na marne! Teraz wie przynajmniej, jak postąpić, gdy nie będzie miał innego wyjścia. Chwila ta nadeszła w kilka miesięcy później. Wybucha bunt, Cortez wydaje dwa wyroki śmierci - nadszedł moment działania. Po krótkim namyśle głównodowodzący każe wyciągnąć okręty na mieliznę, bezpośrednio przed twierdzą, którą zbudował w Vera Cruz, po czym smolne pochodnie spadają na suche jak hubka drzewo i sypiąc skrami flota hiszpańska staje w ogniu i dymie. Spalone wraki pogrążają się w mule. Bez dopływu powietrza, doskonale zachowane, jakby w muzeum, leżą tam wraz z bronią, naczyniami stołowymi i innymi przedmiotami znajdującymi się w kajutach. Obecnie zabrano się do wydobycia tych karawel - zmumifikowanych świadków spiesznego, widocznie w ostatniej chwili dokonanego czynu. Natychmiast po spaleniu okrętów Hiszpanie formują się do marszu na Tenochtitlan, rezydencję Montezumy. Było to 16 sierpnia 1519 roku. Niemałe ryzyko podejmowali. Liczyli wprawdzie w pewnej mierze na wewnętrzne rozdarcie kraju, który zamierzali podbić. Państwo Azteków było pierwotnie federacją różnych mniejszych miast i plemion, a zjednoczenie, przeprowadzone przez pradziada obecnego władcy, dokonane zostało w znacznym stopniu przemocą. Toteż we wszystkich prawie trzydziestu ośmiu prowincjach państwa tlił się pod powierzchnią zorganizowanej władzy dość groźny ogień niezadowolenia. Mimo to państwo azteckie było tworem wysoce cywilizowanym i budzącym postrach, choć pod niektórymi względami żyło ono jeszcze na poziomie epoki kamiennej, a więc w stanie, z którego Europa wyszła już przed trzema prawie tysiącami lat. Żelazo było nie znane, w technice wojennej Aztecy używali obsydianu, tj. wulkanicznego szkliwa skalnego, które, wypolerowane i oszlifowane, osiągało ostrość brzytwy. Miecze, maquahuitl, wyłożone obsydianem były niebezpieczne tylko przy pierwszych ciosach; broń ta szybko tępiała, stawała się nieprzydatna i niewiele mogła zdziałać przeciw pancerzom Hiszpanów. Ale Aztecy byli groźnymi przeciwnikami dzięki swej absolutnej, bezwzględnej pogardzie śmierci. Była ona wynikiem nie tylko wojowniczego usposobienia, lecz miała swe źródło w przekonaniach religijnych. Podobnie jak starożytni Germanie, Grecy i Rzymianie, Aztecy mieli licznych bogów. Bóstwom tym przypisywali czarodziejskie siły. Mogły one sprowadzać trzęsienie ziemi i deszcze, wywoływać powódź lub długotrwałą posuchę; nie można było jednakże przewidzieć, czy po ciemnej nocy podzwrotnikowej rankiem na nowo zjawią się na promiennym niebie. Albowiem z każdym wstającym dniem - przedstawił to pięknie badacz meksykański Alonso Caso w dziele The Religion of the Aztecs („Religia Azteków") - rodziły się na nowo, by każdego wieczoru znów umierać i światłością swą rozjaśniać mroki martwego świata podziemnego. A gdy następnie ze światłem złotego poranku wynurzały się z, mictlan, państwa umarłych, musiały walczyć o swój byt z braćmi- gwiazdami i wielką siostrą-księżycem. Uzbrojone w promienie słońca, „węże ognia", bóstwa przeganiały noc. Gdy odnosiły zwycięstwo, oznaczało to dla ludzi nowy dzień życia. Nie były to pierwotne wyobrażenia, powstały one dopiero w stosunkowo późnym czasie. Z początku w kulcie religijnym przeważały ofiary z kwiatów i owoców. Okropne wydarzenie, o którym nie wiemy nic bliższego, było przyczyną, że tradycyjne ofiary uznano za zbyt słabe i nie dość skuteczne. Podobnie jak Biblia, święte sagi Azteków opowiadają, że pewnego dnia słońce stanęło w swym biegu; nastąpiło to nie po stronie dziennej świata, lecz po stronie nocnej. Przez trzy dni słońce było niewidoczne. My, ludzie nowocześni, skłonni jesteśmy tłumaczyć to zjawisko wybuchem wulkanu, podczas którego deszcz popiołu może istotnie zaciemnić światło słońca tak, iż nastają ciemności. Ale kulturze określającej wszystko magicznymi „tabu" takie wyjaśnienie było naturalnie obce. O wiele bliższa była wiara, że świetliste ciało niebieskie toczyło walkę na śmierć i życie i pojawiło się znowu jedynie dzięki szczęśliwemu losowi. Podobne zjawisko nie powinno się więcej powtórzyć. Najwyższym obowiązkiem rodu ludzkiego, pierwszym przykazaniem racji stanu jest pomóc słońcu i wszystkim dobrym duchom w walce o ich powrót i życie. A cóż jest lepszego od krwi serdecznej ludzi? Jeżeli usta obrazów przedstawiających bogi napoić krwią, jeżeli złożyć im drgające serca, wyrwane dopiero co z żywego ciała, to siła ofiar przejdzie na bogi. Aztecy, Majowie i inne szczepy indiańskie wierzyły, że przez spożycie mięsa i krwi jeńców mogą wzmocnić własne siły, że również bogom przysporzą mocy przez ofiary z ludzi. Być poświęconym bogom na ofiarę oznaczało pobożny uczynek, zaszczyt, albowiem poza wojownikami, którzy padli na polu chwały, tylko dusze ludzi ofiarowanych bogom mogły wejść w zaświaty. Jako kolibry i motyle, unosząc się w jarzącym świetle południa nad kwiatami i pąkami, towarzyszyły słońcu do zenitu, jako świecące gwiazdy stały nocą na wiecznym niebie. Ogół zmarłych natomiast szedł do mictlan, świata podziemnego, indiańskiego Hadesu. Zarzynano hekatomby ludzi. Ale trwoga, że to nie jest wystarczające, że niebianie mogą mimo wszystko utracić swą siłę, zmuszała do sięgania po inne ludy, do podejmowania wypraw wojennych i zmuszania podbitych szczepów, aby dostarczały ofiar dla słabnących bogów. Z tej trwogi, z tej metafizycznej rozpaczy powstało „imperium" Azteków - państwo, w którym wojowników awansowano nie według ilości zabitych wrogów, lecz wziętych do niewoli, państwo, dla którego czas pokoju z powodu niewystarczającej ilości serc ofiarnych oznaczał okres największego zagrożenia, tak więc moralnym obowiązkiem było bezustanne prowadzenie wojny. Biskup Zumarraga, jeden z pierwszych dostojników Kościoła w Meksyku, podaje, że Aztecy składali corocznie ofiary z dwudziestu tysięcy ludzi. Być może, że czcigodny dostojnik przesadza, aby czyny własnego narodu wobec tak barbarzyńskiego ludu opromienić jaśniejszą jeszcze glorią. Jednakże pewne jest, że po wojnach, które Aztecy często podejmowali właśnie w celu połowu ludzi, dochodziło do straszliwych rzezi. Podkreślając okrucieństwa Hiszpanów, należy sobie zarazem uprzytomnić, że byli oni świadkami najohydniejszych morderstw i że jednym z motywów ich działania był również zamiar wybawienia świata od krwawych potworów, jakimi byli kapłani azteccy. Główna świątynia w Tenochtitlan kryła 136 000 czaszek ludzkich; oblepiona grubą warstwą krwi wydawała się Hiszpanom piekielnym koszmarem i wyrazem nieludzkich, samobójczych skłonności narodu. Życie było bólem i męką, śmierć wybawieniem. Nic dziwnego, że z ludzi o takich poglądach można było stworzyć niezwyciężoną armię. Hiszpanie zostaliby niechybnie starci na proch, gdyby ją Aztecy wysłali w bój. Wobec tej olbrzymiej siły przewaga wojenna Hiszpanów byłaby bez znaczenia. Między jednym wystrzałem z działa a następnym - biorąc pod uwagę czyszczenie lufy, ładowanie, nastawianie i zapalanie lontu - upływało 30 minut; z arkabuzami nie było o wiele lepiej. Działanie obydwu tych rodzajów broni miało efekt raczej moralny niż rzeczywisty; efekt ten stawał się oczywiście w miarę upływu czasu coraz słabszy. Bardzo skuteczne natomiast okazały się kusze Hiszpanów, gdyż ich pociski przeszywały tarcze i pancerze, a szybkość oddawania strzałów była o wiele większa niż z arkabuz i dział. Konnica hiszpańska osiągała także poważne sukcesy; jej długie lance były w boju tak skuteczne, że Cortez uzbroił nimi również piechotę. Na czele wojska Azteków stał król, który od czasów Montezumy był zarazem najwyższym kapłanem. Obydwa stany, żołnierski i kapłański, były główną ostoją jego władzy. Jak w każdym prymitywnym ustroju społecznym, państwo stało ponad wszelkim prawem podmiotowym i jakimikolwiek roszczeniami indywidualnymi. Podobnie jak w Egipcie, panował tu porządek ściśle hierarchiczny, tłumiący wszelką odrębność. Tylko sztuki piękne pozostawiały jednostce pewne pole swobodnego działania. W sztuce oficjalnej panował pociąg ku masowości, jaskrawości, ogromnym wymiarom. Nad piramidami świątyń azteckich pracowały, podobnie jak nad Nilem, dziesiątki tysięcy ludzi. Obok tego istniała jednak sztuka kameralna, która tworzyła rzeczy tak piękne, że nawet opętani manią złota najemnicy hiszpańscy cenili w nich wyżej wartości artystyczne aniżeli zawartość szlachetnego metalu. Albrecht Durer, obejrzawszy w roku 1520 w Brukseli kolekcję meksykańskich skarbów sztuki, pisał: „Rzeczy te są wprost rozkoszne. W życiu swoim nigdy jeszcze nie widziałem czegoś, co by tak uradowało moje serce. Oglądałem przedziwne artystyczne przedmioty i podziwiałem wielce subtelny kunszt ludzi w obcych krajach." Znakomite mapy służyły orientacji w terenie; poczta i komunikacja były wysoko rozwinięte, podobnie jak w Chinach za czasów Marka Polo. Istniało coś w rodzaju kodeksu karnego, wymiar sprawiedliwości był w znacznym stopniu niezależny od państwa. Astronomia i prace nad kalendarzem doprowadziły do zdumiewających wyników w dziedzinie matematyki; budowano wspaniałe drogi i śmiałe konstrukcje mostowe. Rysunek i rzeźba artystyczna były wysoko cenione, w malarstwie natomiast osiągnięcia były niewielkie. Za to hafty z piór stały na bardzo wysokim poziomie; Hiszpanie opowiadali z podziwem o obrazach wykonanych z piór, które nie ustępowały w niczym najwyższym osiągnięciom malarstwa europejskiego. Takie było państwo, przeciwko któremu wystąpili Cortez i dowodzona przez niego garstka Hiszpanów. Twórcza siła tego państwa była już na wyczerpaniu. Nie tylko wobec swych sprzymierzeńców, ale i wewnątrz utrzymywało się ono przy władzy jedynie przez samowolę, terror i okrucieństwo i nawet wśród warstw rządzących było wielu ludzi, którzy tęsknili do bardziej ludzkich form rządzenia. Ten stan rzeczy nie uszedł uwagi Corteza, a fakt, że w państwie Montezumy istniało coś w rodzaju „frontu wewnętrznego", dodawał mu niewątpliwie otuchy. Jeżeli przejrzymy któryś ze starych azteckich spisów danin, które przypadek zachował do naszych czasów, przekonamy się, że terror, przy pomocy którego Aztecy wykonywali władzę, musiał wprost automatycznie wywołać opór. W spisach tych zestawiono dokładnie, jakie miejscowości mają dla władzy okupacyjnej uprawiać specjalnie oznaczone role, a jakie mają wysyłać swą młodzież jako rekrutów do Tenochtitlan. Ustalano, ilu niewolników należy corocznie dostarczać na ofiary dla bogów. Kacyk danej wsi musiał urządzać polowania na ludzi, aby móc dostawić swój kontyngent. Mowa jest tam o nałożnicach, które należy dostarczyć, o wężach, którymi żywiono różne zwierzęta w ogrodzie zoologicznym cesarza azteckiego, o kakao i octli, odurzającym napoju z kwiecia agawy, o miodzie i cygarach, o żywicy i drewnie budulcowym, o siekierach z miedzi, drogich kamieniach, wreszcie o złocie i srebrze, czyli o żółtym i białym „kale boskim" - jak Aztecy nazywali te szlachetne metale. Mimo to trzeba było olbrzymiej odwagi, śmiałości graniczącej wprost z szaleństwem, aby podnieść broń przeciw takiej potędze. Należy przypomnieć, że Hiszpanami powodowały impulsy nie tylko materialne, lecz także emocjonalne, i to tak silne, że równych im szukać możemy chyba tylko w wyprawach krzyżowych. Hiszpania sama została niedawno wyzwolona z niewoli mauretańskiej. Zdobyć dla chrześcijaństwa kraje za oceanem było niewątpliwie potężnym bodźcem dla Corteza i jego ludzi. 4 Gdy konkwistadorzy wyruszali na Tenochtitlan, Cortez tak ułożył marszrutę, że prowadziła ona przez Cempoalan, nie istniejącą już dzisiaj stolicę Totonaków, którzy na krótko przed przybyciem Corteza zostali podbici przez Azteków, i przez niezależne od Montezumy wolne państwo Tlaskala. Hufce Hiszpanów posuwały się mniej więcej wzdłuż dzisiejszego toru kolejowego, biegnącego od Vera Cruz do Mexico City, u stóp wznoszącego się do 5000 m szczytu Orizaba. Hiszpanie znaleźli się więc na płaskowyżu meksykańskim o wysokości około 2500 m, przebywszy prawie połowę 450 km dzielących ich od stolicy Montezumy. W czasie tego pochodu wojska hiszpańskie nie napotkały poważniejszego oporu, bowiem państwa położone na wschód od rdzennych ziem azteckich były albo niezależne, albo też zostały dopiero niedawno włączone do państwa Azteków. Montezuma postanowił nie wysyłać swych wojsk w te niezupełnie bezpieczne okolice. Pewny zwycięstwa, wykorzystywał przewagę linii wewnętrznej i pozwalał zbliżyć się nieprzyjacielowi. Według udzielonych Cortezowi instrukcji żadna krzywda nie śmiała potkać Indian, należało się z nimi obchodzić po ludzku i przede wszystkim nawracać na chrześcijaństwo. Co więcej, we wskazówkach nie było najmniejszej wzmianki o założeniu kolonii, a tym mniej o podjęciu jakiejś wyprawy wojennej. To, co teraz czynił, było więc samowolą, którą wybaczą mu jedynie, gdy wyprawę uwieńczy powodzenie. Rozmaite wątpliwości trapiły garstkę 515 ludzi, którymi dowodził Cortez podczas marszu na Tenochtitlan. Mając z sobą 40 kusz i 16 arkabuz, 15 koni oraz 10 lekkich i 4 ciężkie działa, byli dobrze uzbrojeni, nawet na stosunki europejskie. Ale już w Cempoalan, liczącym trzydzieści tysięcy mieszkańców, Europejczycy zaczęli tracić pewność. Tutaj, w mieście składającym się nie z lekkich chat, lecz z murowanych domów, ludniejszym niż wiele europejskich stolic owych czasów, uświadomili sobie, że zostaną po prostu zmieceni z powierzchni ziemi, jeżeli brązowy lud z jakiegokolwiek powodu powstanie. Z drugiej strony, Hiszpanie zapoznali się tutaj po raz pierwszy ze staromeksykańską kulturą. Materialne i artystyczne bogactwo, które spotykali na każdym kroku, wprawiało ich w zachwyt. I to, zdaje się, ostatecznie rozstrzygnęło o ich dalszym postępowaniu. Cortez zdawał sobie oczywiście sprawę, że nie wolno mu pod żadnym pozorem obudzić niezadowolenia tubylców. I choć bardzo niechętnie wydawał wyroki śmierci - tak dalece, że raz wyznał z westchnieniem Bernalowi Diazowi: „Szczęśliwy, kto nie umie pisać, gdyż nie musi podpisywać wyroków śmierci!" - to jednak srożył się, ilekroć podczas marszu na Meksyk któryś z jego ludzi ukradł choćby tylko indyka. Żadnego krajowca nie zabito też ani nie postawiono pod ścianę. Cortez trzymał na wodzy swych indiańskich sprzymierzeńców, którzy wobec Azteków zachowywali się jeszcze wyniosłej niż biali. Sposobność do tego nadarzyła się zaraz po wkroczeniu Hiszpanów do Cempoalan. Zjawili się tam komornicy azteccy z urzędu skarbowego w Meksyku, żeby ściągnąć zaległe podatki. Ci bardzo wytworni, eleganccy panowie wąchali jakby od niechcenia trzymane w ręku róże, poza tym jednak nie raczyli nawet zaszczycić swym spojrzeniem ani opieszałych podatników z Cempoalan, ani zakutych w zbroję, opryskliwych Hiszpanów. Dowiedziawszy się o tym, Cortez kazał tych „komisarzy", jak byśmy ich dzisiaj nazwali, odstawić Montezumie - nie upieczonych i na wpół zjedzonych, jak tego oczekiwali podatnicy z Cempoalan, lecz całych i zdrowych. Takie postępowanie wygładzało Hiszpanom ścieżki. W pozornie przyjaźnie usposobionej Tlaskali, urodzajnym „kraju chleba", doszło wprawce do ostrych utarczek, ale Hiszpanie odnieśli zwycięstwo, a przede wszystkim pokonali własną trwogę, która tutaj, w połowie drogi, trawiła serca wszystkich. Wszelkie wahanie znikło, gdy przybyło nowe poselstwo od Montezumy, niosąc drogocenne dary. Zastępy Hiszpanów ruszyły niepowstrzymanie ku swojemu celowi. Hiszpanie wiedzieli już bardzo wiele o Tenochtitlan. Dońa Marina nie widziała wprawdzie nigdy wielkiego miasta założonego w 1324 roku, ale zwiedzieli o nim książęta Tlaskali, z którymi Hiszpanie zaprzyjaźnili się ostatecznie po zwycięskich potyczkach. Oto co pisze Bernal Diaz: „Potężna, na stałym gruncie wzniesiona rezydencja Montezumy leży w środku bardzo głębokiego jeziora. Przybywa się do niej po drogach budowanych na groblach, a w wielu miejscach znajdują się drewniane mosty, tak wysokie, że okręty mogą pod nimi przepływać. Jeżeli się te mosty zerwie, to leżącą za nimi część grobli opływa ze wszystkich stron woda jak wyspę i miasto staje się niedostępne. Dla obrony przed napadem wroga wszystkie domy posiadają tarasy i przedpiersia. Miasto jest zaopatrywane w dostateczną ilość wody do picia ze źródła Chapultepek, które leży o pół godziny drogi od miasta. Wodę doprowadza się do domów częściowo za pomocą rur, a częściowo sprzedaje się ją z czółen." Hiszpanie przysłuchiwali się ze zdumieniem opowiadaniom Tlaskalan. Przyglądali się ciekawie kolorowym rysunkom Meksyku, które ludzie z Tlaskali wydobyli z archiwów. Kapitan Diego de Ordas zapytał Tlaskalańezyków, czy z Popocatepetlu nie widać przypadkiem Tenochtitlanu. „To wcale możliwe" - odpowiedzieli krajowcy. Sami nigdy nie wspięli się na szczyt góry w obawie przed gniewem bogów. Tenochtitlan leży po drugiej stronie Popocatepetlu, powinien więc być z jego wierzchołka widoczny. Wkrótce potem po raz pierwszy stopa ludzka stanęła na ziejącej ogniem górze Popocatepetl, wznoszącej się 5540 m nad poziomem morza - i stąd ród Ordasów ma wulkan w herbie. Do połowy wysokości szła z Ordasem grupa Indian-tragarzy. Ale gdy nagle nastąpiła jedna z rytmicznie powtarzających się erupcji czynnego wówczas wulkanu, gdy popiół i wrząca lawa wydobyły się z dymiącej otchłani, Indianie rzucili cały bagaż i popędzili w dół. Diego de Ordas odpoczął chwilę, następnie jednak wyszedł prawie na sam wierzchołek. W oddali błękitnieje jezioro meksykańskie - tam leży wielkie miasto! Oto długa grobla, potężny akwedukt biegnący przez jezioro, a tam znów olbrzymie budowle, lśniące srebrzyście piramidy, o których opowiadali Tłaskalańczycy. Ani Cortez, ani nikt z jego ludzi nie widział przedtem czynnego wulkanu. Żadnemu z nich nie przyszło do głowy, aby wspiąć się na jakąś górę. Człowiek dopiero co odkrył siebie jako indywidualną jednostkę, długa droga dzieli go jeszcze od chwili, kiedy odkryje góry, ośnieżone wierzchołki, faustowski zachwyt przy zbliżaniu się do nieskończoności. Ziejąca ogniem góra bardzo zainteresowała Diega de Ordas, który później sumiennie opisze, że krater ma „kwadrans średnicy". Ale to jest też wszystko, co się z tego pierwszego wejścia zachowało. Widok na Tenochtitlan miał o wiele większe znaczenie. Cortez i jego ludzie stają u wejścia do szerokiej doliny, w której leży Tenochtitlan. Mają za sobą ciężkie marsze i gwałtowne wałki. Przed niespełna trzema tygodniami, w wielkim mieście Choluła, „Rzymie" i umysłowej stolicy starego Meksyku, o włos uniknęli zguby. Indianie z Choluli, choć tylko podbici sprzymierzeńcy Azteków, podburzeni przez dyplomatów Montezumy, usiłowali napaść na cudzoziemców w ciasnych uliczkach miasta i zgładzić ich. Nie powiodło się to, ku wielkiemu ubolewaniu Montezumy, jak dzisiaj wiemy. Cortez podstępem zawładnął książętami, duchowieństwem i generałami, po czym spadł jak burza na pozbawionych dowództwa przeciwników i sprawił w mieście bezlitosną, krwawą rzeź. Po niewielu godzinach Cholula była w jego rękach. Teraz Montezuma zmienił nagle sposób postępowania. Poselstwo po poselstwie przybywa, by zaprosić Corteza do Meksyku. Wszyscy - kacykowie z Tlaskali, książęta Choluli, nawet dońa Marina radzą mu, by nie przyjął zaproszenia; Cortez domyśla się, co knuje Montezuma. Chce zwabić cudzoziemców do swego miasta, udając przyjaźń i życzliwość, aby następnie napaść na nich, jak to zrobiła Cholula. Cortez wie także, że atak w mieście zbudowanym na lagunach kryje w sobie ogromne niebezpieczeństwo i że on jako dowódca podejmuje straszliwe ryzyko prowadząc swych ludzi po groblach do stolicy Azteków. Nie może się już jednak cofnąć! Za głęboko wdarł się w kraj nieprzyjacielski, czterysta pięćdziesiąt kilometrów dzieli go od Vera Cruz i od małej twierdzy, którą tam postawił, nie może liczyć na żadną odsiecz ani pomoc. Gdyby teraz dał rozkaz do odwrotu, nie uszedłby ani dnia drogi. Tysiące brązowych diabłów rzuci się na jego ludzi, w każdym domu czyhać będzie doskonały strzelec, z każdego grzbietu górskiego walić się będą z hukiem olbrzymie głazy na jego drogę, o każdy wąwóz będzie musiał staczać ciężkie boje. Tego nie potrafi dokonać. Jest tylko jedna możliwość, jedno hasło - naprzód! 8 listopada 1519 roku wczesnym rankiem, po niespełna trzech miesiącach marszu, Hiszpanie stają u południowo-wschodniego brzegu Jeziora Meksykańskiego, przed długą groblą kamienną o szerokości pięciu metrów, prowadzącą do Tenochtitlanu. Przenocowali w pałacu, który nie ma sobie równego w Hiszpanii; sufity z wonnego drzewa cedrowego, wspaniałe kobierce na ścianach. Widzieli cudne pływające ogrody, które wyczarował tutaj słynny ogrodnik z Tabasco, Cuitlahuac, brat Montezumy - pachnące, kwitnące, bajecznie kolorowe cuda, jakich nie ma nigdzie na Zachodzie. Są to w istocie ogrody założone pierwotnie na gęstej plecionce wierzbowej, unoszącej się na wodzie, podobne do ogrodów w Chinach południowych, Kaszmirze i Burmie. Uprzedzono tu niejako odkrycie nowoczesnej nauki, że roślina może zazielenić się, kwitnąć i owocować nie tylko, gdy jest osadzona w glebie, ale także gdy czerpie soki żywotne z wody. Zgodnie z prastarym zwyczajem Cuitlahuac stworzył na jeziorze Iztapalapan kwitnące, owocujące tratwy kwiatowe. Z cienkiej warstwy ziemi, którą przykryto sztuczną plecionkę wierzbową, wyszły korzenie, zakotwiczyły się na dnie jeziora, okręty kwiatowe znieruchomiały, stały się wyspami, chinampas, które były już znane w bardzo dawnych czasach, na długo przed przybyciem Azteków do Meksyku. Jeszcze dzisiaj, jak przed pięciuset laty, w wąskich gondolach po kanałach wijących się wśród starannie utrzymanych kwietników płyną cicho pary miłosne. Tylko zamiast płomieni ofiarnych na ołtarzach teocalli, olbrzymiej piramidy schodkowej Meksyku, świecą nad ogrodami światła neonów z nowoczesnych wieżowców, zamiast głuchego bicia bębnów ze skóry ludzkiej słychać łoskot ciężkich silników lotniczych, a ostre dźwięki azteckich rogów z muszli zastąpiło brzdąkanie gitar i płynące z niezliczonych aparatów radiowych zgiełkliwe zawodzenie trąbek jazzowych. Gdy słońce ukazało się nad górami, na wschodzie, świątynie, zamki Montezumy i wysokie domy mieszkalne w Tenochtitlan, wyłaniające się przed Hiszpanami z błękitnego jeziora, zaczynają lśnić jak złote. Twarda, biała sztukateria, pokrywająca wszystkie budynki, odbija tak silnie światło, jak gdyby mieścił się w nich Święty Graal. Zamki Graala czekają tu na przybyszów i trony bogów. Podobnie jak zikurraty na bliskim Wschodzie, słynne świątynie w Ur i Babilonie, tak i święte miejsca Azteków są piramidami schodkowymi. Na najwyższej platformie wznoszą się świątynie i ołtarze, gdzie bogowie zaślubiają ziemię, a kapłani składają ofiary. Ale gdy piramidy Egiptu, także prastara piramida schodkowa faraona Dżosera lub piramida króla Snofru, są grobami, świętymi miejscami śmierci, piramidy Nowego Świata służą bogom i życiu. Od czasu 30 Międzynarodowego Kongresu Amerykanistów jesienią 1952 roku słuszność tego poglądu wydaje się, co prawda, nieco podważona. Dotąd uważano za pewne, że piramidy Azteków i Majów nie zawierały grobów królewskich lub kapłańskich; archeolog meksykański dr Ruz L'Huillier dowiódł na Kongresie, że w zbadanej przez niego piramidzie-świątyni w Palenque mieścił się grób jednego z książąt Majów. Późniejsze wykopaliska wykazują w sposób oczywisty, że piramidy Nowego Świata, podobnie jak Starego, były grobami, a nie tylko świątyniami i że uderzającej zresztą zgodności zewnętrznej odpowiada tu i ówdzie także podobieństwo wnętrza. Hiszpanom, którzy rankiem 8 listopada 1519 roku stanęli pod Tenochtitlan, tego rodzaju rozważania były obojętne. Kilka mil przed nimi lśnią budowle-cuda, jakich w życiu nie widzieli. Osiemdziesięcioletniemu Bernalowi Diazowi wzruszenie zapiera dech, gdy opisując wkroczenie do Tenochtitlan dochodzi do następującego miejsca: „Gdy ujrzeliśmy te cuda, nie wiedzieliśmy, co powiedzieć i czy zjawiska, na które patrzymy, są rzeczywistością. Oto leżało przed nami wielkie miasto, a było nas mniej niż czterystu." Hiszpanie zbliżają się w bojowym ordynku do grobli wiodącej z lądu stałego do miasta. Na grobli stoi tłum ludzi, głowa przy głowie, na prawo i lewo pływają po jeziorze niezliczone kanu pełne Indian. Tysiące, dziesiątki tysięcy przybyły, aby zobaczyć, jak biali bogowie wchodzą do miasta. Dokoła rozlega się szmer głosów. Teules, teules - słyszą Hiszpanie. Oznacza to po aztecku - bogowie, zniekształcona w hiszpańskiej wymowie liczba mnoga od teotl - bóg. Cortez notuje w pamięci każdy szczegół. W rok później, 30 października 1520, wysyła do cesarza dokładne sprawozdanie: „Pół mili przed miastem brukowana droga łączy się z lewej strony z groblą. W tym miejscu zbudowano warowny gród zwany Xolok o murze obronnym wysokim na dwóch chłopa, z obejściem, dwiema wieżami i blankami. Gród ma tylko dwie bramy, jedną się wjeżdża, drugą wyjeżdża. Tuż przed miastem znajduje się drewniany most zwodzony; w tym miejscu jest w grobli przerwa na przestrzeni 10 stóp. Także w samym mieście jest wiele takich zwodzonych mostów, aby poszczególne dzielnice skuteczniej mogły się bronić. Gdy przeszliśmy przez most, wyszedł mi naprzeciw potężny pan Montezuma... Szedł środkiem drogi, z prawej i lewej strony jego brat i jego synowiec, książęta Iztapalapanu i Tezcuco... Wszyscy trzej mieli na sobie jednakowe stroje, tylko pan Montezuma nosił trzewiki, podczas gdy inni szli boso, aczkolwiek panuje tu zresztą powszechny zwyczaj noszenia obuwia. Podjechałem do niego konno. Tuż przed nim zsiadłem z konia i szedłem naprzeciw niego, aby go uściskać. Ale obaj panowie towarzyszący mu dali mi znak, abym tego nie robił i nie dotykał go..." Hiszpanie przemaszerowali z mieszanymi uczuciami po grobli, przypatrywali się podejrzliwie mostom zwodzonym, po których przechodzili. Jako starzy żołnierze wiedzieli, że wchodząc do miasta oddali się niemal w ręce Montezumy. Po doświadczeniach w Choluli ściągają mocniej rzemienie u hełmów. Postać Montezumy utkwiła im dobrze w pamięci. Miał na sobie tilmatli, czworokątny płaszcz z kolorowej bawełny, bogato przetykany drogimi kamieniami. Podeszwy jego trzewików były ze złota, nawet rzemyki u kostek wysadzane złotymi płytkami. Władca jest poważny, lecz nie przygnębiony, a cała jego postawa wyraża godność wielkiego pana. „Montezuma liczył około pięćdziesięciu lat. Był słusznego wzrostu i proporcjonalnie zbudowany, ale wątły i chudy. Kolor jego skóry nie był bardzo ciemny, jaśniejszy od właściwego Indianom odcienia. Włosy miał niedługie - przykrywały mu tylko uszy. Ciemna broda starannie przystrzyżona, choć rzadka, twarz owalna i pogodna, o łagodnych oczach. Z całej jego postaci, ze spojrzenia przebijała łagodność, niekiedy powaga. Zwracał wielką uwagę na swą powierzchowność i był bardzo czysty. Każdego popołudnia zwykł był się kąpać. Miał wiele kochanek, cór szlachetnego rodu. Dwie księżniczki były jego prawowitymi małżonkami. Gdy się z nimi jednoczył, odbywało się to w takiej tajemnicy, że tylko kilka sług o tym wiedziało. Szaty i bieliznę, które wkładał, nosił tylko dwa lub trzy dni. Ponad dwustu kapitanów z jego straży przybocznej pełniło służbę w salach przylegających do jego komnat mieszkalnych. Nie wszystkim, lecz tylko temu lub owemu wolno było z nim rozmawiać. Gdy się do niego zwracali, zdejmowali swe kosztowne płaszcze i sandały, wchodzili ze wzrokiem wbitym w ziemię i nie wolno im było spojrzeć w twarz władcy. Składali potrójny ukłon powtarzając: Panie, mój panie, mój wielki panie!" Wkraczając do wielkiego obcego miasta Hiszpanie przypatrują mu się bardzo uważnie. Domy uboższych mieszkańców są sklecone z szuwaru i gliny, ale szlachta mieszka w olbrzymich domach z kamienia. Na płaskich dachach, azoteas, wznoszą się blanki i strzelnice. Każdy dom jest twierdzą, choć zdobią go kwiaty i otaczają ogrodowe tarasy. Pałac, który Montezuma przydziela im na kwaterę, jest również twierdzą. Jest to rezydencja jego ojca, księcia Axayacatl, zbudowana przed około pięćdziesięciu laty i położona niedaleko miejsca, gdzie dzisiaj wznosi się katedra Mexico City. Cortez obchodzi szybko budynek. Wiedziony instynktem starego żołnierza, ustawia tak swe działa, by mogły kryć ogniem bramy i ulice dojazdowe, równie instynktownie oznacza stanowiska szyldwachów, zarządza służbę wartowniczą i regularny ront. Przyszłość okaże, czy pokój, który panuje, jest szczery. Na razie są w oblężonej twierdzy. I aby całemu światu pokazać, jak dobrze o tym wiedzą, oddają wieczorem kilka salw z dział. Błyskawice wystrzałów rozjaśniają mrok nocy, głośny huk niesie się przez miasto i jezioro, uwielokrotnione echo odbija się od olbrzymich świątyń-piramid. Noc przechodzi spokojnie. Żołnierze dobrze sobie podjedli, czekają z przyjemnością na śniadanie ze smacznym chocolatl, pienistym, zaprawionym wanilią napojem czekoladowym, który uchodzi za aphrodisiacum, napój miłosny. Kilku ciekawskich próbuje także tytoniu, znanego już Hiszpanom z pobytu na Antylach, który tutaj, przetykany wonnym zielem, „pije się" przez złote rurki, poprzedniczki naszej fajki. Przy spożywaniu mięsa zachowują jednak ostrożność. Podczas marszu widziano zbyt często małe drewniane klatki, w których zamknięci byli młodzi mężczyźni i kobiety, tuczeni na najbliższe wielkie święto. Indianie jadają wprawdzie mięso ludzkie przeważnie w celach kultu, ale pałac, w którym Hiszpanie mieszkają, jest miejscem świętym, a Tlaskalańczycy dość często im opowiadali, że Montezuma otrzymuje nieraz na przekąskę poranną mięso małych dzieci. Po śniadaniu przybysze przechadzają się po szerokich dziedzińcach olbrzymiego pałacu, spoglądają z dachu ze zdumieniem na rojne ulice, ale nie wychodzą z twierdzy. Cortez zakazał opuszczania kwatery pod karą śmierci. Raz tylko wychodzi Bernal Diaz. Wraz z kilkoma towarzyszami otrzymał pozwolenie przyłączenia się do Corteza podczas oficjalnej przechadzki po Tenochtitlanie. Opisał go barwnie i interesująco. Największe wrażenie wywarł na nim wielki targ w Tlatelolco, zachodniej części miasta, u stóp olbrzymiej piramidy, wzniesionej na cześć boga Huitzilopochtli. „Ze zdumieniem oglądaliśmy olbrzymi plac, wystawione tam liczne towary, falujący tłum ludzi i porządek, który panował na całym tym obszarze. Towarzyszący nam wielcy panowie z dworu Montezumy pokazali nam wszystko, co zasługuje na uwagę. Każdy gatunek towarów miał przeznaczone osobne miejsce. Obejrzeliśmy po kolei wyroby ze złota i srebra, klejnoty, piękne tkaniny, inne przedmioty zbytku oraz niewolników i niewolnice, których było tyle na sprzedaż, ile Murzynów z Gwinei na targu niewolników w Portugalii. Potem przyszła kolej na pośledniejsze towary: bawełna, materiały, nici, kakao, krótko mówiąc, wszystko, co wytwarza Nowa Hiszpania, znajdowało się tam w pięknym porządku. Przypominało mi to targi w Medina del Campo, moim. mieście rodzinnym, gdzie także każdy towar jest wystawiony na sprzedaż w osobnej ulicy. W jednym miejscu widziałeś nagromadzone materiały i tkaniny, powrozy i buty, w innym gotowane słodkie korzenie; tu sprzedawano na osobnym placu surowe i garbowane skóry tygrysów, lwów, szakali, wydr i innych zwierząt, tam znów zioła i jarzyny, drób, zające, sarny i psy; podobnie owoce, ciasta, miód i inne słodycze. Potem oglądałeś wyroby gliniane i stolarzy sprzedających stoły, stołki, kołyski i inne meble; był także targ drzewny i węglowy; w innym miejscu znów sprzedawano papier, tytoń, wonne olejki i nasiona, a w zatokach koło targu sprzedawano na czółnach nawet kał ludzki, gdyż Meksykanie twierdzą, że bez niego nie można dobrze wygarbować skóry. Brzmi to śmiesznie, jest jednak prawdą. Co więcej, aby zbierać tę cenną rzecz, umieszczono na wszystkich ulicach ustępy z trzciny i trawy, zasłaniające przed oczyma innych ludzi tego, który chce z nich skorzystać. Na jednym placu były wystawione instrumenty z miedzi, mosiądzu i cyny, filiżanki i dzbany z malowanego drzewa; tu sól, tam ryby i różne rodzaje chleba. Jednym słowem, było tam takie mnóstwo rzeczy, iż nie sposób wyliczyć. Wreszcie widzieliśmy także kupców sprzedających ziarna złota, które wydobywa się w kopalniach. Wystawiano je na sprzedaż w rurkach tak misternie zrobionych z kości dużych gęsi, jakie są w tym kraju, że złoto przez nie przeświecało..." Podczas zwiedzania miasta Hiszpanie przechodzą obok łaźni parowych z kunsztownie poprowadzonymi wodociągami, dają się ostrzyc i ogolić w publicznych salonach fryzjerskich, zwiedzają ogrody botaniczne i zoologiczne z klatkami pełnymi dzikich zwierząt, wstępują do jubilerów i hafciarzy, spotykają gońców poczty cesarskiej i wachmistrzów policji i są zdumieni, wstrząśnięci i pełni szacunku. Kosztują potraw z garkuchni na rynku: jest tam indyk, którego jeszcze nie znają, i smaczny napój octli lub pulque, rodzaj wina sporządzonego z agawy. A wszędzie sprzedaje się chocolatl - aż im ślinka idzie! Była to jedyna wycieczka. Hiszpanie nie opuszczają przydzielonego im pałacu. Z ciekawością szperają po salach i pokojach olbrzymiego budynku. Landsknechci - doświadczeni, starzy żołdacy, podnoszą obicia, opukują ściany, czy przypadkiem nie usłyszą głuchego oddźwięku i czy za masywnym z pozoru murem nie ma jakichś tajnych schowków. Aż pewnego dnia słyszą rzeczywiście głuchy oddźwięk. W mgnieniu oka stwierdzają, że niedawno zamurowano tam jakieś drzwi. Przywołują Corteza. Alonso Yannez, przemyślny cieśla, który wypukał wydrążone miejsce, otrzymuje rozkaz przebicia muru. Hiszpanie znajdują się nagle w prywatnym skarbcu Montezumy. Stają oniemiali z podziwu, olśnieni, przysłaniają ręką oczy: przed nimi długa, wysoka hala, która świeci, lśni, błyszczy i migoce wszystkimi barwami tęczy! Leży tu nieprzebrane mnóstwo drogich kamieni, niedbale ułożone stosy najcudniejszej biżuterii, bele bogatych, pięknych tkanin, niezliczone, grube sztaby złota i srebra. Pozwolono także wejść Bernalowi Diazowi. Widzi niesamowity blask, zaparło mu dech, jest oszołomiony. Napisze później: „Młodemu chłopcu, którym wówczas byłem, zdawało się, że tak wielkiej ilości złota i dóbr nie zgromadzono nigdzie indziej na świecie". Zamurowują znowu drzwi, przysięgają milczeć, ale trawi ich wspomnienie. Wystarczy wyciągnąć rękę, a zdobędą bogactwo. Nie mogą się jednak ruszyć, są w niewoli. Muszą siedzieć w swych kwaterach wśród setek tysięcy Azteków. Namyślają się, rozważają. A że są dziećmi swego wieku - wieku drapieżnego, pozbawionego skrupułów, wpadają rychło na machiawelistyczny pomysł, by dostać w swoje ręce Montezumę. On jest wierzchołkiem tej scentralizowanej budowli państwowej, królem, najwyższym kapłanem i naczelnym wodzem Meksyku. On jest głową upierzonego węża azteckiego. Jeżeli się ją zetnie, zostanie tylko bezduszny, bezsilny kadłub. A z tą głową już sobie poradzą! Czterech kapitanów i dwunastu podoficerów udaje się do Corteza. Cortez - jak się okazuje - ma podobne zamiary. Razem omawiają podstęp, przy pomocy którego można by złapać w potrzask Montezumę. Ma się to odbyć frankiem następnego dnia. A gdy szesnastu spiskowców modli się przez całą noc gorąco do Boga i wszystkich świętych, słyszą w pokoju obok ciężkie kroki Corteza. Bez ustanku chodzi tam i z powrotem, godzinę po godzinie, aż szary świt zagląda do okien. Rankiem 14 listopada 1519 roku wybija godzina czynu. Cortez jest przemyślny jak wąż i niewinny jak gołąbek. Chytrością swą wprowadza w błąd nie tylko Montezumę, ale i własnych ludzi. Proponuje Aztekowi uprzejmie, nieomal nieśmiało, aby przeniósł się do kwatery Hiszpanów. Gdy oburzony cesarz odmawia, następuje długa wymiana zdań. Ostatecznie wtrącają się w to oficerowie ze świty Corteza. Grożą królowi bez ogródek śmiercią; nie ma on innego wyboru, jak zginąć pod mieczami Hiszpanów lub przyjąć zaproszenie swego przyjaciela Corteza. Wchodzi do lektyki i ze swymi żonami i służbą dostaje się do niewoli hiszpańskiej. Cortez triumfuje w duchu. Zapewne, ustąpił przed żądną złota niecierpliwością swych najemników i niejedna przykrość może jeszcze z tego wyniknąć. Ale sam czyn był koniecznością. Wszak wystarczy zerwać kilka mostów, a załoga hiszpańska zostanie całkowicie odcięta i nietrudno obliczyć, jak długo będzie mogła się utrzymać bez wody i żywności. W dniu wkroczenia do miasta głównodowodzący wydał wprawdzie rozkaz przystąpienia do budowy czterech okrętów, tak aby można było przewieźć na ląd całe wojsko z jeźdźcami i końmi, ale zatrzymanie meksykańskiego kapłana-króla jako zakładnika jest mimo to koniecznością polityczną. Jak dobrze, że on, Cortez, nie musiał przy tym porwaniu brudzić sobie rąk! To jego ludzie grozili rozlewem krwi i zabójstwem! A więc Montezuma będzie odtąd zdany na niego - tylko na niego! O n będzie rządził, on s a m stanie się panem tego olbrzymiego imperium. Albowiem, i to także Hiszpan przewidział, nigdy wysocy dostojnicy azteccy nie zapomną, że ich król przeniósł niewolę nad śmierć. Z chwilą zaś gdy Montezuma zda sobie sprawę, że stracił twarz, nie będzie miał innego wyboru, jak unicestwić ich. Żywi jeszcze nadzieję, że będzie pewnego dnia znów wolny i pozbędzie się obcych, więc sam nie dokona krwawego czynu. Postara się, aby jego wczorajsi przyjaciele, a jutrzejsi wrogowie zostali wydani Hiszpanom. Tego właśnie życzy sobie Cortez i tak się też w kilka dni później dzieje. Cortez uniemożliwił za jednym zamachem wszelki opór wewnętrzny! Potem następuje drugie uderzenie. Cortez zmusza swego więźnia do złożenia przysięgi na wierność cesarzowi Karolowi V i do ofiarowania dalekiemu panu lennemu w dani skarbu władców azteckich. Znowu otwierają się zamurowane drzwi, przez trzy dni szambelanowie Montezumy wynoszą skarby z ciemnego lochu, po czym, zgodnie z obyczajem landskneehtów, następuje podział łupów. Cortez rzucił swym zgłodniałym wilkom żer, którego łaknęli. Ale los nie daje konkwistadorowi chwili wytchnienia. Zaledwie opanował sytuację w samym Meksyku, dochodzi go wieść, że Diego Velasquez teraz właśnie zamierza wyruszyć przeciwko swemu zbiegłemu sekretarzowi. Cortez dowiaduje się, że dziewiętnaście okrętów wiozących 900 żołnierzy, 20 dział, 80 konnych, 120 łuczników i 70 muszkieterów zawinęło do wybrzeży meksykańskich. Nie waha się długo. Choć w Tenochtitlan zaczyna być niespokojnie, opuszcza w pierwszym tygodniu maja 1520 roku wielkie miasto, padzi z 260 wybranymi żołnierzami do Vera Cruz i w pierwszy dzień Zielonych Świąt, krótko po północy, w deszcz i burzę spada zuchwale na pięć razy silniejszą ekspedycję karną. Ten siniały czyn przynosi wręcz nieoczekiwany sukces. Wrogowie - rodacy przechodzą z rozwiniętymi sztandarami na stronę Corteza i gdy ten wyrusza z powrotem do Tenochtitlan, ma już pod sobą 1000 pieszych, 690 konnych, 80 łuczników i tyluż muszkieterów. Konkwistador rozporządza teraz poważną siłą zbrojną. Będzie jej też niebawem potrzebował. Tajny wywiad Azteków działa nadał sprawnie, Montezuma dowiedział się, dlaczego Cortez wyruszył tak nagle na wybrzeże, i podczas nieobecności głównodowodzące go doszło w Tenochtitlanie do krwawych starć. Gdy 24 czerwca 1520 wojsko Hiszpanów wkracza po raz drugi do Meksyku, w mieście panuje wprawdzie spokój, ale jest to spokój przygnębiający, niesamowity - spokój przed burzą. Nikt nie wita zwycięskiego wodza, ulice są puste i głucho dudnią po nich kroki Hiszpanów. Aby odwrócić uwagę swych ludzi, Cortez daje komendę: „Muzyka!" Ostre głosy trąbek brzmią jak jazgot śmierci, tony fletów wydają się cienkie i trwożliwe, a bicie bębnów wojskowych zagłuszają niebawem rozbrzmiewające ze szczytów świątyń-piramid głuche huki olbrzymich, oblepionych krwią bębnów ze skóry węża. Zimny dreszcz przebiega Hiszpanom po krzyżach. Nie wiadomo dokładnie, co właściwie zaszło. Być może, że władca Azteków nawiązał już kilka tygodni przedtem tajną łączność z kapłanami świątyni boga Huitzilopochtli; na szczycie tej świątyni Cortez uroczystym aktem państwowym kazał wznieść kaplicę chrześcijańską. Kapłani dokładają wszelkich starań, aby Montezuma nie poznał z ich zachowania, że już od dawna przegrał, ponieważ wpędziłoby go to ostatecznie w ramiona Hiszpanów. Dodają mu otuchy; Montezuma wzywa do siebie Corteza, tuż przed jego wymarszem do Vera Cruz, i mówi ostrzegawczo: „Wystarczy, abym ruszył palcem, a każdy Aztek w kraju powstanie przeciwko wam!" Jest to tylko teatralny gest. Montezuma wie o tym równie dobrze jak Cortez. Ale władca Azteków spodziewał się, że nastraszy Hiszpana. Z zadowoleniem spostrzegł też zapewne, że od tego czasu jego hiszpańscy strażnicy śpią w zbroi, w butach i ostrogach, z mieczem w dłoni. Montezuma nie myślał chyba o rzeczywistym powstaniu przeciw obcym wojskom okupacyjnym. Tak czy owak oznaczałoby ono koniec jego życia, jego panowania i jego ludu, a tego w żadnym razie nie pragnął. Kto znajduje się w niewoli, nie powinien igrać z ogniem, gdyż niewinny płomień może się nagle zmienić w pożar. Montezuma jest przerażony, gdy dochodzi do walk. Nie ma żadnego wpływu na bieg spraw, jego duchowni bracia odsunęli go na bok, działają bez niego i przeciw niemu. Cesarz Azteków działał niewątpliwie w dobrej wierze wysyłając do Corteza wiadomość, iż czeka na niego z utęsknieniem, i zapewniając, iż wszystkie przykrości, jakie zaszły, nastąpiły wbrew jego woli i bez jego wiedzy. Hiszpanie dostają się bez przeszkód do swej głównej kwatery, ale następnego ranka zrywa się burza. Place i ulice, wczoraj puste, roją się od uzbrojonych Indian, z blanków sąsiednich domów świszczą strzały, kilku szaleńców z pianą na ustach próbuje podpalić pałac Axayacatla. Aztecy powstali przeciw obcym najeźdźcom. Żywiołowy wybuch wściekłości ludu, któremu Cortez chciał wszelkimi środkami zapobiec, stał się straszliwą rzeczywistością. 5 Sprawy Hiszpanów stoją źle. W głównej kwaterze można będzie oczywiście utrzymać się jeszcze przez długi czas; wody i żywności jest dosyć, nie brak amunicji do dział dla arkabuzjerów i muszkieterów. Ale z Tenochtitlan do wybrzeża jest daleko, z górą dwanaście dni marszu. Na widok nieprzejrzanych hord brązowych diabłów, którzy głowa przy głowie nacierają na mury, myśl o ocaleniu wydaje się mrzonką. Sam Cortez wierzy jeszcze, że Aztecy w końcu uspokoją się, że może wprawdzie dojść do walk, ale położenie nie jest groźne. „Pierwszy garnitur" wodzów azteckich z wyjątkiem kilku znajduje się w jego ręku, a więc nie stać będzie Azteków na zorganizowany atak w większym stylu. Wątpi też w determinację czerwonoskórych. Jak można dobrowolnie nadstawiać karku w obronie tak nieludzkiego rządu? Jeśli tylko Hiszpanie dadzą stanowczy odpór, jeśli pokażą, że się nie boją, to wyjąca tłuszcza z pewnością się uspokoi. Cortez postanawia urządzić w jednym z najbliższych dni wypad. Gdy o świcie 26 czerwca 1520, po gwałtownym ogniu artyleryjskim ze wszystkich dział, wojsko jego rusza do ataku, wszystko zrazu dobrze się zapowiada. Ale Hiszpanie nie odnoszą decydującego sukcesu, na który Cortez liczył. Aztecy zbierają swe siły i oni, a nie Hiszpanie, utrzymują się na placu boju. Co dziwniejsza, w miejsce wczorajszego zamieszania widać teraz większy ład. Oficerowie azteccy, wspomagani przez kapłanów, dowodzą wojskiem. Oficerów rozpoznać można po miedzianych płytach pancernych na piersi, czerwonych wstęgach we włosach lub po przyznanych im przez cesarza okryciach ze specjalnymi oznakami, np. orłem, wężem lub ślimakiem morskim. Każdy zastęp posiada własny proporzec, nad całym wojskiem powiewa aztecka chorągiew narodowa - sztandar z wyhaftowanym z piór orłem, który trzyma w szponach wijącego się węża. Obok rezerwistów, powołanych w ciągu jednej nocy pod broń, przepisowo wyposażonych i uzbrojonych, w wojsku azteckim, walczą także liczni mieszczanie nie obowiązani do służby wojskowej. Wydaje się to Hiszpanom niepokojące. Jeszcze większe jednak wrażenie sprawia na nich absolutna pogarda śmierci przeciwników. Brązowe diabły wieszają się u koni, próbują wysadzić jeźdźców z siodła, pędzą ze swymi prymitywnymi, drewnianymi oszczepami wprost w ogień dział i muszkietów, walczą z fanatyczną determinacją. Pod wieczór Cortez każe trąbić do odwrotu. Hiszpanie z trudem odrywają się od nieprzyjaciela i wracają wreszcie na swe pozycje wyjściowe. Następna noc upływa bez incydentów. Aztecy unikają walki w ciemnościach, ale nie odstępują od oblężenia. Teraz i Cortez zdaje sobie sprawę, że położenie jest poważne. Zaślepiły go łatwe sukcesy odniesione przy wkroczeniu do Meksyku. Ponieważ jednak nie siedzi w bunkrze sztabowym daleko za frontem, lecz bierze czynny udział w walce, tej nocy łuski spadają mu z oczu. Mimo to nie traci nadziei. Wszak ma jeszcze w ręku ostatni atut mogący przywołać Azteków do opamiętania - cesarza Montezumę. Każe stanąć swemu dostojnemu jeńcowi na blankach dachu kwatery głównej. Montezuma sprzeciwia się zrazu, lecz potem wychodzi w pełnym stroju kapłańskim - biało-niebieskim tilmatli, płaszczu cesarskim xiuhuitzolli, opasce na głowie z mozaiki turkusowej, ze złotym berłem w ręce. Tak przybrany przemawia do swego ludu. Gdy padają pierwsze słowa, zalega spokój. Śmiertelna cisza panuje na placach i ulicach. Działa jeszcze odwieczne przywiązanie do tradycyjnych form, zgodnie z którymi lud Meksyku winien kornie wysłuchać przemówienia swego władcy. Ludzie klękają, rzucają się na ziemię. To dodaje pewności nieszczęśliwemu monarsze, jeszcze raz czuje się wszechwładnym panem swego kraju. Ale te nadzieje są płonne. Jego wasale, generałowie, a wreszcie bracia kapłani już od dawna go potępili i przestali się z nim liczyć. Niebawem szmer podnosi się w tłumie, nadlatują pierwsze kamienie, zaczynają świszczeć szybkie strzały. Montezuma, trafiony kilkakrotnie, pada na ziemię. Rany jego nie są niebezpieczne, ale serce ugodzone jest śmiertelnie. Zrywa opatrunki, siedzi przygarbiony i cichy w kącie ojcowskiego pałacu, nie chce żyć. W kilka dni później umiera. Prysła ostatnia nadzieja Corteza. Teraz pozostaje tylko walka, próba przebicia się do grobli prowadzących na ląd. Cortez w sprawozdaniu wysłanym do> Karola V tak opisał tę zuchwałą przeprawę: „Rozważyłem niebezpieczeństwo, w którym znajdowaliśmy się, i wielkie szkody zadawane nam dzień po dniu przez nieprzyjaciół, i obawiałem się, że zniszczą ostatnią istniejącą jeszcze groblę kamienną. Wtedy czekałaby nas pewna śmierć głodowa. Ludzie moi nalegali na mnie bez ustanku, abym wycofał się z miasta, gdyż prawie wszyscy byli ranni i niezdolni do dalszej walki. Wobec, tego postanowiłem uczynić najbliższej nocy zadość ich woli. Złoto i klejnoty Waszej Cesarskiej Mości, ile tylko mogliśmy wynieść, kazałem włożyć do worków i powierzyłem je kilku oficerom i urzędnikom, przy czym w Najwyższym Jego Imieniu wezwałem ich, aby starali się w miarę swych sił wywieźć te skarby. Dałem im konia, na którego załadowano tyle, ile zwierzę mogło unieść, oraz kilku pachołków i trochę służby dla osłony. Pozostałe złoto rozdzieliłem pomiędzy Hiszpanów... Gdy przybyliśmy do pierwszego mostu zniszczonego przez Indian, ustawiliśmy bez większego trudu prowizoryczny most, który kazałem poprzednio przygotować. Nikt nam w tym nie przeszkadzał. Tylko kilka posterunków pełniących wartę podniosło wielki krzyk i zanim dotarliśmy do następnego mostu, zbiegło się tam mnóstwo Meksykańczyków, którzy próbowali zadać nam straty ze wszystkich stron, zarówno od lądu, jak od jeziora. Z pięcioma konnymi i stu pachołkami pieszymi przepłynąłem niezwłocznie rowy między trzema ostatnimi mostami i dotarłem do lądu. Tam kazałem pieszym ustawić się jako straż przednia. Sam wróciłem spiesznie do straży tylnej, którą zastałem przy trzecim moście, gdzie toczyła ciężką walkę i poniosła duże straty. Zginęło tam wielu Hiszpanów i prawie wszyscy Tlaskalańczycy walczący u naszego boku. Na placu boju zostało również wiele kobiet, które były u nas w służbie. Straciliśmy dużo koni, całe złoto, kosztowności, stroje i mnóstwo innych rzeczy, które chcieliśmy wynieść. Ponadto wszystkie działa. Zebrałem wszystkich, jacy jeszcze żyli, i kazałem im iść naprzód. Z pięcioma konnymi i siedemdziesięcioma pieszymi pachołkami, których zatrzymałem przy sobie, osłaniałem marsz. Szliśmy za nimi krok za krokiem, w ciągłej walce z nieprzyjacielem, aż przybyliśmy przed miasto Tacuba leżące za groblą... Z obu stron naszej drogi ciągnęło się jezioro. Wrogowie mogli do nas strzelać z łódek, nie narażając się na żadne straty. Ci zaś, którzy wyszedłszy na ląd, byli przez nas atakowani, chronili się spiesznie na łodzie. Tym sposobem małe mieli straty, wyjąwszy tych, którzy zostali na śmierć zgnieceni w ścisku. Po tylu trudach i tak ciężkich przejściach przywiodłem tylną straż do wymienionego miasta..." Tam gdzie krótka droga, wiodąca przez jezioro na zachód, dociera pod Tacubą do lądu stałego, Cortez. zarządził owej nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1520, osławionej noche triste, pierwszy odpoczynek. Na skraju wsi Popotla, pod cedrem, rosnącym tam jeszcze dzisiaj, upadł na ziemię. Wyczerpany fizycznie, krwawiąc z wielu ran, w obliczu całkowitej porażki, przytłoczony ciężarem odpowiedzialności za nieuchronną, jak się wówczas zdawało, śmierć setek dzielnych żołnierzy hiszpańskich - łkał zakrywając dłońmi twarz. Ale nic chyba nie umocniło bardziej wierności i oddania starej gwardii jak owa chwila jego duchowego załamania się. Nie zapomnieli nigdy, że wybuchnął płaczem za poległych towarzyszy, że nieprzystępny wódz odczuwał to samo co oni, prości najemnicy. Straty były ciężkie. Zginęło czterystu pięćdziesięciu Hiszpanów, padło osiemdziesiąt koni, utracono wszystkie działa; prawie cała zdobycz w złocie i klejnotach oraz około trzech tysięcy żołnierzy wojsk pomocniczych z Tlaskali wpadło w ręce Azteków. Jeśliby przeciwnicy wyzyskali swoją przewagę, nadzieja osiągnięcia wybrzeża stałaby się znikoma. Hiszpanie wymykają się bocznymi drogami. Niebawem spełniają się przewidywania i obawy Corteza: 8 lipca 1520 cała siła zbrojna Azteków staje pod Otumbą przeciwko wyczerpanym Hiszpanom, aby zagrodzić im drogę do morza i wyciąć w pień. Ale w tej chwili budzą się „biali bogowie", odżywa ich dawna wielkość. Cortez wie, że Aztecy uważają bitwę za przegraną, jeśli ich chorągiew państwowa dostanie się w ręce wrogów. Szuka wzrokiem ponad głowami wyjących, nieprzejrzanych zastępów azteckich. Nagle wysoko ponad tłumem zabłysła flaga narodowa Meksyku. W jasnym słońcu wódz widzi wyraźnie haftowanego orła z wężem w szponach. Jeden z generałów azteckich niesie sztandar na statywie przymocowanym do grzbietu. Niemal mechanicznie Cortez spina konia ostrogami i mając u boku tylko młodziutkiego chorążego Juana Salamanką de Ontiveros, którego bułana klacz jest równie szybka jak rumak dowódcy, przedziera się przez gęste szeregi Indian. I oto rzecz nieprawdopodobna udaje się: generał indiański pada po krótkiej walce. Cortez unosi z triumfem aztecką chorągiew ku swoim, a oniemiali z przerażenia brązowi wojownicy rzucają się do ucieczki. Cortez, uważający się za wysłannika Chrystusa, jest pewny, że Syn Boży mu pomógł. Aztecy widzą, że Quetzalcoatl zwycięża innych bogów. A więc oni zbłądzili, ich obliczenia astrologiczne były fałszywe, dalszy opór jest beznadziejny, błądzi każdy, kto myśli, że przeciw Cortezowi-Quetzalcoatlowi można coś wskórać środkami ziemskimi. „Zdawało się - opowiadał Bernal Diaz o tej chwili - jak gdybyśmy nie odnieśli żadnych ran, nie zaznali nigdy głodu ni pragnienia, nie czuli zmęczenia po trudach wojennych." W kilka dni później Cortez i reszta jego wojska docierają do Tlaskali. Na szczęście, Tlaskalańczycy dotrzymują wierności swym hiszpańskim sojusznikom. Wiedzą oczywiście od dawna, co zaszło w Tenochtitlan. Wiedzą jednak także o bitwie pod Otumbą, a ich bardowie opiewają już bohaterską jazdę Corteza i huzarski wyczyn Juana Salamanki de Ontiveros. Kto posiada świętą chorągiew z Tenochtitlan, ten będzie zwycięzcą. W Tlaskali wiedzą jednak jeszcze więcej. Ludzie w całym kraju podają sobie z ust do ust dziwne proroctwo arkabuzjera Botello, Włocha z pochodzenia, który służył w wojsku Corteza i razem z nim wkroczył do Tenochtitlan. Tylko kilku Hiszpanów z najbliższego otoczenia Corteza wiedziało wówczas o tym. Choć zaskoczeni, muszą potwierdzić, że prosty żołnierz, niegdyś uczeń szkoły zakonnej w Rzymie, spowodował rzeczywiście wymarsz wojsk z Tenochtitlan już w nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1520. Przepowiedział mianowicie, że nikt nie ujdzie z życiem, jeśli wymarsz się odwlecze. Jemu jest to, co prawda, obojętne, gdyż on i brat jego polegną podczas tej przeprawy, jeśli jednak wódz pójdzie za jego radą, w bliskim czasie zostanie wielkim, bogatym władcą. W Tlaskali ludzie znacząco kiwają głowami. Dowiadują się niebawem, że Botello i jego brat istotnie polegli podczas noche triste. Wieść ta wywarła głębokie wrażenie - bogowie są widocznie po stronie obcych przybyszów. Rozstrzygnęło chyba jednak coś innego. Zetknięcie się z cywilizacją europejską posiadało dla małego, ubogiego państwa, zagrożonego stałe przez Azteków, doniosłe znaczenie. W Wielkiej Radzie, która miała ustanowić o stosunku do Hiszpanów, ogólną aprobatę wywołało przemówienie jednego ze starców: „Choćbyście sięgnęli ponad sto lat wstecz, czy znany wam jest czas, w którym by Tlaskala była tak bogata i potężna, jak od chwili, kiedy przybyli do nas biali cudzoziemcy? Teraz dopiero mamy złoto, tkaniny i sól, których dotąd nie mogliśmy uzyskać. Gdziekolwiek nasi wojownicy ukażą się razem z białymi, wszędzie zażywają szacunku i poważania. A choć ostatnio wielu z nich poległo w Meksyku, zważcie, że nasi przodkowie już w zamierzchłych latach przepowiadali, iż przyjdą od wschodu słońca mężowie, którzy nas podbiją." Na skutek takich zapewne rozważań Tlaskalańczycy nie sprzeniewierzyli się Cortezowi. Było to dla niego wielkim szczęściem, gdyż oznaczało, że niebawem będzie mógł zmyć hańbę porażki. A musiał to uczynić bezwarunkowo, aby móc się obronić w Hiszpanii. Velasquez doniósł już chyba Domowi Indii, że Cortez okazał się niegodnym zaufania, a jego wyprawa podjęta na własną rękę przeciw Aztekom jest wykroczeniem przeciw zarządzeniom Jego Cesarskiej Mości. Byleby Velasquez teraz o niczym się nie dowiedział! Cortez wysyła spiesznie gońca do Vera Cruz i rozkazuje ustanowionemu przez siebie gubernatorowi, ażeby nie wypuścił żadnego okrętu do Kuby, lecz przysyłał do niego niezwłocznie załogi wszystkich okrętów zawijających do Vera Cruz. Cortez snuje nadal dalekosiężne plany. Z niezmordowaną energią przygotowuje wojsko do ponownego zdobycia Meksyku. Udaje mu się znowu przekonać swoich ludzi. Pisał w owych krytycznych dniach do cesarza, że jest bardziej niż kiedykolwiek przeświadczony o prawdziwości starej maksymy, że szczęście sprzyja odważnym; zresztą nie ma innego wyboru. Gdyby Indianie zauważyli, że wiara w sprawiedliwość i ostateczny triumf jego sprawy słabnie, nie mógłby przebyć drogi dzielącej go od morza. I istotnie - szczęście pozostało mu wierne. Do Vera Cruz zawija kilka okrętów z ciężko zbrojnymi hiszpańskimi najemnikami i awanturnikami, którzy przybyli do Meksyku w poszukiwaniu złota; Cortez robi z nich w krótkim czasie wojsko gotowe za nim pójść choćby w ogień. Natychmiast zawraca i po wielu krwawych utarczkach staje z 550 ludźmi, wśród których znajduje się 80 arkabuzjerów i 40 konnych, i dziewięciu działami znowu pod murami Tenochtitlan. Tuż przed rozpoczęciem oblężenia otrzymuje posiłki z Haiti, tak że ostatecznie dowodzi pokaźną siłą zbrojną, liczącą 84 konnych i prawie 800 piechoty, w tym 194 strzelców. Hiszpanie rozporządzają tym razem nawet flotą, co okazuje się szczególnie ważne. Już przed rozpoczęciem drugiego marszu na Tenochtitlan Cortez kazał zbudować trzynaście brygantyn w Tlaskali, na płaskowyżu, daleko od Meksyku. Gotowe brygantyny rozłożono na poszczególne poręczne części, które Indianie na swych grzbietach przenieśli do odległego o sto kilometrów Tezcuco, gdzie złożono je znowu i spuszczono na wody Jeziora Meksykańskiego. Stało się to 28 kwietnia 1521 roku, w drugim dniu Zielonych Świąt. Zdarzenie to obchodzono uroczyście, po odprawieniu mszy nastąpiła parada wojskowa. A gdy na okrętach podniosły się flagi, Cortez kazał odczytać artykuły wojenne: „Pod ciężką karą nikomu nie wolno bluźnić przeciw imieniu Pana naszego, Jezusa Chrystusa, błogosławionej Matki Jego, świętych Apostołów i wszystkich świętych; nikomu nie wolno znęcać się nad którymkolwiek z naszych sprzymierzeńców, którzy idą z nami tylko w naszym interesie, odbierać im zdobyczy, czy byłoby nią złoto, czy też inne rzeczy; nikomu nie wolno w dzień czy w nocy opuszczać kwatery, aby udać się do osad sprzymierzeńców. Każdy żołnierz winien utrzymywać swą broń w dobrym stanie i gotową do boju. Nikomu nie wolno pod ciężką karą grać o broń lub o konia; nikomu nie wolno spać bez broni i butów, jeżeli nie jest mu to dozwolone w szczególnych wypadkach z powodu choroby lub odniesionych ran." Prócz tego Cortez ogłosił jeszcze raz ogólne ustawy wojenne, według których śmiercią karany będzie każdy żołnierz, który by zasnął na posterunku lub opuścił go, oddalił się od swego oddziału bez pozwolenia zwierzchnika lub w bitwie odstąpił swych towarzyszy i rzucił się do ucieczki. Żołnierze wiedzą, co to znaczy. Zacznie się rozstrzygający bój. 30 maja Meksyk jest ze wszystkich stron otoczony przez Hiszpanów; wodociągi zaopatrujące miasto w wodę do picia - odcięte, po jeziorze krążą brygantyny Corteza. Oblężenie trwało do 13 sierpnia, tj. 75 dni. W ciężkich” krwawych walkach poniosło śmierć dwieście tysięcy Azteków i stu Hiszpanów. A gdy 13 sierpnia Tenochtitlan poddał się, był już tylko dymiącą kupą gruzów. Cortez na próżno ofiarowywał kilka razy pokój następcy Montezumy, młodemu królowi Guatemozinowi, zwanemu Spadającym Orłem. Kapłani świątyni boga Huitzilopochtli sprzeciwili się gwałtownie i przeprowadzili swą wolę. Nieraz zadawano sobie później pytanie, jak się to mogło stać. Najbardziej nawet fanatyczni zwolennicy boga Huitzilopochtli uświadamiali sobie, że starzy bogowie przegrali. Hiszpanie nacierając z trzech stron na drogach wiodących przez groble do miasta, a z czwartej, od strony jeziora, odcinając swymi brygantynami wszelką łączność, przedzierali się w ciężkich walkach metr po metrze. Za parę dni przypuszczą szturm do świętego miasta. Dalszy opór był" beznadziejny. Ale tego rodzaju rozważania - jak to wykazał Maurice Collis w wspomnianej już przez nas książce - nie trafiają w sedno rzeczy. Według poglądów Azteków wszystko uzależnione było od znaków astrologicznych, a zjawiska na sklepieniu niebieskim dodawały otuchy kapłanom. Uważali oni planetę Wenus za gwiazdę Quetzalcoatla. Co 584 dni następuje koniunkcja słońca i Wenus, a wówczas niebiańskie światło białego boga (gwiazda wieczorna) było tuż po zachodzie słońca niewidzialne. Cóż prostszego, jak wywnioskować stąd, że ów czas niewidoczności błyszczącej, pięknej gwiazdy oznacza zagładę jej ludzkiego odbicia, które wróciło na ziemię? Indiańskie wojska pomocnicze, walczące po stronie Hiszpanów, mają także astrologów. Ich pogląd pokrywa się z poglądem azteckich kolegów. Pod ich wpływem brązowi sojusznicy złożyli nagle broń i zniknęli w górach. Dodało to oczywiście otuchy kapłanom Huitzilopochtli i skłoniło do odrzucenia oferty Corteza. Walka staje się więc coraz bardziej zażarta. Kto z Hiszpanów dostanie się do niewoli - Aztecy wzięli około siedemdziesięciu jeńców - zostaje bezlitośnie złożony w ofierze bogu wojny. Cortez i jego ludzie słuchają z dreszczem zgrozy przeraźliwego wycia nieszczęśliwych towarzyszy, którym kapłani wyrzynają żywcem serce z piersi; widzą, jak jeńcy wyciągają z rozpaczą ręce do przyjaciół, jak ostatkiem sił bronią się przeciw okrutnej męce - a oni stoją bezsilni tak niedaleko i nic nie mogą pomóc. Hiszpanie przedarli się wreszcie do pałacu Guatemozina wynurzającego się samotnie z wody. Teraz już nawet król pojął, że walka jest skończona, i pod wieczór w pięćdziesięciu wielkich łodziach próbuje ratować siebie i swoją rodzinę. Ale brygantyny Corteza są szybsze. Kapitan Garda Holquin na czele swego oddziału pierwszy dogania uciekających, woła: „Stój!", a gdy łodzie mimo to płyną dalej, każe strzelać z arkabuz i kusz. Wtedy podnosi się ze swego miejsca Guatemozin i woła silnym głosem do swych wrogów: „Nie strzelać! Jestem królem Meksyku. Pozostawcie żonę moją, moje dzieci i wszystko, co mam z sobą, nie tknięte i zawiedźcie mnie samego do Malinche!" Życzeniu jego staje się zadość. W krótki czas potem Cortez i Guatemozin stoją naprzeciwko siebie; Hiszpanie przyglądają się ciekawie człowiekowi, który stawiał im tak zacięty opór. Muszą przyznać, że dobrze się prezentuje. Ma o wiele jaśniejszy kolor skóry od swych rodaków, pociągłą, sympatyczną twarz, wielkie, pełne wyrazu oczy i mimo swych dwudziestu trzech lat dostojność władcy. Po skończonej walce Hiszpanie wałęsają się po mieście, wspinają na oblepioną warstwami krwi piramidę boga Huitzilopochtli i odwracają się wstrząśnięci na widok wiszących na belkach ołtarza głów wielu starych towarzyszy. Wędrują po pałacu Guatemozina. Wszystkie dziedzińce i krużganki są pełne trupów, podobnie jak brzegi jeziora, kanały, ulice i domy, place i ogrody. Berna! Diaz pisze z przerażeniem jeszcze pięćdziesiąt lat później: „Z obawy przed morową zarazą Guatemozin zwrócił się do Corteza z prośbą, aby pozwolił wyjść z miasta mieszkańcom Meksyku i wojownikom przybyłym z zewnątrz. Cortez zgodził się na to, po czym przez trzy dni i trzy noce snuły się po drogach długie szeregi mężczyzn, kobiet i dzieci wyglądających prawie jak trupy, pokrytych brudem i tak stra- szliwie cuchnących, że budziły najgłębszą litość. Wreszcie, gdy już nikt nie wychodził z miasta, wysłał tam Cortez ludzi, aby się dowiedzieli, co się dzieje w mieście. Wówczas ujrzano trupy w każdej dzielnicy i w każdym kącie, a tu i ówdzie kilku biedaków, którzy byli zbyt słabi, aby wyjść z miasta. Wszystkie ulice i place były rozkopane jak gdyby pługiem, albowiem mieszkańcy wyrywali korzenie z ziemi, a nawet pozrywali korę z drzew, ażeby zaspokoić trawiący ich głód. Nie mieli innej wody jak tylko słoną, krótko mówiąc, nędza była straszliwa, a jednak nikt nie jadł mięsa Meksykańczyków, lecz tylko wrogów. Zaprawdę, żaden lud świata nie cierpiał takiego głodu, pragnienia i niedostatków wojennych jak ten!" Pierwsze rozkazy wydane przez Corteza Guatemozinowi, którego Hiszpan zatwierdził jako władcę Meksyku, zmierzały do jak najszybszej naprawy wodociągów, zaopatrujących miasto w wodę do picia za pomocą systemu rur o długości pięciu kilometrów. Następnie polecił Aztekowi, ażeby zarządził spalenie zwłok i przywrócenie w mieście porządku. Gdy jedno i drugie zostało wykonane z zadziwiającą szybkością, Hiszpanie wyszli na łup. Ale znaleźli niewiele, wobec czego wpadli na szatański pomysł, aby tak długo torturować Guatemozina, aż zdradzi im, gdzie ukrył skarby. Moczyli mu nogi w oleju, po czym smażyli na wolnym ogniu. Król pozostał niewzruszony i znosił tę okropną mękę bez jęku. Cortez sprzeciwiał się temu okrucieństwu, ale nie mógł nic wskórać. Znał dobrze dwór cesarski, wiedział, że zbyt gorąca obrona Guatemozina wzbudzi podejrzenie, iż podzielił się z nim po połowie i sprzeniewierzył skarb cesarski. W r. 1524, podczas wyprawy do Hondurasu, Cortez polecił ściąć Spadającego Orła. Według dokumentów, które ostatnio odkryto w archiwach Kastylii, Guatemozin przygotowywał spisek, Cortez nie miał więc innego wyjścia - musiał spełnić powinność najwyższego sędziego. Gdy zwycięstwo zostało ostatecznie utwierdzone, Cortez przystąpił do odbudowy zniszczonego miasta. W kilka lat później powstało ono na nowo jako hiszpańskie miasto kolonialne, zupełnie inne niż przedtem, ale równie piękne. Jezioro, pośrodku którego leżało Tenochtitlan, zniknęło, Hiszpanie spuścili je. Nie wiadomo było, co może nastąpić i czy Aztecy nie powstaną znów przeciw hiszpańskiemu panowaniu. W takim razie miasto rozmieszczone na lagunach byłoby trudne do opanowania. Lepiej zatem osuszyć jezioro i przysypać kanały szczątkami dawnych umocnień. Gdy to wykonano, Cortez przywołał architektów i murarzy. Na fundamentach świątyni boga Huitzilopochtli powstał kościół katedralny - największy na kontynencie amerykańskim. Przed nim rozciąga się olbrzymi plac - drugi co do wielkości na świecie i tylko nieco mniejszy od Placu Czerwonego w Moskwie. Największa w świecie arena walki byków, największy teatr na ziemi amerykańskiej, najszerszy łuk triumfalny, jaki kiedykolwiek zbudowano w Nowym Świecie, dołączają się w następnych stuleciach do gigantycznych budowli konkwisty. To upodobanie do przesadnych rozmiarów, do przemożnego, gorączkowego wywyższenia, które obudził niegdyś Montezuma, a następnie przejął Cortez, wyciska swe piętno także na dzisiejszym obrazie Mexico City. Wszystko musi tu być większe, wyższe, strzelistsze, wspanialsze, potężniejsze niż gdziekolwiek w świecie. Wydaje się, jak gdyby jakieś przekleństwo ciążyło nad tym miastem! I rzeczywiście ciąży nad nim przekleństwo. Mexico City jest zbudowane na mule, a nie na litej skale. Dopóki muł ten był wilgotny od wód osuszonego jeziora, dopóty wytrzymywał ciężar olbrzymich budowli. Dźwigał cierpliwie świątynie i piramidy, zamki i pałace. Gdy wodę spuszczono, zaczął wysychać i kurczyć się. W miarę kurczenia Mexico City zaczęło się zapadać. Najpierw dwadzieścia centymetrów, potem trzydzieści, dzisiaj sześćdziesiąt centymetrów rocznie - niepowstrzymana jazda do piekieł! Gdyby można było przywrócić jezioro, dałoby się odwrócić klątwę Azteków. Gdyby można było w podziemia zapadającego się miasta doprowadzić jedną z rzek spadających z gór, muł przesiąknąłby znów wilgocią! Ale dotychczas nie zrealizowano żadnego takiego projektu. Tysiące głębokich studzien ssie wodę gruntową, fasady domów chylą się, wieże stoją krzywo, w kopułach zieją szerokie szczeliny - całe wielkie miasto z połyskującymi wieżowcami ze szkła i stali, ze strzelistymi kościołami i szeroko rozsiadłymi pałacami arystokracji obsuwa się niepowstrzymanie w głąb. Oto widoma kara za to, że biali odważyli się spuścić święte jezioro. Przekleństwo Azteków sprawdziło się także w inny sposób. Wskutek zmetysowania białej części ludności, wskutek przewagi urodzeń i biologicznej regeneracji rasy czerwonej poziom krwi europejskiej spada coraz niżej. Obsuwające się Mexico City jest jak gdyby symbolem. Mówi się z dumą o „krajach indoamerykańskich" i na wszystkich obszarach, które znajdowały się niegdyś pod panowaniem boga Huitzilopochtli, używa się znowu języka azteckiego, dawnego języka przodków. Biali zostaną niebawem zupełnie wchłonięci, jak niegdyś orszak mitycznego „białego Zbawiciela". Mexico City jest czarownym miastem; cieszą oko piękne barokowe frontony, wyśnione ogrody, przepyszne portale i pluszczące wodotryski. Cortez podniósł miasto z popiołów i zniszczenia. Lecz to dzieło pokoju nie na wiele się Cortezowi przydało. Przysłowiowa niewdzięczność, jaką ród Habsburgów zwykł był płacić za usługi swych najwierniejszych, przypadła także jemu w udziale. Spotkał go podobny los jak niegdyś Kolumba. W niedługi czas po mianowaniu Tenochtitlanu stolicą Meksyku nadszedł z Hiszpanii do Vera Cruz rozkaz aresztowania Corteza. Były to, co prawda, czcze pogróżki. Któż by się ważył aresztować zwycięskiego wodza wśród żołnierzy oddanych mu na śmierć i życie? Niebawem też nadeszło od cesarza odwołanie rozkazu i uroczyste zatwierdzenie Corteza jako namiestnika Nowej Hiszpanii. Ale Cortez uznał mimo to za wskazane udać się do Hiszpanii. Przedtem musiał jeszcze przeprowadzić kilka od dawna planowanych ekspedycji. Doniósł o tym Karolowi V dnia 15 maja 1522 roku: „Już od dłuższego czasu dochodziły mnie wieści o morzu po przeciwległej stronie kontynentu, rozpytywałem się więc skrzętnie, czy można tam dotrzeć drogą lądową. Dowiedziałem się, że można się tam dostać w dwanaście do czternastu dni. Pojąłem, że odkrycie tego morza byłoby połączone z wielką korzyścią dla Waszej Cesarskiej Mości, albowiem znajduje się na nim zapewne wiele wysp obfitujących w złoto, perły, drogie kamienie i znakomite korzenie oraz w inne wspaniałe i osobliwe rzeczy. Tak mówią wszyscy geografowie. W tym zamiarze i w wielkiej gorliwości wyprawiłem czterech Hiszpanów, dwóch jedną, a dwóch drugą drogą. Po powiadomieniu ich o wszystkim, co wiedzieć powinni, i przydaniu im jako asysty kilku zaprzyjaźnionych Indian wszyscy czterej wyruszyli w drogę, otrzymawszy ode mnie rozkaz, aby nie wracali, zanim nie dotrą do morza. Gdy zaś tam przybędą, mają morze i ląd tamtejszy ogłosić własnością Waszej Cesarskiej Mości. Dwaj z tych Hiszpanów przeszli bez przeszkód 130 mil przez wspaniały kraj aż do morza i tam postawili na wybrzeżu kilka krzyżów jako znaki. Pozostali byli nieco dłużej w drodze, gdyż przeszli 150 mil, zanim dotarli do morza. Oni także objęli tam wybrzeże w posiadanie." Wyprawy do wybrzeży Pacyfiku zapoczątkowały odkrycie Kalifornii, której południowy cypel osiągnięto już w 1533 roku, ale dopiero w 1539 ustalono, że nie jest on wyspą. Mniej więcej w tym samym czasie Cortez zaczął wysyłać wyprawy na wschód w kierunku Florydy. Miały one na celu „dotrzeć do Sztokfiszów, albowiem uchodzi za pewne, że znajduje się tam cieśnina, która ciągnie się aż do morza południowego". W roku 1525, w dwadzieścia cztery lata po opuszczeniu Hiszpanii, Cortez stanął znowu na ziemi ojczystej. Został przyjęty przez cesarza z wszelkimi honorami, ale zarządu Meksyku nie otrzymał. Względy racji stanu skłoniły Karola V do tego, że w rękach tak hardego człowieka pozostawił tylko władzę wojskową i zmusił go, aby swój głód czynu zaspokoił poza granicami Meksyku. Cortez przejrzał oczywiście prawdziwe motywy tego zarządzenia i był nim niewątpliwie głęboko dotknięty i urażony. Ale nie zdradził się nigdy słowem skargi lub rozgoryczenia. Spędziwszy pewien czas na zarządzaniu swymi dobrami, ograniczył się do wypadów wojskowych, które zmierzały do znalezienia drogi wodnej na Ocean Spokojny. Przez długie lata było to jego najgorętszym pragnieniem. Doceniał w pełni doniosłość naturalnej lub sztucznej drogi morskiej poprzez nowy kontynent i wydał na ten cel bardzo znaczne środki pieniężne, raz nawet klejnoty swej żony. W czasach, gdy wszelkie zainteresowania zwrócone były tylko ku wartościom materialnym, fakt ten świadczy wymownie o dalekowzroczności i wielkości człowieka, którego chyba tylko brak zrozumienia może piętnować jako okrutnego zbrodniarza. Przyznać, co prawda, należy, że jego indywidualności nie można mierzyć zwykłą, mieszczańską miarą. Ale miara taka, zastosowana do wielkich ludzi, w ogóle zawodzi. Albowiem w wielkich naturach obok największych wyżyn, na jakie człowiek zdoła się wznieść, istnieją najniższe głębie, do jakich może spaść. Nie inaczej było u Corteza. Miał dziewiętnaście lat, gdy przybył do Nowego Świata. Pełen temperamentu, urodzony i wychowany na pana, targany był silnymi namiętnościami. Pierwsze lata pobytu w nowej ojczyźnie nie stanowią świetlanych stron jego życia; westchnienie Las Casasa, że wyrosłe jakby z ziemi bogactwo Corteza było prawdopodobnie okupione życiem niejednego Indianina, wydaje się aż nadto uzasadnione. Ale gdy wybiła wielka godzina, gdy w listopadzie 1518 roku podniósł na wybrzeżu kubańskim kotwicę do wyprawy na zachód, był człowiekiem zdolnym wziąć na siebie jej ciężar i odpowiedzialność. Umiał on krótkim przemówieniem, jednym spojrzeniem, uściskiem ręki stopić zbieraninę różnych ludzi w nierozerwalną całość. Cortez jest - jak wszyscy wielcy ludzie - zjawiskiem historycznym w gruncie rzeczy niewytłumaczalnym. W roku 1540 przybył jeszcze raz do Hiszpanii. Spędził tu siedem lat, otoczony szacunkiem, choć nie miał żadnej władzy. Gdy z końcem 1547 roku postanowił powrócić do Meksyku, zapadł w Sewilli na czerwonkę. W piątek, 2 grudnia 1547 roku, ze stoickim spokojem ducha zmarł w wieku sześćdziesięciu trzech lat. Jemu to przede wszystkim Hiszpania zawdzięczała swą wielkość. Wolno jednak wątpić, czy wyświadczył tym istotnie przysługę swej ojczyźnie. Lud hiszpański był zbyt mały, ciemny i rozdarty, aby móc wchłonąć olbrzymie obszary, które zdobyli dla niego Kolumb, Cortez i inni śmiali awanturnicy. Rodził on przy tym bezustannie ludzi, dla których Europa była za ciasna i którzy potrzebowali całego świata, ażeby móc wyżyć się zgodnie ze swym wewnętrznym prawem. Państwo samo trzymało się wprawdzie z reguły z dala od jakiejkolwiek działalności odkrywczej, ale ostatecznie nie miało innego wyjścia, jak położyć rękę na nowych częściach świata i dla ich opanowania oddawać ciągle najlepszych ludzi, jakimi rozporządzało. O rzeczywistej penetracji posiadłości kolonialnych, jak to przed Hiszpanią umiało uczynić imperium rzymskie, a po niej angielskie, nie mogło tu być mowy. Hiszpania, wprzęgnięta siłą w bieg wypadków, próbowała jedynie siłą rządzić. Dla rozumnych obserwatorów było już wówczas jasne, że ta próba musi skończyć się niepowodzeniem. Nie przeczuwali oni jednak, jak straszliwy będzie upadek Hiszpanii. Część czwarta „PAŃSTWO CZTERECH STRON ŚWIATA” Pasażer na gapę dostaje się na pokład i odkrywa morze południowe. – Dlaczego Wielki Chan Tatarów nie przybył Indianom z pomocą? – Świniopas Francisco Pizarro żegna się po hiszpańsku. - „Ferdynand Szalony", Pizarro Almagro zakładają firmę odkrywczą. - Pedro de Candia ląduje w Tumbezie - Huayna Capac otrzymuje pierwsze wiadomości o białych i sporządza testament. - Pizarro maszeruje na Cajamarkę. - Straszliwe konie. - Uwięzienie Athahualpy. - Zagadki Tiahuanaco. - Kim byli i skąd przybyli Inkowie? - Wpływy chrześcijańskie w „państwie czterech stron świata". - Budowa dróg, urzędy finansowe i wojskowe komendy rejonowe. – Inkowie jako żeglarze. - Czy Indianie odkryli Polinezję? - Złoto w celi królewskiego jeńca - Wiadomości o Cuzco. - Zamordowanie Athahualpy. - „Dorado" w dżungli Amazonas. - Kapitan Orellana dezerteruje. - Wieś Amazonek. - Przekleństwo Inki. - Zamordowanie Almagra i Pizarra. - Hiszpania upada z nadmiaru bogactwa. - Bolivar ostatnią ofiarą. 1 Cóż za szalone życie na Haiti! O wiele weselsze niż w zacnej starej Hiszpanii za wielką wodą. Tam, co prawda, Nuńez de Balboa nie musiałby siedzieć na skrzyniach w porcie i czekać, aż marny szyldwach na rufie „Santa Barbara" przejdzie na lewą burtę - inaczej nie mógłby niepostrzeżenie wkraść się na pokład. Tana, w Hiszpanii, byłby już co najmniej kapitanem, a może nawet pułkownikiem i mógłby wejść na każdy okręt, jaki by mu się spodobał. A tu był tylko zbankrutowanym plantatorem, któremu już nikt nie pożyczy złamanego szeląga. Nie, na Haiti wszystko skończone; jutro rano przyjdą pewnie po niego-, by go wtrącić do więzienia za długi, a długów miał tyle, że drugiego życia nie starczyłoby, by je odsiedzieć. Nie ma co, trzeba wiać! - Niezbyt rycerskie pożegnanie - mruknął do siebie na wpół kpiąco siedzący na skrzyniach człowiek, pokrywając tym pewne zmieszanie. Właściwie to wstyd, że w ciągu trzydziestu pięciu lat ziemskiego bytowania nie doszedł do niczego więcej niż do roli pasażera na gapę. Ale, do kroćset, narzekanie na nic się nie zda, teraz najważniejsze, by się stąd wymknąć. Jest przecież jeszcze młody - trochę szczęścia, a da rzeczywiście spokój głupstwom. No, Bogu dzięki, teraz chłopak u góry przeszedł wreszcie na drugą stronę! Tak, teraz nadeszła chwila, na którą Balboa czekał przez cały wieczór. Wspiął się zręcznie po linie zwisającej z dziobowego kasztelu „Santa Barbary". U góry, na drugim pokładzie, luk był otwarty - tędy dostanie się na okręt. Jest już na wysokości galerii - byleby tylko nikogo nie było w koi! Przez krótką chwilę Nuńez zatrzymuje się przy luku nadsłuchując - nie, nie słychać nic. Lekki skok - luk zamknął się cicho za zbiegiem. Przypadek tylko zrządził, że do owej kabiny karaweli „Santa Barbara" nie wrócił jeszcze żaden z marynarzy, którzy otrzymali przepustkę na ląd; temu jedynie, błahemu na pozór, przypadkowi zawdzięcza Peru swe odkrycie przez białych ludzi. Może się to wydać dziwne, ale jest faktem. To niezwykłe zdarzenie: zdobycie dobrze zorganizowanego, wielkiego państwa, dysponującego potężną armią, przez stu siedemdziesięciu miernie uzbrojonych Europejczyków pod wodzą człowieka, który nie umiał czytać ani pisać i przez całe swoje życie nie nauczył się nawet skreślić własnoręcznie swego podpisu - to, jak powiadamy, niezwykłe zdarzenie miało również niezwykły początek. Z początkiem 1510 roku adwokat Enciso z Haiti postanowił zawrzeć spółkę z don Pedro Ojedą, któremu korona hiszpańska przyznała rozległe tereny na północnym wybrzeżu dzisiejszej Kolumbii, i uczestniczyć finansowo w eksploatacji tych obszarów. Wynająwszy okręt, zwerbował ludzi, zakupił prowiant i udał się w podróż do Uraba w Kolumbii, gdzie Ojeda założył swą bazę operacyjną. W tej podróży wziął udział także Nuńez de Balboa - jako pasażer na gapę i w warunkach, które bynajmniej nie przystoją rycerzowi. Ale było mu to dość obojętne, tak samo zresztą jak don Encisowi, gdy w dwa dni po wyjeździe Nuńez de Balboa nagle wyłonił się z towarowni i stanął przed armatorem. Stało się to bowiem w chwili, kiedy Enciso żałował, że wdał się w całą tę imprezę.. Dwa dni podróży wystarczyły zupełnie, aby powziąć jak najgorsze mniemanie o załodze statku i o własnych zdolnościach przewodzenia gromadzie podejrzanych awanturników. Nuńez de Balboa natomiast był jakby stworzony do tego zadania. Rosły, silnie zbudowany, wytrzymały, lekkoduch, nienawidził jak morowej zarazy błogiego spokoju mieszczańskiej egzystencji. Enciso, uradowany, przyjął go natychmiast do służby i tym sposobem Balboa awansował nagle na kierownika ekspedycji. Po wylądowaniu został nawet burmistrzem nowo założonego miasta Darien, Enciso zaś, zapomniany przez wszystkich i rozgoryczony, wrócił do Hiszpanii. Balboa, pyszałek i fanfaron, stał się rozumnym, przez swoich ludzi uwielbianym wodzem, z którym mimo febry i zatrutych strzał tubylców przemierzali wzdłuż i wszerz całą okolicę. Balboa nawiązał stosunki ze szczepami indiańskimi, a ponieważ starał się zapobiec krzywdzie i gwałtom, udało mu się w krótkim czasie pozyskać dla siebie miedzianoskórych tubylców. Dawali białym do dyspozycji siłę roboczą, zbierali i płukali dla nich złoto, dostarczali regularnie żywności. A gdy Balboa ożenił się z córką kacyka Carety, pokój był zapewniony. Przyjazny stosunek do krajowców umożliwił Nuńezowi odsłonięcie największej tajemnicy, jaką krył jeszcze Nowy Świat. Na zachodzie, niedaleko stąd - opowiadali Indianie - leży olbrzymie, nieznane „Niebieskie Morze", którego dotychczas nie oglądało oko białego człowieka. Balboa słuchał pilnie. Był nie tylko zawodowym poszukiwaczem złota i awanturnikiem. Mile podnieciło go napomknienie Indian, że dalej na zachodzie znajduje się dużo złota, ale nowina o oceanie po drugiej stronie kontynentu amerykańskiego zainteresowała go i pobudziła w równym stopniu co wiadomości o obwieszonych złotem czerwonoskórych, ich pałacach i zamkach zbudowanych wśród rozległych parków i długich alei palmowych. Od czasu powrotu Kolumba nie ustawało zgadywanie, gdzie genueńczyk właściwie był i czy kraj, do którego dotarł, to rzeczywiście Azja. Nieznane morze na zachodzie, od którego dzieliła Balboę tylko krótka podróż, stanowiło dowód, że wielki genueńczyk odkrył nie Azją, lecz nowy kraj, nową część świata. Balboa był niezwykle podniecony wieścią o „Niebieskim Morzu". Tej samej jeszcze nocy, jak stał, dosiadł konia i pędził po rozległym Darien, objechał okoliczne haciendy, domy publiczne i podmiejskie knajpy. Gdy zaświtał poranek, korpus ekspedycyjny, złożony ze 190 pijanych, ale przedsiębiorczych ludzi, był już gotów do drogi. Towarzyszyło mu nadto kilkuset Indian w charakterze tragarzy i sfora ujadających psów gończych. Czerwonoskórzy już się nie bali koni, ale drżeli ze strachu na widok półdzikich psów. Kto wybiera się w podróż odkrywczą w nieznaną dżunglę, ten postąpi mądrze zabierając z sobą psy. Była to piekielna wyprawa. Trwała zaledwie trzy tygodnie, ale każdego tygodnia umierało około czterdziestu ludzi. Ze stu dziewięćdziesięciu, którzy wyruszyli, pozostało tylko sześćdziesięciu dziewięciu, gdy wreszcie przebyli kraj bogatych obszarników indiańskich z lśniącymi świątyniami, pełnymi powykrzywianych mord demonów, warownymi zamkami, ludźmi uzbrojonymi w strzały, oszczepy i proce. Droga wiodła przez cuchnące bagna, rojące się od aligatorów i wężów wodnych, płaszczek kolczastych i drętw elektrycznych, przez cierniste strome góry i okropne przepaście. Kleszcze wisiały na liściach i gałęziach, na ziemi roiło się od skorpionów, olbrzymich stonóg i mrówek wszelkich gatunków i wielkości. Gęste chmary komarów unosiły się nad każdym stworzeniem. Ręka, która ocierała je z twarzy, była natychmiast zalana krwią, jak gdyby przesunęła się po otwartych ranach. Pokąsanymi, zataczającymi się ludźmi wstrząsały lodowate dreszcze. W ciężkich, gorących wyziewach tropikalnego lasu szczękali zębami, drżeli na całym ciele, marzli do szpiku kości. Później płonęli godzinami szaloną gorączką, widzieli w malignie duchy zmarłych towarzyszy, poległych na polach bitew Europy, rozmawiali, grali z nimi w kości, przepijali do nich. Nagle wyciągali miecze, cięli na ślepo dokoła siebie, piana toczyła się im z ust - trzeba było przywiązać gdzieś tych obłąkanych i pozostawić ich swemu losowi. Gdy niedostępna ściana skalna zmusiła ekspedycję do odwrotu, ludzie zobaczyli, że z przywiązanych chorych pozostały tylko ohydne resztki usiane mrówkami taioca. Od tego czasu każdego, kogo chwyciły dreszcze i gorączka, zabijano pchnięciem sztyletu. W tym piekle mord z premedytacją był aktem anielskiej łaski, najokrutniejsze przekleństwo - modlitwą. Ponquiaco, syn jednego z bogatych potężnych kacyków, przez których obszary Hiszpanie przechodzili, dołączył się do obcych przybyszów. Poprowadził ich na górę, z której można było ujrzeć „Niebieskie Morze". Ostatnich kilkanaście metrów Balboa szedł sam na przedzie. Przedzierał się na czworakach przez gęste poszycie lasu. Gdy nareszcie podniósł wzrok - była godzina 11 przed południem, 22 września 1513 roku - ujrzał niezmierzoną dal oceanu bijącego o brzeg potężnymi, spienionymi falami. To był punkt szczytowy życia Nuńeza de Balboa. Nie przeczuwał, że w niedługi czas potem zostanie ścięty jako buntownik. Ale duma rozsadzała mu pierś, wiedział, że będzie nieśmiertelny jak Kolumb i Aleksander Wielki. W trzy dni później stanął nad brzegiem nowego morza. W hełmie i pancerzu, z lśniącymi nagolennikami i obnażonym mieczem wszedł po pierś w słoną wodę. Zbryzgany białą pianą, wezwał swych towarzyszy na świadków, że w tej chwili objął w posiadanie dla korony hiszpańskiej nowy ocean oraz wszystkie graniczące z nim kraje i królestwa.. Pochód przez przesmyk lądowy od Darien do Oceanu Spokojnego nie był pierwszą wyprawą Balboi. Od swego przybycia do Nowego Świata przemierzał nieraz krótszymi lub dłuższymi marszami wszerz i wzdłuż Amerykę Środkową. Podczas jednej z takich ekspedycji, w których wziął udział także Francisco Pizarro, Balboa, jak podaje Prescott, otrzymał około 1511 roku pierwszą wiadomość o Peru. Gdy pewnego dnia ważył złoto, które otrzymał od jakiegoś krajowca, ten uderzył nagle pięścią w wagę i zawołał: „Jeżeli tak kochasz złoto, że dla niego opuściłeś swą daleką ojczyznę, a nawet życie swoje narażasz, to mogę ci wskazać kraj, gdzie się je i pije ze złotych naczyń i gdzie złoto jest równie tanie jak u was w domu żelazo!" Od tego zdarzenia aż do zdobycia Peru, o którego bogactwie i wielkości doszły niebawem Hiszpanów dalsze wiadomości, była jeszcze daleka droga, ale odkrycie Balboi usunęło rzekome główne niebezpieczeństwo, a mianowicie obawę, że Indianie mogliby wezwać na pomoc Wielkiego Chana Tatarów. Teraz stało się oczywiste, że między Azją a Ameryką leży wielkie morze, które byłoby nie lada przeszkodą w szybkiej interwencji Tatarów. Toteż znalazł się niebawem człowiek, który był gotów przebyć i istotnie przebył drogę do Peru. Człowiekiem tym był Francisco Pizarro, prosty najmita w wojsku Nuńeza Balboi. Ujrzał on światło dzienne w 1475 roku w Trujillo w Hiszpanii jako nieślubny syn skromnego szlachcica wiejskiego, pułkownika Gonzalo Pizarra. Nad jego kołyską nie śpiewano dźwięcznych pieśni bohaterskich, nikomu się nie śniło, że syn brudnej dziewki służebnej mógłby zostać czym innym niż świniopasem. Ale choć pierwsze lata jego życia upłynęły całkiem nie po bohatersku - Pizarro został istotnie świniopasem i porzucił podobno zagrodę ojczystą, ponieważ jeden z jego czworonożnych podopiecznych pożegnał się ze swym towarzystwem w podobny sposób jak potem sam Pizarro - to przecież nosił już w plecaku buławę generała królestwa Aragonii i Kastylii. W Sewilli, hiszpańskim porcie wyjazdowym do Ameryki, gdzie w ostatnim dziesięcioleciu XV wieku zbiegli się wszyscy, którzy mieli w Europie coś na sumieniu, nie zwrócono chyba jeszcze na ten nędzny plecak baczniejszej uwagi. Młody Pizarro był jednym z wielu tysięcy i dopiero w kilkanaście lat później, jako obywatel Panamy i właściciel rozległych włości, mógł uważać, że jednak do czegoś doszedł. Jako dobrany wspólnik przyłączył się do Pizarra Diego de Almagro, odznaczający się niepospolitym talentem organizacyjnym, ale poza tym typ równie podejrzany jak, według pojęć hiszpańskiego towarzystwa, sam Pizarro. Bardzo interesujące jest porównanie przekazanych nam portretów obu tych ludzi. Pizarro był niewątpliwie człowiekiem większego formatu, ale też z pewnością bardziej niesympatycznym. Chłopska, chytra twarz Almagra - ojciec jego był wyrobnikiem w jakiejś małej wioszczynie hiszpańskiej - zdradza wprawdzie, że jest on zdolny do brutalności lub porywczej nierozwagi, ale nie jest to twarz człowieka złego, okrutnego czy nieuczciwego. A to właśnie zdaje się być zasadniczym rysem Pizarra, któremu nieobce były najbardziej ponure tajnie natury ludzkiej. Mimo to jest w tej twarzy przepastnej jakiś wyraz szatańskiej dumy i imponującej siły, której nawet my, dzisiejsi, przy oglądaniu jego portretu nie możemy się oprzeć. Jest to pośród konkwistadorów charakter najbardziej zmienny, oscylujący między podłością a bohaterskimi porywami, między szatańskim okrucieństwem a gotową na śmierć ofiarnością, między zimnym wyrachowaniem a donkiszoterią. Nie posiadamy niestety podobizny trzeciego uczestnika spółki dla zdobycia Peru - wikarego z Panamy, ojca Hernando de Luque. On był głową, kierowniczą siłą firmy, on też był duszą wyprawy, by potem, jak to zwykle bywa, nagle stwierdzić, że mimo uroczystych umów stał się piątym kołem u zwycięskiego wozu swych wspólników. Ta trójka hultajska, bo tak musimy ją nazwać, połączyła się około 1522 roku w celu zdobycia i eksploatacji bogatego wielkiego kraju Biru, o którym w owym czasie doszły już do Panamy nieco dokładniejsze słuchy. Nawet mieszkańcy Panamy, choć obyci z mrzonkami i fantastycznymi planami, byli jednak zaskoczeni, gdy rozeszła się wieść o założeniu nowego interesu. Pater Ferdynand, który wniósł do „firmy" dwadzieścia tysięcy peso w złocie, otrzymał przezwisko „Ferdynand Szalony"; podobnie też patrzono na obu pozostałych. Przez długie tygodnie byli celem mniej lub więcej udanych kawałów, które wymyślali caballeros z Panamy i okolic. Doszło do tego, że trzej wspólnicy woleli nie pokazywać się w Panamie. Pierwsze ekspedycje podjęte w latach 1524-1526 zbankrutowały z kretesem. Ze zwerbowanych załóg wracała, na szczęście dla firmy, za każdym razem tylko połowa - reszta poległa od zatrutych strzał lub zmarła z głodu i wycieńczenia - ale i to wystarczyło, aby wyrobić przedsiębiorstwu złą opinię. Mimo to Pizarro i Almagro, w owym czasie liczący już ponad pięćdziesiątkę, pozostali niewzruszeni i tak niezłomnie przekonani o tym, iż pewnego dnia nie tylko odkryją legendarną krainę złota Biru, ale ją także zdobędą, że na wiosnę 1526 zawarli między sobą umowę w sprawie podziału tego kraju. Pater Luque również w tym uczestniczył i uroczyście podpisał kontrakt, a pozostali wspólnicy, zachowując wszelkie formy prawne i ręcząc swym majątkiem, zapewnili mu udział w jednej trzeciej części wszystkich ziem, repartimientos, złota, srebra, drogich kamieni i wszelkich innych dochodów. Almagro i Pizarro nie umieli nawet się podpisać. Dwaj szacowni obywatele Panamy złożyli za hiszpańskich analfabetów podpisy pod szaleńczym dokumentem. Byli i w Panamie śmiałkowie marzący o odkryciu Peru, o wymianie handlowej z obszarami przybrzeżnymi. Ale całkowite opanowanie tego kraju - na taką skalę, jak Cortez opanował Meksyk - uważali za mrzonkę. Albowiem wiadomości, które nadchodziły w ciągu ostatnich lat o stosunkach panujących w imperium Inków, wzbudziły dla tego państwa największy szacunek. Granic imperium chronionych przez potężne, niedostępne góry strzegły podobno dziesiątki tysięcy znakomicie wyćwiczonych, odważnych żołnierzy. Świetnie rozbudowana sieć dróg, znakomicie funkcjonująca służba informacyjna łączyła, jak opowiadano, każdy punkt olbrzymiego kraju ze stolicą i rezydencją króla Inków. Potężne, niezwyciężone twierdze osłaniały najsłabsze choćby miejsce w systemie obronnym. Olbrzymie silosy, kilometrowej długości wodociągi zaspokajały także w ciężkich czasach potrzeby armii i ludności. Jeśli nawet wziąć w rachubę niewątpliwie lepsze uzbrojenie Hiszpanów, to wobec potęgi tego państwa nadzieja powodzenia wydawała się zuchwalstwem. Wszystko to jednak ześlizgiwało się po Pizarze, a jego żelazna stanowczość w czasach, gdy w oczach całego świata musiał uchodzić - i nie bez słuszności - za szaleńca, czyni z niego postać godną uwagi. Owa opętańcza wiara w wytknięty cel podnosi go, mimo ciemnych stron jego charakteru, do rzędu nielicznych ludzi, których historia świata przekazała pamięci potomności. Ostateczne spełnienie się jego planów było tylko zewnętrznym potwierdzeniem tkwiących w nim zdolności; ale sama indywidualność Pizarra nie ujawniła się nigdy wyraziściej niż w owych dziesięciu latach zaciekłych przygotowań do przyszłych triumfów. Albowiem dopiero w 1531 roku udało mu się wyruszyć do Peru na czele 180 ludzi. Przedtem było jednak jeszcze kilka interludiów, których nie możemy przemilczeć, gdyż rzucają one jaskrawe światło na postać Pizarra. W pierwszym interludium odegrał pewną rolę Pedro de los Rios, gubernator Panamy, który widząc, że okręty Pizarra wracały stale do Panamy z nieboszczykami, chorymi, kalekami, zakazał staremu landsknechtowi jakichkolwiek dalszych wypraw. W walce z don Pedrem siła woli Pizarra zabłysła pełnym blaskiem. Gdy w r. 1528 podczas wstępnej wyprawy wywiadowczej do Peru nadszedł od gubernatora rozkaz odwrotu, stary zabijaka wyrwał miecz z pochwy, pociągnął wobec zebranej załogi linię po piasku nadbrzeżnym, wskazał na południe i powiedział: „Towarzysze! Tędy prowadzi nasza droga krzyżowa. Zakończymy ją dopiero w Bini, ale staniemy się bogaczami!" Następnie zwrócił się ku północy i zawołał: „A tamtędy droga do leniwych wywczasów w Panamie, ale i do wiecznego ubóstwa! Wybierajcie!" Mówiąc to przekroczył zakreśloną przez siebie linię, a trzynastu ludzi spośród załogi okrętowej poszło za nim. To był rdzeń straceńczej gromady, która niedługo później podbiła Peru. W następnym interludium widzimy dwór cesarski w Toledo, na którym, za pożyczone pieniądze, w lecie 1528 roku zjawił się niezbyt dworny konkwistador Pizarro. Poznał on tylko kilka miast nadbrzeżnych w Peru, ale to, co tam widział i przeżył, wzmogło potężnie jego apetyt. Był przekonany, że relacja jego wywoła wrażenie w hiszpańskiej ojczyźnie. I istotnie trafił na odpowiedni moment. Właśnie kiedy Cortez bawił W Hiszpanii, ukazał się przed Ich Cesarskimi Mościami Pizarro, aby prosić o finansowe poparcie. Na dowód prawdziwości swego sprawozdania zaprezentował kilka lam, delikatne, nie znane jeszcze wówczas w Europie jedwabiste tkaniny z wełny wikuni oraz złoto i srebro, a jako świadka - rycerza Pedra de Candię, pochodzącego ze szlachetnego rodu na Krecie, wysłannika Pizarra, który wyszedł na ląd w porcie peruwiańskim Tumbez położonym na 9° szerokości południowej. Wrażenia Candii przekazał nam obszernie Prescott: „Pedro de Candia został wysłany na ląd w pełnej zbroi, jak przystało na rycerza, z mieczem u boku i arkabuzą na ramieniu. Indianie przypatrywali mu się ze zdziwieniem, gdyż słońce padało na błyszczącą zbroję odbijało się od broni wojennej. Słyszeli już wiele o straszliwej arkabuzie i prosili Candię, «by pozwolił jej przemówić do nich». Candia postawił deskę jako tarczę, wycelował starannie i wystrzelił. Błysk prochu, nagły huk fuzji i strzaskana w kawałki deska przepełniły tubylców strachem. Niektórzy rzucili się na ziemię zakrywając twarz dłońmi, inni zbliżyli się do rycerza z uczuciem trwogi, która stopniowo znikała, gdy ujrzeli uśmiech na jego twarzy. Okazali mu wielką gościnność, a jego relacja po powrocie o cudach miasta zajęła żywo wszystkich słuchaczy. Twierdza otoczona potrójnym rzędem wałów miała silną załogę. Świątynia była dosłownie wyłożona złotymi i srebrnymi płytami. Do tej budowli przylegał rodzaj klasztoru urządzonego dla dziewcząt zaręczonych z Inką, które okazały wielką ciekawość zobaczenia Candii. Czy rycerz zaspokoił tę ciekawość, nie wiadomo; ale opisał ogrody klasztorne pełne imitacji owoców i roślin ze szczerego złota i srebra. Widział też pracujących robotników, których jedynym zajęciem zdawało się być sporządzanie takich błyszczących ozdób dla świątyń." W Toledo, gdzie wszyscy byli pod wrażeniem cudów meksykańskich, o których doniósł Cortez, wiadomości tych wysłuchano z najwyższym zainteresowaniem. Ale gdy przybysz zorientował się w przychylnej postawie dworu hiszpańskiego, obudziła się w nim nędzna natura dawnego poganiacza bydła. Nie wspomniał ani słowem o Almagro - uważał, że wystarczy, gdy towarzysz, który w ciągu długich lat walczył o wspólną sprawę nie mniej uparcie niż on sam, otrzyma w kontraktach z koroną tylko połowę tego, co Pizarro zastrzegł dla siebie. Almagro będzie zadowolony, jeśli Jego Cesarska Mość uczyni go gubernatorem jakiejś zakazanej dziury w Peru, którą notabene trzeba dopiero zdobyć. Pizarro został mianowany głównym wodzem sił zbrojnych w Peru. Krzywdząc w ten sposób Almagra, Pizarro postarał się jednak, aby trzynastu wiernych, którzy w swoim czasie opowiedzieli się za nim, podniesiono do godności hidalgów. Taka była w przybliżeniu treść kontraktu, który Pizarro zawarł w lipcu 1529 roku z koroną Hiszpanii. „W zamian za to - pisze kronikarz hiszpański Gómara - Pizarro przyrzeka wielkie skarby i państwa. By zwerbować żołnierzy, opowiadał o dużo większych bogactwach, aniżeli były mu znane. A przecież wszystko to pozostało daleko w tyle za rzeczywistością." Diego de Almagro nie mógł przeboleć tej krzywdy. Mimo przyznanych godności uważał się za oszukanego, a w swej chłopskiej chytrości nigdy tego Pizarrowi nie wybaczył. I słusznie! Pizarro zachował się w Hiszpanii równie sprytnie, jak podle. W kraju, który trzeba było dopiero zdobyć, nie mogło być dwóch równoprawnych władców. Almagro musiał ustąpić. Pizarro nie przeczuwał, że przyjdzie mu kiedyś zapłacić za to życiem. 2 Po tym intermezzo rozpoczął się wielki dramat Peru. Kosztował on życie wielu, wielu tysięcy ludzi. Także główni aktorzy - Pizarro, Athahualpa, panujący Inka, Huascar, jego brat, i Almagro - zrosili swą krwią kamienisty grunt niesamowitego kraju. Zdaje się, że obaj królowie Inków byli jedynymi, którzy z góry wiedzieli, że przegrali i że umrą. Podobnie jak w Meksyku w czasie wylądowania Corteza, tak i nad Peru zabłysły złowrogie komety, trzęsienia ziemi wstrząsały górami, a krwawe, ogniste pierścienie otaczały przyjazne oblicze księżyca. Wszyscy wróżbici i mędrcy przepowiadali zgodnie, że zbliża się śmierć i czas jej straszliwego żniwa. Z głębokim przejęciem oglądano obrazy tańców śmierci, przekazane przez starą, świętą tradycję, i jak w Europie, zapanował także w Peru ponury, beznadziejny nastrój upadku. Gdy w r. 1527 panujący wówczas Inka, Huayna Capac, dowiedział się, że do Tumbezu przybyli obcy biali ludzie, ogarnęło go przerażenie. Pedro Sarmiento de Gamboa, marynarz i dziejopis hiszpański, który wkrótce po zdobyciu Peru napisał historyczne dzieło o państwie Inków i przedłożył je do oceny i zatwierdzenia czterdziestu dwóm znanym i poważanym Inkom, opowiada o tym w taki sposób: „Gdy Inka dowiedział się o tym, osłupiał ze zdumienia i ogarnęła go taka trwoga i smutek, że zamknął się w swoim pokoju i nie wyszedł z niego aż do wieczora. Potem przybyły znad wybrzeży inne sztafety wysłane przez jego namiestników; doniosły one, że obcy ludzie wtargnęli do jego domów i pałaców, splądrowali je i wynieśli stamtąd wszystkie skarby. Nie pomogły żadne prośby i nic nie mogło ich odstraszyć, nawet gdy posłano ich do domów, w których znajdowały się dzikie zwierzęta Inki. Król usłyszawszy o tak niesłychanych rzeczach rozkazał posłańcom, aby jeszcze raz powtórzyli, co zaszło. Posłańcy odrzekli: «Inko, nie ma więcej nic do opowiedzenia poza tym, że lwy i inne dzikie zwierzęta, które trzymasz w tych domach, pełzały po ziemi przed obcymi i przymilnie machały ogonami, jak gdyby były oswojone.» Wówczas król przesiadł się na drugi stołek i kazał gońcom opowiadać jeszcze raz i ciągle od nowa, co zaszło. Albowiem nie mógł dać wiary tak niebywałym i niesłychanym wydarzeniom." A w kilka lat później, na łożu śmierci, w oficjalnym testamencie Huayna Capac nakazał swemu ludowi, aby nie sprzeciwiał się niebiosom. Wezwał do siebie naczelników ayllusów, tj. pierwszych rodów państwa, i oświadczył im: „Przed kilku laty wyjawił mi ojciec nasz, Słońce, że po panowaniu dwanasciorga jego królewskich dzieci przybędzie obcy lud, którego w tych okolicach nigdy jeszcze nie widziano, i zdobędzie, i opanuje to królestwo i jeszcze wiele innych. Przypuszczam, że chodzi o tych ludzi, których ujrzano niedawno na morzu u naszych wybrzeży. Ma to być silny rodzaj ludzi, we wszystkim nas przewyższający. Wiemy zaś, że na mnie spełniła się ilość dwunastu Inków. Przeto przepowiadam wam: w niewiele lat po moim odejściu zjawi się ów silny lud i spełni proroctwo naszego ojca, Słońca, zdobędzie nasze państwo i zawładnie nami. Nakazuję wam, abyście mu byli posłuszni i służyli mu, bowiem przewyższa was we wszystkim, prawa jego są lepsze od naszych, a broń jego silniejsza i niezwyciężona. Pokój z wami - odchodzę teraz do mego ojca, Słońca, który mnie woła..." Jaka zastanawiająca zbieżność zjawisk! Kilkanaście zaledwie lat przedtem, wiele stopni szerokości geograficznej bardziej na północ, oddalony o tysiące kilometrów ostatni cesarz Azteków zaskakująco podobnym dokumentem poddaje się białym intruzom. Teraz dokonywa się to samo w Ameryce Południowej, w państwie Inków. Nie jest to naturalnie ani przypadek, ani dorabianie historii. Tak jak abdykacja Montezumy została nam wiernie przekazana - tak i testament polityczny Huayny Capac jest w treści swej niewątpliwie autentyczny. Montezuma był przekonany, że pozostała mu jedynie kapitulacja, ostatni Inka niepodzielnego państwa Peru wiedział, że czas jego ludu minął. Ale z jakich źródeł czerpali obydwaj władcy indiańscy tę wiedzę? Dotychczas brak danych, by móc odpowiedzieć na to pytanie. Istnieją tylko poszlaki wskazujące, że w Ameryce istniało mniej lub bardziej wyraźne przeczucie przemożnej siły białych łudzi - tak samo jak Europa w swych snach i przepowiedniach przewidywała i przeczuwała istnienie dalekiego, obcego kontynentu zachodniego. Rozkaz króla, by nie stawiać przybyszom oporu, obezwładnił Inków. Na dobitek wielkie państwo było rozdarte wojną domową. Wbrew starej tradycji dwunasty król Inków, Huayna Capac, podzielił władzę między dwóch synów, Athahualpę i Huascara. Wkrótce po jego śmierci bracia zaczęli się zwalczać; właśnie wtedy, gdy Pizarro wyruszył na podbój Peru. To było jego szczęściem - nigdy bowiem nie osiągnąłby swego celu, gdyby Peru było państwem jednolitym i zespolonym przez tradycję. Teraz jednak wrogie partie zwalczały się wzajemnie, urządzając straszliwe rzezie; gromada awanturników Pizarra wbiła się jak twardy klin w ciało schorzałego wewnętrznie ludu. Z początkiem stycznia 1531 roku Pizarro wyruszył z trzema okrętami z Panamy, w trzynaście dni później ujrzał wybrzeże Ekwadoru. Po wylądowaniu w zatoce San Mateo postanowił już tutaj rozpocząć zdobywanie państwa Inków i w krótki czas potem Hiszpanie, pocąc się w pancerzach i grubo watowanych kaftanach, wkroczyli do miasta Coaque, które od razu zaczęli plądrować, rabując złoto, srebro i inne kosztowności. Następnie wzięli szturmem wolne miasto Tumbez - to samo, które przed czterema laty tak przyjaźnie przyjęło i ugościło Hiszpanów. I tam znów znaleziono złota co niemiara. Już pierwsze wypady u wybrzeży były bardzo uciążliwe. Nie było tu żadnej roślinności, olbrzymie wydmy piaszczyste, niezmierzone pustynie, łyse góry - oto ponury krajobraz, jaki roztaczał się przed Hiszpanami. A po pokonaniu zachodnich Kordylierów trudności bynajmniej się nie skończyły. Andy osiągają, jak wiadomo, znaczną wysokość, nawet ich przełęcze leżą częściowo na wysokości 5000 m, a soroche, choroba górska, oszczędza tylko bardzo niewielu. Gdy Hiszpanie pokonali wreszcie góry, weszli na punę, płaskowyż, który w dzień spalają padające prawie pionowo promienie słońca, a w nocy skuwa mróz. Prócz rzadkiej, wyschniętej trawy nie ma tu żadnej niemal roślinności. Pizarro pozostawił przezornie na wybrzeżu wszystkie niezupełnie pewne elementy spośród swych załóg; reszta, złożona ze 102 piechurów rozporządzających łącznie około 17 kuszami, 63 konnych i 3 muszkieterów, z którą wyruszył do Cajamarki, rezydencji Athahualpy, była mu oddana na śmierć i życie. To właśnie przyczyniło się walnie do sukcesu wyprawy, gdyż Hiszpanie przechodzili przez przełęcze i wąwozy tak korzystnie położone, że garstka odważnych mężów mogła tu zatrzymać całą armię. Jednakże w żadnej z licznych twierdz Inków w Wysokich Kordylierach nie było wojska. Hiszpanie, przyjaźnie przyjmowani, zaopatrywani obficie w żywność, przebyli wysokie górskie przełęcze, aż pewnego dnia stanęli przed stolicą Cajamarca. Pizarro był równie dokładnie poinformowany o wewnętrznych stosunkach Peru, jak Athahualpa o charakterze i wyglądzie zbliżających się Hiszpanów. W Cajamarce rozważano długo, czy nie wysłać przeciw obcym intruzom wojska i zniszczyć ich już w czasie marszu. Ale Athahualpa na krótko przedtem pobił na głowę swego brata Huascara i czuł się dość silny, by zwabić wrogów w głąb kraju. 15 listopada 1532 roku Hiszpanie wtargnęli do Cajamarki. Zstępując z wyżyn górskich do stolicy widzieli po drugiej stronie miasta, na przeciwległym zboczu góry, obozowisko wojskowe Inków z mnóstwem namiotów, ludzi, połyskujących włóczni, narzędzi, szat - liczące 50 000 wypróbowanych w boju żołnierzy, którzy właśnie powrócili z pól bitewnych wojny domowej. Nocą na stokach gór jarzyły się i świeciły ogniska nieprzyjaciół. W tej chwili może nawet Pizarro uświadomił sobie szaleństwo swych zamiarów. Ale nie było już odwrotu. Tak jak Cortez podczas zdobywania Meksyku - mógł przejść przez ten kraj, jeśli tu, na płaskowyżu peruwiańskim, odniesie walne zwycięstwo. Obojętne, zdradą czy podstępem, musi zwyciężyć! I zwyciężył! Lecz zwycięstwo to okupione zostało najohydniejszą rzezią, zdradą wobec ludzi nie przeczuwających nic złego - a plan ten wymyślić i przeprowadzić mógł tylko człowiek taki jak Pizarro. Po wkroczeniu do wyludnionego, opuszczonego miasta Pizarro zatrzymał się na głównym placu. Jego brat przyrodni, ślubnie urodzony Hernando de Pizarro, który otrzymał na dworze hiszpańskim wychowanie pozwalające mu na występowanie w charakterze wysłannika nawet na dworze Inki, udał się późnym popołudniem 15 listopada 1532 konno do Athahualpy zapraszając go, ażeby zechciał odwiedzić swego „brata" Pizarra w Cajamarce. Athahualpa słuchał z kamienną obojętnością; nie podniósł nawet głowy, gdy Hernando przed nim stanął. W końcu jeden z doradców Inki odpowiedział krótko i lodowato, że w tej chwili król odbywa jeszcze święte dni postu. Nazajutrz odwiedzi Hiszpana w Cajamarce, po czym zarządzi, co należy. Jeden z towarzyszących Hernandowi oficerów kawalerii, Hernando de Soto, wykonał podczas tej rozmowy na swym koniu kilka wolt, po czym popędził przez plac cwałem w stronę Inki, jak gdyby chciał go stratować. Tuż przed królem ściągnął konia wiedząc, jak wielkie wrażenie sprawiały na Inkach te nieznane zwierzęta, i skłonił się dwornie. Athahualpa siedział nadal milczący i ani drgnął. Kilku dworzan, którzy cofnęli się z przerażeniem przed parskającym „potworem", ścięto jeszcze tego samego wieczoru za tchórzostwo. Pierwsze spotkanie z inkaskim władcą wywarło na Hiszpanach silne wrażenie. Modląc się i ostrząc broń spędzili noc wśród wojska nieprzyjacielskiego. Można było się założyć dziesięć do jednego, że w ciągu najbliższych 24 godzin ani śladu po nich nie zostanie. Ale miało się stać inaczej. Pizarro obmyślił czyn wzorowany na uwięzieniu Montezumy przez Corteza. Gdy nazajutrz Athahualpa w otoczeniu wysokiej szlachty, duchowieństwa i gwardii przybocznej wybrał się w odwiedziny do Hiszpanów, zastał gniazdo puste. Nigdzie nie było widać przybyszów. Król zapytał zdziwiony, gdzie się podziewają. Odpowiedziano mu, że prawdopodobnie ukryli się z obawy przed dostojnym monarchą. „I prawdą jest - pisze Pedro Pizarro, brat stryjeczny gubernatora - że niektórzy z nas drżeli ze strachu i zmoczyli spodnie." Tymczasem ukazał się kapelan polowy Yincente Valverde i wygłosił mowę o religii chrześcijańskiej, Bogu, papieżu i cesarzu, którą rozumiejący po hiszpańsku Indianin przełożył z trudem i jąkaniem się na język Inków, quechua. Kapelan wzywał Athahualpę do zrzeczenia się władzy na rzecz Karola V i swoich bogów na rzecz Chrystusa. Athahualpa przysłuchiwał się temu przez jakiś czas bardzo cierpliwie; potem odpowiedział ostro, sięgnął po brewiarz, z którego pater odczytywał, przyłożył do książki ucho, a gdy brewiarz nie chciał przemówić, jak tego król widocznie oczekiwał, rzucił go z gniewem, na ziemię. Teraz stało się to, na co Pizarro tak żarliwie czekał. Inka podał mu hasło. Święta religia chrześcijańska została znieważona. Z okrzykiem bojowym: „Santiago! Nacierajcie!", Pizarro wybiegł z dwudziestu uzbrojonymi po zęby Hiszpanami ze swej kryjówki i, podobnie jak to uczynił Cortez z Montezumą w Meksyku, kazał ująć Athahualpę. „W tej chwili rozległ się grzmot działa. Zabrzmiały trąbki, piechota i jazda wypadły z zasadzki, w której ukrył je wódz. Gdy Indianie zobaczyli cwałujące konie, rzucili się prawie wszyscy do ucieczki, i to z takim impetem, że ciałami swymi wybili kawałek muru okalającego plac. Jeźdźcy natarli na nich i zabili prawie wszystkich. Pozostałych przy życiu dobiła piechota. W ten sposób w ciągu pół godziny zabitych zostało cztery tysiące ludzi." W ciągu tej półgodzinnej rzezi upadło państwo Inków. Warto może rzucić okiem na jego stosunki wewnętrzne, choćby po to, aby zrozumieć, że największe trudności czekały Pizarra dopiero po walnym zwycięstwie. 3 Do wagonów pierwszej klasy linii kolejowej La Paz-Guaąui dolatuje przenikliwe wołanie: „Monolos, monolos!" Nie zaaklimatyzowany jeszcze Europejczyk zrywa się przestraszony z półsnu. Serce, serce! W rozrzedzonym powietrzu tego dziwnego kraju bije ono o wiele za szybko. Człowiek żyje tu jak w upojeniu, podniecony i ożywiony. Ale w nocy trudno zasnąć, toteż nowicjusze, znużeni, zapadają często za dnia w krótką drzemkę. „Monolos, monolos!" Brązowe twarze dzieci, wesoło roześmiane, ale o melancholijnych oczach, ukazują się u okien. Na szyldzie stacyjnym napis: TIAHUANACO 21 km, wysokość 3825 m nad poziomem morza Forjador de Civilizaciones Nieporuszony faktem, że znajduje się w „kuźni cywilizacji", długonogi Anglik wstaje i sięga po walizkę. Czyżby tutaj mieszkał? Czy ktoś w ogóle może tu żyć? W tej samotni? Cztery dni temu, owego chłodnego kwietnia 1954 roku, radiatory promieni ultraczerwonych tak nas grzały na tarasie Hotelu Kempińskiego na Kurfursterdamm w Berlinie, jak gdybyśmy siedzieli na ruszcie. A dziewięćdziesiąt sześć godzin później jesteśmy już tutaj, na wysokości 4000 metrów, na altiplano, płaskowyżu południowoamerykańskich Kordylierów, a stacja nazywa się Tiahuanaco. „Monolos, monolos" - drze się cztery, pięć głosów. Dzieci ofiarowują małe, wcale udatne imitacje owych dziwnych monolitów, słynnych olbrzymich posągów, stojących wokół jeziora Titicaca. Wzrokiem obejmującym wieczność posągi te patrzą na pustynny, szarobrunatny kraj. Gdy przed sześćdziesięciu laty inżynier Artur Poznański przybył nad jezioro Titicaca i do Tiahuanaco, był tak samo przejęty i poruszony jak my. Potężne posągi kamienne, a w szczególności „świątynię słońca" z Tiahuanaco, Kalasassaya, której potężne ruiny wznoszą się blisko wsi po drugiej stronie toru kolejowego, szacował na szesnaście tysięcy lat i sądził, że tu znajduje się kolebka ludzkości i początek wszelkiej kultury. Mylił się zapewne, w każdym razie dzisiaj nauka już w to nie wierzy. Ocenia się Tiahuanaco najwyżej na dwa tysiące lat i uważa, że początki tej kultury przypadają na czas około narodzenia Chrystusa. Ale jeśli staniemy przed potężną budowlą świątyni, przed bogato rzeźbioną „bramą słońca", wyciosaną z jednego ogromnego bloku andezytu, przed filarami kamiennymi, postawionymi jakby przez gigantów, o 3 m wysokości, 2 m grubości i do 5 m szerokości, jeśli zmierzymy olbrzymie płyty kamienne ołtarza, którego fragmenty mają do 6 m długości, 4 m szerokości i 1/2 m grubości, to zrozumiemy, dlaczego Poznański sądził, że w zamierzchłej przeszłości musiał tu żyć nieznany lud o wysokiej kulturze i technice. Nie można sobie po prostu wyobrazić, aby prymitywni tubylcy wznieśli te budowle, wspaniałe jeszcze w stanie zniszczenia. Dłuta i topory tych artystów były przecież sporządzone tylko z kamienia. Tępiały po każdym uderzeniu i trzeba je było bezustannie ostrzyć. Mimo to płyty i filary świątyni słońca są tak precyzyjnie, tak dokładnie ociosane i do siebie dopasowane, że żaden dzisiejszy kamieniarz nie umiałby tego wykonać. Statki, którymi przewożono przez wodę owe bloki o wadze stu i więcej ton z kamieniołomów położonych po drugiej stronie jeziora Titicaca, były marnymi tratwami trzcinowymi. My nigdy byśmy tego nie dokonali. Bez berlinek i dźwigów parowych bylibyśmy bezradni. Ludzie z Tiahuanaco nie mieli też do dyspozycji wozów ani zwierząt pociągowych. Nie mieli nawet wielokrążków. Mimo to wznieśli owe cyklopiczne budowle. Ich wiedza techniczna stała więc niezwykle wysoko! Wszystko to dawno już przeminęło i przebrzmiało, gdy w XI wieku po Chr. przybyli do tego kraju Inkowie, więc zrozumiałe wydają się początkowe przypuszczenia, że kultura Tiahuanaco była prastara i najwcześniejsza ze wszystkich. 450 000 m2 starego, świętego obszaru nad jeziorem to jeden wielki cmentarz. Wszędzie leżą czerepy urn i kości ludzkie. Potem oglądaliśmy w Cuzco czaszki ludzkie, wyblakłe ze starości, z dziwnymi dziurami wielkości pięciozłotówki w kości ciemieniowej, w tylnej części głowy i w kości czołowej. Jeśli to były rany odniesione w walce, musiały one być śmiertelne. Ale obwody tych dziur są tak odmierzone i równe, jak gdyby wycięła je piłka nowoczesnego chirurga. Nie są to więc obrażenia wojenne, lecz raczej ślady pooperacyjne. Zdziwienie zapiera nam dech: najtrudniejsze operacje czaszki, wykonane przed dwoma tysiącami lat przez chirurgów, którzy używali pilników z kamienia i skalpeli z obsydianu? I to w dodatku wykonane tak czysto i fachowo, jak gdyby mieli obok siebie na stole podręcznik operacji mózgu. Brzmi to niewiarygodnie, ale tak było. Już w La Paz opowiadano nam o tym. Widzieliśmy tam opaskę tętniczą liczącą dwa tysiące lat, przy pomocy której lekarze peruwiańscy dokonali niedawno skomplikowanego zabiegu operacyjnego tak znakomicie, że pacjent cierpiący na poważną anemię nie stracił prawie krwi. Jeżeli już ten fakt jest zdumiewający, to czaszki z niewątpliwymi śladami udanych operacji przedstawiają niezgłębioną zagadkę. Zabiegów tych dokonywano na ludziach żyjących, a wyniki były prawdopodobnie pozytywne. W wielu wypadkach widoczne są bowiem blizny kostne świadczące o tym, że sunięte przez operację kawałki kości odrosły. Dowodzi to, że pacjent żył zarówno w czasie zabiegu, jak i przez długie lata potem. Żaden dowód pisemny nie stwierdza tych cudów medycznych. Są tylko czaszki, setki czaszek z wszystkich prawie stron Boliwii i Peru. Na wielu nich znajdują się blizny kostne, ale bynajmniej nie na wszystkich, gdyby przed kilku zaledwie wiekami nie było także w Polinezji operacji mózgu, przeprowadzanych w celu przywrócenia zdrowia ofiarom nieszczęśliwych wypadków lub rannym, to można by przypuścić, że trepanacje czaszki w Ameryce Południowej nie miały charakteru medyczno-leczniczego, lecz były dokonywane z pobudek jakiegoś nieznanego kultu religijnego. Ponieważ tak trudne zabiegi operacyjne wymagają długiego i bogatego doświadczenia, podobnie jak budowa cyklopicznych budowli, o których wyżej mówiliśmy, więc szukano bez ustanku źródeł kultury Tiahuanaco. Do tej pory niewiele znaleziono. Uczeni sądzą wprawdzie, że ludność z Tiahuanaco należała do szczepu Indian Aimara, którzy jeszcze dzisiaj zamieszkują rozległe części płaskowyżu Kordylierów. Ale dowieść tego nie można i nie wyjaśniałoby to też, dlaczego kultura Tiahuanaco ukazuje się obserwatorowi nagle w formie niezwykle wykształconej. Nauka zadaje sobie wciąż jeszcze pytanie, czy jakaś nieznana kultura nie wywarła z zewnątrz wpływu na kulturę Tiahuanaco. Stanowisko to ujmuje m. in. etnolog norweski Thor Heyerdahl. Powołuje się on na inną „legendę o Virakosze", która w wielu częściach Ameryki Południowej jest dzisiaj jeszcze tak żywa, że każdego białego określa się tam jako „Virakochę". Według Heyerdahla Virakocha jest odpowiednikiem mitycznego Quetzalcoatla Majów i Azteków. Virakocha był bowiem także białym bogiem i misjonarzem, starym i brodatym, który pewnego dnia, na długo przed Inkami, zjawił się w kraju. Przyniósł z sobą krzyż, zatknął go na górze, nauczał i chrzcił, przyjmował spowiedź, nakładał pokutę skruszonemu winowajcy i ogłaszał odpuszczenie grzechów. Założył wzniósł Cuzco, wdrożył krajowców we wszelkie kunszty techniczne dobre obyczaje i wycofał się później na wyspę słońca na jeziorze Titicaca, gdzie, jak głosi legenda, miał odtąd swą główną siedzibę. Potem jednak popadł w spór z kacykiem Cari z doliny Coquimbo. Cari zwyciężył Virakochę, zabił jego białych wojów, tylko kobietom i dzieciom darował życie. Sam biały zbawiciel uszedł nieledwie cudem. Z kilkoma najbliższymi zwrócił się w kierunku zachodniego oceanu i usiadłszy na izpostartym na falach czarodziejskim płaszczu, zniknął z oczu. Przedtem jednak wygłosił jeszcze raz kazanie i obwieścił całemu światu, że gdy spełni się czas, w dalekiej, dalekiej przyszłości, przyśle swych wysłanników - „białych, brodatych mężów"! Heyerdahl wymienia jako swe źródło Kroniką Peru, napisaną w 1553 roku przez dziejopisa hiszpańskiego Cieza de Leon, towarzysza walk Pizarra. Ale kronika ta, na co amerykaniści wyraźnie zwrócili uwagę, jest w tej kwestii opisem z drugiej ręki. Virakocha nie był przecież bogiem Inków, a to, co Hiszpan zanotował na podstawie opowiadań swych brunatnych informatorów, było dla Inków także już tylko legendą i tradycją. Mimo to Hiszpanie byli zdumieni. Dopiero co Majowie i Aztecy powitali ich jako „białych bogów", a teraz w Peru spotyka ich to samo. Widocznie także Inkowie wiedzą, że istnieją biali, jasnowłosi ludzie. Nieznani wysłannicy ze świata białych ludzi musieli zatem dawno temu dotrzeć do Ameryki. Cieza de Leon nie wyciągnął wyraźnie tego wniosku. Ale nie mógł uporać się z faktem, że gdy jego rodacy, wśród których znalazło się zapewne niemało jasnowłosych, niebieskookich i białoskórych potomków Gotów i Wandalów, wtargnęli w 1527 roku do Peru, zostali przywitani przez Indian z trwożnym szacunkiem jako biali bogowie. My znajdujemy się obecnie w takiej samej sytuacji jak Cieza de Leon. Jak ostatnio podniósł podróżnik szwajcarski Siegfried Huber w swej książce Im Reich der Inka („W państwie Inków"), wszystko to „byłoby zupełnie niewytłumaczalne, gdyby nie istniała wspomniana tradycja, gdyby więc biali, brodaci ludzie nie byli już znani i nie oczekiwano ich powrotu w późniejszych czasach". Oczywista, że Hiszpanie stali się teraz bardzo spostrzegawczy. Z zainteresowaniem stwierdzili, że u Inków istnieje nie tylko spowiedź, którą przyjmuje kapłan obowiązany do przestrzegania tajemnicy spowiedzi, ale że podobnie jak w Europie nakłada się tu pokutę i udziela rozgrzeszenia. Tak samo w Cuzco rzuca się im w oczy rodzaj symbolu trójcy: obrazy „słońca- pana", „słońca-syna" i „słońca-brata", którym składano ofiary i które nasuwały porównanie z Trójcą Świętą. Zdziwiło Hiszpanów również niezmiernie, że istnieją tam zakony, w których mnisi umartwiają się, biczują do krwi, przestrzegają surowych postów; że podobnie jak w Starym Świecie znajdują się w Peru święci pustelnicy, którzy żyją w straszliwych samotniach oddając się rozmyślaniom. Zrozumiałe, że przybysze snuli porównania ze zwyczajami chrześcijańskimi. Nie wpadło im nawet na myśl, że te rzekome paralele mogły być złudzeniem, toteż ówcześni kronikarze nie mieli potrzeby przyozdabiania i upiększania w duchu chrześcijańskim wiadomości o życiu religijnym Inków. Najjaśniej wyraził to niedawno amerykanista fiński; Rafael Karsten. Podkreśla on, że Inkowie, jak wszyscy Indianie, byli politeistami. Nad Olimpem antropomorficznie pojętych bóstw istniał jednak jeden najwyższy władca, pojmowany, w sposób zupełnie nie- indiański, jako istota duchowa i bezcielesna - bóg-stwórca Virakocha, którego znajomość i kult Inkowie przejęli z kultury Tiahuanaco. Virakocha stał wysoko- ponad słońcem: „Wieczny pan, uzmysłowienie świata i jego wiecznie trwająca praprzyczyna. On jest słońcem słońca, stwórcą świata..." - mówi jedna z najstarszych modlitw inkaskich. Według nowszych poglądów, Virakocha, podobnie jak Quetzalcoatl, był białym wysłannikiem, przybyłym z Zachodu. Na poparcie tej teorii warto przytoczyć, że za czasów konkwisty hiszpańskiej można było wśród ayllusów inkaskich, tj. wśród wysokiej szlachty peruwiańskiej, spotkać wielu ludzi o jasnej cerze. W szczególności coyas, „miłe panie", jak nazywano kobiety należące do najwyższych rodów magnackich, wyglądały często- zupełnie jak Europejki. Fakt ten jest bardzo dziwny, gdyż Inkowie należą etnologicznie do grupy szczepowej Indian Quechua, przybyłej prawdopodobnie z północnego Peru, której pochodzenie i początki są jeszcze nie znane. Antropologicznie natomiast są oni, jak ustalił Rafael Karsten, „jedną z ras egzotycznych, które swym typem zbliżają się najbardziej do rasy białej". Relacje hiszpańskie wyraźnie to potwierdzają. Pisze o tym ze zdziwieniem Fedro Pizarro, brat stryjeczny zdobywcy Peru, w swej Relación del descubri-miento y conquista de los reinos del Peru. Ludzie ci byli schludni i czyści, okazali i piękni dla oka. Uważali się sami za kształtnie zbudowanych i byli takimi w istocie. „Klasa panująca w królestwie Peru miała jasną barwę skóry i ciemno-blond włosy, mniej więcej koloru dojrzałej pszenicy. Wielcy panowie i damy byli przeważnie biali jak Hiszpanie. Spotkałem w tym kraju kobietę indiańską z dzieckiem, oboje tak jasnego koloru skóry, że nie różniły się prawie od jasnowłosych, białych ludzi. Mówi się tam, że są dziećmi bogów." Ponieważ Relación Pedra Pizarra jest dość trudno dostępna, przytaczamy dosłownie także tekst hiszpański: Esta gente del reino del Peru era blanca, de color trigueńo, y entre los seńores y seńoras eran mas blancos como espańóles. Yo vide en estra tierra una muger india y un nińo que de blancos y rubios casi na vian. Estos decian ellos que eran hijos de los idolos. Wydaje się to niewiarygodne i bywa z reguły odrzucane jako przesada, a nawet celowe kłamstwo. Jednakże w poprzednim rozdziale czytaliśmy już o kolorowych malowidłach ściennych w Chichen Itza, przedstawiających biały lud w walce z ciemnoskórymi wojownikami. Świadectwo Pizarra nie musi więc być fałszywe, jeśli zważymy, że na dworze królów inkaskich były od dawna w zwyczaju małżeństwa między rodzeństwem, co miało na celu zachowanie czystej krwi królewskiej; możliwe jest, że wśród wyższych warstw w Peru istniały jeszcze za czasów Hiszpanów liczne osobniki o białej skórze. Skąd biorą się pierwiastki europejskie u ludów amerykańskich odznaczających się wysoką kulturą - jeżeli w ogóle założymy, że pierwiastki takie rzeczywiście istnieją i że liczne poszlaki nie są tylko złudzeniem? Ta kwestia jest jeszcze nie zbadana. Elementy te mogły, podobnie jak składniki mongoloidalne u tubylców amerykańskich, przywędrować z Azji, a wówczas liczne indoeuropejskie grupy odpryskowe w północno-wschodniej Azji byłyby ich krewnymi. Mogły także przybyć do Ameryki przez Ocean Atlantycki. Jest to na pozór dziwne. Ale w rzeczywistości morze przy sprzyjających wiatrach i prądach przedstawiało nie tyle zaporę, ile raczej pomost. Kolonizacja Madagaskaru przez Malajczyków jest argumentem przemawiającym za słusznością tej hipotezy. Poza tym zdaje się, że „biali" Indianie istnieją jeszcze po dziś dzień. Etnolog amerykański Harris, który badał Indian z San Blas, oświadczył w r. 1926, w sprawozdaniu ze swych badań, że kolor włosów tych Indian waha się między odcieniem lnu a słomy, a barwa ich skóry jest „prawie biała". Badacz angielski, pułkownik Fawcett, członek Brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, który zaginął w 1925 roku podczas swej ostatniej wyprawy do dziewiczych lasów Ameryki Południowej, podał kilka razy w swym dziele Exploration Fawcett, opisującym podróże po dżungli amerykańskiej w latach 1906-1921, że on i inni wędrowcy leśni spotkali „białych" Indian: „ludzi o rudych włosach i niebieskich oczach, jakich nie powstydziłby się Gringo ". Wiadomości takie zbywano stale twierdzeniem, że chodziło o albinosów. Ale wyjaśnienie to nie wydaje się wystarczające. W każdym razie Fawcett opisując niebieskookiego, rudowłosego Indianina, należącego do dzikiego szczepu indiańskiego Maksubi z dorzecza Amazonki, zaznacza: „Nie był to albinos!" Jeszcze obszerniej mówi o tym informator Fawcetta, francuski dyrektor plantacji gumy Santa Rosa nad Abuną, dopływem Rio Negro. Opowiedział on Fawcettowi podczas jego pierwszej wyprawy w latach 1906-1907, co następuje: „Nad Rio Acre żyją biali Indianie. Brat mój płynął łodzią w górę rzeki, gdy doniesiono mu pewnego dnia, że w pobliżu znajdują się biali Indianie. Nie uwierzył i pokpiwał sobie z tego, mimo to jednak wyszedł i znalazł wyraźne ślady po Indianach. Niebawem on i jego ludzie zaatakowani zostali przez wysokich, rosłych, dorodnych dzikusów, całkiem białych, o rudych włosach i niebieskich oczach. Walczyli oni jak szatany... Niektórzy twierdzą, że nie ma białych Indian, że chodzi tu o mieszańców pochodzących od Hiszpanów i Indian. Tak bają ludzie, którzy ich nigdy nie widzieli. Kto ich widział, jest innego zdania!" Fawcett, który od 1906 do 1914 podróżował bez przerwy w dorzeczu Amazonki, a po pierwszej wojnie światowej podjął na nowo działalność badawczą, by ustalić kartograficznie granicę między Peru, Brazylią a Boliwią, był nowoczesnym coureur de bois, jakich dzisiaj jest już mało; nie należy ignorować świadectwa tego badacza. W związku z relacją Pedra Pizarra, która była punktem wyjścia naszych rozważań, zyskuje ono szczególną wagę. Starsza amerykanistyka, która zwykła podkreślać niewątpliwe mongolskie rysy Indian, nie poświęciła wiele uwagi temu ustępowi opisu Pedra Pizarra. Biorąc rzecz emocjonalnie skłonni jesteśmy przyznać jej rację. Według wszelkich pozostałych wiadomości indiańskie squaws nie odznaczały się powabami niewieścimi. Ale albo nadworna szlachta hiszpańska miała za czasów Karola V i Filipa II inne wyobrażenia o piękności niż my - co znając malarstwo starohiszpańskie byłoby niezwykle dziwne i zupełnie niezrozumiałe - albo też opis coyas przekazany nam przez Pizarra zasługuje na baczniejszą uwagę. Gdyby choć ułamek podobnych świadectw istniał na przykład co do Etrusków lub tajemniczego ludu Hyksosów w Egipcie, uznano by je za dostatecznie wiarygodne. Jeśli chodzi o Inków, pozostaje ciągle sporo wątpliwości i niepewności. Tłumaczy się to po części tym, że do państwa Inków przylgnęło od samego początku coś dziwnie dwoistego i wieloznacznego. Wtargnąwszy do Peru Indianie Quechua przynieśli z sobą wprawdzie wysoko rozwiniętą kulturę, ale w ich późniejszych osiągnięciach politycznych i artystycznych uczestniczyli w dużym stopniu Indianie Aimara. Inkowie bez wahania przyswajali sobie wcześniejsze formy cywilizacyjne i kulturowe, jeśli uznali je za odpowiednie i dające się w ich warunkach zastosować. Jedną z nich była kultura Tiahuanaco. Drugą - kultura Chavinu, której najwcześniejsze ślady sięgają mniej więcej 800 roku przed Chr., a nazwa pochodzi od starego miejsca pielgrzymek Chavin de Huantar. podobnie jak kultura Tiahuanaco z jej zagadkowymi osiągnięciami z dziedziny medycyny i techniki, tak i kultura Chavinu wynurzyła się nagle z nicości. Cudowne świątynie tego około tysiąc lat trwającego okresu, przepyszna ceramika i wspaniałe urządzenia nawadniające budziły głęboki podziw już u Hiszpanów konkwisty. Trzecią, najmłodszą, była kultura Chimu, stworzona przez szczep indiański zamieszkujący dolinę Trujillo na północy kraju. W drugiej połowie XV wieku wpływy tego ludu sięgały od Tumbezu po Limę. Został on dopiero na krótko przed po- jawieniem się białych podbity przez Inków i wcielony do ich państwa: obcy element, którego artyści - złotnicy, budowniczowie, garncarze, kamieniarze i architekci - złożyli swymi godnymi podziwu pracami wymowne świadectwo wysokiego poziomu kulturalnego swego ludu. Gdy Hiszpanie zdobyli Peru, zajmowało ono obszar od południowej Kolumbii do środkowego Chile, wynoszący około 36 stopni szerokości geograficznej, a więc ponad 4000 kilometrów; kraj ten obejmował oprócz dzisiejszego Peru także państwa sukcesyjne Ekwador, Boliwię i północne Chile. Naturalną granicę od zachodu stanowiło morze, od wschodu łańcuch Andów. Kraj Inków był więc niezwykle wąski i długi, z tego też powodu rząd przywiązywał szczególną wagę do dobrych połączeń komunikacyjnych. Przystąpiono do budowy wspaniałych dróg, przewyższających słynne drogi wojskowe Rzymian; pod względem rozmachu dadzą się one porównać tylko z murem chińskim. Jedna z dróg biegnąca ze stolicy Cuzco w kierunku przeważnie północnym przez Abancay, Andahuylas i Ayacucho do Cajamarki, a stamtąd przez Quito, stolicę Ekwadoru, do Pasto w południowej Kolumbii, miała około 2000 kilometrów długości. Główna droga na południe biegła nad jeziorem Titicaca i przez dolinę Desaguadero do Chuquisaca w Boliwii południowej, a stamtąd dalej do Tucuman w Argentynie. Niemal równolegle do tej linii biegły szlaki łączące miasta nadbrzeżne od Tumbezu na północy do Nasca na południu; posiadały one liczne połączenia z drogą wysokogórską. Na tych trasach trzeba było pokonywać bardzo trudne partie górzyste i pustynne. Podróżni, którzy kiedykolwiek mieli sposobność poznać owe drogi o 8 metrach szerokości, są pełni zachwytu i podziwu dla osiągnięć technicznych dawnych indiańskich inżynierów. Amerykanista Hans Dietrich Disselhoff przytacza w swej Historii kultur staroamerykańskich bardzo ciekawy ustęp z kroniki Ciezy de Leona: „Huayna Capac kazał wybudować drogę, która miała być bardziej królewska, większa i szersza od tej, po której zwykł był podróżować jego ojciec... Zbudowano więc najwspanialszą i najbardziej godną widzenia drogę, jaka jest na świecie. Biegła od Cuzco do Quito i łączyła się z drogą prowadzącą do Chile. Jak daleko sięga pamięć ludzka, nie słyszano ani nie czytano o czymś tak wspaniałym jak ta droga. Wiodła ona przez głębokie doliny i wysokie pasma górskie, przez góry pokryte śniegiem, przez zdradzieckie bagna, lite skały i wzdłuż rwących rzek. Przez niektóre okolice biegła równo i była wybrukowana kamieniami, to znowu wiła się wzdłuż stoków, przez pasma górskie, wyrąbana w skale, z murem ochronnym nad brzegami rzek, poprzez pola śnieżne, ze stopniami i platformami, a wszędzie dokładnie wymieciona, oczyszczona z rumowisk, po jej bokach zaś wznosiły się liczne zajazdy, spichlerze, świątynie słońca i stacje pocztowe. Wszystko to było przy tej drodze. Ach, czy tego rodzaju wspaniałości znane są z historii, czy dokonał ich Aleksander lub którykolwiek z wielkich królów, jacy rządzili światem? Czy zbudowali oni podobną drogę lub wznieśli takie budowle?..." Drogi wybudowane przez Indian nie nadają się, co prawda, dla wozów, choć odcinki biegnące przez równinę służą dzisiaj za autostrady. Albowiem mimo wielkich osiągnięć cywilizacyjnych, które tak często wydają się nam niewytłumaczalne, Inkowie nie znali wozu. Nie skrępowani wymogami komunikacji kołowej, wznosili wszędzie tam, gdzie zachodziła potrzeba, stopnie lub schody; mosty budowali z takim rozmachem, że nowoczesny podróżnik dostaje wprost zawrotu głowy, gdy przez nie przechodzi. Skonstruowane przeważnie jako mosty wiszące, o potężnych linach z włókna agawy, mogą śmiało unieść ciężar stada lam. Specjalnie zatrudnieni urzędnicy doglądali mostów i dróg oraz należących do nich tambos, tj. zajazdów państwowych. Poszczególne wsie miały dbać o to, aby naprawa dróg i mostów na przydzielonych im odcinkach była wykonywana bezzwłocznie i z wszelką starannością. Do obowiązków gmin należała również troska o należyty stan zajazdów i stacji pocztowych znajdujących się w ich rejonie. Inkowie poświęcali wiele uwagi budowie składów z zapasami żywności i magazynów dla potrzeb wojskowych. Oto co pisze w swej Historia del nuevo mundo Bernabe de Cobo o magazynach w Peru za czasów konkwisty. „Zapasy przechowywane w tych spichrzach składały się z wszystkich płodów, które lud składał jako daniny, a więc z wielkich ilości kukurydzy oraz suszonych kartofli i innych jarzyn. Znajdowało się tam suszone mięso lam, jeleni i wikuni oraz wielkie ilości najrozmaitszych materiałów, jak wełna, bawełna, pierze i tym podobne. Była tam także broń służąca do uzbrojenia armii, gdy wyruszała z jednej części kraju do drugiej. Ponadto znajdowały się tam wielkie ilości wszelakich rzeczy, które z całego państwa składano władcy jako daninę, nawet czerwone muszle morskie, przywożone z Tumbezu do Cuzco, ponad trzysta mil; robiono z nich małe perły wyglądające jak korale." Rząd inkaski zdawał sobie sprawę nie tylko z ważności należycie utrzymanej sieci drogowej, zaopatrzenia składów i magazynów, ale troszczył się również o szybkie przenoszenie wiadomości. Inkowie stworzyli wspaniały system sztafet pocztowych, w którym gońcy zmieniali się co dwa lub trzy kilometry, aby możliwie szybko przekazać ważne meldunki. Na przebycie drogi z Cuzco do Quito poczta inkaska nie potrzebowała podobno więcej niż dziesięć dni, a więc sztafety przebiegały dziennie przeciętnie 175 kilometrów. Sztafety pocztowe Inków, chasqui, były o wiele szybsze niż poczta konna, którą później wprowadzili Hiszpanie. Jest bardzo dziwne, że Peruwianie nie zdołali czy też nie chcieli rozwinąć formy pisemnego porozumiewania się, która nadawałaby się do ogólnego użytku. Mimo rozlicznych możliwości wyrazu, które posiadało bez wątpienia „pismo", quipu, składające się z węzłów i przeplatań kilkukolorowych nici, służyło ono w gruncie rzeczy tylko do statystyki i ustalania wartości liczbowych. Wartości te były wyrażone przez węzły, których odległość od początku sznura odpowiadała ich miejscu ustalonemu według ściśle przestrzeganego systemu dziesiętnego. Metoda ta nadawała się znakomicie do uchwycenia siły liczebnej wojsk, stad bydła, wymiarów podatkowych, świadczeń z tytułu danin itp, ale nie do przekazywania wiadomości. Do służby telegraficznej, uprawianej za pomocą znaków ogniowych, „pisma" tego nie można było użyć. Przy wielkiej wynalazczości, którą odznaczali się Inkowie w innych dziedzinach wiedzy, brak ten szczególnie rzuca się w oczy i nasuwa wprost przypuszczenie, że klasy rządzące nie chciały dać szerokim masom możliwości porozumiewania się przy pomocy pisma, gdyż mogło się to okazać niebezpieczne. Tylko w bardzo nieznacznej mierze liczono się z prywatnymi,. indywidualnymi potrzebami, do których niewątpliwie należy także możliwość pisemnego porozumiewania się. Z tej samej przyczyny nie było u nich na przykład także pieniądza. System gospodarczy Inków można określić jako swoisty komunizm agrarny, co prawda, nie w znaczeniu ekonomiczno-rnaterialistycznym, lecz teokratyczno-hierarchicznym. Uprawa roli była obowiązkiem religijnym, któremu rok w rok poddawał się także sam Inka, syn Słońca. Do niego należały w zasadzie dwie trzecie całego obszaru ziemi, resztą, jako własnością społeczną, rozporządzała wspólnota gminna. Ustrój taki istniał nie we wszystkich częściach Peru, ale prywatnego posiadania ziemi nie było. Pieczołowita uprawa roli, nawadnianie, dbałość o plony były nie tylko koniecznością państwową, lecz w wyższym jeszcze stopniu nakazem wiary, religii. Z natury rzeczy wynikało z tego szczególnie ścisłe zespolenie wsi - klany wiejskie tworzyły właściwe jądro państwa Inków i władza centralna nieraz miewała kłopoty z niesfornymi wspólnotami wiejskimi. Mimo to jednak władcy nie znieśli tradycyjnych form życia społecznego. Zadowalali się na ogół tym, że naczelników wsi i sędziów mianowali urzędnikami, przeciągając ich na swą stronę podarunkami, nadaniami ziemi i innymi dowodami łaski. Oprócz tego trzymali ich jednak pod ostrym nadzorem tzw. tucuiricuc (wszystkowiedzących), kontrolerów wyposażonych w specjalne pełnomocnictwa. Tymi środkami udało się panującym pozyskać dla państwa wspólnoty wiejskie i pokrewne im organizacje szerokich mas. Należy też wspomnieć, że wymiar sprawiedliwości nakładał drakońskie kary. Znamienne jest, że za przestępstwa przeciwko państwu wymierzano kary bez porównania surowsze aniżeli za wykroczenia natury prywatnej. W systemie kar na pierwszym miejscu znajdowała się chłosta, za cięższe przewinienia skazywano na roboty przymusowe; jeśli jakaś miejscowość nie wywiązała się ze swych zobowiązań, wymierzano kary kolektywne w postaci domiarów podatkowych i podwyższonych dostaw. Często dokonywano też przymusowego przesiedlenia całych wsi, częściowo jako zarządzenie karne, częściowo zaś także z powodów politycznych, np. gdy chodziło o zabezpieczenie nowo zdobytej prowincji przez osadzenie kolonistów. Jak widzimy, nie ma nic nowego pod słońcem. Mimo to nie można twierdzić, że władza Inków była dyktaturą. Dzisiejszy świat uważałby tak niewątpliwie i odczuwałby ten ustrój jako szczególnie nieznośny, tym bardziej że organizacja państwowa stanowiła jedność z duchowieństwem. Ale podobne uczucia wyróść mogą jedynie na podłożu znacznego zróżnicowania świadomości jednostek, dążących do niezależności od państwa w najważniejszych dziedzinach życia. W zespolonej tradycją społeczności agrarnej i klanowej uczucia tego rodzaju, jeżeli w ogóle występowały, były chyba bardzo rzadkie. Rozumie się, że w hierarchicznie zbudowanym „państwie termitów" funkcje systemu podatkowego i wojskowego były szczególnie wykształcone. Jak we Francji ancien regime'u, tak i w państwie Inków szlachta, stan oficerski i duchowieństwo były wolne od podatków. Nie płacili ich także mężczyźni poniżej dwudziestu pięciu i powyżej pięćdziesięciu lat. Wszyscy inni byli opodatkowani w ten sposób, że nakładano na nich obowiązek wykonania pewnej ilości pracy lub dostarczenia produktów. Urzędy finansowe, tzn. miejsca przechowywania quipu podatkowych, sznurów rachunkowych, z których po węzłach odczytywano świadczenia podatkowe, znajdowały się w stolicach prowincji. W mniejszych miejscowościach i po wsiach specjalnie wysyłani urzędnicy finansowi dbali o terminowe wypełnianie dostaw. Jeśli tak skomplikowany system pracował skutecznie - a sądząc po niezmierzonych bogactwach leżących w skarbcach Inków, peruwiański system podatkowy pracował skutecznie - łatwo sobie wyobrazić, o ile doskonalej funkcjonował system wojskowej ewidencji poddanych. Między systemem finansowym a wojskowym istnieje przeważnie jakiś ukryty związek. W każdym razie rzadko się zdarza, aby wykształcona była tylko jedna strona „ewidencji" poddanych, a druga leżała odłogiem. W zasadzie daje się stwierdzić, że rozwój jednego systemu ewidencji prowadzi w niedługim czasie do tego, że hydrze państwowej wyrasta i druga głowa. Podobnie było u Inków i już Hiszpanie podkreślają, jak dokładnie funkcjonował u nich mechanizm wojskowy. Mężczyźni między dwudziestym piątym a pięćdziesiątym rokiem życia byli podzieleni w każdej wsi i w każdej miejscowości na pięćdziesiątki i setki pod dowództwem oficerów. Pięć setek, odpowiadających mniej więcej nowoczesnemu batalionowi, i tysiąc setek, równających się w przybliżeniu jednej dywizji, tworzyły jednostki taktyczne wojska inkaskiego, którego siła wojenna wynosiła 200 000 ludzi. Przy poborze rekruta armia wyrastała jakby spod ziemi, a wyszkolenie wojskowe i sposób prowadzenia walki były z precyzją obmyślone. Francisco de Xeres, sekretarz Pizarra, podaje w swej Verdadera Relación de la Conquista del Peru interesujące szczegóły o organizacji wojska Inków: „O sposobie walki Inków należy powiedzieć, co następuje: Straż przednią tworzą miotacze, którzy używają gładkich kamieni mniej więcej wielkości jaja; trafiają nimi śmiertelnie nawet na większą odległość. Miotacze mają tarcze sporządzone z cienkich, ale bardzo odpornych desek i noszą rodzaj pancerza z grubo wypchanych kaftanów. Za miotaczami postępuje czoło właściwego wojska: wojownicy z maczugami i berdyszami. Maczugi mają długość 1 1/2 sążnia i są tak grube jak lanca przodownika. Głowica maczugi ma kształt pięści ludzkiej, jest z metalu, wysadzana metalowymi kolcami. Berdysze Indian są równie długie; ostrze z brązu lub miedzi ma szerokość dłoni, mniej więcej jak nasza halabarda. Niektórzy naczelnicy mają maczugi i berdysze ze złota lub srebra. Oba rodzaje broni są w rękach Indian bardzo niebezpieczne. Za tym oddziałem postępuje drugi, posługujący się lancami podobnymi do dzirytów, które wyrzuca się za pomocą deszczułki do miotania. Straż tylną tworzą pikadorzy, których lance mają długość około 30 stóp. Wojsko Athahualpy dzieliło się na wiele pojedynczych oddziałów, z których każdy miał własny sztandar. Składało się bez wyjątku z rosłych, wyszkolonych w boju młodych ludzi, których tysiąc wystarczało, aby zdobyć każde miasto tego kraju, choćby liczyło ono 20 000 i więcej mieszkańców." Istnieje na ogół przekonanie, że Inkowie i wszyscy Indianie mieli większe osiągnięcia na lądzie niż na morzu. Jeżeli zważymy, że linia wybrzeża państwa inkaskiego wynosiła wiele tysięcy kilometrów, wyda się nam to niezbyt zrozumiałe. Także Hiszpanie z okresu konkwisty byli przeciwnego zdania, oświadczając zgodnie, że Inkowie są świetnymi żeglarzami. Źródłem owych mylnych poglądów była prawdopodobnie książka poety niemieckiego Adelberta Chamisso. W latach 1815-1818 brał on jako przyrodnik udział w podróży dookoła świata na rosyjskim brygu „Ruryk" i wkrótce po swym powrocie ogłosił świetnie napisany, dziś jeszcze bardzo zajmujący opis swych przeżyć. Znajdujemy tam lapidarne zdanie: „Żaden lud amerykański nie był ludem żeglarzy!" Ponieważ dzieło jego było jednym z wielkich bestsellerów XIX wieku, opinia Chamissa - nie odpowiadająca istotnemu stanowi rzeczy - była bardzo rozpowszechniona. Powtarza się ją ciągle aż do naszych czasów. Wytłumaczenie sprzeczności między świadectwem Chamissa a tym, co przekazali nam Hiszpanie, jest stosunkowo proste. Od tysiącleci ludy żeglarskie Starego Świata przyzwyczaiły się do używania konstrukcji w formie łodzi, które wzięły początek od czółna sporządzonego z jednego pnia i w długim rozwoju doprowadziły do nowoczesnego okrętu. Gdy więc żeglarze Starego Świata spotykali gdzieś tubylców używających tratw, patrzyli na nich z lekceważeniem, nie pamiętając oczywista o tym, że i c h przodkowie również zaczynali niegdyś od tratw. Nie wpadło im też na myśl zapytać, jak się właściwie te tratwy sprawują podczas podróży. Z nieufnością oglądali owe rzekomo tak wątłe statki; zaobserwowano też nieraz, że podczas rozbicia się okrętu nie zwracano prawie wcale uwagi na tratwy ratunkowe. Nikomu z owych żeglarzy pędzonych bezradnie po wodzie nie przyszło do głowy, że na czymś takim można przepłynąć tysiące mil morskich. Podobnemu uprzedzeniu uległ Chamisso. Jest to jeden z często obserwowanych wypadków, gdzie technika poraża człowieka ślepotą. Zapewne, tratwa nie jest szczególnie wygodna. Ale jeśli się ją za pomocą dryfującej kotwicy utrzyma w kierunku wiatru i fal, jest o wiele pewniejsza od łodzi, którą zalewa każda większa fala. Dowiódł tego niedawno lekarz francuski Alain Bombard, który przepłynął Ocean Atlantycki na nadmuchiwanej tratwie gumowej i potwierdził teorie wysunięte kilka lat przedtem przez badacza norweskiego Thora Heyerdahla. Heyerdahl chciał, jak wiadomo, dowieść, że kolonizacja Polinezji nastąpiła z Ameryki. Nie zadowolił się przeprowadzeniem tego dowodu teoretycznie, zza biurka, lecz wybudował według staro indiańskich wzorów wielką tratwę żaglową; on i jego towarzysze powierzywszy się pasatowi i prądom morskim wylądowali po trzymiesięcznej podróży na małej wyspie polinezyjskiej. Na pierwszy rzut oka tratwy wydają się niezgrabne i kruche. Mimo to od niepamiętnych czasów odbywano na nich dalekie podróże i istnieją liczne opisy, świadczące, że indiańskie tratwy z balsy pływały z kobietami i dziećmi często przez całe tygodnie po morzu. Do sfery wpływów Inków należały nie tylko wyspy położone blisko wybrzeży, jak Lobos, Santa Clara koło Tumbezu lub La Plata u wybrzeży Ekwadoru, lecz także wyspy Galapagos oddalone o tysiące kilometrów od lądu stałego. Podczas jednej ze swych ostatnich wypraw Heyerdahl przeprowadził tam wiele robót wykopaliskowych, które zdają się dowodzić, że nieraz z Peru zawijano do tych samotnych wysp. Jeżeli ogłoszone dotąd sprawozdania są słuszne, stanowiłyby potwierdzenie wiadomości uważanej za legendarną, według której Inka Tupać Yupanqui (1470 - 1495), dziad Athahualpy, odkrył daleko na morzu szereg wysp. Tradycja nie przekazała nam, czy czterysta tratw z balsy, które Tupać Yupanqui użył do tego celu, dotarło rzeczywiście do wysp Galapagos. Na wyspach Mangarewa w Polinezji, jednym z najdalej na wschód położonych archipelagów Mórz Południowych, zachowała się stara tradycja, że zjawił się tam niegdyś wielki żeglarz imieniem Tupa z potężną flotą tratw żaglowych. Wysuwano stąd wielokrotnie przypuszczenie, że podczas swej wyprawy morskiej trwającej prawie rok Tupać Yupanqui dotarł do Polinezji. Jest to dość nieprawdopodobne, aczkolwiek należy przypomnieć, że zarówno on, jak w siedemdziesiąt lat po nim Hiszpanie wyruszyli na morze, ponieważ wzdłuż całego wybrzeża południowoamerykańskiego krążyły pogłoski o bogatych i urodzajnych wyspach po drugiej stronie zachodniego oceanu. Tratwy z balsy, choć spełniały swój cel, były jednak prymitywnymi konstrukcjami, a wobec tylu innych zaskakujących i wspaniałych osiągnięć zacofanie Inków na tym polu wywołuje zdumienie. Tego rodzaju „braki" zdarzały się jednak u nich w wielu innych dziedzinach. Nie znali wozu; konstrukcji budowlanych umożliwiających budowę mostów w naszym rozumieniu nie było. Na świątynie zbudowane pozornie wszelkimi środkami nowoczesnej techniki nakładano bardzo prymi- tywne dachy. Z drugiej strony, nawet inżynierowie naszych czasów łamią sobie głowę, jak odbywał się transport stutonowych bloków skalnych, które układano warstwami w olbrzymie ściany, i bez zaprawy murarskiej lub gliny tak mocno spajano, że dziś jeszcze nie można wetknąć między nie ostrza noża. Jest to do tej pory zagadką mimo krążących pogłosek, jakoby Inkowie znali jakiś tajemniczy sok roślinny, który niejako „zmiękczał" i czynił zdolnym do obróbki najtwardszy kamień. Bryan Fawcett, syn podróżnika, który zaginął bez wieści w dziewiczych lasach Ameryki Południowej, często o tym wspomina. Przy wybitnych zdolnościach politycznych Inków, którzy nieraz dowody tego złożyli w ciągu długich stuleci uporczywych walk, wydać się też musi dziwne, że Cuzco, stolica i serce państwa Inków, leżało na uboczu, ściśnięte olbrzymimi pasmami górskimi. Po przyłączeniu prowincji Quito na północy i obszarów przybrzeżnych u stóp zachodnich Kordylierów pierwotna siedziba ojców znalazła się w odległym zakątku - symbol zanikającej siły władzy centralnej i geopolityczna przyczyna, dla której Pizarro w styczniu 1535 założył na wybrzeżu nową stolicę, Limę. Gdy wreszcie Athahualpa przeniósł stolicę do centralnie położonej Cajamarki, było już za późno. Pod uderzeniami garstki hiszpańskich awanturników odpadły zrazu obszary kresowe; nieco później upadło całe państwo. Ale mimo to było ono bez porównania bardziej spoiste niż Meksyk, składający się z równorzędnych, mniej lub więcej własnowolnych państewek. A choć państwo Inków zginęło ostatecznie w wirach bezlitosnej wojny bratobójczej - pęd do stworzenia państwa, zaszczepiony przez ich władców, pozostał nie złamany. 4 Pizarro i jego> ludzie przeszli zwycięsko pierwszą próbę walki. Zakończyła się ona tak, jak tego oczekiwali - Athahualpę wzięto do niewoli, a jego gwardia, zdjęta panicznym strachem, rozproszyła się w górach. Ale co dalej? W tej sytuacji przyszedł bezradnym Hiszpanom na pomoc - co prawda mimo woli - sam Athahualpa. Kazał zamordować swego brata Huascara. Athahualpa, który przy pomocy swych generałów zwyciężył w walkach o tron peruwiański, uwięził brata rezydującego w Cuzco i będącego narzędziem duchowieństwa. Obawiał się, że Hiszpanie nawiążą stosunki ze zwolennikami Huascara, co mogło być dla niego niebezpieczne. Istotnie też w Cuzco powitano z zadowoleniem inwazję Hiszpanów. Istniała wszak możliwość, że dziwni ludzie, którzy przybyli z dalekich stron na potężnych okrętach, walczyli błyskawicą i gromem i zdawali się zrośnięci z osobliwymi, nigdy jeszcze nie oglądanymi dzikimi zwierzętami - że ci intruzi opowiedzą się z a Huascarem, a przeciw Athahualpie. Po zamordowaniu Huascara całą władzę przejął Athahualpa. Nietrudno było przewidzieć, że wkrótce nadejdzie dzień, kiedy Hiszpanie i z nim przestaną się liczyć. Co prawda, chwilowo rzeczy jeszcze tak daleko nie zaszły. Przy podziale łupów z wziętego szturmem obozu Indian Athahualpa po raz pierwszy poznał chorobliwą żądzę złota zwycięzców. To naprowadziło go na fantastyczny pomysł, jakby zaczerpnięty z baśni Tysiąca i jednej nocy. „Kazał się zaprowadzić przed namiestnika - opowiada Francisco de Xeres - i zaproponował, że jeżeli Hiszpanie zwrócą mu wolność, komnatę, w której jest uwięziony, wypełni złotem tak wysoko, jak sięga końcami palców. Namiestnik zapytał, ile potrzebuje na to czasu. Athahualpa odpowiedział: «Dwa miesiące.» Namiestnik zgodził się i oświadczył, że jeśli Inka dotrzyma swego przyrzeczenia, nie potrzebuje się niczego obawiać. Król wysłał zaraz posłańców do swych dowódców z rozkazem, aby wyprawili do niego dwa tysiące Inków obładowanych złotem." Teraz posypała się na Hiszpanów istna lawina złota. Dzień w dzień przybywali Indianie obładowani dzbanami, garnkami i innymi naczyniami ze szczerego złota. Stos darów rósł bez ustanku. Upłynęły już prawie dwa miesiące, a zostawało jeszcze dość dużo miejsca do linii wyznaczonej przez Athahualpę. Na życzenie Inki Pizarro wysłał trzech Hiszpanów do stolicy i miasta świątyń Cuzco z poleceniem, aby zdjęli i przywieźli mu obicie ze złota z głównej świątyni Coricancha. Trzej hiszpańscy najemnicy, których Pizarro wysłał do Cuzco, byli, o ile wiemy, pierwszymi białymi, którzy przestąpili próg tego miasta. Ich relacja o tym, co tam ujrzeli, należy do najbardziej zdumiewających dokumentów w historii odkryć. Przytaczamy ją zatem w dłuższym wyciągu według wersji sporządzonej w 1609 roku w Lizbonie przez Garci-lassa de la Vegę: „Stolica Inków jest wielkim miastem, leży w szerokiej dolinie, otoczonej z wszystkich stron wysokimi górami. Dolina ta jest bardzo urodzajna i ma wspaniały klimat, raczej chłodny niż ciepły. W ciągu całego roku nie ma tam większych wahań temperatury, dolina mimo obfitego nawodnienia przez kilka spadających z gór potoków jest tak sucha, że nawet mięso prawie tam nie gnije. Okolica jest też niemal zupełnie wolna od robactwa; tu i ówdzie znajdzie się tylko kilka moskitów. Samo miasto, podzielone na cztery części według czterech stron świata, liczy 20 000 mieszkańców. W pobliżu głównej ulicy biegną dwa podziemne wodociągi. Urządzenie to jest niewątpliwie bardzo stare, gdyż nikt nie wie, kiedy zostało założone. Domy i pałace arystokracji, które opiszemy dokładniej w innym miejscu, lśnią od blasku i przepychu. Jednakże budowlą najokazalszą i największe sprawiającą wrażenie jest bezspornie twierdza. Gdy się ją ogląda, można raczej uwierzyć, że została wykonana przez czary demonów niż przez zwykłych ludzi. Składa się bowiem z kamieni tak olbrzymiej wielkości, że jest wprost niepojęte, jak je sprowadzono z miejsca oddalonego o dziesięć do piętnastu godzin marszu po niezwykle stromej i prawie niedostępnej drodze. Indianie nie mieli przy tym ani wozów, ani bydła pociągowego, tak że transport tych potężnych mas kamienia odbywał się tylko przy pomocy siły ludzkiej. Nie mieli też stali ani żelaza do ociosania bloków, ani poziomnicy, ani węgielnicy, ani prostomierza, ani wapna, ani zaprawy, a przecież potężne te bloki były tak cudownie dopasowane, że między fugi z trudem dałoby się wcisnąć ostrze noża. Dźwigi i wielokrążki również były Indianom nie znane; jest wprost cudem, jak mogli te ogromne kamienie ruszyć z miejsca. Były to prawie wyłącznie bloki mające 38 stóp długości, 18 stóp szerokości i 2 stopy grubości. Największym szacunkiem otaczali jednak Indianie nie twierdzę, lecz poświęconą słońcu świątynię królewską. Piętrzyły się w niej niezmierzone skarby, przekraczające wszelkie ludzkie wyobrażenie. Ściany były od góry do dołu wyłożone złotem, najwspanialszy wszakże był wielki ołtarz, na którym widziałeś olbrzymi obraz słońca sporządzony z litego złota. Słońce miało oblicze okrągłe, okolone płomieniami, tak jak przedstawiają je nasi malarze, i sięgało od jednej ściany do drugiej. W całej świątyni znajdował się tylko ten jeden obraz; albowiem Inkowie czcili tylko jednego boga - słońce. Po obu stronach słońca ustawione były mumie królów inkaskich tak kunsztownie zabalsamowane, że zdawały się żyć. Siedziały na złotych tronach, które znowu stały na złotych podstawach. Był to potężny, wstrząsający widok." Tyle sprawozdanie trzech Hiszpanów, którzy mimo chciwości odczuwali, być może, pewien wstyd przy świętokradczej robocie. Oczywiście wszystko zostało doszczętnie zniszczone - złote słońce zerwano i przetopiono, podobnie jak złote okładziny ścian świątyni. Kiedy wreszcie przyszło do podziału łupów, przyniesiono około 1325 funtów złotych sztab - ilość oszacowana bez wątpienia za nisko. W tym strumieniu złota tak pożądany metal nie miał już prawie wartości. Kto chciał spła- cić długi, obwieszał swych indiańskich niewolników mnóstwem złotych dzbanów, garnków i innych przedmiotów i ciągnął z tym od jednego wierzyciela do drugiego. Jeżeli któremuś z nich ofiarowany towar nie wystarczał, dodawano mu bez wielu targów jeszcze jedną sztukę; podobnie postępowano, według opisów hiszpańskich, przy odważaniu sztab złota przetopionych ze zdobyczy. Można śmiało przyjąć, że łączny zysk j barbarzyńskiej wyprawy łupieżczej ustalony na 1 326 500 peso w złocie (około 100 do 150 milionów złotych franków) został oszacowany połowę za nisko. Nadmiar złota miał zresztą także swe ujemne strony. Ponieważ nie było żelaza, podkuwano konie srebrem, co bądź co bądź było trochę kosztowne. Francisco de Xeres podaje, że trzeba było płacić wprost zawrotne ceny za niezbędne do życia artykuły. Za konia dawano 2500 peso - w Hiszpanii taka szkapa kosztowałaby jedną czwartą j sumy - za butelkę wina 60 peso, za płaszcz 120 peso itd. Uczestnicy wyprawy zdobywczej Pizarra uchodzili według pojęć ojczystych za bosych ludzi - każdy najemnik pobierał 4400 peso w złocie i 181 złotych w srebrze - tutaj w rzeczywistości pozostali tym, czym byli - biedakami. Przed upływem dwóch miesięcy Athahualpa spełnił swe przyrzeczenie - jego komnata więzienna długości 22 i szerokości 17 stóp była wypełniona złotem do ustalonej wysokości. Mimo to nie zwrócono mu wolności, lecz postanowiono zrobić to, do czego Athahualpa przez zamordowanie swego brata sam utorował drogę, tzn. pozbyć się go. Jest niezmiernie charakterystyczne, że przedtem wysłano z obozu jedynych dwóch ludzi, którzy zachowali jeszcze iskrę rycerskości, tj. Hernanda Pizarra, przyrodniego brata namiestnika, i dowódcę kawalerii de Soto. Trraz szajka była już sama i rzecz odbyła się prędko: w sierpniu 1533 Athahualpa został ścięty. Jeszcze idąc na śmierć Indianin wydał się całym wzorem dumnej wielkości. Tajny sekretarz mordercy podaje: umierał odważnie, nie okazując trwogi..." Inny współczesny sprawozdawca, który nie miał tak wielkiego długu wdzięczności wobec Pizarra, pisze: „Poza grzechem wobec Boga mordercy wyrządzili szkodę panu naszemu Karolowi V i narodowi hiszpańskiemu, pozbawiając go niezmierzonych skarbów, które ów książę byłby im jeszcze dał. Ponadto żaden jego poddanych nie byłby się zbuntował, jak to nastąpiło po jego śmierci. Było ogólnie wiadomo, że gubernator poręczył za życie Athahulalpy." Athahualpa mógłby był dać im o wiele więcej. Niebawem mordercy doszli do tego przekonania. Zaczęli sobie stopniowo uświadamiać, że bez usunięcie króla sami podkopali podstawy swego autorytetu i że bez Atahahualpy niewiele zdziałają w tym państwie, zależnym wyłącznie od tego władcy. Traf chciał, że obydwie strony odznaczały się kompletem brakiem rozumu politycznego. Zamordowanie brata musiało oczywiście zemścić się na Athahualpie, a ścięcie Athahualpy na sprawcach tej zbrodni. Krew rodzi krew - to powiedzenie miało sprawdzić się i tutaj. Po wielu zwycięskich walkach przeciw wojskom cesarskim, po zajęciu w dniu 15 listopada 1533 stolicy Cuzco, która wskutek popełnionych wówczas przez Hiszpanów morderstw, gwałtów, tortur, wymuszeń i kradzieży zmieniła się w istne piekło, wybuchł wśród Inków aż nadto zrozumiały bunt przeciwko białym ciemięzcom, zakończony straszliwą rzezią. Za okrucieństwa, które popełnili Inkowie, Hiszpanie odpłacili im w dwójnasób i trójnasób. Wstręt bierze przed odtwarzaniem okropnych obrazów tych walk. Mimo to jednak Hiszpanie pozostali zwycięzcami - nie dzięki lepszemu uzbrojeniu, które w tych walkach wręcz nie miało wielkiego znaczenia, lecz z całkiem innej przyczyny. Nastał czas zasiewów, a Inka Manco, wódz powstańców, wiedział, że kraj jego nawiedzi głód, klęska straszliwsza niż Hiszpanie, jeśli w tak ważnej dla całego ludu chwili zatrzyma żołnierzy pod bronią. Rozpuścił więc wojsko i z kilku mężami szlachetnego rodu ukrył się w puszczy, skąd przez długie lata prowadził przeciw Hiszpanom zaciekłą wojnę podjazdową. Dopiero w 1544 roku Hiszpanie wytropili go i ścięli. Wśród tych wydarzeń udało się Hiszpanom w innym miejscu dokonać wielkiego odkrycia geograficznego. Nie było ono dziełem Francisca Pizarra, lecz jego młodszego brata Gonzala, a dokonano go - jak tylekroć w historii - na skutek pomyłki Już podczas zdobywania Peru doszły Hiszpanów niejasne pogłoski, że wielka rzeka, którą przebyli w marszu na Cuzco i nazwali Marańon, prowadzi daleko na wschodzie do bajecznie bogatych, niezmierzonych krain leśnych, pełnych złota, szmaragdów, gdzie obfitość wszelkich korzeni i najszlachetniejszych rodzajów drzew przechodzi wszelkie wyobrażenie. Gdy żądni złota Hiszpanie, którzy pod wrażeniem zwycięskiego pochodu przez państwo Inków wszystko uważali za możliwe, zaczęli sprawę tę dokładniej badać, okazało się, że Inkowie nie wiedzą więcej niż to, co zawierały pogłoski. Ale te skąpe wiadomości, przywiezione zapewne z jakichś wypraw handlowych w dziewicze lasy wschodu, padły u zdobywców hiszpańskich na podatny grunt. Meldunek, który późnym latem 1537 roku kapitan Luis Daza przesłał do Limy przez zadyszanych gońców, podziałał na nich jak iskra. Daza donosił, że jako komendant miasta Latacunga przyjął indiańskie poselstwo hołdownicze i dowiedział się, że daleko na wschodzie, w górach, leży święte jezioro, którego wody kryją miliony w złocie i drogich kamieniach. Podczas święta indiańskiego panuje tam bowiem zwyczaj, że wierni obsypują naczelnika złotym piaskiem, z którego następnie obmywa się on w jeziorze, a podczas tej kąpieli Indianie wrzucają do jeziora olbrzymią złotą misę wypełnioną po brzegi szafirami, diamentami, złotymi klejnotami i szmaragdami. Kacyka nazywają „Ozłocony", El dorado. Wobec tego obrazu bladło olbrzymie bogactwo Inków, nie mogąc się równać z niesłychanym przepychem El dorado. W szale zwycięstwa, odurzeni rozrzedzonym powietrzem wysokogórskim i indiańskim napojem chicha, wyrabianym ze sfermentowanych orzeszków ziemnych i kukurydzy, pod przemożnym wpływem tego dziwnego kraju, Hiszpanie biorą doniesienie kapitana Dazy za dobrą monetę, wierzą we wszystkie szczegóły. Najsilniej przejął się Gonzalo Pizarro. Nurtowała go chęć dokonania czegoś nadzwyczajnego, zdumiewającego, pragnął, by obok sławnego, wielkiego brata i jego widziano. Wyróżnił się już niejednym brawurowym czynem w wojnie z partyzantami Inki Manco i nie spoczął, póki w 1540 roku nie został gubernatorem Quito. Objęcie tego stanowiska dało mu sposobność zorganizowania wyprawy do wielkich dziewiczych lasów wschodu, o których w Quito krążyły niejasne słuchy. Miały tam żyć jednookie ludy, istniały podobno potężne państwa rządzone przez wojownicze kobiety, rosły olbrzymie lasy pełne drzew cynamonowych i drogocennych korzeni i przypraw, przede wszystkim żył tam El dorado w krainie z bajki. Przygoda kusiła, Gonzalo drżał z niecierpliwości, by rzucić się w jej objęcia. Już w kilka tygodni po przybyciu do Quito zwerbował trzystu pięćdziesięciu Hiszpanów dla swej wyprawy. Poza tym przyłączyły się do niego cztery tysiące żołnierzy indiańskich. Na początku roku 1541 armia ta, dobrze uzbrojona, znakomicie wyposażona i zaprowiantowana, wyruszyła z dwustu końmi w drogę na wschód; w taborach szło za nią olbrzymie stado świń i tysiąc psów gończych. Jakby dla spełnienia marzeń Gonzala, wyprawa zapowiadała się już na samym wstępie bardzo dramatycznie. Gonzalo i jego ludzie znaleźli się w ognisku jednego z owych potwornych trzęsień ziemi, które ten wulkaniczny rejon Andów czynią jeszcze dzisiaj groźnym. Dymiące czeluście rozwarły się przed oczami przerażonych Hiszpanów, którzy widzieli, jak cała ludna wieś indiańska zapada się w ziejącą siarką szczelinę. Dalej na wschód wyprawę ogarnęła wilgotna dżungla. Gonzalo i jego idzie przebijali się krok za krokiem przez dziewiczą puszczę pokonuje dziennie zaledwie cztery kilometry. Potwierdziły się wprawdzie wieści o olbrzymich lasach cynamonowych i wspaniałych korzeniach, ale gdy po długich miesiącach straszliwego marszu Hiszpanie stanęli wreszcie przed drzewami o drogocennej korze, zrozumieli, że tutaj, w sercu puszczy, z dala od cywilizowanego świata, rzeczy te nie przedstawiają dla nich żadnej wartości. Zapragnęli wrócić. Ale napotkawszy w puszczy kilku Indian i dowiedziawszy się od nich, że zaledwie o dziesięć dni drogi leży bogaty urodzajny kraj, obfitujący w złoto i szmaragdy, poderwali się jeszcze raz do dalszego marszu. W siedem miesięcy po wyruszeniu z Quito przybyli wreszcie nad rzekę Napo, dopływ górnej Amazonki. Rozległa przestrzeń wodna, straszliwe bagna, splątany gąszcz szuwarów, były pieszo nie do przebycia. Hiszpanie postanowili zbudować okręt; po ośmiu tygodniach statek, sklecony jako tako w środku puszczy był gotów. W pierwszy dzień Bożego Narodzenia 1541 roku Francisco de Orellana, rycerz rodem z Trujillo, który w wojsku Pizarra pełnił służbę oficera, otrzymał dowództwo nad statkiem i rozkaz, aby popłynął naprzód z sześćdziesięciu ludźmi i zdobył dla wyprawy żywność. Świnie z taborów Pizarra bądź zamarzły w wysokich Andach, bądź zostały pożarte przez aligatory w bagnach dżungli albo uciekły, a Hiszpanie, wyczerpani długimi miesiącami marszu przez lasy, potrzebowali pilnie pomocy. Orellana dowodził dotychczas przednią strażą Gonzala Pizarro i dał się poznać jako przezorny i roztropny oficer. Ale zaledwie stanął na pokładzie brygantyny „Victoria" i on dał się ponieść żądzy przygód. Nie troszcząc się o Gonzala i jego ludzi, postanowił popłynąć na los szczęścia z biegiem Napo i próbować dotrzeć Amazonką do Oceanu Atlantyckiego. Spośród awanturniczych podróży, które tu opisywaliśmy, ta była niewątpliwie jedną z najbardziej niezwykłych. Zaraz na początku natknęli się na osobliwych Indian, którzy płatki uszu obciążali wielkimi kołkami z fioletowego drzewa, sięgającymi im niemal do ramion. (Podobnie jak arystokraci inkascy noszący kołki z masywnego złota.) Hiszpanie dowiedzieli się, że wielka rzeka, o której opowiadali Inkowie, oddalona jest jeszcze tylko o dziesięć dni drogi; tam też przekonali się, że postanowienie Orellany odłączenia się od Pizarra było słuszne. Niemożliwością byłoby wrócić „Victorią" w porze deszczowej przez liczne progi rzeczne przeciw silnemu prądowi. Teraz istniało tylko jedno wyjście: Iść naprzód! Zbudowano drugą brygantynę „San Pedro", którą uszczelniono od biedy za pomocą cahućhu, żywicy drzewa gumowego, i ruszono ku Amazonce. Znowu sprawdziły się pogłoski, o których mówili Inkowie. Olbrzymia rzeka była tak szeroka, że jej przeciwległy brzeg majaczył zaledwie jako czarniawy rąbek na horyzoncie. Ale rzeka, którą miano teraz płynąć, nie była spokojna. Hiszpanie znaleźli się w obliczu wszystkich tych trudności, jakie w porze deszczowej jeszcze dzisiaj muszą pokonywać sternicy płaskich lanchas, łodzi motorowych, stanowiących dotąd jedyny środek lokomocji po górnej Amazonce. W gmatwaninie odnóg rzecznych, lagun, wysp, dżungli, pędzonego po wodzie drzewa i bagien pokrytych szuwarem niezmiernie trudno jest utrzymać się w głównym nurcie i w odludnych połaciach ogromnych rozlewisk nie zabłądzić w martwe, boczne wody. Cudem odnajdują Hiszpanie główny nurt rzeki. Nad Rio Negro napotykają po raz pierwszy poważny opór ze strony Indian. Srebrzyste chmary długich świszczących strzał trzcinowych i ciemniejsze roje złowrogo syczących, zatrutych pocisków spowijają obie brygantyny. Pod osłoną tego ognia zaporowego tłumy czerwonoskórych wspinają się już z dzikim wyciem na pokład, gdy nagle z ołowianych chmur zrywa się burza. Statki hiszpańskie gnane huraganem pędzą przy wtórze dział na zaporę z indiańskich kanu, przerywają ją i chronią się w bezludnej puszczy leśnej. Tak więc Hiszpanie raz jeszcze uszli cało. Ale rozpaczliwy opór Indian natchnął Orellanę i jego ludzi myślą, że Rio Negro prowadzi niechybnie do El dorado. Czerwonoskórzy nie broniliby się z tak fanatycznym męstwem, gdyby kraina złota nie leżała blisko. To przekonanie towarzyszy konkwistadorom na Atlantyk i do Hiszpanii. Nic dziwnego, że w następnych dziesięcioleciach i stuleciach wciąż nowe wyprawy wyruszały w górę Amazonki do Rio Negro. Ginęły one przeważnie bez śladu, a rozbitkowie, którzy z wypraw tych tu i ówdzie wracali żywo, donosili jedynie, że nie udało się im odnaleźć jeziora ani El dorada, ozłoconego króla. Niepodobna ich było zresztą znaleźć nad czarnymi wodami Rio Negro, gdyż święte jezioro leży w Kolumbii, na północ od Bogoty, w Guatavita, obszarze znajdującym się pod władzą Indian Chibcha, którzy nigdy nie zostali podbici przez Inków. Tam istotnie główny kapłan-król, obsypany złotym piaskiem, co roku zstępował dla pokuty w fale jeziora, tam rzeczywiście zatopiono w wodzie bajeczne skarby, które dzisiaj kosztowne ekspedycje usiłują przy pomocy nurków i bagrów wydobyć na powierzchnią. Ale nie działo się to nad. Rio Negro. Gonzalo Pizarro i Orellana gonili za fantasmagorią, zwabiła ich w dziewiczą puszczę pomyłka, może źle przełożone słowo indiańskie w doniesieniu kapitana Luisa Dazy. Tej pomyłce zawdzięcza świat odkrycie kraju nad Amazonką. Choć dotychczasowy przebieg wyprawy Orellany obfitował w najrozmaitsze przygody, najdziwniejsze - do dzisiejszego dnia nie wyjaśnione - dopiero ją czekały. Już przed miesiącami, nad Napo, Hiszpanie słyszeli, że płynąc wiele mil morskich w dół rzeki dotrą do państwa olbrzymich wojowniczek coniupuara - tzn. „wielkich władczyń". I znów sprawdziły się pogłoski - przynajmniej jeśli wierzyć ojcu Gasparowi de Carvajal, późniejszemu arcybiskupowi Limy, jednemu z dwóch duchownych, którzy wzięli udział w podróży Orellany. Albowiem u ujścia Jamundy Hiszpanie przybyli rzekomo do państwa kobiety-naczelnika Conori i jej żeńskich poddanych. Carvajał spotkanie to dokładnie opisał. Być może, że pater Carvajal nie odznaczał się szczególnym wykształceniem, lecz był raczej rębajłą i awanturnikiem. Tyle jednak chyba liznął z wiedzy swoich czasów, że nieobce mu były ówczesne wyobrażenia o wyspach, na których pod panowaniem kobiety żyły tylko istoty płci żeńskiej. Już w starożytności istniały relacje o Amazonkach i państwach Amazonek, które początkowo umieszczano w Azji Mniejszej, a później, w związku z wyprawą Aleksandra Wielkiego, przeniesiono do południowej Rosji. Także w Europie północnej wśród Germanów i Słowian krążyły wieści o wyspach na Bałtyku z wojowniczą ludnością żeńską. Bajki te ożyły znowu podczas wypraw krzyżowych. Arabowie opowiadali, że podczas dalekich podróży morskich widzieli wyspy łub kraje zamieszkałe tylko przez kobiety i rządzone przez wojowniczą władczynią. Owe państwa Amazonek odwiedzane były w określonym czasie przez mężczyzn, a zrodzone potem dzieci, jeżeli były płci męskiej, odsyłano na wyspy męskie, dziewczęta zaś pozostawiano przy matkach. Pater Carvajal znał zapewne owe opowiadania. Za jego czasów państwa Amazonek umieszczano przeważnie na wyspach Oceanu Indyjskiego. Gdy usłyszał od Indian, że wielka, groźna rzeka, którą on i jego towarzysze płynęli już tyle miesięcy, nazywa się Amassonas, co znaczy „niszczyciel łodzi", mogła zrodzić się w nim wiara w istnienie Amazonek. Zważywszy, że wieści o państwach Amazonek pochodzą z wszystkich prawie części świata, musimy zadać sobie pytanie, czy jest to rzeczywiście tylko wspomnienie o wczesnych matriarchalnych ustrojach społecznych ubrane w formę legendy. Problem nie jest rozwiązany do dnia dzisiejszego. Baśnie te odnoszą się prawie bez wyjątku do wysp lub obszarów o charakterze oaz, których niedostateczna baza żywnościowa wymagała ograniczenia liczby ludności, możliwe więc, że nie są to jedynie mity. Podobne ustroje mogły rzeczywiście istnieć, i to zarówno na ubogich wyspach Morza Bałtyckiego, jak na urodzajnych wyspach Oceanu Indyjskiego albo na obszarach wykarczowanych mozolnie w zachłannej dżungli nad Amazonką. Z prerii Ameryki Północnej, z szerokich równin Europy i Azji nie przekazano nam wiadomości o Amazonkach; nie przekazano ich też z oaz pustyń afrykańskich czy arabskich. W każdym razie nie ma powodu przypuszczać, że Gaspar de Carvajal, arcybiskup Limy, bezwstydnie kłamał. Może trochę przesadził, jednakże relacje jego są w gruncie rzeczy prawdziwe; jeszcze dzisiaj wśród Indian znad Amazonki rozpowszechnione są podania o „kobietach-łuczniczkach". Ostatnio o istnieniu takich podań pisał badacz szwajcarski Franz Caspar, który w 1949 roku odbył wyprawę do Mato Grosso. A oto, co mówi w swym suchym sprawozdaniu Carvajal: „W delcie Madeiry, wypływającej z Mato Grosso w środkowej Brazylii, Hiszpanie dowiedzieli się od gościnnych Indian Tupi, że niedaleko od ich terenów, po drugiej stronie rzeki, zaczyna się państwo Amazonek, wojowniczych kobiet, słynących jako znakomite łuczniczki. Za wysoką zapłatą Indianie Tupi po długim wahaniu dali im dziesięciu najdzielniejszych mężczyzn jako przewodników; wziąwszy ich na pokład Hiszpanie wyru- szyli następnego dnia do kraju Amazonek... 24 czerwca 1542 nad brzegami Jamundy, w głębi dziewiczej puszczy dotarli do wioski Amazonek i zajęli ją mimo zaciekłej obrony zaskoczonych kobiet. Zanim arkabuzy i działa były gotowe do strzału, zanim można było napiąć kusze, rosłe, jasnobrązowe wojowniczki były już na pokładzie i z wielkim trudem udało się je odeprzeć. Nie udało im się, niestety, pochwycić kilku okazów, tych długowłosych bestii. Hiszpanie radzi byli, że wyszli cało z opresji!" Według Carvajala położenie Hiszpanów było bardziej rozpaczliwe niż lad Rio Negro. Tylko dzięki nieustraszonej waleczności udało im się wypłynąć z kanałów Jamundy i dotrzeć do Amazonki. Ale niektóre strzały i pociski Amazonek były zatrute - wprawdzie nie kurarą, działającą natychmiast zabójczo, lecz jadem, który po upływie jednego dnia powodował pełną mąk śmierć z porażenia. Tylko starszy oficer Alcantara nie był ranny; obejmuje kierownictwo obydwóch okrętów i nie dbając o liczne progi rzeczne stara się z całych sił flotę swą utrzymać w coraz bystrzejszym nurcie rzeki. Szybko zapada tropikalna noc. Nadciąga burza. Po spienionych wodach potężnej rzeki okręty hiszpańskie pędzą z szybkością strzały. Na pokładach pełno konających, zatruci jadem strzał tarzają się w konwulsyjnych drgawkach. Inni, milczący już i nieruchomi, zaczynają się rozkładać w zwrotnikowym upale. Ciężko ranni jęczą i skomlą, przekleństwa przeplatają się z pełnymi skruchy modlitwami - straszliwa to noc! 11 września 1542 roku Orellana i jego ludzie dotarli do brzegów Oceanu Atlantyckiego po 260 dniach podróży i po przebyciu z górą czterech tysięcy kilometrów. Niemal w tym samym czasie Gonzalo Pizarro po ciężkim marszu powrócił do Quito z resztą swej załogi - dziewięcioma ludźmi śmiertelnie chorymi i wychudłymi jak szkielety. Już w ostatnim etapie podróży wyprawa Orellany znalazła się w wielkim niebezpieczeństwie; tym razem zagładą groziła nieokiełznana przyroda. Przy ujściu Amazonki następujący nagle przypływ osiąga niebywałą wysokość. Olbrzymi wał wodny nadciąga z szumem, niszcząc wszystko, co napotyka na swej drodze. Ostrzeżeni przez przyjaźnie usposobionych Indian, Hiszpanie zdążyli jeszcze w ostatniej chwili uciec na ląd i przyglądali się, jak potworna fala z hukiem i sykiem opadała. To było niejako ostatnie pozdrowienie dzikiej, nieposkromionej części świata, która dzisiaj jeszcze bynajmniej nie wszędzie toleruje obecność białych ludzi. Orellana udał się następnie do Hiszpanii, aby złożyć sprawozdanie. W 1545 roku wrócił na czele pięciuset ludzi nad Amazonkę szukając krainy złota El dorado. Jak tylu innych po nim, zaginął w czasie tej wyprawy bez śladu. Pochłonął go las, któremu za pierwszym razem z trudem zdołał umknąć. 5 Zanim Athahualpa wydał ostatnie tchnienie pod rękami siepaczy Pizarra, rzucił na obcych straszliwe przekleństwo - tak wierzy lud peruwiański, któremu koniec ten wydał się zbyt szary i za mało dramatyczny. Indianie są jeszcze dzisiaj tak głęboko o tym przekonani, że w Casa Blanca, w pobliżu miejsca stracenia, kobiety noszą tylko czarne suknie - woda, ziemia i powietrze są tu przeklęte. Jest to najprawdopodobniej późniejszy wymysł, tak samo jak nie było słynnego „przekleństwa faraonów", rzuconego rzekomo na badaczy piramid. Legenda ma, być może, źródło w oburzeniu kapitanów Pizarra, którzy ścięcie Athahualpy uważali za mord i plamę na swym rycerskim honorze. Stare przysłowie hiszpańskie: El vencido vencido y el vencedor perdido! („Przeciwnik zwyciężony, zwycięzca zgubiony"), powtarzane przez członków ekspedycji, miało wówczas swą groźną wymowę. Przejmujące dreszczem proroctwa egipskie na ogół nie spełniły się, w Peru natomiast wszyscy, którzy mieli cokolwiek wspólnego z zamordowaniem ostatniego Inki, zmarli rzeczywiście nienaturalną śmiercią. A więc przede wszystkim trzynastu spośród dwudziestu czterech przysięgłych, którzy 3 sierpnia 1533 roku uznali Athahualpę winnym. Mimo najściślejszej tajemnicy Indianie wykryli ich nazwiska, a urządziwszy na nich formalne polowanie zabijali ich kolejno, jednego po drugim. Bogini zemsty nie nasyciła się tym. Gdy tylko Pizarro założył nową stolicę Limę, wybuchła bratobójcza wojna domowa między białymi. Almagro, od dawna obrażony na swego dawnego przyjaciela i wspólnika, gotował się teraz do zadania ciosu. Nie udało mu się jednak pomścić licznych krzywd, których doznał. Zwyciężony w otwartej walce pod murami Cuzco, został uduszony w więzieniu przez zbirów Pizarra. Było to na wiosnę 1538 roku. Francisco Pizarro przeżył Almagra tylko o trzy lata. 26 czerwca 1541 roku napadli go we własnym domu zwolennicy partii Almagra i zamordowali broniącego się zaciekle. To morderstwo było pierwszym ogniwem w łańcuchu ustawicznych wstrząsów, które trwają po dziś dzień na rozległych połaciach Ameryki Południowej. Na Almagrze spełniło się najpierw rzekome przekleństwo Inki. Drugim, którego dosięgła klątwa Athahualpy, był Pizarro. Trzecią ofiarą stała się Hiszpania. Zginęła ona z nadmiaru bogactw - jak legendarny król Midas. Zamiast zwiększać swój potencjał przemysłowy, przyciągać siły robocze i eksportować złoto, ustanawiając w ten sposób konieczną równowagę między importem szlachetnego kruszcu a produkcją krajową, Hiszpania wydała zakaz wywozu złota i srebra, zdławiła własną produkcję wełny i sukna, „ażeby nie pobudzać ludzi do zbytku", a wypędziwszy ze swych granic Maurów i Żydów pozbawiła się najlepszych robotników i najbardziej doświadczonych kupców. Złoto ciągle taniało, chleb drożał. Ludziom wydawało się to niepojęte i widzieli w tym dzieło szatana. Ostatnim wreszcie, którego według wierzeń południowoamerykańskich dotknęła klątwa Inki, był wielki bojownik wolności, Bolivar. Ci, których oswobodził, sami go haniebnie przepędzili. Przejęty głębokim bólem BoIivar wyznał przed śmiercią: „Nie ma wierności w Ameryce Południowej ani wśród jednostek, ani wśród narodów. Ich umowy są bezwartościowe; ich konstytucje to papier i atrament; ich wybory są bitwami; ich wolność jest anarchią, a życie - męką." Te wstrząsające słowa wyrzekł bohater narodowy pięciu państw południowoamerykańskich o kraju, który był jego ojczyzną, któremu zawdzięczał życie i któremu życie swoje poświęcił. Skłonni bylibyśmy niemal uwierzyć w istnienie owych złych mocy, które cesarz Azteków Montezuma i ostatni Inka Athahualpa wezwali na pomoc, by zniszczyć swych śmiertelnych wrogów. Tak, wiemy oczywiście, że to głupota i nierozsądek były przyczyną ich zguby. Ale na kogo bogowie się zawzięli, tego porażają ślepotą, aby obarczył się winą i uwikłał w sieć przeznaczenia. Tak właśnie stało się tutaj - ze straszliwą, bezlitosną logiką. Część piąta DRZEWO GWAJAKOWE I FRANCUSKA CHOROBA Edykt Maksymiliana I przeciwko bluźniercom. - „Zła ospa". - Legenda historyczna i rzeczywistość. - Skąd przybył syfilis? - Astrologiczna przepowiednia nowej choroby. - Drzewo gwajakowe jako środek leczniczy. - Przepis Ulryka von Huttena. - Podróże przez Amerykę Południową. - Jak Standard-Oil zabezpiecza swe pola naftowe. - Ulryk Schmiedel. 1 Tarcza słoneczna toczy się po ołowianym niebie rozżarzona do białości, bezrzęsa jak oko złego demona. Gęste, ciężkie powietrze zawisło nieruchomo wśród domów. Nie słychać żadnego głosu. Chorągiew księcia biskupa zwisa bezwładnie z masztu. Nawet na zamku, wysoko nad miastem i jeziorem, nie czuć (najlżejszego powiewu. Z dolnych dzielnic unoszą się przykre wyziewy. Podczas długotrwałej suszy poziom jeziora obniżył się odsłaniając brzegi pełne ścierwa zwierzęcego i cuchnących odpadków. Powietrze czuć zgnilizną. Poła są spalone. Studnie wysychają. Głębokie cysterny stoją puste. Na chudej szkapie jedzie głód. A w jego orszaku zbliża się złowrogi dusiciel - mór. Panie, zmiłuj się nad nami! Gdyby choć wino obrodziło! Jak często pomogło już w złych czasach. Nie ma lepszego w całej okolicy! Nie tylko dodaje otuchy pijącemu, jest też prawdziwym lekarstwem, oczyszczającym krew i soki. Ach, musujące, dobre meersburskie wino! Jest dzień sobotni. Sierpień. Warkot warsztatów umilkł od południa. Teraz byłaby pora dla kobiet i dziewcząt, dźwięcznego szmeru studzien, plotek i śmiechów oraz tęgiego, ciężkiego zapachu pieczeni, zmieszanego z kościelnym dymem kadzideł i pikantną wonią korzeni indyjskich rozchodzącą się z apteki na rynek. Ale nic z tego! Okna szeroko otwarto, aby wpuścić choć trochę świeżego powietrza. Pełzające nieszczęście lęgnie się szybko- w tępym żarze słonecznym. Rynek i ulice są puste i wyludnione. Ciszę przerywa nagle bicie bębnów. Z zamku schodzi straż biskupia - marsowe chłopiska w szarawarach, w stalowych szyszakach rzucających cień na zuchwałe twarze, z pancerzem na piersi i halabardą w ręce, z ciężkim, dwuręcznym mieczem u lewego boku. Sześć bębnów bije miarowo, strażnicy maszerują rytmicznie, z wieży Dagoberta rozlegają się fanfary, sześć cienkich trąbek wtóruje dudnieniu bębnów. Herold biskupa niesie uroczyście na purpurowej poduszce długi, gruby zwój pergaminu, do którego pięknymi, skórzanymi paskami przymocowana jest wielka pieczęć Maksymiliana I, cesarza rzymskiego narodu niemieckiego. Herold kroczy poważnie pośrodku straży. Jest jeszcze młody, po raz pierwszy sprawuje swój urząd. Przynosi wiadomości z wielkiego sejmu Rzeszy w Wormacji, który obraduje tam od marca 1495 roku. Herold zwilża językiem grube, mięsiste wargi, z dumą uderza się w pierś. Cieszy się, że oto nadeszła jego chwila. Nie wie, co obwieszcza, nie wie, że jest zwiastunem okropnej choroby i że on sam, zanim pół roku przeminie, umrze wyjąc z bólu, oszpecony i pokryty wielkimi, cuchnącymi wrzodami. Jeszcze raz zagrały trąby, jeszcze raz uderzono w bębny, po czym wśród kamienic rozlegają się słowa słynnego edyktu Maksymiliana I przeciw bluźniercom. Cesarz, elektorowie i stany ogłaszają, że surowo karani będą wszyscy wzywający imienia Boga „nadaremnie i niepotrzebnie", jak i ci, co rzucają przekleństwa lub fałszywie przysięgają, znieważają Marię, Syna Bożego i świętych Pańskich! Śmiercią winni być karani, jeśli bluźnią umyślnie, więzieniem i ciężkimi grzywnami, jeśli majestat i chwałę Pana nieumyślnie lub z niedbałej bezmyślności obrażają. Zawsze Bóg karał za te grzechy „głodem, trzęsieniem ziemi, morową zarazą i innymi plagami. Szczególnie w tych dniach naszła ludzi ciężka choroba i zaraza, zwana złą ospą, której przedtem, jak pamięć ludzka sięga, nie było i o której nigdy dotąd nie słyszano, z czego gniew Boga łacnie poznać możemy..." Choć herold mówi wyraźnie i głośno, tylko skrzypliwe charczenie przenika do dusznych komnat wysokich domów, w wąskie uliczki i cuchnące podwórza. Herold podnosi wysoko zwój pergaminu z ciężką, żółtawą pieczęcią z twardego wosku, aby gapie wokoło mogli się przekonać, że dokument jest prawdziwy. „Dane i naszą królewską pieczęcią przypieczętowane w Wormacji siódmego dnia miesiąca sierpnia roku tysiącznego czterechsetnego dziewięćdziesiątego piątego po narodzeniu Chrystusa." Cztery razy wywija herold edyktem cesarskim jak chorągwią w cztery strony świata, po czym straż odmaszerowuje. Dzieci i gapie rozbiegają się, upał kładzie się ołowiem na placu. Wydaje się, jakby nic nie zaszło. Cesarz obwieścił światu nową, nieznaną zarazę, która od roku skrada się podstępnie z krajów romańskich. Słyszano o niej wprawdzie tu i ówdzie już wcześniej, ale teraz stoi u bram. Kiła nawiedziła kraj. W najbliższych tygodniach i miesiącach odbędzie się we wszystkich miastach i wsiach niemieckich to samo, co w Meersburgu, starej posiadłości biskupów Konstancji; herold w otoczeniu doboszy i trębaczy obwieści uroczyście edykt Maksymiliana. Już od dłuższego czasu mówi się o jakiejś tajemniczej chorobie. Jak świadczą współczesne relacje, edykt Maksymiliana wzbudza powszechne zainteresowanie, zwłaszcza zaś ustęp, w którym jest wzmianka o nowej chorobie, o „złej ospie", „francuskiej chorobie" malum frantzos, jak magistrzy i doktorowie zło to w uczonej mowie nazywają. Edykt okazał się skuteczny. Roztropni szambelanowie cesarza, którzy go redagowali, mogą być zadowoleni. Przekleństwa i bluźnierstwa stały się tak powszechnym przyzwyczajeniem, że nawet najżyczliwsze upomnienia pobożnego cesarza nie byłyby wywarły wrażenia na szerokiej pu- bliczności. Zagrożenie karami nikogo nie przerażało. Trzeba było zabarwić edykt jakąś domieszką sensacji, ażeby go w ogóle wysłuchano. Redaktor edyktu robi więc aluzję do zawleczonej z krajów romańskich nowej choroby, która nie była dżumą i nie zawsze kończyła się śmiercią, ale nie znano jeszcze przeciwko niej środków. Według tradycji historycznej syfilis wybuchnął w wojsku króla francuskiego Karola VIII, gdy w r. 1495 na czele swych armii od 22 lutego do 20 maja oblegał Neapol. Tak podają wszystkie niemal podręczniki historii. Ale nie jest to prawdą. Epidemia kiły nie wybuchła podczas oblężenia Neapolu. W kronikach Neapolu i w ówczesnych opisach oblężenia tego miasta, utrwalających wypadki każdego dnia z dokumentarną wiernością, nie znajdujemy najmniejszej wzmianki o epidemii lub choćby o pojawieniu się jakiejś nowej podejrzanej choroby. Wszystkie relacje o tym dziwnym, nieznanym cierpieniu pojawiły się dopiero, gdy Francuzi znajdowali się już daleko od Neapolu, w drodze powrotnej na północ. Było to z końcem maja 1495 roku. W tym samym czasie redaktor edyktu cesarskiego przeciw bluźniercom wspomina już o nowej chorobie. Wynika z tego, że w chwili, gdy cierpienie owo wybuchło we Włoszech, było ono znane już także na północ od Alp. Z tego zaś należy wnosić, że istniało więcej ognisk infekcji. Istnieje w medycynie pogląd, że syfilis jest chorobą pochodzącą z Europy. Występował istotnie w krajach Zachodu, co prawda, w formie ukrytej. Wybuchał zapewne od czasu do czasu, ale wobec wielkich epidemii trądu, dżumy czy „czarnej śmierci" nie zwracano na to schorzenie baczniejszej uwagi. U schyłku średniowiecza sprawa syfilisu przedstawiała się więc podobnie jak dzisiaj sprawa porażenia dziecięcego, które w pewnych częściach Skandynawii istniało zawsze, lub tyfusu, który na Bałkanach i w Meksyku panuje endemicznie, nie przybierając jednak charakteru masowego. Przedstawiciele tego poglądu przytaczają dwa dokumenty wspominające o mai franzoso. Pierwszym jest rękopis włoski pochodzący z 1430 reku, który używa tego określenia, drugim zaś źródło duńskie, według którego „i 1483 kom thenne svare franzoske siuge og krańkhet ibland kristet folk" (w 1483 ciężka francuska zaraza i choroba nawiedziła lud chrześcijański). Jest to oczywiście bardzo interesujące. Dziwne tylko, że nie ma żadnych dalszych wiadomości z owych czasów, że ani starożytność, która miała przecież bardzo doświadczonych lekarzy, ani arabscy lekarze średniowiecza nie wspominają ani słówkiem o straszliwej pladze boskiej. Dziwne, że wszyscy ludzie żyjący w czasie wybuchu tej choroby około roku 1500 opisują ją jako nową, dotychczas nie znaną zarazę. Dlatego słuszniejszą wydaje się nam starsza hipoteza, która już pięćset lat temu określiła syfilis jako chorobę pochodzącą z Ameryki. Wspomniany już ksiądz Las Casas, wielki przyjaciel Indian, pisze w swej Historia de las Indias, że cierpienie to istniało w Ameryce już przed przybyciem białych w formie endemicznej, jak byśmy to dzisiaj określili. Opis swój kończy słowami: „Nikt nie powinien w to wątpić!" W każdym prawie narzeczu indiańskim istnieje osobne wyrażenie na oznaczenie kiły, co jest wskazówką, że czerwonoskorzy znali tę chorobę od dawna. Były to jednakże aż do ostatnich czasów tylko poszlaki, nie dowody. Dopiero kilkanaście lat temu szwedzki profesor Folke-Henschen dowiódł w swej pracy Najdawniejsza historia syfilisu w świetle znalezionych ostatnio szkieletów, że kiła jest istotnie pochodzenia amerykańskiego. Ta najstraszniejsza z chorób wenerycznych atakuje, jak wiadomo, nie tylko miękkie tkanki ciała ludzkiego, lecz wywołuje również poważne zmiany w kościach. Niezawodną oznaką choroby jest corona Veneris, określone zmiany czaszki; zaatakowane części głowy wyglądają, jak gdyby były nadżarte przez robaki. Podobne zmiany występują także w długich kościach ramion i nóg. Są one tak typowe i oczywiste, że można je wyraźnie rozpoznać na szkieletach o ustalonym czasie pochodzenia, znajdowanych w Nowym Świecie na przestrzeni od Ohio w Ameryce Północnej aż po Argentynę i Peru. Szkielety te, datujące się z czasów przedkolumbijskich, dowodzą, że syfilis znany już był w Ameryce przed pojawieniem się tam białych. A więc Las Casas miał słuszność. W Europie przed Kolumbem nie stwierdzono podobnych zmian na czaszkach. Badania, które przeprowadził Amerykanin Elliot Smith na dwudziestu kilku czaszkach pochodzących ze starożytnego Egiptu, również nie wykazały zmian syfilitycznych. W jaki sposób dostał się syfilis do Europy? Czy przez Kolumba? W dzienniku okrętowym „admirał Oceanu" nie wspomina o żadnej nowej chorobie. Ludzie jego powracający do Hiszpanii byli wprawdzie wyczerpani, ale zupełnie zdrowi. Gdyby się byli w Ameryce zarazili, te przy szybkich postępach, jakie choroba wówczas czyniła, byłaby ona już w drodze powrotnej na morzu dała o sobie znać. Nic takiego nie zaszło. Na okręcie, którym dowodzili Pinzónowie, nie wszystko było natomiast w porządku, a pewne stare źródło hiszpańskie twierdzi wręcz, że jeden z Pinzónów oraz liczni członkowie jego załogi zarazili się w Ameryce. Faktem jest, że Martin Alonso Pinzón, kapitan „Pinty", zmarł zaraz po powrocie z Nowego Świata; zresztą relacje o stanie zdrowotności na „Pincie" wykazują luki. Więcej jednak nie wiadomo. Załoga „Pinty" mogła po powrocie ze swej pierwszej podróży zawlec syfilis do Europy. Kolumb przywiózł do Barcelony nie tylko swych marynarzy. Miał na pokładzie także sześciu Indian. Ponieważ na wyspach Bahama, Kubie i Hispanioli syfilis panował endemicznie, byłoby dziwne, gdyby właśnie krew tych sześciu ludzi była wolna od spiroćhaeta pallida. Pewne jest natomiast, że po przyjęciu chrztu ci czerwonoskórzy zostali zrównani z białymi chrześcijanami. Nie było jeszcze wówczas na Zachodzie pychy rasistowskiej; dobrze zbudowani, uprzejmi egzoci byli jako mężczyźni z pewnością bardzo pożądani. Według świadectwa Diaza de Isla, słynnego w swoim czasie lekarza portugalskiego, syfilis wybuchnął w Barcelonie w 1493 roku. Jego nosicielami mogli być owi Indianie Kolumba lub zarażeni członkowie załogi „Pinty". W 1493 roku znano już syfilis w Anglii. Nazywa się on tam infirmity cumm out oj Franche, wczesną wiosną 1495 roku okropna choroba była szeroko rozpowszechniona w Niemczech. Nazywano ją tam, jak wspominaliśmy, malum frantzos. W tym samym czasie Francuzi wracający z Włoch południowych określają nową chorobę jako mai de Naples, chorobę neapolitańską. Włosi narzekają, podobnie jak Niemcy, na mai jrancese, pozostawioną im przez armię króla Francji Karola VIII. W 1496 Polacy klną na grasującą u nich „chorobę niemiecką", w 1499 r. Rosjanie mówią o „chorobie polskiej", a w 1512 mieszkańcy Dalekiego Wschodu aż po Japonię wspominają o chorobie „portugalskiej", namhaniassa. We wszystkich tych wypadkach chodzi o syfilis, określany wszędzie jako nowa, dotychczas nie znana choroba. Po wygaśnięciu średniowiecznej epidemii dżumy pierwszy wybuch syfilisu można chyba tylko porównać z światową epidemią grypy w roku 1918. Nawet straszliwe wybuchy cholery w ostatnim stuleciu nie rozszerzały się tak szybko. Być może, każda epoka posiada jakąś szczególną dyspozycję fizyczną i psychiczną do owych zaraźliwych, błyskawicznie szerzących się chorób. W Niemczech u schyłku XV wieku istniała rzeczywiście chyba pewnego rodzaju predyspozycja psychiczna do syfilisu. Bliski wybuch przebiegającej jak mór, niesłychanie zaraźliwej choroby wenerycznej przepowiadano w licznych kalendarzach znachorskich już w 1483 roku, a więc na dziesięć lat przed jej pojawieniem się. Potwierdzają to liczne współczesne świadectwa. Anno 1484, w dniu św. Katarzyny, 25 listopada nastąpiła koniunkcja Jowisza i Saturna. O ile Jowisz uchodził za gwiazdę przychylną, to Saturna uważano za złowróżbne ciało niebieskie. Ponieważ koniunkcja obu planet nastąpiła pod znakiem Skorpiona, któremu od wieków przyznawano sferę narządów rozrodczych, zapanowało przekonanie, że owo zbliżenie się dwóch wielkich gwiazd przyniesie chorobę narządów rodnych. Dzisiaj wiemy, że zarówno infekcja syfilityczna, jak i przeniesienie grypy wirusowej lub paraliżu dziecięcego to zjawiska racjonalne. Ale dlaczego jeden człowiek ulega zakażeniu, a drugi nie, dlaczego epidemie „oszczędzają" nie tylko poszczególne jednostki, lecz nieraz nawet całe okolice, dlaczego w jednym miejscu choroby te są endemiczne i ukryte, podczas gdy w innym występują i szerzą się w straszliwy sposób - tego i dziś nie wiemy. Możliwe, że odgrywają tu pewną rolę nie wyjaśnione momenty natury psychicznej. Przodkom naszym konkluzje takie były bliższe aniżeli nam, którzy mamy naukowy stosunek do zjawisk tego świata. Dlatego też próbowali zapobiec okropnościom nowej choroby przez spowiedź, posty i modlitwy. W lecie 1506 roku Albrecht Durer, tak pisał do domu z Włoch: „Przekażcie naszemu priorowi moje ochotne służby. Powiedzcie mu, by prosił za mnie Boga, ażeby mnie strzegł, przede wszystkim przed chorobą francuską, albowiem im mniej wiem, tym bardziej się boję, gdyż tutaj wprost każdy ją ma. Wielu ludzi zżera ona tak, iż z tego umierają." Powstał nagle kult specjalnych świętych, którzy mieli chronić przed syfilisem, jak nie znany przedtem Sankt Minus, a obrotni nakładcy zapewniali w przypisach do wydanych przez siebie pięknie ilustrowanych modlitw: „Kto modlitwę tę będzie nosił przy sobie lub odmawiał, ten ustrzeże się przed ospą." Ta profilaktyka duchowa prawdopodobnie nie na wiele się zdała, toteż wprowadzono ogólne przepisy higieniczne, regimina sanitatis, których przestrzegano zresztą podczas każdej epidemii. Obcych wagantów, jeśli zachorowali, wydalano z kraju i eskortowano do granicy. Jeżeli byli osiadli w jakiejś miejscowości, zamykano ich w „domu francuzowym" i miejsce odosobnienia otaczano kordonem sanitarnym. Poza tym unikano zbiegowisk publicznych, palono kadzidło lub jałowiec, płukano usta rano i wieczorem i dokładnie czesano włosy - zabiegi te w czasach normalnych nie były prawdopodobnie powszechnie przestrzegane. O specyficznym leczeniu kiły nie było więc z początku mowy, tym bardziej że nawet nie wszyscy lekarze byli przekonani, że przyczyną choroby są lekkomyślne hołdy Wenerze. A laik wyobrażał sobie nową chorobę i jej genezę w sposób dreszczem przejmujący. Opisał to obszernie tajny sekretarz cesarza Maksymiliana, włóczęga i literat w jednej osobie, Józef Grunpeck, urodzony w 1470 roku. Jako młody człowiek był świadkiem odwrotu pobitej armii francuskiej Karola VIII z Włoch do Szwajcarii, Szwabii, Breisgau i Alzacji. Grunpeck tak pisze: „Wśród żołnierzy jedni byli od głowy do kolan pokryci straszliwymi czarnymi krostami i wyglądali tak odstraszająco, że, opuszczeni przez towarzyszy, w samotności życzyli sobie śmierci. Inni mieli krosty w niektórych tylko miejscach, np. z przodu i z tyłu głowy, na czole, na szyi, na piersiach, na tyłku itd., ale były to strupy tak twarde jako kora drzewna; z bólu rozdrapywali je paznokciami. Jeszcze inni byli na całym ciele pokryci niezliczonym mnóstwem pryszczy. U niektórych wreszcie wyrastały na policzkach, na uszach i na nosie grube, szorstkie pryszcze, jak czopy lub małe rogi, które pękały cuchnąc jak zaraza... Uważano, że obcowanie i mieszkanie razem z nimi, używanie ubrań, łóżek, miejsc kąpielowych lub naczyń stołowych, które były przez nich używane, całowanie, a nawet samo dotknięcie ręką wystarcza, by się zakazić. Starano się nawet unikać rozmowy z tymi chorymi, albowiem wielu ludzi było zdania, że już oddech chorych zatruwa powietrze i czyni ich nosicielami infekcji. Sądzono, że żadna inna choroba tak łatwo się nie przenosi jak ta. Nawet trędowaci nie chcieli mieszkać z syfilitykami w obawie, że zakażą się chorobą gorszą jeszcze niż trąd." Mimo nieznajomości przyczyn i istoty nowej choroby już z początkiem XVI wieku zaczęto stosować kurację polegającą na smarowaniu maścią rtęciową, a obok tego używano przez długi czas jako lekarstwa drzewa gwajakowego. Z początkiem XVI wieku cały świat, starzy i młodzi, chłopi, mieszczanie i szlachcice, książęta i królowie, zakażeni byli syfilisem, toteż import drzewa gwajakowego przynosił wielkie zyski. Lignum sanctum, święte drzewo, z początkiem czasów nowożytnych nazywane także w Europie lignum vitae, rośnie na Florydzie, Antylach, w Gujanie, Wenezueli i Kolumbii, a więc w okolicach, z których prawdopodobnie zawleczono syfilis do Europy. Na skutek wysokiego ciężaru gatunkowego (około 1,5) nawet cienkie drzazgi tego drzewa nie pływają na wodzie, lecz spadają na dno, co uważano za cudowne zjawisko. Ponadto pachnie ono osobliwie, nie pali się jak drzewo europejskie i po spaleniu pozostawia masę lepką jak guma. Średniowiecze uznawało zasadę „odpowiedników". Jak światło rodzi cień, tak Bóg stworzył sobie przeciwwagę w szatanie. Jeśli istnieją moce nadziemskie, to muszą istnieć podziemne. Jeśli syfilis przywędrował z Ameryki, to tam znajduje się też lekarstwo na tę straszliwą zarazę. Toteż gdy w świecie zachodnim pojawiły się pierwsze, nie sprawdzone pogłoski o cudownym działaniu leczniczym, jakie wywiera lignum vitae u chorych na syfilis Indian, cała Europa była przekonana, że teraz wreszcie znaleziono zbawczy lek. Już około r. 1516 pogłoska o działającym cuda drzewie amerykańskim dotarła na dwór Karola V. Lekarz nadworny cesarza Nikolaus Poll otrzymał w tym czasie oficjalne polecenie, aby udał się do Hiszpanii i zbadał działanie nowego środka leczniczego. W 1517 roku Poll ogłosił wyniki swych badań i wykazał, że Indianie posługiwali się tym lekiem i że już 3000 Hiszpanów odzyskało zdrowie przez zażywanie wywaru z drzewa gwajakowego. Jest to nietrafne lub co najmniej przesadzone. Wprawdzie i nasze apteki mają drzewo gwajakowe na składzie i czasami zapisuje się je jako lekarstwo przeciw chronicznym egzemom, reumatyzmowi i podagrze. Działa ono uśmierzająco dzięki zawartości saponiny, która w rozcieńczonym roztworze pobudza żołądek, kiszki i nerki do żywszej przemiany materii. Był to więc lek przeczyszczający, innego działania zapewne nie wywierał. Być może, na skutek sprawozdań, które złożył lejbmedyk cesarza niemieckiego, Franciszek I, król Francji, wyprawił tegoż roku kapitana Jana Belanger de Beserets na obszernym galeonie do Ameryki Południowej, aby przywiózł drzewo gwajakowe. Albowiem Franciszek I także się zaraził. Lekarze próbowali początkowo pięknymi słówkami zbagatelizować pryszcze i wrzody, pokrywające ciało ich pana i króla. Wrzody te szybko się też zagoiły i król nic złego nie podejrzewał. Ale gdy w drugim stadium wystąpił brzydki, cuchnący wyprysk, lekarzom nie pozostawało nic innego, jak powiedzieć prawdę i wyjawić mu, że jest ciężko chory. Wiadomość ta uderzyła w króla jak grom. Według historycznej tradycji Franciszek I domyślił się od razu, od kogo się zaraził; tylko u Madame Ferron, ostatniej swej kochanki, pięknej żony poważanego adwokata paryskiego Ferrona. Malował ją Leonardo da Vinci i dziś jeszcze oglądać można w Luwrze jej portret zwany La belle Ferroniere. Każdy, kto w przestronnych salach muzeum zatrzyma się na chwilę przed obrazem, zrozumie, że król mógł ulec czarowi tej pięknej kobiety. Franciszek I, jak tylu innych królów francuskich, miał szerokie serce. Ale piękną Ferroniere kochał chyba naprawdę i z pewnością ciężko przyszło mu pogodzić się z faktem, że los tak okrutnie go ukarał. Nigdy nie dowiedział się, że chorobę swą zawdzięcza szaleńczemu czynowi zazdrosnego męża. Tajna służba królewska nie odważyła się donieść królowi o tym, o czym wróble na dachu ćwierkały, a mianowicie, że adwokat Ferron świadomie zaraził się w domach publicznych Paryża, aby unieszczęśliwić swą żonę i jej królewskiego przyjaciela. Ferron przeżył swą piękną żonę, która niedługo potem umarła. Swego rywala jednak, niewątpliwie ku swemu ubolewaniu, nie widział umierającego i zjeżdżającego do piekieł. Dopiero w trzydzieści lat później, w 1547 roku, gdy adwokat Ferron dawno już nie żył, Franciszek I zszedł z tego świata jako ofiara kiły. Entuzjastycznym zwolennikiem „drzewa życia" był w Niemczech słynny humanista Ulryk von Hutten, który zachorował i zmarł na kiłę. W swym traktacie wydanym w 1515 roku De guaiaci medicina et morbo gallico („O sile leczniczej gwajaku i o chorobie francuskiej") nie tylko zachwalał skuteczność egzotycznego drzewa, lecz podał także dokładny sposób przyrządzania i aplikacji rzekomego leku. Sposób użycia napisany jest tak przekonywająco, jak gdyby pochodził spod pióra wysoko opłacanych lekarzy-propagandystów nowoczesnych koncernów środków leczniczych. Można by zatem podejrzewać, że Fuggerowie i Welserowie, którzy w kilka lat później wyruszyli do Ameryki, aby szukać na własną rękę złota i importować drzewo gwajakowe, zaangażowali Huttena do układania tekstów reklamowych. Hutten nie wspomina o Welserach ani słówkiem - jego brat stryjeczny Filip von Hutten został, co prawda, później gubernatorem i dowódcą wojsk Welserów w Wenezueli - a Fuggerom, którzy w imporcie gwajaku byli oczywiście również zainteresowani, nieraz nawet dość szpetnie przymawia. Mimo to pewien związek między Huttenem a tym lub innym południowoniemieckim domem handlowym nie jest wykluczony. Dowodzą tego nieprzyjemności, które spotkały Paracelsusa z Hohenheim, jednego z największych lekarzy u progu czasów nowożytnych i twórcę chemii medycznej. Gdy mianowicie w 1529 roku Paracelsus przystąpił w Norymberdze do wydania swej pracy o syfilisie, natrafił na niespodziewany opór. Dziekan wydziału medycznego w Lipsku założył w magistracie norymberskim energiczny protest przeciw poglądom Paracelsusa w sprawie leczenia francuskiej choroby i uzyskał zakaz wydania trzeciej części jego dzieła, choć ono dopiero dopełniało całości i znajdowało się już w składaniu. A dlaczego? Otóż wielki lekarz dał tak dobitny wyraz swemu głębokiemu przekonaniu o bezskuteczności leczenia kiły drzewem gwajakowym i o daremności pokładanych w tym nadziei, że naraziłby na szwank interesy importerów drzewa gwajakowego. Aczkolwiek Paracelsus nie wystąpił wprost przeciwko Fuggerom, być może, rację ma Karl Sudhoff, nestor niemieckiej historii medycyny, twierdząc, że właśnie Fuggerowie byli inspiratorami protestu lipskiego wydziału medycyny. A więc już przed pięciuset laty istniały podstępne machinacje, ukryte wpływy i „kanty", jak za naszych czasów. Wprawiano je w ruch, aby tłumić niewygodne poglądy, można ich było naturalnie także użyć do poparcia akcji przynoszących korzyść importerom. Traktat Huttena zachwalający używanie gwajaku jak najbardziej do tego się nadawał. Przedrukowywano go też wiele razy w wysokich nakładach i rozprowadzano wśród szerokich warstw ludności. Import drzewa gwajakowego, które stosowali podobno ludzie światowej sławy, jak Albrecht Durer i Benvenuto Cellini, przynosił ogromne zyski; nie jest wykluczone, że między Huttenem reklamującym drzewo gwajakowe a Welserami istniały jakieś powiązania. Firma Bartłomiej Welser, zajmująca pierwsze miejsce w handlu zachodnioindyjskim, importowała prawdopodobnie drzewo gwajakowe. Ale ze zbioru dokumentów w archiwum prywatnym barona Welsera nie można tego dowieść z dostateczną jasnością, a materiały hiszpańskie w sprawie Welserów są tylko częściowo zbadane, podobnie jak znajdujący się w Londynie Codex Welserów. Biorąc jednak pod uwagę, że uzyskanie lekarstwa na kiłę było rzeczą naglącą, brak dowodów pisanych nie umniejsza wagi naszej hipotezy. Posunęlibyśmy się prawdopodobnie za daleko, przyjmując, że lignum vitae było jedynym bodźcem, który skłonił Welserów do założenia kolonii w Wenezueli, ale chęć zdobycia leku przeciw kile odegrała tu z pewnością dużą rolę. Oczywista, Welserowie nie mówili na głos o tym, iż są zainteresowani finansowo w przywozie nowego środka leczniczego. Wszak fabrykanci penicyliny i innych nowoczesnych cudownych środków leczniczych takie nie mówią o tym, że chcą nie tylko leczyć i pomagać, ale że równie chętnie inkasują dywidendy. Welserowie uzasadniali swój plan założenia kolonii w Wenezueli zamiarem poszukiwania złota - nie w sposób lekkomyślny na wzór Hiszpanów czy Portugalczyków, którzy w gruncie rzeczy wszystko pozostawiali przypadkowi, lecz z iście niemiecką systematycznością. Z początkiem 1528 r. zawarty został kontrakt między Hieronimem Sailerem, dyrektorem spółki Welserów, a koroną hiszpańską, na podstawie którego Welserowie zobowiązali się do zwerbowania pięćdziesięciu górników niemieckich i do przewiezienia ich do Wenezueli, do założenia tam w ciągu dwóch lat co najmniej dwóch osad po trzysta dusz i do zbudowania trzech fortów. Wykonano to też niebawem. Złota znaleziono wprawdzie niezbyt wiele, jednakże zaopatrywanie owych pięćdziesięciu górników, ich rodzin i niewolników afrykańskich, potrzebnych do utrzymania kopalń w ruchu, okazało się zyskownym interesem. Poza tym już w roku 1529, a więc w rok później, wyszło na jaw, że Welserowie nie ograniczali się tylko do eksploatacji szlachetnego kruszcu i dostaw środków konsumpcyjnych. W kwietniu tegoż roku przyjechał do Wenezueli były lekarz nadworny księcia Kalabrii i króla Portugalii, Francisco de Ulate, aby z ramienia Welserów zorganizować produkcję tajemniczego środka leczniczego. Wiemy o tym tylko od wenezuelskich urzędników korony hiszpańskiej, którzy złożyli swemu rządowi sprawozdanie o tajemniczej działalności Franciszka Ulate i wskazali na to, że w stacji doświadczalnej, założonej przez Niemców w dziewiczym lesie o kilka godzin drogi od wybrzeża, wytwarza się leki. Hiszpańscy radcy dworu w Madrycie zareagowali na to doniesienie z zadziwiającą szybkością. Już 17 lutego 1531 r. zażądali od Welserów, aby przedłożyli próbki tajemniczego medykamentu. Nie wiadomo, o jaki środek leczniczy chodziło. Wiemy tylko, że był to jakiś cudowny lek staroindiański, który uzyskiwano z wywaru kory pewnego drzewa. Ponieważ nie mogło chyba chodzić o korę drzewa chinowego, które rosło wówczas głównie w Peru, nasuwa się przypuszczenie, że Francisco de Ulate wyrabiał balsam gwajakowy. Pogląd ten znajduje w pewnej mierze poparcie w sposobie przyrządzania gwajaku podanym przez Ulryka Huttena, który pisze: „W celach leczniczych przyrządza się ten środek w sposób następujący: Najpierw rozszczepia się drewno na możliwie cienkie drzazgi. Następnie moczy się je w wodzie przez 24 godziny, zarówno drzazgi, jak i trociny, i to w stosunku 1 funt drzewa na 8 funtów wody. Tę mieszaninę gotuje się przynajmniej przez sześć godzin w nowym polerowanym garnku na małym ogniu z rozżarzonych węgli, aż zgęści się do połowy. Szumowinę tworzącą się na powierzchni podczas gotowania zbiera się łyżką i używa do smarowania wrzodów, a sam wywar przepuszcza przez sito i wlewa do płaskiego naczynia. Osad miesza się znowu z ośmiu funtami wody i jeszcze raz przegotowuje. Ten cienki wywar pije się podczas jedzenia, a tęższy zażywa się jako lekarstwo. Jest on alfą i omegą, punktem ciężkości całej kuracji i leczy z owej choroby." Sposób przyrządzania gwajaku podany przez Huttena pokrywa się dokładnie ze sposobem Francisca de Ulate, przekazanym nam przez hiszpańskich urzędników koronnych. Ta zgodność, jak i paląca wówczas potrzeba znalezienia leku przeciwko kile pozwalają na domysł, że chęć znalezienia remedium na straszną chorobę weneryczną przyczyniła się do założenia pierwszej niemieckiej posiadłości zamorskiej. 2 Drzewo gwajakowe nie było oczywiście jedynym bodźcem, który skłonił Welserów do założenia swych faktorii w Wenezueli. Ale jest godne uwagi, że już w 1534 roku, a więc w kilka lat później, przestawili oni zupełnie kierunek swej polityki handlowej. Zmarł Hutten i bardzo wielu innych ludzi zeszło z tego świata na „francuską chorobę". Lignum vitae nie pomogło. Ugruntowało się przekonanie, że nie jest ono owym wymarzonymi lekarstwem na syfilis. Zbyt tego środka sprawiał coraz więcej trudności i to doprowadziło zapewne do zmiany stosunku Welserów wobec kolonii założonej w Nowym Świecie. Porzucono plantacje, osady podupadły, pozostało tylko Coro i nieco dalej na zachodzie położone Maracaibo, nie zajmowano się więcej poszukiwaniem i wydobywaniem złota. Welserowie i ich kapitanowie dokładali natomiast wszystkich sił, by posunąć się w głąb nieznanego ładu. Właśnie wtedy Pizarro zdobył państwo Inków. Saga o „Dorado", tajemniczej krainie złota, była na ustach wszystkich, kusiła perspektywa, aby za poniesione wysiłki znaleźć ekwiwalent w niezmierzonych dziewiczych lasach, ciągnących się poza wąskim skrawkiem wybrzeża. Gubernatorowie Welserów mają wolną rękę, jeśli chodzi o ekspedycje i wyprawy zwiadowcze. W latach 1536 do 1546 puszcza nad Orinoko została tak dokładnie zbadana, jak podówczas żadna chyba inna okolica Ameryki Południowej. Wśród owych gubernatorów znajdował się Filip von Hutten, brat stryjeczny sławnego Ulryka. Byli to ludzie niespokojnego ducha, którzy stanowisk swych nie uważali za synekury i nie mieli bynajmniej ochoty siedzieć w miejscowościach nadmorskich jako urzędnicy administracyjni lub prezydenci policji, podczas kiedy eoureurs de bms przemierzali wolne obszary dzikiej puszczy i mogli istotnie odkryć sławne „Dorado". Wiodła ich żądza przygód i tęsknota do niezmierzonej dali, do nich wszystkich więc odnosi się to, co Filip von Hutten pisał wówczas z Wenezueli do „Szlachetnego i Czcigodnego" Bernarda von Huttena: „Bóg mi świadkiem, że nie żądza złota skłoniła mnie do tej podróży, lecz tylko szczególna chęć, jaką od dawna żywiłem. Zdaje mi się, że nie umarłbym w spokoju ducha, gdybym nie był przedtem zobaczył Indii - i zaiste, nie żałuję tego. Toteż proszę Was, byście nie mieli mi za złe tej podróży i pozdrowili ode mnie mateczkę moją i siostrę..." Urzędnicy Welserów, zamiast pozostać spokojnie na wybrzeżu i uprawiać handel pomnażając zyski swych pracodawców, pewnego dnia znikali wyruszając na większe lub mniejsze, lecz przeważnie wojownicze wyprawy do lasów w głąb lądu. Często przez wiele lat nie było ich w faktorii, po czym pewnego dnia ku zdziwieniu osiadłych kolonistów wracali - obdarci, w łachmanach, nie znalazłszy „Dorada". Często też przepadali na zawsze. Las ich pochłaniał. Dla późniejszego obserwatora pierwsze miejsce wśród kapitanów welserowskich zajmuje bezspornie Mikołaj Federmann. Pochodził on z poważanej rodziny i nie wiemy, co zawiodło go za morze. Gdy w 1529 roku wybór Welserów padł na niego jako na kapitana korpusu ekspedycyjnego do Wenezueli, miał 23 lub 24 lata i był zapewne gotów pójść śladem Corteza, którego sprawozdania wówczas właśnie ukazały się w druku. Już w końcu tegoż roku Federmann przybył na Haiti i w początku marca 1530 roku znajdował się w Wenezueli. Zaledwie pół roku później, bez. doświadczenia i znajomości życia kolonialnego i warunków tropikalnych wyruszył ze 126 Hiszpanami i 100 Indianami w swą pierwszą wyprawę w głąb Ameryki Południowej. Miał nadzieję, że dotrze do legendarnego Orinoko, a może nawet do owego, morza południowego, które piętnaście lat temu odkrył Balboa. Panowało wtedy mniemanie, że morze południowe wrzyna się na wschodzie głęboko w kontynent południowoamerykański Federmann spodziewał się, więc, że z Wenezueli można je osiągnąć bez większego trudu. Gdyby młody podróżnik owego 12 września 1530 roku, kiedy to wyruszył z miasta portowego Coro, miał to doświadczenie, które nabył później, nie byłby z pewnością podjął swego marszu z tak lekkim sercem. Wyprawa skończyła się oczywiście niepowodzeniem. Po dotarciu do Rio Cojex i poprzez Acarigua do stepów trawiastych nad Rio Portugeza Federmann był już w połowie marca 1531 z, powrotem w Wenezueli przywożąc z sobą 9586 peso w złocie w jukach swych zwierząt pociągowych, kupę landskaeehtów wyczerpanych chorobami tropikalnymi i pełny zasób wiadomości i doświadczeń tak co do geograficznych właściwości obszarów położonych w głębi Ameryki Południowej, jak i co do techniki podróżowania w dżunglach tropikalnych. Poza tym wiedział teraz, że następnym razem musi skierować się na zachód, a nie na południe. Najcenniejszą jednak rzeczą, którą przywiózł ze swej pierwszej podróży, był chyba odpis relacji, którą notariusz towarzyszący każdej wyprawie sporządzał dla rządu hiszpańskiego. Relację tę Federmann przełożył na język niemiecki i książka ta, Indianische Historia („Historia indiańska"), wydrukowana w 1557 roku, jest jednym z pierwszych niemieckich dzieł podróżniczych. Znajdują się w niej między innymi dwie wiadomości specjalnie nas interesujące. Najpierw opowiada Federmann, że w południowoamerykańskiej puszczy krążyły wśród krajowców pogłoski, że biali, brodaci przybysze są „synami słońca", a następnie podaje z własnych obserwacji, że wśród bagien Wenezueli żyją Pigmeje, karły, dochodzące tylko do czterech lub pięciu piędzi wzrostu. Wiadomość ta uchodziła przez długi czas za zwykłe upiększenie opisu. W świetle ostatnich badań wydaje się jednak możliwe, że zbadane przez niego okolice Ameryki Południowej były dawniej istotnie zamieszkałe przez ludność o karlim wzroście. W roku 1536 Federmann wyruszył na drugą wyprawę badawczą, tym razem uwieńczoną powodzeniem. Udało mu się nie tylko przejść piekło dżungli, ale po przekroczeniu Aranca i Rio Meta przeszedł na wysokości 4000 metrów przełęcze Kordylierów i dotarł do Bogoty, głównego ośrodka kultury Indian Chibcha. Było to na wiosnę 1539 roku. W Bogocie Federmann zastał już białych, a mianowicie konkwistadora Ximenesa de Quesado, który z Kolumbii popłynął rzeką Magdaleną w kierunku południowym i już w 1537 roku przybył do Bogoty. Równocześnie z Federmannem zjawia się z południa, od strony Quito, także Hiszpan Sebastian de Benalcazar, mąż zaufania Pizarra, poszukujący tajemniczej krainy złota, „Dorado". Trzej awanturnicy, którzy tak niespodzianie się zetknęli, dobywają już szpad - opanowują się jednak i zawierają porozumienie, w myśl którego korona hiszpańska ma rozstrzygnąć o granicy między Wenezuelą, Kolumbią a Quito. Wszyscy trzej wyjeżdżają do Hiszpanii, Federmann przybywa następnie do Niemiec i tam z końcem 1541 roku umiera na skutek choroby tropikalnej. Nie odnaleziono dotychczas relacji z jego drugiej podróży; wiemy tylko z obcych źródeł, że on pierwszy przemierzył wszerz Amerykę Południową i przebył Andy ze wschodu na zachód. Nie zachowały się bliższe wiadomości o żadnych prawie wędrówkach podejmowanych w owym czasie przez innych kapitanów, jak Ehinger, Hohermuth. Tylko ostatnie wyprawy opisał, bardzo co prawda lakonicznie, Filip von Hutten, wówczas jeszcze zwyczajny oficer, w listach do swych rodziców i krewnych. Dają one wyobrażenie o trudach, z jakimi wyprawy te były połączone: „Wróciliśmy do Córo 27 marca 1538 roku. Ludzie od dawna mieli nas za zmarłych, toteż podzielili między siebie lub sprzedali nasze ubrania i inną naszą własność, którą pozostawiliśmy. Nic też w tym nie ma dziwnego - wszak przez trzy lata nic o nas nie słyszeli. Hohermuth wrócił ze swej podróży z 80 pieszymi i 30 konnymi, żaden z nich nie był lepiej odziany niż pogańscy Indianie, którzy chodzą zupełnie nago. Spośród czterystu, którzy wyruszyli, żyło stu dziesięciu. Bóg tylko wie, co ci biedacy podczas trzech lat wycierpieli. Strach zbiera, gdy wspomnieć, jakie podczas tej wyprawy musieli jeść plugastwo, np. węże, żaby, jaszczurki, robaki, żmije itp. Niektórzy jedli też wbrew naturze - ludzi. Znaleziono jednego, który razem z różną zieleniną ugotował ćwierć dziecka. Z powodu tego przeciwnego naturze jedzenia, a także z powodu leżenia na deszczu, słońcu i wietrze biedni ci chrześcijanie tak zmarnieli, że było wielką łaską Boga, jeżeli któryś z nich uszedł z życiem." Mimo złych doświadczeń, jakie jego towarzysze poczynili w służbie Welserów, Filip von Hutten niedługo wytrzymał na wybrzeżu. Z synem szefa firmy Welser, młodym Bartłomiejem Welserem, wyruszył niebawem znowu na wyprawę w głąb lądu, z której ani on, ani jego towarzysz już nie powrócili. Zostali skrytobójczo zamordowani przez Hiszpanów, patrzących zawistnym okiem na konkurencję Niemców. Ich śmierć przypieczętowała też los całej akcji. Utrata spadkobiercy firmy była zbyt wielką ofiarą złożoną w imię interesu, którego wartość przedstawiała się w ogóle dość problematycznie. Do roku 1555 kolonia pozostawała wprawdzie nominalnie jeszcze pod zwierzchnictwem Welserów, potem jednak przypadła w udziale Hiszpanom. Lecz i korona hiszpańska nie miała szczęścia w Wenezueli. Udało się jej zawładnąć jedynie przybrzeżnymi skrawkami dzikiego lądu. Każdego, kto próbował wedrzeć się w dziewicze lasy, zasypywał grad złowrogich strzał. Tak jest zresztą do dnia dzisiejszego. Wielkie koncerny eksploatujące naftę w Wenezueli zdobyły wprawdzie część dżungli, kilometr po kilometrze, ale znajdują się w stanie nieustannej i zaciekłej wojny z właściwymi panami tego obszaru - Indianami Motilon. Jeszcze przed kilku laty byli oni ludem nieomal legendarnym. Nie wiedzieliśmy o nich nic bliższego, kto się z nimi zetknął, tego znajdowano później nieżywego z sercem przeszytym strzałą. A rozgrywało się to i rozgrywa zaledwie o dwie godziny drogi samochodem od Maracaibo, drugiego co do wielkości miasta Wenezueli i właściwego centrum naftowego tego bogatego kraju. Sto dwadzieścia kilometrów dalej na południo-zachód biały człowiek nie ma już absolutnie nic do roboty. A właśnie tam, w sercu kraju Motilonów, znajdują się, jak twierdzą geologowie, bogate złoża nafty, złota i miedzi. Oczywiście stale ponawiane są próby dobrania się przemocą, podstępem lub perswazją do skarbów Motilonów. Ostatnim, który odważył się tam dotrzeć, był etnolog Preston Holder, wysłany przez amerykański Instytut Historii Naturalnej. Zaopatrzony w polecenia do Motilonów przez sąsiednie półcywilizowane szczepy, wyruszył z bogatymi darami na początku 1953 roku łodzią motorową w górę rzeki do obszaru wojowniczych Indian. Podróż szła zrazu gładko. Pozwolono mu wyjść na brzeg, mógł też u brzegów rzeki złożyć swe podarunki - noże, tytoń, płótno. Ale gdy rankiem zapuścił motor, by ruszyć w dalszą drogę, spadł na białych deszcz syczących strzał. Łódź była silnie opancerzona, nawet iluminatory były z kuloodpornego szkła. Mister Holder znał Motilonów. Przez noc wyskubali płótno, otrzymanymi w ten sposób nićmi przymocowali podarowane noże do strzał i sporządzili bardzo niebezpieczną broń. Ekspedycję amerykańską ostrzeliwano czasem z większej odległości, aniżeli wynosił zasięg łuku lub kuszy, potwierdzała się więc pogłoska, krążąca wśród stacji misyjnych na przedpolach Maracaibo, że Motilonowie rozporządzają przenośnymi katapultami. Motilonowie byli chyba Indianami szczególnego pokroju. Nie ma dowodów, aby jakikolwiek inny szczep indiański od Cieśniny Beringa aż do Ziemi Ognistej używał dalekosiężnych katapult. Tylko wpływy europejskie mogły przywieść Indian do posługiwania się bronią, która - choć nie wynaleziona przez nich - odpowiadała jednak ich kulturze technicznej. Katapulty napięte strunami z kiszek, których dostarczały zwłoki każdego zwierzęcia, zaopatrzone w trzcinowe strzały, przynoszone w dowolnej ilości z dziewiczego lasu przez kobiety i dzieci - to była broń techniczna niezawodna, a jej uzupełnienie nie przedstawiało trudności. Gdy Wikingowie grenlandzcy zakładali swe osady w Massachusetts, akcja ich utknęła na martwym punkcie głównie z powodu trudności w dowozie broni. Ostrych mieczy, które nie nadawały się już do użytku lub zaginęły, nie można było zastąpić innymi. Każda siekiera, każdy metalowy grot, jaki wpadł w ręce Indian, był bezpowrotnie stracony. A ponieważ w rozwoju technicznym z reguły nie ma odwrotu, ponieważ ludy należące do kultury metalowej nie cofają się do epoki kamiennej, Wikingowie musieli opuścić swe osady amerykańskie. Motilonowie dowiedli, że posiadają zdrowy instynkt! Nowoczesną broń - granaty ręczne, karabiny maszynowe, karabinki, rewolwery, które nieraz zdobywali - pozostawiali spokojnie na miejscu. Nigdy żaden z nich nie próbował posługiwać się ową technicznie o tyle skuteczniejszą bronią. Zadowolili się strzałami, łukami i katapultami. Było to niezmiernie osobliwe i stało w jaskrawej sprzeczności z zachowaniem się wszystkich innych ludów indiańskich. Toteż nikt nie dziwił się w Maracaibo, gdy jakiś misjonarz chrześcijański po powrocie z puszczy opowiadał, że Motilonowie są białymi Indianami. Nikt zresztą nie widział żadnego członka tego szczepu. Misjonarz powtarzał tylko to, co mu opowiadali brązowi wychowankowie z puszczy. A w dziewiczych lasach wszystko było możliwe, nawet to, co opowiadali sobie szeptem ludzie z Maracaibo, że w dżungli żyją potomkowie dawnych landsknechtów niemieckich, owych zbrojnych jeźdźców, którzy niegdyś pod dowództwem Filipa Huttena, Mikołaja Federmanna i Hansa Hohermutha zaginęli w dziewiczych lasach. Zabili oni podobno mężczyzn wrogich szczepów indiańskich, pożenili się z ich kobietami i w ten sposób stali się praojcami białych Indian, o których ciągle przebąkiwano. Wielkie spółki naftowe nie zwracały uwagi na tę gadaninę. Gdy „Standard-Oil" stwierdziła, że robotnicy i inżynierowie padają jeden po drugim ofiarą ostrych strzał Motilonów, trafiających z odległości ponad 300 metrów - porzuciła zrazu eksploatację pola naftowego Santa Ana. Ale powróciła w porze deszczowej, w czasie której Motilonowie wędrują z lasów nizinnych w okolice górskie, położone na granicy między Wenezuelą a Kolumbią. Powróciła z długimi kolumnami drwali, buldożerów i traktorów, z drutem kolczastym i wielkimi reflektorami. Robotnicy, pracując dniem i nocą, wykarczowali olbrzymie, wielokilometrowe przestrzenie lasu, obwiedli je drutami naładowanymi prądem elektrycznym, ustawili szkielety wież wiertniczych. Gdy po ustaniu deszczów Motilonowie wrócili, rozpościerała się przed nimi szeroka, otwarta równina, oblana w dzień i w nocy jasnym światłem i strzeżona przez strzelców zaopatrzonych w lunety. Brzmi to tak nieprawdopodobnie, że pragniemy przytoczyć źródło, z którego wiadomość tą zaczerpnęliśmy. Jest nim wychodzący w Hamburgu dziennik „Die Welt", który otrzymał ją od swego korespondenta z Machiąues w Wenezueli w jesieni 1953 roku. 3 W tym samym czasie, gdy akcja Welserów zaczęła chylić się ku upadkowi, znajdował się dalej na południu w tejże części świata Niemiec, który nie miał wprawdzie tak głośnego nazwiska jak syn Bartłomieja Welsera, ale za to szczęśliwie uniknął losu potomka tego zacnego rodu, po powrocie zaś do ojczyzny opisał swe przeżycia w niezwykle interesującej książce. Był to Ulryk Schmiedel, syn burmistrza miasta Straubing w Bawarii. Ulryk Schmiedel był w najdziwniejszy sposób spokrewniony z owym Hansem Schiltbergerem z Freysing koło Monachium, który w 1394 roku, a więc prawie sto pięćdziesiąt lat przed synem burmistrza ze Straubing,. wyruszył jako giermek rycerza Lienhardta Reichartingera w pole przeciw poganom i w trzydzieści dwa lata później, w 1427 roku, jako człowiek prawie pięćdziesięcioletni, powrócił do domu z niewoli wojennej w dalekich krajach Wschodu. Nie łączy tych ludzi pokrewieństwo rodowe ani nawet wspólność losu. Jeden z nich był jeńcem najpierw u Turków, a potem u Mongołów i Rosjan, drugi zachował wolność i podlegał tylko swemu własnemu prawu. Co tych ludzi czyni tak do siebie podobnymi, to zgodność ich typów. Obydwaj przedstawiają specyficzną formę odkrywcy wolontariusza, który wyrusza w daleki, obcy świat, nie wspomagany przez państwo i nie jako rzecznik korony, lecz samotny, zdany całkowicie na siebie i nie obowiązany do zdawania komukolwiek sprawy ze swoich czynów. Wolontariuszem był Schiltberger i Ulryk Schmiedel. Byli nimi także Engelbert Kampfer, który w XVII wieku zgłębił tajemnice Japonii, Hornemann, który z końcem XVIII wieku zbadał Saharę, Ludwig Leichhardt, który w XIX wieku przeszedł wszerz Australię. Daje to ich przeżyciom niesłychaną barwność, ale nierzadko znikali oni, ginęli i marli pewnego dnia bez śladu wraz ze swymi zapiskami i spostrzeżeniami. Toteż często nic o nich nie wiemy. Tylko tu i ówdzie zachowało się samo nazwisko, jak na przykład magistra Johannesa, który pod admirałem portugalskim Cabralem pełnił w roku 1500 służbę jako pilot i oficer nawigacyjny podczas odkrycia Brazylii, Hansa Mayra i Baltazara Sprengera, którzy w latach i 1505-1506 popłynęli z Franciszkiem Almeidą do Indii. Do nich należą marynarze Hans Barge i Hans Aleman, którzy wzięli udział w podróży Magellana dookoła świata, i wreszcie kapitanowie Welserów, o których wspominaliśmy. Z początkiem XVII wieku spotykamy nazwisko syna patrycjuszowskiego z Augsburga, Ferdynanda Crona. Jako ekspert od spraw wschodnioazjatyckich i generalny dyrektor Filipa II hiszpańskiego zorganizował on dla korony Aragonii i Kastylii handel między Indiami Przedgangesowymi a Chinami i zapewnił w nim Hiszpanom przodującą rolę. Sto kilkadziesiąt lat później uczynił to samo dla Portugalii Feliks von Oldenburg, który od 1753 roku prowadził z polecenia króla Portugalii handel portugalski z Indiami i Chinami i był przez dziesięć lat koronowanym królem Sumatry, Makao i Moluków. Pomo to nie wiemy prawie nic o tych ludziach. Albowiem na wyprawy wyruszały zawsze tylko jednostki. Z zachowanej przypadkowo statyki dowiadujemy się, że z 94 okrętów, które w październiku i listopadzie 1597 roku wpłynęły na Gwadalkwiwir, prawie połowa pochodziła z portów niemieckich, a spośród pasażerów jedna trzecia część z Hamburga. Być może, ten wysoki udział Niemców był w innych latach, zwłaszcza w sprzyjających porach roku, nie mniejszy. Wyprawę, w której wziął udział Ulryk Schmiedel, finansowali w znacznej mierze Welserowie. W składzie floty dowodzonej przez don Pedra Mendoza, szambelana Karola V, znajdował się okręt, na którym faktor Welserów Heinrich Peime zgromadził część stu pięćdziesięciu niemieckich uczestników podróży. Wśród nich znajdował się prawdopodobnie że młody Ulryk Schmiedel. Czternaście okrętów z 1500 Hiszpanami i 150 Niemcami wypłynęło z Sewilli na morze 1 września 1534 roku. W kilka miesięcy później, więc już w 1535 roku, kotwice okrętów zaryły się w dno u ujścia rzeki La Plata. Tu zaczyna się relacja Schmiedla o kraju Indian Chibcha, w którym założono miasto Buenos Aires. „Znaleźliśmy wioskę indiańską, gdzie mieszkało około 2000 mężczyzn, którzy nazywają się Zechuruas. Gdy tam przybyliśmy, rzucili się oni do ucieczki i opuścili wioskę z żonami i dziećmi, tak że nie mogliśmy ich leźć. Ten lud indiański chodzi całkiem nago, a kobiety ich osłaniają srom małą bawełnianą szmatką od pępka do kolan. Tam zbudowaliśmy miasto, nazywało się Bonas Ayers, co znaczy «dobre powietrze>>. I budowano dookoła mur ziemny wysoki na pół włóczni; mur miał trzy stopy szerokości, ale co dzisiaj zbudowano, to nazajutrz znowu się zapadało. Lud nie miał co jeść, umierał z głodu i był bardzo biedny. Zdarzyło się, że trzej Hiszpanie ukradli konia, zjedli go potajemnie, a gdy się to wydało, schwytano ich i wśród ciężkich mąk zmuszano, ażeby się przyznali, po czym skazano ich na szubienicę i wszystkich trzech powieszono. W nocy przyszli pod szubienicą inni Hiszpanie, odrąbali powieszonym uda i wykroili z nich kawałki mięsa, by zaspokoić swój głód. Pewien Hiszpan zaś zjadł swego brata, który umarł w mieście Bonas Ayers." Kto dzisiaj, wiosną, przy pełni księżyca, słyszy brzdąkanie mandolin, zawodzenie jazzu i piosenkę: Buenos Aires, mi tierra querida, Buenos Aires, la perla del Plata, temu serce bije żywiej z miłości do tego kraju, do tej perły nad srebrzystą rzeką. Przed 450 laty nikomu zapewne nie wpadłoby na myśl nazwać perłą marny fort na bagnistych mieliznach u ujścia La Platy. Niebezpieczną sytuację pogarszały jeszcze bardziej ustawiczne napady Indian, tak że Mendoza wysłał w górę rzeki korpus pomocniczy złożony z trzystu ludzi na siedmiu brygantynach wiosłowych, który miał postarać się gdzieś o żywność. Hiszpanie nie mogli nic przeciwstawić taktyce Indian polegającej na tym, że z chwilą zbliżania się białych palono wsie i pola i z całym dobytkiem uciekano w lasy. Połowa korpusu hiszpańskiego zginęła z głodu, reszta wróciła śmiertelnie wyczerpana do Buenos Aires. Za radą Schmiedla Hiszpanie zmienili teraz sposób postępowania. Nie usiłowali już podbić kraju, lecz pozyskać dla siebie przychylność jego mieszkańców. Nowa taktyka wydała wkrótce pożądane owoce. Hiszpanom udało się przekonać o swych pokojowych zamiarach szczep Timbów. Mimo to położenie było tak krytyczne, że Mendoza postanowił zaniechać wszelkiej dalszej akcji. Do owej chwili włożył około 4000 dukatów w poszukiwanie nie odkrytej krainy złota i nie chciał nic więcej inwestować. Opuścił swoich ludzi i w 1538 roku powrócił do Hiszpanii. Schmiedel jednak nie upadł na duchu. Pozostał przy garstce skazańców i choć nie był oficerem, został jednym z ich przywódców. Obok talentów dyplomatycznych, które okazały się nieraz skuteczne w stosunkach z Indianami, umiał też, gdy zaszła potrzeba, nieźle się bić. A po dobremu nie zawsze można sobie było z Indianami poradzić. Zwłaszcza z hardymi Indianami Charrua dochodziło nieraz do poważnych starć, dopóki nie pojęli, że nie sprostają błyskawicy i gromowi białych. Wyobrażenia o Indianach i ryciny, które wówczas rozpowszechniano w ulotkach i innych popularnych publikacjach, były w znacznej mierze oparte na opisach Ulryka Schmiedla. Przytoczymy tu jeden z nich: „Bronią ich są toporki długie na pół włóczni, ale nie tak grube, a z przodu mają umocowaną halabardę z krzemienia; item mają pałkę za pasem, długą na cztery piędzie, zakończoną kulistym zgrubieniem. Każdy Indianin ma również 10 lub 12 drewienek, długich na dobrą piędź, zakończonych ostrym, szerokim zębem rybim. Ząb ten kraje jak nożyce. A teraz zrozumcie, co z tym robią i do czego tego potrzebują. Najpierw walczą wspomnianymi toporkami, potem rzucają pałkę wrogowi pod nogi, ażeby upadł na ziemię. Następnie odcinają mu zaraz głowę zębem rybim. Zważcie jednak, co Indianin robi dalej z głową ludzką i do czego jej potrzebuje. Gdy zdarzy się sposobność po potyczce, bierze taką głowę i zdziera z niej skórę razem z włosami przez uszy, po czym bierze skórę razem z włosami i przechowuje ją, aż wyschnie. Potem bierze wyschniętą skórę i wkłada ją na żerdź, którą na pamiątkę wbija przed swoim szałasem, tak jak u nas rycerz lub hetman stawia w kościele zdobyczny proporczyk." Zwyczaj polowania na głowy i skalpowania Schmiedel komentuje przez porównanie ze stosunkami rycerskimi w Niemczech - naszym zdaniem, nie bez odcienia ironii - ale nawet ten obyty z okrucieństwami żołnierz oburza się na brutalność, z jaką Indianie Charrua zwykli obchodzić się ze swymi kobietami. Tak więc mężczyźni zjadają je po prostu, gdy się im sprzykrzą. Nie dość na tym - mężczyzna urządza przy tej sposobności „wielki bankiet, jaki u nas wyprawia się z okazji wesela. Stare kobiety pracują w polu, póki nie umrą." Przypomina to grozą przejmujące bajki, w które tak obfituje dawna literatura o odkryciach geograficznych. Ale relacje o upośledzeniu społecznym kobiet posiadamy także z licznych innych źródeł. Gdy król Nore, jeden z naczelników plemienia Chibcha w Kolumbii, złożył oficjalną wizytę dowódcy hiszpańskiemu, którego korona ustanowiła tam gubernatorem, przyprowadził z sobą cztery kobiety. Dwie z nich, rozciągnięte na ziemi, służyły mu za łóżko, trzecia za poduszkę, a czwarta - za prowiant! Została zjedzona przez swego pana i króla. Schmiedel pisze też o ich sposobie obchodzenia się z jeńcami wojennymi: „Tuczą jeńców bez względu na płeć, jak w Niemczech tuczy się świnie." I to, jak wiemy, odpowiada faktom. Jeńców pożerano nie tylko dlatego, że mięso ludzkie uchodziło za szczególnie smaczne - kanibalizm miał często tło nie tyle gospodarcze, ile religijne. Wywodził się z mistycznej wiary, że wchłonięcie we własne ciało innej walecznej istoty ludzkiej wzmacnia siłę zwycięzcy. Siła bojowa Indian natomiast budzi szacunek Schmiedla. Palisady, wilcze doły i wysokie szańce ochraniają ich twierdze; biali muszą je najpierw porządnie ostrzeliwać, zanim przypuszczą do nich szturm. W otwartym boju Indianie dokonują czynów, które zdumiewają nawet obytego z wojną landsknechta. Schmiedel przemierzył kraj wzdłuż i wszerz, dotarł w głąb Mato Grosso, do Peru, w górę i w dół Parany i Paragwaju, przedzierał się wiele tysięcy kilometrów przez zielone piekło Ameryki Południowej. Pomacał w założeniu faktorii Corpus Christi i Asunción, był nie tylko żołnierzem, ale także osadnikiem, budowniczym okrętów, przepłukiwaczem złota, handlarzem niewolników. Prawie dwadzieścia lat przebywał w Ameryce Południowej. Ulryk Schmiedel w końcu lipca 1552 r. wrócił do ojczyzny. Z ludzi, którzy niegdyś przybyli z Mendozą, pozostało przy życiu tylko pięćdziesięciu. Postarzeli się i posiwieli po straszliwych przejściach owych lat. Ta garstka na wpół zagłodzonych mężczyzn marszami przez cały kon- tynent, aż do ściany Andów i daleko w głąb Peru, utorowała Europie drogę do zdobycia i opanowania tego wielkiego, urodzajnego, bogatego kraju. Część szósta ZMORA SZKORBUTU O wartości kiszonej kapusty dla nawigacji. - Admiralicja nakazuje dietę witaminową.- Ogrody warzywne na oceanie. - Pasta bulionowa. - James Cook. - Łzy królowej Purei. W Polinezji nie płacze się z miłości. - Tahiti, „świątynia Erosa". - Przejście Wenus przez tarczę słoneczną w r. 1769. - Gwoździe jako drobna moneta miłości. - Zasadzone gwoździe i pieczone nożyce. - Gdzie leży terra australis? - Zupa z kangura. - Lądowanie w Batawii i powrót do Anglii. - Matangowie. - Dlaczego nie ma w Polinezji grupy krwi B? - Rośliny użytkowe i zwierzęta domowe z Indonezji. - Kto przywiózł bataty? - 26 chromosomów bawełny. - Cook wybiera się znów na Morza Południowe. - Wypad do Antarktydy. - Tajemnica „ryczących czterdziestek". - O sztuce jeżdżenia na falach. - Jak żegluje się na łodziach z pływakiem równoważnikowym? - Pobyt na Wyspie Wielkanocnej. - Autodafe ojca Eyraud. - Pismo Wyspy Wielkanocnej odszyfrowane? - Cook opiera się wdziękom niewieścim. - Wyprawa na lodowate południe. - Powrót do Anglii i trzecia podróż. - Pierwsze chronometry na pokładzie. - Odkrycie Wysp Hawajskich. - „Brytyjska choroba". - Gdzie znajduje się droga morska na Atlantyk? - „Piwo" z pędów jodły. - Śmierć Cooka. 1 W podręcznikach geograficznych naszych czasów znajdujemy po dziś dzień twierdzenie, że zbadanie Pacyfiku, największego morza świata, nastąpiło późno, gdyż dopiero wynalazek chronometru i sekstansu lustrzanego na początku XVIII wieku umożliwił osiągnięcie tego celu. To słuszne, a zarazem z gruntu fałszywe. Albowiem Ocean Spokojny zbadano i udostępniono dla żeglugi nie dzięki tym postępom nautyczno-technicznym, lecz dzięki - kiszonej kapuście i paście bulionowej. Może się to wydać paradoksalne i mało wiarygodne, ale w gruncie rzeczy zbadanie Pacyfiku było problemem nie tyle nawigacyjnym, ile raczej dietetycznym. Dowodem tego jest postępowanie Hiszpanów. Aż do połowy XVIII wieku płynęli oni świadomie z Nowego Świata najkrótszą drogą do swych posiadłości na Filipinach. Każda niedokładność w odczytaniu kompasu, każda burza oznaczała poważne niebezpieczeństwo, gdyż mogła zapędzić okręt w owe strefy ciszy morskiej, które już Magellana zawiodły nieomal nad brzeg przepaści, a w kilka wieków później przyprawiły wprost o szaleństwo Jacka Londona, gdy próbował żeglować z Tahiti na Hawaje. Każde morze jest nieobliczalne i podstępne. Pacyfik zaś, najpotężniejszy ocean świata, jest szczególnie złośliwy. Jednakże tajfuny, trzęsienia morza i rafy podwodne kosztowały o wiele mniej istnień ludzkich aniżeli szkorbut. Wspominaliśmy już o tym najstraszliwszym wrogu wszystkich podróżników morskich, opisując podróże Vasco da Gamy. Jeszcze w dwieście pięćdziesiąt lat później, w XVIII, wieku, wróg ten był równie okrutny i nie znany jak przedtem. Uniemożliwiał prawie podróże po obcych, nie obadanych morzach, a liczba ofiar, które pochłaniał nawet na wodach od dawna uczęszczanych, była przerażająca. Carl Friedrich Behrens, który jako dowódca małego oddziału wojskowego towarzyszył kapitanowi holenderskiemu Roggeveenowi w latach 1721-22 w jego podróży dookoła świata, dał przejmujący opis piekielnych cierpień, o jakie szkorbut przyprawiał marynarzy wszystkich narodowości świata. „Żadne pióro nie opisze nędznego życia na naszych okrętach. Bóg jeden wie, cośmy wycierpieli. Okręty cuchnęły trupami i chorymi. Już z samego tego zaduchu można się było rozchorować. Chorzy jęczeli i wyli rozdzierająco. Niektórzy byli od szkorbutu tak chudzi i wynędzniali jak szkielety wyobrażające śmierć. Ci umierali i gaśli jak świece. Inni zaś byli całkiem grubi i nabrzmiali. Ci przed śmiercią zaczynali szaleć. Jeszcze inni mieli czerwonkę. Lała się z nich sama krew. Ale na dwa lub trzy dni przed śmiercią wydzielali zamiast krwi jakąś wstrętną ciecz, która wyglądała jak szara siarka. Gdy ta się ukazała, los ich był przesądzony. Inni wreszcie byli przez szkorbut całkiem pokurczeni. Zamiast na no- gach poruszali się tylko na rękach albo na tyłku. Niektórzy zapadali też na ciężką chorobę umysłową... Nie pomaga żadne inne lekarstwo, jak tylko świeże potrawy z mięsa, zielenina, owoce, brukiew i inne jarzyny... Kto pozostał zdrów, jak ja, był tak samo wyczerpany i osłabiony jak chorzy. Każdy z nas miał szkorbut. Moje zęby były prawie całkiem oddzielone od dziąseł, które spuchły na grubość palca. Na rękach, nogach i brzuchu mieliśmy guzy większe niż orzechy laskowe. Kolor guzów był czerwony, żółty, zielony i niebieski. Tak to było nawet u zdrowych..." Tak pisał Carl Friedrich Behrens w swej naiwnej książce Der wohlversuchte Südldnder („Ciężkie doświadczenia południowca"), w której opowiada o swych przeżyciach podczas wyprawy Roggeveena. Obliczono, że w pierwszym dwudziestoleciu XVII wieku zmarło tylko na szkorbut dziesięć tysięcy marynarzy europejskich. Uważano wówczas za rzecz zupełnie normalną, gdy ubytek w ludziach wynosił 50 procent. Ale jeszcze w połowie XVIII wieku stan ten nie uległ poprawie. Niezmiernie znamienne i bynajmniej nie wyjątkowe są na przykład straty wykazywane przez listy załogi angielskiego okrętu liniowego „Eagle", na którym na początku swej kariery James Cook pełnił służbę jako marynarz. Gdy skręt ten po krótkiej podróży kaperskiej zawinął na początku czerwca 1756 roku do portu macierzystego w Plymouth, jego dowódca, Hugh Paliser, zameldował, że w ciągu ostatnich czterech tygodni, podczas których nie było zresztą żadnych działań wojennych, zmarło 22 ludzi, a 130 jest chorych. Już w porcie zmarli ponadto lekarz okrętowy i czterej marynarze, a w dzień po meldunku o powrocie dowódca okrętu zachorował śmiertelnie i na wpół martwy został wyniesiony na ląd. Była to sytuacja nieznośna. Ponieważ zaś siła bojowa jednostek znajdujących się na morzu po krótkim czasie na skutek wszelkiego rodzaju chorób, zwłaszcza szkorbutu, dotkliwie malała, lordowie admiralicji anielskiej zaczęli myśleć o środkach zaradczych. Postanowili skorzystać propozycji przedłożonej przez lekarza Johna Pringle'a, w myśl której każdy okręt wyruszający w daleką podróż powinien zabierać z sobą możliwie dużo świeżych środków żywności. Pringle łamał sobie już od lat głowę nad zagadką szkorbutu. Wykrył niebawem, że cierpienie to nie ma nic wspólnego z mrozem lub upałem ani ze stale wiejącym wiatrem, jak to wielu przypuszczało, lecz że wynika ze złego sposobu odżywiania się. Początkowo przypisywał winę słonemu mięsu peklowanemu, które za jego czasów było głównym środkiem żywności na morzu. Ale gdy podczas wojny angielsko-francuskiej w latach 1756-1763 zauważył, że w obozie jeńców Sisinghurst Castle w Kent wśród internowanych Francuzów wybuchł szkorbut, mimo że nie żywiono ich solonym mięsem, uświadomił sobie, że przyczyna leży gdzie indziej. Sprawozdania lekarzy angielskich praktykujących wśród ubogiej ludności naprowadziły go na właściwy trop. Szkorbut występował mianowicie czasem także w slumsach wielkich miast. Zastanawiające było, że w latach o dobrych zbiorach owoców nie było wypadków szkorbutu. Pod wpływem tych obserwacji Pringle zbadał rozliczenia z zakupów żywności dla Sisinghurst Castle i stwierdził, że szkorbut zanikał, gdy zamiast zupy dawano jeńcom jarzyny, zieleninę i korzenie, a więc świeżą żywność. Ale jak to zrobić na morzu? W wilgotnych, ciasnych pomieszczeniach pod pokładem wszystko zaczynało natychmiast gnić. Poza tym nie starczyłoby miejsca na załadowanie potrzebnej ilości jarzyn. I tu Pringle wpadł na genialny pomysł. Przypomniał sobie, że żeglarze północni, zarówno Skandynawowie, jak później Hanzeaci, wozili na pokładzie wielkie ilości beczek z surową kiszoną kapustą i że na ich okrętach szkorbutu nie było. Sięgnął także do literatury antycznej i znalazł zarówno u Katona, jak i u Pliniusza słowa pochwały dla wartości leczniczych tej jarzyny. Zaproponował zatem, aby zabierać kiszoną kapustę na okręty angielskie i dawać ją marynarzom. Wywołało to ogólne oburzenie. Prawie wszystkie powagi medyczne owych czasów stanęły jak jeden mąż przeciw Pringle'owi oświadczając, że kwaszona kapusta zawiera pierwiastki gnilne, wywołuje wzdęcie i jest ciężkostrawna. Jeden z najsławniejszych lekarzy angielskich twierdził nawet, że jest trująca. Admiralicja angielska postanowiła mimo to przeprowadzić próbę z kapustą. Oczywiście nie można było wykonać tego z dnia na dzień. Ale gdy w roku 1767 prezydent, rada i członkowie Royal Society of London zwrócili się do króla Anglii z prośbą o postawienie do ich dyspozycji dwóch okrętów i 4000 funtów, aby z Mórz Południowych obserwować oczekiwane w dniu 3 czerwca 1769 r. przejście Wenus przez tarczę słoneczną, nadarzyła się lordom admiralicji sposobność, której potrzebowali. Admiralicja nie miała wprawdzie zbyt wielkiego zainteresowania dla spraw astronomicznych, była to rzecz uczonych. Ale ponieważ Dania, Szwecja, Francja i Hiszpania wyposażyły już podobne wyprawy, a Rosja założyła na swych olbrzymich terytoriach liczne obserwatoria na lądzie, więc i Anglia musiała wziąć w tym udział. Może da się skorzystać ze sposobności, by rozejrzeć się po Pacyfiku, który był jeszcze prawie zupełnie nie zbadany. Jeśli leżał tam - jak wielu przypuszczało - wielki kontynent, terra australis, było rzeczą niezmiernej wagi zatknąć na nim „Union Jack". Ale to pozostawało oczywiście w cieniu i o tym nie mówiono. Oficjalnie podróż była ekspedycją naukową, za którą lordowie admiralicji nie ponosili odpowiedzialności. Było też jasne, że nadarza się znakomita okazja do wypróbowania skuteczności zaleceń Pringle'a. Jeżeli próba skończy się niepowodzeniem, nie obciąży to marynarki ani admiralicji, lecz zwariowanych naukowców. Jeśli sobie uświadomimy, że jeszcze w 1907 roku szkorbut uważano za chorobę zakaźną, to ostrożność dowództwa marynarki angielskiej wyda się nam zupełnie zrozumiała. Od dawna już wiedziano, jak ważne są owoce i jarzyny, od dawna już wszystkie handlujące narody świata zawijały podczas dalekich podróży morskich do specjalnych portów, aby zabierać na pokład świeże środki żywności, choćby było nimi kilka główek warzuchy, cochlearia ófficinalis, jak botanicy nazywają tę roślinę z rodziny krzyżowych. Geograf szwajcarski Ronald Nitsche w swej książce Uralte Wege, ewige Fahrt („Prastare drogi, odwieczna wędrówka”), traktującej o roli handlu w poznaniu świata, nazwał owe porty bardzo trafnie „stacjami witaminy C", które, jego zdaniem, zapoczątkowały nową erę w polityce kolonialnej. Tak istotnie było. Ani położona daleko na południowym Atlantyku Wyspa Św. Heleny, ani miejscowości i wyspy, jak Capetown, Mauritius i Madagaskar, które w epoce odkryć nieraz zmieniały właściciela, nie były przyczółkami polityki mocarstwowej, lecz raczej ogrodami warzywnymi i stacjami aprowizacji. Musiano je, co prawda, przez budowę twierdz i stacjonowanie wojsk okupacyjnych zabezpieczać przed zamachami konkurencji. Nie robiono tego jednak dla demonstrowania władzy, lecz tak jak dobry gospodarz otacza płotem swój ogród. W końcowym rozrachunku okazywało się zawsze, że takie „ogrodzenie" kosztowało bardzo dużo pieniędzy, i to skłoniło prawdopodobnie admiralicję brytyjską do wypróbowania zaleceń Pringle'a. Kwaszona kapusta była w każdym razie tańsza niż twierdze! Wolno wątpić, czy James Cook, kierownik angielskiej ekspedycji na Pacyfik w 1769 roku, wykazywał wiele zrozumienia dla idei naukowego sposobu odżywiania się. Ale był to oficer wykonujący rozkazy swych przełożonych z niezwykłą sumiennością. A o to lordom admiralicji właśnie chodziło. Tylko przy ścisłym przestrzeganiu nowych przepisów dietetycznych można było sprawdzić, czy posiadają one istotnie wartość praktyczną. W rezultacie okazało się, że zalecenia te były słuszne. Cook podczas dwuletniej podróży nie stracił ani jednego człowieka na skutek szkorbutu. Wynik jego drugiej podróży był równie pomyślny. W ciągu trzech lat i osiemnastu dni zmarło ogółem nie więcej niż czterech ludzi, a żaden z powodu szkorbutu. Było to wręcz sensacyjne. Cook otrzymał od admiralicji zezwolenie, aby w „Philosophicaf Transactions of the Royal Society" zdał sprawę z metody dietetycznej Pringle'a, co dowodzi, jak wielką wagę do tego przykładano. Nam, oczywista, sprawozdanie Cooka nie przynosi nic nowego. Zalecenie spożywania kiszonej kapusty, ekstraktu słodowego, marmolady z marchwi, soku cytrynowego i pomarańczowego stało się od dawna czymś oczywistym. Ale jest zaskakujące, że w Anglii istniała już w 1776 roku pasta bulionowa, zwana portable broth, „so well known, that it needs no description", jak pisze Cook. Wynalazek ekstraktu mięsnego przypisuje się zazwyczaj chemikowi niemieckiemu Justusowi Liebigowi. Widocznie jednak już na długo przed nim Brytyjczycy wpadli na podobny pomysł. Przyrodnik Georg Forster, który towarzyszył Cookowi w jego drugiej podróży, uważa ów „przenośny rosół" za godny szczególnej uwagi. W opisie podróży Forstera czytamy: „Placki bulionowe sporządza się w olbrzymich ilościach w Londynie i w innych portach Anglii pod nazwą portable soup ze świeżego mięsa, zwłaszcza wołowego, kości i innych odpadków, gotując je, aż zgęstnieją na brunatną galaretę, którą następnie kraje się w małe kostki. Mają one kolor i twardość kleju stolarskiego, można ich też używać do klejenia. Trzymają się przez wiele lat, jeżeli się je chroni przed wilgocią i pleśnią, i są bardzo wygodne i szczególnie pożyteczne podczas długich podróży, przede wszystkim morskich, gdy brak świeżego mięsa. Jeden lub dwa łuty tej pasty, pokrajane, rozpuszczone w gorącej wodzie i zagotowane, dają mocny rosół lub zupę na jedną osobę. Sprzedaje się ją na funty po bardzo niskiej cenie, gdyż można do niej użyć kości i odpadków. Sztuka kucharska nigdy chyba nie zrobiła lepszego wynalazku. Na nasz okręt zabraliśmy aż 3000 funtów pasty w blaszanych puszkach po 25 funtów." Portable soup była więc istotnie poprzedniczką naszej pasty bulionowej. Nie należy sądzić, ażeby ten ekstrakt mięsny był skuteczny przeciwko szkorbutowi. Ale przyczynił się, być może, do nadania posiłkom lepszego smaku. Cook tak pisze: „Pasta bulionowa pomogła nam w przyrządzaniu rozmaitych smacznych i zdrowych potraw; dzięki niej udawało się nakłonić naszych marynarzy do spożywania większej ilości jarzyn, aniżeli zjadaliby bez tej przyprawy." Cook, typowy Brytyjczyk, traktował zapewne z wewnętrzną niechęcią ustalone przez admiralicję przepisy dietetyczne. Porter i stek były mu niewątpliwie milsze od ekstraktu słodowego i marmolady z marchwi. Ale wykonał otrzymane rozkazy, a to stworzyło możność zbadania Pacyfiku. Oczywista, prócz diety witaminowej odegrały tu najważniejszą rolę zalety Cooka jako człowieka i marynarza. 2 Z Jamesa Cooka Albion słusznie może być dumny. Takich ludzi wydać może kraj miłujący wolność indywidualną, a jednocześnie przywiązany do tradycji. Cooka zalicza się od dawna do wielkich odkrywców kuli ziemskiej. Co prawda, jeśli go porównamy z tak wyjątkowymi postaciami jak Kolumb czy Magellan, okaże się od razu, że nie był geniuszem. Wiele dokonał z własnej inicjatywy, na ogół jednak działał na polecenie. Wykonywał je z żelaznym uporem, niestrudzoną obowiązkowością i niezaprzeczalną zręcznością - jako człowiek owej wspaniałej przeciętnej miary, która w Anglii tak często się zdarza. Cook urodził się w ubogiej rodzinie wyrobnika, day labourer, w małej wiosce Marton pod Middlesbrough, w hrabstwie York. Z siedmiorga czy ośmiorga dzieci zmarło wcześnie pięcioro, rodzicom Cooka źle się powodziło i bieda była u nich częstym gościem. Drugi syn, James, urodzony 27 października 1728 roku, uchodził widocznie za dziecko szczególnie rozgarnięte i uzdolnione, gdyż - co dla syna wyrobnika było wówczas rzeczą niecodzienną - otrzymał wykształcenie szkolne, najpierw uczył się prywatnie, a później chodził do szkoły parafialnej. Trwało to jednak tylko pięć czy sześć lat. James Cook nie zdobył tam nic więcej prócz elementarnych wiadomości, a ojciec jego rad był, gdy mógł oddać trzynastoletniego chłopca na naukę do Mr. Williama Sandersona, właściciela sklepiku w Staithes niedaleko Newcastle, w zagłębiu węglowym. Z początku wszystko zapowiadało się dobrze. James, obdarzony chłopskim sprytem, chłodny, opanowany, dobry rachmistrz, szybko przystosował się do nowego życia i byłby może został zamożnym kupcem w przybrzeżnym miasteczku angielskim, gdyby wielkie, kuszące morze nie było tak blisko. Po upływie półtora roku opuścił swego patrona i wstąpił w Whitby jako chłopak okrętowy na „Freelove", 450-tonowy bark węglowy, należący do kwakra Johna Walkera i dwóch jego synów, kursujący między Newcastle a Londynem. Młody Cook stanął na pokładzie nie jako pan, lecz jako sługa. Zrozumiał niebawem, że jego warunki życiowe nie ulegną zmianie na lepsze, jeżeli sam nie ujmie swego losu w ręce. Tym razem nie uciekł, pozostał wierny swemu zawodowi. Przez siedem lat oszczędza każdego pensa, przez siedem lat studiuje w rzadkich wolnych chwilach na pokładzie i przy nadarzającej się sposobności na lądzie - nawigację, miernictwo i kartografię. Po upływie tego czasu dostaje się jako pierwszy oficer na „Friendship", nowo zbudowany statek firmy John Walker, przeznaczony do żeglugi między Anglią a Norwegią i po Bałtyku. Ma to być próba sprawności młodego Jamesa. Zdaje ją świetnie - szefowie mają właśnie zamiar zamianować go kapitanem i powierzyć mu statek, gdy Cook, wówczas dwudziestosiedmioletni, zaciąga się niespodziewanie jako marynarz do angielskiej marynarki wojennej. 25 czerwca 1755 roku zaczyna karierę wojskową na pokładzie okrętu liniowego „Eagle". Nieraz starano się odgadnąć, co go do tego skłoniło. James Cook wie, że coś umie. Wie także, że od lat mnożą się skargi na brak odpowiedniego narybku w angielskiej marynarce wojennej. Nie będzie zatem trudno się wybić. Gdy w maju 1756 roku wybuchła na nowo wojna między Anglią a Francją, którą przed ośmiu laty z trudem tylko udało się zażegnać, otworzyły się wielkie możliwości awansu. Już w 1757 roku Cook został jako master, oficer pokładowy, przeniesiony na okręt liniowy „Pembroke". Teraz zaczyna się właściwa kariera Cooka. „Pembroke" oraz osiemnaście innych okrętów liniowych wyrusza w podróż zamorską i podczas gdy Francję zaprząta wojna siedmioletnia w Europie, Anglia połyka kluczowe pozycje francuskie w Kanadzie. James Cook uczestniczył w tym na swój sposób. W roku 1759 Anglia zajmuje Quebec dzięki mapom, które Cook sporządził w obliczu wroga i często wprost pod ogniem nieprzyjaciela. Wkrótce dowódca floty zwraca uwagę na dzielnego oficera. W styczniu 1760 roku Cook w nagrodę za swą służbę otrzymuje premię w wysokości 50 funtów - sumę na owe czasy pokaźną. Wkrótce potem niestrudzony master krąży u wybrzeży Nowej Fundlandii i Nowej Szkocji. Gdy dokonał pomiarów i sporządził mapy mało dotąd znanych i zdradliwych dróg wodnych, lew brytyjski kładzie swą łapę na te tereny. W roku 1761 „Union Jack" powiewa nad tymi surowymi, niegościnnymi obszarami. Z końcem października 1762 roku, po czteroletniej nieobecności, Cook przybył znowu do Londynu. Siedem lat służby w marynarce wojennej umiał wyzyskać także w celach prywatnych; mając lat trzydzieści cztery posiada już dostateczny majątek, aby pomyśleć o ożenku. Dla Elżbiety Batts, dwudziestojednoletniej córki kupca londyńskiego, pożycie z Jamesem Cookiem nie było chyba łatwe. Małomówny, trzeźwy mąż, o wydatnym podbródku, ostrym, prostym nosie, głęboko osadzonych oczach i chłodnym, szerokim czole, bywał rzadkim gościem w domu. Zapisany w listach okrętowych jako „Mr. James Cook, engineer and retinue", z uposażeniem 10 szylingów dziennie, kontynuuje od wiosny 1763 roku do późnej jesieni 1767 roku prace pomiarowe w Labradorze, nad Zatoką Św. Wawrzyńca, w Nowej Fundlandii, Nowej Szkocji i u ujścia Hudsonu. Gdy po powrocie przedkłada admiralicji swoje mapy, wprawiają one w podziw przełożonych. Admirable, nazywają pracę Cooka. Przez długi czas, prawie do naszych dni, mapy jego z tego niezwykle trudnego terenu uchodzą za najlepsze. Kapitanów o kwalifikacjach naukowych ściąga się w każdej marynarce świata z okrętów, aby posadzić ich przy biurku. Być może, spotkałoby to także Cooka. Ale właśnie gdy wrócił ze swej wyprawy, wpłynęło do admiralicji wspomniane już podanie Royal Society, ażeby król raczył postawić mu do dyspozycji dwa okręty w celu obserwacji na Morzach Południowych przejścia Wenus przez tarczę słoneczną. Po krótkim wahaniu zapada postanowienie, aby kierownictwo ekspedycji powierzyć Cookowi przy równoczesnym awansowaniu go na porucznika i zlecić mu systematyczne zbadanie Oceanu Spokojnego. Cook zadanie to wykonał wzorowo. Dzięki niemu Pacyfik zbadany został wzdłuż i wszerz, od Antarktydy aż po daleką północ. Nie był on pierwszym, który przyniósł wieść o olbrzymich Morzach Południowych. Czterdzieści pięć lat po przepłynięciu oceanu przez Magellana, kiedy dostrzeżono tylko dwa nieurodzajne atole, Alvaro Mendańa de Neyra wyruszył w 1567 roku z Callas w Peru w podróż na Pacyfik. Szukał na morzu zachodnim bogatych wysp, o których opowiadali Inkowie. Ale jak Magellan, tak i on przepłynął obok plejady wysp na Morzach Południowych i żadnej z nich nie zauważył. Daleko na zachodzie, po osiemdziesięciu dniach podróży, dopłynął wreszcie z obu swymi okrętami do Wysp Salomona w głębi Melanezji. Przez sześć miesięcy Hiszpanie żyli na wielkiej wyspie wśród negroidalnych ludożerców, po czym wrócili do Ameryki. Blisko trzydzieści lat później Mendańa de Neyra podjął drugą wyprawę, w czasie której odkrył wyspy Markizy. W roku 1605 udał się w jego ślady Pedro Fernandez de Quiros. Miał stwierdzić, czy na Morzach Południowych istnieje nie znany jeszcze wielki kontynent. Nie mówili wprawdzie o nim kapitanowie Inków, wspominając tylko o pojedynczych wyspach lub grupach wysp, mimo to jednak panowało ogólne przekonanie, że istnieje kontynent południowy, terra australis. Nie można sobie było wyobrazić, ażeby według planu stworzenia większa część kuli ziemskiej miała być niezamieszkałym obszarem wód. Sądzono, jak tego uczył w 150 roku przed Chr. astronom Hipparch z Nikei i w trzysta pięćdziesiąt lat po nim Ptolemeusz, że doskonała równowaga, w jakiej znajduje się kula ziemska, wymaga, ażeby olbrzymie masy lądu na półkuli północnej miały swój odpowiednik na półkuli południowej. Twierdzono, że przemawiają za tym także argumenty astronomiczne. Podział gwiazd stałych na niebie odzwierciedla podział lądu na kuli ziemskiej, a gwiazdy stałe na nieboskłonie południowym dowodzą, że po drugiej stronie równika, gdzieś wśród potężnej toni, musi leżeć nie odkryty jeszcze kontynent. Ale mimo to i Quiros nie znalazł terra australis. Dotarł wprawdzie do Pitcairn, Tahiti i na Nowe Hebrydy, towarzysz jego Torres przepłynął szczęśliwie nazwaną po nim niebezpieczną cieśninę między Nową Gwineą a Australią, ale wielkiego lądu nie znaleźli. Jednakże Hiszpanie zdawali sobie sprawę z ważności wypraw Quirosa i Torresa, a akta i mapy obu kapitanów zostały złożone w tajnych archiwach. Dopiero w pięćdziesiąt łat później świat dowiedział się o tych odkryciach, a Cook w roku 1770 przepłynął przez Cieśninę Torresa. W r. 1615 ukazali się na Morzach Południowych Holendrzy i statek holenderski „Eendracht" dobił do brzegów Australii. Ale kapitan nie przywiązywał do tego większej wagi. Pozostawił na obcym wybrzeżu talerz, na którym umieścił swoje nazwisko i nazwę statku - talerz ten potem odnaleziono i umieszczono w muzeum w Amsterdamie - po czym odpłynął. W latach 1642-44 Holendrzy odkryli Tasmanię i Nową Zelandię i, nie wiedząc o tym, opłynęli całą Australię. Ale handel z Indiami Wschodnimi był dla nich ważniejszy. Zaprzestali podróży odkrywczych. Inne narody europejskie wyruszają na Morza Południowe. W latach 1764 i 1766-67 kilka okrętów angielskich odbyło podróże okrężne po Pacyfiku. Jeden z nich, „Delphin", pod komendą kapitana Wallisa, dotarł w 1767 na Tahiti. W kilka miesięcy później, w roku 1768, Francuz Bougainville bawił na tej przepięknej wyspie, a wkrótce potem na Wyspach Salomona, których od czasu podróży Mendańi w 1567 poszukiwano na próżno przez dwieście lat z górą. Żadna z wypraw nie mogła zatrzymać się dłużej na tych szerokościach geograficznych z braku wody i z powodu szkorbutu, nikt nie przeprowadzał systematycznych badań, Ocean Spokojny był nadal marę incognitum, niezmierzonym, prawie nie znanym, mało uczęszczanym morzem. Ale w następstwie tych podróży Morza Południowe stały się w Europie „modne". Cały świat zaczął nagle mówić o wyśnionych, arkadyjskich wyspach, położonych wśród wiecznie niebieskiego oceanu, o ich miłych, uwieńczonych kwiatami kobietach i o wysokich, atletycznie zbudowanych mężczyznach, którzy polując i łowiąc ryby prowadzą beztroskie, dziecinnie szczęśliwe życie. Że ci ludzie stawiani za wzór - naiwni, rzekomo nie splamieni żadnym występkiem, nie uciskani przez despotów i żyjący w niewinności - byli prawie wszyscy ludożercami, mordercami i łowcami głów, tego nikt nie chciał dostrzec, gdyż nie godziło się to zupełnie z obrazem rokokowych owieczek i łagodnych pasterzy. Źródło zaś owej legendy o arkadyjskich Morzach Południowych było całkiem konkretne. Zbadanie Polinezji zaczęło się mianowicie od „romansu" królowej Purei z Tahiti z kapitanem Wallisem, dowódcą angielskiej fregaty „Delphin". Wiemy o tym ze służbowego meldunku, który Wallis po powrocie do Londynu złożył admiralicji. Sztywny Brytyjczyk z pewnością źle zrozumiał brunatną władczynię. Była ona czarująco uprzejma. Podczas wizyty pożegnalnej tonęła we łzach; było to tylko wymogiem ceremoniału polinezyjskiego, a nie, jak sądził Wallis, wzruszony również do łez - wyrazem miłości ku niemu. Kto się żegnał, ten miał prawo do żalu. Do tego nakazu uprzejmości zastosowała się też Purea i byłaby zapewne wybuchnęła gromkim śmiechem, gdyby mogła przeczytać meldunek Wallisa. Opowiedział on w nim mianowicie dokładnie o łzach Purei i o swoich własnych, a dla udokumentowania tej relacji dodał: „Cały orszak Purei dał wyraz swemu zmartwieniu z powodu mego odjazdu." W Londynie przyjęto wszystko poważnie, tym bardziej że kapitan Wallis uchodził za szczególnie nieprzystępnego. Trzeba jeszcze dodać, że dowódca „Deliphina" przedstawił wprawdzie nie Pureę, która bądź co bądź miała już czterdzieści pięć lat i odznaczała się pokaźną tuszą, ale damy jej orszaku jako „kobiety o niezwykle ujmującej powierzchowności". „Niektóre były nawet wybitnymi pięknościami." A między wierszami jego sprawozdania znajduje się - bardzo po rycersku zawoalowana, ale zupełnie niedwuznaczna - aluzja, że kapitan, oficerowie i załoga Jego Królewskiej Mości nie poprzestali na samej rejestracji wrażeń optycznych, lecz że damy dworu Purei i ich orszaku uczyniły niejedno, aby wejść w bardziej osobisty kontakt z brytyjskimi marynarzami. „Ładna historia!" - gorszyli się zasuszeni urzędnicy admiralicji, a Horace Walpole pisał do swego przyjaciela jeszcze w pięć lat później, gdy już od dawna komendę dzierżył zimny jak bryła lodu Cook: „Spodziewam się, że jest pan tymi nowymi podróżami tak samo oburzony jak ja!" Było to wyrazem nie tyle purytańskiej zawiści, ile raczej żalu, że nie udało się odnaleźć lądu południowego, obfitującego w szlachetne kruszce i wszelkiego rodzaju klejnoty, a odkryto tylko kilka wysp, których jedynymi klejnotami były równie nadobne, jak liczne młode damy. Najgorsze było wszakże, że w niespełna osiem miesięcy po Brytyjczy kach zawinęli do Tahiti na dwóch okrętach Francuzi pod dowództwem kapitana Ludwika Antoniego de Bougainville i że ich meldunki doszły do wiadomości ogółu prawie w tym samym czasie co sprawozdanie kapitana Wallisa. Francja wysłała swoich najlepszych ludzi - rosłych, krzepkich i wesołych chłopców z Bretanii i Normandii oraz południowców o gorącej krwi. Byli zdumieni, uszczęśliwieni, zachwyceni, a ponieważ nie mieli purytańskiego i komercjalnego usposobienia Anglików, nie martwili się wcale, że jedynymi klejnotami - wyruszyli bowiem także na poszukiwanie drogich kamieni - były piękne i przystępne kobiety. Wręcz przeciwnie! Nawet ich dowódca, opryskliwy komandor Bougainville, był oczarowany. Podczas uroczystego obejmowania Tahiti w posiadanie dla korony francuskiej nazwał wyspę La Nouvelle Cythere, Nową Cyterą, czyniąc tym zrozumiałą wówczas dla każdego aluzję do wyspy jońskiej, u której wybrzeża wyszła na ląd zrodzona z piany morskiej Afrodyta, bogini miłości. Już z końcem maja 1768 roku w rozmaitych czasopismach angielskich, między innymi w tak szacownych jak „The St. James Chronicie or the British Evening Post" i „The Gazetteer and New Daily Advertiser" ukazały się artykuły nieznanego autora opisujące w sposób dość dyskretny wyspy miłości na Morzach Południowych i przygody kapitana Wallisa. Wkrótce potem wrócili Francuzi i to, czego nie podały gazety angielskie, można było przeczytać w kilka miesięcy później w „Mercure de France". Sprawozdawcą był dr Commerson, doradca Bougainville'a w sprawach przyrodoznawstwa. Po ogłoszeniu jego artykułów Anglicy ubolewali, że człowiek ten, w zasadzie poważny, nosi angielskie nazwisko. Pisał on bowiem pełen zachwytu: „Jest to jedyny zakątek na ziemi, gdzie ludzie żyją bez występków, bez przesądów stanowych, bez potrzeb i sporów. Urodzeni pod wiecznie pogodnym niebem, żyjący z dziko rosnących płodów urodzajnej ziemi, pod władzą nie tyle królów, ile ojców rodziny, znają oni i mają tylko jednego boga - miłość! Każdego dnia składają hołdy temu bogu, cała wyspa jest jego świątynią, wszystkie kobiety służą mu za ołtarz, a wszyscy mężczyźni są jego kapłanami. «Et quelles femmes, me demanderez vous? Les rivales des Georgiennes en beaute et les soeurs des grdces toutes nues»" Do tego nic nie można było dodać. Już choćby dlatego, że dr Commerson wiedział wiele o tych sprawach. W podróż na Morza Południowe zabrał swą paryską przyjaciółkę, przebraną za służącego. Odegrała ona swą rolę tak znakomicie, że nikt na pokładzie nie żywił najmniejszych podejrzeń. Ale skoro tylko znalazła się na Tahiti, tubylcy przejrzeli ją natychmiast. Biała kobieta! Cóż za sensacja! Nazywają ją kotu hi haua - mój złoty paluszek, i ohu - mój kolczyk! I od stóp do głów, każdą część ciała młodej damy brązowi tubylcy, „wielcy kapłani miłości", opisują z takim samym zachwytem, z jakim Francuzi unosili się nad „świątynią Erosa". To dopełniło w Anglii miary cierpliwości. Być może, że pod wpływem tych opowiadań lordowie admiralicji postanowili, że jeśli w ogóle kogoś wyślą na Morza Południowe, to tylko najbardziej nieczułego na wdzięki niewieście spośród kapitanów marynarki angielskiej. Francuzi zareagowali całkiem inaczej. Ujęli sprawę filozoficznie i zanim skorzy do miłości tubylcy Tahiti zdołali się obejrzeć, już zaawansowali na koronnych świadków nauk Jana Jakuba Rousseau o wrodzonej dobroci człowieka pierwotnego. Kto przeczyta wspomnienia księżniczki Arii Taimai z Tahiti, wydane w 1901 roku w Paryżu, po jej śmierci, będzie zdumiony sarkazmem, z jakim o tych poglądach opowiada. Wśród takich nastrojów panujących w Europie James Cook przybywa na wyspy Mórz Południowych. Przybywa jako oficer Jego Królewskiej Mości króla Anglii, ale nie na okręcie wojennym marynarki brytyjskiej ani na żadnym z wielkich żaglowców handlowych Kompanii Wschodnio-Indyjskiej. Wie, że podczas ekspedycji nie na wiele mu się przyda szybki okręt o dużym zanurzeniu. Jego potrzebom odpowiada niezbyt wielki, szeroki żaglowiec o jak najmniejszym zanurzeniu, który by zniósł należytą porcję wiatrów i mógł się pomyślnie poruszać także u płaskich wybrzeży i na płytkich wodach. Taki statek odpowiada wymaganiom okrętu ekspedycyjnego, a ponadto jest dość obszerny, aby można nań załadować zapasy żywności i sprzęt na tak długą podróż. Załodze też byłoby na nim wygodniej niż na wąskim okręcie wojennym. A przy tak dalekiej podróży jest to bardzo ważne. Cook powitał z zadowoleniem plan admiralicji, aby zakupić węglowiec w Whitby, jego dawnym porcie ojczystym. Za 2480 funtów 10 szylingów i 11 pensów został nabyty trójmasztowy bark i włączony do floty pod nazwą „Endeavour". 26 sierpnia 1768 roku, około drugiej godziny po południu, „Endeavour" rozwija żagle. Na pokładzie znajdowała się załoga złożona z 80 marynarzy, prócz niej 14 pasażerów, astronomów, przyrodników i ich sztab. Statek zabrał odpowiednią ilość żywności i wyposażenie na osiemnaście miesięcy oraz 10 dział lafetowych i 12 mniejszych armat. Pod pokładem umieszczono ponadto dziesiątki olbrzymich beczek z kiszoną kapustą, pastą bulionową, marmoladą z marchwi i słód - istny sklep jarzynowy. Marynarze krzywią się - istotnie, nie było to zbyt imponujące. Gdy 13 listopada „Endeavour" zawija do Rio de Janeiro, trudno wytłumaczyć rezydującemu tam wicekrólowi portugalskiemu, że ma do czynienia z jednostką marynarki angielskiej, a nie z jakimś statkiem handlowym. Po kilkutygodniowym odpoczynku w cudownym porcie „Endeavour" ruszył w dalszą podróż i popłynął wzdłuż wybrzeża na południe. W połowie stycznia 1769 opłynął w rekordowym czasie przylądek Horn, a w osiem tygodni później, 11 kwietnia 1769, wynurzyły się z morza góry Tahiti. Pierwszy cel podróży został osiągnięty. Cookowi kamień spadł z serca. Ponieważ nie miał na pokładzie chronometrów, owych szczególnie dokładnych zegarów, które właśnie w tym czasie zostały wynalezione przez Francuzów, ale były taką samą rzadkością jak niedawno temu sporządzone sekstanse lustrzane, musiał oznaczać położenie statku bardzo skomplikowanym sposobem astronomicznym. Przy tej metodzie błędy były prawie nieuniknione. Szczęśliwym trafem dotarł jednak od razu do Tahiti. W jego dzienniku okrętowym nie ma oczywiście ani słowa o troskach, które go nieraz trapiły. Westchnienie ulgi dobywa się z jego piersi, gdy notuje, że do tej pory nie było ani jednego wypadku szkorbutu. Z okazji lądowania w Zatoce Królewskiej (dzisiejszej zatoce Matavay) tak pisze: „Czwartek, 13 kwietnia 1769. Zawinąłem o piątej godzinie rano do Zatoki Królewskiej i rzuciłem kotwicę na głębokości 13 sążni (24 m). Tylko bardzo niewielu ludzi było zapisanych na liście chorych, i to z powodu drobnych dolegliwości. Z początku nie chcieli jeść kwaszonej kapusty, dopóki nie chwyciłem się środka, który u marynarzy, jak widziałem, zawsze prowadzi do celu. Kazałem mianowicie codziennie podawać kwaszoną kapustę na stół kapitański, częstowałem nią oficerów, a reszta załogi mogła jeść tyle kwaszonej kapusty, ile chciała, albo też wcale jej nie jeść. Nie upłynął tydzień, a trzeba było każdemu odmierzać należną porcję. Marynarz ma bowiem tę właściwość, że będzie zawsze szemrał na to, co mu się daje, choćby było nie wiedzieć jak pożyteczne. Ale skoro tylko zobaczy, że przełożeni rzecz tę cenią, wyda mu się najlepszą w świecie." Cook zapisał to spostrzeżenie po ośmiu miesiącach podróży, a na pokładzie, jak już podaliśmy, nie było ani jednego wypadku szkorbutu. Rzecz niezwykła! Usuwa to u niego chwilowo na dalszy plan wszelkie inne wrażenia. Dopiero po kilku dniach notuje w dzienniku okrętowym: „Cała sceneria sprawia wrażenie, jak gdyby pochodziła z poetycznych baśni opowiadających nam o Arkadii." Trzeźwy Yorkshirczyk, widocznie niezadowolony z tej nazbyt osobistej uwagi, wydaje równocześnie następujący rozkaz dzienny: „Rozkazuję: 1. Zjednywać sobie wszelkimi godziwymi sposobami przychylność tubylców i obchodzić się z nimi z jak największą życzliwością. 2. Wyznaczyć jednego lub kilku ludzi, którzy będą odpowiedzialni za nabywanie od tubylców żywności, owoców i innych płodów rolnych. Żadnemu oficerowi, marynarzowi lub innemu członkowi załogi nie wolno bez mego specjalnego zezwolenia uprawiać handlu jakimikolwiek środkami żywności, owocami lub innymi produktami. 3. Każdy, kto otrzyma polecenie wyjścia na ląd, winien ściśle je wykonać. Jeżeli z powodu niedbalstwa zgubi lub pozwoli sobie ukraść broń lub narzędzia, będzie musiał pokryć pełną ich wartość. Ponadto spotka go kara stosownie do stopnia przewinienia. 4. Tak samo karany będzie każdy schwytany na sprzeniewierzeniu, wymianie lub oferowaniu jakiegokolwiek (przedmiotu należącego do wyposażenia okrętu. 5. Żadnego żelaza lub przedmiotu żelaznego, żadnych części odzieży i innych potrzebnych lub pożytecznych przedmiotów nie wolno wymieniać na nic innego, jak tylko na żywność." Rozkaz ten jest z wielu względów pouczający. Ujawnia on problemy, nad jakimi zastanawiał się Cook, gdy Tahiti wyłoniło się przed nim z morza. Przede wszystkim należało nawiązać przyjazne stosunki z tubylcami. Cook wiedział aż nazbyt dobrze, jak łatwo marynarze, zabijaki w gorącej wodzie kąpane, pociągali za cyngiel. Pamiętał doskonale opis podróży swego poprzednika Wallisa. Zaszły wtedy podczas lądowania pożałowania godne wypadki, Anglicy strzelali, na wybrzeżu leżeli zabici i ranni. To nie powinno się powtórzyć. Musi postawić sprawę jasno. Jeżeli się coś takiego zdarzy, nie tylko nie będzie bronił swych ludzi, lecz karał surowo. Następnie należało nabyć jak największe ilości owoców i płodów rolnych. Czekała ich daleka podróż i ciągle groziła zmora szkorbutu. Zapewne, kwaszona kapusta była bardzo pożyteczna. Ale tylko ten, komu przez trzy ćwierci roku podają ją codziennie jako główne danie, może zrozumieć, jak niesłychanie ważna jest odmiana w posiłkach. Cook nie mógł dopuścić do tego, aby mu pomieszał szyki „dziki" handel wymienny, który wywołuje niesnaski i powoduje wzrost cen. Los jego wyprawy zależał, być może, od tego, czy będzie w tej sprawie twardy i nieugięty. On sam chyba miał wątpliwości, czy potrafi przeprowadzić punkty 4 i 5 swego rozkazu. Analizując meldunki Wallisa, uświadomił sobie, że tu grozi główne niebezpieczeństwo. Wallis nie uporał się z tymi problemami i - przekreślił swoją karierę. Jemu, Cookowi, nie śmie coś takiego się zdarzyć. Ale naturalnie i on nie mógł powstrzymać biegu świata, a cóż dopiero cofnąć go. Przede wszystkim jednak nie wolno mu było pisnąć ani słówka o tym, co wiedział. Wiedział mianowicie, że ludzie na Tahiti żyją jeszcze w epoce kamiennej, ale poznali już w pełni wartość i znaczenie techniczne metali, a zwłaszcza żelaza, i szaleją wprost za żelaznymi gwoździami. 19 marca 1767 Wallis rzucił kotwicę u wybrzeża Tahiti. Już nazajutrz Brytyjczycy zakupywali wszystko, co chcieli, za gwoździe - świnie, banany, bataty, orzechy kokosowe, kury, a nawet psy, uchodzące u dzikich za wielki przysmak. Tubylcy, naiwne dzieci przyrody, zastanawiając się głęboko, na jakim nieznanym gatunku drzew kolczastych rosną gwoździe, wpadli w końcu na wzruszająco dziecinny pomysł. Zasadzili gwoździe jako szczepki w swych ogrodach i podlewali je obficie, ażeby nie uschły w tropikalnym słońcu, lecz rozmnożyły się. Inni, którzy w drodze wymiany nabyli nożyce i topory, wkładali te obce przedmioty, gdy stępiały, do pieca, ażeby żar je wyostrzył i pozwolił im znów gładko ciąć łyko i drzewo. Ale na próżno. „Zasadzone" gwoździe nie wzeszły, lecz zardzewiały i rozsypały się, a „wypieczone" nożyce, topory i piły były oczywiście nadal tępe. Wówczas tubylcy wpadli na świetny kupiecki pomysł. Zjawiali się ze swymi żonami, siostrami i córkami na wybrzeżu, proponując je białym przybyszom. Cena: jeden gwóźdź! Tu i ówdzie powstawały wprawdzie niesnaski, gdyż nie wszystkie brązowe kobiety zgadzały się na ten „interes". Ale na ogół pomysł miał powodzenie. Obcy marynarze mieli gwoździ, ile dusza zapragnie. Wykradali je z arsenału, wyciągali płaskimi obcęgami z kadłuba okrętu i z takielunku, wyrywali z ławek i stołów. Wallis musiał uciec się do surowych środków, nie chcąc wydać swego statku na łup zniszczenia. Ale to niewiele pomogło. W każdym razie ceny wymienne za żywność podskoczyły szalenie w górę. Cook chciałby tego uniknąć. Ale nie może nazwać rzeczy po imieniu, nie wolno mu wyjawić tego, o czym dowiedział się z akt, a saih także ma chyba poważne wątpliwości, czy jego rozkaz będzie skuteczny, tym bardziej że na pokładzie znajdowali się trzej ludzie z ekspedycji kapitana Wallisa, żaglomistrz, starszy mat i trzeci oficer. Istotnie też wkrótce po lądowaniu znikł z magazynu cetnar gwoździ. Cookowi udało się jednak zapobiec zdemolowaniu okrętu, nie spotkało go to co Wallisa. Ludzie z Tahiti są równie chciwi na tkaniny europejskie jak na żelazo. Umieli wprawdzie sporządzać z kory krzaku maihute miękki materiał włóknisty, zwany tapa. Materiał ten jednak nie mógł się równać z suknem z Zachodu, toteż tubylcy nabywali w drodze wymiany albo jeszcze częściej kradli, gdzie tylko mogli, spodnie, kapelusze, koszule, surduty. Jest to zrozumiałe, lecz zarazem dziwne. Gdy dookoła u wybrzeży Azji epoka metalowa zaczęła się już na długie wieki przed narodzeniem Chrystusa, Polinezyjczycy żyli jeszcze w epoce kamiennej. I podczas gdy dokoła u wszystkich wybrzeży przędło się i tkało, mieszkańcy wysp na Morzach Południowych nosili marne okrycia sporządzane mozolnie z kory i łyka. Spotykamy tu po raz pierwszy zagadki, które Polinezyjczycy po dzień dzisiejszy zadają swym białym gościom. Na wiele tych problemów natknął się oczywiście także Cook, który nałamał sobie niemało nad nimi głowę. Najbardziej uderzający był dla niego wygląd zewnętrzny wyspiarzy i już w pierwszych dniach pobytu na Tahiti zapisał w dzienniku: „Różnią się bardzo pod względem koloru skóry. Ludzie prości, bardziej narażeni na działanie słońca i powietrza, mają kolor skóry ciemnobrunatny. Szlachta natomiast żyjąca w domach lub pod dachami ochronnymi nie ma ciemniejszej skóry niż ludzie, którzy urodzili się w Indiach Zachodnich albo tam przez dłuższy czas żyli. Niektóre kobiety są nawet tak jasne jak Europejki." Jak widzimy, Cook tłumaczy sobie różnicę w kolorze skóry szlachty polinezyjskiej i szerokich warstw ludności w sposób dość naiwny, jako skutek silniejszego lub słabszego promieniowania słonecznego. Takie tłumaczenie wskazuje, że był on w pełni dzieckiem swego czasu, w którym uważano np- Murzyna nie po prostu za ciemnoskórego, lecz za człowieka opalonego na czarno, a jego barwnik skóry za rodzaj bardzo intensywnej opalenizny. Dziś wiemy oczywiście, że to wyjaśnienie jest niesłuszne i że kolor skóry zależy od całkiem innych czynników. Ale o tym później! 3 W sobotę 3 czerwca 1769 roku nastąpić ma przejście Wenus przez tarczę słoneczną. Od wielu dni panuje na okręcie wielkie podniecenie. Aż do ostatniego midshipmana każdy na pokładzie wie, że jest to ważne zdarzenie i że najbliższe przejście Wenus nastąpi dopiero za sto lat. Profesor Edmund Halley, słynny astronom i dyrektor obserwatorium w Greenwich, obliczył to w 1693 roku, a więc prawie przed osiemdziesięciu laty, i doniósł o tym Royal Society. Ale nikt mu tam na dobre nie uwierzył. Jakże to? Dwa razy w ciągu siedmiu lat, w 1762 i 1769, można będzie zaobserwować przejścia Wenus, a potem już żadnego aż do roku 1874? Sprawozdanie Halleya wędruje do akt. Halley obliczył jednak również, że odkryta przez niego kometa, która w latach 1531, 1607 i 1682 niepokoiła ludzkość, wynurzy się w 1759 znowu z nieskończoności kosmosu i będzie widoczna z ziemi. A gdy to istotnie nastąpiło, dokładnie co do minuty, zgodnie z przepowiednią wielkiego uczonego;, zrodziły się w Koyal Society wątpliwości, czy jego poprzednie stanowisko było słuszne. Wyszukano z archiwów pożółkłe i zakurzone akta z obliczeniami Halleya i w r. 1762 w rozmaitych punktach ziemi stanęli naukowcy-obserwatorzy, którzy oczekiwali z zainteresowaniem wielkiej chwili przejścia Wenus. Ale wszędzie prawie chmury wsunęły się między słońce a perspektywy obserwacyjne, wyniki były skąpe i niezadowalające. W roku 1769 ma być inaczej. Wydział przygotowawczy Towarzystwa Królewskiego postanowił już dwa lata wcześniej wysłać dwóch astronomów na Morza Południowe, dwóch do północnej Kanady oraz dwóch do Europy południowej. Członkiem tego wydziału jest niejaki dr Bevis, w swoim czasie znany w Anglii astrofizyk, jak byśmy go dzisiaj nazwali. Bevisowi wpada na myśl, że właściwie jest ktoś, kto by mógł poprowadzić ekspedycję na Morza Południowe - doświadczony marynarz i kartograf, a w dodatku wyszkolony astronom. Damned! - mruczy Bevis. Jak się ten dziwny człowiek nazywa? Musi tu gdzieś być sprawozdanie o zaćmieniu słońca, którego miejsce i godzinę obliczył, a potem istotnie zaobserwował! Bevis sam odczytał to sprawozdanie podczas jednego z ostatnich posiedzeń Royal Society. Było ono datowane „Nowa Fundiandia, 5 sierpnia 1766" - ach, a oto i nazwisko! James Cook, oficer pokładowy w marynarce wojennej Jego Królewskiej Mości, odkomenderowany jako kartograf do Nowej Fundlandii! Tak, to byłby właściwy człowiek. Dość dużo czasu upłynęło, zanim go Bevis odnalazł, a tymczasem Royal Society wybrało już innego szefa ekspedycji i ostatecznie niemal dzięki przypadkowi admirałowie, którzy chcieli powierzyć okręt królewskiej marynarki wojennej tylko jednemu ze swoich ludzi, a nie jakiemuś naukowcowi, przypomnieli sobie o Cooku. Ach, do kroćset, naturalnie! Kartograf, astronom, świetny marynarz - ten i żaden inny! I ażeby osłodzić ten rozkaz Towarzystwu Królewskiemu, które głośno lamentując broni się przed nim rękami i nogami, mianują swego kandydata 25 maja 1768 porucznikiem. James Cook, syn wyrobnika, został dżentelmenem. Royal Society może z nim teraz pertraktować. Wyznacza mu też honorarium w wysokości 100 gwinei, daje mu rocznie 120 funtów na wyposażenie i wyżywienie oraz zatwierdza go ze swej strony jako kierownika ekspedycji. Marynarka nie zdobywa się na szerszy gest. Zamiast 10 szylingów dziennie, które płaciła dotąd swemu engineer and retinue, wyznacza mu tylko 5 szylingów. Admiralicja nie interesuje się prawie całą tą wyprawą. Pięć szylingów wystarczy! Cook myśli o tym z pewnością owego pamiętnego dnia 3 czerwca 1769 roku. Jest to najwspanialszy dzień w jego życiu. Marynarze na „Endeavour" odczuli niewątpliwie, że ich „stary" jest szczęśliwy i zadowolony. Nie mają pojęcia, co oznacza astronomiczny termin „przejście Wenus", i robią głupie dowcipy. Uświadamiają sobie jednak, że uczestnictwo w tej ekspedycji jest zaszczytem. Nadchodzi wielka chwila, pogoda jest wspaniała i przez zaczernione teleskopy widać wyraźnie, jak o godzinie dziewiątej 25 minut i 42 sekundy mały, ciemny punkt zaczyna wędrować przed tarczą słoneczną - to Wenus! Astronomowie są uradowani. Przyda im się to do obliczenia odległości słońca od ziemi i do uzyskania pewnej podstawy matematycznej dla teoretycznych wycieczek we wszechświat. Cook wykonał otrzymane zadanie. Sam stał przy teleskopie i pomagał, jak mógł, astronomom. Potem na lekkiej łodzi opłynął dookoła wyspę i sporządził zdjęcia kartograficzne. Ale teraz chce wreszcie ruszyć dalej. „Endeavour" zostaje gruntownie odremontowany, zaopatrzony w żywność i wodę i w cztery tygodnie później, 13 lipca 1769, Anglicy odpływają. W pobliżu leżą Wyspy Towarzystwa, grupa gęsto rozsianych atoli. Przez uroczyste wywieszenie flagi zostają objęte w posiadanie, następnie spionowane i kartograficznie ujęte. Potem droga wiedzie na południe, zgodnie z tajnym rozkazem admiralicji: „Po przeprowadzeniu obserwacji astronomicznych popłynie pan na południe aż do 40° szerokości geograficznej. Jeżeli nie znajdzie pan tam lądu, zwróci się pan między 40° a 35° na zachód, aż dotrze pan do Nowej Zelandii. Zbada ją pan i powróci drogą, którą uzna za odpowiednią, do Anglii. Jeżeli odkryje pan kontynent, zwróci pan całą swą uwagą na to, aby zbadać na możliwie wielkiej przestrzeni jego wybrzeża. Winien pan następnie sporządzić mapy zatok, portów i tych odcinków wybrzeża, które mają znaczenie dla żeglugi... Zbada pan właściwości lądu i jakość jego ziemi, żyjące tam ptaki i zwierzęta oraz rozmaite gatunki ryb. Jeżeli znajdzie pan złoża minerałów lub drogich kamieni, winien pan przywieźć próbki... Tak samo zbada pan właściwości, charakter i obyczaje tubylców, jeśli tam są, oraz ustali w przybliżeniu ich liczebność. Winien pan dołożyć wszelkich starań, aby nawiązać z nimi przyjazne stosunki i zawrzeć przymierze. Korzystne terytoria zechce pan za zgodą tubylców objąć w posiadanie w imieniu Jego Królewskiej Mości, króla Wielkiej Brytanii..." Rozkaz ten jest logiczną konsekwencją holenderskich podróży odkrywczych, o których już poprzednio mówiliśmy i których wyniki mimo tajności dotarły do wiadomości ogółu. Abel Tasman, jeden z najdzielniejszych kapitanów floty holenderskiej, stwierdził około 1640 roku, że w po- łudniowej części Oceanu Indyjskiego nie ma żadnego wielkiego kontynentu. Żeglując z wyspy Mauritius w kierunku południowo-wschodnim, przepłynął on niezmierzone morze, odkrył w 1642 r. Tasmanię i Nową Zelandię. Czy są to wyspy, czy też daleko na północ wysunięte przylądki hipotetycznego lądu południowego? Nikt tego nie wiedział. Wtem ukazała się w 1767 w Londynie książka, która wywołała ogólne poruszenie. Jej tytuł brzmiał: Odkrycia na Morzach Południowych do roku 1764, a autorem był niejaki Mr. Alexander Dalrymple, kierownik biura Brytyjskiej Kompanii Wschodnio- Indyjskiej. Admiralicja brytyjska dowiedziała się wkrótce, że Mr. Dalrymple wiele podróżował, choć nie jest właściwie człowiekiem morza, lecz raczej zbieraczem, domatorem i naukowcem. Lordowie admiralicji kręcili nosem. Książka Dalrymple'a była jednak tak starannie opracowana, wyposażona w liczne mapy i tak przekonywająco napisana, że nie można jej było pominąć milczeniem. Jeżeli słuszne jest, że rojowisko wysp na Morzach Południowych to w istocie nie zbadana linia wybrzeża rozczłonkowanego, potężnego lądu, to gdzieś między równikiem a 50° szerokości południowej rozciąga się olbrzymi kontynent południowy. Admirałowie Jego Królewskiej Mości naraziliby się na ciężkie zarzuty, gdyby się o to zawczasu nie zatroszczyli i tej hipotezy bliżej nie zbadali. Z tych powodów wydano Cookowi rozkaz, aby z Tahiti płynął kursem południowym, a później zwrócił się w kierunku Nowej Zelandii. Wykonując ściśle otrzymane polecenie, Cook gorliwie wypytywał tubylców o wielki ląd położony na południu, ale nikt o nim nie wiedział, a gdy dnia 1 września 1769 dopłynął do 40° 22' szerokości południowej, nie napotkawszy owej terra australis, zmienił kurs na północno-zachodni. W sześć tygodni później, po bezustannym kołowaniu między 35° a 40° szerokości południowej, w sobotę 7 października dostrzegł wyłaniające się przed nim z morza góry Nowej Zelandii. Po zbadaniu i sporządzeniu map tego kraju Cook mógłby udać się najbliższą drogą w podróż powrotną, tym bardziej że był przekonany, iż terra australis - jeśli w ogóle istnieje - leży o wiele dalej na południu. 31 marca 1770 zapisał w dzienniku: „Jeśli chodzi o kontynent południowy, to nie wierzę weń, chyba że leży na bardzo dalekich szerokościach południowych. Jest to moje osobiste zdanie, przy czym nie mam bynajmniej zamiaru odradzać dalszych prób w tym kierunku. Przeciwnie, uważałbym za pożałowania godne, gdyby to, co stanowiło przedmiot zainteresowania tylu wieków i narodów, nie zostało teraz dokładnie wyjaśnione. Jednakowoż stan mojego okrętu nie pozwala na to, aby obecnie, zimą, podjąć próbę dotarcia do tak dalekich szerokości geograficznych półkuli południowej," Choć „Endeavour" żeglował już przez dwa lata po obcych morzach z dala od Anglii, oficerowie zgodzili się z propozycją Cooka, ażeby najpierw zbadać wschodnią część Nowej Holandii, jak wówczas nazywano Australię, i Hebrydy, a potem powrócić do ojczyzny drogą przez Archipelag Malajski, Przylądek Dobrej Nadziei i Ocean Atlantycki. 31 marca „Endeavour" opuścił Nową Zelandię, 18 kwietnia wynurzyło się wschodnie wybrzeże Australii, wówczas jeszcze zupełnie nie znane. Obcy ląd wyglądał wcale zachęcająco. Były tam wprawdzie rozległe obszary pustynne, w innych wszakże miejscach ukształtowanie jego urozmaicały lasy i łąki, grzbiety górskie i doliny, a tu i ówdzie widać było także dymy ognisk. Ale przed wybrzeżem - miły Boże! Trwoga lodowatymi szponami ścisnęła serce kapitana - morze pieniło się wokół ostrych skał i raf podwodnych. Jak daleko okiem sięgnąć, na przestrzeni niezliczonych mil morskich, ciągnął się podwodny pas koralowy. Można było oczywiście trzymać się z dala od niego, na bezpiecznym pełnym morzu. Ale Cook chcąc poznać kraj musiał podpłynąć blisko, przepłynąć między diabelskimi rafami, rzucić kotwicę i spuścić łodzie. Udało się to po raz pierwszy mniej więcej w okolicy dzisiejszego Sydney. Port ten jest jednym z najspokojniejszych i najdogodniejszych w Australii. Zadziwił on już Cooka i jego marynarzy, tu też nastąpiło pierwsze lądowanie. Przy tej sposobności Cook poznał kangura i jego zalety - kulinarne. Opisuje obszerniej, lecz sucho, że ujrzeli i upolowali jedno z tych dziwnych zwierząt, którego mięso jest „niezwykle smaczne". Cook widocznie dopiero podczas lądowania dowiedział się, iż w Australii żyje osobliwe zwierzę, mniej więcej wielkości człowieka, o głowie sarny, z dużym, silnym ogonem - zwierzę, które trzyma się prosto na dwóch łapach, ale porusza się skokami jak żaba. Już sto trzydzieści lat przed Cookiem, w 1640 roku, opowiadał o tym dziwnym stworzeniu żeglarz holenderski Pelsaert, a zdumiewającą opowieść potwierdziło kilku kapitanów Holenderskiego Towarzystwa Wschodnio-Indyjskiego. Mimo to nauka europejska odniosła się sceptycznie do istnienia takiego zwierzęcia. Oświadczyła, że n i e może ono istnieć, a opowiadania o nim to zwykłe bajki żeglarzy. Wywiązała się długa dyskusja za i przeciw, ale uczniowie Linneusza obstawali przy zasadzie: „Tyle jest gatunków w przyrodzie, ile ich na początku świata stworzył nieskończony Duch." Kangur wyglądem swym wprowadzał całkowite zamieszanie w zasady, formy i prawidła, więc nie może istnieć, ponieważ istnieć nie powinien. Cook był nieczuły na takie subtelne roztrząsania. Obejrzał dziwaczne stworzenie z ciekawością przeciętnego bywalca ogrodu zoologicznego, skosztował jego mięsa, stwierdził, że zupa i pieczeń z kangura są bardzo smaczne - i na tym koniec! Był marynarzem i oficerem, nie chciał być niczym więcej. Skoro tylko wrócił na pokład, kazał podnieść kotwicę i rozwinąć żagle. Podczas dalszej podróży nastąpiło pewnego dnia to, co na tym szlaku wodnym tak pełnym raf właściwie dawno już stać się było powinno - „Endeavour" wjechał na rafę. Zdarzyło się to setkom okrętów przed tym nieszczęśliwym wypadkiem i po nim i zdarza się jeszcze bardzo często w naszych czasach. Tylko nieliczne okręty są tak skonstruowane, że mogą sprostać rafom koralowym; najbardziej nowoczesny system grodzi nie na wiele się przydaje, gdyż rafy są tutaj spiczaste i ostre jak noże, przebijają nawet stal. Gdy zdarzy się taka awaria, to nieraz tylko SOS radiotelegrafisty dotrze do zamieszkałego świata. Jeśli uda się spuścić na wodę łodzie, rekiny i równie groźne bezwodne, pustynne wybrzeża pozwalają niewielu tylko rozbitkom ujść cało. Opis Cooka jest więc jednym z nielicznych, jakie zachowały się o tych katastrofach. Przytaczamy go z nieznacznymi skrótami: „Było to 10 czerwca 1770 r. Żeglowaliśmy po otwartym morzu, mając pod stępką 17 do 21 sążni wody. Tak zapadł wieczór. Oficerowie opuścili pokład i położyli się spać. Około godziny 11 głębokość nagle zmalała i zanim mogliśmy rzucić sondę, okręt osiadł z okropnym, do szpiku kości przejmującym zgrzytem i trzaskiem. W kilka chwil potem cała załoga zbiegła się na pokład i na twarzach wszystkich odmalowało się przerażenie. Zwinęliśmy żagle i spuścili łodzie, aby zmierzyć głębokość wokół skał. Nasze obawy sprawdziły się. Osiedliśmy na rafie koralowej, w odległości ośmiu mil morskich od pustynnego i jałowego wybrzeża. Wszelkie wysiłki ściągnięcia okrętu na głęboką wodę były daremne. Fale uderzały z taką gwałtownością o leżący pochyło kadłub, że nie mogliśmy prawie ustać na nogach. W świetle księżyca ujrzeliśmy niebawem pływające w wodzie deski poszycia dna i w tej samej prawie chwili oficer pokładowy zameldował, że woda wdarła się do wnętrza kadłuba. Skoczyliśmy natychmiast do pomp, wyrzuciliśmy za burtę wszystkie ciężkie przedmioty, jak działa, balast, zapasy itd. Ale choć „Endeavour" stał się lżejszy o 50 ton, nie ruszył się ani o cal z rafy. Na nieszczęście osiedliśmy podczas przypływu; jeśliby okręt wytrzymał do następnego wieczora, istniała iskierka nadziei, że będzie można ściągnąć go z rafy. Przypływ dzienny jest tu mianowicie o wiele słabszy od nocnego i nie wystarczyłby, by uwolnić nas ze skały. Załoga zachowała się w sposób godny podziwu. Choć równie jasno jak ja zdawała sobie sprawę z beznadziejności położenia, pracowała niezmordowanie przy pompach. W ciągu dwudziestu czterech godzin najokropniejszego pasowania się ze śmiercią nie słyszałem ani jednego przekleństwa, nie widziałem u nikogo zgorzkniałego lub zniechęconego wyrazu twarzy. Niestety, dwie pompy pękły, tak że tylko trzy pompy pozostały zdatne do użytku. Pomimo nieustannej i niezwykle wytężonej pracy coraz więcej wody wlewało się przez otwór do pomieszczeń i zachodziła obawa, że podczas zejścia ze skały zatoniemy. Toteż chwili tej nie oczekiwaliśmy jako naszego ocalenia, lecz jako pewnej śmierci. Łodzie nie mogły zabrać wszystkich na ląd i ze zgrozą mówiłem sobie, iż w chwili, gdy zaczniemy tonąć, ustanie wszelkie posłuszeństwo, wszyscy zaczną cisnąć się do łodzi i wybuchnie straszliwa walka o tę odrobinę nadziei utrzymania się przy życiu. A przecież los tych, którzy pozostaliby na okręcie, ażeby znaleźć śmierć w falach, nie byłby ani w przybliżeniu tak straszny, jak los nieszczęśliwych, którym udałoby się dopłynąć do brzegu. Ich bowiem czekały straszliwe męki śmierci z pragnienia. Oto była alternatywa, która stała przed nami w ciągu owych dwudziestu czterech godzin. Kto w podobnym położeniu nie czuł zbliżającej się śmierci, ten nie zna jej najstraszliwszej postaci." „Endeavour" cudem wyszedł ostatecznie z tej opresji; cudem udało się uszczelnić prowizorycznie otwór w dnie podczas przejścia do zatoki, nad którą znajduje się dzisiaj miejscowość Cooktown; szczęśliwy los uchronił w ostatniej chwili załogę przed paniką wykluczającą wszelką rozwagę. „Endeavour" dobił wreszcie do lądu; tam w ciągu dwumiesięcznego prawie pobytu załoga odremontowała okręt do dalszej podróży. Przy tej sposobności okazało się, że zawdzięcza swe ocalenie dziwacznemu przypadkowi: wierzchołek rafy koralowej, na której osiadł „Endeavour", wbił się w dno okrętu, następnie odłamał się i tkwił jak korek w otworze. Ze wschodniego wybrzeża Australii Cook popłynął w kierunku zachodnim między północnym cyplem tego kontynentu a Nową Gwineą przez Cieśninę Torresa na Timor i Jawę, gdzie rzucił kotwicę na dłuższy pobyt w Batawii. Kiedy tu wyszedł na ląd - według swego obliczenia we wtorek 9 października 1770, według rachuby miejscowej ludności we środę 10 października - nie miał prawie żadnych strat, ani jeden marynarz nie był zapisany na liście chorych. W trzy miesiące później, gdy podniesiono kotwicę udając się w podróż powrotną do ojczyzny, 26 grudnia 1770, opłakiwano stratę siedmiu marynarzy, a pod pokładem leżało tylu chorych, że „Endeavour", jak Cook z bólem zapisał, stał się istnym pływającym szpitalem. Malaria („złe powietrze") - choroba endemiczna w bagnistej Batawii, połączona z gorączką i dyzenterią - która w ciągu dwudziestu lat od 1735 do 1755, zanim zaczęto stosować chininę jako skuteczne lekarstwo, pochłonęła wśród marynarzy wszystkich narodów milion ofiar, poczyniła straszliwe spustoszenia także wśród Anglików. Jako jeden z pierwszych zmarł 5 listopada, zaledwie w cztery tygodnie po wylądowaniu, lekarz okrętowy Monkhouse. Do końca lutego 1771 r. zmarło dalszych dziewiętnastu ludzi, wśród nich jeden z astronomów. Przez pewien czas znajdowało się na „Endeavour" tylko dwunastu marynarzy zdolnych do pełnienia służby. W połowie marca 1771 r. „Endeavour" zawija po monotonnej podróży do Capetown, a w cztery miesiące później, 13 lipca 1771, o godzinie trzeciej po południu, przybywa do Anglii, z poszarpanymi i połatanymi żaglami, ze zniszczonym takielunkiem. Z 94 członków załogi, którzy przed trzema laty wypłynęli w czwartą z przedsięwziętych do owej pory podróży dookoła świata, 34 znalazło śmierć. Nieznany ląd południowy nie został odkryty, pytanie, czy istnieje, pozostało nadal bez odpowiedzi. Anglicy dokonali, co prawda, nie lada dzieła: zbadali Nową Zelandię i wschodnie wybrzeże Australii, odbyli podróże zwiadowcze po Morzach Południowych. Osiągnięcia te nie wywołały jednak zbyt wielkiego wrażenia wśród ogółu, tym bardziej że admiralicja zabroniła Cookowi i jego towarzyszom jakichkolwiek publikacji o wyprawie. Dzienniki podróży zostały opieczętowane i zasekwestrowane. Upłynie 122 lata, zanim ogłoszony zostanie drukiem oryginalny opis podróży Cooka. Toteż zaczęły krążyć szepty i plotki, do głosu doszli ludzie, którzy zawsze wszystko lepiej wiedzą i wszystko z góry przewidzieli. Król angielski udzielił Cookowi audiencji, wysłuchał jego sprawozdania i mianował go kapitanem. To położyło kres plotkom i upewniło wszystkich, że owiany mgłą tajemniczości kapitan, którego patent Jerzy III własnoręcznie podpisał, wyruszy niebawem znowu w podróż. 4 Wspominaliśmy o tym, że Cook zdawał sobie sprawę z wielu zagadek, jakie Morza Południowe zadają nauce do dnia dzisiejszego. Przede wszystkim uderzyło go, że Polinezyjczycy nie byli ani czarni jak Murzyni, ani żółci jak Chińczycy, ani też miedzianoskórzy jak Indianie i że znajdowało się wśród nich wielu mężczyzn i wiele kobiet prawie tak jasnoskórych jak biali. O tym osobliwym zjawisku napomykał kilka razy; podobne uwagi znajdują się również w wielkim opisie podróży dwóch niemieckich przyrodników, Jana Reinholda Forstera i Jerzego Forstera, którzy towarzyszyli Cookowi w jego drugiej podróży. Rzecz zrozumiała, że w owym czasie, w końcu XVIII wieku, wiadomość ta wywarła duże wrażenie. U brzegów Oceanu Spokojnego poznano dotychczas tylko rasy indomalajskie lub mongolskie. Mieszkańców wysp polinezyjskich nie sposób było zaliczyć do żadnej z nich. Ponieważ zajmujące się tymi sprawami gałęzie nauki były bardzo słabo rozwinięte - znajdowały się właściwie jeszcze w powijakach - zaklasyfikowano bez namysłu Polinezyjczyków jako odmianę rasy malajskiej. Aż do naszych dni mówiono i mówi się o jednolitej rasie i kulturze „malajo- polinezyjskiej". Od czasu słynnej wyprawy „Kon-Tiki" etnologa norweskiego Thora Heyerdahla zajęto się tą kwestią ponownie. Nauka wyciągnęła najpierw relacje dawnych odkrywców, pierwszych Europejczyków, którzy dotarli na Morza Południowe i dokładnie je zbadali. Okazało się, że ich uwagi o Polinezyjczykach są identyczne. Tubylcy są wysokiego wzrostu, silni, o wiele okazalsi od drobnych Malajczyków; mają kolor skóry nie żółtawobrunatny, lecz prawie tak biały jak Europejczycy i rumienią się tak samo jak oni; lekko faliste, cienkie włosy Polinezyjczyków podobne są do włosów mieszkańców Europy. Spotyka się też u nich włosy jasnobrązowe, nieraz z odcieniem rudawym lub blond, a czasem także niebieskie oczy. Poza tym mężczyźni z Polinezji są w przeciwieństwie do Malajczyków i Mongołów brodaci i widocznie świadomi owej wyróżniającej ich cechy, gdyż poświęcają sporo czasu na pielęgnowanie tej męskiej ozdoby, której się poza tym na Pacyfiku nie spotyka. Wreszcie Polinezyjczycy nie mają szerokich i płaskich nosów, a usta mniej pełne niż ludy malajskie. I pod tym względem przypominają raczej ludzi rasy białej. Jest to, jak mówią wcześni odkrywcy, niejako „szlachecki" typ Polinezyjczyków. Obok niego istnieją również jednostki, które nie są tak wysokiego wzrostu i mają ciemne, często kosmykowate włosy, szerokie nosy, wydęte wargi i o wiele ciemniejszy kolor skóry. Począwszy od Pedra Fernandeza de Quiros, który przybył na Morza Południowe w r. 1595, Karola Fryderyka Behrensa, który dotarł do Wyspy Wielkanocnej w 1727, i kapitana Wallisa, który wylądował na Tahiti w 1768, aż do Cooka i obu Forsterów - prawie wszyscy dawni odkrywcy są w tych spostrzeżeniach zgodni, podając je nieomal w identycznym brzmieniu. Polinezyjczycy sami zdali sobie rychło sprawę ze swego podobieństwa do białych; świadomość ta była u nich czasem jeszcze żywsza niż u białych. Jeszcze dzisiaj istnieje wśród Polinezyjczyków silna świadomość ich pokrewieństwa z Europejczykami. Potwierdził to niedawno Arthur Grimble, który jako angielski komisarz żył przez wiele lat na Wyspach Ellice i Gilberta. W swej książce A Pattern of Islands opowiada: „Wielka serdeczność mieszkańców Wysp Gilberta wobec Europejczyków ma swe źródło nie w poczuciu własnej niższości, lecz przeciwnie, w świadomości pokrewieństwa. Ich wielcy bohaterowie mieli według tradycji jasną skórę, jak my... Należeli do jasnej, niebieskookiej «społeczności drzewa», do rodu matang... Gdy przed około dwustu laty mieszkańcy Wysp Gilberta ujrzeli u siebie pierwszego białego człowieka, powiedzieli: «Spójrzcie, ród matang do nas powrócił... Przyjmijmy ich jako naszych wodzów i braci, tak ażeby przodkowie nie musieli się nas wstydzić..." Dowody tego rodzaju, z których najbardziej zdumiewające zebrał etnolog Bundenzahl, można dowolnie mnożyć. Ale nie ma potrzeby szerzej się nad tym rozwodzić. Przytoczone przykłady tłumaczą, dlaczego antropologowie już przed dziesiątkami łat doszli do wniosku, że jasnoskóra „europidalna" grupa Polinezyjczyków należy do rasy białej. Pogląd ten zyskał bardzo poważne poparcie, bylibyśmy niemal skłonni powiedzieć: dowód - dopiero za naszych dni w pracach serologów, zajmujących się badaniem osocza krwi i jego właściwości. Landsteiner stwierdził w r. 1901, że krew ludzką można podzielić na trzy odrębne grupy o określonych cechach. Grupy te oznaczono literami O, A i B. Dalsze badania wykazały, że grupa krwi A występuje przede wszystkim w Europie. Im dalej na wschód, tym rzadziej spotyka się grupę A, a tym częściej grupę B. Grupa B jest więc charakterystyczną cechą wszystkich ludów azjatyckich aż po Mikronezję i Melanezję. Tylko w Polinezji jest inaczej. W zachodniej części wielkiego trójkąta polinezyjskiego grupa krwi B, przypuszczalnie importowana z Indonezji, występuje wprawdzie jeszcze tu i ówdzie, natomiast w Polinezji środkowej i na wyspach wschodnich brak jej zupełnie. Jasnoskórzy, europidalni tubylcy Mórz Południowych mają więc taki sam skład krwi jak ludy Europy środkowej i zachodniej. To zdumiewające zjawisko zostało stwierdzone tak wieloma badaniami, że można je niewątpliwie uznać za prawdziwe. Jest to nie łada sensacją. Wyłania się jednak pytanie, jakim sposobem i jaką drogą ludy europejskie dotarły do dalekich Mórz Południowych. Wkraczamy tu w istną dżunglę najrozmaitszych problemów. Nie dość bowiem na tym, że Polinezyjczyków należy zaliczyć do rasy białej - objęcie przez nich w posiadanie czarownych wysp na Morzach Południowych musiało się odbyć wcale nie tak dawno temu. Nastąpiło to prawdo- podobnie z początkiem europejskiego średniowiecza, a więc w czasach historycznych. Sam Cook dostarczył zasadniczych materiałów obserwacyjnych na poparcie tej hipotezy. Podczas swej pierwszej podróży po Morzach Południowych zabrał w Tahiti na pokład kacyka Tupię, inteligentnego, żądnego przygód człowieka, który chciał poznać świat. Gdy Anglicy wylądowali w Nowej Zelandii, stwierdzili ku swemu zdumieniu, że Polinezyjczyk porozumiewa się bez trudności z miejscowymi ludożercami. Człowiek z Tahiti i mieszkańcy tej odległej wyspy mówili tym samym językiem. Jest to istotnie niezwykle zadziwiające. Odległość między Tahiti a południowym cyplem Nowej Zelandii wynosi w linii powietrznej około 5500 km. W transpozycji na europejskie rzędy wielkości odpowiada to odcinkowi sięgającemu od Przylądka Północnego, najdalej na północ wysuniętego punktu Skandynawii, do jeziora Czad w Afryce lub jeśli wziąć pod uwagę kontynenty amerykańskie, odległości od Nowej Fundlandii do San Francisco. W Ameryce istnieją na tej przestrzeni setki narzeczy, tak że Indianie już w zamierzchłej przeszłości nie mogli porozumiewać się z sobą, w Europie na obszarach tej wielkości używa się od niepamiętnych czasów aż po dzień dzisiejszy kilkudziesięciu, często zupełnie różnych języków - kacyk Tupią zaś rozmawiał całkiem swobodnie z tubylcami Nowej Zelandii. Cook przekonał się w dalszym ciągu swej podróży, że w trójkącie polinezyjskim, którego wierzchołkiem są Hawaje, a podstawą linia biegnąca od Wyspy Wielkanocnej do Nowej Zelandii, tj. od 30° szerokości północnej do 50° szerokości południowej, panuje wiara w tych samych bogów, istnieją takie same tradycje i mówi się tym samym językiem. Dziwiło go to naturalnie, ale ponieważ jemu i jego epoce brak było tej wiedzy historycznej, którą my dziś rozporządzamy, więc nie wyciągnął wniosku, do jakiego dochodzimy z logiczną konsekwencją, a mianowicie że od skolonizowania wysp Mórz Południowych przez Polinezyjczyków do dnia dzisiejszego nie upłynęło wiele czasu. Izolowane wyspy, zwłaszcza jeśli leżą pośrodku olbrzymiego morza, rozwijają zazwyczaj całkiem odrębne życie duchowe. Musiałoby dojść do bardzo głęboko sięgających różnic w kulturze i do nieopisanego wręcz zamętu językowego, gdyby objęcie w posiadanie tych wysp przez Wikingów Mórz Południowych nastąpiło tak dawno, jak na przykład przybycie Indoeuropejczyków do krajów między Indusem a Gangesem. W ostatnich kilkudziesięciu latach nauka zajęła się tą kwestią szczególnie gorliwie. Posłużono się genealogią polinezyjską i stwierdzono, że przekazane nam w wielkiej ilości królewskie drzewa genealogiczne i linie przodków zaczynające się przeważnie od krewnych wstępnych pierwszego praszczura, który niegdyś przywędrował do Polinezji, sięgają do wczesnego średniowiecza. Mniej więcej od 400 roku mogą one w głównych zarysach uchodzić za ustalone. W porównaniu z czasem, który obejmuje historia Starego Świata, nie jest to wiele. Ale nie należy przy tym zapominać, że Polinezyjczycy nie posiadali pisma w naszym rozumieniu. Nie było u nich dzieł historycznych ani archiwów, istniała tylko tradycja podawana z ust do ust. Działo się to zrazu oczywiście w ramach własnej rodziny, własnego klanu. Istniała jednak także odrębna grupa ludzi rongo-rongo, jak nazywali się na Wyspach Mangarewa i Wyspie Wielkanocnej, albo orero, jak zwano ich na Tahiti - uczonych, którzy uczyli się na pamięć wszystkich ważnych rzeczy o następstwie pokoleń, rozwoju religijnym, zwyczajach kultu i stanowili jak gdyby „żywe archiwa". Nam, szybko żyjącym ludziom nowoczesnym, wydaje się wątpliwe, ażeby ustna tradycja mogła być dostateczną formą dokumentacji historycznej. Nie możemy sobie po prostu wyobrazić, że czterdzieści następujących po sobie pokoleń opowiadało i rozpowszechniało przez tysiąc lat jakiś fakt historyczny bez zmian, bez dodatków, bez błędnych tłumaczeń lub upiększeń. Zdaje się, że tak jednak było. Gdy w r. 1864 peruwiańscy łowcy niewolników uprowadzili Polinezyjczyka Mauratę, ostatniego króla Wyspy Wielkanocnej, umiał on wyliczyć z pamięci szereg swych przodków od początku XI wieku. Samoańskie rodziny szlacheckie posiadają drzewa genealogiczne od 400 roku po Chr., a król Kalakaua na Hawajach chlubił się, że jest potomkiem rodu liczącego siedemdziesiąt pokoleń. Jeżeli zważymy, że rody panujące, które istniały w Europie w 1914 roku, miały na ogół bardzo poważne trudności z zebraniem choćby trzydziestu dwóch szlachetnie urodzonych przodków, to musimy pochylić czoło przed starożytnością ludożerczego rodu książąt Mórz Południowych! Nawet prosty człowiek potrafił wyliczyć bez trudu długi szereg swych przodków, a świętość ustnej tradycji zachowała się w niektórych okolicach Polinezji aż do naszych dni. Potwierdził to niedawno wspomniany aż Arthur Grimble. Podaje on, że gdy był młodym urzędnikiem kolonialnym, Nei Tearia, najlepsza narratorka Wysp Gilberta, opowiedziała mi pewnego razu legendę o wygnaniu ludzi ze szczęśliwego kraju Matang: „W piętnaście lat później, gdy miała już chyba dobrze ponad siedemziesiątkę, prosiłem ją, aby mi wszystko jeszcze raz opowiedziała, gdyż chciałem to porównać z zapiskami, które sobie w swoim czasie poczyniłem. Powtórzyła mi całą legendę dokładnie tak jak za pierwszym razem, ja pochwaliłem jej doskonałą pamięć. Po jej surowej twarzy przemknął śmiech i odpowiedziała po prostu: «Jakżeby mogło być inaczej? Każda araki, każda opowieść, ma od pokoleń swoją własną formę. Tych samych słów używali ojcowie naszych dziadów, a my podajemy je nie mienione dzieciom naszych dzieci. Czyż miałabym zmienić te słowa?" Brzmi to przekonywająco i może uchodzić za dowód, że tradycja i daty genealogiczne Polinezyjczyków są na ogół prawdziwe. Zagadkowy ten ud przywędrował więc istotnie, jak twierdzą jego dawne sagi, około V wieku po Chr. do swej bezludnej lub tylko bardzo rzadko zaludnionej nowej ojczyzny położonej wśród olbrzymich wód. Ale skąd przywędrował? Tradycja polinezyjska nie daje na to jasnej odpowiedzi. Obok danych, które wskazywałyby, że Polinezyjczycy pochodzą z kraju leżącego daleko za morzem na wschodzie, a więc z Ameryki, nie brak też argumentów całkiem różnych, tak że dotąd nie osiągnięto pewnych wyników. Gdy okazało się, że historia i genealogia w tym wypadku zawodzą, na plan pierwszy wysunęli się filolodzy. Stwierdzili rychło, że w języku polinezyjskim istnieją pewne zgodności z językiem malajskim. Tak na przykład: po malajsku: po polinezyjsku: mata wiato oko ikan ika ryba ahi ahi ogień lima rima ręka manik manoe ptak Wynikałoby z tego, że Polinezyjczycy przybyli z zachodu, tj. z Indii lub Indonezji. Ale same zgodności językowe nie są jeszcze dostatecznym dowodem i nie mogą uchodzić za całkiem pewny sprawdzian pochodzenia. Między językiem malajskim a polinezyjskim może jednakże istnieć pewne pokrewieństwo datujące się niewątpliwie z bardzo dawnych czasów. Filolog amerykański W. D. Alexander pisał w r. 1910: „Wielkie różnice w mowie i wyglądzie Polinezyjczyków i obecnych mieszkańców Archipelagu Malajskiego jako też rozmaite inne obserwacje wskazują na to, że Polinezyjczycy odłączyli się od pozostałych gałęzi rasy oceanicznej już w czasach bardzo odległych." Do tego stanowiska przyłączyło się wielu lingwistów, inni obstają natomiast przy poglądzie, że istnieje blisko z sobą spokrewniona kultura malajo-polinezyjska. Jak widać, kwestia nie jest jeszcze definitywnie wyjaśniona. Zamiast dość ściśle określonego pojęcia wspólnej kultury malajo- polinezyjskiej nauka dzisiejsza przyjęła o wiele szerszy termin, „austronezyjskiej" wspólnoty kulturalnej. Etnolog Hans Nevermann oświadczył niedawno: „Język polinezyjski i języki indonezyjskie są z sobą blisko spokrewnione i dadzą się wywieść ze wspólnego prajęzyka - praaustronezyjskiego." Ale tym samym sprawa nie jest jeszcze bynajmniej załatwiona. Jeżeli - argumentują językoznawcy - istnieje rzeczywiście pokrewieństwo między językiem malajskim a polinezyjskim - choćby stosunki te były bardzo starej daty, a pokrewieństwo bardzo dalekie - to język polinezyjski musiałby wykazywać bardzo duże wpływy pierwiastka indoeuro-pejskiego. Zalew Indii przez ludy aryjskie nastąpił przed wielu tysiącami łat. Około roku 350 przed Chr. sanskryt, indoeuropejski język potoczny, opanował także Indonezję. Ponieważ Polinezyjczycy przybyli na wyspy oceaniczne dopiero około 400 roku p o Chr., język ich powinien zawierać wiele wyrażeń sanskryckich. Pełni zapału językoznawcy przystąpili do sprawdzenia tego rozumowania. Ale gorzko się rozczarowali. Język ma-lajski wykazuje dość znaczne wpływy sanskryckie, w języku polinezyjskim natomiast nie sposób znaleźć choćby ich śladu. Zamiast tego wyszły na jaw pewne wpływy wskazujące wprost na Europę i jej języki i zgodnie z tym nowozelandzki uczony E. Tregear oświadczył już w r. 1891 w swym słowniku porównawczym języka polinezyjskiego: „Główny zarzut przeciw imigracji Maorysów z Azji polega na tym, że wiele ich słów wykazuje ściślejsze pokrewieństwo ze słowami aryjskich ludów Europy, ba, nawet Europy zachodniej, aniżeli ze słowami ludów Azji." Jest to zdumiewające, ale bynajmniej nie wszyscy językoznawcy przyjęli pogląd Tregeara. Zgodni są tylko co do tego, że język polinezyjski istotnie nie wykazuje wpływów sanskrytu. Teraz jednak uczeni znaleźli się przed bardzo niemiłym dylematem. Polinezyjczycy przybyli do swej nowej ojczyzny na wyspach oceanicznych ok. 400 r. p o Chr., a sanskryt zaczął rozszerzać się w Indonezji już około roku 350 przed Chr. Jak to wyjaśnić? Czy Polinezyjczycy nie przybyli wcale z Indii? A jeśli rzeczywiście przyszli stamtąd, to czy wyemigrowali już przed wtargnięciem sanskrytu? Jeśli tak, to gdzie podziewali się przez owych 750 lat, zanim ukazali się na arenie historii? Pytania te wciągają nas w nowy rój zagadek, na które do dnia dzisiejszego nie ma odpowiedzi. Wspominaliśmy już, że gdy szczepy polinezyjskie zostały odkryte przez białych, żyły one jeszcze w epoce kamiennej, nie znały metali, choć na wielu wyspach Mórz Południowych znajdowały się bogate rudy darniowe, nie mieli garncarstwa, choć glina nie należy tam bynajmniej do rzadkości, obcy im był warsztat tkacki, chociaż rosła tam dzika bawełna, nie znali koła ani wozu, żadnej architektury, ani zaprawy murarskiej, ani sklepień - nie znali wina palmowego i nie żuli betelu. Nie znali też ryżu, choć jest on jedną z najstarszych roślin użytkowych Azji. A w ich sztuce sakralnej czy świeckiej nie odkryto dotąd żadnych wyobrażeń słoni, bawołów ani innych świętych zwierząt Indii. A przecież około roku 350 przed Chr., a więc mniej więcej w epoce Aleksandra Wielkiego, okres kamienny dawno się już w Indiach skończył. Znano tam tkactwo i sztukę garncarską, od niepamiętnych czasów używano koła i wozu, uprawiano ryż. Od dawna Indowie żuli betel, umieli sporządzać wino palmowe, wznosili wielkie budowle i na ich ścianach przedstawiali bawoły i słonie jako zwierzęta święte. W Polinezji natomiast wszystko to było zupełnie nie znane. Tego nie sposób zrozumieć, jeżeli - jak się uporczywie twierdzi - Polinezyjczycy pochodzą z Indii Wschodnich, to powinni by znać choć część tych zwyczajów, rękodzieł czy kunsztów. Teoretycznie istnieje naturalnie możliwość, że w jakimś totalnym upadku kulturalnym wszystkiego tego „zapomnieli". Jest jednak wysoce nieprawdopodobne, a poza tym nie da się udowodnić, zwłaszcza u ludu, który od samych swych początków tak bardzo cenił tradycję jak Polinezyjczycy. Toteż chciałoby się wyciągnąć wniosek, że nie może być mowy o ich pochodzeniu z Indii czy Indonezji. Ale to jest dopiero początek sprzeczności. Obserwacje zoologów i botaników na wyspach polinezyjskich dowodzą, że z Indonezji - przypuszczalnie drogą przez Melanezję i wyspy Fidżi - przybyły na Morza Południowe nie tylko niektóre główne rośliny użytkowe, jak np. banany, trzcina cukrowa, drzewo chlebowe, yam i korzenie taro, ale także zwierzęta domowe, świnia, pies, kura. Nie wszystkie te rośliny i zwierzęta są, co prawda, równomiernie rozpowszechnione w całej Oceanii i można przypuścić, że zostały one tam wprowadzone przez późniejszy import, rzez polinezyjskie wyprawy handlowe i wojenne albo przez pokojową wymianę, co nie przesądzałoby w niczym trasy wędrówki Polinezyjczyków. Jest to oczywiście możliwe, choć skłonni bylibyśmy raczej przyjąć, że europidalni mieszkańcy wysp na Morzach Południowych przybyli z tych stron, gdzie znajdują się niezbędne im do życia rośliny i zwierzęta. A jeśli wywędrowali z Melanezji na wschód, to dlaczego nie znali garncarstwa? Dlaczego panuje wśród nich patriarchat, a nie matriarchat, jak wszędzie niemal na obszarach melanezyjskich? Dlaczego nie żują betelu? Dlaczego nie ma wśród nich osobników z grupą krwi B? Dlaczego nie ma Murzynów? Przecież 950 000 km2 obszaru „Czarnych Wysp", jak nazywa się Melanezja w dosłownym przekładzie, nie mogli przebyć w tempie błyskawicznym! Wszak wiemy, że wędrówkę swą musieli rozpocząć najpóźniej około 350 roku przed Chr., a przybyli na Morza Południowe dopiero około 400 roku po Chr. To zaprawdę dostatecznie długi okres czasu, by od negroidalnej ludności kraju, w którym znaleźli gościnę, przyjąć ten lub ów zwyczaj, a także, by pozostawić cywilizacyjne, kulturalne lub antropologiczne ślady własnej tam bytności. Ale nic takiego nie zaszło! Nie ma najmniejszego choćby dowodu dłuższego lub krótszego pobytu ludzi polinezyjskich w Nowej Gwinei, na Wyspach Admiralicji lub Salomona, na Nowych Hybrydach czy w Nowej Kaledonii. Nasi Wikingowie Mórz Południowych nie zabrali też stamtąd żadnej pamiątki, choćby tylko malarii. Albowiem podczas gdy cała Melanezja jest jeszcze w naszych czasach, mimo chininy i atebryny, niepodzielnie zakażona jadem komara widliszka, to malaria i inne objawy tej choroby tropikalnej są nieznane na czarownych wyspach Polinezyjczyków, brak tam też, co prawda, warunków klimatycznych dla powstania tej choroby. A więc przyjaciele nasi nie przywędrowali tu z Indonezji ani przez Melanezję! Dopiero co sądziliśmy, że możemy, ba, że musimy ten pogląd przyjąć, i teraz znów wydaje się on wątpliwy! Niestety, to nie wszystko. Albowiem możliwa jest jeszcze droga przebiegająca o wiele dalej na północ, mianowicie z Celebes i Filipin wielkimi skokami przez Mariany i Karalny, a potem przez Mikronezję do Wysp Gilberta, Feniks i Ellice. Przy bliższym przyjrzeniu się napotykamy jednak i tutaj nieprzezwyciężone trudności. Mikronezja, „świat małych wysp", składa się łącznie z 1458 atoli i wysp, a więc stopniowe posuwanie się tamtędy wydaje się teoretycznie możliwe. Ale owych półtora tysiąca wysp zajmuje razem tylko !700 km2, są one więc znikomo małe, a przy tym rozsiane na obszarze morskim o około 15 milionach kilometrów kwadratowych. Leżą więc tak odosobnione na ogromnym oceanie jak garść szpilek w stogu siana. Przedrzeć się po tej „drodze" na wschód z kobietami i dziećmi, żywnością, bydłem i paszą na pokładzie, na prymitywnych statkach, przeciw wichrom i falom, mimo burz i straszliwych upałów - nie, jest to wręcz nie to pomyślenia! Jak wiadomo, Europejczycy zbadali dokładnie Melanezję właściwie dopiero w XIX wieku. Jeden rzut oka na mapę wystarcza, by zrozumieć, dlaczego stało się to tak późno. Odległości między wyspami, na których można znaleźć wodę i żywność, są tak wielkie, że dla ich pokonania potrzebna jest wysoko rozwinięta żegluga i nowoczesne przyrządy nawigacyjne. Nie może zatem być nawet mowy o tym, aby atole mikronezyjskie służyły lub mogły służyć wędrującym na wschód Polinezyjczykom za stepping Stones, tj. bazy do dalszych wypraw. Są to bowiem bardzo często nagie rafy koralowe albo skały pochodzenia wulkanicznego, na których nie udaje się ani ryż, ani banany, ani drzewo chlebowe. Na Wyspach Ellice i Gilberta dotąd jeszcze, jak podaje Arthur Grimble, nie można było zasadzić nawet trochę jarzyn. Przywieziona na okrętach ziemia nie utrzymała się na czystym, białym piasku koralowym, wysuszył ją na proch żar słoneczny i uniósł wiatr. Toteż nie udało się tam wyhodować fasoli lub pomidorów. Brak również często wody. Nierzadkie są okresy posuchy trwające do osiemnastu miesięcy. Nic dziwnego zatem, że w Mikronezji również brak wszelkich śladów przejścia ludów polinezyjskich. Tam gdzie takie ślady pozornie istnieją, należy je odnieść do późniejszych podróży zwiadowczych i kupieckich, przedsięwziętych przez Wikingów Mórz Południowych już ze wschodu. Praktycznie i teoretycznie nie należy więc brać pod uwagę drogi przez Mikronezję, jak to w 1949 roku wyraźnie potwierdził Kongres Nauk Pacyfiku. Skąd więc, na Boga, Polinezyjczycy przybyli na wyspy Oceanii? Do dnia dzisiejszego nie można dać na to pytanie przekonywającej odpowiedzi. Wspaniała wyprawa „Kon-Tiki" Thora Heyerdahla, zuchwała podróż tratwą przez Pacyfik, dowiodła niewątpliwie, że Polinezja mogła zostać zasiedlona z Ameryki Południowej. Nie jest jednak pewne, czy była to jedyna droga, czy imigracja polinezyjska nastąpiła rzeczywiście tylko ze wschodu. Ale tego Heyerdahl wcale nie twierdzi. Wykazał on, narażając życie swoje i swych towarzyszy, jedynie możliwość. Hipotezę jego wspierają wszakże bardzo ważkie argumenty. Jednego z nich dostarczył już Cook. 21 października 1769 zapisał w swym dzienniku: „Rośnie tu w Nowej Zelandii wiele dzikiego selera, a od tubylców zakupiliśmy 10 do 15 funtów słodkich kartofli. Sadzą je w dość wielkich ilościach, ale chwilowo, z powodu wczesnej pory roku, jest ich jeszcze mało." Sześć tygodni później, w czwartek, 30 listopada 1769, znajduje się w rejestrze kar „Endeavour" następująca notatka: „Kazałem wymierzyć po dwanaście batów marynarzom Mathew Coxowi, Henry'emu Stevensowi i Emanowi Parreyrze, ponieważ wczoraj wieczorem przekroczyli swe obowiązki na lądzie i wykopali kartofle z pola. Pierwszego z nich posłałem znowu do aresztu, gdyż upierał się, że nie zrobił nic złego." Jesteśmy zdumieni. Słodkie kartofle w Nowej Zelandii? Skąd się tam wzięły? W Europie poznano tę roślinę pochodzącą z Ameryki o wiele później. Jak to możliwe, żeby kartofle znalazły się w odległej Zelandii przed pojawieniem się białych? I uprawiano je w znacznych ilościach? Cook stwierdził także, że batat rozpowszechniony był prawie w całej Polinezji, znany tam od dawna i uprawiany starannie od wielu pokoleń. Początkowo przypuszczano, że to prądy morskie przyniosły kartofle z ich amerykańskiej ojczyzny do Polinezji albo że dostały się tam na szczątkach rozbitych okrętów. Ale wkrótce okazało się to niemożliwe, gdyż słodki kartofel nie znosi wody, w słonej wodzie morskiej bardzo szybko gnije. Należy więc przyjąć, że batat został przywieziony na Morze Południowe z Ameryki, i to na okrętach sterowanych i obsadzonych przez załogi. Istnieli więc, i to wcale nie tak dawno temu, żeglarze, którzy podjęli olbrzymie ryzyko podróży z Ameryki Południowej przez Pacyfik. Uczynił to wprawdzie także Heyerdahl i załoga jego tratwy. Ale mieli oni mapy morskie, sekstansy i radio, wiedzieli, że w tej okolicy pustyni wodnej, dokąd pędziły ich wiatry i prądy, istnieje ląd. Nieznani dawni żeglarze nie wiedzieli o tym, mimo to wyruszyli i wylądowali szczęśliwie gdzieś w Polinezji. Ten wniosek znajduje dodatkowe oparcie w tym, że po jednej i drugiej stronie Pacyfiku, w Peru i w Polinezji, słodki kartofel ma tę samą nazwę. W języku polinezyjskim i w quechua, języku Inków, nazwano go kumara. Nie jest to oczywiście przypadek, zgodność językowa wskazuje raczej wyraźnie na istnienie nieznanych wczesnych związków między Ameryką Południową a Polinezją. Batat nie jest zresztą jedyną rośliną, która mogła zostać przywieziona z Ameryki. Jest ich wcale pokaźna liczba - a najważniejszą z nich jest bawełna. Już w jednym z poprzednich rozdziałów wspominaliśmy, że bawełna hodowana przez Indian Ameryki prekolumbijskiej jest skrzyżowaniem nasion bawełny Starego i Nowego Świata i że posiada 26 chromosomów. Botanicy amerykańscy zbadali liczbę chromosomów w gatunkach bawełny rosnącej w Polinezji i stwierdzili, że nie występuje tam gatunek ze Starego Świata o 13 wielkich chromosomach, lecz tylko bawełna z Nowego Świata o 26 chromosomach. Z opisów kapitana Robertsona, który brał udział w wyprawie angielskiej w latach 1766-1768, wynika, że bawełna istniała już w Polinezji, gdy przybyli tam pierwsi europejscy odkrywcy. Nie została więc przywieziona przez białych. Ptaki nie mogły jej tam przenieść z Ameryki, gdyż nie tkną one nasion bawełny. Nie mogą tu również wchodzić w rachubę prądy morskie, gdyż w wodzie nasiona te szybko gniją. Pozostaje więc jedynie wniosek, że nasiona bawełny przywiezione zostały z Ameryki do Polinezji przez ludzi, którzy przybyli na okrętach sterowanych. Zapewne, są to tylko poszlaki, a nie konkretne dowody. Poza starym grotem znalezionym niedawno na wyspie polinezyjskiej Pitcairn, a według wiadomości dziennikarskich sporządzonym z amerykańskiego kwarcu, nie ma żadnego innego dowodu rzeczowego, który by przemawiał za naszym przypuszczeniem, że już na długo przed Europejczykami statki obsadzone załogami pokonały olbrzymią przepaść między Ameryką a czarownymi wyspami Mórz Południowych i że Polinezyjczycy przybyli do swej oceanicznej ojczyzny ze wschodu. A jednak trzeba przyznać, że wiele za tym przemawia. Między Ameryką Południową a Polinezją są tak liczne zgodności kulturalne, że identyczny rozwój po obu stronach Oceanu Spokojnego nie może chyba być tylko dziełem przypadku. Etnolog norweski Erland Nordenskjold zestawił w 1931 roku w swej książce Origin of the Indian Civilisations in South America listę 49 elementów kulturowych stanowiących wspólną własność Ameryki Południowej i Polinezji. Lista ta wykazuje zadziwiające zgodności. Dokonywanie najtrudniejszych operacji mózgu i czaszki - ten kunszt lekarski znany jest w równej mierze w Peru, jak i w Polinezji. Nordenskjold stawia quipu, sznury rachunkowe Inków, obok sznurów węzłowych Polinezyjczyków; za ich pomocą można było podawać obserwacje astronomiczne, kursy żeglarskie i krótkie wiadomości. Wymienia trąbki z muszli, flety, ozdoby z piór, poncho, osobliwe zgodności w kalendarzu, identyczność kawy, upajającego piwa Polinezyjczyków, z chichą, odurzającym napojem Ameryki Południowej, wskazuje na jednakowe sposoby sporządzania tkanin z łyka i kory drzewnej, porównuje haczyki u wędek, sieci, wiosła itd. Katalog ten sprawia wielkie wrażenie, zwłaszcza jeżeli się ogląda wymienione przedmioty i narzędzia. Nie chcemy tu twierdzić, iż jest to pełny dowód amerykańskiego pochodzenia Polinezyjczyków. Problem jest zbyt wielowarstwowy i złożony. Ale nie ulega wątpliwości, że istniały nie znane w szczegółach kontakty między wyspami Mórz Południowych a kontynentem amerykańskim. Jeżeli wreszcie zajrzymy do jakiejś locji Oceanu Spokojnego, to skłonni jesteśmy przyznać słuszność Heyerdahlowi i przyjąć, że polinezyjscy wyspiarze, jak w tysiąc lat po nich pierwsi Europejczycy, przybyli tam z Ameryki i że dla prymitywnych statków nie ma w ogóle żadnej innej drogi. Od zachodniego wybrzeża amerykańskiego do 160° długości wschodniej, a więc mniej więcej do Australii, dmie rokrocznie pasat wschodni. Zmienia on wprawdzie kierunek, zależnie od pory roku, z północnego na bardziej południowy, ale od równika aż do trzydziestu kilku stopni sze- rokości południowej panuje na ogół niepodzielnie. Nie ma tam prawie wiatrów zachodnich, wskutek czego wszystkie niemal prądy morskie płyną ze wschodu na zachód. Szybkość ich dochodzi nierzadko do dwóch lub trzech mil morskich i jeszcze między wyspami Fidżi a Nowymi Hebrydami wynosi 40-45 mil morskich na dobę. Także w rejonie Hawajów, na 20-30° szerokości północnej, pasat wschodni dmie przez sześć miesięcy w roku. W zimie, od listopada do marca, wieje prawie piętnaście dni w miesiącu wiatr wschodni. Co dziwna, nawet Mariany i Karoliny znajdują się pod znacznym wpływem pasatu wschodniego. Im bliżej wysp Palau, tym częstsze są zmienne, co prawda, wiatry z kierunków wschodnich. Przewaga monsunu jest wszelako ograniczona do Filipin, Nowej Gwinei i wschodniej Australii. Monsun północno-zachodni połączony z ulewnymi burzami i gwałtownymi orkanami występuje tam szczególnie zimą, tak że tubylcy zwykli od dawna odkładać swe podróże na przychylniejsze pory roku. Tak mówią locje. Lakoniczne dane wzmagają jeszcze nasz sceptycyzm w odniesieniu do twierdzenia, że Polinezja została skolonizowana z Azji południowo-wschodniej, a kto sam jest starym żeglarzem, ten nie może sobie wyobrazić, jak można odbyć taką podróż po trasie liczącej wiele tysięcy mil morskich. Thor Heyerdahl zajął się gruntownie tymi problemami w swoim wspomnianym już przez nas kilkakrotnie dziele American Indians in the Pa-cific. Czy rozwiązał te kwestie - to rzecz inna. W każdym razie dostarczył ważkich argumentów przemawiających za tezą, że już dawno przed Europejczykami statki obsadzone załogą przepłynęły Pacyfik ze wschodu na zachód. Ostatni temat, który teraz wypada nam jeszcze w krótkości poruszyć, jest może najbardziej zagadkową częścią tego rozdziału, tak bogatego w zagadki. Mówiliśmy już o dziwnym „białym" bogu nazwanym Virakochą, który pewnego dnia zniknął na zachodzie, za morzem. Nazwisko Virakocha pochodzi z quechua, języka Inków, jest więc stosunkowo świeżej daty. Sam bóg jest jednak chyba o wiele starszy. Należy niewątpliwie do przedinkaskiej kultury Tiahuanaco i nazywał się w owej epoce prawdopodobnie Kon-Tiki, Illa-Tiki albo Tiki. Tę samą nazwę na określenie boga, półboga lub świętego antenata spotyka się, o dziwo, także w Polinezji. Heyerdahl podał wiele dowodów i tak pisze: „W tradycji krajów należących do rozległego państwa Inków bóg słońca Tiki znany był jako dawny władca, który w czasach przedinkaskich opuścił Peru, aby podjąć wyprawę na wschodni Pacyfik. Jest niewątpliwie godne uwagi, że w całej Polinezji istnieje również tradycja bogopodobnego praojca słonecznego, od którego bierze początek najwcześniejsza historia polinezyjska." Jest to w istocie godne uwagi, a znaczenia tej zbieżności nie umniejsza w niczym pogląd etnologa Hansa Plischke, który zwrócił niedawno uwagę, iż treść pojęciowa peruwiańskiego „Tiki", boskiego początku wszechrzeczy, nie pokrywa się z polinezyjskim „Tiki", który jako praojciec oznacza ludzki początek rzeczy. Bóstwa są, jak wiadomo, łatwo przenośne. Dowodzi tego wymownie wielość bóstw w Rzymie cezarów u schyłku czasów antycznych, zdumiewające rozprzestrzenienie się religii światowych i ich obrzędów wśród ras i na obszarach geograficznych, których rozwój nie był bynajmniej współmierny do tego rozprzestrzenienia, oraz niezwykle ożywiony import i eksport wszelkich wyobrażeń o niebie i Hadesie w „ojkumene". Pojęcie Kon-Tiki - świętego peruwiańsko- polinezyjskiego praszczura i początku wszechrzeczy - było widocznie równie sugestywne jak niegdyś babilońsko-hebrajska koncepcja Adama, praojca rodu ludzkiego. Imię boga Kon-Tiki spotykamy również w Afryce u szczepu Bambara w Sudanie francuskim. Madame Georges Magnan w Same pod Kayes zwróciła piszącemu te słowa uwagę na zdumiewający fakt, że Bambarowie tłumaczą słowa „szef", „dyrektor", „pan" itd. na swój język jako „Koungh-Tighi". Nie jest to zgodność przypadkowa. Trudno byłoby nam uwierzyć, że osobliwym zbiegiem okoliczności Bambarowie utworzyli te słowa bez żadnych wpływów zewnętrznych. Musiał tu istnieć jakiś nie znany bliżej kontakt ze światem Mórz Południowych. Jeśli przyjąć to założenie, ujawni się dopiero w całej pełni, jaki blask mesjaniczny i urzekająca siła biły od pojęcia Kon- Tiki. Jak to wytłumaczyć? Niewątpliwie tylko tak, że historyczny prawzór półboga i praszczura Kon- Tiki był nosicielem wielkiej, nowej idei. Zgodnie z tą koncepcją Kon-Tiki- Virakocha byłby wysłannikiem chrześcijańskim, którego jakieś osobliwe, nieznane losy zapędziły do Peru i na Morza Południowe. Nie da się to, oczywiście, udowodnić. Ale jeśli we wspomnieniach Marka Polo, Ibn Batuty i innych podróżników średniowiecznych czytamy, jak nieoczekiwanie spotykali się oni na całym świecie, pod obcym niebem, z rozproszonymi rodakami, jeśli zbadamy dowody stwierdzające, że misjonarze chrześcijańscy dotarli w średniowieczu do Indii i Chin, to nie wyda nam się niemożliwe, że naukę Jezusa o zbawieniu głoszono na wyspach Mórz Południowych na długo przed zbadaniem Pacyfiku przez Europejczyków. Zwłaszcza w Środkowej i Południowej Ameryce myśl o miłosiernym, łaskawym i wszechmocnym ojcu musiała uderzyć jak grom. Trudno o jaskrawsze oświetlenie „niemocy" własnych bóstw, które dla zachowania swych sił wymagały ofiar ludzkich, drgających serc i dymiącej krwi. Jeśli wysłannicy świata chrześcijańskiego istotnie przebyli wielki ocean dzielący dwa kontynenty, to oddziałali jako niezwykle silny ferment. Gdy to sobie uzmysłowimy, wówczas nie wyda nam się już zdumiewające, że promienna postać Virakochy-Kon-Tiki, Zbawiciela Inków, blask swój rozszerzyła po Afrykę. 5 Cook po wielkich osiągnięciach swej pierwszej podróży został w niespełna rok później wysłany po raz drugi na Morza Południowe, co było niewątpliwie dowodem zaufania, jakie pokładali w nim lordowie admiralicji. Ale nie wyjaśnia to jeszcze, dlaczego drugą wyprawę w ogóle przedsięwzięto. Jest wątpliwe, ale nie wykluczone, że na tę decyzję wpłynęły zainteresowania geograficzne, prawdopodobnie jednak motywy lordów były o wiele konkretniejsze. Stosunki między Anglią a jej koloniami amerykańskimi zaczynały się psuć. Liczono się z możliwością usamodzielnienia się rozległych krajów za Oceanem Atlantyckim, które byłyby dla macierzy brytyjskiej stracone jako kolonie. W miarę jak ewentualność ta stawała się coraz bardziej realna, rosło z natury rzeczy zainteresowanie słynną terra australis, tajemniczym prakontynentem, którego szukali także Francuzi wysyłając tam coraz to nowe ekspedycje. Może leżał on na południo- wschód od Tahiti i Wysp Towarzystwa. A jeśli nie rozciągał się dalej niż do trzydziestu kilku stopni szerokości południowej, to był zapewne urodzajny. Możliwe, iż zawierał bogactwa naturalne, złoto, srebro, perły i drogie kamienie, jak Ameryka, dzięki której Hiszpania i Portugalia stały się w swoim czasie wielkimi i bogatymi państwami. Gdyby się te nadzieje spełniły, można by buntownicze kolonie pozostawić ich własnemu losowi. Byłoby to dostatecznym odszkodowaniem za nadwerężenie prestiżu i straty materialne, jakie pociągnęłoby za sobą odpadnięcie kolonii amerykańskich. Na wiosnę r. 1772 Cook otrzymał rozkaz odbycia drugiej podróży na Morza Południowe. Zdawał sobie jasno sprawę, że tym razem nic nie będzie ryzykował i nic ryzykować nie potrzebuje. Zażądał dwóch okrętów ekspedycyjnych i otrzymał je. Były to żaglowce handlowe „Drake" i „Raleigh" o wyporności 462 i 336 ton; przemianowano je na „Resolution" i ,,Adventure" i oddano pod jego komendę. Okrętem flagowym jest „Resolution", „Adventure" prowadzi kapitan Furneaux. Znowu ładuje się na oba okręty kwaszoną kapustę, cytryny i pastę bulionową, tym razem na podróż obliczoną na dwa lata. Znowu wchodzą na pokład przyrodnicy: dwaj naukowcy niemieccy Johann Reinhold Forster i jego osiemnastoletni syn Johann Georg Adam Forster, udział w wyprawie biorą też dwaj astronomowie oraz malarz W. Hodges jako sprawozdawca albo, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, fotoreporter. Zabrano na pokład armaty, działa sześciofuntowe i kilka lżejszych dział obrotowych. Młodzi inżynierowie wielkich stoczni angielskich krzywią się na widok tych okrętów. Uważają to za straszliwy krok w tył! Potężna marynarka angielska zdobyła panowanie na morzach dzięki temu, że przed dwustu laty, jako pierwsza w świecie, zrobiła wyraźny podział między statkiem handlowym a okrętem wojennym. Statek handlowy jest poza kilkoma lekkimi działkami obrotowymi nie uzbrojony, pękaty, ciężki i wypełniony ładunkiem, okręt wojenny natomiast wąski i smukły, naszpikowany działami, a cała konstrukcja obliczona jest na jak najlepszą jego żeglowność. Nadaje mu to ogromną siłę bojową. Specjalizacja ta sprawiła, że angielska marynarka wojenna w ciągu stu lat, od połowy XVI do połowy XVII wieku, stała się najlepszą w świecie. Przestarzały typ okrętu uniwersalnego, który wiezie ładunek i armaty, musiał się wydać inżynierom z Plymouth i Bristolu krokiem wstecz. Ale Cook wiedział, czego chce. Nie chodziło mu wcale o doprowadzone do perfekcji zalety żeglarskie. Przeciwnie, gdy maszty „Resolution" wydają mu się za wysokie, każe je skrócić o dwie stopy. Pociągnęło to za sobą zmianę całego takielunku i spowodowało pewną zwłokę, Cook pozostał jednak niewzruszony; „Resolution" i „Adventure" wypłynęły z portu macierzystego w Plymouth dopiero 13 lipca 1772. Cook otrzymał tym razem rozkaz zupełnie jasny i określony. Ma żeglować przez Maderę do Przylądka Dobrej Nadziei, stamtąd posunąć się na południe, zbadać ląd, jeśli go odkryje, i płynąc na możliwie dalekich szerokościach południowych Pacyfiku wrócić przez przylądek Horn do Anglii. Po raz pierwszy w historii żeglugi miało nastąpić opłynięcie kuli ziemskiej z zachodu na wschód. Rozkaz ten był wynikiem obserwacji nautycznych poczynionych przez Anglików podczas ich pierwszej podróży. Przekonali się bowiem wówczas, że tylko w okolicy 40° szerokości południowej mogą w pewnej mierze liczyć na stałe wiatry zachodnie. Prawie dwieście lat przed nimi wiedzieli już o tym Holendrzy. W 1598 roku kapitan Peter Plank z Holenderskiej Kompanii Wschodnio- Indyjskiej ułożył wytyczne żeglarskie, w których zaleca okrętom holenderskim płynącym do Indonezji, ażeby, począwszy od Przylądka Dobrej Nadziei, nie przebijały się przez obszar pasatów i ciszy morskiej w kierunku północno-wschodnim, lecz trzymały się możliwie najdłużej na południe od zwrotnika. Na tym kursie oszczędzą dziesięć do dwunastu miesięcy (podróży. W szesnaście lat później, w r. 1614, nowy kurs został wypróbowany i okazało się, że kapitan Peter Plank miał słuszność. Statek płynący według jego wskazówek przebył trasę Capetown-Jawa w sześć miesięcy, podczas gdy dwa statki żeglujące dawnym kursem wzdłuż wybrzeża Afryki wschodniej przybyły do celu dopiero po szesnastu względnie osiemnastu miesiącach. Było to jednak tajemnicą i Cook nie miał pojęcia o tych poczynionych już dawno doświadczeniach. Z końcem października 1772 r. obydwa okręty zawijają do Przylądka Dobrej Nadziei, a w trzy tygodnie później, po wzięciu na pokład nowych zapasów żywności, ruszają dalej na spotkanie wielkiej przygody. „Ryczące czterdziestki", jak żeglarze nazwali później równoleżniki w okolicy 40° szerokości południowej, zasługują w pełni na to określenie. Przez cały prawie czas wiatr dmie niemiłosiernie, burze następują po burzach, robi się zimno i 10 grudnia 1772 r. Cook zapisuje w dzienniku okrętowym, że choć na półkuli południowej panuje właśnie lato, to jednak pada gęsty śnieg i jest tęgi mróz. Podobnie jak podczas pierwszej wyprawy Cook wprowadził wachtę na trzy zmiany zamiast ogólnie dotychczas przyjętych dwóch zmian. Zarządzenie to ma na celu oszczędzanie sił marynarzy. Poza tym załoga otrzymuje ciepłą odzież i od czasu do czasu porządny łyk rumu. Nastrój jest dobry. Dopiero pierwsze wielkie góry lodowe, dostrzeżone 10 grudnia 1772 r., kolosy o długości trzech i pół kilometra i dwudziestu metrach wysokości, budzą pewną trwogę. Cook notuje w dzienniku: „A jednak siła i wysokość fal były tak wielkie, że morze chwilami góry te całkowicie zalewało. Był to wprawdzie piękny widok, ale gdy pomyśleliśmy o niebezpieczeństwie, ogarniała nas trwoga. Statek rzucony przez wzburzone morze o ścianę jednej z tych wysp lodowych zostałby natychmiast roztrzaskany w kawałki." Cook przypuszcza nie bez słuszności, że tak olbrzymie góry lodowe mogły powstać tylko na lądzie jako części potężnych lodowców. Musi ten ląd odnaleźć! Mimo wszelkich niebezpieczeństw postanawia płynąć dalej na południe. Dnia 17 stycznia 1773 roku, po przekroczeniu koła podbiegunowego, znalazł się na 67° szerokości południowej. Ale tu kra była tak gęsta, że dalsze posuwanie się na południe stało się niemożliwe. Cook postanawia wrócić, a ponieważ zima południowa stała już i tak za pasem, wziął kurs na Nową Zelandię. Był pierwszym człowiekiem, który dotarł tak daleko na południe. Niewiele brakowało, a byłby rzeczywiście natrafił na kontynent południowy, Antarktydę, jak ją dzisiaj nazywamy, mniej więcej w okolicy oznaczonej na naszych mapach jako kraj Enderby. Cook jednakże wrócił. W poniedziałek, 8 lutego 1773, spadła gęsta mgła. „Adventure" znikła z pola widzenia, nie odpowiadała na sygnały, nawet na strzały armatnie, i mimo rozkazu, aby na wypadek rozłączenia się krążyć w miejscu przez trzy dni, była niewidoczna, gdy mgła się podniosła. Ponieważ Cook umówił z Furneaux miejsce spotkania w Nowej Zelandii, ruszył ostatecznie w dalszą drogę. Z końcem marca wylądował w zatoce Dusky u południowo- zachodniego cypla Nowej Zelandii po stu dziesięciu dniach żeglugi na pełnym morzu, a wkrótce potem odnalazł też „Adventure", która zgodnie z rozkazem wzięła kurs na Nową Zelandię i tam dobiła do brzegu. Niebawem ukazują się tubylcy. Rozwija się ożywiony handel wymienny; Nowozelandczycy są szczególnie łasi na butelki i przedmioty żelazne. Skoro tylko zauważyli, że biali marynarze nie okazują bynajmniej niechęci do brunatnych kobiet, wyzyskują to w pełni. Forster pisze: „Gdy Nowozelandczycy spostrzegli, że w ten sposób najtaniej i najłatwiej dojdą do narzędzi, zaczęli uganiać się po całym okręcie i ofiarowywali każdemu bez różnicy swe córki i siostry. O ile mogliśmy zauważyć, nie pozwalali jednak kobietom zamężnym zadawać się z naszymi marynarzami. Ich pojęcia o cnocie niewieściej różnią się bardzo od naszych; niezamężna dziewczyna może mieć wielu kochanków bez żadnej ujmy dla swej czci." Forster zauważył też, że bynajmniej nie wszystkie kobiety skłonne były zadawać się z białymi, i dodaje w swym opisie: „Przypuszczamy, że Nowozelandczycy poniżyli się do tego haniebnego handlu dziewczętami dopiero wówczas, gdy żelazo wzbudziło wśród nich nowe potrzeby. Jest nieszczęściem, że odkrycia nasze kosztowały życie tak wielu niewinnych ludzi. Jest to jednak zaprawdę drobnostką w porównaniu z niepowetowaną szkodą, jaką wyrządziliśmy im wywołując przewrót w ich zasadach etycznych. Toteż obawiam się, że znajomość z nami wyszła mieszkańcom Mórz Południowych jedynie na szkodę." Kapitan Furneaux, biorąc rozkaz admiralicji dosłownie, chciał przebyć zimę w Nowej Zelandii. Ale Cook nie dawał spokoju. Jeśli istnieje ląd południowy, należy natychmiast wyruszyć na jego odkrycie. Z początkiem czerwca 1773 ekspedycja rusza w dalszą drogę. Stan zdrowotny na obu okrętach jest znakomity. Ale w kilka tygodni później na „Adventure" jest jeden wypadek śmierci na szkorbut, a około dwunastu marynarzy leży ciężej lub lżej chorych. Cook wkracza z całą energią. Zarządza wydawanie kiszonej kapusty, cytryn i innych środków przeciwszkorbutowych, stan zdrowia chorych poprawia się, ale Furneaux dopuścił się widocznie niedbałości i to opóźnia ekspedycję. Poza tym wiatr jest niepomyślny. Nawet na tych szerokościach południowych wieje z reguły wiatr wschodni, co ze zdziwieniem stwierdził Forster. W jego zapiskach z połowy sierpnia czytamy: „Najosobliwszym wydał nam się jednak wiatr od chwili naszego wyjścia z Queen Charlotte Sound aż do czasu, gdy nastał prawdziwy pasat. Oczekiwaliśmy mianowicie, że w środkowych szerokościach południowych między 50 a 40°, gdzie spędziliśmy największą część czasu, będziemy mieli stałe wiatry zachodnie, jakie w zimie zwykliśmy mieć na pół- kuli północnej. Zamiast tego jednak przekonaliśmy się, że wiatr w dwa lub trzy dni oblatywał cały kompas i tylko na rumbach wschodnich był w pewnej mierze stały i stamtąd dął czasami bardzo gwałtownie. Nazwa Ocean Spokojny, którą obejmuje się cały obszar Mórz Południowych, odpowiada zatem, moim zdaniem, tylko części położonej między zwrotni- kami, gdyż tylko tam wiatr jest stały, pogoda zazwyczaj piękna i łagodna, a morze spokojniejsze niż na dalszych szerokościach." Wyprawa posuwa się bardzo powoli naprzód. Pewne było wprawdzie - według Forstera - „że na środkowych szerokościach Mórz Południowych nie ma wielkiego lądu", a Cook notuje 1 sierpnia w dzienniku okrętowym, że jego zdaniem, jeśli nieznany kontynent w ogóle istnieje, należy go szukać dalej na południu, na wschód od Nowej Zelandii. Ponieważ rozstrzygnąć to mogą nie poglądy i mniemania, lecz tylko fakty, konieczny byłby ponowny wypad na południe. Chwilowo wszakże nie można było o tym myśleć. Ze względu na chorych na „Adventure" Cook musiał dotrzeć możliwie szybko do Tahiti. Toteż już w środę, 25 sierpnia 1773, załogi obu okrętów rzuciły kotwice w zatoce Matavay. Tubylcy przyjęli Anglików życzliwie. Mieli jeszcze w miłej pamięci ich pobyt przed czterema laty, toteż kontakty zostały natychmiast nawiązane. Tym razem Cook, wolny od trosk, mógł w pełni rozkoszować się pięknością Tahiti. Był głęboko wzruszony, gdy jego dawny przyjaciel, król Tahiti, rzucił mu się na szyję płacząc ze wzruszenia. Cook ofiarował królowi szczególnie cenny podarunek, „ponieważ uważałem tego człowieka jakby za swego ojca". Kapitan pozostał chłodnym obserwatorem, jakim był zawsze. Opisuje rzeczowo położenie gospodarcze Tahiti, które wydało mu się gorsze niż przed czterema laty, a jedyna dygresja, na jaką sobie pozwala, dotyczy wyczynów sportowych - wielce znamienne dla tego człowieka będącego na wskroś Brytyjczykiem! Największe wrażenie zrobił bowiem na nim kunszt pływania tubylców na Tahiti: „Przy brzegu było miejsce nie chronione przez rafy koralowe. Morze było tam rzeczywiście straszliwie wzburzone i nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział większe fale. Każdy okręt byłby tu stracony, a europejskiego pływaka fale rozbiłyby natychmiast o skały. Ale tu właśnie było jedno z ulubionych miejsc kąpieli Tahityjczyków. Gdy fala z szumem nadbiegała, nurkowali i ukazywali się znowu z niepojętą wprost zręcznością i lekkością po jej drugiej stronie. Pewnego razu wśród wzburzonych fal znaleźli rufę strzaskanej pirogi. Pochwycili za część drewnianą i płynąc zaciągnęli daleko w morze, wdrapali się na nią i pędzeni przez fale i wiatr zbliżali się z szybkością strzały do linii przyboju. Zabawa ta zdawała się sprawiać im olbrzymią przyjemność. Zachowywali się przy tym tak swobodnie jak dzieci angielskie, gdy w parku Greenwich zjeżdżają z pagórków." Równie piękni jak natura są tutaj także ludzie. Odkrywcy ciągle podkreślają urodę tubylców i ujmujący sposób bycia. Opisując wyspy Markizy i ich mieszkańców Forster notuje: „...Wśród młodych ludzi, którzy nie byli jeszcze punktowani ani tatuowani, można było zauważyć typy niezwykle piękne, regularność ich budowy wzbudzała w nas podziw. Niektórych można było śmiało postawić obok arcydzieł sztuki klasycznej, na tym porównaniu nie byliby z pewnością stracili... Wyraz twarzy mieli wszyscy łagodny, otwarty i pełen żywości, do czego niemało przyczyniają się wielkie, czarne oczy. Włosy ich są również czarne, kędzierzawe i mocne, tylko u niektórych osób jaśniejsze, bardziej płowe..." Podobnie pisze Cook o tubylcach z Wysp Przyjacielskich: „Spotykaliśmy setki twarzy prawdziwie europejskich, a wśród nich "niejeden iście rzymski nos." Gdy Europejczycy zjawili się w Polinezji, tubylcy nie byli już widocznie zdolni do takich wyczynów, jakich niegdyś dokonywali. Forster pisze jednak z uznaniem o pilności chłopów polinezyjskich. Pola wznoszące się jak w Indonezji i Ameryce Południowej tarasami na stokach gór były nawadniane bardzo starannie i na zasadzie przemyślanego planu. Ale i w tej dziedzinie dokonano więcej w przeszłości, podobnie jak w dziedzinie żeglugi. Łodzie dalekomorskie wyspiarzy zasługiwały jeszcze i teraz na baczną uwagę. Forster opisał je w następujący sposób: „Było tam około 160 wielkich podwójnych łodzi wojennych o długości 50-90 stóp... Wszystkie ich łodzie są podwójne albo po dwie przymocowane do siebie za pomocą 15-18 silnych belek poprzecznych. Belki te leżą zazwyczaj w odległości 4V2 stóp od siebie i mają 12-24 stóp długości. Wystają one poza burty łodzi i wskutek swej znacznej długości tworzą pewnego rodzaju pokład o długości 50-70 stóp. Ażeby jednak ta wielka ilość belek poprzecznych posiadała rodzaj oparcia, Polinezyjczycy przymocowują ponad nimi, na ścianach zewnętrznych oraz w środku między obiema złączonymi łodziami jeszcze 2- 3 krokwie wzdłuż. Przednia i tylna część wznosi się o kilka stóp ponad wodę, część tylna czasami nawet o 20 stóp... Tak połączone łodzie mieszczą około 144 wioślarzy oraz 8 oficerów, z których czterech stoi na rufach łodzi..." Do owych 152 ludzi załogi marynarskiej doliczyć należy jeszcze w zasadzie 15-20 zbrojnych. Łódź dalekomorska mieściła więc zazwyczaj 170-180 ludzi. Na takich statkach można było pokonywać bardzo znaczne odległości. Odbywano zapewne podróże morskie na trasie wynoszącej około 2000 kilometrów, przeważnie w obrębie trójkąta polinezyjskiego. Co prawda, już Forster zaznacza, że statki te nie nadawały się szczególnie do żeglowania bejdewindem i że były skonstruowane raczej do żeglugi fordewindem. Podobne spostrzeżenie zrobił sto pięćdziesiąt lat później badacz austriacki Hugo Adolf Bernatzik. W swym opisie podróży po Morzach Południowych wspomina, że jego łódź z pływakiem równoważnikowym osiąga przy pełnym wietrze szybkość parowca i że mimo pozornej kruchości przewyższa pod względem własności morskich europejskie żaglowce motorowe. Widząc, jak łódź stawiała czoło porywistemu wiatrowi i wzburzonemu morzu, zdał sobie sprawę, iż na takich łodziach żaglowych już w zamierzchłej przeszłości ludzie mogli dotrzeć bezpiecznie na wyspy Oceanu Spokojnego i tam się osiedlić. Przytaczamy następujący ustęp z jego opisu, gdyż wprost wierzyć się nie chce, aby Polinezyjczycy mogli na swych prymitywnych łodziach długo manewrować przeciw wiatrom^ prądom i falom: „Manewrowanie nie było bynajmniej łatwe. Przy zwrotach trzeba było obracać łódź o 180°, tak że rufa stawała się dziobem, a potężne, ciężkie wiosło sterowe należało w tym celu przenosić na drugi koniec łodzi." Pokrywa się to w zupełności z przypuszczeniami, którym daliśmy już wyraz w książce Siódma minęła, ósma przemija, omawiając technikę żeglarską Polinezyjczyków. Czytelnicy, którzy sami stali kiedyś przy sterze żaglowca, zrozumieją, że nie mogliśmy pominąć tego potwierdzenia zamieszczonych tam rozważań. Do nich też apeluję. Albowiem przy omawianiu problemu polinezyjskiego doszli do głosu oprócz historyków, geografów i antropologów także przedstawiciele najbardziej odległych dziedzin wiedzy i umiejętności. Tylko fachowców, których by to przecież szczególnie zainteresowało, nikt nie pytał o zdanie - mianowicie żeglarzy. Nie ma już chyba zbyt wielu takich, którzy widzieli na własne oczy polinezyjskie łodzie dalekomorskie albo nawet na nich żeglowali. Ale, zwłaszcza w świecie anglosaskim, żyje może jeszcze ten lub ów stary żeglarz. Tych powinno się wreszcie zapytać, czy można manewrując pod wiatr i prąd przepłynąć na statkach tego rodzaju tysiące mil morskich na wschód! Po kilkudniowym pobycie na Tahiti Cook wyruszył wreszcie na południe, Trasa jego biegła przez Wyspy Towarzystwa i Wyspy Przyjacielskie do Nowej Zelandii, a stamtąd znów w stronę bieguna południowego. Tym razem Cook dotarł do 71 ? szerokości południowej; dalsze posuwanie się na południe udaremniło ponownie niezmierzone pole lodowe. Podczas podróży do Nowej Zelandii „Adventure" znowu znikł z pola widzenia, tym razem na dobre, aż do owego odległego dnia, gdy Cook zobaczył ją znów w Plymouth. Powodzenie drugiej wyprawy zawisło więc wyłącznie od losu „Resolution". Cook zdawał sobie z tego sprawę. Zapiski w dzienniku podczas owego drugiego wypadu w stronę Antarktydy odzwierciedlają trapiące go bezustannie troski. Pod datą niedziela, 30 stycznia 1774, czytamy: „O 4 godzinie rano zauważyliśmy, że chmury na południowym nieboskłonie mają niezwykle biały poblask. Oznaczało to, że zbliżamy się do pola lodowego. Wkrótce potem dojrzano je z bocianiego gniazda. Można było rozróżnić 97 gór lodowych, które piętrzyły się nad sobą gubiąc się w chmurach. Sądzę, że tak wielkich gór lodowych nie zaobserwowano nigdy na morzach grenlandzkich... Na południu za polem lodowym musi leżeć ląd. Ale nie może on być schroniskiem dla ptaków lub innych stworzeń, gdyż jest prawdopodobnie całkowicie pokryty lodem. Ja, który miałem ambicję dotrzeć na południe nie tylko dalej niż ktokolwiek przede mną, ale w ogóle tak daleko, jak to jest dla człowieka możliwe, nie martwiłem się z powodu tej przeszkody. Wyszła nam ona poniekąd na dobre albo co najmniej zmniejszyła niebezpieczeństwa i trudy, z którymi związana jest żegluga w okolicach antarktycznych. To, że wróciłem i wziąłem kurs na północ, nie wymaga dalszego uzasadnienia. Znajdowaliśmy się na 71° 10' szerokości południowej." Podobnie jak podczas pierwszej wyprawy, Cook mógłby był także teraz wrócić do Anglii najkrótszą drogą przez przylądek Horn. Z zapasami żywności rzecz miała się zgoła nieświetnie. Suchary okrętowe roiły się od czerwi, 300 funtów uległo zupełnemu zepsuciu, a pozostałe zapasy „mogli jeść tylko ludzie w naszym położeniu". Tak pisał Cook w oficjalnym dzienniku okrętowym. Szczegółów dowiadujemy się od Forsterów: „Pora posiłku była nam nienawistna. Gdy tylko poczuliśmy zapach potraw, nie mogliśmy przełknąć niczego z apetytem... Przy tym droga na południe była niewymownie jednostajna i nudna. Lód, mgła, sztormy i silnie wzburzone morze składały się na ponury obraz, który rzadko tylko rozjaśniały przelotne promienie słońca." Na pokładzie zapanował posępny nastrój, gdy okazało się, że kapitan, choć sam chory na woreczek żółciowy, bierze kurs nie do ojczyzny, lecz na Wyspę Wielkanocną. Ale zamknięty w swej kajucie, ciężko chory Cook, którego jęki słychać było aż na pokładzie, nie wypuścił cugli z rąk. Na okręcie panowała jedna wola i do buntu nie doszło. Nawet prosty marynarz zdawał sobie sprawę, że Cook nie mógł inaczej postąpić. Na olbrzymich bezmiarach wodnych wokół Wyspy Wielkanocnej znajduje się ostatnia wielka biała plama południowego Pacyfiku. Czyżby tam leżał ląd południowy? 6 Samolot stratosferyczny Nowy Jork-Valparaiso-Sydney jest zajęty do ostatniego miejsca, aczkolwiek odbywa dopiero lot próbny. Od czasu gdy lotnicy australijscy i chilijscy oficerowie marynarki wypróbowali nową drogę powietrzną do Australii z lądowaniem na Rapa Nui, nie tylko pasażerowie z Chile, Brazylii, Argentyny i Peru, ale i północni Amerykanie żywo interesują się nowym połączeniem z piątym kontynentem, które jest o wiele krótsze niż droga przez Hawaje. Z Valiparaiso do Rapa Nui jest około 2000 mil morskich, tj. sześć godzin lotu. Po dalszych pięciu godzinach nastąpi lądowanie na Pitcairn, wyspie w Archipelagu Gambiera, na której rozegrały się ostatnie akty dramatu „Bounty", po czym nie jest już wcale daleko do Nowej Zelandii i Australii. Nowa linia, którą w r. 1952 po raz pierwszy poleciał pilot australijski i na której w najbliższym czasie ma być podjęta regularna komunikacja, nie należy do zbyt zajmujących. Ale nie jest nią też żadna inna linia powietrzna biegnąca nad Morzami Południowymi. Wszystkie wiodą pod pustynią nieba i nad pustynią wody. Żadnego samolotu, żadnego okrętu, bardzo rzadko jakiś bezimienny atol. Trasa przez Rapa Nui dostarcza więcej wrażeń. Jeszcze przez długą chwilę po starcie w Valparaiso widać po wschodniej stronie nad horyzontem wysoką na 7000 m Aconcaguę, najwyższy wierzchołek długiego, poszarpanego łańcucha Kordylierów, a blask jego czap lodowych widoczny jest z odległości kilkuset kilometrów. Po dobrej godzinie lotu z lewej strony w dole wyłaniają się z morza wyspy Juan Fernandez. Tu żył niegdyś Aleksander Selkirk, marynarz szkocki, który pokłóciwszy się ze swym kapitanem, dał się wysadzić na Masa- tierra, największej z trzech wysp tej grupy, i wytrzymał tam przez cztery lata - wzór dla Robinsona Cruzoe Daniela Defoe. Potem jednak nie ma już nic, horyzont jest pusty, a w dole sama woda, pomarszczona lekko jak krepa, nie poznać po niej, że regularne, delikatne zmarszczki oznaczają fale o wysokości dwunastu i więcej metrów. Około południa zarysowują się daleko na horyzoncie cienkie linie. Rosną, wznoszą się coraz wyżej, stają się wyrazistsze. Potem widać także gołym okiem unoszącą się nad wodą olbrzymią wieżę z chmur, gęsto stłoczoną, białą z ciemnofioletowymi cieniami. Takie wieże spotyka się wszędzie na Pacyfiku. Tworzą się nad każdą większą wyspą w następstwie gorącego prądu powietrza, wytryskującego z rozżarzonej słońcem skały, lśniącego piasku koralowego lub rozgrzanych lagun. W górze, wskutek niezmiernie szybkiego unoszenia się, gorące powietrze ulega ochłodzeniu, zgęszcza się i tworzy owo spiętrzenie chmur, wysokie na pięć tysięcy i więcej metrów, wskazujące nieomylnie, że głęboko pod nimi leży ląd. Niegdyś orientowali się według nich Polinezyjczycy podczas swych dalekich podróży, dzisiaj są one drogowskazami dla kapitanów wielkich towarzystw lotniczych. Z przodu, po prawej stronie samolotu, pod potężną wieżą z chmur leży Rapa Nui W dwadzieścia minut później wyzierają z mgły kontury wysokich na 500 m wulkanów Puakatiki na wschodnim (półwyspie Poike, z których jeden, Rano-aroi, leży bardziej na północ, a drugi, Ranokao, na południo-zachodzie. W samolocie rozdają gumę do żucia; dziób stratosferycznego krążownika lekko się zniża, a olbrzymia maszyna wchodzi szerokim łukiem pod wschodni wiatr na linię lądowania. Srebrzyste jak zamki z bajki, ale jeszcze małe jak zabaweczki ukazują się w dole budynki lotniska i hotel dla turystów. Nie opodal ciągną się domy wsi Hanga-roa, jedynego osiedla na Wyspie Wielkanocnej. Tam, owa okazała, biało otynkowana budowla - to pewnie kościół. Opiekuje się nim ojciec Sebastian, brodaty Bawarczyk, którego potem poznaliśmy bliżej. Budynek tuż obok to chyba szkoła, a biało malowane prostokąty, których okna w promieniach słońca rzucają lśniące refleksy, to domy wybudowane ostatnio na Wyspie Wielkanocnej. Rozłożyliśmy ,na kolanach wspaniały prostpekt wydany przez założone w 1946 roku Towarzystwo Przyjaciół Wyspy Wielkanocnej (La Sociedad Amigos de la Isla de Pascua), toteż orientujemy się dobrze. pasażerowie przerzucają kartki prospektu. Wszyscy patrzą teraz z podnieceniem w dół. I rzeczywiście - najpierw tylko tu i ówdzie, a potem już wszędzie dookoła wznoszą się wśród ubogiego, szarozielonego pejzażu pojedyncze wysokie bloki skalne, w łącznej liczbie około sześciuset - zagadkowe głowy olbrzymów Rapa Nui, wyspy, na którą w niedzielę wielkanocną 1722 roku dotarł jako pierwszy Europejczyk admirał holenderski Roggeveen; nazywa się ona odtąd Wyspą Wielkanocną. Wyspa opuszczona przez bogów, samotna i zagubiona wśród bezmiarów morza, jest przypadkowym wytworem wulkanicznych sił trzeciorzędu. Wyrasta niespodziewanie z 3000 m głębokości, długa na 20 km, o obszarze 179 kilometrów kwadratowych. Brzmi to imponująco. Ale od wybrzeża Chile dzieli nas 3500 km, od Pitcairn, wyspy w Archipelagu Gambiera, najbliższego lotniska na zachodzie, 1900 km, a taka sama jest mniej więcej odległość od Markiz, Tuamotu czy archipelagu Tubuai w Polinezji. Wyspa Wielkanocna jest więc w istocie znikomo mała. Toteż jej mieszkańcy od dawna uważali się za zupełnie izolowanych. Nazywali swą wyspę Tepito te Henua, „pępkiem ziemi". Wiedzieli też zawsze, że są przybyszami z dalekiego, obcego kraju za szerokim morzem. W ich najstarszych sagach i legendach nie znajdujemy żadnej wzmianki, jakoby Rapa Nui było dawniej o wiele większą i ostatnią pozostałością zatopionego w morzu kontynentu - owego tajemniczego lądu, który okultystka Helena Bławatska widziała niegdyś w swych wizjach, pełnego wsi i miast, rządzonego przez olbrzymów. W gigantycznych obliczach Wyspy Wielkanocnej kamieniarze stworzyli nie symbole bogów, lecz własne podobizny. Już na sto lat przed Bławatską wierzono, że na Wyspie Wielkanocnej żyli olbrzymi ludzie, tak wielcy, że można było wygodnie przejść między ich nogami. Było to w czasie, gdy Roggeveen ogłosił po powrocie pierwsze opisy swej podróży. Prawie równocześnie ukazała się słynna satyra Swifta Podróże Guliwera. W świadomości współczesnych baśń o olbrzymach z kraju Brobdingnag stopiła się z niemniej baśniowymi opisami Roggeveena. Dopiero Cook położył ostatecznie kres tym dziecinnym bajeczkom. Kosmogonia glacjalna Hórbigera również nie znalazła oparcia w tradycjach osobliwej wyspy. Nic tam nie wiadomo o runięciu księżyca w epoce trzeciorzędu, jak to zakłada hipoteza Hórbigera, nie zachowały się zadra wiadomości o nagłym odpływie mas wodnych, które praksiężyc przez swą silę przyciągania utrzymywał jako olbrzymią górę wodną na równiku. Żaden człowiek na Wyspie Wielkanocnej nie słyszał, jakoby w owej bezksiężycowej epoce rozległe obszary morskie były suchym lądem - „kontynentem Wyspy Wielkanocnej" na wschodzie i krajem „Lemurią" na zachodzie, siedzibami prastarej kultury. Nie wiedzą nic o wulkanach, choć mają ich z tuzin na wyspie i choć istnieje tam wiele gorących źródeł i innych świadectw działalności wulkanicznej. Nie mają w swym języku określeń ani na ziejącą ogniem górę, ani na katastrofy wulkaniczne. Być może, że katastrofy kosmiczne, o jakich mówi Hórbiger, zdarzyły się istotnie, ale działo się to tak dawno, że współcześni geologowie, którzy wielokrotnie badali Wyspę Wielkanocną, nic już nie mogli stwierdzić. Kuli, wiercili i oglądali niemal każdy kamień. W wyniku tych badań stwierdzono ostatecznie, że na tym obszarze nie zaszły od setek tysięcy lat żadne katastrofy kosmiczne o większych rozmiarach i że minerały Wyspy Wielkanocnej nie wykazują żadnego związku z formacjami kontynentalnymi. Rapa Nui nie jest więc pozostałością zaginionego kontynentu, jej kultura nie jest autochtoniczna - wyspa ta niegdyś w jakiś sposób i skądś została skolonizowana. To jest jedyne, co można z jaką taką pewnością powiedzieć o Wyspie Wielkanocnej - od czasu jej odkrycia aż po dzień dzisiejszy. Jednakże, gdy amerykańscy badacze oceanów odkryli jesienią 1946 roku w odległości zaledwie 600 mil morskich od zagadkowej wyspy podwodne pasmo górskie, które ma z nią, być może, jakieś połączenie, i ten rzekomy pewnik został zachwiany. Ponieważ dotychczas nic bliższego o tym nie ogłoszono, musimy stan rzeczy podać tak, jak się nam przedstawia w chwili, gdy schodzimy po stopniach z samolotu i po raz pierwszy stawiamy nogę na owianej tajemnicą wyspie. Została ona dostrzeżona po raz pierwszy już przed około dwustu pięćdziesięciu laty. W 1687 roku dżentelmen-pirat Edward Davis ujrzał z pokładu swego okrętu flagowego „Bachelor's Delight" ląd na 27° szerokości południowej, a więc mniej więcej w okolicy Wyspy Wielkanocnej. Opisał ten ląd dość dokładnie, był pewny, że dostrzegł wyspę. Ale nie miał czasu na lądowanie. Napadł i złupił w Nikaragui miasto City of Leon, a teraz pędził z rozwiniętymi żaglami na południe, mając nawet w ściekach okrętowych błyszczące drogie kamienie, a wszystkie pomieszczenia pod pokładem zapchane skrzyniami złota. Ponieważ w owych czasach wszyscy wierzyli w bajkę o bogatym a nieznanym lądzie południowym, zrobiono z tej wyspy tajemniczą, bogatą i szczęśliwą krainę i nadano jej nazwę „Kraj Davisa". Szukając go na próżno, Roggeveen natknął się w 1722 roku na wyspę. Trzy jego okręty stały zakotwiczone przez pełny tydzień na redzie przed skalistym wybrzeżem, ale że pogoda była zła, a silnie wzburzone morze utrudniało lądowanie, jemu i marynarzom udało się raz tylko dotrzeć na wyspę, gdzie przebywali przez jeden dzień. Wyprawa Roggeveena zatrzymała się więc na wyspie nie dłużej niż my. Od odlotu dzieli nas tylko kilka godzin, ale autobusy przemierzają ubogi kraj wzdłuż i wszerz, więc widzimy znacznie więcej niż owi dawni podróżnicy holenderscy. Droga, co prawda, nieco wyboista, wiedzie na południo-zachód do portu Hangapiko w Zatoce Cooka, gdzie wielki żeglarz angielski niegdyś rzucił kotwicę, a obecnie raz do roku zawija kursujący regularnie statek chilijski. Potem jedziemy na południe, do świętego podziemnego miasta Orongo, gdzie dawniej z nastaniem wiosny odbywały się uroczystości religijne ku czci boskiego człowieka-ptaka, a w roku 1946 oczekiwała śmierci, dożywszy stu czternastu lat, ostatnia królowa tej osobliwej wyspy. Wreszcie zaś kierujemy się wzdłuż południowego wybrzeża na wschód do Rano-raraku, świętej góry, gdzie z wulkanicznych skał wyciosano owe gigantyczne głowy ludzkie, które rozsławiły Rapa Nui na całym świecie. Stoją na stoku wzgórza lub na sztucznie wzniesionej i obmurowanej platformie i patrzą z niezgłębionym spokojem na kraj i morze; ich uroczysta monotonia i milcząca wielkość sprawiają niezatarte wrażenie. Pod ich urokiem znalazł się już Carl Friedrich Behrens, podoficer Roggeveena. Z morza dostrzegł on na lądzie coś, co wyglądało jak potężne pomniki. Zorientował się, że to posągi bóstw, gdyż nocą widać było ognie ofiarne, a następnego ranka zauważono, że tubylcy padają przed olbrzymimi głowami jak gdyby do modlitwy. Ze względu na niepomyślny kierunek wiatru wylądowano wszelako dopiero w dwa dni później, tj. 8 kwietnia, we wtorek po Wielkanocy: „Z około 150 ludźmi, żołnierzami i marynarzami, wyszliśmy następnie w imię Boże na ląd, a admirał wziął w tym udział we własnej osobie. Byłem do niego przydzielony razem z kilkoma innymi ludźmi. Pierwszy postawiłem nogę na wyspie. Mieszkańcy wyspy przybyli do nas tak tłumnie, że nie mogliśmy prawie się przecisnąć. Niektórzy ośmielili się chwytać za nasze karabiny, toteż musieliśmy dać do nich ognia, wskutek czego bardzo się przerazili i rozbiegli. Wielu zastrzelono. Wśród tubylców powstało wielkie zamieszanie. Jeszcze wnuki ich będą w przyszłości o nas opowiadały... Ludzie ci byli weseli, foremni, silnie zbudowani, niezbyt chudzi, rączy w nogach, o miłych i wdzięcznych ruchach, ale zarazem, bardzo bojaźliwi. Mieli smagły kolor skóry, mniej więcej jak Hiszpanie, choć niektórzy byli ciemniejsi albo też zupełnie biali, a inni znów czer- wonawi, jakby opaleni od słońca. W domach ich nie znaleziono żadnych, godnych uwagi ruchomości, z wyjątkiem czerwonych i białych koców,. którymi odziewali się i na których spali. Gdy się te koce wzięło do ręki,, były jak jedwab. W okolicy, w której staliśmy, znajdowała się wieś licząca około dwudziestu domów. Ludzie nie mieli żadnej broni. Polegali na swych bogach i posągach bożków, których wielka liczba wznosiła się-na brzegu. Padali przed nimi na twarz i modlili się do nich. Posągi były wyciosane z kamienia i ukształtowane jak ludzie, z długimi uszami, z koroną na głowie, sporządzone z wielkim kunsztem, czemu bardzośmy się; dziwili." A admirał Behrensa, Jacob Roggeveen, tak zapisał w dzienniku: „Ogarnęło nas zdumienie na widok tych posągów. Nie mogliśmy pojąć, jak ludzie nie posiadający ciężkiego i grubego drzewa do zbudowania* rusztowań ani też silnych lin wznieśli posągi, które miały 30 stóp wysokości i odpowiednią do tej wysokości grubość." Na samotnej wyspie istnieje jeszcze więcej niezwykłych rzeczy. Wszędzie kręcą się, jak pisze Behrens, kury, „które są zupełnie takie same, jak u nas". Bez trudu udaje się przybyszom nabyć kilkaset kur. Skąd się tu wzięły? Nie umieją przecież latać! Poza tym są tam wielkie pola ziemniaków, których Behrens jeszcze nie znał, a „które smakują prawie jak chleb i zastępują też chleb tubylcom", nadto zaś trzcina cukrowa i wiele pisangów (bananów). Carl Friedrich Behrens odnosi z Wyspy Wielkanocnej bardzo korzystne-wrażenie i reasumując pisze: „Co się tyczy pożywienia mieszkańców wyspy, zdaje się, że mają je z uprawy roli, gdyż wszystko było tam obsadzone i uprawione, a role i niwy odmierzone akuratnie pod sznur i bardzo porządnie zagospodarowane. W czasie gdyśmy tam byli, wszystko właśnie dojrzewało... Wyspa jest dobrze i wygodnie położona, aby zażyć na niej odpoczynku... Powinno by się tu zasiać zboże i założyć winnice. Mogłoby się to okazać bardzo pożyteczne w razie nowej wyprawy w celu odkrycia lądu południowego." Było to proroctwo, które spełniło się pod niejednym względem. W 1888 były oficer francuski Jean O. Dutrou-Bornler założył winnice, plantacje trzciny cukrowej i innych roślin, tak że dzisiaj można się przechadzać po wielkich parkach, w których zbiera się cztery razy do roku figi, pomarańcze, banany, cytryny, ananasy, palty, chirimoje, papaje, kukurydzę, tytoń i kawę. Wyspa Wielkanocna służyła istotnie za stację aprowizacyjną i miejsce lądowania podczas badań Antarktydy. Admirał amerykański Byrd zawinął tam kilka razy w drodze do kraju lodów i wulkanów na biegunie południowym. Gdy w pięćdziesiąt lat po Roggeveenie Cook i jego ludzie przybyli na Wyspę Wielkanocną w nadziei, że podobnie jak Holendrzy będą mogli nabyć tu świeże środki żywności, spotkało ich wielkie rozczarowanie. Kiedy w niedzielę 13 lutego 1774 rzucili u wyspy kotwicę, podpłynęli do nich zaraz tubylcy wręczając im na powitanie wielki pęk bananów. Georg Forster zanotował z zachwytem: „Trudno opisać, jaką ogólną i nieoczekiwaną radość sprawił widok tych owoców. Tylko ludzie tak wyniszczeni, jak my byliśmy wówczas, mogą mieć o tym pewne wyobrażenie. Więcej niż pięćdziesięciu ludzi na raz zaczęło z nadmiernej radości rozmawiać z tubylcami w kanu..." Nazajutrz wysłano na ląd oddział marynarzy, wiele sobie obiecując. Znaleźli oni istotnie kilka pól kartofli, tu i ówdzie ujrzeli też jakąś kurę, gdzieniegdzie rosły banany i trzcina cukrowa, ale wszystko to było skąpe i mizerne. Po dzień dzisiejszy słuszna jest uwaga Cooka: „Żaden naród nie potrzebuje spierać się o zaszczyt odkrycia tej wyspy. Mało jest zaiste miejscowości, które by żeglarzowi ofiarowywały mniej powabów. Nie ma tam dogodnego miejsca do rzucenia kotwicy, nie ma drzewa opałowego ani świeżej wody, którą opłaciłoby się wziąć na pokład." Przez trzy dni marynarze przemierzali wyspę wzdłuż i wszerz, ale wdzięczne pastwiska opisane przez Roggeveena zniknęły. Często spotykali spustoszone poła, ślady dawnych upraw, resztki brukowanych dróg, szczątki urządzeń portowych, ruiny licznych wsi z budowlami z kamienia - wyglądało to tak, jak by jakaś straszliwa katastrofa nawiedziła wyspę. Wyprawy ostatnich czasów potwierdziły owo wrażenie. Odkryto w kraterze wygasłego wulkanu Rano-raraku warsztat kamieniarski, w którym wykonywano głowy olbrzymów. Stoi tam i leży około stu pięćdziesięciu figur we wszystkich stadiach obróbki, od mniejszych do 23- metrowego kolosa, niektóre jeszcze na walcach kamiennych, na których je transportowano, inne porzucone po drodze, inne wreszcie w stanie surowym i połączone z wulkaniczną skałą, z której wyrąbywano je w jednej bryle. Obok leżą narzędzia kamieniarzy - dwa rodzaje dłut z obsydianu i wielkie, poręczne kawały pumeksu, którymi polerowano kolosy. Wszystko to sprawia wrażenie, jak gdyby werkmistrze nagle musieli przerwać robotę i uciekli na łeb na szyję. Czy nastąpiła jakaś katastrofa wulkaniczna? Nic o tym nie wiadomo i nie ma na to żadnych dowodów. Czy prawdziwe są wyjaśnienia tubylców, że pięć czy sześć pokoleń wstecz, a więc według naszego rachunku około połowy XVIII wieku, między pobytem Roggeveena a Cooka, szalała krwawa wojna domowa? Nie jest to wykluczone, ale nie jest też faktem stwierdzonym. Same zagadki! W Boliwii znane są wprawdzie z epoki kultury Tiahuanaco podobne gigantyczne dzieła z kamienia, a typ głów-monolitów spotkać możemy także w dolinie San Agostin w Kolumbii, w Gwatemali i Jukatanie. Ale tysiące kilometrów dzielą te okolice od Wyspy Wielkanocnej i mimo pewnego podobieństwa nie jest wcale pewne, czy między głowami olbrzymów na kontynencie południowoamerykańskim a takimiż głowami na samotnej wyspie Mórz Południowych zachodzi istotnie jakiś związek. Pewności tej nie można uzyskać nawet porównując kamienne lub wycięte w drzewie posągi na Markizach, Pitoairn lub Raivarae, położonych najbliżej Rapa Nui, z rzeźbami na Wyspie Wielkanocnej. Głowy na Rapa Nui z ostrymi rysami twarzy, prostymi nosami, wąskimi ustami i silnie rozwiniętą szczęką dolną odznaczają się w gruncie rzeczy wybitną oryginalnością i specyficzną odrębnością. Zastanawiano się, jaki motyw kultowy czy impuls religijny mógł pobudzić ludzi epoki kamiennej żyjących na Wyspie Wielkanocnej do stworzenia swymi niedoskonałymi narzędziami kamiennych gigantów. Ożywiała ich widocznie taka sama, ponad wszelkie wyobrażenie mocna wiara, jaka ludzi średniowiecza skłaniała do wznoszenia w ubogich miastach okazałych katedr, do poświęcenia pieniędzy, dóbr i życia pokoleń, by budować przepyszne domy Boże, godne, według ich mniemania, Stwórcy świata i boskiego sędziego. Wiekowi naszemu brak wszelkiej wiary poza wiarą w bożka postępu, toteż nie znajdziemy klucza, który by mógł otworzyć nam tajemnicę piramid, katedr europejskich i kolosów Wyspy Wielkanocnej. Nierozwiązalna jest także ich zagadka od strony technicznej. Można sobie wprawdzie wyobrazić i według stanu znalezisk z niejaką pewnością odtworzyć sposób, w jaki wykonana została robota kamieniarska - aczkolwiek dzisiaj żaden rzeźbiarz nie mógłby tego dokonać. Można sobie także wyobrazić, w jaki sposób ustawiano oporne bloki skalne: wykopywano dół, przystawiano rampę i spuszczano idole z ich fundamentami w zagłębienie pod rampą. Ale skąd brano liny, walce i dźwigi, niezbędne do transportu tych ciężarów, jak pokonywano bardzo znaczne różnice wzniesień na Wyspie Wielkanocnej, skąd wzięły się potrzebne do tego masy ludzkie? Jest to i pozostaje nie wytłumaczone. Roggeveen i Behrens myśleli w r. 1772, że na wyspie żyje kilka tysięcy dusz. Nauka sądzi, że nie było ich więcej niż dwa tysiące, i szacuje liczbę mieszkańców za czasów Cooka na około 1500. Ta skromna ilość nie wystarczyłaby jednak, aby wyżłobić dłutem około 600 posągów z krateru Rano-raraku, przewieźć je i ustawić. Nie stoją one bowiem w terenie bezładnie, lecz, jak stwierdziły późniejsze ekspedycje, wzdłuż starych dróg o 3 m szerokości, biegnących przez całą wyspę do świętej góry rzeźbiarskiej z północy, ipołudnia i zachodu. Technicy obliczyli, że dla wykonania tych prac potrzeba było czterdziestu tysięcy ludzi. Jest w tym wszystkim jakaś myśl i porządek, które zakładają istnienie stałych rządów i dostatecznej ilości poddanych. O takiej ustabilizowanej harmonii nie było już jednak mowy ani za czasów Roggeveena, ani Cooka. Nie oddawano już wówczas bóstwom kamiennym takiej czci, jaka jedynie mogłaby wyjaśnić ich wzniesienie, nie było też silnej władzy, zdolnej nakazać wykonanie tych wielkich dzieł. A już całkiem na pewno brakowało potrzebnych do tego sił roboczych, przekonanych o sensie własnego istnienia i swych zadań. Za czasów pobytu Cooka minął już okres świetności tak całej Polinezji, jak i Wyspy Wielkanocnej. Biali odkrywcy napotkali tu zamierającą kulturę. Mieszkańcy opowiadali im wprawdzie z dumą o legendarnym królu Hotu Motua, który niegdyś, wygnany przez swych poddanych, przybył na wyspę z sześciuset ludźmi na dwóch łodziach dalekomorskich. Przywiózł z sobą kartofle, trzcinę cukrową, korzeń yamu i banany. Ale w czasie gdy o tym opowiadali, znajdowało się na Wyspie Wielkanocnej tylko cztery czy pięć kruchych łodzi, tak prymitywnych, że ich właściciele mogli zaledwie wypływać na połów ryb. Hotu Motua przybył prawdopodobnie na Wyspę Wielkanocną stosunkowo niedawno. Nastąpiło to, jak przypuszczają naukowcy w oparciu o genealogię wyspiarzy, w XII lub XIII wieku. Wielki król miał też zapewne liczny orszak. Z jego przybyciem przerwana została łączność z pierwotną ojczyzną króla. Już za czasów Roggeveena statki mieszkańców Wyspy Wielkanocnej znajdowały się w stanie godnym pożałowania. Zbite z wyrzuconych przez morze kawałków drzewa, łodzie te nie nadawały się w ogóle do żeglugi morskiej, a tym mniej do tego, aby można było powrócić na nich do dawnej ojczyzny. Od prawieków nie było na Rapa Nui żadnego lasu. Hotu Motua i jego ludzie stwierdzili to też niewątpliwie od razu i zdali sobie sprawę, że będą więźniami tej wyspy, jeśli nie postarają się o okręty lub o drzewo budulcowe. Szukali, być może, połączenia z najbliżej położonymi wyspami polinezyjskimi. Ale o tym nie zachowały się żadne wiadomości. Co prawda, nie jest też pewne, czy rzeczywiście, jak się twierdzi, wywędrowali z Markiz, Tuamotu lub Tubuai. Byli wprawdzie niewątpliwie Polinezyjczykami i sądząc po znamionach rasowych i językowych, najbliższymi krewnymi swych zachodnich sąsiadów. Ale białym odkrywcom opowiadali, że ich przodkowie przybyli ze wschodu „żeglując stale za zachodzącym słońcem" z grupy wysp zwanej Maraetoahau, gdzie było tak gorąco, że wiele ludzi umierało, a rośliny i owoce często wysychały. Tak podaje kapitan Geiseler, dowódca kanonierki niemieckiej „Hyane"; jego zdaniem, mogło tu chodzić tylko o wyspy Galapagos. To samo oświadczył trzy lata później, w r. 1886, William E. Thompson, płatnik północnoamerykańskiej fregaty „Mohican", która stała na kotwicy przed Rapa Nui od 19 do 30 grudnia 1886 r. Opinii tych nie można pominąć milczeniem, tym bardziej że na Wyspie Wielkanocnej istnieją jeszcze inne dane, wskazujące na pewne związki z kontynentem amerykańskim. Obok niewątpliwie amerykańskiego ziemniaka spotkano na Wyspie Wielkanocnej zadomowioną tam już od dawna roślinę sapindus saponaria, której ojczyzną jest tropikalna Ameryka,- tubylcy używali jej jako leku ściągającego i mydła. I co dziwna, ludzie z Rapa Nui nadali owej roślinie zawierającej saponinę tę samą nazwę, jakiej używali południowoamerykańscy Indianie: para- para. Podróżnicy zwrócili też uwagę, że podobne do ramp nasypy, na których stoi wiele posągów w Rapa Nui, wykazują osobliwe podobieństwo zarówno do „tarasów cmentarnych" w dalej na zachód położonej Polinezji środkowej, jak i do świętych piramid schodkowych, znanych z Ameryki Południowej. Piramidy te są wprawdzie o wiele większe i okazalsze aniżeli marne, tarasy umarłych na Wyspie Wielkanocnej, ale marae składają się także z ściśle dopasowanych, jak najstaranniej ociosanych i wygładzonych wielkich bloków kamiennych, spojonych ze sobą, jak to już Cook zauważył, bez żadnego cementu ani zaprawy murarskiej. Sztukę tę opanowano w dawnych czasach także w Boliwii i Peru; jest zatem zrozumiałe, że uczeni, którzy badali olbrzymie pomniki kultury Tiahuanaco, a następnie szczątki podobnych budowli Wyspy Wielkanocnej, byli zdumieni i zaskoczeni. Mimo to mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej są niewątpliwie Polinezyjczykami. Rapa Nui była prawdopodobnie już zamieszkała, gdy jasnoskórzy Wikingowie Mórz Południowych przybyli tam na swych łodziach i tratwach dalekomorskich, i nie jest wykluczone, że owa nieznana ludność pierwotna miała także cechy negroidalne, melanezyjskie. Przeważającym elementem był jednak polinezyjski. Wynika to już z opisów Roggeveena, a w dwa (pokolenia później Cook potwierdził, że tubylcy Wyspy Wielkanocnej są tak podobni barwą skóry, wzrostem i językiem do mieszkańców dalej na zachód położonych wysp, że jedni i drudzy należą widocznie do tej samej rasy i narodowości. Sto lat później, w r; 1883, kapitan Geiseler pisał, że mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej są Polinezyjczykami. „Swym wyglądem, a zwłaszcza kształtem głowy, ludzie ci przypominają zupełnie rasę kaukaską. Mają wielkie oczy, tęczówkę pięknego koloru jasnobrązowego, spojrzenie żywe i dobroduszne. Zarost mają dość silny. Noszą przeważnie krótką, okrągłą brodę i zawsze wąsy. Kości policzkowe nie są wystające, usta pełne, ale nie wydęte." Nauka współczesna przyznała słuszność tym opisom. Mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej są Polinezyjczykami i nie tylko pod względem rasy, ale także kulturą i mową są jak najściślej związani ze swymi dalej na zachodzie żyjącymi współplemieńcami. Tym bardziej zagadkowy wydaje się ich odrębny rozwój w wielu dziedzinach; tak np. jako jedyny lud Mórz Południowych posiadali pewnego rodzaju „pismo". Rongo-rongo, „mówiące tablice", były tak święte, że ani Roggeveen, ani Cook, ani La Perouse (1786), Kotzebue (1816), ani Beechey (1826) nic o nich nie słyszeli. Dopiero w r. 1864 tubylcy opowiedzieli o tym ojcu Eyraud, który przybył na Wyspę Wielkanocną jako misjonarz. Ten z gruntu dobry, ale naiwny człowiek bardzo się przeraził; zaklinał tubylców, aby odżegnali się od dzieła szatana. Wydobyli wówczas z ukrycia mnóstwo tablic drewnianych, niektóre aż dwumetrowej długości, opatrzone po obu stronach wcięciami przypominającymi pismo. Eugene Eyraud nie spalił ich sam, jak to uczynili kilka wieków wcześniej jego poprzednicy z rękopisami Majów w Ameryce Środkowej. Z ogromną szkodą dla nauki nakłonił swe owieczki, aby je wrzucili do ognia. Tak więc dość było czterech lat misyjnych, od 1864 do 1868, ażeby zniszczyć bogaty zbiór tablic Wyspy Wielkanocnej, z wyjątkiem kilku egzemplarzy rozsianych dziś po muzeach całego świata, i wytrzebić do cna tradycję sztuki pisania i czytania. Jest niezrozumiałe, jak się to mogło stać. Początkowo sądzono, że ludzie z Wyspy Wielkanocnej i tak nie umieli już odczytywać swych tablic, że były one dla nich bezwartościowe, i dlatego tak ślepo usłuchali ojca Eyraud. Ale przypuszczenie to jest niesłuszne. Okazało się bowiem, że „mówiące tablice" były jeszcze w 1860 roku przedmiotem gorliwych studiów tubylców i że ostatni, uprowadzony przez południowoamerykańskich łowców niewolników król Rapa Nui umiał czytać i pisać. Tablice były przedmiotami świętymi, tylko* nielicznym wtajemniczonym wolno ich było dotknąć, dla ogółu ludności były tabu. Na krótko przed przybyciem Eyrauda odbyła się tam jedna z dawno praktykowanych, okresowych inspekcji religijnych, podczas których uczeni w piśmie rongo-rongo musieli przed całym ludem dowieść, że opanowali w pełni tę sztukę tajemną. Trudno wytłumaczyć, jak ojcu Eyraud udało się wykorzenić z dnia na dzień ów starodawny zwyczaj religijny, rzekomo przywieziony niegdyś na wyspę przez Hotu Motuę. Ale udało mu się, i to jest powodem, że wszystkie prawie wypowiedzi na temat Wyspy Wielkanocnej opierają się aż do dzisiejszego dnia raczej na poszlakach aniżeli na konkretnych dowodach. Nie wiadomo, dlaczego tubylcy z Rapa Nui, którzy nawet za swych najlepszych czasów na wyspie nie pędzili tak beztroskiego życia jak ich współplemieńcy w Polinezji środkowej, spisywali swe formuły czarodziejskie, legendy i mity. Ze względu na wiele podobieństw kulturalnych i cywilizacyjnych między Polinezją a Ameryką Południową wskazywano na amautas Inków, arystokrację, biegłą w czytaniu i pisaniu. Twierdzono, że istnieje pewien związek między owymi amautas a „ludźmi rongo-rongo". Polinezyjczycy zamiast „papieru" z liści agawy lub bananów, znanego w Południowej Ameryce, używali tablic drewnianych, bardziej odpornych na wilgotny klimat Rapa Nui. Nic z tego nie da się dowieść. Przeciwnie, można wykazać, ze bar dzo wiele obrazków i symboli pisma Wyspy Wielkanocnej to hieroglificzne pochodne przedmiotów, które zawsze tam istniały albo co najmniej znane były w Polinezji środkowej. Zdaje się, że od tej reguły istniały tylko dwa wyjątki. Jednym jest stylizowany hieroglif przedstawiający zwierzę podobne do kota, być może rodzaj pumy, co wskazuje na Amerykę Południową, drugi przedstawia ptaka fregatę wysiadującego jaja na drzewach, który na bezleśnej Wyspie Wielkanocnej jest równie nie znany jak kot; oddawano mu jednak cześć religijną na Wyspach Salomona położonych daleko na zachodzie, poza tym był on symbolem religijnym także w Peru. Wszystkie inne znaki są obrazami przedmiotów, które - jak mówiliśmy - od samego początku istniały i były znane w Polinezji. Wynika z tego, że żyjącym jeszcze w epoce kamiennej, prymitywnym mieszkańcom tego samotnego skrawka ziemi udało się w ciągu niewielu wieków dokonać czynu, do którego inne ludy świata doszły dopiero w trakcie rozwoju trwającego długie tysiące lat. Albowiem według badań Thomasa S. Barthela znaki Wyspy Wielkanocnej posiadały istotnie charakter pisma, którego używano do rejestrowania ważniejszych wydarzeń i formuł mitologicznych, obrzędowych lub magiczno-czarodziejskich. Jest to stwierdzenie zdumiewające, nic więc dziwnego, że bezustannie szukano jakiegoś wyjaśnienia, że próbowano znaleźć związek miedzy Wyspą Wielkanocną a krajami o bardziej rozwiniętej kulturze znającej już słowo pisane. Związków takich nie zdołano jednak odkryć i należy przyjąć, że stadia wstępne rongo-rongo zostały rozwinięte w samej Polinezji. Prawdopodobnie zagadka ta, przynajmniej zasadniczo, nie jest wcale tak trudna do rozwiązania. Od dawna wiadomo, że sznury węzełkowe Inków, znane zresztą także w dawnych Chinach i gdzie indziej, znajdują pewnego rodzaju odpowiedniki na wielu wyspach polinezyjskich. Spotyka się tam system sznurów z węzełkami albo pałek drewnianych z nacięciami; przy czym położenie i następstwo węzłów lub nacięć określa ich treść. Jest to, co prawda, tylko pewnego rodzaju sposób przypominania, to znaczy, że z każdym węzełkiem lub nacięciem łączył się bardziej lub mniej obfity materiał pamięciowy. Możliwe, że były to zaczątki pisma Wyspy Wielkanocnej; przez długi czas sądzono też, że poszczególne symbole tablic rongo-rongo były znakami mnemotechnicznymi, podporami pamięci. Jeżeli tak jest w istocie, to należy porzucić wszelką nadzieję, że kiedykolwiek uda się odszyfrować pismo Wyspy Wielkanocnej. Jest bowiem niemożliwe odtworzyć i udostępnić wyobrażenia i reminiscencje związane z hieroglifami. Jest to godne ubolewania. Być może, że jeszcze przed niespełna stu laty udałoby się wyjaśnić tajemnicę Wyspy Wielkanocnej i rozwiązać zagadkę pochodzenia Polinezyjczyków. Albowiem podobno już król Hotu Motua miał na pokładzie rongo-rongo. Przywiózł z sobą na Rapa Nui sześćdziesiąt siedem świętych tablic. Co było na nich wypisane? Ojciec Eugene Eyraud mógł się jeszcze z pewnością w r. 1864 o tym dowiedzieć. Nie przywiązywał do tego jednak żadnej wagi i przyglądał się z zadowoleniem, jak „mówiące tablice" uchodziły z dymem. 7 Nadzieje związane z Wyspą Wielkanocną okazały się płonne. Cook zdał sobie z tego sprawę już podczas pierwszego lądowania, toteż ograniczył swój pobyt na Rapa Nui do kilku dni. Przez Markizy, do których od czasu ich odkrycia przez Mendańę w 1595 roku nikt więcej nie zawinął, pożeglował na Tahiti, aby zabrać wodę i żywność. Ponieważ wykonał już polecenie admiralicji, nie zatrzymał się tam dłużej, lecz wypłynął znów na morze biorąc kurs na zachód. W połowie czerwca „Resolution" zatrzymała się na Wyspach Tonga. W cztery tygodnie później, w połowie lipca 1774, Cook dotarł na Nowe Hebrydy, a nieco później do Nowej Kaledonii. I jemu, i jego towarzyszom rzuciła się od razu w oczy różnica zachodząca między mieszkańcami tych wysp zachodnich a mieszkańcami polinezyjskiego obszaru rasowego i językowego. Tubylcy są tu nie tylko czarni jak Murzyni, mają wełniste włosy i wydęte wargi, tak charakterystyczne dla rasy czarnej, ale w przeciwieństwie do swych sąsiadów polinezyjskich niewiele wiedzą o żegludze, a mowa ich jest całkiem odmienna. Przybysze mieli wrażenie, jak gdyby nagle znaleźli się w całkiem innej części świata. Opisując tubylców z Nowych Hebryd Cook używa wyrazów, które swą stanowczością pozostają w jaskrawej sprzeczności z jego zwyczajną brytyjską powściągliwością: „Jest to najbrzydszy i najbardziej pokraczny lud, jaki do tej pory widziałem, różniący się pod każdym względem od wszystkich spotkanych na tym oceanie. Są to ludzie o bardzo ciemnym kolorze skóry i niskim wzroście, długiej czaszce, płaskiej twarzy i małpich ruchach..." Zdziwienie przebijające ze sprawozdania Cooka jest niewątpliwie szczere. Jeśli sobie uświadomimy, że przybył z okolic, gdzie od 20° szerokości północnej do 45° szerokości południowej mówiono tym samym językiem, gdzie zamieszkiwała ta sama ludność i panowała ta sama kultura, to w pełni zrozumiemy, że po kilku zaledwie dniach podróży musiał odczuć różnicę między Polinezją a Melanezją. Z Nowej Kaledonii Cook wyruszył do Nowej Zelandii. Tam wziął na pokład świeżą wodę, drzewo opałowe i trochę dzikich jarzyn, po czym popłynął kursem prowadzącym przez dalekie południowe szerokości geograficzne do przylądka Horn. Zbadał przy tej sposobności jeszcze jedną białą plamę na mapie świata. Tędy bowiem, między 50 a 55°, nie płynął jeszcze żaden okręt. Jak okiem sięgnąć, nie było lądu, i tym samym stwierdzono definitywnie, że nie istnieje ląd południowy, terra australis. Z zadowoleniem zapisał Cook w dzienniku: „Sprawa południowego Pacyfiku byłaby tym samym załatwiona. Sądzę, że nikt nie może twierdzić, iż nie zbadałem go należycie albo, że inna wyprawa, której postawiono by to samo zadanie, zdziałałaby więcej niż nasza!" Dnia 17 grudnia 1774, po rekordowej, 36-dniowej podróży, u zachodniego wejścia do Cieśniny Magellana ukazuje się przylądek Deseado, skąd droga wiedzie wzdłuż wybrzeża na południe. Zajęty przez cały czas pracami kartograficznymi i pomiarowymi Cook opływa 29 grudnia przylądek Horn i oto rozciągają się już przed Anglikami wody poniekąd „ojczyste" - Ocean Atlantycki. Cook bierze kurs wprost na południowy cypel Afryki, przedgórze Przylądka Dobrej Nadziei. W połowie stycznia 1775 odkrywa Georgią południową i w imieniu Anglii obejmuje ją w posiadanie. Jest już jednak zmęczony. „Znużony byłem dalekimi szerokościami geograficznymi, gdzie przez cały czas płynęliśmy wśród lodów i gęstych mgieł. Ponadto mieliśmy długą, ciężką falę z zachodu - nieomylny znak, że w tym kierunku nie było żadnego lądu." Jeżeli na tym obszarze w ogóle jakiś ląd istnieje, to chyba tylko daleko na południe, koło bieguna. „Jestem przekonany, że w pobliżu bieguna leży ląd i że stamtąd pochodzi cały prawie lód pływający po olbrzymim oceanie południowym." Miało upłynąć ponad sto lat, zanim teza ta znalazła swe potwierdzenie i Norweg C. E. Borchgrevink, jako pierwszy biały człowiek i prawdopodobnie pierwszy człowiek w ogóle, postawił nogę na lądzie przeczuwanym przez Cooka - na Antarktydzie. Wśród lodowatego zimna krążyli przez długie tygodnie we wszystkie strony. Cook musiał nieraz wykonywać okrętem nagłe zwroty, aby strząsnąć z żagli masy śniegu, które przylgnęły do takielunku - zabieg ten przyprawia o dreszcz każdego żeglarza pływającego na bardziej umiarkowanych szerokościach geograficznych! 21 marca 1775 Cook zawinął do Zatoki Stołowej, skąd przed trzema laty i osiemnastu dniami rozpoczął swą właściwą podróż odkrywczą. 30 lipca 1775 „Resolution" rzuciła na koniec kotwicę w Spithead. Ze 112 ludzi, którzy wyruszyli w tę podróż, 108 wróciło zdrowo i cało. Król udzielił Cookowi audiencji, by wysłuchać jego sprawozdania. Dla dworu i admiralicji było po niedługim czasie pewne, że nominacja Cooka na postcaptaina i odkomenderowanie na okręt liniowy „Kent" miały tylko znaczenie symboliczne. Tego człowieka nie można było zaprząc do wojskowego kieratu. Niebawem otrzyma znowu polecenie, by wyruszył w daleką podróż. Zadań było niemało. Kolonie północnoamerykańskie zamierzały oderwać się ostatecznie od macierzy brytyjskiej. Zjednoczone Królestwo, zdane bardziej niż kiedykolwiek na handel zamorski, szukało krótszej drogi morskiej do Indii i Azji wschodniej. Gdyby można było opłynąć Amerykę od północy tak zwanym „przejściem północno-zachodnim" (które w sto pięćdziesiąt lat później, w 1906 roku, odkrył Amundsen na „Gjoa"), skróciłoby to tę długą podróż o kilka tygodni. Admiralicja wyznaczyła premię w wysokości 20 000 funtów dla okrętu, któremu udałoby się udostępnić tę trasę. Problem należało jednak zbadać także od strony Oceanu Spokojnego. To zadanie powierzono na wiosnę 1776 roku Jamesowi Cookowi. Miał on popłynąć przez Capetown i Tahiti kursem północno-wschodnim do Ameryki i zbadać jej wybrzeże zachodnie od 45-65° szerokości północnej, szukając przede wszystkim połączenia z północnym Atlantykiem. Dnia 13 lipca 1776 roku, w czwartą rocznicę swego wyruszenia na drugą wyprawę, Cook wypłynął na morze na swym starym okręcie flagowym „Resolution". Niewiele dni przedtem kolonie północnoamerykańskie ogłosiły swą niepodległość. Cook nie dowiedział się już o tym, chociaż znał rozmiar sporów między Anglią a koloniami północnoamerykańskimi i mógł po wybuchu walk znaleźć się w krytycznej sytuacji. Cieszył się jednak tak wielkim, poważaniem, że Beniamin Franklin wydał marynarce amerykańskiej polecenie, ażeby bez jakichkolwiek działań zaczepnych pozostawiła Cookowi i jego okrętom wolną drogę „za dobrodziejstwa, które swymi cennymi odkryciami wyświadczył całej ludzkości". Taki sam rozkaz otrzymały marynarki wojenne Hiszpanii i Francji: „Ponieważ odkrycia jego przynoszą równą korzyść wszystkim narodom, król rozkazać raczył, ażeby kapitan Cook był traktowany jak dowódca neutralnego lub sojuszniczego okrętu." Trzecia podróż Cooka zaczęła się pod niepomyślną gwiazdą. Roboty remontowe na „Resolution" zostały przeprowadzone niedbale. Gdy w połowie sierpnia zbliżono się do równika, listwy pokładu rozeszły się wskutek żaru słonecznego, tak że deszcz i woda morska dostawały się do wnętrza okrętu, żagle zapasowe zwilgotniały i zbutwiały, a marynarze mokli w kojach. Wkrótce potem wśród mnóstwa raf podwodnych omal nie doszło do ciężkiej awarii. Z trudem tylko „Resolution" wypłynęła z nich w ostatniej chwili na głębokie morze. Pewnym pocieszeniem wśród tych przeciwności losu był dla Cooka chronometr; po raz pierwszy miał na pokładzie jeden z owych dokładnie idących zegarów okrętowych, wynalezionych w pierwszych dziesiątkach XVIII wieku. Dla nas jest to samo przez się zrozumiałe. Wystarczy nam w ostateczności zwykły zegarek na rękę, ponieważ każda stacja radiowa podaje w regularnych odstępach dokładny czas. Przed, dwustu laty jednak chronometr był dla żeglarza wielkim ułatwieniem, gdyż znając dokładnie czas można było stosunkowo łatwo oznaczyć położenie okrętu. Po dziewięciu tygodniach podróży, w listopadzie 1776 roku, Cook zawinął do Capetown, a w siedem tygodni później przybył tam także drugi jego okręt, 300-tonowy „Discovery". Po dalszych trzech tygodniach ukończono przygotowania, okręty Cooka otrzymały prowiant na dwa lata i trzecia podróż mogła się rozpocząć. Cook przeprowadził ją zgodnie z rozkazem. Okręty popłynęły przez Tasmanię i Nową Zelandię do Tahiti, gdzie tubylcy przyjęli Brytyjczyków jak starych przyjaciół. Cook stwierdza z wielkim zdziwieniem, że krajowcy szybko przyzwyczaili się do wygód cywilizacji europejskiej. „Topór kamienny jest u nich obecnie tak rzadki jak topór żelazny przed ośmiu laty, gdy po raz pierwszy tam wylądowałem. Nie używają już rylców z kości lub kamienia, gdyż zastąpili je przez długie gwoździe." Wcale mu to nie było miłe, toteż dodaje z troską: „Muszę niestety wyznać, że moim zdaniem byłoby dla tego ludu o wiele lepiej, gdyby nigdy nie był poznał naszych osiągnięć i umiejętności uprzyjemniających życie. Ludzie ci nie mogą już wrócić do stanu, w którym żyli, zanim zostali przez nas odkryci." W połowie stycznia 1778 roku, na 20° szerokości północnej, po dłuższej, monotonnej podróży Anglicy dostrzegają na północo-wchodzie ląd. Wkrótce przekonują się, że jest to kilka górzystych wysp. Są one gęsto zaludnione, drzewa kwitną właśnie wspaniale, a ich soczysta zieleń jest po długich tygodniach podróży rozkoszą i dobrodziejstwem dla oka. Ku czci lorda Sandwicha Cook nadaje tej grupie wysp nazwę Wysp Sandwicha. Nazwa ta jednak nie przyjęła się, wyspy zachowały dawną nazwę tubylców - Hawaje. Dopiero po upływie tygodni Cook odkrył pozostałych pięć wysp Archipelagu Hawajskiego, obejmujących łącznie prawie 1700 km2 powierzchni. Jest to największe skupisko wysp Polinezji, a zarazem najpotężniejszy nasyp wulkaniczny świata. Z 5000 m głębokości wyspy wznoszą się na wysokość ponad 4000 m i właściwie ze względu na swą potężną „latarnię morską" oświetloną z piekielnych czeluści wnętrza ziemi - wulkan Mauna Loa, widoczny w promieniu setek kilometrów - powinny były już dawno zostać odkryte. Wszak dość blisko nich biegła trasa hiszpańskich liniowców, tzw. „galionów manilskich", które od 1569 kursowały raz do roku tam i z powrotem między Acapulco w Meksyku a stolicą Filipin Manilą. Ale jak się zdaje, nie zostały odkryte. Przypuszcza się wprawdzie, że już w 1527 roku kilku rozbitków hiszpańskich zostało zapędzonych na Hawaje, a w 1555 roku odkrył je podobno kapitan hiszpański Juan Gaetano i nazwał „Los Majos". Ale już dla Cooka nie było to zbyt wiarygodne. Notuje, że gdyby Hiszpanie istotnie odkryli Hawaje, to byliby tam, a nie do Guam, leżącego o wiele dalej na zachód, skierowali swój okręt filipiński, aby po drodze zabierał wodę i świeży prowiant. W tym celu wystarczyłaby im tylko nieznaczna zmiana kursu i pozostaliby mimo to w obrębie pasatu wschodniego. Argumentacja ta jest niewątpliwie trafna. Gdyby nawet legenda o wcześniejszym odkryciu Hawajów przez Hiszpanów była prawdziwa, to od tego zdarzenia aż do chwili, w której Brytyjczycy rzucili kotwicę przed Wyspami Hawajskimi, upłynęło już prawie 250 lat. Zachowanie się tubylców także nie wskazywało na to, ażeby kiedykolwiek słyszeli o Europejczykach. Cook pisze w dzienniku: „Podczas mych licznych podróży nie stwierdziłem w żadnej innej okolicy takiego zdumienia u tubylców jak tutaj. Gdy weszli na okręt, wzrok ich biegł od jednego przedmiotu do drugiego... Widać było wyraźnie, że dotychczas nie odwiedził ich żaden Europejczyk i że nie znali żadnego z naszych wynalazków poza żelazem. A i o nim, zdaje się, tylko słyszeli lub w najlepszym razie poznali je w bardzo małych ilościach." Prymitywni tubylcy zachowywali się jednak z wrodzoną godnością. Oni także są jasnobrązowego koloru, ale przypominają Europejczyków jeszcze bardziej niż ich współplemieńcy z południa. Albowiem już po ich pierwszych słowach nie było żadnych wątpliwości co do tego, że mieszkańcy Hawajów są Polinezyjczykami. Mówili tym samym językiem co ludzie na Tahiti i w Nowej Zelandii. Niestety, byli o wiele bardziej natarczywi. Gdy tylko weszli na okręty, próbowali kraść wszystko, co nie było silnie przybite gwoździami. Gdy następnego dnia porucznik Wilłiamson wyszedł na ląd, aby wziąć wodę, wpadł w takie opały, że kazał dać ognia. Jeden z tubylców padł nieżywy. Zrazu nie miało to dalszych następstw. Gdziekolwiek Cook się pokazał, krajowcy oddawali mu sześć boską. Mężczyźni i kobiety, nawet szlachta i wodzowie, padali plackiem na ziemię. Mimo to jednak kolorowi zapamiętali, że obcy przynieśli z sobą śmierć. Nie byli, jak Anglicy wkrótce spostrzegli, lekkomyślni i niestali jak mieszkańcy Tahiti, lecz o wiele stateczniejsi i rozważniejsi. Cook ma dla nich wiele uznania, mimo że byli ludożercami. Ich pola i plantacje były bardzo starannie założone i sztucznie nawadniane. Wśród praw biegły na nasypach umocnione drogi, nawierzchnię wyrównywano i wielką zręcznością. Drzewa morwowe, z których łyka tubylcy sporządzali swe ubrania, były zasadzone równo i w regularnych odstępach. Odzież tubylców świadczyła o niezwykłym smaku. „Można by mniemać - donoszą Brytyjczycy - że wzory wzięli ze sklepu z jedwabiem, mającego na składzie najpiękniejsze wytwory Chin i Europy." Naczynia z tykw i inne sprzęty domowe wykazywały również wysoki zmysł artystyczny. Znali sztukę konserwowania mięsa przez peklowanie, krótko mówiąc, mimo prymitywnego poziomu kulturalnego mogli pochwalić się osiągnięciami, które wywołały u Cooka zdumienie. O ich życiu rodzinnym Cook pisze: „Było przyjemnością patrzeć, jak czule kobiety obchodzą się ze swymi dziećmi i jak chętnie mężczyźni pomagają im w tych czynnościach. To różni ich bardzo od owych tubylców, którzy żony swe i dzieci uważają tylko za zło konieczne, a nie za istoty godne szacunku i miłości." Wrażenia o idyllicznym życiu rodzinnym Hawajczyków skłoniły Cooka do wydania zarządzenia, że załodze wolno udawać się na ląd tylko pod nadzorem. Z przerażeniem stwierdził podczas swej drugiej podróży, że na Tahiti i innych wyspach rozszerzyły się choroby weneryczne i że tubylcy mówili zupełnie jawnie o „chorobie brytyjskiej", którą biali z sobą przywieźli. Do dnia dzisiejszego pozostaje nie wyjaśnione, czy kiła została istotnie zawleczona z Zachodu, czy też jak kartofel, bawełna, tykwa i inne elementy cywilizacyjne, pochodzące niewątpliwie z Nowego Świata - przybyła wprost z Ameryki. Cook nie mógł wiedzieć, że taka możliwość w ogóle istniała. Toteż przypisuje sobie i brakowi należytej uwagi ze swej strony winę za ten stan rzeczy i z głęboką powagą pisze w swym sprawozdaniu: „Zakaz wychodzenia na ląd wydano załodze, aby zapobiec zawleczeniu na wyspę owej szkaradnej choroby, na którą, jak mi było wiadomo, cierpiało kilku naszych marynarzy. Zawlekliśmy ją już, niestety, na inne wyspy tego oceanu. Z tych samych powodów zabroniłem kobietom odwiedzin na pokładzie. Czas pokaże, czy podyktowane humanitaryzmem zarządzenia odniosą skutek. Podczas mych pierwszych odwiedzin na Wyspach Przyjacielskich poświęciłem tej sprawie równie baczną uwagę. A jednak, gdy teraz znów tam przybyłem, musiałem z wielkim ubolewaniem stwierdzić, że mimo ostrożności zarządzenia moje okazały się bezskuteczne." I z ojcowską zrzędliwością dodaje: „Sposobność i pokusy obcowania płciowego są zbyt liczne, aby można im było zapobiec lub uchronić się przed nimi." Gdy w trzy tygodnie po zapisaniu tych uwag oficer i dwudziestu marynarzy musi spędzić noc na wyspie, ponieważ wysoka fala przerwała łączność między okrętami a lądem, Cook zżyma się z gniewu: „Przez ten nieszczęsny zbieg okoliczności nastąpiło właśnie to, czemu tak bardzo starałem się przeszkodzić i spodziewałem się, że skutecznie zapobiegłem." Pisząc te słowa Cook miał lat pięćdziesiąt. Gdyby nie był marynarzem, miałby teraz może dwudziestoletniego syna. Ale od dziesięciu prawie lat nie spędził w domu więcej niż kilka miesięcy. Życia rodzinnego w mieszczańskim znaczeniu tego słowa prawie nie znał. Okręt jest dla niego ogniskiem rodzinnym, załoga rodziną. Ku niej zwracają się wszystkie jego ojcowskie uczucia, po ojcowsku opiekuje się również tubylcami. Żywił więcej miłości do ludzi niż przeciętni zjadacze chleba, za to też oddał później życie. Nawet to nie czyni go geniuszem - Kolumb i Magellan byli więksi od niego - ale może lepiej działoby się na świecie, gdyby było mniej geniuszów, a więcej miłości bliźniego. Z początkiem lutego 1778 roku Brytyjczycy opuścili Hawaje. Przy stałym wietrze od wschodu żeglowali bejdewindem na północ. Po sześciu tygodniach ukazało się na 47° szerokości północnej, a więc na obszarze dzisiejszego stanu Oregon, zachodnie wybrzeże Ameryki Północnej, mniej więcej w okolicy cieśniny Juan de Fuca. Z powodu ciągłych sztormów można było dopiero w połowie marca rzucić kotwicę i lądować w Zatoce Nootha na Vancouver. Nieznane wybrzeże było zamieszkałe, w wielkich kanu podpłynęli Indianie pięknie przyozdobieni piórami; wywiązał się ożywiony handel wymienny. Okazało się przy tej sposobności, że czerwonoskórzy znają już żelazo. Wyszło również na jaw, że podobnie jak Polinezyjczycy są kanibalami. „Najbardziej osobliwe z wszystkich przedmiotów, jakie przynieśli, aby je wymienić na inne towary, były czaszki i ręce ludzkie, jeszcze niezupełnie ogołocone z mięsa. Dali nam do zrozumienia, że brakujące partie mięsa zjedli." Mają bardzo wyrobiony zmysł własności prywatnej. Drzewo, woda. trawa, pasza, potrzebne dla zwierząt znajdujących się na okrętach, mają swego właściciela i choć jest ich pod dostatkiem, należy je od niego odkupić. Wymieniają także święte obrazy bożków i paliki- totemy, co prawda, już nie za przedmioty żelazne, jak z początku, lecz tylko za mosiądz i miedź. Metale były tak pożądane, pisze Cook, że Anglicy byliby się ostatecznie pozbyli okuć, blaszanek, lichtarzy, a nawet guzików od mundurów. Z końcem kwietnia 1778 roku, po 24 dniach niestrudzonych prac kartograficznych, Cook rozwija znowu żagle. Płynąc wzdłuż wybrzeża bierze kurs na północ. Podróż jest nadzwyczaj niebezpieczna. Wybrzeże jeży się od skał i raf podwodnych, gwałtowne prądy porywają okręty to w jedną, to w drugą stronę, ulewne burze następują po gęstej mgle, zalegającej morze całymi dniami. Wśród załogi wre. Coraz częściej podnoszą się głosy potępiające tę podróż jako szaleństwo. Posiadamy o tym dokładną relację marynarza i kowala niemieckiego, Henryka Zimmermanna, rodem z Palatynatu, który dał się zwerbować na trzecią podróż Cooka iw 1781 roku, zaraz po powrocie, ogłosił książkę o swych przeżyciach. Dla swego kapitana żywi głęboki szacunek i tak opowiada o tym etapie wyprawy: „Na obu okrętach wzbierała fala gwałtownej opozycji przeciw Cookowi. Ale niechęć, którą wielu żywiło, stłumiło niebawem dziwne wydarzenie. Cook umiał zażegnywać niebezpieczeństwa, jakie kryło w sobie morze, znał je bowiem doskonale. Obok tej umiejętności posiadał jednak także osobliwą intuicję, która pozwalała mu niejako przeczuwać grożące niebezpieczeństwo. Nieraz ze zdziwieniem zauważałem, że Cook spał w nocy ze spokojem ducha nawet tutaj, u wybrzeży Ameryki, gdzie czaiło się mnóstwo skał, mielizn i raf podwodnych. Zdarzało się jednak również, że wśród nocy przybiegał na pokład i nakazywał nagle zmianę kursu. Często zdawało się nam, że otrzymywał jakieś tajemnicze znaki, które czyniły go jasnowidzącym. 24 czerwca - datę tę dobrze sobie zapamiętałem - płynęliśmy bardzo mglistą nocą beztrosko i nie przeczuwając nic złego wzdłuż skalistego wybrzeża. Nic nie wskazywało na to, że gdzieś tu czai się niebezpieczeństwo. Porucznik Gore, pełniący wówczas służbę, zauważył tylko, że nagle zerwał się gwałtowny prąd, ale byłby spokojnie płynął dalej, gdyby Cook nagle nie wybiegł ze swej kajuty i w największym zdenerwowaniu nie wydał rozkazu, by natychmiast rzucić kotwicę... Byliśmy tym niezmiernie zdumieni. Z wszystkich zakamarków zbiegli się na (pokład marynarze i pytali, co się stało. Ale nikt nic nie wiedział, gdyż dookoła okrętów wznosiły się szare, groźne ściany mgły. Dopiero następnego dnia około południa przejaśniło się. Zaledwie dwadzieścia metrów przed nami sterczała z wody stroma skała, woda wokoło najeżona była rafami. Żaden okręt nie wyszedłby cało, gdyby Cook nie kazał rzucić kotwicy." Zimmermann dodaje, że odtąd on i jego towarzysze przejęci byli „prawie mistycznym podziwem" dla swego kapitana. Cook nie wierzy w istnienie drogi morskiej na wschód, chociaż za jej odkrycie wyznaczono nagrodę 20 000 funtów. W przekonaniu tym mógłby się był zachwiać, gdy 20 maja znalazł się na 60° szerokości północnej w okolicy Cieśniny Księcia Williama na Alasce, w miejscu, w którym Aleuty przylegają do kontynentu amerykańskiego. Wielka rzeka wpada tu do morza, fiord wrzyna się głęboko w ląd - czyżby tu znajdowała się droga morska na Zatokę Hudsona lub do Zatoki Baffina? Pierwszy oficer Cooka, porucznik Gore, jest tego pewny. Gwałtownie nalega na swego dowódcę, aby powierzył mu wyprawę na ląd. Jeśli dostanie dwudziestu ludzi, dwie szalupy i wystarczający prowiant, będzie za trzy miesiące w Anglii. Ale Cook odmawia tej prośbie. Dla pewności przeszukuje ze szczególną starannością fiordy i zatoki, ale ponieważ pora roku nagli, płynie wzdłuż łuku Aleutów na zachód do Unalaski. Wyprawa wypływa wreszcie znowu na otwarte morze. Gdy z (początkiem lipca okręty posuwają się w kierunku północno-wschodnim, wydaje się, że w tym miejscu mogłoby znajdować się poszukiwane przejście. 9 sierpnia 1778 przepływają Cieśninę Beringa, ale już w osiem dni później napotykają lód. „Na krótko przed godziną 12 ujrzeliśmy na północnym niebie poświatę,, jaką zwykle wywołuje lód. Nie zważaliśmy prawie na to, gdyż uważaliśmy za niemożliwe, ażebyśmy tak rychło natknęli się na lód. W niecałą godzinę później widok rozległego pola lodowego usunął wszelkie nasze wątpliwości co do przyczyny poświaty na horyzoncie. O godzinie 2.30, blisko skraju lodu na 70°41', wykonaliśmy zwrot, gdyż było niemożliwe żeglować dalej." W następnych dniach również nie widać miejsca, w którym można by się przemknąć przez masy lodu, toteż Cook rezygnuje na razie z dalszego posuwania się na północo- wchód i postanawia wyszukać bardziej na południu odpowiedni port do przezimowania. Aby koło Pietropawłowska na Kamczatce południowej nie dać się zamknąć na siedem miesięcy przez lody, decyduje się powrócić na Hawaje. Z początkiem października 1773 rzucił kotwicę w Neeshaven na Unalasce. Tam poddał okręty remontowi, wysłał oddziały na ląd, aby zbierały jagody i gromadziły wierzchołki jodeł, z których Cook kazał przyrządzić napój zwany przez niego „piwem"; inne otrzymały zadanie wystarania się o świeże ryby i mięso. Załogi okrętów były utrzymywane w ciągłym ruchu, ażeby pod smutnym, szarym niebem, przy coraz krótszych dniach i coraz dłuższych nocach nie popadły w melancholią. „Terapia pracy", prastary wojskowy środek zapobiegawczy, którego dziwnym zbiegiem okoliczności nawet Prusacy nie ujęli w „regulamin służbowy", zdała egzamin także na Unalasce. Nikt nie popadł w melancholię, nikt nie zwieszał głowy i dlatego - oczywiście też z powodu wiktu obfitującego w witaminy - nie było szkorbutu. Mimo to Cook rad był, gdy 26 października odpłynął z Unalaski. Na krótko przedtem spotkał się z rosyjskimi rybakami i myśliwymi, którym powierzył meldunek dla admiralicji brytyjskiej. Tu i ówdzie zjawiali się także krajowcy, wśród nich, ku wielkiej irytacji Cooka, kilka kobiet, z którymi jego marynarze nawiązali oczywiście zaraz stosunki miłosne, przy czym „otrzymują w darze pewną chorobę, która nie jest tu "nie znana". Ale - nastał mróz i ukazał się lód - zima puka do bram. A więc jak najprędzej w drogę - na południe! Poszukiwana droga morska jest przecież tylko fantasmagorią. Możliwe nawet, że istnieje. Ale w takim razie jest tak zapchana lodem, że nie posiada żadnego praktycznego znaczenia. Wydaje się dziwne, że Cook nie wspomina ani słowem o badaniach rosyjskich we wschodniej Syberii i na Alasce. Wysłał z początkiem października swego podoficera Lediarda do kilku znajdujących się podobno w pobliżu myśliwych rosyjskich i polecił mu, „ażeby ich zawiadomił, że my, Brytyjczycy, jesteśmy przyjaciółmi i sojusznikami ich narodu". Gdy później zjawili się rosyjscy marynarze, Cook przyjął ich gościnnie. Ani słowa jednakże o Siemionie Iwanowiczu Dieżniewie, hetmanie kozackim, który na kilku byle jak zbitych łodziach przepłynął w 1684 roku z Oceanu Lodowatego Północnego przez Cieśninę Beringa do Zatoki Anadyr na Pacyfiku i dowiódł, że Azja i Ameryka nie są z sobą połączone lądem, jak wówczas ogólnie sądzono. Duńczyka Vitusa Beringa Cook wymienia tylko mimochodem, a o rosyjskim oficerze marynarki Iwanie Fiodorowie, który w 1732 roku pierwszy ujrzał ze wschodniego cypla Azji przeciwległe wybrzeże Ameryki, nie wspomina wcale. Przyczyną przemilczenia nie jest to, że Cook chciał w ten sposób zwiększyć własną sławę; taka nielojalność, nawet gdyby leżała w jego charakterze, była mu niepotrzebna: jego własne osiągnięcia cieszyły się od dawna ogólnym uznaniem. Prawdopodobnie nie wiedział nic o swych rosyjskich poprzednikach. W niespełna cztery tygodnie po wypłynięciu z przystani na Unalasce, dnia 19 listopada 1778 r., po szczęśliwej i niezwykle szybkiej podróży ujrzano na 20° szerokości północnej ląd. Okazało się wkrótce, ku ogólnej radości, że są to wyspy należące do Archipelagu Hawajskiego. Ponieważ nie były one jeszcze kartograficznie ujęte, Cook opłynął je i zbadał ze żmudną i szarpiącą nerwy dokładnością. Dopiero 17 stycznia 1779 okręty brytyjskie rzuciły ostatecznie kotwicę. Tubylcy, którzy w licznych łodziach krążyli wokół wielkich okrętów, wiedzieli od dawna, kto wynurzył się z dalekiego morza na „pływających wyspach", jak nazywali obce statki. Powiedzieli im to ich bracia z południowo-wschodnich wysp. Są to pływający po morzu bogowie, odziani w niezbyt odpowiednią skórę, która mieni się wieloma barwami. A skóra ta ma niezwykle dziwne otwory, w które przybysze sięgają, by wydobywać najcudowniejsze rzeczy. Marynarze przysłuchują się temu z uśmiechem. Bogowie! Ich mundury bierze się za przyrośniętą skórę, a okręty za pływające wyspy! Toż to dzieci - ci kolorowi! - Stare wilki morskie czują jakby nieśmiałą czułość dla dzikusów, tym bardziej że wyspiarze są najpiękniejszymi ludźmi, jakich kiedykolwiek widzieli. Wysocy, smukli, wspaniale zbudowani, odziani w przepyszne płaszcze z czerwonych piór. Ich mieszkania, narzędzia i sprzęty świadczą o wrodzonym zmyśle formy i piękna. Henryk Zimmermann, o którym już wspominaliśmy, jest wręcz zachwycony. Jeszcze większy zachwyt ogarnia jego towarzysza Barthela Lohmanna z Turyngii, którego niegdyś Holendrzy porwali na swą flotę, a później skusiły slogany werbunkowe londyńskiego biura rekrutacyjnego - podobnie jak jego rodaka z Palatynatu - do wzięcia udziału w trzeciej podróży Cooka. Zimmermann nastawia bystro uszu. Opadają go poważne myśli, gdy spostrzega marzycielski zachwyt Lohmanna. Zna to dobrze, sam przeżył podobny stan na Tahiti, gdy widok tańczących dziewcząt tak nim owładnął, że wymknął się na ląd, chcąc wiecznie, wiecznie pozostać na czarownej wyspie. „Gorączką Mórz Południowych" nazywa odtąd ten stan ducha, który nawet inteligentnego, obytego w świecie człowieka nawiedza jak choroba. Z bolesną wyrazistością wy- nurzył się z niepamięci obraz owej cudownej nocy jego dezercji: „Rozgorzało we mnie nie znane dotąd nigdy uczucie wolności! Czymże było życie na pokładzie, czym były suche, ciężkie obowiązki wobec nieokiełznanej swobody, jaka mnie tu czekała!... Zza pni drzew patrzyłem na plac tańca. Oświetlały go pochodnie, a w ich ciepłym blasku wszystko, co się tam działo, wydawało się jeszcze cudowniejsze. Jasne światełka przemykały po ciałach dziewcząt, które właśnie zaczęły tańczyć. Giętko i gibko poruszały się postacie, ramiona falowały, ręce wznosiły się i opadały, jakby igrały z powietrzem... W wąskim kole siedzieli grajkowie. Ich pręty bambusowe zależnie od długości wydawały jasne lub przytłumione dźwięki, a tony te grajkowie zestrajali w melodyjną całość. Jeden z nich uderzał twardym małym kawałkiem drzewa w długi pręt, który wydawał bardzo jasne tony. Byli tam także śpiewacy... Śpiewali na różne głosy i w najszlachetniejszej harmonii pieśń słodką i czarowną... Teraz dziewczęta znów się zbliżyły, rozpoczął się ogólny, posuwisty taniec i wspólny śpiew, a ja czułem, jak gdybym się znalazł w zaklętym ogrodzie, do którego dopiero teraz znalazłem dostęp... Zdawało mi się, że to najcudowniejsza chwila mego życia. Tu chciałem pozostać i być szczęśliwym." Kto się raz sparzył, ten na zimne dmucha. Zimmermann ma się na baczności i wreszcie udaje mu się przywieść swego towarzysza do opamiętania. Gorzej było z innymi. Mówią o szturmie na komorę z bronią, o jawnej rebelii, o wzięciu kapitana do niewoli i tym podobnych szaleństwach. Nie doszło do tego - gdyż wydarzenia następowały zbyt szybko po sobie. Ale widocznie wszyscy ci „nawiedzeni gorączką Mórz Południowych" siedzieli w łodzi porucznika Williamsona, która w kilka dni później miała dać swemu kapitanowi ochronę ognia, i nie oddali ani jednego strzału, gdy Cook padł zasztyletowany przez tubylców. Wieczorem 17 stycznia 1779 roku, w niedzielę, Cook wycofał się do swej kajuty. Z powodu nawału prac kartograficznych już od dłuższego czasu nie zapisywał nic w swym dzienniku i ma teraz poważne zaległości Świeże, chłodne powietrze nocne wpada przez szeroko otwarte luki do obszernej, wykładanej taflami kajuty. Piękny był dzisiejszy dzień. Cook jest zadowolony z siebie, ze swych marynarzy. Świadom dokonanego dzieła, pisze: „O godzinie 11 rzuciliśmy kotwicę w tej zatoce. Piękność jej wywarła na nas głębokie wrażenie i nie było chyba nikogo na pokładzie, kto by jeszcze żałował, że usiłowania nasze ubiegłego lata, by znaleźć drogę morską do ojczyzny, pozostały bezowocne. Temu niepowodzeniu zawdzięczamy, że mogliśmy ponownie odwiedzić Wyspy Hawajskie i ukoro- nować naszą podróż odkryciem, które jest wprawdzie ostatnie, ale pod wieloma względami prawdopodobnie najważniejsze, jakiego Europejczycy dokonali dotąd na Pacyfiku." Kropka! Gdzie piasek, by wysuszyć atrament? Jest wilgotny, zbija się w grudki. Ze wzruszeniem poznajemy po ostatnich wierszach wielkiego, dobrego człowieka, że ogarnęło go zniecierpliwienie i palce jego miotały nerwowym ruchem mokre grudki piasku. James Cook nie zapisał już nic więcej. Kilka dni przedtem zanotował z goryczą: „Było niemożliwością utrzymać kobiety z dala od okrętów. Wydawało się rzeczywiście, że odwiedzają nas tylko po to, aby się oddawać naszym ludziom." Nie przeszło mu nawet przez myśl, że ten zmysłowy pociąg ku mężczyznom występującym w promiennym blasku zwycięzców może zakłócić spokój. A że za jego czasów nie było jeszcze psychoanalizy, nie wiedział też, że nie ma na świecie ludzi bardziej zaślepionych jak bohaterscy, uwieńczeni zwycięstwem mężczyźni. Nie przeczuwał nic złego, gdy wokoło niego od dawna już wzbierała ponura wściekłość. Tubylcy początkowo uważali białych za bogów. Ale gdy spostrzegli, że cenią sobie kobiety jak inni śmiertelnicy, gdy ponadto zorientowali się, że przybysze zabierają na swoje potrzeby wprawdzie bardzo uprzejmie, ale nieubłaganie żywność z wysp, utwierdzili się w przekonaniu, że straszliwy głód wypędził ich z ojczyzny i że są to awanturnicy i pasożyty. Dochodziło do częstych bójek. Anglicy musieli strzelać, a 14 lutego sytuacja stała się tak groźna, że Cook postanowił wkroczyć osobiście. Wyszedł na ląd, próbował uspokajać, ale w chwili, gdy zwrócił się do załóg w łodziach z rozkazem zaprzestania ognia, otrzymał kilka pchnięć sztyletem w plecy. Cook nie był trafiony śmiertelnie; ciężko ranny wpadł z rozkrzyżowanymi ramionami górną częścią ciała do wody, podczas gdy jego nogi zawisły na przybrzeżnej skale. Nieprzytomny, nie umiejąc pływać, utonął. Jego śmierć rozwściekliła masy tubylców. Poza Cookiem rozdarli wielu marynarzy po prostu w kawałki, a najstarszy rangą oficer Cooka, dowódca „Discovery" - kapitan Clerke, z największym tylko trudem uratował siebie i załogi łodzi brytyjskich od podobnego losu. Należy mu poczytać za zasługę, że powstrzymał rozgoryczonych marynarzy od odwetu. 22 lutego 1779 r. obydwa brytyjskie okręty opuszczają Hawaje. Część siódma KUSZENIE PUSTYNI Co Olivier Dapper wie o rzece Niger. - Zagadka okapi. - O historycznym znaczeniu kosmetyki. - Kopalnie egipskie w Afryce południowej? - Ahbe Breuil, odkrywca „White Lady". - Tylko zamożni ludzie mają grube żony. - Niger płynie na wschód! - Mungo Park autorem bestsellera. - Teolog zostaje badaczem Afryki. - Hornemann w Murzuku. - Rene Caillie i major Joffre, zwycięzcy Timbuktu. - Podpułkownik Havelock i moda haweloka. - Heinrich Barth, chłopiec wzorowy. - Nagi minister spraw zagranicznych. - Obrazy skalne w Telissarhe. - Choroba morska na siodle wielbłądzim. - Czy można się na Saharze utopić? - Kano, „Londyn" Czarnego Lądu. - Osobliwe spotkanie w dziewiczym lesie. - Wegetarianie zostają zabici. - Lekarz wojskowy arabskim hakimem. - Nachtigal i Gerhard Rohlfs. - Kufra, „Rzym pustyni". - Wino daktylowe szybko upija. - Ginekologiczna dygresja o „śpiących" embrionach. - Śmierć z pragnienia. Niewolnice są tańsze od żon. - Henryk Duveyrier, Parsifal Sahary. - Tuaregowie. - O luksusowych autobusach, barach i pływalniach Sahary. - Wicehrabia de Foucauld wydaje bal. - Księżniczka Dassine. - Pere Foucauld w Tamanrasset. - Sahara, przyszły kraj turystyki. - Linia ahaggarska i szlak przez „Kraj pragnienia". - Kolej trans-saharyjska. 1 Aromatyczna woń przenika cichą izbę. Matka włożyła przed chwilą jabłko do piekarnika. Przez drzwiczki pieca pada chwiejny czerwony blask na ciężką, poczerniałą od starości belkowaną powałę i na zaśnieżone, małe okna. Na dworze zmierzch długiej nocy zimowej kładzie się powoli na ziemię. W domu jest tak cicho, że słychać nieomal, jak śnieg pada. Jest piątek wieczór, ojciec pisze niedzielne kazanie, trzeba być cicho, nie wolno mu przeszkadzać. Młody chłopak siedzący za stołem nad grubą książką nie myśli wcale o hałasowaniu. Czyta i marzy. W wigilię Bożego Narodzenia ojciec chrzestny podarował mu książkę, nad którą ślęczy całymi dniami. Nie jest to dzieło nowe, ma już z górą sto lat. Ale w Niemczech jest jeszcze wciąż równie poczytne jak Anno Domini 1670, kiedy wydał je wielce uczony medicus dr Oliyier Dapper. Książka wyszła w Amsterdamie nakładem Jakuba van Meurs, a wkrótce po wydaniu holenderskim ukazał się jej przekład niemiecki: Die Umstandlićhe und Eigentliche Beschreibung von Africa und denen darzugehorigen Kónigreichen und Land-schaften („Dokładny i prawdziwy opis Afryki oraz należących do niej królestw i krajów"). Od owego czasu upłynęło już wiele lat i ukazało się sporo innych oipisów Afryki. Antoine Francois Prevost, ten sam, który napisał słynną powieść Manon Lescaut, ogłosił wielotomową Historią podróży, niewyczerpane do dnia dzisiejszego źródło wiadomości podróżniczych, w której znajduje się też niejedno o Afryce. W kilka lat później, w r. 1747, zaczyna w Lipsku wychodzić dwudziestotomowy zbiór przygód i opisów podróży pt. Allgemeine Historie der Reisen zu Wasser und zu Lande („Historia powszechna podróży po lądach i morzach"), w którym Czarny Ląd znalazł też należytą ocenę. Ale dzieła te, w których prawda i zmyślenie są z sobą nierozłącznie powiązane, są zbyt obszerne, aby przeciętny czytelnik mógł je nabyć, toteż książka Dappera o Afryce panuje niepodzielnie przez sto i więcej lat. Naszego chłopca wszystko to jeszcze nie obchodzi. Czyta i czyta. Z podziwem ogląda liczne ilustracje grubego, szacownego dzieła, z trudem wyszukuje na jego mapach wielkie miasta i rzeki, góry i pustynie, studiuje gorliwie objaśniający je tekst. Niedawno skończył dwanaście lat - wiek, w którym chłopcy zwykli szaleć i dokazywać. Na ogół i on nie gardzi zabawą. Ostatniego lata zbudował w ogrodzie za domem prawdziwy wigwam indiański, wielki namiot z wołowej skóry, jakiego używają Siuksowie i Apacze na rozległych preriach Ameryki Północnej. Zaprosił do niego matkę i siostrą, kolegów ze szkoły, wszyscy byli zachwyceni. Głównym wodzem został oczywiście właściciel wspaniałego wigwamu, świetny zresztą zwiadowca, obeznany z wszystkimi ścieżkami i podchodami w górach i lasach. Jakież to wszystko dalekie! Zapomniał już prawie, że zaprzątały go wówczas te indiańskie historie. Rozpłomieniony i porwany rycerską odwagą, towarzyszył w duchu Juanowi Ponce de Leon, jednemu z uczestników wyprawy Kolumba. Szedł z nim na poszukiwanie cudownego kraju Bimini, w niedzielę wielkanocną 1512 roku kazał flocie rzucić kotwicę u wybrzeży Florydy, posuwając palcem po mapie, ciągnął za szlachetnym rycerzem hiszpańskim poprzez cały kraj, aby odkryć Bimini, źródło wiecznej młodości. W myślach przebierał się za indiańskiego znachora i maszerował z Cabezą de Vaca przez osiem lat po Nowym Świecie, z Teksasu do Kalifornii, aż w 1536 roku, nie znając prawie jeszcze hiszpańskiego, napotkał tam białych. Z Hernandem de Soto, słynnym dowódcą konnicy Pizarra, nasz młodociany czytelnik cwałuje w 1539 roku przez prerie Indian, przez późniejszą Georgię i Karolinę Południową, przybywa ze swym hiszpańskim przyjacielem nad Missisipi, pomaga mu w budowaniu łodzi i po czteroletniej tułaczce, we wrześniu 1543 roku, dociera z westchnieniem ulgi do wybrzeży Meksyku. Z franciszkaninem Mareosem, natchnionym misjonarzem, i niewolnikiem murzyńskim Estevano przybywa do Ciboła, bajecznego miasta Indian, i nad Wielki Kanion, widzi olbrzymie stada bawołów w dziewiczych sawannach, pali fajkę pokoju z wielkimi wodzami, z pióropuszem we włosach i w mokasynach na nogach. Z Jakubem Cartier płynie na północ w górę Rzeki Św. Wawrzyńca. Francuzi zakładają Quebec i Montreal, Anglicy odkrywają Zatokę Hudsona, na arenę wstępują wielorybnicy i handlarze futer, coureurs de bois, wędrowcy leśni, przybywają do Wielkich Jezior; młody chłopak krąży z angielskimi żeglarzami i korsarzami Drake'em i Raleighem u wybrzeży Nowego Świata, ze Sieur de la Salle pędzi prądem w dół Missisipi - krótko mówiąc, przeżywa tysiące przygód, bo wszystkie te wyprawy były wszak w istocie nieprzerwanym, nie kończącym się pasmem najdzikszych, najbardziej podniecających przygód. W umyśle chłopca nie powstał jednak żaden obraz ogólny czy plastyczny całokształt. Nie ustalono jeszcze linii wybrzeża olbrzymiego kraju za oceanem, nie mówiąc już o górach i rzekach. Wszystko pozostało mozaiką, nie skoordynowaną plątaniną niezliczonych, wzajemnie się krzy- żujących, przecinających linii. Jakże inaczej przedstawia się Afryka! Zarys tej części świata jest od dawna znany, Czarny Kontynent włącza się w obraz kuli ziemskiej jako zwarty blok lądowy, z zamkniętymi oczami można wyrysować jego kontury. Co prawda, nie wie się wiele więcej o Afryce. Nie przemilcza tego też potężna księga Oliviera Dappera. Ale to właśnie podnieca fantazję i dlatego syn protestanckiego duchownego Fryderyka Jerzego Hornemanna, pastora w Hildesheim, siedzi jak zaczarowany nad książką. Ojciec jest trochę zaniepokojony marzycielskim usposobieniem swego pierworodnego. Od pokoleń Hornemannowie byli pastorami, choć tu i ówdzie zdarzały się wyłomy w tej zasadzie. Nie wiadomo, skąd wzięło się u małego Frycka owo zamiłowanie do dalekiego świata, do podróży i przygód w obcych, pogańskich krajach. I widać, że syn bierze tę sprawę poważnie. Nauczyciele mówią z uznaniem, że w geografii nie ma lepszego ucznia od niego, ba, że wiedzą swą zadziwia uczonych magistrów i profesorów. Pastor Friedrich Georg Hornemann wie, że jest chory i niedługo pożyje. Pragnąłby, aby syn jego został kiedyś pastorem. Ale los leży w ręku Boga, zarówno jego własny, jak jego syna i wszelkiego stworzenia. Nie przeszkadza synowi w umiłowanej lekturze. Los Fryderyka Konrada Hornemanna rozstrzygnął się w wieczór wigilijny 24 grudnia 1784 roku, gdy ojciec chrzestny podarował mu książkę Oliviera Dappera. Czarny Ląd nie wypuści już Frycka od tej chwili aż do ostatniej godziny jego krótkiego żywota. Już jako dziecko uległ czarowi Afryki, o którym opowiadają wszyscy badacze i podróżnicy afrykańscy. W kilka lat później - jako kandydat teologii na uniwersytecie w Getyndze - zwróci się do słynnego przyrodnika i lekarza Jana Fryderyka Blumenbacha z prośbą, aby polecił go założonemu właśnie wówczas w Londynie Association for Promoting the Discovery of the Interior Parts of Africa. Chce zostać podróżnikiem i badaczem. Ale to stało się jedenaście lat później. W wieczór wigilijny 1784 roku Fritz Hornemann jest jeszcze małym chłopcem, ślęczącym nad greką i twierdzeniem Pitagorasa. Uważnie, jak gdyby chciał sobie na zawsze wbić w pamięć, studiuje przy świetle świec choinkowych mapę Afryka północnej, załączoną do książki Dappera. Oto Morze Śródziemne, wybrzeże Afryki, Cieśnina Gibraltarska, a oto Aleksandria, stare, bogate miasto, z którego Friedrich Konrad Hornemann, przebrany za Araba, wyruszy w 1798 roku do nieznanych krajów, zamieszkałych przez Murzynów. Oto Kair, „najdostojniejsza stolica ze wszystkich miast Egiptu, większa niż Rzym i Konstantynopol", oto piramidy - uczony holenderski medicus nazywa je „iglicami grobowymi" - oto Nil, tajemnicza, opadająca i wzbierająca rzeka, o której nie wiadomo, skąd właściwie wypływa. A oto wreszcie wielka pustynia zwana Saharą, „bardzo gorąca i sucha, tak że w żadnej prawie z jej miejscowości nie ma innej wody, jak tylko z kilku studzien, a i ta jest przeważnie słona. Ponadto są tam okolice, po których podróżuje się sześć lub siedem dni, zanim znajdzie się trochę wody. Toteż kupcy, zwłaszcza gdy podróżują z Fezu do Tombutu, zabierają worki lub bukłaki skórzane napełnione wodą i objuczają nimi swe zwierzęta." Tombut, Tombut, Tombut! Jak kusząco brzmi ta nazwa, jakby uderzenia drewnianych bębnów skórą obitych, których głos rozlega się po całym Czarnym Lądzie. Fryderyk Hornemann usłyszy je niebawem na własne uszy. Tombut OHviera Dappera to dzisiejsze Timbuktu; bajeczne miasto pstrych bazarów i lśniących minaretów, o którym już w średniowieczu opowiadano niestworzone bajki, tajemnicza „królowa pustyni", jest zakurzoną prowincjonalną mieściną, którą opuszcza się bez żalu. Już za czasów Dappera niewiele pozostało z jego dawnej wielkości. Istniał wprawdzie jeszcze wspaniały meczet i przepyszny pałac królewski, lecz zniknęły okazałe domy mieszkalne przy szerokich ulicach, ustępując miejsca „małym chatom drewnianym lub kredowym, krytym słomą". Ale miasto jest zamożne, prowadzi ożywiony handel. A oto Niger, zagadkowa rzeka, której zbadanie stanie się kiedyś zadaniem życiowym Hornemanna. Chłopak wodzi oczami po mapie. Zaznaczone są na niej cztery ujścia rzeki Niger - Gambia, Senegal, Rio Grandę i właściwy Niger - w głębi lądu rzeka przepływa przez dwa wielkie jeziora, dochodzi zupełnie, zupełnie blisko dolnego biegu Nilu. Czyżby Nil i Niger były jedną rzeką? Olivier Dapper nie wie tego dokładnie, choć sam podróżował niegdyś po „krajach Kafrów". Na swoich mapach pozostawia tę kwestię nie rozstrzygniętą i zadowala się przytoczeniem arabskich geografów średniowiecza: „Z wszystkich rzek, które okolicę tę w wielkiej ilości przecinają, rzeka Niger jest najsławniejsza. Geografowie arabsko-afrykańscy podają, że Niger jest odnogą Nilu, który chowa się pod ziemią, a potem znowu wypływa na powierzchnię. Niektórzy twierdzą, że Niger i Nil wypływają z jednego głównego źródła, gdyż mają takie same ryby, a także hipo- potamy." Dzisiaj relacje te wydają się nam dziwne i niedorzeczne. Ale tak sądzili niegdyś starożytni, zwłaszcza zaś wielki Ptolemeusz, a choć w ciągu wieków udowodniono mu liczne błędy i omyłki, uchodził jednak za autorytet. Toteż w czasach nowożytnych zbadanie Afryki rozpoczęło się od „zgaduj-zgaduli" wokoło problemu rzeki Niger. 2 Jest rzeczą godną uwagi, że w starożytności i średniowieczu ludzie mieli już o wiele jaśniejsze wyobrażenie o rozległych częściach Czarnego Lądu aniżeli w czasach nowożytnych. Było to zupełnie naturalne. Afryka, kontynent sąsiadujący z Europą, oddzielony od niej tylko Cieśniną Gibraltarską, leżał niejako za miedzą świata zachodniego. Wybrzeża afrykańskie są ubogie w porty i słabo ukształtowane. Potężne rafy koralowe, olbrzymie bagna mangrowe i „kalema", silnie wzbierająca i gwałtowna fala przybrzeżna, broniły przez długi czas wszelkiego dostępu. W innych miejscach rozległe pasy pustynne uniemożliwiały posuwanie się w głąb lądu. Jednakże do czasu odkrycia Ameryki i przesunięcia dróg handlowych podejmowano ciągle na nowo badania Czarnego Lądu. U wschodnich wybrzeży Afryki rozpoczęły się one już na kilka tysięcy lat przed naszą erą, za faraonów Starego Państwa. Bodźcem była prawdopodobnie chęć zbadania tajemnicy powtarzających się corocznie wylewów Nilu. Kto sam oglądał, jak wodowskazy w delcie Nilu podnoszą się z 50 cm w końcu maja do 3 m w lipcu i 71/2 m w początku października, ten zrozumie bez dalszych komentarzy, że już w zamierzchłej przeszłości Egipcjanie zapragnęli poznać przyczynę tego zjawiska. Niestety, niewiele o tym wiemy i, jak nieraz w sprawach wczesnohistorycznych, zdani jesteśmy raczej na poszlaki aniżeli na konkretne dowody. Taką wskazówką są na przykład wizerunki Seta, jednego z najstarszych bogów egipskich, który w kraju nad Nilem uchodził za opiekuna obcych; przedstawiano go z głową okapi. Jak wiemy, to do niedawna nie znane zwierzę zostało odnalezione w niedostępnych lasach północnego Konga dopiero w 1900 roku, wywołując poruszenie w świecie naukowym. Archaiczne zwierzę, którego najbliższym krewnym było wymarłe w epoce trzeciorzędu samotherium, nie miało już bowiem prawa istnieć. Ale, o dziwo, istniało, potwierdzając gadki Murzynów z Konga o stworzeniu podobnym do żyrafy, z rogami i pręgami dokoła ud jak u zebry. Stwierdzono, że głowa, którą nosił bóg egipski Set już od okresu Starego Państwa była głową okapi. Egipcjanie poznali widocznie to osobliwe zwierzę już w bardzo dawnych czasach. Zrazu wydawało się to nieprawdopodobne. Obszar, na którym żyje okapi, nie sięgał na północ poza Uelle, jeden z wielkich dopływów Konga. Tu kończyły się rozległe, zwarte obszary dziewiczych lasów, w cieniu których zwierzę to żyje. Zaczynające się od tego miejsca bagna Nilu, gdzie nigdy nie było dziewiczych lasów, stanowiły dla płochliwego stworzenia granicę nieprzekraczalną, podobnie jak suchy step lub pustynia. Okapi z pewnością nigdy nie dotarło do terytorium, gdzie sięgała władza faraonów. Czy jednak należy wnioskować, że już za czasów prastarej dynastii, a więc trzy lub cztery tysiące lat przed naszą erą, egipskie wyprawy badawcze i handlowe wiodły do Konga? Na pytanie to musimy, chcąc nie chcąc, dać odpowiedź twierdzącą. Nie tylko z powodu okapi, ale także dlatego, że w starym Egipcie znano już goryla, a z całą pewnością skarłowaciałe plemiona murzyńskie znad bagien Nilu. Spośród nich najbardziej znani stali się w Europie Murzyni Akka, a to na skutek badań przeprowadzonych w r. 1870 przez badacza Afryki, Georga Schweinfurtha. W Egipcie czarni Pigmeje należeli od dawna niejako do inwentarza wielkich świątyń. Już Phiops II, jeden z faraonów VI dynastii, miał w połowie III tysiąclecia przed Chr. czarne karły na swym dworze, a wiemy z inskrypcji Ramzesa Wielkiego, że za jego czasów, około 1250 roku przed Chr., Egipcjanie znali dobrze wielkie bagna w górnym biegu Nilu - a więc okolice, do których my, ludzie nowożytni, dotarliśmy dopiero przed niespełna dwustu laty. Jest zatem niewątpliwe, że w czasach staroegipskich znano Afrykę aż do bagien Nilu. Egipcjanie mogli jednak ujrzeć okapi tylko o 8 do 10° szerokości geograficznej bardziej na południe, mniej więcej w dziale wód Konga i Nilu oraz w okolicy pasma wulkanów na północ od jeziora Kiwu. Miała to być równocześnie granica wpływów egipskich, przez długi czas uważano bowiem za nieprawdopodobne, ażeby wpływy te mogły sięgać na południe od równika. Jednakże przed kilku laty ujawniono nową poszlakę. Dostarczył jej Heinrich Quiring, który podczas chemicznego badania kosmetyków włożonych przed 4500 laty z górą do grobu nieznanej księżniczki VI dynastii stwierdził, że tusz do rzęs w jej tygielku kosmetycznym został sporządzony przy użyciu antymonu. Stwierdzenie to, choć na pierwszy rzut oka błahe, było w istocie sensacyjne. Skąd faraonowie Starego Państwa uzyskiwali ten stosunkowo rzadki pierwiastek? Wielkie złoża antymonu na Środkowym Wschodzie zostały odkryte dopiero w tysiąc lat później. Geologowie egipscy z okresu Starego Państwa nie mogli posiadać żadnych wiadomości o złożach antymonu w Algierze i Maroku, gdyż odkryto je dopiero w długi czas po upadku imperium egipskiego. Problem wydawał się nierozwiązalny. Ale Quiring przypomniał sobie, że antymon znajduje się także na południu Czarnego Lądu, w dolnym biegu Zambezi i że metal ten wydobywa się do dnia dzisiejszego, przeważnie razem ze złotem, w miejscowościach górniczych Selukwe, Que Que i Gwelo w Kraju Maszona w Rodezji. Oświetliło to niby błyskawica zagadkowe sprawy. Kopalnie złota w Kraju Maszona były mianowicie bardzo stare i już od dawna przypuszczano, że mają one jakiś związek z faraonami egipskimi. Nie było to tylko przypadkowym zgadywaniem. W słynnym „papirusie Harrisa", 39- metrowym zwoju pisma, na którym Ramzes IV spisał w 1168 roku przed Chr. wielkie czyny swego ojca Ramzesa III, znajdowała się wiadomość, że w 1180 roku przed Chr. Ramzes Wielki wysłał wyprawę składającą się z tysiąca ludzi do Puntu. Relacje o świętym kraju Punt istniały już tysiące lat wcześniej, sięgając okresu Starego Państwa. Król Sahure, drugi faraon V dynastii, kilkaset lat przed ową księżniczką, od której tuszu do rzęs zaczęliśmy nasze opowiadanie, kazał przywieźć z Puntu złoto, srebro, mirrę i szlachetne drzewa. Tysiąc pięćset lat później królowa Hatszepsut wyprawiła wielką ekspedycję do Puntu, która wróciła po trzech latach obładowana skarbami wszelkiego rodzaju. W 1180 roku Ramzes z tysiącem ludzi ruszył w ślad za nią. Dotychczas szukano Puntu przeważnie w kraju Somali. Czy słusznie? Czy święty kraj nie leżał raczej tam, skąd pochodził antymon, a więc nad Zambezi? Na obszarze tysięcy kilometrów kwadratowych, które do dnia dzisiejszego są jeszcze archeologicznie prawie nie zbadane, znajdują się liczne szyby i sztolnie, dochodzące do 100 m głębokości, wiele urządzeń hutniczych i pieców odlewniczych, potężne forty i pałace. Wszędzie leżą kawałki rud, żużel, naczynia odlewnicze i sprzęt górniczy - krótko mówiąc, wielki ten obszar musiał być niegdyś, w bardzo, bardzo dawnych czasach, ośrodkiem kwitnącego przemysłu górniczego i hutniczego. Któż inny, jeśli nie wszechpotężni faraonowie, mógł stworzyć tak potężne przedsiębiorstwo, tak szeroko zakrojone, rozległe kopalnictwo rud. Do czasu analizy chemicznej Quiringa była to tylko hipoteza. Ale odtąd poszczególne części składanki złożyły się w całość. Co prawda, wniosek Quiringa napotkał także sprzeciwy. Wskazywano, że odległość od północnego punktu Morza Czerwonego wzdłuż wybrzeża aż do ujścia Zambezi wynosi około 8000 km, przerasta więc wczesnohistoryczne możliwości techniczne. Poza tym można było tę trasę przebyć tylko wtedy, gdy przejazd przez cieśninę Babel-Mandeb był wolny, co zdarzało się niezbyt często w okresach upadku potęgi Sabejczyków, bogatego ludu żeglarzy i kupców w Arabii południowej. Egipcjanie mogli, co prawda, wybrać > wiele krótszą drogę lądem do Zambezi, pewnego rodzaju „Cairo-Cap-Higway", którą w kilka tysięcy lat później próbowali stworzyć Anglicy. Do stóp gór Mongalla niedaleko Gondokoro, mniej więcej 5° na północ od równika, Nil mógł służyć jako droga dogodna i stosunkowo łatwa do przebycia. Faraonowie chyba nie dotarli dalej na południe aniżeli do równika. A stamtąd do rejonu złota i antymonu w Kraju Maszona w Rodezji było przecież jeszcze z górą 2000 km drogi karawanowej. Już choćby z tego powodu teoria Quiringa wydawała się wątpliwa. Szczęśliwy przypadek dostarczył przed kilku laty brakującego jeszcze dowodu wczesnej obecności białych ludzi w Afryce południowej. W Rodezji i w innych okolicach południowoafrykańskich odkryto liczne malowidła skalne i jaskiniowe, które początkowo przypisywano Buszmenom. Wkrótce jednak okazało się, że wielobarwne, zniewalające siłą wyrazu malowidła muszą być o wiele starsze. Profesor Dart, który odkrył w swoim czasie małpoluda afrykańskiego, pierwszy wystąpił z tezą, że obrazy te należą do epoki kamiennej i wskazują na wtargnięcie jakiejś obcej, północnej rasy białych ludzi. Uczeni rozmaitych gałęzi wiedzy zajmujących się tymi zagadnieniami uznali Darta za fantastę, ośmieszając go tak samo jak wówczas, gdy przez odkrycie południowoafrykańskiego małpoluda znalazł długo poszukiwane ogniwo pośrednie między małpą a człowiekiem. Tym samym teoria jego zdawała się być obalona. Jednakże w 1929 r. pojawił się w Afryce południowej Leo Frobenius; od Rodezji aż po południowo- wschodnią Afrykę badał on przez długie miesiące każdy obraz oglądany już przez Darta. Znalazł jeszcze kilkadziesiąt innych, nieznanych malowideł i doszedł do tego samego wniosku co Dart. Urażeni w swej nieomylności profesorowie uniwersytetów wylewali także na Frobeniusa kubły jadowitego szyderstwa. Nie mogło istnieć to, co nie miało prawa istnieć. Jako trzeci wystąpił nieco później w Afryce południowej największy żyjący autorytet wczesnohistorycznych malowideł skalnych, Francuz abbe Breuil. Po wstępnych pracach w r. 1929 zbadał on podczas licznych wypraw w latach od 1942 do 1952 setki starych rysunków skalnych i jaskiniowych i stwierdził, że Dart i Frobenius mieli słuszność. Było tam wiele bardzo starych obrazów, które przedstawiały białych ludzi, należących widocznie do kręgu kultury śródziemnomorskiej, i dowodziły, że z doliny Nilu drogą biegnącą mniej więcej wzdłuż brzegów wielkich jezior albo od morza z kierunkiem monsunów wczesne wpływy świata zachodniego dotarły do Afryki południowej. Abbe Breuil nie poprzestał jednak na tym, lecz kazał sprawdzić swe subiektywne sądy za pomocą niezwykle ścisłej metody radio-karbonowej. Okazało się przy tym, że przeważająca ilość obrazów zbadanych przez Breuila, Frobeniusa i Darta pochodzi z epoki około 1500 roku przed Chr., a więc z czasów Hatszepsut. Metoda określania czasu przy pomocy radio-karbonu opiera się na tym, że każda roślina zawiera obok zwyczajnego węgla także pewną ilość węgla radioaktywnego. Ponieważ wszystkie istoty żyjące wchłaniają pośrednio lub bezpośrednio substancje roślinne, węgiel radioaktywny znajduje się także u ludzi i zwierząt, zwłaszcza zaś w ich kościach i zębach. Jak długo istoty żyją, substancja ta jest stale uzupełniana. Gdy umierają,, tzn. gdy ustaje przemiana materii, ustaje też wchłanianie węgla radioaktywnego, którego ilość zmniejsza się ciągle wskutek ustawicznego, równomiernego promieniowania. Po 25 000 lat rozpad jego jest zupełny i nie można go już stwierdzić w szczątkach organicznych. Aż do tej chwili jednak zawartość procentowa węgla radioaktywnego wskazuje z bardzo wielką dokładnością, jaki wiek mają kości znalezione przez archeologa. Od czasu wynalezienia tej metody przez Amerykanina Willarda Libby'ego, tj. od roku 1950, została ona tak udoskonalona, że z resztek popiołu dawnych ognisk obozowych można obliczyć, kiedy ogniska te zostały rozpalone, można oznaczyć wiek prehistorycznych malowideł, jeśli farby ich były sporządzone ze składników roślinnych, można też dokładnie ustalić datę pochodzenia narzędzi z drzewa lub kości, szczątki pali, na których były wzniesione domy, wałów klockowych i grobli, resztek materiałów i skór itp. Abbe Breuil był szczęśliwy, gdy poglądy jego zostały w ten sposób stwierdzone. Spędził prawie pięć lat życia niejako pod ziemią, w wielkich, ozdobionych malowidłami jaskiniach z epoki kamiennej i lodowcowej we Francji, Hiszpanii, Chinach i w Kongu Belgijskim. Znał je wszystkie jak własną kieszeń. Ale najbardziej zdumiały go obrazy białych ludzi w Afryce południowej. Gdy w końcu 1952 roku powrócił do Europy i stawił czoło dziennikarzom, ludziom wytrawnym, obytym, z racji swego zawodu sceptycznym i niedowierzającym, powiedział: „Jest to chyba mój największy triumf naukowy. Widziałem na tych ścianach, w sercu czarnej Afryki, taniec «białych» ludzi. Ich kolor skóry był biały, włosy rude, nosili trzewiki i odzież... nie ma wątpliwości, ludzie i należą do kultury śródziemnomorskiej." W chwili gdy piszemy te słowa, nie ma jeszcze ustalonych przez naukę sądów o ostatnich odkryciach Breuila. Dotychczasowe publikacje nie zabierają więcej ponad to, cośmy tu powiedzieli. Zdaje się, że malowidła skalne i jaskiniowe Afryki południowej przedstawiają istotnie białych ludzi - ubranych i obutych Europejczyków. Obrazy te wymalowali pewnością tubylcy, którzy niepojętych dla nich, obcych przybyszów odtworzyli dla celów magicznych w swych dziełach. Obrazy magiczne posiadają tylko wówczas siłę czarodziejską, gdy są tak dokładne jak foto-grafie, toteż jeśli chodzi o szczegóły, można polegać na nieznanych artystach, twórcach owych obrazów. Biali odkrywcy z wczesnohistorycznych epok wyglądali niewątpliwie tak, jak ich tutaj przedstawiono - odziani w kaftany, spodnie, trzewiki, zdobni w klejnoty, które znamy z epoki kultury kreteńsko-egipsko- mykeńskiej. Ale musimy zachować spokój i zimną krew właśnie dlatego, że obrazy te potwierdzają tak świetnie naszą koncepcję. Oceniamy je więc tylko jako dalszy trop przemawiający za naszym poglądem, że z Egiptu podejmowano już w zaraniu ludzkości bardzo dalekie wyprawy na południe. Być może, że archeologia dostarczy pewnego dnia niezbitych dowodów na to, że ów potężny marsz przez pustynię, dziewicze lasy i bagna istotnie się odbył - możliwe też, że pozostanie to na zawsze tylko hipotezą, przypuszczeniem. W gruncie rzeczy jednak nie posiada to dla nas szczególnego znaczenia. Wiemy mianowicie, że kapitanom faraonów powiódł się czyn o wiele większy, który powtórzono- dopiero dwa tysiące lat później, z początkiem czasów nowożytnych - opłynięcie Afryki. Stało się to za panowania faraona Nechona II (609-594 przed Chr.), a dowiadujemy się o tym z opisu historyka greckiego Herodota. Co prawda, podróż ta odbyła się za wcześnie, aby mogła mieć jakieś znaczenie dla współczesnych. Nie wiadomo też, jaki był cel wyprawy. Czyżby Nechona skłoniły istotnie zainteresowania geograficzne? Trudno przypuścić, ażeby ludzie ówcześni posiadali już taką żądzę wiedzy, ale nie jest to oczywiście wykluczone. Egipcjanie wiedzieli z własnego doświadczenia tyle o Afryce, że uzyskawszy bardzo wcześnie wiadomości o wielkim morzu na zachodzie, pragnęli poznać bliżej tę część świata, w której sami żyli. Jest pewne, że co najmniej snuli rozmaite przypuszczenia na temat olbrzymiego lądu na południu, graniczącego z obszarem, na którym wykonywali władzę. Dowodzi tego ich mniemanie, że Nil ma drugą odnogę biegnącą ze wschodu na zachód. Ten „drugi Nil", który uchodził do dalekiego morza na zachodzie, był ich zdaniem właściwą przyczyną dorocznych wylewów. Tłumaczyli je sobie w ten sposób, że zależne od pory roku, długotrwałe wiatry zachodnie tamowały bieg „drugiego Nilu" i pędziły olbrzymie masy jego wód do właściwej rzeki uchodzącej do Morza Śródziemnego. Być może, że już w zamierzchłej przeszłości Egipcjanie próbowali rozwiązać zagadkę wylewów Nilu i że to było bodźcem ich wczesnych wypadów zwiadowczych. Aż do czasów nowożytnych utrzymywał się pogląd dawnych geografów egipskich, że Nil posiada istotnie olbrzymią odnogę płynącą na zachód. Tajemniczą odnogą „ojca rzek" miał być, jak już wspominaliśmy, Niger. Ostatecznie okazało się to błędem. Ale właśnie ten błąd wskazuje, że egipskie wyprawy odkrywcze (posunęły się daleko w głąb Afryki i poza równik na południe. Nie Niger, ale Kongo mogło mianowicie śmiało należeć do zlewiska Nilu. Tuż na zachód od Jeziora Alberta, jednego ze źródłowisk Nilu, i w odległości zaledwie 50 km od niego wypływają Uelle- Ubangi i Ituri-Aruwimi, dopływy Konga. A dalej na południe jezioro Tanganika wysyła przez Lukugę również poważne masy wód do Konga. Jeżeli gdziekolwiek, to tylko tutaj, w dziale wód między Nilem i Kongiem, mogło powstać przypuszczenie, że Nil posiada odnogę zachodnią, uchodzącą do Oceanu Atlantyckiego. A przypuszczenie to mogli wysunąć tylko Egipcjanie. Toteż, powtarzamy, faraonowie dotarli może istotnie do Zambezi i Kraju Maszona. Błąd zaś dawnych badaczy i podróżników egipskich był niewątpliwie przyczyną, że systematyczne badanie Czarnego Lądu rozpoczęło się od problemu Nigru. 3 Największe zasługi dla naukowego zbadania Afryki położyli dwaj uczeni: geograf francuski Jean Baptiste Bourgignon d'Anville, który w 1749 roku sporządził wielką mapę ścienną Afryki, i angielski przyrodnik sir Joseph Banks, który towarzyszył Cookowi podczas jego pierwszej podróży i w 1788 roku powołał do życia słynne Towarzystwo Afrykańskie (African Association). Mapa ścienna Bourgignon d'Anville'a, selekcjonująca ówczesny materiał faktyczny, dowodzi, że wiedza o Afryce ograniczała się właściwie tylko do skrawków jej wybrzeży i że jedynie w odniesieniu do Egiptu, Nubii, Abisynii, Kraju Przylądkowego, dolnego biegu Konga i Zambezi oraz Senegambii dane geograficzne były nieco obszerniejsze. Ale i tam było mnóstwo niejasności; mapa d'Anville'a jest silnie zniekształcona w kierunku północno-wschodnim. Jezioro Czad i obszar lad. Nigrem są np. bardzo przesunięte na prawo w górę, tak że rzeczywiste odległości są prawie o połowę skrócone. Nic więc dziwnego, że Trypolis, a nawet Kair uważano za odpowiednie punkty wyjściowe dla wypraw badawczych nad Niger. Gdy ukazała się mapa d'Anville'a, Joseph Banks był jeszcze dzieckiem. Me nawet dwadzieścia lat później, w r. 1769, gdy wybrał się z Cookiem ia poszukiwanie terra australis, hipotetycznego kontynentu na Oceanie Spokojnym, Afryka była dla niego lądem niezmiernie dalekim i leżała 3oza kręgiem jego zainteresowań. Zmieniło się to dopiero wówczas, gdy okazało się, że tajemniczy ląd południowy wcale nie istnieje i że Anglia musi gdzie indziej szukać rekompensaty za wymykające się spod jej władzy kolonie amerykańskie. Tak doszło w 1788 roku do założenia Towarzystwa Afrykańskiego, któremu Banks dał w swych Proceedings następujący wiatyk na drogę „Cała prawie Afryka jest dotychczas nie znana i nie odwiedzana. Mapa jej wnętrza jest wielką białą plamą, na której geograf umieszcza niepewną ręką nazwy kilku nie zbadanych rzek i ludów." To miało ulec zmianie dzięki systematycznym wyprawom w głąb Czarnego Lądu, dokonywanym przez naukowo wyszkolonych podróżników. Oczywiście, Towarzystwo Afrykańskie uważało obok tego „rozszerzenie handlu i popieranie przemysłu brytyjskiego" za „główną korzyść", wynikającą ze zbadania nieznanych obszarów. Mimo konkretnych zainteresowań komercjalnych pozostało ono towarzystwem naukowym i jego to głównie zasługa, że Afryka utraciła wkrótce przydomek „ciemnej części świata". Towarzystwo Afrykańskie przekształciło się później w Królewskie Towarzystwo Geograficzne (Royal Geographical Society), co jeszcze podkreśliło jego znaczenie. Jednym z pierwszych podróżników Towarzystwa Afrykańskiego był w r. 1795 szkocki chirurg i botanik Mungo Park (1771-1806), który zdobył już ostrogi w Indiach i po swym powrocie do Anglii prosił Josepha Banksa o wysłanie go do Afryki. Wprawdzie czterej jego poprzednicy umarli lub zginęli bez śladu w głębi Czarnego Lądu i horoskopy podróży Parka nie były bynajmniej różowe, ale młody, dwudziestoczteroletni człowiek nie zniechęcił się tym i z początkiem grudnia 1795 roku wyruszył z Pisami, małej osady u ujścia Gambii, w głąb lądu. Instrukcje, które otrzymał, były, jak sam pisze, „proste i wyraźne": „...Miałem dotrzeć do rzeki Niger, oznaczyć dokładnie jej bieg i o ile możności źródło i ujście oraz zwiedzić leżące nad tą rzeką miejscowości, zwłaszcza zaś miasta Timbuktu i Hussa. Wypełniwszy to zadanie miałem powrócić do Europy z biegiem Gambii albo inną drogą, którą ze względu na moją sytuację i zamiary uznam za najstosowniejszą." Zadanie wydawało się istotnie proste. Ale gdy Mungo Park rozpoczął w Pisanii pierwsze przygotowania do podróży i próbował przyłączyć się do wyruszającej w głąb lądu karawany, natrafił na opór. Handlarze niewolników, których „sezon" zaczynał się z nastaniem zimy, gdyż dzięki chłodom mieli mniejsze straty w „towarze" niż podczas lata, potraktowali białego podróżnika z wielką nieufnością i nie chcieli zabrać go z sobą. Wziąwszy więc konia, dwa osły i żywność na kilka dni, Park sam wyruszył w drogę. Europejczycy w Pisanii byli zdania, że Parka czeka pewna śmierć. Ale on pozostał niewzruszony, choć, co prawda, czuł się trochę nieswojo, o czym świadczą notatki z pierwszych etapów wyprawy. Zrazu wszystko szło gładko, ale już po trzech tygodniach zaczęły się trudności. W dzień Bożego Narodzenia 1795 roku w królestwie Kadżaaga nad Senegalem Mungo Park został na rozkaz czarnego monarchy tak doszczętnie obrabowany, że nie miał grosza przy duszy. Zrozpaczony, usiadł pod drzewem i zamyślił się nad swych położeniem. „Pod wieczór, gdy siedziałem przy drodze i gryzłem w zębach źdźbło słomy, przechodziła stara niewolnica z koszem na głowie i zapytała, czy już jadłem obiad. Myślałem, że szydzi ze mnie, i nic jej na to nie odpowiedziałem. Ale mój Murzynek siedzący obok rzekł, że mnie ludzie królewscy obrabowali i nie zostawili ani grosza. Słysząc to dobra kobieta spojrzała na mnie z litością, zdjęła z głowy kosz, wskazała na znajdujące się w nim orzeszki ziemne i zapytała, czy to jadam. Gdy przytaknąłem, dała mi kilka garści i odeszła, zanim mogłem jej podziękować. Była to drobnostka, ale ulżyła bardzo memu sercu. Ta niewolnica, choć biedna i nieuczona, nie pytała ani o mój stan, ani o moje stosunki, lecz uczyniła natychmiast to, co jej serce nakazywało." Mimo beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znajdował, bez środków żywności, bez pieniędzy, bez broni i wielbłądów, Mungo Park nie poddał się, ruszył w dalszą drogę przez olbrzymie lasy Senegambii, przez pustynie, bagna, strome łańcuchy górskie - po trasie, którą dzisiaj przebywa się koleją w ciągu niewielu godzin. Szedł wzdłuż górnego biegu Senegalu na wschód, do Nigru. Po drodze został wzięty do niewoli przez żołnierzy szejka arabskiego Alego, króla Lundamaru, i spędził tam w najcięższych warunkach długie miesiące. Ale odwaga nie opuściła go lawet w tej niedoli. Z uśmiechem zanotował w swym dzienniku, że Arabowie zainteresowali się żywo nie znanym im, ale, ich zdaniem, bardzo sprytnym i pomysłowym mechanizmem guzików i dziurek do guzików u jego ubrania - tak jak my zamkami błyskawicznymi przed dwudziestu pięciu laty - i że musiał im ten wspaniały wynalazek ciągle od nowa demonstrować. Zwłaszcza damy dworu władcy arabskiego odznaczały się natrętną ciekawością i pozbycie się ich kosztowało Mungo Parka niemało trudu. „Wieczorem przyszło ich wiele (nie wiem, czy za poduszczeniem innych, czy z własnej nieposkromionej ciekawości, czy też dla samej zabawy) do mej chaty i dały mi bardzo wyraźnie do zrozumienia, że przyszły, aby się naocznie przekonać, czy nazareńczycy są tak samo obrzezani jak Maurowie. Żądanie to bardzo mnie zaskoczyło i ażeby uniknąć ba- dania, uważałem za najbardziej wskazane obrócić całą sprawę w żart. Odpowiedziałem im, że w moim kraju nie jest zwyczajem dawać tego rodzaju dowody w obecności tylu pięknych kobiet. Jeżeliby jednak chciały się oddalić z wyjątkiem tej oto młodej damy (tu wskazałem palcem na najmłodszą i najładniejszą), gotów byłbym zaspokoić ich ciekawość. Damy poznały się na żarcie, śmiały się serdecznie i odeszły wszystkie, nic nie wskórawszy. Młodej kobiecie jednak, na którą wskazałem, wyróżnienie to nie było, widać, niemiłe, gdyż posłała mi wieczorem trochę mąki i mleka." Na europejski gust żadna z kobiet arabskiego władcy nie posiadała szczególnych powabów. Wszystkie były niezwykłej tuszy. Albowiem jak dzisiaj u nas samochody i telewizory są oznakami dobrobytu ich właścicieli, tak grube kobiety uchodziły w Afryce za dowód zamożności. Przynajmniej tak twierdzi Mungo Park: „O piękności kobiecej Maurowie mają szczególne wyobrażenie. Wdzięk postaci i ruchów oraz pełna wyrazu fizjognomia w ogóle się nie liczą. Otyłość i uroda zdają się być u nich synonimami. Kobieta o najmniejszych choćby pretensjach musi być co najmniej tak gruba, aby nie mogła się poruszać bez pomocy dwóch niewolników. Jeśli ma być doskonałą pięknością, musi być takiej tuszy, aby nawet wielbłąd nie mógł jej udźwignąć! Już w całkiem młodym wieku kobiety mauretańskie starają się osiągnąć okazałe rozmiary. Matki zmuszają często biciem młode dziewczęta do tego, ażeby każdego ranka spożyły sporą porcję kus-kus i dużą misę wielbłądziego mleka. Sam widziałem biedną młodą dziewczynę, jak płacząc siedziała nad miską z jedzeniem. Matka stała nad nią z kijem w ręku i skoro tylko zauważyła, że córka nie połyka, biła ją niemiłosiernie. Ta osobliwa dieta nie powoduje jednak u dziewcząt niestrawności ani innych chorób i zapewnia im w niedługim czasie taką otyłość, jaką Maurowie uważają za szczyt niewieściej urody." Z początkiem lipca nadarzyła się sposobność ucieczki z niewoli mauretańskiej. Tysiąc powodów przemawiało przeciwko niej, było prawie niemożliwością ujść z życiem i będąc zupełnie opuszczonym i zdanym wyłącznie na siebie samego, bez pieniędzy i należytej znajomości języka przebić się do bezpieczniejszych okolic. Ale pozostać u Alego, arabskiego króla Lundamaru, oznaczało dla Mungo Parka pewną śmierć. Odważył się więc na niebezpieczeństwo niemal beznadziejnej ucieczki. Każdy przeciętny podróżnik byłby na miejscu Mungo Parka wrócił na zachód, tj. w jedynym kierunku, gdzie mógł się spodziewać pomocy. Ale młody Szkot nie myślał wcale o kapitulacji. Zwrócił się na południowy wschód w kierunku Nigru. Jego instrukcje nakazywały mu znaleźć i zbadać bliżej tajemniczą rzekę. Szedł za tym rozkazem jak zahipnotyzowany, jak gdyby nie był już panem swej woli - wbrew rozsądkowi i wszelkiej nadziei na własne ocalenie. Bogowie okazali się jednak łaskawi dla młodego zapaleńca. W pierwszą noc ucieczki, gdy ginął prawie z pragnienia, zerwała się gwałtowna burza i zbieg wyssał ze skąpego odzienia, które pozostawili mu Maurowie, tyle życiodajnej wilgoci, że mógł udać się w dalszą drogę. W końcu lipca 1796 roku dotarł wreszcie w okolicę miasta Segu-Sikoro - które dzisiaj jest połączone z wybrzeżem świetnymi autostradami, posiada lotnisko, luksusowe hotele, pocztę i telefon, a jutro będzie prawdopodobnie punktem węzłowym i ośrodkiem zachodnioafrykańskiej produkcji aluminium - do Dżoliby, „Wielkiej Wody", jak Murzyni nazywają Niger. Na wpół zagłodzony i wyczerpany niedostatkami ostatnich miesięcy, młody Szkot nie mógł zmrużyć oka ostatniej nocy przed osiągniętym wreszcie celem. Skoro świt osiodłał konia i zaledwie słońce wzeszło, pojechał ku brzegowi rzeki. „Przejeżdżałem przez, bagna i właśnie gdy usilnie wypatrywałem rzeki, jakiś chłop zawołał: Geo affili! «Spójrzcie, woda!» Spojrzałem przed siebie i ku mej niewysłowionej radości zobaczyłem wielki cel mojej podróży, majestatyczny Niger, szeroki jak Tamiza pod Westminsterem, mieniący się w słońcu i płynący powoli na wschód. Pośpieszyłem nad brzeg, napiłem się jego wody i w żarliwej modlitwie dziękowałem wielkiemu Rządcy wszechrzeczy, że uwieńczył moje starania sukcesem." W opisie podróży, ogłoszonym po swym powrocie, Mungo Park kazał wydrukować rozstrzelonym pismem słowa „na wschód". Tak to wyjaśnia: „Nie wprawiło mnie w zdumienie to, że Niger płynie na wschód. Albowiem choć Europę opuściłem żywiąc wielkie wątpliwości w tej materii i sądząc raczej, że Niger biegnie w przeciwną stronę, to jednak na wszystkie moje zapytania w sprawie tej rzeki, które podczas podróży często stawiałem, otrzymywałem od Murzynów rozmaitych szczepów stale tak stanowcze zapewnienia, iż płynie on ku wschodzącemu słońcu, że nie miałem co do tego żadnych wątpliwości." To wszystko! Ani jednego dumnego, pyszałkowatego słowa radości, że on, dwudziestopięcioletni młodzieniec, wyjaśnił wreszcie zagadkę, nad którą od dwóch tysięcy lat bez mała głowili się uczeni wszystkich krajów i czasów. Niger płynie na wschód! Nie jest więc tajemniczą odnogą Nilu uchodzącą do Oceanu Atlantyckiego, nie jest przyczyną corocznych wylewów, nie jest ową rzeką raju, którą można dotrzeć do Królestwa Bożego kapłana Jana! Mungo Park uważał nawet chyba swe wyznanie, iż ostatniej nocy nie mógł ze zdenerwowania zasnąć, za coś niestosownego; do sprawozdania o odkryciu płynącej na wschód rzeki Niger dołączył suchy i nudny opis miasta Segu-Sikoro wraz z jego budynkami, liczbą mieszkańców, przystaniami, barkami i promami. O sobie samym, swoim szczęściu, swojej satysfakcji ani słówka! Samotny, obdarty człowiek wzbudził wielką sensację wśród czarnych. Na dworze króla Mansonga z Segu-Sikoro wszyscy dostojnicy zastanawiają się, co z nim począć. Aby nie zrażać sobie arabskich handlarzy niewolników, postanawiają pozbyć się intruza za wszelką cenę. Szambelan króla wręczył Mungo Parkowi 5000 muszel kauri ze skarbu państwowego - muszle te, jak wszędzie prawie w głębi Afryki, były i nad Nigrem walutą obiegową - i rozkazał mu opuścić natychmiast granice kraju. Szkot był uszczęśliwiony iście królewskim darem. Ponieważ na utrzymanie swoje i swego konia potrzebował dziennie około 100 muszel, będzie miał z czego żyć przez dwa miesiące. Jeszcze raz rozważył, czy jechać dalej, czy wracać. Przekonawszy się, że Niger płynie na wschód, mógłby ze spokojnym sumieniem przerwać podróż, tym bardziej że wskutek coraz to wzrastających wpływów arabskich groziło mu poważne niebezpieczeństwo. Ale młody badacz niedługo się wahał. Mimo wielkiego wyczerpania powlókł się dalej na wschód. Już po kilku dniach koń jego padł ze zmęczenia. Mungo Park sam wyczerpany, słaby i trawiony gorączką, tylko z największym napięciem woli posuwał się naprzód. Udało mu się wprawdzie dotrzeć na łodzi rybackiej o kilka dni drogi dalej na wschód, w pobliże istniejącego jeszcze dzisiaj miasta Djenne w bagnistej okolicy środkowego biegu Nigru, ale tam opadł zupełnie z sił. Nastała pora deszczowa, wrogość fanatycznych Arabów wzmagała się, kontynuowanie wyprawy było nonsensem. Na próżno Mungo Park próbował dowiedzieć się od Murzynów bliższych szczegółów o dalszym biegu Nigru. Jego zainteresowania geograficzne były dla nich niepojęte i na wszystkie pytania odpowiadali pytaniem, czy w ojczyźnie Mungo Parka nie ma rzek i czy jedna woda nie wygląda zupełnie tak samo jak druga. Gdy Szkot mimo to nalegał, okazało się, że Murzyni wiedzieli coś niecoś o biegu rzeki aż do Timbuktu - dalej wiedza ich nie sięgała. Niepodobna było ustalić, dokąd Niger płynie. W początkach sierpnia 1796 roku Mungo Park udał się w drogę powrotną. Podróż była niezmiernie trudna. Pora deszczowa rozgościła się na dobre, Niger wystąpił z brzegów i tam, gdzie niedawno ciągnęły się suche sawanny, całymi milami brodził po kolana w wodzie. Także dobroduszni z natury Murzyni okazywali teraz wrogość. Arabscy handlarze niewolników używali wszelkich środków, aby unieszkodliwić intruza, który ich zdaniem włóczył się po Afryce tylko w celach konkurencyjnych i był bez wątpienia szpiegiem, sabotażystą i dywersantem. Sytuacja stawała się beznadziejna i każdy inny byłby się załamał i dał za wygraną. Przypadek przyszedł mu z pomocą. W małej wiosce nad Nigrem czarny burmistrz odkrył ku swemu zdumieniu, że obdarty, owrzodziały, na wpół-zagłodzony żebrak umie pisać. Dygnitarz wiejski słyszał już o tym, że istnieją biali ludzie. Za swych młodych lat był niewolnikiem u pewnego kupca arabskiego i przypomina sobie, że ten bogaty, godny człowiek mówił zawsze o białych z szacunkiem, jak o istotach nadziemskich. Postanawia poprosić białego o czarodziejskie zaklęcie. „Wydobył walha, czyli deszczułkę do pisania, i powiedział, że da mi ryż na wieczerzę, jeżeli mu napiszę safi, tj. zaklęcie przeciw złym ludziom. Propozycja była zbyt kusząca, bym mógł się jej oprzeć. Zapisałem całą deskę od góry do dołu z obu stron, a mój gospodarz, aby posiąść całą moc zaklęcia, zmył wodą pismo z deski do swej kalebasy, odmówił nad tym kilka modlitw i wypił mocny trunek do dna. Potem wylizał jeszcze deskę, aż całkiem wyschła, ażeby nie uszło mu ani jedno słówko." Człowieka, który umie tworzyć safi, trzeba było przychylnie usposobić, dawać mu jeść i udzielać pomocy. Sława jego rosła. Mungo Park przez pewien czas zażywał lepszych dni. Ale potem nastąpiły znów tygodnie najgłębszej niedoli. Gorączka, która trawiła Szkota już od początku podróży, wzmogła się teraz i zwaliła go z nóg na długie miesiące. Na szczęście Murzyni opiekowali się nim i pomagali, tak że w połowie kwietnia 1797 roku mógł przyłączyć się do karawany zmierzającej na zachód. W osiem tygodni później, w czerwcu 1797 roku, przybył wreszcie znów do Pisanii, skąd przed półtora rokiem wyruszył w podróż. Tak jak wszyscy, którzy przed nim próbowali przeniknąć tajniki puszczy afrykańskiej, uchodził od dawna za zmarłego. Gdy jednak przekonano się, że żebrak w łachmanach jest istotnie Mungo Parkiem, nie było końca powitaniom i gratulacjom. Tuż przed Bożym Narodzeniem, 22 grudnia, Mungo Park stanął na ziemi angielskiej. W dwa lata później ukazało się w formie książkowej jego sprawozdanie napisane dla Towarzystwa Afrykańskiego. Wkrótce zostało ono przełożone na wiele języków i bardzo szybko ilość wydań tego dzieła przewyższyła dotychczasowy bestseller - Robinsona Cruzoe. Skromny chirurg szkocki stał się przez noc sławnym człowiekiem, wolnym od trosk materialnych. Ale nie mógł wysiedzieć w Europie. Urzekł go czar Czarnego Lądu, tęsknił do niezmierzonych dziewiczych lasów, do rozległych sawann, pustyń i stepów. Po siedmiu latach niestrudzonych nalegań, próśb i starań dopiął wreszcie swego. Z początkiem 1805 roku rząd angielski wysłał go do Afryki celem ostatecznego ustalenia biegu Nigru. Ale nie było mu dane osiągnąć ten cel. W walce z wrogimi plemionami murzyńskimi zatonął w r. 1806 w nurtach rzeki pod Bussą w dzisiejszej Nigerii Północnej. Było wielką zasługą Mungo Parka, że w czasie swej pierwszej podróży ustalił południową granicę Sahary, a podczas drugiej zbadał drogę prowadzącą z zachodu do Sudanu. On pierwszy zaznajomił Europę dokładniej z biegiem Nigru. Co prawda, przyczynił się także do powstania wielkiego błędu. Ponieważ nie mógł wiedzieć, że niedaleko od miejsca, do którego dotarł, Niger skręca na południe, sądził, że płynie dalej na wschód i tam zlewa się z jednym ze źródeł rzeki Kongo. Wykazanie i sprostowanie tej omyłki kosztowało później wiele trudu i, niestety, także wiele istnień ludzkich. 4 Był przepiękny czerwcowy poranek 1795 roku. Jan Fryderyk Blumenbach, profesor medycyny na uniwersytecie w Getyndze, zatrzymał się dnia tego dłużej w ogrodzie. Na piętrze, w gabinecie, na biurku u wykusza okiennego z widokiem na zielone wierzchołki drzew, leżą pierwsze strony jego nowego dzieła Handbuch der vergleichenden Anatomie und Physiologie („Podręcznik anatomii porównawczej i fizjologii"). Ukaże się ono za dziesięć lat, w roku 1804. Blumenbach wie, że czeka go bardzo wielka praca, ale pięćdziesięcioletni uczony nie przeczuwa, że upłynie prawie dziesięć lat, zanim ukończy swój podręcznik. Toteż nie śpieszy się zbytnio. Z założonymi do tyłu rękami przechadza się wśród szpalerów bukszpanu, cieszy się życiem, słońcem i kwiatami i odsuwa od siebie energicznie myśl o pracy przy biurku i o wszelkiej wiedzy książkowej. Wtem nadbiegła służąca Anna. Rumiana, obdarzona w miejscach przeznaczonych przez naturę powabnymi krągłościami, jest miłym dla oka okazem homo sapiens. Profesor lubi młodą, kwitnącą dziewczynę, nie jest wcale zniecierpliwiony, gdy Anna z trudem jąka, że pan Fryderyk Hornemann, dawny uczeń pana profesora, zamieszkały chwilowo w Hanowerze, ma zaszczyt złożyć panu radcy dworu swe uszanowanie i zapytuje, czy pan profesor raczy przyjąć go zaraz w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Hornemann, Hornemann - zastanawia się Blumenbach - to nazwisko jest mu chyba znane. Ach, prawda, to przecież ów syn pastora z Hildesheimu, student teologii, który - rzecz osobliwa! zapisał się na wszystkie jego wykłady i seminaria i studiuje widocznie o wiele pilniej nauki przyrodnicze i medycynę niż świętą teologię. Czegóż ten młody człowiek chce? Przybył aż z Hanoweru? W środku semestru? To chyba rzeczywiście jakaś pilna sprawa! Z cichym westchnieniem, ale poniekąd rad, że odrywają go od uroku czerwcowego ogrodu i zmuszają do powrotu do gabinetu, Blumenbach odpowiada Annie, że chętnie wysłucha, co gość ma mu do powiedzenia, i zaraz przyjdzie. Przed biurkiem u wykusza stoi wysoki, smukły młody człowiek - ma kanciastą, wąską czaszkę, błyszczące niebieskie oczy, ostro zarysowane, surowe usta i energiczny podbródek. Długie, wąskie, wrażliwe ręce kontrastują dziwnie z tą twarzą i atletyczną budową. To ręce uczonego, człowieka pracującego umysłowo. Blumenbach zauważył to wszystko automatycznie, bez namysłu i prawie instynktownie. Przez długą chwilę nie może bowiem nawet przyjść do siebie, gdyż młodzieniec zasypuje go gradem słów. Profesor z trudem nadąża za jego wywodami. Potem, zdumiony, siada w fotelu. No, coś takiego! A więc ten młody człowiek przymaszerował z Hanoweru, aby mu powiedzieć, że nie chce już być teologiem, lecz pragnie zostać badaczem Afryki. I żeby on, radca dworu, profesor Blumenbach, zawiadomił swego przyjaciela, sir Josepha Banksa w Londynie, że znalazł się tu stos, kto jest gotów wyruszyć na zbadanie Nigru, Sahary i Nilu! „Ach, ci młodzi! - myśli Blumenbach z pewnym wzruszeniem. - ciągle tylko szturmują niebo! Wędrują z Hanoweru dzień, noc i dzień, aby znaleźć ujście dla nadmiaru swej siły życiowej, dla swych niedojrzałych jeszcze myśli, dla gnębiącego ich ducha burzy i naporu. Zobaczmy, mój chłopaczku, co w tobie właściwie tkwi." Profesor odpowiada, pyta, pyta jeszcze raz naukowo, chłodno i obiektywnie. Tłumi w sobie bezlitośnie przychylność do młodego człowieka, jest jak skalpel, nóż sekcyjny, który [ociera do dna. Po dwugodzinnej rozmowie czyni zadość prośbie młodzieńca i pisze do sir Josepha, że Fryderyk Hornemann pragnie wyruszyć do Afryki i jest „do tego rodzaju przedsięwzięcia jakby stworzony". Dwudziestotrzyletni Fryderyk Hornemann był do tego rzeczywiście tworzony. Poznaliśmy go na początku tego rozdziału jeszcze jako dziecko, troskliwie strzeżonego syna pastora Hornemanna z Hildesheimu. Ale dzieci szybko wyrastają młodzi ludzie. W 1791 roku, mając lat dziewiętnaście, Fryc Hornemann wstąpił na uniwersytet w Getyndze, przestudiował osiem semestrów i ma zdawać pierwszy egzamin z teologii, ojciec, który był zawsze chorowity i wątły, leży już w grobie. Matka, zdrowa, krzepka, jest szczęśliwa, że udało się jej wychować swego pierworodnego i że niewiele dzieli go już od objęcia probostwa - gdy wtem chłopak wyłamuje się. Matka martwi się wprawdzie, że jej Fryc nie bezie pastorem, ale ostatecznie pozwala, ażeby poszedł swą daleką, dziwną drogą. Po pośpiesznie odbytych studiach przyrodoznawstwa i języka arabskiego Fryderyk Hornemann opuszcza w połowie lipca 1797 roku Londyn, aby udać się przez Paryż i Marsylię do „stolicy Afryki", Kairu. 27 września 1797 roku, mniej więcej w czasie, gdy o 5500 km dalej na zachód Mungo Park wstępuje na pokład okrętu w Pisanii nad Gambią, aby powrócić do Anglii, Hornemann przybywa do Kairu. Według instrukcji Towarzystwa Afrykańskiego ma zatrzymać się tu dłuższy czas, aby zebrać wiadomości i poczekać na karawanę handlową idącą przez Fezzan do państw Haussów nad Nigrem. Młody podróżnik stoczył z sobą ciężką walkę, czy ma zastosować się do tych wskazówek. Już w Paryżu bowiem poznał wielkiego handlarza zbożem, Turka zamieszkałego w Trypolisie. Ten z przerażeniem chwycił się za głowę. Chce jechać do Fezzanu? Pięknie, to nic nadzwyczajnego, da mu listy polecające i będzie mógł odbyć tę podróż tak bezpiecznie, jak gdyby jechał z Paryża do Marsylii. Ale powinien wyruszyć z Trypolisu, a n i e z Kairu. Odległość z Trypolisu wynosi tylko ćwierć tego, co z Egiptu, i, na brodę proroka, jechać do Fezzanu z Kairu to tak, jakby ktoś chciał z meczetem jeździć po wsi, zamiast pójść prostą drogą na nabożeństwo! Cóż za nonsens! Turek nie wie oczywiście o błędnej mapie d'Anville'a z 1749 roku, nie wie też, że w r. 1790 major James Rennell sporządził nową, „ulepszoną" mapę Afryki, która jest, niestety, równie błędna. Hornemann wiezie ją z sobą, przestudiował ją tak gruntownie, że zna na pamięć wszystkie szczegóły. Według tej mapy Kair jest równie dobrym punktem wyjścia dla wyprawy do Fezzanu jak Trypolis. Po rozmowie z kupcem tureckim w umyśle Niemca zrodziły się pewne podejrzenia co do ścisłości mapy Rennella, mimo że William Young, sekretarz Towarzystwa Arykańskiego, powiedział mu o niej: it has corwerted conjecture into knowledge (przypuszczenia zmieniła w pewność). Ale po krótkim namyśle Hornemanm postanowił zastosować się do otrzymanych wskazówek. W miodowych miesiącach swych stosunków z African Association nie może sobie pozwolić na wybryki. Jedzie do Kairu. Z młodzieńczym rozmachem zabiera się do przygotowania wyprawy. Jego przyjaciel Turek dał mu w Paryżu cały plik listów polecających, arabscy adresaci tych listów przyjmują Niemca bardzo uprzejmie, wszystko idzie jak najlepiej - gdy nagle Wschód udziela niecierpliwemu młodzieńcowi pierwszej nauczki. Brzmi ona: „Co nagle, to po diable. Bóg to spokój." Nauczka jest, co prawda, nieco drastyczna. W Kairze wybucha dżuma i nad miastem zostaje zawieszona długotrwała kwarantanna. Upływa dziesięć miesięcy, zanim Hornemann może wyruszyć w drogę. Podczas dziesięciu miesięcy niejedno może się zdarzyć. Gdy pewnego dnia Hornemann spaceruje po bazarach, słyszy, jak człowiek wyglądający i zachowujący się jak Arab wyrzuca z siebie naraz soczyste, niemieckie przekleństwo. Okazuje się, że ten „Arab" jest wprawdzie już od dziesięciu lat mahometaninem, że był trzy razy w Mekce, że mówi i pisze po arabsku jak Arab, ale nazywa się właściwie Joseph Freudenberg i jest rodem z Kolonii nad Renem. Niemcy nawiązują rozmowę i po krótkiej chwili Freudenberg oświadcza, że gotów jest jako „dragoman", tj. służący i tłumacz, towarzyszyć młodemu badaczowi do Murzuku, stolicy Fezzanu. Spotkanie to naprowadziło prawdopodobnie Hornernanna na myśl odbycia wyprawy w przebraniu kupca mahometańskiego. 31 sierpnia 1798 roku pisze do Towarzystwa Afrykańskiego: „Dla osiągnięcia nadzwyczajnych celów zwykło się używać nadzwyczajnych środków. Ja pragnąłbym podczas swej wyprawy wybrać sposób odmienny. Plan, który sobie zakreśliłem i do którego się zastosuję w czasie całej swej podróży, jest bardzo prosty i mieści się w kilku słowach: odbędę tę podróż jako kupiec mahometański. W tym charakterze będę mógł poruszać się po całym kraju z taką swobodą, jak gdybym był tubylcem. Ponieważ liczni uczestnicy karawan byli już w Mekce, wiedzą oni dobrze, że jest wielu mahometan, którzy nie mówią po arabsku i mają bardzo odmienne obyczaje. Jeżeli się tylko zna modlitwy i zwyczaje religijne, nie jest trudno uchodzić za mahometanina. Co się tyczy pewnej cechy osobistej, to dzięki wrodzonej mahometanom delikatności nie jest się narażonym na bliższe nieprzyjemne badania." Pomysł jest dobry - to nie ulega wątpliwości. Ma tylko jedną słabą stronę: winien bezwarunkowo pozostać tajemnicą. Hornemann musi zachować jak najściślejsze incognito. Aby wytłumaczyć to swym chlebodawcom w Londynie, młody badacz dodaje do swego sprawozdania następującą uwagę: „Jeżeli Panowie będą pisali do konsula angielskiego w Trypolisie, proszę uprzejmie zwrócić mu uwagę, aby nigdy nie dowiadywał się o mnie u kupców fezzańskich i innych - nawet wtedy, gdy prześlę mu listy dla Towarzystwa Afrykańskiego. Ludzie tutejsi są bardzo nieufni. Pytanie chrześcijanina może wydać się podejrzane i stać się przyczyną mej śmierci. Gdyby Panowie nawet przez trzy lata nic o mnie nie słyszeli, nie dowiadujcie się, bardzo o to proszę!" List ten jest wraz z innymi ciekawostkami do dnia dzisiejszego starannie przechowywany w archiwach Royal Geographical Society w Londynie. Jest on bowiem interesujący nie tylko ze względu na to, że po raz pierwszy w historii odkryć badacz europejski postanowił żyć i podróżować jako tubylec, ale także dlatego, że nosi pieczęć największego człowieka owych czasów, a mianowicie duże „N" pierwszego konsula Bonapartego, który pismo to kazał kurierem wysłać do Londynu. A było to tak: Gdy skończyła się kwarantanna i obozująca poza Kairem pierwsza karawana powracających z Mekki pielgrzymów, do której Hornemann chciał się przyłączyć, dawno już wyruszyła w drogę, Freudenberg nawiązał kontakt z kwatermistrzami następnej grupy podróżnych wybierających się również do Fezzanu. W krótkim czasie udało mu się wszystko przygotować do drogi - gdy nagle francuski dom bankowy, na który była wystawiona akredytywa Hornemanna, odmówił wypłaty potrzebnych na ten cel pieniędzy. Bonaparte wylądował w Afryce, stoi u wrót Kairu, wypłata angielskiego listu kredytowego przez bank francuski może w tych warunkach być źle zrozumiana - krótko mówiąc, dyrektorzy nie chcą bynajmniej narazić się na zamknięcie, a może nawet na konfiskatę przedsiębiorstwa tylko dlatego, aby zwariowany Niemiec mógł zażyć afrykańskich przygód. Niech się uzbroi w cierpliwość i poczeka kilka tygodni. Tak więc i druga karawana rusza w drogę bez Hornemanna. Młody człowiek jest wściekły. Goni od Annasza do Kajfasza i zaledwie Bonaparte wkroczył do Kairu, Hornemann melduje się u niego. Upływa czternaście dni, zanim generał godzi się go przyjąć. Wielki Korsykanin, wzruszony dziecinną gwałtownością petenta, składa jako przedstawiciel rycerskiego narodu dowód poważania nauce. Czyni wszystko, aby pomóc młodemu badaczowi, poleca doprowadzić do porządku jego papiery osobiste, stawia mu natychmiast do dyspozycji pieniądze i wysyła jego listy. W sześć dni po napisaniu przytoczonego wyżej listu do Towarzystwa Afrykańskiego, 5 września 1798 roku, Hornemann kołysze się już na grzbiecie wielbłąda, zdążając w kierunku południowo-zachodnim przez pustynię ku rzece Niger. Tymczasem sprawozdania Mungo Parka wyjaśniły w Londynie, że tajemnicza rzeka nie jest odnogą Nilu i że próżną jest nadzieja, by płynąc Nigrem w dół można było przemierzyć Afrykę i skrócić o tygodnie i miesiące drogę morską do Indii Wschodnich. Napoleon wie o tym już od dawna od swej służby wywiadowczej i dlatego interesuje się żywo kanałem, który by połączył dolny bieg Nilu z północnym skrawkiem Morza Czerwonego - kanałem, który kazali już wykopać faraonowie egipscy i który przetrwał wiele tysiącleci. Ale nie opowiada oczywiście Niemcowi o swych zamysłach. Hornemann wyrusza pełen dobrej myśli ku swej wielkiej przygodzie. Ale już pierwsze dni podróży prastarym szlakiem karawanowym z Kairu do Murzuku, prowadzącym przez najgorszy odcinek pustyni, który jeszcze do dnia dzisiejszego nie jest otwarty dla ruchu samochodowego - pouczyły go, że wyprawa kryje mnóstwo niebezpieczeństw. Najtrudniejszym problemem wszystkich podróży po pustyni, nawet w naszych czasach, kiedy samochodem możemy w ciągu kilku dni przebyć trasę, na którą karawany potrzebowały setki dni, jest zaopatrzenie w wodę do picia. Hornemann opowiada o tym - wszak był jednym z pierwszych białych ludzi, którzy nauczyli się korzystać z doświadczenia Arabów. „Wodę, którą się wiezie z sobą podczas podróży, przechowuje się w skórzanych workach, sporządzonych z nierozciętych skór kozich. Najlepsze są worki z Sudanu. Można w nich przechowywać wodę przez pięć dni bez uszczerbku dla jej smaku; w mniej dobrych workach przybiera ona już w drugim dniu nieprzyjemny smak i czuć ją skórą. Chcąc, aby worki były miększe i trwalsze, smaruje się je czasem od wewnątrz topionym masłem. Woda staje się przez to z początku prawie nie do picia." Młody i silny Hornemann znosi cierpliwie te na ogół biorąc drobne dolegliwości podróżowania po pustyni. Jadąc przeważnie na końcu karawany, ma nawet dość sposobności, by określić dokładnie położenie miejsc, przez które przejeżdża, i rozejrzeć się po okolicy. Musi jednak postępować przy tym bardzo ostrożnie, nie chcąc budzić podejrzeń. Udaje mu się to też, dopóki droga prowadzi przez jednostajną pustynię. Sytuacja staje się jednak trudna w oazie Siwa, poświęconej w swoim czasie Amonowi, w której dwa tysiące lat przed Hornemannem bawił Aleksander Wielki, aby zasięgnąć rady jej wyroczni. Przed siedmiu laty, jako pierwszy biały człowiek po Aleksandrze, był tam Anglik William George Browne. Opowiedział o ruinach wielkich budowli, których nie mógł zresztą bliżej obejrzeć z powodu wrogiej postawy tubylców. Dokładniejsze zbadanie tych ruin było oczywiście dla Hornemanna niezmierną pokusą. W drugim liście do Towarzystwa Afrykańskiego tak pisze: „Gdy rozbiliśmy obóz w dolinie Siwa, odkryłem o kilka mil na zachód od drogi ruiny wielkiego gmachu i domyśliłem się, że są to ruiny, które widział Browne. Udałem się tam i ujrzałem kilku mężczyzn pracujących przy zakładaniu ogrodu. Zadałem im kilka pytań w sprawie gmachu i dowiedziałem się, że dolina Siwa była w dawnych czasach zamieszkała przez niewiernych, a w tym gmachu odprawiano podobno nabożeństwa. «W czasie jego budowy - powiedział jeden z Arabów - ludzie posiadali więcej sił niż dzisiaj, gdyż dwaj mężczyźni mogli wówczas udźwignąć wielkie kamienie, które służą ruinie za powałę. Zakopano pod nią mnóstwo złota.» Słysząc to wszedłem w ruiny, ale nie mogłem zbadać ich dokładniej, gdyż wszyscy ludzie szli za mną krok w krok. Nie miałem też większego szczęścia, gdy poszedłem tam po raz drugi, a kiedy po kilku dniach znów się zjawiłem, jeden z mężczyzn powiedział: «Jesteś w duchu zapewne jeszcze chrześcijaninem, jeśli tak często przychodzisz, aby oglądać budowlę niewiernych.» Ponieważ pragnąłem zachować nadal przybrany charakter podróżującego kupca, powściągnąłem swą ciekawość i ograniczyłem się do pytań ogólnych." Ostrożność ta była, jak zobaczymy, bardzo wskazana. Zwrócono już bowiem uwagę na obydwu Niemców, którzy jaśniejszym kolorem skóry rzucali się w oczy, a tu i ówdzie odzywały się nawet głosy, że są to może szpiedzy giaurów, psów chrześcijańskich. Kilka dni później, właśnie gdy wyruszano z oazy Siwa, sytuacja Hornemanna i jego tłumacza stała się istotnie krytyczna i tylko niewzruszony spokój Hornemanna, jego zimna krew i przytomność umysłu zażegnały niebezpieczeństwo. Mieszkańcy oazy Siwa zajęli wrogą postawę wobec karawany, szejkowie nawiązali łączność z Arabami z oazy i nastąpiła długa narada, która Hornemannowi nie wróżyła nic dobrego. „Podczas tych wydarzeń pozostałem spokojnie przy swym bagażu. Tłumacza mego wysłałem, aby zasięgnął bliższych wiadomości. Gdy ujrzałem go powracającego i po jego szybkim kroku i spojrzeniu poznałem, że ma mi coś ważnego do powiedzenia, pośpieszyłem mu naprzeciw. «Niech będzie przeklęta chwila - rzekł do mnie - w której zdecydowałem się na tę podróż. Jesteśmy obydwaj straceni, mają nas za chrześcijan i szpiegów i chcą nas zabić.» Z tymi słowy opuścił mnie, podszedł do bagażu, gdzie zamienił swą strzelbę na moją dwururkę i wziął dwa pistolety. Zganiłem go za małoduszność i radziłem, aby się opanował. Przedstawiałem mu, że jego obecne zachowanie czyni go jeszcze bardziej podejrzanym, że przecież nie jemu grozi głównie niebezpieczeństwo, lecz mnie, i że ja już potrafię je zażegnać. «Nie chce pan nigdy słyszeć o niebezpieczeństwie, ale tym razem drogo pan odpokutuje za swą lekkomyślność.» Widząc, że jest nieprzytomny ze strachu, oddaliłem się od niego i podszedłem nie uzbrojony, ale pewnym krokiem do hałasującego zgromadzenia. Pozdrowiłem ich po mahometańsku tradycyjnym «Assulam alekum», ale żaden z ludzi z Siwy nie odpowiedział na moje powitanie. Niektórzy zawołali zaraz: «Jesteś jednym z nowych chrześcijan z Kairu i przybyliście tu, aby nas szpiegować!» Gdybym był wtedy znał tak dokładnie mahometański fanatyzm i charakter Arabów, jak je potem poznałem, byłbym z samego oskarżenia wysnuł swe usprawiedliwienie i powiedział, że właśnie uciekłem z Kairu przed niewiernymi. Teraz próbowałem, jak mogłem, ukryć swe zmieszanie, nie odpowiedziałem na oskarżenie tłumu, lecz usiadłem i zwróciłem się do jednego z najpoważniejszych ludzi, którego wielkie wpływy były mi znane i który nieraz był gościem w moim namiocie. «Powiedz mi, bracie - zwróciłem się do niego - czy ty sam nie zastałeś nas modlących się i czytających Koran, a teraz oskarżasz nas, że należymy do niewiernych z Kairu? Czy nie wiesz, że to wielki grzech powiedzieć wierzącemu, że jest poganinem? Oczekiwałem od ciebie więcej rozumu i bogobojności.» Wypowiedziałem te słowa z opanowaniem i powagą, toteż wielu zgromadzonych nabrało o nas lepszego mniemania. Zapytano nas, dlaczego wieziemy z sobą listy chrześcijańskie. Teraz dopiero zrozumiałem, że mój tłumacz popełnił nieostrożność pokazując im paszport, o który wystarałem się u generała Bonapartego, aby uniknąć zatrzymania przez (posterunki francuskie w Kairze. Zapewniłem Arabów, że nie rozumiem treści tego listu i że wręczono go nam, abyśmy mogli bez przeszkód opuścić Kair. Mój tłumacz nadszedł w tej chwili, i podnosząc wysoko Koran zawołał: «To jest księga, którą rozumiemy!» Wezwano nas, abyśmy przeczytali kilka wersetów Koranu i w ten sposób dowiedli, że wyznajemy istotnie ich religię. Na szczęście, wiadomości nasze nie ograniczały się do samego tylko czytania. Mój tłumacz znał cały Koran na pamięć, a ja umiałem już wówczas dość biegle pisać po arabsku, co w tamtych okolicach uchodzi za dowód wielkiej uczoności. Naczelnicy karawan, którzy dotąd milczeli, opowiedzieli się teraz głośno po naszej stronie, krótko mówiąc, badanie przybrało korzystny dla nas obrót; słychać było tylko szemranie wśród tłumu, który miał nadzieję, że nadarzy się sposobność grabieży." Dzięki odwadze Hornemanna niebezpieczeństwo zostało zażegnane i bez dalszych niespodzianek przybył on 17 listopada 1798 roku po ośmiu tygodniach podróży przez oazy Audżila i Zuila do miasta Murzuk, stolicy Fezzanu. Było ono podówczas bardzo ważnym ośrodkiem handlowym. Dzisiaj miasto to nie odgrywa już żadnej roli; handel odbywa się innymi drogami i podczas gdy położona o 150 km na północ miejscowość Sebha posiada port lotniczy i połączona jest dwiema autostradami z morzem, dawna stolica Fezzanu leży pogrążona w głębokim śnie. Za czasów Hornemanna jednak kipiała życiem i pracą, a Niemiec był szczęśliwy, że dotarł tak daleko. Sądził, że przebył już prawie połowę drogi do Nigru. Ale szlaki karawanowe prowadzące na południe pełne były grasujących band. Hornemann zatrzymał się kilka miesięcy w Murzuku, zbierając informacje. Obok uwag klimatologicznych przesyłał do Londynu przede wszystkim wiadomości handlowe. Znając merkantylne zainteresowania Towarzystwa Afrykańskiego, dostarczał też danych z dziedziny polityki gospodarczej. „Ruch handlowy w Fezzanie jest bardzo żywy, ale handluje się tylko towarami pochodzenia zagranicznego. Od października do lutego Murzuk jest wielkim rynkiem zbytu i punktem zbornym rozmaitych karawan z Kairu, Benghazi, Trypolisu, Burnu Twat, Sudanu i małych karawan Tibbów, Rżadów, Twarików i Arabów." Hornemann wylicza następnie towary przybywające z poszczególnych okolic. Wypisując te informacje uśmiechał się może na myśl o żywym zainteresowaniu, z jakim panowie z Londynu będą czytali ten ustęp jego listu. Umieli oni bowiem dobrze i dokładnie liczyć. Jeden ładunek wielbłądzi z angielskimi perkalikami, chustami bawełnianymi, materiałami muślinowymi i jedwabnymi, perfumami, krzesiwem do strzelb, siekierami, wysokogatunkową wełną, mydłem, cukrem, herbatą, solą, octem, scyzorykami, nożyczkami, zwierciadełkami i antymonem jako surowcem, z którego wytwarzano tusz do rzęs i brwi, kosztował w Murzuku 30 funtów. Jeśli się taki ładunek przewiozło cało i bez uszczerbku przez Saharę do Sudanu, to tam uzyskiwano za niego po potrąceniu wszystkich kosztów około 100 funtów. Oznaczało to około 200 procent czystego zysku i było wystarczającym bodźcem do jak najdokładniejszego zbadania dróg prowadzących przez wielką pustynię. A rachunki te były skalkulowane raczej ostrożnie. Inni obiecywali zyski o wiele większe. Tak na przykład Anglik William George Browne, który w r. 1796 wyruszywszy ze wschodniego Sudanu przebył w orszaku wielkiej karawany handlowej całą pustynię aż do Asjut nad dolnym Nilem, szacował wartość „żywego i martwego inwentarza" swej karawany na 115 000 funtów. Już średniowieczni geografowie arabscy podawali wartość towarów przewożonych przez karawany liczące 10-12 tysięcy wielbłądów, w liczbach wręcz astronomicznych. Nawet po potrąceniach, których ostrożny kupiec musiał dokonywać przy każdej transakcji zawieranej z ludźmi Wschodu, pozostawała jeszcze marża zysku, jakiej nigdzie indziej na świecie nie można było uzyskać. Oczywiście, żądza zysku nie była jedynym powodem, który skłonił Afri-can Association do zbadania Afryki. Możliwość zysku była jednak niewątpliwie jednym z motywów i musieli się z nią liczyć wszyscy podróżnicy wysyłani przez towarzystwo londyńskie. 5 Trzysta pięćdziesiąt lat przed Hornemannem napisano już raz mniej więcej to samo także z Sahary, z ważnego punktu węzłowego starych szlaków karawanowych. Człowiek, który list ten napisał, nie był geografem ani badaczem, lecz bankowcem i poszukiwaczem rud. Nie podróżował przez pustynię po to, by rozwiązać problem Nigru, lecz podjął się podróży karawanowej mimo jej niewygód i niedostatków, aby znaleźć złoto. I to nawet nie z własnej inicjatywy, lecz na polecenie genueńskiego domu bankowego Centurionach, który wraz z oddziałami w Genui, Kaffie, na Krymie, Majorce, w Lizbonie, Rouen, Antwerpii, Brugii i Bristolu posiadał w połowie XV wieku światowe znaczenie. Ważna przyczyna skłoniła w 1447 roku Centurionich do zwrócenia się do najbardziej wziętego poszukiwacza kruszców owych czasów, genueńczyka Antoniego Malfante. Interesy szły źle. Wskutek gwałtownego odpływu metali szlachetnych z Zachodu na Wschód i licznych zaburzeń politycznych XV wieku - wojny stuletniej między Anglią a Francją, nie kończących się sporów w Niemczech, zdobycia Konstantynopola przez Turków - międzynarodowy system pieniężny był zachwiany. Wartość pieniądza spadła, wystąpiły groźne tendencje inflacyjne, ludzie zaczęli lokować pieniądze w „wartościach rzeczowych", a umowy clearingowe starają się z trudem utrzymać europejskie stosunki handlowe. Dla wielkich domów bankowych stan ten był szczególnie przykry. Niezadowolenie ujawniło się przede wszystkim we Włoszech północnych, gdzie kapitalizm był wysoko rozwinięty. Wydział rzeczoznawców, który zebrał się w 1447 roku w Genui pod przewodnictwem Centurionich, uchwalił wprowadzenie standardu złota, aby w ten sposób uzyskać znowu stały miernik wartości w handlu zagranicznym. Następnie Centurioni zaproponowali jeszcze tegoż roku Antoniemu Malfante, aby udał się na Saharę celem stwierdzenia, skąd właściwie pochodzi złoto, które królowie Czarnego Lądu puszczali w obieg, i czy istniała możliwość wzięcia udziału w afrykańskim handlu złotem lub w produkcji złota. Malfante poprosił o czas do namysłu, ale już po kilku dniach przyjął ofertę Centurionich i w jesieni 1447 roku, gdy minęły największe upały, wyruszył przez Morze Śródziemne do Afryki. Dotarł do oaz Tuatu na północnej Saharze i w kilka tygodni później doniósł w obszernym liście, że na obszarze wielkiej pustyni nie produkuje się złota. Przybywa ono tutaj tylko dlatego, że na Saharze znajduje się sól - minerał, którego brak daje się dotkliwie we znaki na rozległych obszarach Afryki tropikalnej i który tubylcy nabywają w drodze wymiany za złoto. Pochodzi ono z odległego południa, a więc znajduje się nieosiągalnie daleko. Wiadomości, które Malfante przesyła Centurionim, nie były zbyt zachęcające. Dowiedział się także, że handel złotem spoczywa w mocnych rękach. Wprawdzie jako chrześcijanin i Europejczyk nie zaznał w oazach Tuatu żadnych prześladowań - co wydaje się nam zdumiewające - ale rychło zdał sobie sprawę, że zainteresowani w handlu złotem Arabowie strzegą zazdrośnie swych praw i że założenie np. w Tuacie filii przedsiębiorstwa nie miałoby żadnego sensu. Wyprawa zorganizowana przez włoski dom bankowy zakończyła się niepowodzeniem. Ale fakt, że można ją było odbyć, dowodzi, że Afryka północna nie była bynajmniej zupełnie nie znanym i nie uczęszczanym obszarem, mimo iż jej pustynie niezmiernie utrudniały komunikację. Co najmniej od XIII w., a prawdopodobnie już nawet w starożytności, należała ona, podobnie jak Syberia i Azja środkowa, do okolic, którymi stale ciągnęły karawany. Podróże te odbywały się po czterech wielkich drogach handlowych, łączących południe z Egiptem i Morzem Śródziemnym. Najstarsza z nich, „droga oaz", znana już była faraonom, a ostatnimi czasy francuski podróżnik po Saharze Frison-Roche wyraził nawet pogląd, że tą drogą Salomon sprowadzał złoto i szlachetne drewno do budowy swej świątyni. „Droga oaz" zaczynała się w Asjut w Egipcie górnym i biegła przez El- Faszer w Darfurze do Bomu i nad jezioro Czad, gdzie miała połączenie z liniami prowadzącymi na południe. Arabowie nazwali później tę drogę Derb el Arabain, „drogą czterdziestu dni", i sprowadzali nią pióra strusie, pieprz, kość słoniową, drzewo hebanowe, niewolników i złoto. Z północy, z Morza Śródziemnego i Europy, prowadziły trzy drogi. Wschodnia zaczynała się w Trypolisie i przechodziła przez Murzuk i kotlinę Bilma do Bornu, środkowa wiodła z Małej Syrty przez Ghadames, Ghat i Agades do Katsiny i Kano, zachodnia wreszcie łączyła Fez w Maroku przez miejscowość graniczną Sigilmessa na wschód od Tafilelt z kopalniami soli w Taudenni i z wielką metropolią handlową nad Nigrem, bogatym i potężnym miastem Timbuktu. Wszystkie te drogi usłane były kośćmi ludzi zmarłych z pragnienia oraz zwierząt, które padły z wyczerpania. Ale kto podróżował przez pustynię, musiał się liczyć z niebezpieczeństwem. Tak więc rokrocznie ciągnęły tamtędy olbrzymie karawany - sól wędrowała z Sahary na południe, złoto na północ. Do handlarzy i kupców dołączyli się wkrótce pielgrzymi i podróżnicy. Im bardziej islam rozszerzał się w Afryce północnej i w Hiszpanii, tym większa była liczba wiernych, którzy wędrowali do Mekki. Wszyscy ciągnęli starymi szlakami karawanowymi. Posiadamy obszerne opisy owych podróży, począwszy od Alego Masudi, arabskiego pisarza z początku X wieku, do Edrisiego, największego mauretańskiego geografa średniowiecza, który na dworze normańskiego króla Sycylii Rogera II sporządził około 1150 roku wyrytą na srebrnej płycie mapę świata. W owych czasach Afryka dostępna była także dla białych. Ibn Batuta, wielki podróżnik arabski, pisał w 1354 roku ze swej dwuletniej podróży do Timbuktu, Gao i Tuatu, że w wielkich miastach nad Nigrem żyją biali chrześcijanie, zwani „nazareńczykami", którym wolno było prowadzić gospody. W pięćdziesiąt lat później Anzelm d'Ysalguier, głośny w swoim czasie lekarz i przyrodnik francuski, dotarł podczas jednej ze swych dalekich podróży do wielkiego miasta handlowego Gao nad Nigrem. Nie był on zapewne jedynym, który poznał dość gruntownie Czarny Ląd na długo przed podjęciem systematycznych badań Afryki. Podróże i wyprawy odkrywcze nie były ośrodkiem zainteresowań współczesnych i nie przypisywano im poważniejszego znaczenia, toteż nie znalazły one miejsca w księgach historii. Niewiele o nich wiemy i gdyby nie tu i ówdzie jakiś pożółkły i zbutwiały dokument odnaleziony w archiwach, przypadkowo napisany i równie przypadkowo zachowany, nie mielibyśmy żadnego wyobrażenia o tej działalności podróżniczej. Tak więc np. z lat siedemdziesiątych XV wieku zachował się opis podróży kupca florenckiego Benedetta Dei, w którym wspomina on jakby mimochodem, że w 1470 roku odbył podróż do Timbuku, „miasta w państwie Berberyjczyków". Jest to tym dziwniejsze, że o następnej podróży Europejczyka do Timbuktu, „królowej Sahary", dowiadujemy się dopiero w r. 1826, kiedy to szkocki podróżnik Aleksander Gordon Laing dotarł do tego wielkiego miasta na pustyni. Było ono przedtem równie niedostępne dla „giaurów" jak Mekka. Za czasów Benedetta Dei podróże te nie natrafiały na trudności. Florentyńczyk nie miał też, widać, wrażenia, jakoby jego podróż była czymś nad- zwyczajnym. W każdym razie nie skłoniły go do niej zainteresowania geograficzne. Zamiast opisać, jak i jaką drogą przebył piaszczyste morze Sahary, opowiada, że w Timbuktu handluje się grubymi tkaninami lombardzkimi. Ponieważ w liście swym Benedetto Dei chełpi się odniesionymi sukcesami handlowymi, obojętność, z jaką mówi o swym rzeczywiście wielkim wyczynie podróżniczym, zdaje się wskazywać na to, że za jego czasów Timbuktu było dobrze znanym i częstym celem wielu karawan, tak że nad samą podróżą nie warto było się rozwodzić. Wiadomość o tych dawnych dziejach zawdzięczamy pracy archiwalnej ostatnich czterech czy pięciu dziesięcioleci. Za czasów Hornemanna nikt nie miał pojęcia, że Afryka północna, a zwłaszcza piaszczyste morze wielkiej pustyni, była niegdyś dobrze znanym obszarem, odwiedzanym często także przez białych. Młody badacz sądził, że dotarł tam jako pierwszy biały człowiek, a gdy przybył szczęśliwie do Murzuku, postanowił udać się do Trypolisu, ażeby na podstawie obserwacji, które wbił sobie w pamięć lub urywkowo zanotował, ułożyć obszerne sprawozdanie. Następny etap jego podróży, który miał go zaprowadzić nad rzekę Niger i do Timbuktu, był niebezpieczny, mogła go tam spotkać śmierć. Chciał oddać w pewne ręce swój dziennik, ażeby nie zaginął. W połowie sierpnia 1799 roku przybył do Trypolisu, gdzie doręczył swe materiały konsulowi angielskiemu. Nawet tutaj, na oczach dyplomatów angielskich i w zasięgu ich władzy, Hornemann pozostał kupcem tureckim Musą ben Jusuf. Jako taki otrzymał od paszy Trypolisu paszport i list polecający, w którym dostojnik arabski określał Hornemanna jako jednego ze swoich ludzi, odbywającego daleką podróż w interesach. Po straszliwych rzeziach chrześcijan, które po zajęciu Kairu przez Francuzów nastąpiły w całej Afryce północnej, Hornemann zdał sobie sprawę, że musi zachować wielką ostrożność. Teraz widział jasno piętrzące się trudności, których dotąd nie brał pod uwagę. Gdy w początkach grudnia 1799 roku wyruszał z Trypolisu, odwiedziwszy potajemnie konsula angielskiego, prosił go, ażeby poszukiwania jego osoby wszczął dopiero wówczas, gdy on, Hornemann, przez trzy lata nie da znać o sobie. Mister Hooper, konsul angielski, przyrzekł mu to, choć z pewnym ociąganiem. Rozumiał, że dowiadywanie się może tylko narazić na niebezpieczeństwo tego dziwnego człowieka, którego życie w najbliższych miesiącach i latach będzie wisiało na włosku. Silnym uściskiem dłoni pożegnał Hornemanna, przekonany, że nigdy więcej o nim nie usłyszy. Przeczucie Hoopera sprawdziło się. Ale Bóg zanim powołał do siebie Hornemanna, okazał mu prawdziwie wielką łaskę. Pozwolił mu ujrzeć to, co było najgorętszym marzeniem badacza - miasto Timbuktu, owianą tajemnicą „królową pustyni afrykańskiej", i Niger, zagadkową, królewską rzekę. Zawiódł go może nawet nad jezioro Czad - tak przynajmniej twierdzili tubylcy arabscy jeszcze trzydzieści lat później, gdy Towarzystwo Afrykańskie wszczęło na koniec dokładne poszukiwania. Jaki los spotkał Hornemanna, pozostanie wieczną zagadką. Prawdopodobnie zmarł w 1801 roku na czerwonkę. Hornemann był więc tylko jednym z wielu, którzy utorowali drogę następcom. Być może, epoka, w której żył, nie dojrzała jeszcze do zrozumienia zdobytej przez niego wiedzy. Handel ograniczał się do penetracji okolic przybrzeżnych. Dopiero po 1800 roku nastaje wielki czas wypraw w głąb lądu, gdy nędza szerokich warstw zmusza ludność Europy do opuszczania swych krajów. Wówczas dopiero odkrywa się naprawdę Amerykę, wówczas dopiero zbadanie Afryki, które dotąd było tylko pokusą dla kupców i problemem czysto naukowym, stało się palącą koniecznością. Każda rzecz ma swój czas - także podróże odkrywcze. Fryderyk Hornemann wyprzedził niewątpliwie o spory kawał drogi tę chwilę; nie umniejsza to w niczym jego sławy. Był po Mungo Parku pierwszym badaczem Afryki wielkiego pokroju i godnym poprzednikiem niezliczonych rzesz wędrowników, których wabiły dalekie, dzikie pustkowia afrykańskie. 6 Towarzystwo Afrykańskie nie osiągnęło do owej pory żadnych sukcesów. Poza Mungo Parkiem nikt z jego badaczy nie powrócił z Afryki. Gdy Hornemann nie dawał o sobie znaku życia i należało przypuszczać, iż od dawna znajduje się już na liście zmarłych Czarnego Lądu, Towarzystwo Afrykańskie wysłało w 1805 roku po raz drugi Mungo Parka nad Niger. Szkot był niezwykle uradowany i postanowił zbadać tym razem za wszelką cenę rzekę w całym jej biegu. Pisał w jednym ze swych ostatnich listów: „Powierzam się nurtowi rzeki z mocnym postanowieniem, że albo odkryję jej ujście, albo zginę. Jeżeli nie osiągnę celu swej podróży, niech rzeka będzie mi grobem." O wiele później stwierdzono, że tak się rzeczywiście stało: Mungo Park utonął w Nigrze. Na razie Europa nie miała czasu, aby zatroszczyć się o zaginionych badaczy Afryki. Wojna z Napoleonem pochłaniała wszystkie siły i dopiero w roku 1816 wysłano ekspedycję ratunkową pod kierownictwem majora Graya, która miała wszcząć poszukiwania Mungo Parka. Wśród członków tej wyprawy, a właściwie na jej tyłach znajdował się dziwny młody człowiek. Nazywał się Renć Caillie, miał zaledwie siedemnaście lat i pochodził ze wsi Mauzś w Poitou, między Niort a La Rochelle. Ojciec jego był czeladnikiem piekarskim; wskutek jakiejś afery złodziejskiej, w której prawdopodobnie nie brał udziału, dostał się do więzienia. Szanowana do tej pory rodzina odczuła to jako sromotną hańbę. Stało się to przyczyną, że młody Reno już jako dziecko chciał wyrwać się, choćby tylko w marzeniach, z wrogiej ciasnoty wsi rodzinnej. Później, będąc już poważnym, sławnym człowiekiem, pisał o swej młodości: „Skoro tylko nauczyłem się czytać i pisać, postanowiono oddać mnie do jakiegoś rzemiosła. Znudziło mi się to bardzo szybko, ponieważ cały swój czas poświęcałem na czytanie opisów podróży. Pożyczałem dzieła geograficzne i mapy. Najbardziej pobudzała moją wyobraźnię mapa Afryki, na której widziałem tylko puste lub nie zbadane obszary. To upodobanie rozrosło się w namiętność, dla której wyrzekłem się wszystkiego." Siedemnastoletni chłopiec znajdował się istotnie jak pod działaniem czarów, a stan jego umysłu można określić jako maniakalne opętanie. Bez środków, bez dostatecznych wiadomości, bez żadnych korftaktów ucieka pewnego dnia z domu, zaciąga się, będąc jeszcze na wpół dzieckiem, na statek wyruszający do Afryki, nad Senegalem opuszcza po kryjomu pokład i najmuje się do robót u mieszańca, który organizuje dowóz dla ekspedycji ratunkowej Graya. Pierwsza próba, którą Caillie podjął, aby tylnymi niejako drzwiami i w charakterze „pasażera na gapę" zostać badaczem Afryki, zakończyła się niepowodzeniem. Młody chłopak dostał wysokiej gorączki i musiał jak najszybciej wracać do Francji, aby ratować zdrowie. W ojczyźnie przebija się jakoś przez życie. Ale w roku 1824 widzimy go znów w Afryce. Ożywiony myślą dotarcia do Timbuktu i przekonany, że żaden podróżnik, po którym można by poznać, że jest Europejczykiem, nie dotrze do „królowej pustyni", zabiera się z fanatyczną gorliwością do nauki języka arabskiego. Gdy opanował go tak jak mowę ojczystą, zgłasza się do władz z prośbą o małą zapomogę na zamierzoną wyprawę do Timbuktu. Nie otrzymał ani grosza, został wyśmiany, ale ani myśli się poddać. Zwraca się do gubernatora angielskiej kolonii Sierra Leone i uzyskuje zupełnie niespodziewaną pomoc. Anglicy, dość bogaci, aby sobie na to pozwolić, i hojni, dają opętanemu Afryką młodemu człowiekowi posadę z uposażeniem 3600 franków rocznie. Odegrały tu chyba rolę względy lojalności sportowej. Inaczej trudno wytłumaczyć, dlaczego ofiarowano tak dobrze płatną posadę awanturnikowi, który niczym nie jest, nic nie posiada i niczego się nie nauczył. Anglicy chcieli widocznie dać szansę młodemu człowiekowi, który ze swymi czarnymi włosami i ciemnymi oczami wygląda jak Arab, czyta i pisze płynnie po arabsku i recytuje z pamięci cały Koran; umożliwiają mu realizację jego szalonego pomysłu. Ze swego uposażenia Caillie odkłada na ten cel 2000 franków. Sumę tą uciułał w ciągu jednego roku i pisze z triumfem w liście: „Mam tyle pieniędzy, że mogę jechać na koniec świata." Właśnie w tej chwili dzienniki donoszą, że Paryskie Towarzystwo Geograficzne wyznaczyło 10 000 franków nagrody dla francuskiego badacza, który pierwszy dotrze do Timbuktu i przywiezie konkretne wiadomości z głębi Afryki. W drogę! Caillie nie zwleka ani dnia. Zdany wyłącznie na siebie, mając w kieszeni tylko własne oszczędności, wyrusza w połowie kwietnia 1827 roku z Kakondy w Sierra Leone w wielką podróż przez pustynię - drogą, którą dzisiaj mógłby odbyć w przeważającej części koleją. Podróż ta stała się dla opętanego młodzieńca jednym pasmem mąk. Po niedługim czasie pieniądze wyczerpują się, siły go opuszczają i ostatecznie zostaje zwyczajnym żebrakiem. Zapada na szkorbut i febrę, całymi dniami leży już niemal dogorywając przy drodze, ale ciągle podrywa się i prawie dokładnie w rok po swym wyjeździe, 20 kwietnia 1828 roku, dociera przez nie znany wówczas, górzysty kraj Futa Dżalon i górny bieg Nigru do Timbuktu. Jest duchowo i fizycznie wyczerpany. Opisując swą podróż wyznał dalej: „Życzyłem sobie gorąco śmierci. Błagałem o nią Boga, w którym jedynie pokładałem ufność, gdyż straciłem wszelką nadzieję, bym kiedykolwiek wyzdrowiał, i spodziewałem się tylko lepszego życia po śmierci." To załamanie się nastąpiło prawdopodobnie nie tylko wskutek niezmiernych trudów podróży. Było ono zapewne także reakcją na rozczarowanie, jakie sprawiło mu Timbuktu. Przy tym nie o n wszedł pierwszy do tego miasta, lecz Szkot Aleksander Gordon Laing, który już dwa lata wcześniej, w 1826 roku, dotarł do rzeki Niger i do Timbuktu przez grupy oaz Ghadamesu i Tuatu. Caillie, uchodzący wśród Arabów za uprowadzonego przez Francuzów mahometańskiego Egipcjanina i nie wzbudzający żadnych podejrzeń, dowiaduje się o tym mimochodem. Arabowie opowiadają mu też, że pies chrześcijański, który był z pewnością szpiegiem, został zatłuczony na śmierć, tak że nie mógł nic zdradzić. Wiadomość ta sprawiła głębokie wrażenie na trzydziestoletnim już podróżniku. Całe jego dotychczasowe życie, przebyte trudy, niedostatki, nadzieje, jakie żywił - wszystko, wszystko poszło na marne! Inny wygrał wyścig do Timbuktu! Prawda, tamten nie przeżył swego triumfu. Jeśli jemu uda się powrócić do Europy, będzie przynajmniej pierwszym, który opiszeTimbuktu. Jest to w każdym razie pewna, choć słaba, pociecha. W nocy, w nędznej gospodzie wśród ścian z kruszącej się gliny, Caillie przewraca się z boku na bok. Błyszczące minarety o złotych dachach olśniewają jego oczy - przy wjeździe do miasta nie widział ich zapewne tylko dlatego, że było już za ciemno. Śmiertelnie znużony (podróżą, przejechał, nie zwracając widocznie na nic uwagi, obok romantycznych bazarów, gdzie piętrzą się wszystkie kosztowności świata i krążą ludzie ze wszystkich krajów ziemi. A pałace wezyrów, klasztory i biblioteki uczonych z Fezu i Kairu leżą zapewne w innych dzielnicach miasta. Młody Francuz powtarza sobie raz po raz stare arabskie przysłowie: „Złoto przybywa z południa, sól z północy, ale słowa rozrywki i mądrości z Timbuktu." Nasz podróżnik nie przeczuwa wcale, że przysłowie to nie jest stare i że należy je przypisać zwyczajnej wschodniej przesadzie. Autorem jego był pochodzący z Grenady historyk i geograf mauretański Hasan ibn Mohammed-al-Wassan, który jako jeniec papieża Leona X przybrał po swym prawdopodobnie nie całkiem dobrowolnym przejściu na chrześcijaństwo nazwisko Leo Africanus. W swym opisie Afryki z 1520 roku Leo Africanus mówi szumnie: „Timbuktu przedstawia wspaniały widok, żyje tam wielu kupców i artystów, a mieszkańcy są przeważnie bardzo bogaci... Liczne studnie dają świeżą wodę, nie brakuje też zboża ani bydła... Król utrzymuje bardzo wykwintny dwór. Za każdym razem gdy wyjeżdża, dosiada wielbłąda, którego prowadzi kilku ze szlachty, choć wszyscy jego wojownicy siedzą na koniach. Ma stale pod bronią trzy tysiące konnych i bardzo wielu pieszych z zatrutymi strzałami w kołczanach... Jest w Timbuktu także wielu uczonych, których król wspiera bardzo szczodrze. Z krajów barbarzyńców sprowadza się liczne rękopisy starych ksiąg. Nieraz wydaje się na to więcej pieniędzy niż na wszystkie przywożone towary razem wzięte..." Kto jako jeniec wojenny znajduje się w ręku wroga lub co najmniej obcych ludzi, ten zwykł widzieć ojczyznę swą w świetlanych kolorach - już choćby dlatego, że podnosi to samopoczucie znajdującego się w tak nędznym położeniu. A jeśli jeszcze zachęcają, aby opowiadał i opisywał, wówczas - jak uczy doświadczenie - nie szczędzi języka tak w dobrym, jak w złym. Tak było też prawdopodobnie z Leonem Afrykańczykiem; otoczył on Timbuktu ową aureolą sławy, która świeciła wszystkim podróżnikom afrykańskim aż do Henryka Bartha. Timbuktu osiągnęło swą wielkość dzięki zdolnościom jednego ze swych władców. Wchodziło ono już od stu pięćdziesięciu lat w skład księstwa murzyńskiego Melli, założonego przez szczep Mandingów. W roku 1493 księstwo dostało się pod panowanie Askii Mahometa Turę, króla Gao. Nowy władca, człowiek lubujący się w przepychu, przejął tradycję swych tak samo zakochanych w zbytku poprzedników i rozrzucał pełnymi garściami pieniądze ze skarbu państwowego. Gdy Mansa Musa, największy król Mandingów, odbył w 1324 roku pielgrzymkę do Mekki, roztrwonił tak olbrzymią ilość pieniędzy, że w Egipcie i Arabii cena złota spadła na łeb na szyję. Askia Mahomet Turę pragnie mu dorównać. W latach 1495-1497 odbył on również pielgrzymkę do Mekki, zabierając z sobą na drogę 300 000 dukatów. Ale to okazało się za mało. Na opędzenie kosztów musiał dołożyć dalsze 150 000 dukatów. Ta hojność opłaciła się jednak, gdyż Melli i Timbuktu rozsławiły się nagle w całym świecie arabskim jak za czasów Mansa Musy. Artyści, kupcy i uczeni osiedlili się w mieście. Kalif mianował Askię Mahometa Turę swym zastępcą w Sudanie, a Leo Africanus pisał z podziwem: „Za jego czasów oceniano bogactwo człowieka według ilości ksiąg, które miał w bibliotece, i liczby koni w stajniach." O tym wszystkim Cailliś oczywiście nie wiedział. Gdy w dzień po przyjeździe rozejrzał się po mieście, ogarnęło go straszliwe rozczarowanie. Nie była to „królowa pustyni" ani miasto z baśni Tysiąca i jednej nocy. Cailliś, zawiedziony, pisze w swym dzienniku: „Gdy pierwsze wrażenie minęło, zmuszony byłem stwierdzić, że ujrzałem coś zupełnie innego, niż oczekiwałem... Zobaczyłem źle zbudowane domy z gliny, a dookoła, aż po horyzont, gdzie niebo skłania się ku ziemi, białożółty, lotny piasek. Senność, ociężałość i melancholia pustyni zawisły nad ulicami. Nigdzie nie było słychać śpiewu ptaków. A jednak jest coś wzniosłego w widoku tak wielkiego miasta pośrodku pustyni. Trud, który ponieśli założyciele, aby je zbudować, wzbudza podziw." Sąd ten jest niewątpliwie zbyt surowy, wydany pod wpływem rozczarowania; podobnie kawaler stwierdza w biurze matrymonialnym, że jego najukochańsza nie wygląda w rzeczywistości wcale tak jak na fotografii. Co prawda, opis Timbuktu, jaki znajdujemy w nowoczesnych przewodnikach po Saharze, nie jest o wiele bardziej pociągający. Wspominają one wprawdzie o chłodnym cieniu ciasnych uliczek, o małych sadzawkach w ogrodach botanicznych, o budynkach administracji wojskowej i cywilnej - ale na tym koniec, i gdyby olbrzymie karawany z solą, liczące po kilka tysięcy wielbłądów, nie ciągnęły dwa razy do roku przez Timbuktu na południe - une vue tres curieuse - to i dzisiaj panowałaby tam tylko „senność, ociężałość i melancholia pustyni". Caillie nie mógł przewidzieć, jak ważne będzie kiedyś Timbuktu dla Francji i że w 66 lat później, w roku 1894, niejaki major Joffre, który w przyszłości odegra wielką rolę w historii świata, zdobędzie to miasto w krwawej walce. Caillie zatrzymuje się tam tylko czternaście dni. 4 maja 1828 roku przyłącza się do wielkiej karawany, która z 1400 wielbłądami ciągnie na północ. Przejdzie ona przez jedną z najstraszliwszych części Sahary - obszar, który samochód przebył po raz pierwszy dopiero w 1935 roku i na którym nawet dzisiaj jeszcze mimo dwóch lotnisk nie ma linii autobusowych ani żadnego ruchu turystycznego. Gdy w odległości kilku dni drogi od Timbuktu znikły ostatnie ślady roślinności, gdy zaczęła się niezmierzona pustynia ciągnąca się na północ na przestrzeni przeszło dwóch tysięcy kilometrów, Caillie z głębokim przejęciem zgina kolano przed wszechmocą Stwórcy: „Gdy wstąpiłem na Saharę, poszedłem za przykładem pobożnych muzułmanów i upadłem na kolana, lecz zanosiłem modły do Boga chrześcijan. Zwróciwszy wzrok na północ, ku mej ojczyźnie, moim krewnym i przyjaciołom, błagałem Boga, aby usunął przeszkody z mej drogi. W żarze mych pragnień wyobraziłem sobie, że modlitwa moja została wysłuchana i że uda mi się jako pierwszemu Europejczykowi przejść od południa przez ten ocean piasku. Myśl ta fascynowała mnie. I gdy smutek i troska przebijały z wszystkich twarzy, moja jaśniała nadzieją i radością. Ożywiony tymi uczuciami, wspiąłem się na wielbłąda, aby wyjść na czoło mych towarzyszy podróży i bez trwogi wstąpić jako pierwszy na pustacie dzielące urodzajny, Sudan od obszarów Afryki północnej." Caillie przypłacił tę radość srogą męką. Tempo podróży było bardzo powolne, gdyż wynosiło w najlepszym razie cztery kilometry na godzinę, toteż zapasy wody stały się wkrótce nader skąpe. A ponieważ uczestnicy podróży wiedzieli, że rzekomy Egipcjanin jest biedny jak mysz kościelna, pozwolili mu umierać z pragnienia tak samo jak niewolnikom. Język tkwił w ustach skołczały i spuchnięty, przełykanie sprawiało ból niesłychany, halucynacje zwodziły zrozpaczony umysł, przeraźliwy kaszel, zwiastun gruźlicy, która porwie nieszczęśliwca dziesięć lat później, rozdzierał wyschłe ciało. A jednak mimo tych cierpień Caillie robił po kryjomu codziennie notatki z podróży, sporządzał rysunki i opisywał urywkowo swe przeżycia. Tylko kto sam ginął z pragnienia, nie na morzu, lecz wśród piasków pustyni, kto sam poznał tę najbardziej piekielną ze wszystkich mąk, gorszą niż ogień i trucizna - tylko ten może sobie uzmysłowić, jakiej energii wymagało dzieło, którego Caillie postanowił dokonać. Nie dał bowiem za wygraną. 14 sierpnia 1828 roku, po siedemdziesięciu pięciu dniach niewypowiedzianych mąk, trasą, którą samoloty pokonują dzisiaj w ciągu pięciu godzin, przybył do Fezu. Uradowany, że dopiął celu, zameldował się w Rabacie u francuskiego agenta konsularnego, którym był bogaty miejscowy kupiec. Ten jednak ani myślał zająć się osobnikiem, który stał przed domem w palącym słońcu południa - „okryty łachmanami, spalony od słońca, wstrząsany nieustannym kaszlem i tak postarzały, że nikt nie mógł rozpoznać jego młodych lat ani nawet jego rasy". Kolorowa służba agenta konsularnego szorstko odegnała cuchnącego żebraka. Znów dno nędzy. Ale Caillie wytrzymał ten nowy cios, głodując przykuśtykał do Tangeru do konsula francuskiego i tu wreszcie czekało go, po 538 dniach podróży i przebyciu 4500 kilometrów, wybawienie od mąk. Konsul uścisnął serdecznie rodaka, pogratulował mu dokonania wielkiego dzieła i zrobił wszystko, aby Cailliemu ipomóc i postawić go znów na nogi. Z dumą donosi francuskiemu ministerstwu spraw zagranicznych na Quai d'Orsay w Paryżu: „Caillie jest zdobywcą Timbuktu. Przeszedł Afrykę jako żebrak. W tym stanie upadł u progu mego domu. Podniosłem go i poczytuję sobie za szczęście, że byłem pierwszym Francuzem, który go uściskał." W niespełna 24 godziny po nadejściu tej nowiny do Paryża, dowiedział się o niej również główny ośrodek badań Afryki w Londynie - Towarzystwo Afrykańskie. Istniejąca między obu państwami służba informacyjna za pomocą semaforów, tj. z dala widocznych przesyłaczy znaków, doniosła szczegółowo o szczęśliwym powrocie Cailliego. Ale nad Tamizą nie przywiązywano szczególnej wagi do podróży bohaterskiego młodego Francuza. Oczywista, ważne było, że wreszcie jakiś Europejczyk dotarł do Timbuktu i powrócił stamtąd żywy. Szeroka publiczność dowiedziała się nareszcie, jak wygląda Timbuktu, wielkie miasto handlowe nad Nigrem. Ale dla prac naukowo-badawczych wyprawa ta nie miała wielkiego znaczenia. Londyn przyjął nowinę o wiele chłodniej niż Paryż, a zachwyt rodaków, którego Caillie wcale nie pragnął, weźmie mu się później bardzo za złe. Dodać trzeba, że prawie równocześnie z wyprawą Francuza inna ekspedycja przemierzała Afrykę. Prowadził ją Szkot Hugh Clapperton, któremu udało się rozwiązać prawie definitywnie problem Nigru. Już Mungo Park podczas swej pierwszej podróży stwierdził, że Niger nie może być zachodnią odnogą Nilu. Płynął z zachodu na wschód, a nie odwrotnie. Mógł być dopływem „ojca rzek", płynącym w poprzek Czarnego Lądu i uchodzącym gdzieś daleko na wschodzie do Górnego Nilu albo do rzeki Kongo. Twierdzenie geografów antycznych było niewątpliwie błędne. Nie ma żadnej odnogi Nilu płynącej na zachód. Ale to nie wyjaśniało oczywiście sprawy Nigru. Portugalczycy odkryli już przed trzystu laty, że w Zatoce Gwinejskiej wpada do oceanu olbrzymia rzeka o szeroko rozgałęzionej delcie. Z proroczym przeczuciem wyrażano nieraz przypuszczenie, że rzeką tą jest Niger, ale pewność uzyskano dopiero w końcu 1827 roku, gdy służący zmarłego w Afryce badacza szkockiego Hugha Clappertona, Richard Lander, powrócił z jego dziennikiem do Europy. Clapperton podróżując śladami Hornemanna, którego chciał odszukać, dotarł w 1823 roku do jeziora Czad i stamtąd wy- ruszył na zachód. Niedaleko stolicy Sokoto natknął się na potężną rzekę płynącą z północo- zachodu na południe. Wszyscy czarni i arabscy informatorzy Clappertona zapewniali go, że rzeką tą jest Niger. Ale Szkot chciał sprawdzić to na własne oczy. Skoro tylko w roku 1824 przybył do Londynu i złożył w Towarzystwie Afrykańskim sprawozdanie ze swej wyprawy, zamówił sobie bilet na kliperze wyruszającym po herbatę do Indii. Statek popłynął z rozwiniętymi żaglami na południe. Na wiosnę 1825 roku, w zatoce Benin pod Lagos Clapperton kazał wysadzić się na ląd. Otrzymał polecenie, ażeby starał się dotrzeć z zatoki Benin do Sokoto i Bomu oraz zbadał górny bieg Nigru. Mając pod dostatkiem pieniędzy Clapperton zorganizował w krótkim czasie wyprawę i ruszył w pośpiesznych marszach na północ. Jeszcze tego samego roku przybył w towarzystwie służącego Richarda Landera do Sokoto, do którego przed szesnastoma miesiącami dotarł od północy. Przebyto więc tym samym po raz pierwszy zachodnią Afrykę z północy na południe, mniej więcej wzdłuż 10° długości wschodniej. A co o wiele ważniejsze, ustalono, że wielka rzeka przepływająca przez Timbuktu, której dolnym biegiem szedł Mungo Park, nie płynie na wschód, lecz na południe. Nie wiedziano o długim odcinku Nigru biegnącym przez Saharę od Timbuktu do Sokoto. Clapperton przez półtora roku próbował ze szkockim uporem uzyskać od sułtana Sokoto pozwolenie na dalszą podróż, lecz wszystkie jego starania były daremne. Wyczerpany gonitwą przez Afrykę, zaczął coraz bardziej zapadać na zdrowiu. Dnia 13 kwietnia 1827 roku umarł. Serce zmuszone przez nieokiełznaną ambicję do przyśpieszonego bicia - stanęło. W tych okolicznościach łatwo zrozumieć, że nie przywiązywano w Anglii szczególnej wagi do rajdu Cailliego przez pustynię. Gdy po kilkutygodniowym pobycie w Tangerze Caillie powrócił do Francji, przyjęto go, jak już wspomnieliśmy, z wielkimi honorami. Towarzystwo Geograficzne w Paryżu przyznało mu nagrodę. Rząd wyznaczył mu pensję 6000 franków rocznie i mianował oficerem Legii Honorowej. Jego notatki z podróży ukazały się jako grube dzieło naukowe. Był to dowód uznania i wdzięczności narodu. Ale cień dołączył się zaraz do promiennego blasku. Podnosiły się coraz liczniejsze głosy podające w wątpliwość jego zasługi, twierdzono nawet, że jest kłamcą i nigdy nie był w Timbuktu. Romantyczny młody człowiek, opętaniec, był typem niefrancuskim, trudnym do zrozumienia. Odepchnięto go instynktownie. Tutaj, w kraju racjonalizmu i jasności, nie było miejsca dla ekstatyków. Nie na wiele się więc zdała dumna w swej skromności odpowiedź Cailliego, że słuszna jest krytyka jego niedostatecznego wyszkolenia naukowego, gdyż nie jest naukowcem. Ale nie zasłużył sobie bynajmniej, by nazywano go oszustem. „Dokonałem swego dzieła bez środków, bez niczyjej pomocy, bez przygotowania naukowego. Powiedziałem Europie, czym jest Timbuktu. Prawda stanowi jedyną zaletę mego sprawozdania. Nie należy odbierać mi tego dobra, które okupiłem tyloma cierpieniami. Mój niedoskonały styl i niewiedzę niech krytykują ci, którzy zamiast jechać do Timbuktu doskonalili się w sztuce i nauce!" Rozczarowany i rozgoryczony, Rene Caillie usuwa się na wieś. Nigdy więcej nie pokaże się publicznie. W połowie maja 1838 roku, w dziesięć lat po wyprawie, umiera w swym małym majątku łagodną śmiercią na gruźlicę, jak stwierdzili lekarze - i na złamane serce, jak pragnęlibyśmy dodać. To, co należało powiedzieć o Rene Caillie i czego dobitnie nigdy we Francji nie wyrażono - usłyszał Paryż dwadzieścia lat po śmierci dzielnego Francuza, a głos ten zabrzmiał z drugiej strony Renu. Hamburczyk Henryk Barth, badacz Afryki, tak pisał po powrocie ze swej wyprawy: „Jest dla mnie prawdziwym szczęściem, że mogę oddać sprawiedliwość podróżnikowi, który musiał znosić bezustanne ataki na swą prawdomówność i umarł, zanim zmusił do milczenia nieprzychylność i oszczerstwo. Uważani za swój obowiązek ogłosić bez żadnych zastrzeżeń i ograniczeń, że Rene Caillie był jednym z najbardziej wiarogodnych badaczy Afryki. Nie był wprawdzie naukowcem, ale bez jakichkolwiek przyrządów i rozporządzając tylko bardzo skromnymi środkami pomocniczymi zdziałał więcej, niż jakikolwiek inny podróżnik mógłby zdziałać w podobnych okolicznościach." Ten hołd zmusił do milczenia wątpiących i złośliwych, od tej pory nie kwestionuje się już wielkiego osiągnięcia Cailliego. 7 Październikowy wieczór jest szary i posępny. Mży drobny deszcz, wydaje się, że jak gdyby słońce nigdy już nie miało zaświecić. Cały ten rok 1849 był niepomyślny - późna wiosna, deszczowe lato, wczesna jesień. Osowiały i przygnębiony człowiek, który właśnie skręca z ulicy Unter den Linden w Berlinie w ulicę Luizy, podnosi kołnierz swego haweloka. Ciekawe spojrzenia zwracają się w jego stronę. Hawelok jest dernier cri i niezwykle jashionable. Wprowadził go angielski podpułkownik sir Henry Havelock, który właśnie powrócił z Indii. Wprowadził go nie dlatego, że jest dandysem, jak niegdyś „boski" Brummel, ale dlatego że płaszcz, który oddał mu doskonałe usługi podczas wypraw wojennych w Himalajach, jest bardzo praktyczny także w zimnym, zadeszczonym Londynie. A ponieważ tego roku wszędzie pada deszcz, w Paryżu, Amsterdamie, Hamburgu, Berlinie, hawelok przyjmuje się w całej zachodniej Europie. Człowiek, o którym mówimy, przeszedł tymczasem most nad Sprewą i zdąża w kierunku trzypiętrowej kamienicy czynszowej przy ulicy Luizy 22. Tam, na pierwszym piętrze, znajduje się jego wygodna, choć skromna kawalerka, zapełniona książkami i ozdobiona licznymi egzotycznymi okazami muzealnymi. Są to okute srebrem arabskie pistolety, pękate rzymskie amfory, ostre włócznie afrykańskie, miedziane marokańskie młynki do kawy, egipskie złote maski i tureckie dywany. Na drzwiach wejściowych przybita jest wąska mosiężna tabliczka: Heinrich Barth, docent. Mimo młodego wieku - ma dopiero dwadzieścia osiem lat - Barth zwiedził już kawał świata. Objechał Afrykę północną, Egipt, Azję Mniejszą i Turcję. Z Himalajami i podpułkownikiem Havelockiem nie ma jednak nic wspólnego. Nosi nazwany po nim płaszcz, gdyż jest on teraz modny. A Barth chce być elegancki, starannie i dobrze ubrany. Nie jest fircykiem, o nie! Ale wie dobrze, że jego małomówne, opryskliwe i wyniosłe usposobienie odstręcza od niego wielu ludzi. A kto się zaleca do dziewczyny, kto tak kocha jak on, poruszony i wstrząśnięty do głębi duszy - ten chciałby trochę błyszczeć, chciałby mieć wygląd pielęgnowany i wytworny. Od wczesnych lat zarzucano mu, że jest ponury; uparty i arogancki, że jest złym kolegą, nieobliczalnym człowiekiem, a to go często przygnębia. Henryk Barth nie zawsze był taki. We wczesnym dzieciństwie, a także w szkole podstawowej był pogodnym chłopcem. Ale gdy potem, w 1832 roku, mając lat jedenaście, wstąpił do „Johanneum", hamburskiej „szkoły uczonych", wszystko z gruntu się zmieniło. Co koledzy szkolni w pocie czoła obkuwali, to jemu przychodziło z niezwykłą łatwością. Czytał Cezara, Wergilego i Herodota, studiował w domu starych geografów i przewodników, Pauzaniasza, Strabona i Pliniusza. Wkrótce zaczął uchodzić za wzorowego ucznia, za „karierowicza", choć wcale nie chciał się wyróżniać. Nie mógł znaleźć kontaktu ze swymi rówieśnikami, wydawali mu się naiwni i dziecinni. Gdy koledzy bawili się w Indian lub grali w zbójców i żandarmów, on siedział nad podręcznikami arabskimi. Chciał poznać nie tylko grekę, ale także język Mahometa. Wpadł mu w ręce opis podróży Mungo Parka i z zachwytem przeżywał przygody tego podróżnika. Oprócz tego uczył się angielskiego. Mając lat czternaście opanował ten język tak doskonale, że nauczyciele bali się wprost udzielać nauki w jego klasie. Bez ustanku wykazywali przed chłopcem swe braki. I ze zdumieniem przypatrywali się, jak zamiast bawić się ze swymi rówieśnikami, młody chłopiec wykonywał podczas przerw na dziedzińcu szkolnym wolne ćwiczenia, aby wzmocnić swe ciało. To dziecko wydawało im się trochę niesamowite. Nie znano jeszcze wówczas psychoanalizy, gdyż z pewnością zorientowano by się, że nie tylko wybitne uzdolnienie wyróżniało Henryka Bartha od innych jego kolegów, lecz że działały tu także inne przyczyny. Chciał błyszczeć nie przed nauczycielami i w szkole, lecz raczej wymóc szacunek na matce i zyskać jej uznanie. On sam nie uświadamiał sobie tego, a matka niewątpliwie go kochała. Obie jego siostry dojrzewały w promieniach miłości macierzyńskiej, a on, jedyny syn wielkiego kupca Jana Krzysztofa Henryka Bartha w Hamburgu, mógłby, gdyby tylko był trochę bardziej gruboskórny, rozwijać się równie swobodnie. Ale Bóg dał młodemu chłopcu delikatną i wrażliwą duszę. Czuł już wcześnie, że matka żarliwie podziwia męża. Ojciec, rodem z Turyngii, sierota i biedny jak mysz kościelna, doszedł własną pracą do poważnego stanowiska w społeczeństwie. Zdobył majątek, był człowiekiem wielkiej prawości i uczciwości, a stare rodziny hamburskie uważały go za jednego ze swoich. Syn odczuwał niejasno, że dzieło ojca zasługuje w istocie na podziw. Ale on sam, chłopak, dziecko, chciałby także, aby go zauważono, aby go podziwiano. Ojca widuje rzadko, gdyż siedzi on od wczesnego ranka do późnego wieczora w kantorze firmy. Ale matkę miał przez cały dzień, była ośrodkiem jego życia. Ona, nie ojciec, jest miernikiem wartości jego dziecinnego życia i już wcześnie obudziło się w nim podświadome pragnienie, aby zmierzyć się z ojcem- rywalem i zdobyć podziw matki. Henryk Barth był każdego roku prymusem w szkole. Ale to mu nie wystarczało. Musi dokonać czegoś nadzwyczajnego, by matka go mogła podziwiać, tak jak podziwiała ojca. Matka Henryka Bartha naturalnie nic o tym nie wiedziała. Urodzona w Hanowerze, uznawała stanowisko i szacunek społeczeństwa za obowiązujące wartości, była dumna z tego, że człowiek, którego pokochała, doszedł własnymi siłami do majątku i poważania. Byłaby przerażona, gdyby wiedziała, że syn czuje się upośledzony, że usiłuje rozpaczliwie być bohaterskim, dojrzałym i wyższym ponad innych. Nigdy nie ponosiła go fantazja, jak nieraz młodych ludzi, nie fanfaronował, nie okazywał chorobliwej ambicji. Toteż matka nie rozumiała zupełnie, dlaczego syn jej uchodził za dziwaka, za chłopca posępnego i upartego. Że był inny niż jego rówieśnicy, to nie ulegało wątpliwości. Zamiast wstąpić po maturze do firmy ojca, zapisał się na uniwersytet w Berlinie, Zamiast być kupcem, dążył do wiedzy i uczoności. Zamiast studiować to, co w tej romantycznej epoce było modne, języki indogermańskie, historię sztuki i filozofię, zabrał się do archeologii i geografii. Studiowanie tych młodych dziedzin wiedzy było czymś niecodziennym. Ale on musiał przecież dokonać czegoś nadzwyczajnego! Za wielkie zamiary, choć na razie nie uświadomione, trzeba jednakże płacić. Henryk Barth nie miał dzieciństwa - młody słuchacz pierwszych semestrów nie wiedział, co to młodość. Mając dwadzieścia dwa lata, 20 marca 1843 roku, napisał do rodziców taki niesamowicie dalekowzroczny, jasnowidzący list: „Nieskończona to, głęboka i cicha przyjemność widzieć, jak z dnia na dzień, z godziny na godzinę wnika się coraz głębiej, coraz żywiej i jaśniej w naukę. Co prawda, może ona przerodzić się w wybujały egoizm, w lekceważenie wszystkiego, co zachodzi poza własnym umysłem. Gdy człowiek zaznaje tak wielkiej przyjemności we własnych myślach, nabiera zarazem umiejętności obywania się bez ludzi, prawie pogardzania nimi... Chodzi mi tylko o moje wewnętrzne doskonalenie, o moją wewnętrzną sprawność; chcę tym sposobem stać się w miarę możności pożytecznym dla ludzi; pragnąłbym przy tym zyskać uznanie i trochę sławy..." Dla ojca, nauczycieli i przyjaciół było z góry pewne, że ten człowiek skupiony w sobie, przekonany o swej wartości i reagujący gwałtownie na wszelki sprzeciw, nie nadaje się do objęcia pracy nauczyciela domowego. Taki był wówczas zwyczaj, zresztą wcale niezły. Dzisiaj młodych, przeważnie jeszcze niedojrzałych pedagogów, pcha się od razu po złożeniu egzaminów do szkół. Przed stu laty pozostawiano ich jako guwernerów przez kilka lat w kręgu domowym, w którym byli zarazem nauczycielami i uczniami. Henryk Barth nie był do tego stworzony. Ojciec dostrzegł to z (pewną troską. Ale że miał pieniądze, pomyślał, że młody człowiek może dojrzeć także poza granicami ojczyzny, na szerokim, ruchliwym świecie. Na początku roku 1845 pozwolił synowi po promocji i uzyskaniu tytułu „doktora filozofii i magistra sztuk" na odbycie dalekiej podróży do Afryki północnej. 31 stycznia 1845 roku Henryk Barth wyjechał z Hamburga. Przez Londyn, Paryż i Madryt, idąc nieraz piechotą z tornistrem na plecach, mając wśród wielkiego bagażu olbrzymią czerwoną skrzynię z aparatem dagerotypowym, przybył latem tegoż roku do Tangeru. Wzdłuż południowego wybrzeża Morza Śródziemnego odbył podróż do Egiptu, a stamtąd przez Palestynę, Syrię, Konstantynopol i Ateny powrócił do ojczyzny, W końcu grudnia 1847 roku, po trzyletniej nieobecności, był znów w domu - z kulą karabinową w udzie jako pamiątką po potyczce ze zbójeckimi nomadami w pustyni afrykańskiej, z bogatym zasobem doświadczeń i pedantycznie prowadzoną książką wydatków, której ostatnie saldo wykazywało 14 000 talarów. Henryk Barth habilitował się w Berlinie i w roku 1849 rozpoczął działalność profesorską na uniwersytecie wykładami o formacjach gruntowych Afryki północnej. Ale nie miał powodzenia. Studenci mieli tej politycznie tak niespokojnej wiosny i tego lata ważniejsze troski. Poza tym Barth nie był bynajmniej dobrym mówcą, i tak słabo obsadzona sala wykładowa opustoszała zupełnie już po pierwszych dwóch czy trzech wykładach. Barth musiał przerwać wykłady z powodu braku słuchaczy. Podobny los spotkał w początkach kariery profesorskiej wielu innych docentów, nawet takich, których sale wykładowe wkrótce potem nie mogły pomieścić chętnych słuchaczy - studentów i profesorów. Nauczanie nie jest rzeczą łatwą i nikt nie rodzi się mistrzem. Barth powinien był o tym wiedzieć i nie przejmować się zbytnio swym niepowodzeniem. Ale kto żąda od siebie stale rzeczy nadzwyczajnych, ten nie uznaje racji rozumowych. Zawód jest dla takiego człowieka ciosem śmiertelnym. Henryk Barth byłby to wziął bardzo tragicznie, gdyby w tym samym właśnie czasie nie był poznał kobiety, którą pokochał. Nie wiemy, kim była ani jak się nazywała. Nie zachował się żaden list z jej ręki, pukiel włosów ani medalion z jej podobizną. Ale to pewne, że dziwny człowiek, sięgający stałe do gwiazd, niezwykle ją pociągał. Być gwiazdą jego życia - dla jakiej kobiety nie byłoby to pokusą? I było zapewne pokusą do chwili, w której odczuła, że oprócz niej świeci jeszcze inne słońce centralne - matka - i że ów człowiek, zdolny i gotów do rzeczy nadzwyczajnych, chce nawet swą miłością i wyborem kobiety wzbudzić podziw matki, wymóc na niej uznanie i zwrócić na siebie jej uwagę. Widocznie zbyt wiele od niej wymagał. Gdy 5 października 1849 roku wrócił wieczorem do swego mieszkania, znalazł na biurku kwadratowy bilecik, którego woń, barwę i pismo znał od kilku miesięcy lepiej niż siebie samego. Serce zabiło gwałtownie, gdy głowa i mózg przesłały mu krótkie „nie", które zawierał mały bilecik. Wzrok Bartha zaszedł mgłą i upłynęła długa chwila, zanim zauważył, że na biurku leży jeszcze drugi list. Poznał pismo swego szanownego kolegi, przyjaciela i nauczyciela, piękny charakter pisma geografa Karola Rittera. A w tym oficjalnym piśmie znajdowała się wiadomość, że Henryk Barth został przedstawiony na stanowisko towarzysza podróży Jamesa Richardsona i uczestnika jego drugiej wyprawy do Afryki. List profesora Rittera nie pozostawiał żadnej wątpliwości, że rząd angielski, który finansuje podróż Richardsona do Bomu, na zachód od jeziora Czad, wezwie Henryka Bartha do wzięcia w niej udziału. Barth był niezwykle poruszony tą nowiną. Nagle, niby wizja, stanął mu przed oczyma pewien obraz: przed czterema laty w Tunisie stary Murzyn-niewolnik przepowiedział mu z ręki: „Jeśli taka będzie wola boska, wybierzesz się w drogę i odwiedzisz Kano!" Kano, główne miasto Afryki północnej, leży na południowy zachód od jeziora Czad, tam, dokąd ma wyruszyć James Richardson. Barth zapomina o liściku ukochanej. Zdał sobie sprawę, że wzywa go przeznaczenie. Wyrusza w podróż nie dlatego, że ma złamane serce. Wziąłby udział w wyprawie, nawet gdyby ów bilecik zawierał słowo „tak". Była to dla niego nadzwyczajna szansa, a Henryk Barth natychmiast i bez namysłu gotów jest pójść za głosem przeznaczenia. 8 Dziwny czar bije od Afryki. Kto go raz poczuł, kto poznał Czarny Ląd w jego dzikiej piękności i pierwotnej potędze, kto w bezmiarach pustyni przeżył przelatującą z szumem burzę piaskową, kto słyszał, jak w samotnych nocach wznosi się ku niebu pieśń dziewiczego lasu, ów wielotysięczny chór nieokiełznanej, nigdy nie pokonanej natury, kto na lodowcach wysokich gór Afryki oglądał na własne oczy przecudną grę kolorów zachodzącego słońca - tego Afryka już nie wypuści, ten zapadł na „gorączkę Afryki". Mungo Park poświęcił swój zawód i bezpieczną mieszczańską egzystencję, by jeszcze raz móc wyruszyć do Afryki. Ofiarą magii Czarnego Lądu padli Hornemann i Renś Caillie, gdy byli jeszcze na wpół dziećmi. Po powrocie ze swej pierwszej wyprawy Hugh Clapperton wsiadł natychmiast na najszybszy statek, by udać się znowu w podróż karawaną. Livingstone znikł w 1841 roku w głębi Afryki. Dopiero w piętnaście lat później, w 1856 roku, zjawił się na krótki pobyt w Anglii, aby następnie całe dalsze swe życie poświęcić badaniu Czarnego Lądu, Barth, uznany dawno za zmarłego i uczczony uroczystymi nekrologami, zaginął na pięć lat w Afryce. Gustaw Nachtigal, po długoletnich podróżach, zapomniawszy prawie europejskiego języka, wynurzył się w 1874 roku niespodziewanie z puszczy afrykańskiej, gdy w Europie uważano go już za bezpowrotnie zaginionego i pogodzono się z tym. Henry Morton Stanley wyrzekł się wielce obiecującej kariery głównego reportażysty „New York Herald", gdyż zawładnęła nim Afryka. Wyruszywszy, aby szukać Livingstone'a, został wkrótce tak samo zaczarowany jak dawny misjonarz. Wszystkie myśli i starania obrócił na ukończenie dzieła, które zapoczątkował Livingstone. Najwyraźniej może uwidocznił się ten wpływ w dziwnej przemianie, jaka zaszła w Henryku Barcie. I jego kusiła ciągle myśl o powrocie do Afryki, tak iż wiele lat później napisze: „Przyzwyczaiłem się do pustyni i jej niezmierzonych obszarów i straciłem zmysł dla dławiących człowieka drobiazgów"; jednakże działanie tego czaru przejawiło się głównie w tym, że z chwilą gdy postawił nogę na Czarnym Lądzie, stał się zupełnie innym człowiekiem. Dopiero tutaj indywidualność jego rozwinęła się w pełni. Odpadły wszelkie zahamowania, wszelkie kompleksy, uczucie rzekomej niższości. Jego miękka, wrażliwa dusza nie potrzebowała już pancerza ochronnego ani kompensacji. Wyniosły, posępny, niepobłażliwy dziwak, którego w Europie wszystko raziło, okazał się w obcowaniu z Murzynami i Arabami dobrotliwym, pełnym ojcowskiej miłości filantropem. Nazywano go ,,Abd-el-kerim", sługą łaskawego Boga, i jeszcze pięćdziesiąt lat później ludzie w Timbuktu radzili angielskiemu porucznikowi i podróżnikowi Hourstowi, aby podawał się za syna „Abd-el-kerima". U dzikich Beduinów Sahary nie było lepszego listu żelaznego. Barth, jak gdyby odnalazł dopiero w pustyni drugą połowę swej duszy - stał się stanowczy, zrównoważony, pogodzony z sobą. Gdy po śmierci Richardsona umarł w drodze także ostatni biały towarzysz podróży Bartha, geolog Adolf Overweg, i na Bartha spadła odpowiedzialność za wyprawę, wyznał on w jednym ze swych listów: „Zamiast uczucia przygnębienia po śmierci mego przyjaciela odczułem, że siły moje wzrosły w dwójnasób. Jest we mnie ogromna moc!" I z, niezłomną stanowczością realizował swe plany. W połowie grudnia 1849 roku Barth i przyrodnik niemiecki Adolf Overweg, którego rząd angielski powołał również do wzięcia udziału w wyprawie, przybyli do Afryki północnej, aby przygotować podróż i zestawić swą kafla, tj. karawanę. Przed nadejściem bagażu z Europy, m. in. przede wszystkim rozkładanej na cztery części małej łodzi, która później okaże się bardzo pożyteczna, obaj podróżnicy zajęli się załatwianiem koniecznych sprawunków. Nabyli 20 wielbłądów, muszle kauri, które w wielkiej części Afryki północnej były normalną monetą obiegową, towary na wymianę i podarunki, środki żywności, leki, namioty, bukłaki na wodę, broń i inny sprzęt. Wśród osobistego bagażu Bartha znajdowały się trzy książki: Nowy Testament, Koran i dzieło historyczne Herodota. Wiele lat później, po śmierci Bartha, znaleziono tę książkę w jego bibliotece. Wielki badacz napisał na pierwszej stronie pewną ręką: „Herodot, mój nieodłączny towarzysz, uwielbiany i bezcenny." W końcu marca 1850 roku Barth był gotów do podróży. W tym czasie przybył też James Richardson, dawny misjonarz angielski, który kilka lat wcześniej zbadał Saharę po oazy Ghat, 1000 km na południowy zachód od Trypolisu. Wyprawa ruszyła w drogę. Rozpoczęła się pod pomyślną gwiazdą. Już podczas swej pierwszej podróży Richardson nawiązał kontakty z wieloma szejkami arabskimi na pustyni. Poza tym sułtan Bornu, czarny władca królestwa położonego za Saharą, na zachód od jeziora Czad, starał się usilnie nawiązać łączność z Europą. Rok przedtem, na wiosnę, wysłał on swego ministra spraw zagranicznych, Murzyna--niewolnika, obładowanego podarunkami, aby w uroczystej karawanie przebył pustynię i dostał się do Trypolisu. Miał on polecenie udać się do królowej Anglii i nawiązać stosunki dyplomatyczne między Bornu a Wielką Brytanią. Gdy nagi czarny minister przybył do Trypolisu i złożył oficjalną wizytę tamtejszemu konsulowi angielskiemu, w konsulacie zapanowało wielkie zdziwienie i zakłopotanie. Co, na Boga, z nim począć? Na szczęście, wiosna była chłodna i deszczowa. Jego ekscelencja, pan minister spraw zagranicznych, drżał z zimna; konsul angielski wyjaśnił mu przez tłumaczy, że w Trypolisie jest właściwie ciepło w porównaniu z temperaturą panującą w Anglii i jego ekscelencja naraziłby się tam na pewną śmierć. Konsul radził mu zaniechać zamierzonej wizyty w Londynie. Niewolnik króla Bornu przyjął z zachwytem tę radę i niezwłocznie wrócił do domu. Cały Trypolis śmiał się z zakłopotania konsula angielskiego i tej niespodziewanej wizyty. Richardson, Barth i Overweg śmiali się, ale pojęli natychmiast, że to dla nich świetna gratka, gdyż w razie potrzeby będą mogli podać się za „ambasadorów" Anglii. 24 marca 1850 roku wyruszyli w doskonałym nastroju z Trypolisu. Pięć lat później Barth jako jedyny pozostały przy życiu powróci do miejsca, skąd rozpoczęto wyprawę. Pierwszym celem podróży było miasto Murzuk w Fezzanie. Z Trypolisu najkrótsza droga do Murzuku wynosi około 800 km. Ale do tej pory żadna karawana nie wybrała tej drogi. Prowadziła ona bowiem przez „Hamada-el-Hamra", wysoko położoną, monotonną, skalistą pustynię bez śladu życia i zupełnie bezwodną. Świadomość, że będą tam pierwszymi białymi, była dla nich niezwykle kusząca. Barth zdumiał się więc bardzo, gdy po czternastu dniach podróży napotkał w pewnym ued, tj. suchej dolinie rzeki, niewątpliwe ślady dawnej osady rzymskiej. „W wadi znajdowały się liczne ślady dawnej uprawy roli, a trochę dalej widoczne były inne resztki działalności rzymskiej. Wyraźne było, że przez tę pustynną, śródlądową okolicę prowadziła niegdyś rzymska droga pocztowa, a piękne kamienie milowe podawały odległości. Niestety, nie zachowały się na nich żadne inskrypcje." Barth miał wprawdzie w kieszeni Herodota, ale Pliniusza zostawił w domu. Tam mógłby przeczytać, że przed około dwoma tysiącami lat legiony rzymskie istotnie przebyły tę pustynię i że generał Cornelius Balbus, rodem z Kadyksu, dotarł w 20 roku przed Chr. do Garamy. Barth znajdzie później wielkie pola ruin i grobów także w Dżermie na północny wschód od Murzuku. Jest pewny, że tam leżała niegdyś Garama, „słynna stolica Garamantów", jak opowiada Pliniusz, co zresztą potwierdziły późniejsze badania. Gdyby Barth posiadał wówczas samolot, mógłby zobaczyć o wiele więcej. Wszędzie, jak tylko okiem sięgnąć, widziałby zarysy zasypanych piaskiem gajów, pól, studzien, miast i wsi, ślady bogatej cywilizacji i wysokiej kultury. Dla epoki Bartha pozostało to ukryte. Badacz nasz był pełen podziwu dla potężnego dzieła Rzymian, jeszcze większe zdumienie ogarnęło go jednak, gdy w drugiej połowie czerwca, na zachód od Murzuku i w połowie drogi do Ghat, przybył do ued Telissarhe i w nieznanej, bezludnej i spalonej od słońca pustyni górskiej odkrył prastare obrazy skalne. Przedstawiały one bydło przy wodopoju, bawoły, strusie i inne zwierzęta - nie było tam tylko wielbłądów. Barth zapisał z wielką bystrością w swym dzienniku: „Obraz ten - zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że przedstawiona na nim scena rozgrywa się u wodopoju w pobliżu wielkiej drogi wiodącej w głąb tego kontynentu - uzasadnia przypuszczenie, że w owych czasach bydło rogate było w tych okolicach nie tylko powszechnie znane, lecz że używano go nawet zamiast wielbłądów do przewożenia ciężarów. Daremnie bowiem szukalibyśmy na tych obrazach wielbłąda, owego obecnie jedynego i niezbędnego pośrednika między rzadko rozsianymi i przedzielonymi nagim obszarem pustynnym miejscami wypoczynku i zamieszkania ludzi; nie tylko tutaj, ale także na rysunkach, które zostały o wiele później wyryte na okolicznych skałach, nie ujrzymy codziennego towarzysza północnoafrykańskich koczowników czasów obecnych..." Przeminie sześćdziesiąt lat, zanim owe pomniki zamierzchłej przeszłości zostaną bliżej zbadane. Wówczas potwierdzi się to, co uderzyło już Bartha: ludzie, którzy tu niegdyś żyli, nie znali wielbłąda. Rozpozna się wyraźnie różne fazy rozwoju i stopnie kultury. W najstarszych czasach ukazują się na ścianach skalnych w długich szeregach, prawie jakby fryz, nadzwyczaj żywo narysowane kontury bydląt, strusi, żyraf, lwów i słoni, hipopotamów i nosorożców. Te tropikalne zwierzęta, potrzebujące do życia bujnej roślinności, jezior, rzek, bagien, rozległych sawann i wielkich lasów, są przedstawione tak naturalistycznie, anatomicznie dokładnie i zgodnie z życiem, że należący do młodszej epoki kamiennej artyści ludów myśliwskich, które tu niegdyś żyły, musieli mieć stale przed oczami odtworzone przez siebie zwierzęta. Na tych rysunkach, reliefach i rzeźbach pochodzących mniej więcej z trzeciego tysiąclecia przed Chr. późniejsze okresy kulturotwórcze wyryły w skałach, nie oglądając się na nic, własne obrazy. Z treści ich wynika, że sporządziły je ludy pasterskie. Widzimy na nich wprawdzie jeszcze liczne dzikie zwierzęta, ale bydło rogate wysuwa się już na plan pierwszy. Oddaje się je w wielkich stadach, tu i ówdzie pojawia się także koń, który przybył do Egiptu około 1700 roku przed Chr. z Azji, być może, z Hyksosami; hodowla jego szybko się potem rozpowszechnia. Hipopotamy i słonie zniknęły, widocznie urodzajny kraj, użyźniany dotąd obficie deszczem, zaczął już wysychać. W następnym okresie obrazy nosorożców i żyraf stają się coraz rzadsze, aż wreszcie zanikają. Powoli ustępuje też bydło rogate, na plan pierwszy wysuwają się podobizny konia, wkrótce potem ujrzeć można zaprzężone w konie rydwany wojenne i wojowników potrząsających dzidami. Jest to około 500 rok przed Chr., a więc epoka, gdy powstało tu państwo Garamantów. Coraz silniejsze wysychanie gruntu spowodowało zanik wielkich pastwisk nadających się do hodowli bydła, po pasterzach nastąpili konni koczownicy. Wreszcie nikną także konie, wyschnięta ziemia rodzi jedynie skąpą, drzewiastą trawę, z której wyżyć może tylko wielbłąd. Wtedy ukazują się na ścianach skalnych wprowadzone chyba przez Arabów, poprzestające na byle czym „okręty pustyni". Dzieje się to w pierwszych wiekach naszej ery. Afryka północna, bogaty, obfitujący w wodę kraj, zamieniła się w pustynię. Kartagińscy Punijczycy, zaciekli wrogowie Rzymu, nie znali jeszcze wielbłąda: przybyli przez Morze Śródziemne i do Europy ze słoniami. W Azji Mniejszej natomiast pożyteczny, choć brzydki wielbłąd znany był już od zamierzchłych czasów. Semicka nazwa gamal przeszła jako słowo zapożyczone do wielu języków europejskich. Gdy Rzymianie podczas swych wypraw wojennych przemierzyli wzdłuż i wszerz Bliski Wschód, zapoznali się oczywiście również z wielbłądem. Ale żaden z ich generałów, intendentów sztabowych i oficerów zaopatrzenia nie wpadł na pomysł wprowadzenia go w Afryce północnej. Libijska prowincja imperium rzymskiego była jeszcze wówczas dobrze nawodnionym, urodzajnym krajem. A gdy w końcu IV wieku po Chr. trzeba sobie było łamać głowę, jak opanować zamienioną tymczasem w pustynię północ Afryki i jakich środków technicznych użyć, było już za późno. Rzym uległ młodym ludom europejskiej Północy, a w Afryce arabscy jeźdźcy na wielbłądach obejmują stopniowo panowanie nad rzeką Niger. Nie dokonało się to z dnia na dzień. Jeszcze przez wiele wieków koń utrzymywał się jako wierzchowiec i zwierzę pociągowe obok sprowadzonego z Azji wielbłąda, tak jak dzisiaj wielbłąd utrzymuje się obok samochodu. Podobnie jak wprowadzenie samochodów przed dwudziestu pięciu laty wywołało głębokie zmiany na wszystkich pustyniach świata - zmiany na korzyść właścicieli nowego środka transportowego - tak w swoim czasie wielbłąd stał się czynnikiem potężnego przewrotu. Zaczął się on od rewolucji w komunikacji. Ale nieco później, jak zawsze, gdy człowiek uzyskuje nowe możliwości techniczne, rozrosła się ona w rewolucję polityczną, ale skończyła się katastrofą. Z początku rozbójniczy Berberowie nadmorscy nie przekraczali gór Atlasu. Były one naturalną przeszkodą w realizacji ich dewizy: „Ja i mój brat przeciwko naszemu bratankowi. Ja i mój bratanek przeciwko obcym!" Ale skoro tylko poznali nie znanego im dotąd wielbłąda, zaczęli rozszerzać swe wyprawy wojenne na południe, w głąb niezmierzonych stepów ciągnących się po drugiej stronie Atlasu. Berberowie nie odznaczali się zbytnią łagodnością. Czarni chłopi, osiadli nad każdym bajorkiem, każdą studnią i w każdej oazie, zaczęli uchodzić coraz liczniej na południe. Studnie zasypywał piasek, urządzenia nawadniające niszczały, a oazy, w których koczownicy wycięli drzewa, zmieniały się w step. Aby to lepiej zrozumieć, trzeba sobie uzmysłowić, że jeden litr wody na sekundę wystarcza, ażeby nawodnić dwa do trzech hektarów ziemi i zmienić jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej bezpłodną pustynię w urodzajny kraj. Tą ilością wody można napoić 16 000 owiec, każda dobra studnia jest więc nie tylko majątkiem, ale także zwycięstwem nad jałowością stepu. Albowiem nie jest on, by użyć tego wyrażenia, konstytucjonalnie bezpłodny. Tylko jedna dziewiąta część Sahary nie będzie mogła nigdy wydać plonów. Już dzisiaj dzięki sztucznemu nawodnieniu prawie dwa miliony kilometrów kwadratowych - obszar równy Niemcom, Francji, Hiszpanii i Włochom razem wziętym - rodzi zboże i paszę. Wraz z napływem uchodzących przed Berberami chłopów murzyńskich w południowym rejonie dawał się odczuwać coraz dotkliwiej brak ziemi uprawnej, wskutek czego karczowano coraz więcej lasów. Las zatrzymujący wilgoć cofał się, step wżerał się jak rak w urodzajną okolicę i to, co na północy zaczęła przemoc i nierozwaga, kontynuował na południu brak ziemi uprawnej i głód. Rok w rok pustynia posuwała się o kilometr dalej na południe i dopiero gdy sole gruntowe wyszły na powierzchnię, chłop stanął bezsilny i zrozpaczony przed nieodwracalną katastrofą. Barth o tym nie wiedział. Nie miał nawet dość czasu, aby zająć się bliżej dziwnymi obrazami w ued Telissarhe. Już Hornemann pisał z pustyni egipskiej o prastarych skamieniałych pniach drzew i rozległych ławicach skamieniałych muszli. A więc w Afryce panował niegdyś klimat o wiele wilgotniejszy. Trudno było jednak wyobrazić sobie, że bezludne obecnie pustynie zupełnie inaczej wyglądały przed wcale nie tak dawnym czasem. Toteż Barth ze zdumieniem oglądał obrazy, świat naukowy ze zdumieniem dowiedział się po jego powrocie o tych odkryciach, a my, ludzie dzisiejsi, stoimy także pełni zdumienia i wzruszenia przed wybitnymi dziełami sztuki, które od tego czasu wydobyto na światło dzienne. Zapasy wody, którymi wyprawa rozporządzała, nie były zbyt wielkie, trzeba się było śpieszyć. Karawana wyruszała w drogę codziennie rano o godzinie siódmej, gdy panował jeszcze poranny chłód. Maszerowano do południa z przeciętną szybkością czterech kilometrów na godzinę, przebywając dziennie 40 do 50 km, po czym Hatita i Utaeti, dwaj przewodnicy arabscy, rozkładali obóz. Kafla podróżowała na sposób arabski. Każdy wielbłąd szedł oddzielnie zbaczając na prawo i lewo od drogi, aby tu i ówdzie poskubać jakieś źdźbła trawy lub marny krzaczek. Niełatwo było wieczorem zebrać wszystkie zwierzęta. Barth ciągle się na to zżymał i w miarę możności używał wierzchowców. Mimo to opisuje dokładnie technikę podróżowania na „okrętach pustyni". Już przed Barthem wielu europejskich badaczy i podróżników siedziało na wielbłądach, kołysało się na ich grzbietach i walczyło z zawrotami głowy, jakie wywołuje u nowicjusza jazda na wysokości trzech metrów nad ziemią i zamaszysty chód wielbłąda. Ale tak szczegółowego opisu nikt jeszcze nie podał. Czytelnicy europejscy dowiedzieli się, że są dwa rodzaje wielbłądów - jednogarbny dromader, tj. wielbłąd wyścigowy, zwany mehari, i dwugarbny, większy i ciężej zbudowany wielbłąd juczny. Zdumiewająca jest wstrzemięźliwość wielbłądów. Ich pokarm składa się przeważnie z drzewiastych źdźbeł i trawy. Słoń potrzebuje do każdego posiłku około 15 litrów wody, które wlewa do pyska po pięć litrów kolejnymi ruchami trąby, wielbłąd zaś może obyć się bez wody przez osiem dni bez uszczerbku dla swego zdrowia. Rekord na Saharze wynosi, jak wiadomo, siedemnaście dni marszu bez pojenia, a podczas budowy linii telegraficznej przez pustynię australijską wielbłądy, którymi się tam posługiwano, obchodziły się podobno trzydzieści cztery dni bez wody - co prawda, w porze zimowej. Wielbłądy juczne dźwigają około 150 kg, wyścigowe zaś tylko jeźdźca i jego bagaż. Tuaregowie, którym to mianem obejmuje się wojowniczych, fanatycznych Beduinów Sahary środkowej, mogą bez trudu dogonić każdą karawanę. Podróżują całkiem inaczej niż one. Wielbłądy przywiązuje się do siebie, tak że powstaje długi, równo postępujący szereg, który porusza się ze zdumiewającą szybkością, przebywając przeciętnie po 100 km dziennie. Barth wiedział o tym. Zdawał sobie sprawę, że mimo przyjaznych stosunków nawiązanych przez Richardsona, możliwa jest napaść, toteż uzbrojony w dwururkę i rewolwer był wszędzie - przed karawaną, za nią i obok niej. Odczytywał kompas, dokonywał pobieżnych szkiców terenu, robił krótkie notatki. Wieczorem, po odbytym marszu, utrwalał w dzienniku spostrzeżenia poczynione w ciągu dnia. Mohammed, wierny służący, który towarzyszył mu od r. 1851 do 1855, rozbijał tymczasem namiot, sporządzał ze skrzyń i desek stół, zapalał światło. Młody podróżnik pracował niestrudzenie nad mapą trasy karawanowej z Trypolisu na południe. Czasami trzeba było maszerować nocą, a w niepewnych okolicach odbywać także marsze pośpieszne, trwające 24 do 30 godzin. W dzień po jednym z takich gwałtownych marszów śmierć wyciągnęła po raz pierwszy pazury po Henryka Bartha. Z dala od drogi, po której posuwa się karawana, wyłaniają się z piasku ruiny górskie, przypominające blanki murów. Wyglądają jak zamki Graala, jak szczątki dawnych grodów i pałaców. W Barcie budzi się ciekawość badacza i wbrew radom przewodników wybiera się na zbadanie tych dziwnie ukształtowanych skał. Overweg idzie w pewnej odległości za nim zabezpieczając go. Krajowcy wzbraniają się towarzyszyć białemu badaczowi. Znają ten „gród duchów", wiedzą, że krążą tam dżenuny - złe upiory. Niech zwariowane giaury same nadstawiają głowy. Zrazu wycieczka przebiega pomyślnie. Barth zabrał z sobą mały bukłak z wodą i kilka daktyli. Nagle głęboki parów przecina gładką jak stół pustynię. Barth schodzi z trudem po bardzo stromej ścianie, po wielogodzinnej wspinaczce pokonał przeciwległy stok i staje u stóp „grodu duchów". Nie ma tam jednak żadnego śladu budowli, żadnych inskrypcji ani obrazów. Słońce, wiatr i pogoda wyrzeźbiły w kamieniu dziwne kształty przypominające wieże i blanki. W drodze powrotnej zaskakuje Bartha noc, a gdy następnego ranka wschodzi słońce, badacz przekonywa się, że stracił kierunek i zabłądził. Nigdzie śladu karawany i Overwega. Zapas wody wyczerpał się. Suche daktyle tkwią w ustach jak kamienie. Drugi dzień przemija bez dźwięku, w śmiertelnej ciszy. Po południu Barth upada z pragnienia. Rozcina nożem żyłę i z szaleńczą chciwością pije własną krew. Zapada zmrok, zaraz nadejdzie noc, znikła wszelka nadzieja odnalezienia karawany. „Nagle doszedł do moich uszu głos wielbłąda - najdźwięczniejszy ton, jaki w życiu słyszałem! Uniosłem się trochę z ziemi i ujrzałem jednego z naszych ludzi przejeżdżającego w pewnej odległości ode mnie i rozglądającego się bacznie na wszystkie strony. Zauważył ślady moich stóp na piasku, a ponieważ zgubił je na kamienistym gruncie, wypatrywał trwożnie, w jakim kierunku się zwróciłem. Otworzyłem wyschnięte usta, za- wołałem słabym głosem: «Aman, aman, wody, wody», i z zachwytem usłyszałem uspokajającą odpowiedź: «lwua, iwua.» Po chwili Arab siedział już przy mnie, zmył i opryskał mi wodą głowę, podczas gdy ja mechanicznie powtarzałem: «El hamdu lillahi, el hamdu lillahi, niech będzie pochwalony Allach.» Dopiero gdy mój zbawca w ten sposób mnie odświeżył, dał mi się napić wody. Miałem wysuszone podniebienie i tak wysoką gorączkę, że woda wydała mi się gorzka jak piołun. Arab podniósł mnie na wielbłąda i pojechał ku namiotom. Z początku mówiłem tylko mało i bardzo niewyraźnie. Przez pierwsze trzy dni, póki nie wróciły mi siły, nie mogłem też prawie nic jeść." W początku maja 1850 roku karawana przybyła szczęśliwie i bez przeszkód do Murzuku, a 18 lipca, cztery miesiące po wyjeździe z Trypolisu, trzej biali osiągnęli drugi cel swej podróży - miasto- oazę Ghat. Richard-son, który był już raz w Ghat, próbował pozyskać dla siebie szejków Beduinów tuaregskich. Próby te spełzły jednak na niczym i gdy kilka dni później karawana wyruszyła w drogę, aby dotrzeć do wznoszących się na wysokości 1700 m gór Air, biali podróżnicy uświadomili sobie, że teraz należy poważnie liczyć się z możliwością napaści. Pustynia na południe od Ghat, nie tknięta stopą białego człowieka, była o wiele mniej znana niż dla nas obecnie Antarktyda! Dziś prowadzi tamtędy autostrada, przy której wybudowano hotele i stacje benzynowe, wykopano głębokie studnie, a potomkowie Tuaregów, którzy na swych szybkich mehari byli jeszcze przed sześćdziesięciu laty panami i postrachem tego olbrzymiego obszaru, napełniają samochody benzyną i wodą, czyszczą świece i sprawdzają stan oliwy. Ci młodzi Tuaregowie są śmiałymi kierowcami, pustynię znają jak własną kieszeń. Toteż niemałe zdumienie ogarnia turystę, gdy między naciśnięciem na gaz a włączeniem biegu słyszy ich ostrzeżenie w gardłowej francuszczyźnie: „Attentian, m'sieurl Proszę uważać! Niech się pan nie utopi!" Choć przestroga ta może się wydać dziwna, liczba lekkomyślnych turystów, którzy utonęli w głębi Sahary, jest rzeczywiście pokaźna. Zwłaszcza góry Air pochłonęły dość dużo ofiar. We wrześniu i październiku, gdy nadciągające z zachodu chmury rozbijają się o masyw górski, spadają olbrzymie ilości deszczu, a liczne wąwozy i wyschnięte doliny zmieniają się w oka mgnieniu w głębokie rwące potoki górskie, które unoszą wszystko, co im stanie na drodze. Barth i jego towarzysze przebyli ten obszar szczęśliwie, na krótko przed nastaniem pory deszczowej. Po różnych niebezpiecznych przygodach udało im się dojść z Tuaregami do porozumienia, jechali na ogół bez przeszkód i mogli poświęcić więcej uwagi przyrodzie. Gdy nastały deszcze, ujrzeli ze zdziwieniem, jak pod ożywczym wpływem wilgoci jałowa pustynia pokrywa się nagle trawą, jak zakwita i gra wszystkimi kolorami tęczy. Osłupiali, stają wobec tego cudu przyrody, a zdumienie to pobrzmiewa jeszcze wyraźnie w ich dziennikach podróży. W górach Air Barth otrzymał wiadomość, która go niezwykle zainteresowała. Niedaleko od trasy podróży leży w sercu pustyni wielkie miasto Agades, o wiele piękniejsze i bogatsze niż Timbuktu. Trzysta lat temu pisał już o nim Leo Africanus, ale zapomniano o tym. Dziś dojeżdżają do Agades regularnie autobusy SATT, (Societś Algerienne des Transports Tropicaux), jest tam lotnisko, są hotele i inne wielkie budowle, cieniste parki i gaje palmowe. Wówczas jednak nikt prawie nie słyszał o Agades. Nasz żądny wiedzy badacz natychmiast postanawia wybrać się tam z wycieczką. Wszyscy mu odradzają, nawet Tuaregowie, ale Barth nie daje się przekonać i choć środki jego są prawie na wyczerpaniu, nakłania kilku poganiaczy i tragarzy, aby mu towarzyszyli. Wbrew oczekiwaniom podróż okazuje się bardzo przyjemna i kończy się szczęśliwie. Kilka dni po rozstaniu się z główną karawaną, we środę, 5 października 1850 roku, Barth przybywa ze swą małą kafla do Agades. Miasto leży w znacznej części w gruzach. Widać, że było niegdyś o wiele ludniejsze i miało większe znaczenie, teraz jednak jest już tylko cieniem dawnej wielkości. Mimo to jest dla Bartha wielkim przeżyciem, gdyż w sercu pustyni napotyka miejscowość, która niegdyś musiała liczyć ponad 50 000 mieszkańców. Barth pragnął się dowiedzieć, jak Agades powstało i kto w swoim czasie wpadł na absurdalną myśl założenia wielkiego miasta w pustynnej okolicy, zdanej całkowicie na dowóz z zewnątrz. Z zebranych stopniowo wiadomości okazuje się, że Agades założyli i wybudowali Berberowie z Trypolisu południowego. Rozsądni i nie przebierający w środkach, zdołali w początkach XV wieku zawładnąć złożami soli znajdującymi się po obu stronach gór Air, stając się tym samym panami Afryki północnej. Soli jest tam bowiem mało i aż po Sudan wszyscy muszą ją kupować u Berberów - za złoto, kość słoniową, niewolników itp. Wkrótce jednak Berberowie przekonali się, że ze swych pierwotnych siedzib w Afryce północnej, a więc z Tuatu, Ghadames i Audżili, nie mogą skutecznie kontrolować coraz silniej rosnącego handlu solą. Właściciele monopolu solnego postanawiają około r. 1460 założyć miasto Agades jako gród warowny, położony pośrodku między dwoma wielkimi złożami soli, w pobliżu prastarych szlaków karawanowych. Miasto, wyposażone niegdyś w wysokie mury, baszty, kasztele i forty, siedziba różnych mahometańskich uczelni i słynnych bibliotek, zamieszkałe przez 50 000 ludzi - było przez około sto lat wielkim handlowym punktem przeładunkowym, do którego z Sudanu napływało złoto i skąd rokrocznie ekspediowano sól na grzbietach dziesiątków tysięcy wielbłądów. Ale i w Afryce handel idzie za flagą. Potęga Berberów zanika, Timbuktu wysuwa się na pierwszy plan, Agades zaczyna chylić się ku upadkowi. Wielkie domy handlowe opuszczają miasto, centrale zmieniają się w filie, potem likwiduje się także filie jako nieproduktywne i zbyt kosztowne, aż wreszcie pozostaje tylko patyna ruin, historyczna reminiscencja. Barth pisze: „Agades przedstawia widok miasta opuszczonego. Wszędzie spotyka się ślady minionej świetności. Nawet w śródmieściu domy są przeważnie w ruinach, a z tak licznych niegdyś meczetów zachowało się zaledwie kilka. Dookoła placu targowego siedzą na walących się murach wygłodniałe sępy i czyhają na chwilę, kiedy będą mogły rzucić się na jakieś resztki." Kto wiedzie beznadziejne życie wśród zapadających się ruin i wie, ze prędzej czy później będzie sam musiał wywędrować z ojczystego miasta, tak pięknego niegdyś, wielkiego i kipiącego życiem, ten próbuje zazwyczaj wychylić kielich rozkoszy do dna. A przynajmniej nie troszczy się zbytnio o purytańską surowość obyczajów. Nam, współczesnym, którym bomby atomowe i inna broń B czy C z nowoczesnego abecadła śmierci mogą już jutro sprawić koniec o wiele straszliwszy, ten stan ducha jest aż nadto dobrze znany. Barth, pochodzący ze świata osadzonego na solidnych podstawach, a przy tym hamburczyk, nie miał zrozumienia dla swobodniejszych obyczajów. 23 października 1850 r., gdy sułtan Agadesu opuścił miasto udając się na polowanie, zapisuje z oburzeniem: „Dziś rano miałem jaskrawy przykład rozwiązłości obyczajów panujących w Agades. Pięć czy sześć dziewcząt i kobiet przyszło do naszego domu, aby złożyć mi wizytę. Z wielką prostotą zaprosiły mnie, abym się nimi nacieszył, ponieważ teraz, gdy sułtan wyjechał, nie ma potrzeby wstrzemięźliwości. Dwie spośród nich były wcale ładne i dobrze zbudowane, z czarnymi, długimi warkoczami, niezbyt otyłe, o żywych oczach, jasnych twarzach i miłych rysach. Te panny czy panie posunęły się jednak nieco za daleko w swej swawoli. Jestem głęboko przekonany, że Europejczyk, który chce podróżować po tych krajach bezpiecznie i zdobyć poważanie, musi zachować szczególną ostrożność i powściągliwość wobec osób pici odmiennej. Te rozpustne, choć wcale nie odrażające istoty nie zachwiały mnie w mym przeświadczeniu." Nie wszyscy Europejczycy podróżujący po Afryce okazali taką wstrzemięźliwość. Nie należy bynajmniej do rzadkości, że europejscy kupcy, łowcy grubego zwierza, badacze czy turyści - jak na przykład niemiecki książę Puekler-Muskau, który przywiózł z sobą do Europy brunatną niewolnicę - wchodzili w bliższe związki z krajowymi kobietami. „Afryka robi człowieka czarnym" - oto wytłumaczenie tego rodzaju związków, które często doprowadzały do ciężkich konfliktów. Poruszone tu zagadnienie jest oczywiście znacznie bardziej złożone, z czego zresztą Barth zdawał sobie dobrze sprawę: „Dla Europejczyka podróżującego po tych krajach byłoby bez wątpienia lepiej, gdyby mógł zabrać z sobą towarzyszkę, zarówno ze względu na własną wygodę, jak i szacunek, jakiego zażywałby u tubylców. W prostocie ducha nie mogą oni zrozumieć, jak człowiek może żyć bez towarzystwa kobiety. Zachodni Tuaregowie, rasowi i wolni, nie mieli mi nic do zarzucenia prócz tego, że żyję jako kawaler i bez towarzystwa kobiety." Tak się złożyło, że Barth przybył do Agades właśnie w chwili, gdy nowy sułtan obejmował panowanie i miała się odbyć uroczysta intronizacja. Niemiec wręczył brązowemu potentatowi elegancki burnus jako podarunek od królowej Anglii. Kilka dni później stwierdził ku swemu zadowoleniu, że na odświętną ceremonię sułtan przybrał właśnie ten strój. Ale nie tylko on to zauważył. Na uroczystość przybyli wszyscy szejkowie z bliższej i dalszej okolicy; z szybkością wiatru rozeszła się wieść, że wspaniały strój koronacyjny jest darem białego chrześcijanina. Przysporzyło to Barthowi wiele sympatii i gdy wkrótce potem wyruszył, aby połączyć się z główną karawaną, ,,Abd-el-kerim" był wszędzie dobrze znaną i poważaną osobistością. W końcu października połączył się z Richardsonem i Overwegiem, którzy zatrzymali się na odpoczynek w oazie Tintellust w górach Air. Zaopatrzony w listy polecające sułtana Agadesu, pewny swych wpływów i powodzenia, Barth nalega, aby natychmiast ruszyć w dalszą drogę. Ale jego towarzysze podróży postanowili czekać do początku grudnia; wtedy bowiem ma nadejść z kotliny Bilma wielka karawana z solą, zmierzająca do Sudanu. Szef ekspedycji chce się do niej przyłączyć. Ta zwłoka nie jest po myśli Bartha i prawdopodobnie od tego zaczęły się niesnaski między nim a Richardsonem, które w kilka tygodni później skłoniły Bartha do kontynuowania podróży na własną rękę. Oczekiwana karawana przybywa rzeczywiście w grudniu do Tintellust. Kafla trzech białych przyłącza się do niej i powoli jadą wszyscy dalej na południe. Po przejściu przez pustynię wyprawa przybyła 6 stycznia do urodzajnych okolic Sudanu. Ukazują się pierwsze pola uprawne i łany zboża. Zamożne wsie murzyńskie tulą się do dolin. Kraj jest bogaty. Barth tak pisze w dzienniku podróży z piątku, 10 stycznia 1851 roku, uzasadniając swe postanowienie chwilowego rozstania się z Richardsonem: „Przybyliśmy w okolice, gdzie można podróżować pojedynczo. Z powodu złego stanu naszych finansów Overweg i ja musieliśmy rozstać się z Richardsonem. Każdy z nas chciał spróbować, czego potrafi dokonać sam i nie zwracając na siebie uwagi do czasu, aż prześlą nam z ojczyzny dalsze środki." Mimo to jest dziwne, że uczestnicy wyprawy rozeszli się. Barth i Overweg mieli zapewne ważkie powody opuszczając Richardsona, którego stan zdrowia nie był zadowalający i który też w dwa miesiące później zmarł z wyczerpania. Nie wiemy, jakie to były powody. Po Richardsonie także Overweg umarł z wyczerpania, a jedyne źródło stanowi dziennik podróży Bartha. Tajemnica kryjąca te wydarzenia pozostanie chyba na zawsze nie wyjaśniona. W sobotę, 11 stycznia 1851 r., Barth wyruszył na południe, aby dotrzeć do wielkiego miasta murzyńskiego Kano, które dzisiaj należy do Nigerii Brytyjskiej i jest ważnym węzłem kolejowym i samochodowym. Barth umówił się z Richardsonem i Overwegiem, że spotkają się około 1 kwietnia 1851 roku w stolicy królestwa Bornu, Kuka, położonej na zachód od jeziora Czad. Odległość była bardzo duża i Barth musiał się śpieszyć, aby z powodu wycieczki do Kano nie spóźnić się na spotkanie. Ale podróż do Kano przeszła nadspodziewanie gładko, w niespełna trzy tygodnie Barth przebył 600 kilometrów. 1 lutego 1851 roku wjeżdża do Kano, „afrykańskiego Londynu". Jest prawdopodobnie pierwszym białym, któremu się to udało, ale chyba nie pierwszym człowiekiem świata zachodniego. Albowiem już trzysta lat wcześniej pisał Leo Afrieanus: „Kraj Kano leży około 500 mil na wschód od rzeki Niger. Jego mieszkańcy żyją przeważnie po wsiach i osadach jako hodowcy bydła i rolnicy. Jest tam wiele zboża, ryżu i bawełny, albowiem góry są bardzo lesiste i posiadają liczne źródła. Stolica Kano otoczona jest silnymi murami, domy są zbudowane z białego kamienia, ludność zamożna i wysoko cywilizowana." Brunatni towarzysze podróży Bartha, zwłaszcza zaś jego służący Mohammed, radują się na myśl o przyjemnościach czekających ich w świetnej metropolii Sudanu. Barth jest również pogodny i wzruszony. W tych dniach mija rok od chwili, gdy wyruszył na wyprawę. Słyszał często, że Kano jest najlepszym punktem wyjściowym do dalszej podróży w głąb Afryki środkowej. Teraz osiągnął ten cel. Czy będzie mógł jechać dalej? Na razie zależy to przede wszystkim od środków pieniężnych. Posiada wprawdzie jeszcze 500 000 muszel kauri, ale przy wjeździe do Kano musi zapłacić 112 000 muszel za cło, należności manipulacyjne itd., musi wręczyć kosztowne podarunki serkiemu, tj. namiestnikowi Kano, i jego pierwszemu ministrowi, galadimie. A nie może okazać się małostkowy. Serki otrzymuje elegancki czarny burnus wartości 60 000 muszli, czerwoną czapkę, biały szal, wielką sztuką muślinu, dwie buteleczki olejku różanego, funt goździków korzennych, funt kadzidła, brzytwę, nożyczki, scyzoryk i wielkie zwierciadło. Galadima dostaje podobny asortyment upominków. Obydwaj czarni mężowie stanu są z nich, na szczęście, bardzo zadowoleni. Barth może bez przeszkód rozejrzeć się w Kano. Są tam sklepy z wszelkiego rodzaju krajowymi i zagranicznymi towarami, kryte stoiska, w których wystawieni są na sprzedaż niewolnicy obojga płci i każdego wieku, dalej farbiarnie, kuźnie i inne zakłady rzemieślnicze, przez plac targowy przejeżdżają wielcy panowie, otuleni w jedwabie i inne świetne szaty, a tuż obok stoją trędowaci, ślepcy, żebracy i dziewczęta lekkich obyczajów. Z obcych stron przybywają karawany, chłopi uprawiają leżące za miastem grunty, a grupki włóczykijów i obiboków przeciągają się leniwie w ciepłym słońcu wczesnego dnia. 50 000 ludzi żyje w Kano, prawie milion ludzi w prowincji, której stolicą jest Kano. Mieszkańcy trudnią się głównie wyrobem pięknych tkanin bawełnianych, które stąd rozchodzą się na całą Afrykę północną. Głównym ośrodkiem handlu tkaninami bawełnianymi jest Timbuktu, położone około 1600 km na północo-zachód. Ale bandy rozbójników grasujące na tej trasie są tak niebezpieczne, że przewoźnicy bawełny z Kano wolą nałożyć 4000 km drogi jadąc przez daleko na północ położoną oazę Tuat i najbardziej odludne części pustyni, gdyż jadąc uczęszczanymi szlakami karawan mogą dotrzeć jako tako bezpiecznie na miejsce przeznaczenia. W Kano czas nie odgrywa wielkiej roli, na bawełnie dobrze się zarabia, a koszty utrzymania są niskie. Toteż Barthowi, który wyjechał z Europy w czasie rozpoczynającej się depresji gospodarczej lat pięćdziesiątych, wydaje się, że Kano jest jednym z najbardziej pozazdroszczenia godnych krajów świata: „Jeśli zważymy, że te rękodzieła nie są tu wykonywane w olbrzymich fabrykach, jak w Europie, i że nie spychają one człowieka na najniższy stopień drabiny społecznej, ale każda rodzina przyczynia się do rozkwitu gospodarki, nie poświęcając swego życia prywatnego, to dojdziemy do wniosku, że Kano jest jednym z najszczęśliwszych krajów świata." To miasto murzyńskie, prawie nie znane w Europie, jest w każdym razie bardzo zasobne w kapitały. Sprowadza perkal z Manchesteru, jedwab i cukier z Francji, czerwone sukno z Włoch i Saksonii, perły szklane z Wenecji, jedwab, papier do pakowania, lustra, igły i galanterię z Norymbergi, ostrza do mieczów z Solingen i brzytwy ze Styrii. Zdaniem Bartha handel ten można by jeszcze wzmóc, jeżeliby się udało zbadać bliżej dolny Niger i jego dopływ - Benue oraz użyć ich jako dróg handlowych do Sudanu. 9 W końcu marca Barth udaje się w dalszą podróż do Kuki. Z trzema wielbłądami i jednym koniem, w towarzystwie swego służącego Mohammeda Barth opuszcza czarną metropolię. Wie, że na wszystkich drogach czatują zbójcy, każdej chwili grozi napaść. Ale obawy okazały się płonne. W drodze czeka Bartha radosna niespodzianka. W głębi pustyni spotyka Araba jadącego z Trypolisu; Arab ma dla niego pocztę. W jednym z listów znajdują się dwa talary hiszpańskie. Odpowiada to około 5000 muszli i przedstawia w tej części pustyni majątek. W odległości kilku dni drogi od Kuki, gdzie ma się spotkać z pozostałymi dwoma uczestnikami wyprawy, Barth dowiaduje się, że Richardson umarł. Jest bardzo przejęty i zrazu nie może w to uwierzyć. W chwili gdy się rozstawali, Richardson cierpiał z powodu nagłej zmiany klimatu, po czystym górskim powietrzu Airu nie mógł przywyknąć do parnej wilgoci Sudanu. Ale właściwie nie był chory. Wiadomość o śmierci Richardsona nie może być prawdziwa. Ale tubylcy powtarzają z uporem, że Richardson umarł. Leży o kilka wiosek dalej, pochowany pod wielkim sykomorem. Barth udaje się tam natychmiast, późnym wieczorem jest na miejscu i teraz nie może już wątpić. Głęboko wstrząśnięty, notuje w dzienniku: „Zdarzenie to wywarło w całej okolicy wielkie wrażenie. Pan Richardson przybył wieczorem 28 lutego w nie najlepszym stanie zdrowia i zmarł następnego ranka. Była głęboka noc, gdy wróciłem do namiotu, pełen myśli o własnym losie. Dziękowałem Opatrzności za doskonałe zdrowie, którym się cieszyłem pomimo wielu przebytych trudów." Nawał zajęć nie pozwala Barthowi oddawać się długo ponurym myślom. Znajduje się tuż pod Kuka, jutro w południe będzie na miejscu. Dość nerwowo zapisuje w dzienniku podróży: „Będzie to ważny dzień, rozstrzygający o dalszym kierunku mej działalności w tych okolicach. Dotrę wreszcie do stolicy króla, do którego zostaliśmy wysłani, co więcej, który jest właściwym celem wyprawy. Wszystko zależy od jego przychylności - powodzenie lub fiasko dalszej podróży. A w jakim stanie zbliżam się do niego! Bez jakichkolwiek środków, bez pełnomocnictw, z ubogą świtą!" Dopiero następnego ranka, na krótko przed audiencją u Omara, szejka i króla Bomu, Barth dokonywa obliczenia i widzi, jak źle stoją jego finanse. Z rozmaitych pożyczek, które zaciągnął w trakcie podróży, ma zobowiązania w wysokości 5 milionów kauri (muszel). Do tego należy dodać zaległy żołd, o który po śmierci Richardsona dopominają się jego służący, tragarze i poganiacze wielbłądów; wynosi on 750 000 kauri. Poza tym musi wręczyć królowi Omarowi kosztowny podarunek. Na pokrycie tych pozycji dysponuje tylko owymi dwoma talarami hiszpańskimi, które ostatnio otrzymał w jednym z listów. Każdego innego ta beznadziejna sytuacja wprawiłaby w rozpacz. Barth potrzebuje widocznie takich trudności, aby móc w pełni rozwinąć swą indywidualność, aby być całkiem sobą. Dumny i nieprzystępny, udaje, że jest ambasadorem królowej Anglii, i w najbardziej szarmancki sposób przekonuje zarówno Omara, jak i jego wezyra. Zachowuje się tak, jak gdyby trzymał w ręku cztery asy, i bluff udaje się. Król i wezyr przyjmują uprzejmie obdartego i pozbawionego środków cudzoziemca i zapewniają mu zupełną swobodę ruchów w Bomu. Pierwszym celem Bartha jest dotarcie do jeziora Czad. Prawdopodobnie pięćdziesiąt lat przedtem stał już Hornemann nad brzegiem tego jeziora. Nie jest to jednak pewne. Możliwe też, że przed około trzydziestu laty, w 1822 roku, trzej Anglicy - Denham, Oudney i Clapperton - widzieli tę olbrzymią powierzchnię wody. Nikt jednak nie zbadał jeszcze jeziora położonego w sercu pustyni i rozciągającego się na przestrzeni 55 000 km2. To zadanie czeka jego, Bartha. Dobrze, że mają składaną łódź. Poleci Overwegowi, ażeby opłynął jezioro. W końcu kwietnia 1851 roku Barth wyrusza nad jezioro Czad jako gość króla Omara, odprowadzany przez osoby z jego dworu. Będąc doświadczonym geografem, stwierdza niebawem, że obecny rozmiar jeziora jest tylko skromną pozostałością olbrzymiej powierzchni, jaką ten zbiornik słodkowodny zajmował jeszcze w czasach historycznych, i to nie tak dawno temu, że nie miał on natomiast nigdy połączenia z morzem. Niejasne pogłoski, które ciągle dochodziły z Afryki środkowej do krajów zachodnich, a według których w głębi lądu afrykańskiego znajdować się miał ocean słodkiej wody zasilający wszystkie rzeki Czarnego Lądu, nie są więc wyssane z palca. Ale i tutaj wysychanie ziemi zamieniło już znaczne części jeziora w ląd. Z trudem udaje się Barthowi dotrzeć przez olbrzymie bagna nadbrzeżne do jeziora. Gdy w niewiele lat później niemiecki podróżnik Vogel przybył nad jezioro Czad, mógł dostrzec wodę już tylko za pomocą lornety polowej. A dzisiaj z owego potężnego morza słodkowodnego pozostało jeszcze kilka niewielkich kałuż, ciągną się tam niezmierzone cuchnące bagna, zarośnięte trzciną i sitowiem, miejsce wylęgu miliardów moskitów. Jak fantasmagoria brzmi więc podany przez Henryka Bartha opis jeziora Czad: „Zaraz po wschodzie słońca siedziałem już w siodle, aby udać się nad wielkie śródafrykańskie jezioro, główny cel naszej podróży, o którym sądziłem, że znajduje się już niedaleko. Szybko przejechaliśmy przez trawiastą równinę, gdzie oko na próżno szukało przedmiotu, na którym by mogło spocząć. Wreszcie dotarliśmy do płytkiego bagna, które, to rozszerzając się, to znów zwężając, ukazywało bardzo nieregularne kontury, tak że dalsze posuwanie się było bardzo utrudnione. Daremnie usiłowaliśmy przez długi czas wydostać się z tego bagna, a ja również na próżno wytężałem wzrok, aby dojrzeć w oddali wodę. Zdecydowałem się powrócić do Ngorno i poszukać przewodnika znającego okolicę. Jakże inny widok przedstawiały tereny, przez które przechodziliśmy teraz, aniżeli podczas mej drugiej tam bytności w zimie 1854/55! Podczas gdy dzisiaj znaleźliśmy tylko ślady mokrego żywiołu, to owej zimy pół Ngorno leżało pod wodą. Dokoła Ngorno powstało głębokie jezioro, rozlane na przestrzeni wielu mil, a niezmierzone obszary urodzajnej ziemi leżały pod wodą. To właśnie jest wielką osobliwością jeziora Czad! Z powodu zmieniającego się co miesiąc dopływu i bardzo silnego parowania w suchej porze roku brzegi jego tak się zmieniają, że niepodobna ustalić ich z kartograficzną dokładnością." Następnego dnia Barth dostaje przewodników, którzy spełniają jego życzenie i prowadzą go nad jezioro. Choć poznaje tylko zatokę jeziora Czad, oszołomiony jest widokiem tak olbrzymiej powierzchni słodkiej wody. Po wielu tygodniach podróży przez piaski i niezmierzone obszary pustynne, gdzie nieraz groziła śmierć z pragnienia, Barth zachwyca się pięknością rozległego jeziora. Po tym, co przeżył, okolica rozkwitająca dzięki wodzie wydaje mu się prawdziwym rajem. Niezliczone roje komarów dręczą straszliwie podróżników; całe stada krokodyli i hipopotamów leżą w gęstym sitowiu u brzegów. Brzegi te są tak bagniste, że lada niezręczny ruch konia, a jeździec i wierzchowiec mogą zapaść się w śliskiej toni. Wydaje się to jednak niczym wobec morza słodkiej wody. Przeraźliwy strach przed śmiercią z pragnienia nie został chyba nigdzie wnikliwiej przedstawiony niż między wierszami entuzjastycznego opowiadania Bartha o tej niezmierzonej ilości wody do picia. Ale i tutaj Barth nie zatrzymuje się dłużej. Oczarowała go nieskończona dal afrykańskiego krajobrazu, wyrywa się ku nie zbadanym krainom, rozciągającym się na południe od jeziora Czad, w dzisiejszym Kamerunie północnym. Czeka tylko na przybycie Overwega, któremu porucza opłynięcie jeziora i kartograficzne ujęcie jego brzegów. Potem rusza na południe, ku górom Mandara, których grzbiety, dochodzące do 2000 m wysokości, tworzą dział wód między dopływami rzek Niger i Benue a dopływami jeziora Czad. Dzisiaj mógłby tę podróż odbyć samolotem i byłby w kilka godzin na miejscu - przez week-end niejako - mógłby też pojechać samochodem autostradą prowadzącą do Cotonou nad zatoką Benin; jest to obecnie w suchej porze roku bardzo interesująca kilkudniowa wycieczka. Ale o samolocie i samochodzie nikomu się jeszcze nie śniło, toteż upłynęło sześć tygodni, zanim Barth po wyjeździe z Bornu, 18 czerwca 1851 roku, stanął u brzegów Benue. Już jako młody człowiek życzył sobie gorąco dotrzeć kiedyś do tej potężnej, majestatycznej rzeki, którą uważa za jedną z głównych bram wiodących do wnętrza Afryki. Teraz, kiedy życzenie jego się spełniło, „przejęty niemym zachwytem" obejmuje wzrokiem rozległą, bogatą krainę i siada przy zaimprowizowanym biurku, aby napisać obszerne sprawozdanie dla rządu angielskiego. Trzy lata później, gdy w głębi dziewiczych lasów Nigerii zdecyduje się na powrót i będzie chciał przedrzeć się do Trypolisu, angielski parowiec z napadem śrubowym „Plejadę" rzuci kotwicę niedaleko miejsca, w którym badacz nasz obozował. Prując pieniste fale, „Plejadę" popłynie według wskazówek zawartych w sprawozdaniach Bartha w górę rzek Niger i Benue aż pod granitowe ściany gór Mandara. Z wielkim wzruszeniem i przejęciem przyjmie Barth po swym powrocie do świata cywilizowanego wiadomość o tym czynie. Po rozwiązaniu problemu rzeki Benue Barth pozostał jeszcze, aczkolwiek niechętnie, pewien czas w Kuce. W górach Mandara spotkał bowiem uczonego, bywałego w świecie Araba i dowiedział się od niego o krainach nad jeziorem Niasa, daleko na wschodzie Afryki, o niebotycznych ziejących ogniem górach, które mimo iż leżą na równiku, są wiecznie pokryte lodem i śniegiem. Arab opowiedział mu też o potężnej rzece Kongo, która z tego obfitującego w wodę obszaru płynie przez cały kontynent na południowy zachód, przez dziewicze lasy i stepy. Bartha kusi niezmiernie wyprawa na wschód. Ale nie ma pieniędzy, aby się zaopatrzyć na tak daleką podróż. Zostawszy po śmierci Richardsona faktycznym kierownikiem wyprawy, wysyła do Londynu długie sprawozdanie. Wskazuje, że według pierwotnego planu wyprawa winna była - posuwając się na wschód od jeziora Czad - przejść przez całą szerokość Czarnego Lądu i dotrzeć do Zanzibaru. Ale rząd angielski ma inne plany. W 1852 roku poleca Barthowi, ażeby zbadał środkowy bieg Nigru i udał się do Timbuktu. Równocześnie mianuje go oficjalnie następcą Richardsona i wyposaża w poważne środki finansowe, pochodzące w równych częściach od subskrybentów angielskich i niemieckich. Teraz skończył się niedostatek. Barth może wyrównać swe zobowiązania i na koniec sprawić swym przyjaciołom w Bornu podarunki, godne przedstawiciela królowej. Nagle spada na niego ciężki cios - Overweg umiera. Wyczerpany trudami podróży przez bagniste obszary jeziora Czad, nie ma już dość odporności, aby zwalczyć febrę, na którą zapadł. 27 września 1852 roku po straszliwej malignie zamknął oczy na wieki. „Tak umarł mój jedyny przyjaciel i towarzysz, w trzydziestym roku życia, w kwiecie młodości! Nie było mu dane zakończyć podróż. Znalazł chwalebną śmierć w służbie nauki. Jest godne uwagi, że sam oznaczył miejsce, gdzie chce być pochowany, na skraju jeziora, które opłynął zapewniając nieśmiertelną sławę swemu nazwisku. W przeczuciu zbliżającej się śmierci ogarnięty został nieprzepartą tęsknotą za tym miejscem, gdzie zmarł, tuż przy łodzi, w której odbył swą podróż. Mieszkańcy wsi znali go dobrze i opłakiwali szczerze jego śmierć. Będą zapewne jeszcze długo pamiętali tabiba, jak go nazywali." Barth był głęboko wstrząśnięty. Znienawidził miasto Kukę, które przypominało mu ciągle zmarłego przyjaciela, i postanowił jak najszybciej wyruszyć do Timbuktu. Pustynne to miasto nie było już wówczas nie znane. Ale od czasu, gdy dotarli tam Laing i Caillie, upłynęło dwadzieścia pięć lat, przy tym bawili tam bardzo krótko. Barth właściwie pierwszy zbadał dokładnie Timbuktu, ośrodek handlowy nad Nigrem. On też położył ostateczny kres romantycznym iluzjom o Timbuktu, które mimo opisów Cailliego utrzymywały się jeszcze na Zachodzie. Barth zdawał sobie sprawę, że podróż będzie niebezpieczna. Nie na próżno karawany handlowe omijały obszary, przez które miał przejść. Grasowali tam zbójcy, handlarze niewolników urządzali nagonki na zwierzynę ludzką, a poszczególne ludy i plemiona prowadziły z sobą ustawiczną wojnę. Było wielkim ryzykiem ważyć się z małą i źle uzbrojoną karawaną wyruszyć w tak niespokojną okolicę. Mimo to Barth nie zmienił w niczym swego dotychczasowego sposobu podróżowania. Z siedmiu towarzyszami, wśród których znajdował się także jego wierny Mohammed, na czterech koniach i czterech wielbłądach opuścił 25 listopada 1852 roku Kukę. Będzie potrzebował dziesięciu miesięcy na przebycie drogi, którą teraz można przelecieć w ciągu pięciu, sześciu godzin lub przejechać samochodem w niespełna tydzień - co prawda, tylko w suchej porze roku. Chociaż bowiem droga Zinder-Niamej-Gao-Timbuktu została tak zbudowana, aby mogła służyć w każdą pogodę, pewne jej odcinki są w porze deszczowej nie do przebycia. Barth jechał nie autem, lecz konno. Był pewien, że odbędzie szczęśliwie nową safari. Poza tym wszyscy wiedzieli, że jeśli zajdzie potrzeba, zrobi użytek z broni. Mimo to nie zaniedbał żadnych środków ostrożności. Pod datą 27 listopada 1852 roku zapisuje w swym dzienniku: „Bezpieczeństwo podróżnego zależy w tych stronach w wielkiej mierze od zachowania należytej czujności, zwłaszcza w nocy. Pewnego razu obszedłem o północy obóz, aby się przekonać o czujności moich ludzi. Udało mi się wszystkim moim ludziom zabrać niepostrzeżenie broń, co, gdy się przebudzili, wywołało wielkie poruszenie i uciechę. Dałem im w ten sposób dobrą nauczkę, żeby w przyszłości byli czujniejsi." Przeszedłszy przez równiny Bornu, Barth przybył w marcu 1853 roku do Sokoto, stolicy Fulby. Na zachód od miasta rozciągała się wówczas na mapie wielka biała plama. Żaden biały człowiek nie dotarł jeszcze do tych okolic. Wyprawa przeszła długim łukiem przez nieznany kraj i 21 czerwca stanęła pod Sai, ważnym węzłem komunikacyjnym i miejscem przeprawy przez „wielką rzeką Dżoliba", jak Murzyni Afryki zachodniej nazywają Niger. Karawana Bartha wywołała w kraju większą sensację, niż to było wskazane. Aby mniej wpadać w oczy, badacz podawał się odtąd za szerija, tj. świętego, uczonego człowieka, i udawał, że wiezie dla szejka Timbuktu nabożne stare księgi ze Wschodu. Ta maskarada odniosła pożądany skutek. Ludność okoliczna brała Bartha nieraz nawet za samego Mesjasza, mehedi. W połowie sierpnia Barth notuje w dzienniku: „Kiedy pozostawiłem za sobą Sai, krajowcy pytali mnie nieraz w czasie podróży, kiedy zjawi się mehedi, tj. Mesjasz. Albowiem tutaj oczekuje się żarliwie drugiego powrotu Mesjasza, wybawiciela od wszelkiej nędzy doczesnej, która okolice te w tak znacznej mierze nawiedza; zwłaszcza biedni rolnicy patrzyli na mnie wielkimi oczyma jak na mędrca przybywającego ze Wschodu." Jako szerif, święty człowiek, Arab i uczony, Barth wkroczył wreszcie 7 września 1853 roku do Timbuktu. Oglądał je z wielką ciekawością. Miasto otoczone wałem ziemnym tworzyło wielki trójkąt o 5-6 km obwodu. Składało się z około tysiąca przeważnie jednopiętrowych domów, zbudowanych w większości z gliny. Tu i ówdzie widać było także większe budynki, ale z świetności, którą legenda osnuła Timbuktu, nie pozostało ani śladu. Liczyło ono tylko trzy meczety. Po pełnym życia, ruchliwym Kano Timbuktu wydało mu się szare i beznadziejne. Caillie miał zupełną słuszność. „Fantastyczne i rzeczywiście niepojęte opisy", krążące w Europie o „królowej pustyni", są bez wyjątku nieprawdziwe. Barth nie miał jednak zbyt wiele czasu na obserwację. Agenci bogatych kupców dowiedzieli się bardzo rychło z Kuki i Kano, że rzekomy święty występował tam jako chrześcijanin i wysłannik królowej Anglii. Gdy nadto wyszło na jaw, że na placach targowych i ulicach Barth wypytuje się o rodzaj i ceny towarów, o drogi komunikacyjne, złoża soli i studnie, zrodziło się podejrzenie, że jest szpiegiem. A Timbuktu było na szpiegów szczególnie uczulone. Miasto nie jest bardzo stare. Założone pierwotnie przez Tuaregów, zbójców i koczowników pustyni, którzy tu składali swe łupy strzeżone przez niewolnicę Tin boktu, „kobietę z wielkim pępkiem", znajdowało się w owym czasie we władaniu kilkudziesięciu poważnych rodzin. Czuwały one zazdrośnie nad tym, aby żadna z nich nie osiągnęła większej władzy niż inne. W tych warunkach tajemniczy cudzoziemiec „Abd-el-kerim" musiał wydać się bardzo podejrzany. Barth nie przeczuwał zrazu nic złego, ale po kilku dniach, chory na febrę i wyczerpany trudami podróży, uświadamia sobie, że wplątano go w sieć intryg. Kilka razy życie jego wisiało na włosku i być może tylko dlatego uniknął losu Lainga, iż pewnego dnia urządził w obecności szejka miasta, El-Bakeya, ćwiczenia w strzelaniu sześciostrzałowym rewolwerem. „Zapewniło mi to w ogromnej mierze bezpieczeństwo. Ludzie byli przekonani, że zawsze noszę broń przy sobie i mogę strzelać tak często, jak mi się podoba." Nowa broń, którą Barth zademonstrował, był to sześciostrzałowy colt. Jej wynalazca, amerykański mechanik Samuel Colt, skonstruował ją wprawdzie już przed około dwudziestu laty, ale dopiero w 1847 roku, podczas wojny meksykańskiej, mógł rozpocząć produkcję rewolweru na wielką skalę. Odtąd broń tę wyrywano mu wprost z rąk. Muszkiet ładowany przez lufę, którego używali farmerzy i traperzy w Ameryce Północnej, przewyższał wprawdzie pod względem swego zasięgu strzały indiańskie, ale ponowne ładowanie zabierało wiele czasu i było tak uciążliwe, że podczas walki w pojedynkę rzadko kiedy dochodziło do oddania drugiego strzału. Dopiero rewolwer Colta umożliwił zdobycie prerii zachodnich. Podobnie jak Indian, tak i Arabów olśniła potęga białego człowieka, który może oddać sześć kolejnych strzałów bez ładowania broni na nowo. Mimo to położenie Bartha było nadal krytyczne; podczas siedmiu miesięcy, które upłynęły od chwili jego wyjazdu, nie był nigdy pewny życia. 18 maja 1854 roku otrzymał wreszcie pozwolenie opuszczenia Timbuktu i wyruszenia w podróż powrotną. Szejk El-Bakey towarzyszył mu przez kilka tygodni, aż Barth dotarł do okolic już znanych, przez które przejeżdżał w drodze do Timbuktu. Krajowcy witali go bardzo serdecznie i opowiedzieli mu, że według krążących pogłosek uważają go w Europie za zmarłego. Gazety niemieckie ogłosiły już istotnie jego nekrolog. Barth dowiedział się również, że w drodze znajduje się ekspedycja, którą wysłano na jego poszukiwanie. Na jej czele stoi niejaki dr Vogel. Barth, pełen zadumy, kontynuował swą podróż. W końcu listopada 1854 roku przybył do dziewiczych lasów Bundi, nieco na zachód od Kuki. I tu stała się rzecz niewiarogodna - obaj badacze spotykają się przypadkowo. Następuje scena analogiczna do słynnego spotkania Stanleya i Livingstone'a. Przytoczymy opis tego spotkania według oryginalnego tekstu dziennika Bartha: ,,W towarzystwie mego wiernego służącego Mohammeda wyprzedziłem karawanę o ja- kieś trzy mile. Wtem spostrzegłem, że zbliża się do mnie jakiś osobnik o bardzo dziwnym wyglądzie. Był to młody człowiek o białej jak śnieg twarzy, której kolor po tylu latach wydał mi się wprost chorobliwy. Zauważyłem, że jeden z jego czarnych towarzyszy - był to mój dawny służący Madi - nagle podbiegł, zdumiony, do młodego człowieka i powiedział mu kilka słów. Na to biały - był to dr Vogel, wysłany na moje poszukiwanie - wspiął konia ostrogami i z najwyższym pośpiechem do mnie podjechał. Powitaliśmy się z konia bardzo poruszeni; żaden z nas nie przeczuwał nawet we śnie, że tu, w sercu dziewiczego lasu, moglibyśmy się spotkać. Było to niezwykle radosne wydarzenie. W niegościnnym lesie zeszliśmy z koni i usiedliśmy. Z troków wyjąłem małą torbę z zapasami i kazałem zaparzyć kawę. Było całkiem jak w domu. Od dwóch z górą lat nie słyszałem słowa po niemiecku ani w jakimkolwiek europejskim języku, było więc dla mnie nieskończoną rozkoszą móc znowu rozmawiać w języku ojczystym. Ale po krótkiej chwili rozmowa nasza zeszła na sprawy, które nie były dla mnie bynajmniej pocieszające. Ku memu przerażeniu dowiedziałem się od Vogla, że w Kuce nie ma dla mnie żadnych pieniędzy i że środki, które on sam przywiózł, już się wyczerpały. Ale wiadomość ta nie była tak nieprzyjemna jak inna, a mianowicie, że nie ma ani jednej butelki wina. Od trzech z górą lat byłem bez kropli jakiegokolwiek środka podniecającego poza kawą, a cierpiąc na częste ataki febry i czerwonkę, odczuwałem wprost nieodpartą potrzebę wzmacniającego i ożywczego wina, którego dobroczynne działanie poznałem nieraz w swej podróży. Po dwugodzinnej rozmowie musieliśmy się rozstać. Odnalazłszy mnie Vogel wrócił do powierzonych mu zadań, a ja musiałem się śpieszyć, aby dogonić swoich ludzi, którzy mnie tymczasem wy- przedzili." W początkach grudnia 1854 roku Barth przybył znów do Kuki, skąd przed dwudziestu czterema miesiącami wyruszył nad Niger. Król Omar przyjął go bardzo życzliwie, a Barth odwzajemnił się za okazaną gościnność, ofiarowując mieszkańcom stolicy na gwiazdkę czternaście sztuk bydła rogatego. W końcu grudnia przybył do Kuki także Vogel, który wykonał w okolicy drobniejsze prace badawcze. Między Barthem a dwudziestopięcioletnim Voglem, który pracował ostatnio w obserwatorium Bishopa w Londynie, zawiązała się serdeczna przyjaźń. Edward Vogel, urodzony w 1829 roku w Krefeld jako syn nauczyciela gimnazjalnego, studiował, podobnie jak Overweg, nauki przyrodnicze. Nie miał doświadczenia w podróżowaniu po Afryce i, tak samo jak Overweg, nie władał żadnym z krajowych języków. Pozostał z Barthem w Kuce tylko dwadzieścia dni, po czym wyruszył na południe. Byłby zapewne bardzo rad, gdyby podróż swą, która zaprowadzi go ostatecznie w nie znane jeszcze okolice na wschód od jeziora Czad, mógł odbyć w towarzystwie Bartha. Ale Barth był tak wyczerpany, że odmówił. Z wielką troską żegna wyjeżdżającego towarzysza i tak notuje w dzienniku: „Jeśli chodzi o widoki powodzenia jego podróży, to niepokoją mnie głównie dwie sprawy. Po pierwsze, brak doświadczenia; jest to naturalne u dwudziestopięcioletniego młodzieńca, który przybył dopiero co z Europy i nigdy jeszcze nie miał podobnego zadania, a po drugie, słabość jego żołądka. Sam widok potrawy mięsnej przyprawia go o chorobę, natychmiast ucieka." Wiele lat później, gdy wreszcie udało się rozwiązać zagadkę tajemniczego zniknięcia Edwarda Vogla w Afryce, wyszło na jaw, że ów wstręt do potraw mięsnych był jednym z głównych powodów jego śmierci: Vogel nie mógł także po drodze i przystosować się do sposobu życia i tubylców i zamiast mięsa jadał głównie jaja. W tamtych stronach uchodziło to za odrażające i piętnowało cudzoziemca jako niebezpiecznego szpiega, zwłaszcza że nie uszło niczyjej uwagi, iż Vogel wypytywał krajowców o wszystko i zaraz skrzętnie notował. Na rozkaz sułtana Wadai został podstępnie zamordowany, przypuszczalnie 8 lutego 1856 roku. Tak więc sprawdziły się złe przeczucia Bartha, a ponieważ w pewien czas później został także zamordowany Macguire, towarzysz Vogla, angielski pod oficer pionierów, przeto już czterech białych podczas wyprawy Richardsona-Bartha oddało swe życie za zbadanie Sahary i Sudanu. O drodze powrotnej Bartha do Trypolisu nie ma wiele do opowiedzenia. Tym razem jechał utartym szlakiem karawanowym prowadzącym z północno-wschodniego brzegu jeziora Czad przez kotlinę Bilma do Murzuku, między górzystym krajem Tibesti na wschodzie, a górami Air na zachodzie. Na długich odcinkach tej drogi, liczącej 2500 km, którą jeszcze dziś można przejechać tylko na wielbłądach, bardzo częste były rabunkowe napady Tuaregów. Niejeden podróżnik przed Barthem i wielu po nim przypłaciło tę drogę życiem. Ale Barth ufał swemu szczęściu. Z ostrożności jednak posuwał się w marszach pośpiesznych od wczesnego ranka do późnej nocy, zatrzymując się na odpoczynek zaledwie w upalnych godzinach południa. W końcu maja 1855 roku karawana dotarła po raz pierwszy do obszarów pustynnych, które wyglądają dokładnie tak, jak laik wyobraża sobie pustynię. Nawet Barth, który tej niejako „klasycznej" formy pustyni nie oglądał zbyt często, był pod jej wrażeniem: „Po przejściu marszem sześciu mil przybyliśmy nad otwarte morze piasku. Teraz miałem sposobność objąć wzrokiem jego niezmierzoną przestrzeń. Mimo swej jednostajności pustynia ma w sobie coś niewypowiedzianie potężnego i, zaiste, napawa człowieka głęboką świadomością jego własnej nicości." Drogę z Murzuku do Trypolisu, która niegdyś wydawała mu się tak długa, uważa teraz za niewielką wycieczkę; po dłuższym wypoczynku odbywa ją w ciągu tygodnia. 21 sierpnia 1855 roku, po 51/2 latach i po przebyciu 150 000 km, podróżnik nasz wrócił wreszcie do cywilizowanego świata. „Gdy zbliżaliśmy się do Trypolisu, który opuściłem przed 51/2 laty i który teraz wydał mi się bramą wiodącą do spokoju i bezpieczeństwa, serce moje wezbrało radością, a wrażenie, które po tak długiej podróży zrobiła na mnie bujna roślinność ogrodów miasta, było oszałamiające... Gdy przybyłem zdrów i cały nad brzeg morza, napełniła mnie taka wdzięczność do Boga, że pragnąłem zsiąść z konia i wznieść dziękczynną modlitwę do Wszechmogącego... Pojechałem dalej, wstrząśnięty do głębi duszy." 6 września 1855 roku Barth wylądował w Londynie. Został przyjęty przez szefa rządu Palmerstona, który kilka dni później zawiadamia go, że został mianowany przez królową kawalerem Orderu Łaźni. Trzy tygodnie potem Barth wyszedł na ląd w Hamburgu, gdzie oczekiwali go krewni. Zaledwie przybył do Europy, spuszcza znowu przyłbicę. Chroni się przed zgiełkiem uroczystości powitalnych w swoją szorstką skorupę i bardzo rychło uświadamia sobie, że nie potrafi nawiązać kontaktu z otaczającym go światem. Tęskni przy tym za odrobiną przyjaźni jak dziecko za pieszczotą matki. Ze wzruszeniem czytamy, jak ten nieugięty człowiek wyznaje w liście do jednego ze swych krewnych: „Jedynie towarzyszka życia - gdybym ją wybrał szczęśliwie - mogłaby przywieść moje życie do pełnego rozkwitu. Tęsknię całą duszą za serdecznym uczuciem i miłą wymianą myśli." Ale to życzenie, wypływające z najgłębszej istoty typu o „kompleksie matki", jakim był Barth, pozostało tak samo niespełnione, jak życzenie wielu innych ludzi jego pokroju. Barth zostaje odludkiem, coraz bardziej zacieśnia się wokół niego krąg samotności, a gdy w 1857 roku Berlińska Akademia Nauk rozważa, czy ma go wybrać na członka nadzwyczajnego (Barth był od roku 1855 członkiem- korespondentem tej instytucji), wówczas obok takich sław jak egiptolog Lepsius i historyk Mommsen, nawet jego dawny profesor uniwersytecki, archeolog Bóckh, głosuje przeciwko niemu. Tego ciosu Barth nie może przeboleć. Zostaje wprawdzie w 1863 roku profesorem nadzwyczajnym geografii na uniwersytecie berlińskim, ale jest to tylko powierzchowny plaster, który nie uleczy głębokiej rany. Bolesny uraz nie wypływa z zadraśniętej ambicji. Barth wie, że dokonał dzieła, które zasługuje na publiczne uznanie, i z pełną godności dumą zamyka pięciotomowy opis swej podróży słowami: „Pierwszy kierownik naszej wyprawy zmarł z trudów poniesionych podczas wykonywania powierzonych mu zadań. Nie poddałem się wówczas rozpaczy, lecz kontynuowałem podróż nie mając prawie żadnych środków i zbadałem rozległe i nie znane przedtem kraje. Gdy powierzono mi kierownictwo wyprawy, postanowiłem odbyć podróż na daleki zachód. Ten zamiar udał mi się ponad wszelkie oczekiwanie. Tak więc nie tylko wyrwałem z ciemnego ukrycia olbrzymi szmat ziemi od Kano do Timbuktu, który nawet kupcom arabskim był mniej znany niż jakakolwiek inna część Afryki, ale udało mi się ponadto nawiązać przyjazne stosunki z najpotężniejszymi naczelnikami plemion nad rzeką Niger aż po tajemnicze Timbuktu. Wszystko to, łącznie z zapłatą długów pozostawionych przez dawną wyprawę, wykonałem kosztem około 10 000 talarów." Barth umarł w Berlinie, 25 listopada 1865 roku, mając zaledwie czterdzieści cztery lata. Chroniczna choroba żołądka wzmogła się, a ponieważ w czasie swoich podróży zwykł był leczyć się sam, nie zasięgał porady lekarzy. Zresztą sztuka lekarska nie byłaby mu chyba wiele pomogła. Rudolf Virchow, który dokonał sekcji zwłok Bartha, stwierdził kilkakrotną perforację ścian żołądka, spowodowaną zaniedbanymi wrzodami. A przed stu laty medycyna nie znała jeszcze metod leczenia tej choroby. Tak skończyło się niezbyt szczęśliwe i pełne rozczarowań życie Henryka Bartha. Grób jego znajduje się w pobliżu dzisiejszego lotniska Tempelhof pod Berlinem. Choć starannie utrzymany, jest jednak zapomniany. Badaczowi potomność nie wije wieńców. A przecież Barth osiągnął podczas swych podróży wspaniałe wyniki, jakimi rzadko który badacz Afryki przed nim może się poszczycić. Dziewięćdziesięcioletni Aleksander Humboldt powiedział o nim, że otworzył „nowy świat". Barth przekazał Zachodowi zgodny z rzeczywistością obraz Afryki, a zwłaszcza Sudanu, od czasów jego podróży można było utworzyć sobie należyte wyobrażenie o współżyciu ludów arabskich i murzyńskich na Saharze, o ich historii, kulturze i językach. Jeżeli dzisiaj całkiem spokojnie wyruszamy w odwieczną samotność pustyni samochodami, kolejami i autobusami, prze- mierzającymi Saharę wzdłuż i wszerz, zawdzięczamy to w dużej mierze Barthowi, będącemu niewątpliwie jednym z badaczy-pionierów, którzy to umożliwili. 10 Młody lekarz wojskowy odjął z niepokojem chusteczkę od ust: podczas duszącego kaszlu zabarwiła się krwią. Młodzieniec wiedział dobrze, co to oznacza. Gruźlicą, phtysis, consumptio lub suchotami zwano tajemnicze cierpienie, na które umarł jego ojciec i dwaj bracia; zaczynało się ono od groźnego chudnięcia i wśród postępującego wycieńczenia i usychania organizmu rozszerzało się na wszystkie części ciała. Nieraz śmierć następowała dopiero po latach, czasami choroba atakowała tylko pewne części organizmu, np. płuca; wtedy dochodziło do kasłania krwią i krwioplucia, później do krwotoków, choroba przybierała charakter „galopujący", a pacjentowi pozostawało w najlepszym razie kilka tygodni życia. Lekarze byli bezsilni. Tu i ówdzie udawało się wprawdzie uratować jakiegoś pacjenta, nie wiedziano jednak, co mu służy, a co szkodzi. A gdy pojawiało się krwawienie z płuc, było już późno, bardzo późno... Lekarz wojskowy Gustaw Nachtigal liczył dwadzieścia osiem lat, gdy z końcem września 1862 roku uświadomił sobie, że jest bardzo chory. Przebywa ze swym garnizonem w Kolonii nad Renem, podoba mu się tam, kocha życie, wino i nadreńskie dziewczęta. Zła to rzecz wiedzieć, że się jest bardzo chorym. Gorsza jeszcze, gdy się jest lekarzem i można z niejaką dokładnością przepowiedzieć, jaki będzie dalszy przebieg choroby. Toteż młoda twarz lekarza pod marsowym hełmem była blada jak płótno, gdy w godzinę po ataku kaszlu zameldował się w galowym mundurze do raportu u swego przełożonego. Podczas recytowania swego wyroku śmierci patrzy bystro w oczy staremu lekarzowi sztabowemu, a gdy widzi, że źrenice tych oczu rozszerzyły się w nagłym przestrachu, a wzrok na mgnienie powiek stracił swą pewność, wie już, że doświadczony kolega myśli to samo co on: gdy już pokazuje się krew, to niewiele da się zrobić! Stary lekarz, któremu młody asystent złożył właśnie ten straszny meldunek, pochylił w milczeniu głowę. Jest przerażony i łzy cisną mu się do oczu. Straszne, że tu nie można pomóc! Francuzi, którzy już od trzydziestu lat umocnili się w Algierze, donoszą wprawdzie, że mają dobre doświadczenia z pacjentami skierowanymi na dłuższy pobyt w pustyni. Suche, gorące powietrze w jakiś niewytłumaczony sposób im służy. Ale nie jest to jeszcze nic pewnego. I podczas gdy szef odtwarza w pamięci, co ostatnio przeczytał w jednym z biuletynów Sorbony, przypomina sobie, że ma w Algierze krewnego, jakiegoś kuzyna, jednego z tych, z którymi w Europie, a cóż dopiero w Prusach, nie wiadomo, co począć, lekkoducha i nicponia. No, cóż, nie chce moralizować, na szerokim świecie tacy nicponie czasem wyrastają na dzielnych ludzi, w każdym razie powodzi mu się tam wcale dobrze. Do niego trzeba się teraz zwrócić. Zaraz do niego napisze, ażeby na razie przyjął do siebie tego biednego chłopca. Po kilku tygodniach nadchodzi odpowiedź, a z końcem 1862 roku były lekarz wojskowy Gustaw Nachtigal ląduje w Algierze. Nikt, nawet on sam, nie przeczuwa, że tym samym rozstrzygnęły się jego losy i że przeznaczeniem jego jest zostać badaczem Afryki. Nie posiada ani znajomości języków, ani zamiłowań geograficznych. A gdy w kilka lat później stanie nad brzegiem jeziora Czad, przypomni sobie mgliście, że kiedyś w gimnazjum, w ojczystym Stendal, małej miejscowości w Starej Marchii, była mowa o wielkim północnoafrykańskim jeziorze i że jego kontury można było obejrzeć na wielkiej szkolnej mapie ściennej. Ale to jest też wszystko, co Gustaw Nachtigal wie o Czarnym Lądzie. W pewien czas po przybyciu do Algieru Nachtigal osiedlił się w Tunisie. Stan jego zdrowia ulega cudownej poprawie, czuje się zupełnie wyleczony i zaczyna praktykować jako lekarz. Bardzo szybko wyrabia sobie doskonałą praktykę. Chasnadar, prezydent ministrów beja Tunisu, należy do jego pacjentów, a gdy Nachtigalowi udało się go wyleczyć, chasnadar mianuje go uroczyście lekarzem przybocznym. Zaufanie, jakim dygnitarz turecki darzy swego lekarza, jest tak wielkie, że w 1864 roku prosi haklma, ażeby towarzyszył armii tunezyjskiej w dwunastomiesięcznej wyprawie wojennej przeciwko zbójeckim hordom nomadów. W ciągu tego roku Afryka zdołała oczarować młodego badacza. Nachtigal zabrał się do nauki arabskiego, a gdy po pewnym czasie opanował ten język doskonale, z żarliwą gorliwością zaczął studiować nauki przyrodnicze. Zbadał gruntownie literaturę o Czarnym Lądzie, która za jego czasów urosła już do pokaźnych rozmiarów, i zapoznał się dokładnie z problemami badawczymi i teoriami naukowymi. Później nieraz żałował, że wykształcenie jego wykazuje luki i jest niewystarczające. Ale czego mu nie dostawało w fachowym wyszkoleniu, to nadrabiał zmysłem praktycznym, wybitną inteligencją i niezłomną stanowczością. Gdy wyprawa wojenna zakończyła się zwycięsko, Nachtigal Wrócił, acz niechętnie, do Tunisu. Sprzykrzyło mu się tamtejsze życie i miał właśnie zamiar zwinąć swe namioty, gdy pewien dziwny człowiek przekazał mu równie dziwne polecenie. Był to Gerhard Rohlfs, dawny student medycyny, rodem z Bremy, żołnierz austriacki, a potem francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Był o trzy lata starszy od urodzonego w 1834 roku Nachtigala, ale podczas gdy tego wyrwała z normalnej kolei życia choroba, Rohlfs z upodobania wiódł życie pełne fantastycznych przygód. Gdy w r. 1861, po sześciu latach służby i niezliczonych potyczkach, został zwolniony z Legii Cudzoziemskiej, nie wrócił do Niemiec, lecz udał się do wrogiego cudzoziemcom Maroka, które wówczas było jeszcze zamknięte dla białych. Mówił płynnie po arabsku, umiał na pamięć Koran z 114 surami, a ponieważ podczas swych niewielu semestrów na medycynie uczył się pilnie, wiedza jego okazała się wystarczająca, aby został generałem-lekarzem w armii sułtana Maroka i szefem służby zdrowia w jego haremach. Rohlfs nie zadowolił się tym wysokim stanowiskiem, zapewniającym mu olbrzymie wpływy. Będąc człowiekiem o nieposkromionej witalności, wyrusza w 1862 roku na własną rękę w głąb lądu, zwraca się z Meknes na południe, przechodzi Wysoki Atlas pocięty dzisiaj licznymi drogami samochodowymi, podówczas jednak zupełnie jeszcze nie znany, i przybywa do oaz Tafilaletu, „Kraju Daktyli". Napadnięty przez rozbójników beduińskich i bardzo ciężko ranny, cudem uchodzi z życiem i po długich miesiącach staje znów na nogi. Śmierć z pragnienia wyciągała kilka razy po niego szpony - krótko mówiąc, dawnemu żołnierzowi Legii Cudzoziemskiej los niczego nie oszczędził. Ale Rohlfs jest pod czarem Afryki, magiczna siła ciągnie go w pustynię. Bez chwili odpoczynku jedzie przez Rabat i Casablankę do Agadiru, dzisiejszego portu rybackiego i miejsca eksportu owoców, połączonego z światem cywilizowanym za pomocą lotnisk i gładkich szos samochodowych. Potem rusza do oaz Tuatu w głębi Sahary, a stamtąd do In-Salah. Są to punkty węzłowe prastarych szlaków karawanowych, znane dziś ze swych moteli, basenów pływackich, parków i cienistych gajów palmowych. Ale zamiast tutaj się zatrzymać i potem wrócić na północ, Rohlfs obiera drogę na wschód i po kilku miesiącach zjawia się niespodziewanie w Trypolisie. Przebył trasę, na której Francja buduje obecnie wielką linię kolejową poprzez pustynię - z Tunisu do zagłębia węglowego Colomb-Bechar, kopalń rudy żelaznej i ołowiu w Erfoud i do portu w Agaddrze, a choć niedoszły lekarz nie posiada wykształcenia potrzebnego do zawodu badacza, a sprzęt naukowy ma wielce niedostateczny, to jednak jego dzienniki i zapiski są tak dokładne i odznaczają się taką precyzją, że na ich podstawie sporządza się sześćdziesiąt lat później szkice dróg samochodowych i tras kolejowych. Ten oto człowiek stoi pewnego pięknego dnia jesiennego 1868 roku przed mieszkaniem Nachtigala w Tunisie - zastraszająco chudy, o zapadłych policzkach. Trudy awanturniczego żywota wyryły na nim swe piętno. Ale miotany gorączkowym niepokojem, nie użycza sobie chwili wypoczynku. Opętały go oazy Audżila, Dżalo i Kufra w północnej pustyni, ciągnące się między Trypolisem a Aleksandrią, Marche, Luand merne! (Naprzód, mimo wszystko!) - to hasło żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Chciałby wyruszyć natychmiast, ażeby nikt go nie uprzedził. Jeszcze żaden giaur, nieczysty biały człowiek, nie zwiedził tych oaz. Kufra jest siedzibą „papieża" Sahary, tajemniczego Sidi el Hadż Mohammed ibn Ali, głowy fanatycznych Senussi. Aby tam dotrzeć z Trypolisu czy znad Nilu, trzeba pokonać tysiąc kilometrów piaszczystej pustyni. Kto tę podróż odbędzie, przed tym otworzą się podwoje bajecznej krainy, wielkie gaje palmowe, chłodne, niebieskie jeziora, prastare, tajemnicze, zwietrzałe budowle i błyszczące minarety. Jest to kraj bardzo nieprzystępny, gdzie do dnia dzisiejszego rozumie się dosłownie modlitwę, która z jego minaretów i klasztorów wznosi się codziennie do Allaha: „O Panie! Ku chwale twego proroka Mahometa zjednocz wszystkich twych wiernych na tym świecie! Wzmóż siły nasze, iżbyśmy walcząc przeciw psom niewiernym weszli razem do wiecznego królestwa twego!" Rohlfsa ciągnie do tego północnoafrykańskiego „Tybetu" i drży z niecierpliwości, aby jak najszybciej wyjechać. Nagłe otrzymuje ważne zlecenie polityczne, które krzyżuje wszystkie jego plany. Ma jako reprezentant króla Wilhelma pruskiego, późniejszego pierwszego cesarza niemieckiego, udać się do Kuki w Bornu, do sułtana Omara, który swego czasu przyjął i energicznie wspomagał Bartha, a po nim wielu innych podróżników. W dzikiej rozpaczy Rohlfs broni się przed nadchodzącymi z Berlina rozkazami. Cały Trypolis rozbrzmiewa stekiem jego arabskich, francuskich i austriackich soczystych przekleństw, które miota na głowę Bismarcka i na pruskie ministerstwo spraw zagranicznych. Bismarck dowiaduje się o tym z raportów swych agentów z Trypolisu i pozwala Rohlfsowi udać się do Kufry, jeżeli znajdzie kogoś, kto podejmie się misji dyplomatycznej do sułtana Omara i wykona ją równie skutecznie. Bismarck wie, że Rohlfs jest dumny ze swych sukcesów. Nie wątpi, że młody człowiek zrezygnuje ze swej podróży do Audżili, Dżalo i Kufry. Ale pomylił się. Rohlfs, niby Diogenes z latarnią, ugania się po Trypolisie, aby znaleźć zastępcę. Początkowo igrał z myślą, ażeby wysłać do Bornu swego starego wiernego Mohammeda, dawnego służącego Bartha. Ale potem opowiedział mu ktoś o Nachtigalu. Każe natychmiast osiodłać konia i pędzi cwałem do Tunisu. Nachtigal ubawił się zrazu tą propozycją. Więc ma jechać kilka tysięcy kilometrów przez pustynię, stepy, lasy i bagna, aby przywieźć sułtanowi aksamitny fotel tronowy, naturalnej wielkości portrety króla Wilhelma, królowej Augusty i następcy tronu Fryderyka, kilka wielbłądów obładowanych odpowiednią ilością karabinów iglicowych wraz z amunicją, zegary wahadłowe, zegarki kieszonkowe, lornety polowe, serwisy do herbaty, grube zwoje jedwabiu i aksamitu, litrowe butelki olejku różanego, różańce, bransolety, naszyjniki, burnusy i tarbusze, książki, leki oraz prawdziwy akordeon! Ale porywa go gorączka afrykańska. Zgadza się i w kilka tygodni później Rohlfs i Nachtigal są już w drodze - pierwszy na razie w podróży zwiadowczej na wschód, drugi przez pustynię na południe. Rohlfs nie przeczuwa, że będzie jeszcze trzy razy wyruszał w tę drogę, zanim dotrze do Kufry. Sądzi, że po dotychczasowych doświadczeniach pustynia nie może mu już zgotować żadnej niespodzianki. Ale i tym razem dostaje nauczkę. Gdy w zimie 1873/74 wyrusza po raz pierwszy, przechodzi przez okolicę, w której od dziesięciu lat nie było deszczu. Sto wielbłądów brodzi w piasku przez 17 dni, od 26 stycznia do 12 lutego 1874 roku, bez jednego łyka wody. Rohlfs musi zawrócić z drogi. Po czterech latach, w 1878 roku, spotyka go to samo. Ale były żołnierz Legii, Cudzoziemskiej nie daje za wygraną. W lecie roku 1879 wyrusza ponownie. Tym razem wyprawa została uwieńczona powodzeniem. W szybkich marszach po 95 km dziennie dociera do grupy oaz Kufra, ogląda jeziora, zamki, meczety i parki, scenerię jak z Tysiąca i jednej nocy, ale z powodu prześladowań przez fanatycznych Senussi zatrzymuje się tam tylko krótki czas i po powrocie wyznaje w dzienniku: „Za tysiące nie chciałbym po raz drugi przeżyć takich dni jak w Kufrze. A jednak cieszę się, że je przeżyłem. Bardzo się postarzałem. Ubranie wisi na mnie. Ale czymże byłoby życie bez emocji!" Dopiero po czterdziestu kilku latach, w roku 1920/21, Europejczycy przybyli znowu do Kufry, a (po dalszych dziesięciu latach „Rzym pustyni" został na koniec udostępniony. Marszałkowie Graziani i Balbo przy pomocy 5000 wielbłądów, 3200 tubylców", 654 żołnierzy włoskich i odpowiedniej liczby bombowców zaprowadzili pax Romana także w Kufrze. Osadzono tam włoskich robotników rolnych, potomków dawnych chłopów rzymskich, by w gorącej, bezpłodnej pustyni budowali osady i zakładali plantacje. Dzisiejszy podróżnik czy badacz tych okolic nie dostrzeże już niemal śladów owego osadnictwa, zniszczonego przez wojnę w Afryce północnej i burzliwą historię lat powojennych. Drugi podróżnik, Nachtigal, również nie przeczuwał, co go czeka. Nie jest on jednakże ani w przybliżeniu tak pewny siebie jak Rohlfs. Wieczorem pierwszego dnia podróży, 18 lutego 1869 roku, rozważa raz jeszcze motywy „za" i „przeciw" swej wyprawy: „Mimo że byłem świadom swego niedostatecznego przygotowania naukowego, nie mogłem oprzeć się pokusie, by skorzystać z nadarzającej się sposobności i odbyć tę wielce interesującą podróż, tym bardziej że i tak zamierzałem przerwać swój pobyt w Tunisie. Wydawało mi się, że jeżeli nikt lepszy się nie znajdzie, nie powinienem pominąć takiej okazji, a zarazem żywiłem nadzieję, że mój zawód lekarski oraz znajomość języka arabskiego i zwyczajów mahometańskich ułatwią mi spełnienie powierzonych zadań." Dziesięć lat później, w maju 1879 roku, gdy Nachtigal po szczęśliwym powrocie trzyma w ręku odbitki szczotkowe swego wielkiego trzytomowego opisu podróży Sahara und Sudan. Ergebnisse sechsjahriger Reisen in Afrika („Sahara i Sudan. Wyniki sześcioletnich podróży po Afryce"), dopisuje do gotowego już składu swym drobnym pismem uwagę, różniącą się zupełnie od przytoczonego wyżej wyjątku: „Gdybym był wówczas wiedział, że los zatrzyma mnie ponad pięć lat w nieznanych okolicach złowieszczego kontynentu, czy miałbym odwagę podjąć się tego zadania? Znosić przeszło pięć lat zupełne odosobnienie duchowe, wśród dotkliwego niedostatku, gorzkich wyrzeczeń, bezlitosnych chorób i groźnych niebezpieczeństw - to więcej, niż człowiek zwykł na siebie brać, nawet mimo żarliwego entuzjazmu. Później, co prawda, z dala od gorączkowego pośpiechu życia europejskiego i jego rozlicznych przyjemności człowiek uczy się inaczej oceniać czas i przestrzeń, staje się skromniejszy w swych celach, bardziej zacięty w wykonywaniu swych planów, cierpliwszy w wytrwaniu i cierpieniu. Sprężystość fizyczna i odporność na choroby i trudy, wrodzony dar obcowania z rozmaitymi ludźmi w obcym świecie - to konieczne warunki, jakie musi posiadać podróżnik- odkrywca. Szczególnie cierpliwość jest cnotą, która, choć niełatwa, zawiera tajemnicę powodzenia. Stoczyłem z sobą niejedną ciężką walkę, zanim w pewnej mierze pod tym względem wprawiony, potrafiłem znaleźć swoją drogę pomimo ludzkiej głupoty i nieodpowiedzialności." 11 Nachtigal z karawaną złożoną z siedmiu wielbłądów nie wyruszył do Murzuku drogą południową, jak Barth i Rohlfs, lecz wschodnią, prowadzącą do stolicy Fezzanu przez góry Tarhuna i miejscowości Nefed, Bondżem, Sokna i Temenhint, mniej więcej wzdłuż dzisiejszej autostrady z Misurata do Sebha. Droga ta jest wprawdzie znacznie dłuższa, ale wzdłuż niej znajduje się o wiele więcej studzien i jako ogólnie uczęszczana droga pocztowa i karawanowa z licznymi zamieszkałymi stacjami, zapewniała więc większe bezpieczeństwo. Czas podróży, wynosił 30 dni po 8 do 10 godzin marszu przy przeciętnej szybkości 3 do 4 km na godzinę. Nachtigal przyzwyczaił się już od dawna do tego, że cierpliwość jest jednym z nieodzownych warunków pomyślnego podróżowania. Nie denerwuje się też wcale, gdy obok codziennych obserwacji termometru, barometru, kierunku i siły wiatru, zachmurzenia nieba, stanu powietrza itd. zapisuje po wytężającym wielogodzinnym marszu tylko 35 lub 40 km przebytej drogi. „Szybkość naszej karawany wynosiła według starannych pomiarów 31/2 km na godzinę w okolicach, w których wielbłądy skubały przydrożne zielska, 4 km, gdy nie było tej sposobności, a w razie korzystnych warunków terenowych i marszu bez zatrzymywania się - nieco więcej. Później też często robiłem takie pomiary i dochodziłem zawsze do tych samych wyników." Podczas marszu mija Nachtigala kilka razy poczta wielbłądzia, którą rząd turecki wprowadził między Trypolisem a Murzukiem. Ta poczta sztafetowa przebywa 900 km wschodniej drogi do stolicy Fezzanu w 18 dni, Nachtigal nie szczędzi jej słów uznania. „Na głównych postojach trzyma się o oznaczonym czasie wielbłądy w pogotowiu, a szef administracji miejscowej wyjmuje z torby pocztowej, do której posiada klucz, listy przeznaczone dla niego i jego okręgu. Posłaniec podejmuje się za zapłatą także dostarczenia paczek. Będąc później w Murzuku otrzymywałem za jego pośrednictwem wcale pokaźne skrzynie z Trypolisu." Karawany spotykane po drodze przewożą prawie wyłącznie niewolników. Handel niewolnikami kwitł dalej mimo wysiłków stowarzyszeń humanitarnych i charytatywnych. Obroty osiągane w handlu ludzkim" towarem wykazują jednakże około roku 1870 silną tendencję zniżkową. Według Nachtigala niewolnicy, którzy przebyli szczęśliwie długi marsz do wybrzeża, mogli liczyć na znośne warunki życia, odpowiadające mniej więcej warunkom wyzwoleńców z czasów starożytnego Rzymu. Mimo siedmiu lat spędzonych w Afryce północnej Nachtigal nie „zaaklimatyzował się" jeszcze na dobre i pisze z oburzeniem: „Handel niewolnikami znajdował się w pełnym rozkwicie i o ich cenę pytano z taką samą naturalnością jak o cenę zboża, oliwy i masła." 24 marca nadchodzi drugie wielkie święto bajramu, Id-Ul-Kabir, które podczas pielgrzymki do Mekki i w całym islamie obchodzi się na pamiątkę rzekomego ofiarowania Ismaela przez Abrahama. Nachtigal i jego ludzie spodziewali się, że uroczystości te będą mogli obchodzić już w Murzuku, ale nadzieje zawiodły. Nachtigal pragnąc swym arabskim towarzyszom podróży dać jakąś rekompensatę kupuje oprócz tradycyjnego barana pewną ilość chrabu, wina z palmy daktylowej, uzyskiwanego przez ściąganie soku z naciętego pnia palmy: „Ponieważ muzułmanom nie wolno używać napojów wyskokowych, uczciwi wyznawcy proroka piją sok daktylowy w stanie świeżym, zanim przez fermentację utworzy się w nim alkohol. Świeżo ściągnięty sok jest barwy białawoniebieskiej i obrzydliwie słodki. Ale cukier palmy daktylowej rozkłada się bardzo szybko i na drugi dzień otrzymuje się już napój wyskokowy, zwłaszcza jeśli przyśpieszy się fermentację przez zanieczyszczone, stale do tego celu używane naczynia. Wobec szybkiego przechodzenia napoju z jednego stadium w drugie, trudno, na szczęście, skontrolować gorliwego wyznawcę Proroka; pod pozorem picia moszczu daktylowego niejeden nabożny mahometanin odurza się winem daktylowym o znacznej zawartości alkoholu." Po 45 dniach marszu wyprawa przybywa wreszcie do Murzuku. Pobyt Nachtigala w tym mieście znacznie się przedłuża, gdyż żadna karawana, do której mógłby się przyłączyć, nie odchodzi do Bornu. Malaria, czerwonka, a przede wszystkim okropna plaga much dokuczają mu podczas tego pobytu więcej niż uciążliwości poprzedniej podróży przez pustynię. Nachtigal pisze: „Prace domowe były w tej porze roku, odpowiadającej naszej wiośnie, niezwykle utrudnione przez nieopisaną wprost plagę much, która wtenczas osiągnęła swój punkt szczytowy. W zimie zmniejsza się ona wybitnie, choć nigdy całkiem nie zanika. Natarczywość tych obrzydliwych stworzeń wprawiała nas wprost w rozpacz, zwłaszcza w południe, gdy rozleniwionych upałem much prawie nie można było odpędzić. Kałamarz trzeba było trzymać hermetycznie zamknięty i przy każdym zanurzeniu pióra otwierać go z największą ostrożnością; gdy się chciało wypić filiżankę kawy lub kieliszek laqbi, krajowej wódki, trzeba było wolną ręką bez przerwy odganiać nadlatujące masowo muchy, a przy nieostrożnym mówieniu zdarzało się często, że to paskudztwo wpadało do krtani. W ciągu dnia muchy doprowadzały mnie wprost do rozpaczy, ale nocą zażywałem błogiego spokoju, albowiem miasta pustyni są zupełnie pozbawione pcheł, tej największej plagi Afryki. Wesz natomiast, którą często wymienia się razem z pchłą, ma tutaj wszelkie warunki po temu, aby rozmnażać się z właściwą tym zwierzątkom szybkością. Arabowie pytali mnie nieraz, czy to prawda, że chrześcijan wszy się nie trzymają, przy czym ku memu zdziwieniu zauważyłem, że naturalnej, ich zdaniem, odporności Europejczyków na to plugastwo nie uważają bynajmniej za zaletę, lecz za zrządzone przez Boga upośledzenie." Nachtigal mógł jeszcze dodać, że prócz gzów żyje na Saharze około czterystu różnych gatunków trujących owadów, że Europejczyk cierpi tam ciągle na dolegliwości żołądka i kiszek, gdyż woda studzienna zawiera siarkę i magnezję i ma nie tylko smak wody karlsbadzkiej, ale i podobne działanie. Nie pisze jednak o tym, unikając narzekania. Opowiada natomiast, że jak Hornemann i Barth, tak i on musiał nieraz odpierać „ataki" kobiet fezzańskich. Uważa za lekkomyślność i rozwiązłe obyczaje to, co było prawdopodobnie skutkiem minionego niedawno matriarchatu. Z ironią notuje w dzienniku: „Krajowcy są przekonani, że dziecko może spać w łonie matki przez całe lata i nawet w ogóle się nie urodzić. Ponieważ Fezzańczycy odbywają często długie podróże, ta pobożna wiara służy lekkomyślnym kobietom za dogodny pretekst, aby powiększenie rodziny, które nastąpiło podczas nieobecności męża, przedstawić w sposób nie przynoszący mu ujmy. Tłumaczą mężowi, że poczęły dziecko jeszcze przed jego wyjazdem, ale Bóg omieszkał zbudzić je zawczasu do rzeczywistego życia, tj. do urodzin. Niejeden mąż żywi zapewne wątpliwości, ale nie może nic zrobić wobec ogólnego przekonania, że długoletnia zwłoka w urodzeniu dziecka jest możliwa." W Murzuku Nachtigal odnowił znajomość z Holenderką Aleksandrina Petronelą Franciszką Tinne, którą poznał kilka miesięcy przedtem w Trypolisie. Obok Angielki Rosity Forbes, która w 1920 roku dotarła po raz pierwszy od czasów Rohlfsa do Kufry, była ona jedną z niewielu kobiet wyróżniających się na polu badań Afryki. Podobnie jak Henryk Barth i ona wyruszyła po wielkim zawodzie miłosnym. Ale złamane serce nie było jedynym bodźcem. Panna Tinne odznaczała się nieposkromioną żądzą badawczą - pasja raczej niezwykła u młodej dziewczyny. Pewien współczesny dziennikarz pisał o jednej z jej podróży: „Jest to niewątpliwie zjawisko niecodzienne, ażeby bogate panie z najlepszego towarzystwa udawały się same w awanturnicze podróże, powodowane chęcią poznania rzeczy niezbadanych, nie mając innej ochrony oprócz własnej odwagi." Młoda Holenderką musi za tę pasję drogo zapłacić. W bagnach Nilu, do których w roku 1862 dotarła z górnego Egiptu, matka jej, ciotka i dwaj towarzyszący jej naukowcy umierają z gorączki i wyczerpania. Zgnębiona świadomością, że stała się przyczyną śmierci czworga wartościowych ludzi, Aleksandrina Tinne powraca Nilem do Kairu na wynajętej przez siebie flotylli. Ale urok Afryki jest silniejszy niż ból. Panna Tinne śledzi z gorączkowym zainteresowaniem każdą nową wyprawę w głąb Czarnego Lądu, aż wreszcie pękają wszystkie opory. W połowie lat sześćdziesiątych zjawia się znów w Algierze, aby stąd wyruszyć na południe, w góry Tuaregów na Saharze. Gdy to się nie powiodło, przenosi się do Trypolisu na krótko przed przybyciem tam Nachtigala i zamierza ponowić swą próbę - tym razem drogą przez Murzuk. Tubylcy nazywają ją „Bent el Re", córą królewską. Występuje też jak królowa - z licznym orszakiem czarnych i brunatnych sług, wyzwolonych niewolników, kobiet algierskich, marynarzy holenderskich. Towarzyszy jej Adolf Wilhelm Krause, gimnazjalista, który uciekł z domu rodzicielskiego, ażeby jako paź i giermek Aleksandriny Tinne udać się na pustynię afrykańską. Pannę Tinne, liczącą wówczas trzydzieści kilka lat, Nachtigal spotkał znów w Murzuku. I tutaj, podobnie jak na wybrzeżu, występowała ona iście po królewsku. Jeszcze w dwadzieścia lat później żyć będzie pamięć o niej w Fezzanie. Tubylcy opowiadali, że codziennie rozdzielała między ubogich pięćdziesiąt bochenków chleba, a ponadto obdarowywała ich często pieniędzmi i odzieżą. Nachtigal widział w jej postępowaniu sporo egzaltacji, ale dręczony bezczynnością, w oczekiwaniu karawany udającej się na południe, złożył jej pewnego dnia wizytę. Umawiają się, że jeśli do końca lata nie nadarzy się inna możliwość, połączą swe karawany i wynająwszy uzbrojoną eskortę wyruszą na własną rękę do Bornu, rezygnując z towarzystwa większej grupy podróżnych. Nachtigal miał pewne zastrzeżenia. Przypadkowa zbieranina ludzi stanowiąca orszak Tinne, powszechna na pustyni opinia o jej bajecznym bogactwie i bezcennych skarbach, a wreszcie nieco zabobonna bojaźń przed kobietą, którą los tak ciężko pokarał za namiętność podróżniczą - wszystko to nakazywało mu pewną powściągliwość. A już wręcz przestraszył się, gdy mu Aleksandrina Tinne wyznała, że ma zamiar wyzyskać nudne lato do odbycia małej podróży do Tibesti, „górzystego kraju głodu", jak nazywali je tubylcy. Z takim samym zamiarem nosił się mianowicie Nachtigal. Najdziwaczniejsze pogłoski krążyły o górzystym kraju położonym około 600 km na południowy wschód od Murzuku, o wysokich górach i licznych gorących źródłach, o mieszkańcach, dzikich Tubu. Nie postała tam jeszcze noga białego człowieka, co było wielką pokusą dla Nachtigala. Omówił swój plan obszernie z kilku arabskimi ekspertami w Murzuku. Odradzali mu stanowczo tę podróż - pewien Anglik odbył ją powtórnie dopiero w roku 1917. Ale Nachtigal nie dał się odwieść od zamiaru. Usłyszawszy o planie panny Tinne, nie namyślając się długo wyrusza 6 czerwca 1869 roku do Tibesti. Mohammed, wierny sługa, którego ojciec pochodzi z Tibesti, jest bardzo zmartwiony lekkomyślnością swego pana i nie szczędzi mu przestróg. Nachtigal, w przewidywaniu czekających go niebezpieczeństw, chce oszczędzić niemłodego już człowieka i proponuje mu, aby pozostał w rodzinnym Gatrun. Ale Mohammed oświadcza z oburzeniem: „Przyrzekłem twoim przyjaciołom w Trypolisie, że zaprowadzę cię cało do Bornu, jak zaprowadziłem tam twoich braci, Abd-el-kerima (Henryka Bartha) i Mustafę beja (Gerharda Rohlfsa). Póki tam nie przybędziemy, nie opuszczę cię, a jeśli u zdradzieckich Tubu ma cię spotkać nieszczęście, chcę je z tobą dzielić." Nachtigal, wzruszony tą wiernością, nie brał chyba poważnie obaw Mohammeda. Dopiero gdy w kilka dni później przybyła do obozu żona Mohammeda, rodowita Tubu, podróżnik uświadomił sobie, że czekają go krytyczne tygodnie. Żona Mohammeda nie chciała widocznie męża swego puścić samego w niebezpieczną podróż i pragnęła dzielić jego losy. Sprawy istotnie wyglądały poważnie. Najpierw nękał podróżników potworny upał. Zaraz w pierwszych dniach Nachtigal spalił sobie tak boleśnie uda, że nie mógł prawie utrzymać się na siodle. „Nogi moje zwisały jak rozpalony ołów i każde przypadkowe zetknięcie z kośćmi wielbłąda lub drewnianą skrzynią, na której siedziałem, sprawiało ból przyprawiający mnie niemal o utratę przytomności." Nachtigal jak gdyby się wstydzi swych męczarni i niejako dla usprawiedliwienia dodaje, że było rzeczywiście niezwykle gorąco. „Termometr wskazywał w cieniu 49°, kury leżały na wpół żywe z szeroko otwartymi dziobami, a psy rozpaczliwie, choć daremnie, próbowały dogrzebać się pod rozpalonym piaskiem chłodniejszych warstw ziemi." Po krótkim odpoczynku w oazie Gatrun, na południowy wschód od Murzuku, wyprawa zboczyła ze zwyczajnych szlaków karawanowych i posuwała się dalej wprost przez pustynię. Nachtigal spodziewał się, że w ten sposób uniknie napaści, które przepowiadano mu już w Murzuku, ale zdawał sobie sprawę, że marsz przez pustynię kryje inne niebezpieczeństwa. Jeszcze dzisiaj droga ta nie należy do łatwych. Bardai, stolica Tibesti, posiada wprawdzie od dawna lotnisko, namioty campingowe i głębokie studnie, ale nie można tam dotrzeć bez specjalnych wozów terenowych i w gruncie rzeczy wielbłąd pozostał dotąd jedynym prawdziwie niezawodnym środkiem lokomocji. Wkrótce po opuszczeniu oazy Gatrun podróżni ujrzeli po obu stronach drogi stosy szkieletów ludzkich i zwierzęcych, świadczące o tych, którzy tu przed laty padli z wyczerpania i pragnienia. Ale Nachtigal pozostał niewzruszony. Ze względu na silne promieniowanie słoneczne maszeruje nocami, zatrzymując się przy małych studniach dla zaspokojenia pragnienia i nabrania wody na dalszą drogę. Niebawem jednak znalazł się w krytycznej sytuacji. Jedna ze studzien wyschła, a drugiej nie można było od razu znaleźć, gdyż podczas marszów nocnych przewodnik stracił orientację. „Znajdowaliśmy się wśród lata, kiedy dwudniowy brak wody oznacza niechybną śmierć, a na skutek silnego parowania traciliśmy olbrzymie ilości i tak już szczupłego zapasu, mimo iż nasze zasobniki były w doskonałym stanie. Przy najtroskliwszym nawet i najoszczędniejszym rozdziale reszta naszej wody musiała się wyczerpać w ciągu następnego dnia. Mieliśmy jeszcze pół bukłaka, co równało się około piętnastu litrom. Rohlfs opowiadał mi, że w lecie podczas podróży po pustyni wypijał w ciągu jednego dnia dziesięć litrów wody; a my mieliśmy na sześciu ludzi tylko nieco więcej, niż on potrzebował dla siebie jednego. Wędrowaliśmy w milczeniu, zakrywszy turbanem nos i usta, aby zmniej- szyć wysychanie błon śluzowych, a tym samym pragnienie. Spojrzenia nasze kierowały się z trwożnym naprężeniem na twarz przewodnika, ale ogarnięci apatią nie śmieliśmy go zapytać, czy zgubił kierunek. Widzieliśmy, jak daremnie szukał po otaczających nas wzgórzach upragnionego znaku - kopczyka kamieni. «Md'zdl! Jeszcze nie!» - wołał za każdym razem. Tak wędrowaliśmy przez całą noc. Nadszedł poranek i trzeba było przystąpić do rozdzielenia reszty wody. Każdy otrzymał pełną szklankę bezcennego płynu. Wessaliśmy chciwie ostatnią kropelkę żałując, że nie ma więcej. W końcu przyszła kolej na mego przewodnika Kolokómi. Zsunął zasłonę z nosa i ust, chwycił szklankę, wciągnął jeden łyk, ochłodził nim błonę śluzową ust, wypluł potem płyn dalekim łukiem przez szparę w zębach i podając mi szklankę, w której było jeszcze dość dużo wody, powiedział, że nie jest spragniony, ale rozumie, że my, Europejczycy, jako ludzie wody, nie możemy znieść nawet tego zaczynającego się dopiero jej braku. Wśród Arabów panuje mianowicie szeroko rozpowszechnione mniemanie, że biali ludzie, gęsto skupieni na bagnistych wyspach na morzu, pędzą jak gdyby życie istot ziemnowodnych. W miarę jak słońce wznosiło się na niebie, zaczęliśmy znów odczuwać straszliwe pragnienie. Błona śluzowa ust straciła resztę wilgoci, a ból, uciskający czoło i skronie jakby żelazną obręczą, stawał się coraz dokuczliwszy. Gdy jakaś ściana skalna użyczała nikłego cienia, kładliśmy się u jej stóp, jedynie przewodnik Kolokómi nie stracił energii. Saad zaczął głośną, gorącą modlitwę, by przygotować się na bliskie wejście do raju. Ali zapadł w półprzytomną obojętność, Mohammed szukał oparcia w swym fatalistycznym poglądzie na świat, tłumacząc nam, że wszystko jest z góry postanowione przez wszechmocnego Boga i że należy się poddać jego woli. Giuseppe siedział przez chwilę cicho, pogrążony w zadumie; nagle wstał, chwycił rewolwer i odchodząc od zmysłów oświadczył, że pójdzie za Kolokómi i zastrzeli go, aby w ten sposób zemścić się za swą nieludzką mękę. Nikt z nas nie miał siły, aby odwieść go od tego niedorzecznego zamiaru. Gdy minęło południe, a Kolokómi nie wracał, zacząłem tracić resztę nadziei. Nie ma tu wody i moja kariera afrykańska dobiegła słońca. Duch mój bronił się wprawdzie instynktownie przed tą konkluzją, ale myśli zaczęły się mieszać i wyobrażałem sobie ze wzruszeniem, jakie urażenie sprawi moja śmierć na wielu przyjaciołach. Znalazłem chwiowo ulgę w fatalistycznym poddaniu się nieuchronności losu. Stopniowo myśli zamieniały się w nieokreślone uczucia i miłe marzenia, widziałem swój dom rodzinny, a doznania chwili mieszały się w osobliwy sposób ze wspomnieniami przeszłości. Wkrótce i to minęło i popadłem w stan półprzytomności charakterystyczny dla zbliżającej się agonii." W ostatniej chwili Kolokómi znalazł jednak wodę. Nieprzytomni już udzie zostali jakby cudem przywróceni do życia. Pod dobroczynnym wpływem bezcennej wody - w rzeczywistości cuchnącej cieczy, pełnej gnijących organizmów wszelkiego rodzaju - męka ostatnich dni szybko poszła w zapomnienie. Wkrótce potem ujrzeli wznoszące się na pustyni potężne, czarne mury skalne. Nie pokrywała ich zieleń, żaden ptak nie gnieździł się w basztach z piaskowca, nie szczekał lis pustynny - wokoło panowało milczenie śmierci. Potężne grody o dziwacznych bramach i blankach gotyckich, ukształtowane żrącą siłą odwiecznych wichrów, sterczały groźnie. Starty na proch piasek sypał się z pustych jam okiennych, w których nigdy żaden człowiek nie mieszkał, unosił się jak dym nad wysokimi gankami, spadał jak spieniona woda z balkonów. Zaprawdę, oto państwo szejtana, oto jego jaskinia i siedziba dżenunów, złych duchów! Drżąc z przerażenia kafla przejeżdża obok niebotycznych skał. Nawet Nachtigalowi dreszcz przebiega po krzyżu, ale nagle uświadamia sobie i serce wzbiera mu szczęściem - jest tutaj pierwszym Europejczykiem, pierwszym białym człowiekiem, który odwiedził to państwo szatana! Karawana posuwa się uparcie naprzód, na południowy wschód. Znowu dręczy maszerujących potworne pragnienie. Ale Nachtigal jest zdecydowany dotrzeć do celu, do Tibesti. Jednym z najważniejszych zadań jest przy tym zbadanie Tarso, wysokiego grzbietu górskiego ze stożkowatym wierzchołkiem Tuside, wysokim na 2700 metrów, najwyższym wzniesieniem łańcucha Tibesti. Potężny masyw widoczny jest z wielkiej odległości. Zaledwie Nachtigal ujrzał tę górę, postanowił wspiąć się na nią. W początkach sierpnia, w najgorętszej porze roku, oddziela od głównej karawany małą grupę złożoną z kilku wybranych ludzi i wspinając się powoli nad stromym usypiskiem, zdobywa wierzchołek. Nawet na wysokości 2500 m panuje tu w dzień temperatura około 40°. W nocy spada do 10°, jest dotkliwie zimno. Wyprawa ma przy tym szczęście: 50° ciepła w dzień i - 5° w nocy nie należy tu do rzadkości. Od czasu podróży Nachtigala dokonano kilkakrotnie takich pomiarów. W mokrych latach zdarza się tu nawet lód i śnieg. Tubylcy towarzyszący Nachtigalowi zaczynają szemrać, on sam marznie nieludzko jak nigdy przedtem. Brakuje przy tym żywności, nie ma nic poza kilku workami na wpół dojrzałych daktyli, wody jest bardzo mało. Ale Nachtigal przeprowadza swój zamiar z niezłomną wolą. Po kilku dniach cała wyprawa znajduje się na wysokości Tarso, u stóp Tuside. Otwiera się tu olbrzymi krater, szeroki na 5 km, głęboki na 700 m. Tubylcy nazywają go „kopalnią sody"; głęboko w dole można istotnie rozpoznać lśniąco białą, miękką masę. Mimo straszliwego wyczerpania budzi się w Nachtigalu żyłka badacza: „Jakże chętnie zatrzymałbym się tu na kilkudniowy odpoczynek! Wyszedłbym na Tuside, zszedł w głąb krateru, objął z najwyższego wzniesienia rozległą panoramę Tibesti, jak daleko sięgałoby oko i lorneta, i podziwiał działanie twórczych i niszczycielskich sił przyrody! Prawie mechanicznie usiadłem na brzegu przepaści i zatopiłem się w marzeniach... Ale głód jest potężnym bodźcem. Ze smutkiem powlokłem się za towa- rzyszami, których sylwetki nikły na wschodnim horyzoncie..." Dzisiaj „Trou au natron" jest ulubionym celem wycieczek turystycznych, wychwalanym w baedeckerach Sahary jako szczególnie interesujące i malownicze miejsce. Po kilku dniach wyprawa Nachtigala dotarła do Bardai, stolicy górzystej krainy. Wskutek nieurodzaju mieszkańcy byli bliscy śmierci głodowej; biały przybysz ze swymi - ich zdaniem - niewyczerpanymi zapasami zjawił się jak z niebios. Żebraninie i wymuszaniom nie było końca, toteż nic dziwnego, że cały prowiant podróżny wyczerpał się wkrótce. Gdy od białego nic więcej nie można było wydostać, wzięto zarówno Nachtigala, jak i jego towarzyszy do niewoli. Nienawiść ludności zwróciła się przeciw giaurowi; przez wiele dni oczekiwał z godziny na godzinę, że zostanie z zimną krwią zamordowany. Pewnej nocy udało mu się wreszcie uciec, stracił jednak przy tym prawie wszystkie posiadane jeszcze środki wymienne. Pozostało mu tylko w jukach wielbłąda kilka twardych jak kamień daktyli. Trudno wprost uwierzyć, że w tych warunkach przebył 800 km pustyni dzielących go od Murzuku. Nie stracił jednak animuszu. Potrafił ocalić w niewoli wszystkie swe notatki, nawet mapę „Górzystego Kraju Głodu", którą w swoim czasie sporządził. Czterdzieści lat później będzie ona podstawą badań dla drugiego Europejczyka, Francuza Tilho, który w ciągu pięciu lat, od 1912 do 1917, przemierzy wzdłuż i wszerz sto tysięcy kilometrów kwadratowych tego pierwotnego kraju. Uczucie zadowolenia, że uratował notatki o mieszkańcach dalekiego, obcego kraju, o jego wielkości i położeniu, dało Nachtigalowi wewnętrzną siłę do przetrwania. Pokryty wrzodami, na wpół zagłodzony, w łachmanach, trawiony gorączką, powrócił w początkach października 1869 roku do Murzuku, skąd wyruszył przed czterema miesiącami. Był nieskończenie szczęśliwy - nie tylko dlatego, że sam wyszedł cało, lecz że wszyscy jego towarzysze wrócili bez szwanku. Wkrótce potem dowiedział się o potwornym dramacie, który rozegrał się podczas jego nieobecności, a którego on sam mógł stać się tragicznym bohaterem. Niemal równocześnie z nim wyruszyła Aleksandrina Tinne - w małą podróż po pustyni, jak mniemała. Nie pojechała do Tibesti, lecz zaopatrzona w listy polecające i zaproszenie - do Tuaregów. W drodze do nich, w okolicy uchodzącej od dawna za zupełnie bezpieczną, dosięgło ją przeznaczenie, którego kilkadziesiąt lat temu każdy podróżnik po Afryce mógł się obawiać - z racji swych bogactw została przez wynajętych siepaczy skrytobójczo zamordowana. Dopiero pół roku później, w drugiej połowie kwietnia 1870 roku, Nachtigal wyruszył w dalszą drogę do Bomu. Turecki gubernator Trypolisu wysłał do szejka Omara karawanę z darami, do której Nachtigal się przyłączył. Przewidywał wprawdzie, że skromnie wyposażony, będzie wyglądał w Bornu dość mizernie obok osmańskiego potentata, ale była to jedyna sposobność wydostania się z Murzuku i odbycia podróży w warunkach jako tako bezpiecznych. 10 kwietnia 1870 roku Nachtigal opuścił Murzuk na czele karawany złożonej z 9 wielbłądów oraz 25 Marokańczyków dodanych mu jako gwardia przyboczna. Kierowali się na południe mijając gęsto rozsiane oazy. Do Bilmy, oazy z grupy Harwar, położonej najdalej na południe, marsz nie przedstawiał poważniejszych trudności, potem jednak karawana musiała posuwać się przez pas pustynny szerokości 120 km z wielkimi wydmami. Ta część drogi wyczerpała siły ludzi i zwierząt. Obszar ten jest jeszcze dzisiaj dostępny tylko na wielbłądach, a żaden samochód nie pokonał dotychczas odcinka od Zoo Baba do Agaden. Po przebyciu tej niezwykle trudnej trasy podróż po pustyni można było właściwie uważać za ukończoną. Stopniowo zaczęły pojawiać się pojedyncze ostre trawki, które w miarę posuwania się karawany stawały się coraz gęściejsze i miększe i zapowiadały przejście pustyni w step. Niebo, stalowe w ciągu ostatnich tygodni, zaczęło pokrywać się chmurami. Podczas gdy na pustyni nikt się nie pocił, tutaj przy najmniejszym ruchu całe ciało było jakby wyjęte z wody. Bujna flora i fauna roztaczała się przed oczami zachwyconych podróżnych; po niedługim czasie karawana znalazła się w rzadkim lesie, ziemia pokryta była kobiercem kwiatów lśniących wszystkimi barwami tęczy. 28 czerwca Nachtigal staje u brzegów jeziora Czad: „Tylekroć wspominane jezioro ciągnęło się przed nami płaskie i szare, o jednostajnym brzegu, porosłym szuwarami. Przed laty, podczas nudnych godzin szkolnych, wodziłem nieraz marzycielskim wzrokiem po jego konturach. Teraz osiągnąłem cel dziecinnych marzeń i późniejszych dążeń. Ale rzeczywistość tylko w nieznacznej mierze zadowoliła oczekiwania. Przede mną leżało właściwie tylko niezmierzone bagno." Kilka dni później ekspedycja przybyła do celu swej podróży - miasta Kuki, rezydencji szejka Omara. Jeżeli jezioro Czad rozczarowało Nachtigala, to wrażenie, jakie wywarło na nim wielkie miasto na ziemi środkowoafrykańskiej, wynagrodziło mu to w pełni. Kuka, zwłaszcza oglądana z pewnego oddalenia, z siedmiometrowym glinianym murem miejskim i licznymi jedno- i dwupiętrowymi domami wyglądała okazale. Przy bliższym obejrzeniu okazało się, że świetność dawnych dni bardzo już przybladła, mimo to jednak miasto kipiało barwnym i tłumnym życiem i jako jedna z największych i najpotężniejszych rezydencji Afryki mogło zaimponować nawet Europejczykowi. Wobec przepychu, jaki roztaczał poseł turecki, Nachtigal, zgodnie ze swymi przewidywaniami, znalazł się zrazu nieco w cieniu. Ale jego pewne siebie i stanowcze wystąpienie zjednało mu wkrótce szacunek, a audiencja u Omara zakończyła się sukcesem. Pierś szejka wezbrała dumą i wzruszeniem na widok darów od „brata", króla Wilhelma z dalekich Prus, a karabiny iglicowe, najnowocześniejsza wówczas broń w Europie, wprawiły go w zachwyt. Nachtigal musiał niezliczoną ilość razy składać je i rozkładać, objaśniając ich mechanizm. Gdy szejk pożegnał go wśród dowodów łaski i zadowolenia, Nachtigal uważał, że zyskał poparcie Omara dla swych dalszych wypraw badawczych. Prawie trzy lata przebywał w Kuce, podejmując stamtąd krótsze lub dłuższe wypady. Udało mu się odkryć niedostępny dotąd dla białych kraj Wadai, którego zbadanie Vogel przypłacił życiem. Dzisiaj znajduje się tam, daleko na wschód od Fort Lamy aż do granicy Sudanu, około dwunastu lotnisk z myśliwcami odrzutowymi, stacjami radarowymi i bazami rakietowymi, są szlaki i drogi samochodowe, hotele, stacje benzynowe, pływalnie. Badania Nachtigala, choć nie posiadał on przygotowania Bartha, odznaczają się ogromną dokładnością i zasięgiem. Obok opisu geograficznego, uzupełnionego zdjęciami kartograficznymi, prace jego zawierają obszerne dane z dziedziny polityki handlowej, antropologii, meteorologii, polityki socjalnej i geologii. Przedstawione niezwykle zajmująco, stanowią bogaty materiał dla różnych dziedzin wiedzy. Jeszcze dzisiaj nasza znajomość Afryki opiera się w dużej mierze na badaniach Nachtigala, którego wrodzone zdolności predestynowały do zadań podróżnika-badacza. Z jego dziennika pragniemy tu jeszcze podać krótki fragment o targu niewolników w Kuce: „Najbardziej pożądanym gatunkiem towaru ludzkiego jest tzw. sedasi, tj. niewolnik płci męskiej w wieku od dwunastu do piętnastu lat, mierzący od kostek do końców uszu sześć piędzi wzrostu. Według jego ceny kształtują się ceny wszystkich innych gatunków tego towaru, tak że obcy kupiec, który chce się zorientować w cenach rynkowych, pyta po prostu: «Ile kosztuje sedasi?» Niewolnicy w wieku od piętnastu do dwudziestu lat nie są tak poszukiwani jak sedasi i trudniejsi do zbycia, gdyż - zwłaszcza jeśli nie są od dawna niewolnikami - dają się łatwiej namówić do ucieczki, a wychować ich z natury rzeczy nie jest łatwo. Najmniej poszukiwani są starsi mężczyźni, nad którymi kobiety mają przynajmniej tę przewagę, że nadają się lepiej do pracy domowej. Jeśli chodzi o cenę, to młode, fizycznie dobrze rozwinięte dziewczęta przewyższają ze zrozumiałych powodów znacznie sedasi, ale tu sprawa ceny nie jest prosta, zależy ona w znacznym stopniu od momentów osobistych i waha się w zależności od urody dziewczyny i gustu kupującego. Dziewczęta i kobiety nadające się na konkubiny wyciągają zazwyczaj najlepszy los na targu niewolników. Zajmują one miejsce pani domu i często dokładają znacznie więcej starań niż żony, aby pilnością i grzecznością pozyskać przychylność swego pana i nie przechodzić z rąk do rąk. Ich koszty utrzymania są na ogół o wiele niższe niż prawowitych żon; są one prawdziwym błogosławieństwem dla ludzi mniej zamożnych i tych, którzy muszą odbywać dalekie podróże. Albowiem według nakazów religii mieszkańców Bornu prawowite małżonki nie są obowiązane do opuszczenia swej rodziny i ojczyzny i nie można ich do tego zmusić. A gdy jeszcze niewolnica urodzi dzieci, jest niemal tak samo pewna swego stanowiska jak żona, gdyż każdy jako tako przyzwoity muzułmanin tylko w ostateczności rozstanie się w drodze sprzedaży z matką swych dzieci. Wyjątkową wartość posiadają eunuchowie, którzy jednak bardzo rzadko wystawieni bywają na sprzedaż publiczną. Wśród możnych świata muzułmańskiego w Europie, Azji i Afryce istnieje na nich tak wielki popyt, że bardzo szybko przechodzą potajemnie z rąk do rąk. Przeważna część eunuchów sprzedawanych w Bornu nie pochodzi wprawdzie z tego kraju, ale niejeden tutejszy możnowładca nie wahał się powiększyć ich liczby. Czasami zbierano podobno setki chłopców, aby poddać ich okaleczeniu, zakazanemu zresztą przez islam. Operujący cyrulicy pod pozorem, że chcą chłopców tylko obrzezać, chwytają szybkim ruchem ich narządy płciowe w lewą rękę, a prawą amputują je jednym cięciem ostrego, noża. W pogotowiu trzyma się gorące masło i wylewa je nieszczęśliwemu na świeżą ranę, aby zatamować krwawienie. Rozumie się, że w wyniku tego straszliwego zabiegu bardzo wielu chłopców umiera." W początku r. 1874 Nachtigal postanowił przerwać podróż i wrócić przez Egipt do Europy. 10 sierpnia tegoż roku przybył pod El-Obeid w Kordofanie - położonym dzisiaj przy drodze 118 Trans- African-Highways, wyposażonym w lotnisko, pocztę, telegraf i stację radiową - nad południową granicę strefy wpływów europejskich. Szejk el-Beled, burmistrz El-Obeidu, i dr Giorgi, lekarz grecki i inspektor sanitarny Sudanu, witają wędrowca, o którym już dawno słuch zaginął. „Czułem się całkiem swobodnie w towarzystwie Eliasza, szejka el-Beled, który rozmawiał ze mną po arabsku. Lekarz grecki natomiast zupełnie mnie skonfundował. Przemówił do mnie najpierw po francusku, potem próbował z równym powodzeniem porozumieć się ze mną w języku włoskim, a dopiero gdy przeszedł na arabski, którym chwilowo najpłynniej władałem, zdołałem jakoś zebrać myśli. Jeszcze przez pewien czas nie byłem w stanie mówić płynnie po niemiecku, francusku czy włosku. Podczas długoletniej podróży tak się odzwyczaiłem od używania jakichkolwiek innych języków poza arabskim i sudańskim, że przy nagłym przejściu na języki europejskie bąkałem tylko urywane wyrazy." Jeszcze tego samego wieczoru basza Ismael Eijub, generalny gubernator egipskiego Sudanu, wydał bankiet na cześć przybyłego badacza. Wśród świetnych mundurów, pokrytych orderami fraków i wydekoltowanych dam Nachtigal ma uczucie przeraźliwej bezradności. Poci się ze strachu, na przemówienia europejskie odpowiada w języku Bornu, wpada, gdy to spostrzega, w arabski i wreszcie, zupełnie zbity z tropu, wydobywa z siebie jakąś mieszaninę słów angielsko- francusko-włosko-niemieckich. Kosztowało go wiele trudu, zanim przyzwyczaił się znów do cywilizacji. Podobnie jak Henryk Barth, tak i Gustaw Nachtigal nie przeżył długo swych sukcesów, które uchyliły zasłony znad wielu rozległych pustynnych i stepowych obszarów Afryki. Wybrany na prezesa Towarzystwa Geograficznego w Berlinie, przez kilka lat poświęcał się swej właściwej dziedzinie pracy jako doradca wypraw niemieckich wyruszających do Afryki. W r. 1882 mianowany został konsulem generalnym w Tunisie. W 1884 roku Togo i Kamerun stały się koloniami niemieckimi. Wywieszenie niemieckiej flagi państwowej w Kamerunie w lipcu 1884 r. odbyło się w trybie przyśpieszonym. Nachtigal dowiedział się bowiem, że jego stary znajomy, angielski konsul James Hewitt, którego Anglicy nazwali później too-late-consul, znajduje się w drodze do Kamerunu z podobnym poleceniem. Mimo sympatii dla angielskich kuzynów Nachtigal zdołał ich ku swej wielkiej radości ubiec. Pół roku później, 19 kwietnia 1885 roku, śmierć przecięła to życie pełne czynu i powodzenia. W drodze powrotnej do Niemiec Nachtigal umarł na swą dawną chorobę, gruźlicę. Zgodnie z ostatnim życzeniem został pochowany w Kamerunie, gdzie jeszcze dzisiaj oglądać można jego kamień nagrobny. 12 18 stycznia 1871 roku, w tym samym czasie, gdy w pałacu wersalskim proklamowano założenie drugiego cesarstwa niemieckiego, gdy o 7000 km dalej na południe Gustaw Nachtigal opuszczał rezydencję króla Bornu przez wschodnią bramę miasta Kuka, aby zbadać krainę położoną na północny wschód od jeziora Czad - podporucznik rezerwy Hans Sucklow przeżył coś osobliwego i niezapomnianego. Sucklow był w cywilu nauczycielem języków klasycznych, historii i geografii. Kilkadziesiąt lat później zostanie profesorem, przez jego ręce przejdzie niejedno pokolenie maturzystów i wszystkim będzie w chwili dobrego humoru opowiadał z błyskiem w oczach i z dumnie podniesioną głową, co mu się 18 stycznia 1871 roku przydarzyło. Oto poznał wówczas słynnego francuskiego badacza Afryki, Henryka Duveyriera, bohaterskiego młodziana i ulubieńca bogów. A oto jak doszło do tego spotkania. Sucklow, powołany do służby wojskowej w chwili wybuchu wojny z Francją, ale z powodu choroby serca nie dopuszczony do służby na froncie, znalazł się późną jesienią r. 1870 jako cenzor w obozie jeńców w Nysie, starej twierdzy śląskiej. Był to olbrzymi kompleks ponurych kazamat, od stu lat prawie nie używany i naprędce odnowiony, aby można w nim było umieścić biedaków, którzy razem z Napoleonem III dostali się pod Sedanem do niewoli niemieckiej. W naszych cynicznych czasach stanowisko kontrolera i cenzora poczty jeńców wojennych uchodzi we wszystkich armiach świata za pierwszorzędny „dekunek". Podporucznik Sucklow był innego zdania. Otwieranie i czytanie listów, które nie były dla niego przeznaczone, uważał za zajęcie poniżające. „To niesłychane - myśli - że powierzono mi tak brudną robotę tylko dlatego, że mówię płynnie po francusku." Prosił usilnie o przeniesienie na front, ale żadne z jego podań nie doczekało się odpowiedzi. 18 stycznia 1871 roku stosy poczty piętrzyły się na biurku Sucklowa. Nagle jeden z listów zwrócił jego uwagę. Był zaadresowany do kapitana Henryka Duveyriera z VI pułku cesarskich szaserów gwardii, chwilowo w obozie jeńców w Nysie; jako nadawca figurował poważany profesor geografii na uniwersytecie w Lipsku. „Duveyrier - zastanawia się Sucklow - Duveyrier? Nie jest to chyba ten znany badacz, profesor Sorbony. Ten miałby teraz trzydzieści lat, byłby więc wprawdzie jeszcze obowiązany do służby wojskowej, ale naturalnie nie pełniłby jej na froncie. Może to jego brat albo kuzyn." Mimo to Sucklow wysyła ordynansa do obozu oficerskiego z prośbą, ażeby kapitan Duveyrier był łaskaw go odwiedzić, gdyż ma dla niego pocztę. W kilka chwil później słyszy lekki brzęk ostróg. Posterunek przed domem staje zamaszyście na baczność i oddaje honory wojskowe przysługujące oficerom również w niewoli. Ordynans melduje w drzwiach: „Pan kapitan Duveyrier!" Wysoki, elegancki kawalerzysta o błyszczących oczach staje przed Sucklowem, salutuje uprzejmie i pyta z lekkim zdziwieniem nienaganną niemczyzną: „Pan życzył sobie mówić ze mną, panie kolego?" Twarz Prusaka oblała się rumieńcem. Poznał natychmiast swego gościa. To żaden kuzyn ani brat, to sławny podróżnik Duveyrier! Podporucznik, zmieszany, jąka: „Na Boga, panie profesorze, skąd się pan tu wziął?" Okazuje się, że wielki uczony pokrzyżował wszelkie próby umieszczenia go z dala od frontu, ponieważ był zdania, że obowiązek woła go do szwadronu; teraz siedzi jako jeniec wojenny w obozie w Nysie. Sucklow wręcza Duveyrierowi z zakłopotaniem list z Lipska, Francuz otwiera go, przebiega wzrokiem i z lekkim uśmiechem oddaje cenzorowi. Ten czyta, prawdziwie wstrząśnięty: „My, ludzie nauki, jesteśmy obywatelami świata, który dzięki nierozerwalnym węzłom braterstwa, wolności i równości nie zna różnic narodowościowych ani rasowych i nie obchodzą go rozgrywki o polityczną przewagę!" Słowa te wryły się tak głęboko w umysł pruskiego podporucznika, że wiele lat później będzie je maturzystom powtarzał z pamięci jako motyw przewodni swego życia. Po tej scenie bardzo szybko nastąpiło zwolnienie Duveyriera z niewoli niemieckiej. Minęło już prawie dziesięć lat od czasu, gdy Francuz był po raz ostatni w Afryce. Jego kariera badacza jest skończona. W cztery lata później, w r. 1874, przybył raz jeszcze na Saharę, a w r. 1884 udało mu się nawet po niezliczonych prośbach towarzyszyć sułtanowi Maroka w podróży z Tangeru do Meknes. W czasie tej podróży widać było z daleka góry Rifu, które były podówczas jeszcze zupełnie nie znane, ale Duveyrier nie mógł zbadać ich bliżej. Jako człowiek dojrzały nie potrafił już powtórzyć wielkiego czynu, którego dokonał w swych młodych latach. Spotkało go pod niejednym względem to, co kilkadziesiąt lat po nim Tomasza Edwarda Lawrence'a, niekoronowanego króla Arabii - polityka obróciła wniwecz jego pracę. A Wszystko zaczęło się niegdyś tak pomyślnie i obiecująco! Duveyrier zawarł przyjaźń i braterstwo ze straszliwymi Tuaregami, brunatnymi rozbójnikami i panami Sahary, którzy uważali go za jednego ze swoich;, mówił ich językiem i używał ich pisma, żył w ich namiotach, towarzyszył im w awanturniczych wyprawach i dokazał wreszcie tego, że fanatyczni synowie pustyni szukali oparcia we Francji. Gdyby usłuchano Duveyriera, byłoby się prawdopodobnie udało zdobyć całą Saharę nie wyjmując miecza z pochwy. A Paryż byłby sobie może oszczędził wielu bolesnych doświadczeń w Afryce północnej. Nikt nie jest wszakże prorokiem we własnym kraju, zwłaszcza jeśli nie ma stosunków. Duveyrierowie ich nie posiadali. Należeli do drobnej szlachty wiejskiej, pochodzili z Langwedocji, która wydała tylko nielicznych prawników i polityków, za to wielu rycerzy krzyżowych i trubadurów, a więc ludzi romantycznych - nieżyciowych marzycieli i ekstatycznych świętych. Takim typem był również ojciec Henryka Duveyriera. Już jako młody człowiek przystał do Saint- Simona. Został entuzjastycznym socjalistą i starał się czynną braterską miłością działać w kierunku zniesienia przeciwieństw klasowych. Był to najczystszej wody romantyzm, nic też dziwnego, że ojciec Duveyrier wysłał swego najstarszego syna Henryka, urodzonego w 1840 roku, już jako czternastoletniego chłopca do kraju romantyzmu - do Niemiec. Niezwykle zdolny chłopak wyuczył się w internacie w Górnej Szwabii języka starofrancuskiego i średniowiecznego niemieckiego - języków krzyżowców, trubadurów i minnesangerów. Ich symbole, lutnia i miecz, należały, co prawda, już od dawna do przeszłości, ceduły giełdowe, tabele podatkowe i bilanse stały się emblematami rycerza ówczesnej przemysłowej rzeczywistości. Duveyrier nie pozostawił swego syna zbyt długo w Górnej Szwabii przy studium średniowiecznych pieśni bohaterskich. Wysłał go do szkoły handlowej w Lipsku, gdzie młody student uczył się pilnie przez cztery semestry, od 1855 do 1857 roku. Poznał tutaj, niestety - jak by powiedział starszy pan Duveyrier - słynnego orientalistę Fleischera. A profesor Fleischer był serdecznym przyjacielem Henryka Bartha, który właśnie w owym czasie powrócił z Afryki. Henri Duveyrier, mówiący dość płynnie po arabsku, postanawia wybrać się do Afryki. W r. 1857, mając niespełna siedemnaście lat, jedzie w swą podróż kawalerską nie do Paryża, Londynu lub Drezna, lecz na Czarny Ląd. Nie była to poważniejsza wyprawa. Duveyrier dotarł do jednej z najdalej na północ położonych oaz Sahary, nie opodal rubieży cywilizowanego świata, gdzie czuł się jeszcze zupełnie bezpiecznie. W oazie tej zawarł znajomość z pewnym szlachetnie urodzonym Tuaregiem. Koczownik w ciemnoniebieskiej szacie, z rycerską lancą w zaciśniętej dłoni i potężnym dwuręcznym mieczem u siodła sprawił na młodym podróżniku duże wrażenie. Mimo naukowego przygotowania skłonny był uwierzyć, że legenda ma słuszność i że Tuaregowie są potomkami średniowiecznych rycerzy, którzy w czasie ósmej wyprawy krzyżowej dotarli na Saharę, aby tam założyć swe siedziby. Romantyk Henri Duveyrier jest poruszony tym spotkaniem, tym bardziej, że zawsze czuł się Francuzem i wiernym synem swego kraju. A kraj ten przed kilkudziesięciu laty otworzył nagłym ruchem drzwi do Afryki. Stało się to w lecie 1830 roku, gdy Francja wylądowała w sile 37 000 ludzi w północnej Afryce i za jednym zamachem zagarnęła miasta Algier, Bóne i Oran - aby wreszcie wykurzyć gniazda piratów, których władcy niepokoili ogniem i mieczem kupców francuskich aż po Morze Północne. Zadanie, którego się Francja podjęła, było wysoce „moralne". Nie należy bowiem zapominać, że w wodach Algieru, Bony i Tunisu rosną najpiękniejsze korale świata. Poza tym w Afryce północnej udaje się świetnie pszenica. Istnienie tak pożytecznych produktów krajowych sprzyjało niezmiernie decyzji, aby wziąć na siebie uciążliwą misję europejskiej policji porządkowej i zniesienia rozbójnictwa morskiego. Cały Zachód patrzy z podziwem na „walecznych", „bezinteresownych" Galów. Tylko Anglicy zachowują się powściągliwie. Jak mówi złośliwe przysłowie - perkale i Chrystus uchodzą nad Tamizą za pojęcia równoznaczne. W Londynie sprowadza się do wspólnego mianownika „moralną" akcję, którą Francja chce przeprowadzić, i zainteresowanie, jakie wielcy kupcy marsylscy żywią już od wieków dla pszenicy i korali. Angielski ambasador w Paryżu, lord Stuart, otrzymuje w przeddzień francuskiego skoku na Algier polecenie, aby oświadczył w Paryżu, że Anglia sprzeciwi się zajęciu Algieru przez Francję. W chwili gdy ten oficjalny krok dyplomatyczny zostaje podjęty, flota francuska wypłynęła już z Tulonu, mając na pokładzie oddziały desantowe. Francuski minister marynarki, baron d'Haussez, odpowiada sztywnemu lordowi krótko i dobitnie: „Francja s... na Anglię!" A gdy jego dystyngowany gość robi głupią minę, sądząc, że się przesłyszał, d'Haussez rzuca mu soczyste ,Merde!" i dodaje z temperamentem: „Minęły już czasy, kiedy mogliście narzucać Europie waszą wolę!" W Paryżu jednakże nie myślano początkowo o aneksji. W przeciwieństwie do Anglii Francja nie była państwem przemysłowym, lecz samowystarczalnym krajem chłopów. Nie potrzebowała kolonii dla zbytu swych towarów. Miała złe doświadczenia z posiadłościami zamorskimi. Kanada dostała się po długich i krwawych walkach Anglikom, Luizjanę sprzedano Stanom Zjednoczonym, w Senegalu, który przeszedł pod panowanie Francji z początkiem XVIII wieku, i na Madagaskarze, zajętym z polecenia kardynała Richelieu, panują skandaliczne stosunki. Wskutek tego francuska rada ministrów rozważała jeszcze po upływie tygodni, gdy Algier dawno już wpadł w jej ręce, czy kraju tego nie należy oddać jego nominalnemu, choć zupełnie bezsilnemu właścicielowi - Turcji. Ale niebawem okazało się, że nie można tego uczynić bez utraty prestiżu, tym bardziej że należało się spodziewać, iż inne mocarstwa europejskie, zwłaszcza Anglia, nie wahałyby się zaanektować wzgardzonej przez Francję Afryki północnej. Rząd francuski postanowił zatrzymać w swym władaniu daleki, obcy kraj. W dziesięć lat później obrót handlowy Algieru, który w 1831 roku wynosił tylko 8 milionów franków, skoczy! do 61 milionów, a Afryka francuska, największe państwo kolonialne świata, obejmowała pół wieku później obszar 12 milionów km2, tj. ponad jedną trzecią część Czarnego Lądu. Po powzięciu decyzji o zatrzymaniu Afryki północnej kraj ten wszedł we Francji niejako w modę - w pełnym tego słowa znaczeniu. Uznano za „misję historyczną" otworzyć tej dawnej kolonii rzymskiej, ojczyźnie licznych cesarzy, ojców Kościoła i wielkich prawników, dostęp do cywilizacji europejskiej i kultury Zachodu. Henri Duveyrier, syn romantyka z Langwedocji, tylko pod tym kątem widzenia zapatrywał się na problem afrykański. Nic dziwnego, że wybrał się do Afryki i żywo zainteresował się Tuaregami. Legenda o pochodzeniu Tuaregów od krzyżowców jest oczywiście zwyczajną bajką. Możliwe, że kiedyś tam jakieś mniejsze czy większe gromady ludzi pochodzących z Europy dotarły do środkowej Sahary. Aż do Nigru i jeziora Czad Afryka była od zamierzchłych czasów w mniejszym lub większym stopniu jedną z wielkich stref wpływów i władzy świata zachodniego, a właściwa Afryka zaczyna się dopiero na południe od Sahary. Ale jest chyba wykluczone, żeby krzyżowcy byli protoplastami Tuaregów - choć Tuaredzy mają przeciętnie 1,80 m wzrostu, jasny kolor skóry i nie wykazują cech semickich. „Tuaregowie, opuszczeni przez Boga ludzie piasków", jak nazwali ich Arabowie, byli prawdopodobnie potomkami owej wielkiej rodziny ludów, która w okresie wczesnego czwartorzędu zamieszkiwała rozległe obszary Europy południowej i zachodniej, i pozostają w pewnym związku z ludźmi Cro-Magnon. Są oni może potomkami rozproszonych grup Hyksosów, zagadkowego ludu przybyłego z Azji Mniejszej, który około 1700 roku przed Chr. zalał Egipt. Islam uważał Tuaregów za element tak heterogeniczny, że nie zadał sobie wiele trudu, aby ich nawrócić. Dzicy synowie pustyni modlą się wprawdzie po arabsku, ale prawie nie rozumieją tego, co mówią, albowiem zachowali swój dawny język, tamaszek. Zamieszkały przez nich obszar, który ciągnie się od południowego Algieru aż do jeziora Czad i obejmuje około 11/2 miliona km2 - jest to mniej więcej połowa obszaru Stanów Zjednoczonych - należy do najbardziej bezdrożnych, suchych i górzystych części Afryki północnej. Zwłaszcza obszar Ahaggaru, „Kraju Duchów", jak Arabowie nazywają te niesamowite góry - krystaliczny prastary grzbiet górski, na którym do wysokości 3000 m wznoszą się wulkany trzeciorzędu - ośrodek północnych grup Tuaregów, jest prawie niedostępny i do dnia dzisiejszego nie całkiem zbadany. Z tej bezwodnej okolicy, smaganej wichrami, rozdartej głębokimi, ciemnymi parowami, gdzie nie ma ani roślin, ani ptaków, pochodzi rycerski znajomy Duveyriera. Francuza bardzo boli, że nie może przyjąć zaproszenia Tuarega, aby towarzyszył mu do jego ojczyzny. Ale czas przewidziany na podróż już upłynął, Duveyrier musi wracać do Europy. Po powrocie zgłasza się najpierw w Berlinie. Jest dla gołowąsa wielką satysfakcją, że słynne Towarzystwo Orientalne wydaje drukiem sporządzone przez niego zestawienie słów rozmaitych dialektów berberyjskich. Pewnego dnia publikacja ta znalazła się na biurku Henryka Bartha, który mieszkał wówczas w Londynie. Wielki podróżnik bardzo się nią zainteresował; wysłał do autora krótki list i kilka tygodni później, z końcem 1857 roku, w którym Henri Duveyrier odbył krótką podróż do Afryki, siedemnastoletni chłopak stał onieśmielony w wiejskim domku w St. James Wood na południowym krańcu Londynu, gdzie mieszkał Henryk Barth. Jak szlachetny giermek do doświadczonego rycerza, tak Duveyrier zbliża się do słynnego odkrywcy. A ten bierze go w swą opiekę. „Z początku próbował odradzać mi, mówiąc, abym w tak młodym wieku nie brał na siebie takich trudów. Ale gdy spostrzegł, że nie może wzruszyć mego postanowienia, nie szczędził mi życzliwej opieki, nauk i rad... Później w listach, pełnych serdecznych rad i cennych wskazówek, śledził z daleka postępy mych wypraw, otwierał przede mną nowe horyzonty i zwracał uwagę na ważne fakty. Dał mi napisany po arabsku list okólny do wszystkich swych przyjaciół na Saharze i w Sudanie, który miał mnie w razie potrzeby chronić... Byłem Francuzem. Ale ciasny duch konkurencji nie miał dostępu do jego serca..." Wszystko, czego Henryk Barth nie mógł w Niemczech przekazać ani pozostawić w spadku, gdyż jego szorstkie usposobienie i kanciasty sposób bycia wywoływały w Poczdamie-Berlinie niemiłe zdziwienie i opór - wszystko to wielki mag podróżników afrykańskich przelewa na młodego francuskiego ucznia czarnoksięskiego. Być w każdej chwili życia człowiekiem z charakterem, świadomie panować nad sobą i pozostać dżentelmenem, nienagannie sprawiedliwym wobec czarnych, brązowych i białych - oto tajemna wiedza Bartha. Romantyczno-rycerskie wyznanie wiary, wzmocnione przykładem własnego życia i wypowiedziane dobitnie w czasie pierwszych lat „grynderki", w epoce opasłych nowobogackich, musiało natchnąć zachwytem Henryka Duveyriera, gdyż odpowiadało najgłębszej jego naturze i odziedziczonym skłonnościom. Z lancą gotową do boju, ale z otwartą przyłbicą, jak rycerz między rycerzami w romantyczno- fantastycznym świecie - tak dziewiętnastoletni młodzieniec wyrusza w 1859 roku ponownie do Afryki. Tym razem nie jest to już przejażdżka dorastającego młodzieńca, lecz poważna wyprawa, której przyświeca cel naukowy. Młody człowiek przygotowywał się do tego z gorliwością przez cały rok. Wyuczył się metod astronomicznego oznaczania położenia miejscowości i jeździł w towarzystwie doświadczonych praktyków tak długo po odległych wsiach, pustkowiach i ukrytych leśniczówkach, aż sztukę tę bez reszty opanował. Niestrudzoną pracą uzupełnia swe wiadomości z geografii i przyrody. Studia językowe i badania etnograficzne uprawiał pod kierownictwem najsłynniejszego orientalisty owych czasów, Józefa Ernesta Renana, który w piętnaście lat później wywołał ogólną sensację swym Żywotem Jezusa. Nie należy jednak zapominać, że Henri Duveyrier jest bardzo młodym człowiekiem, prawie jeszcze chłopcem, i że mu brak doświadczenia życiowego. Inni podróżnicy afrykańscy owych czasów byli również przeważnie dość młodzi. Hornemann skończył właśnie 25 lat; jego rodak Vogel liczył tylko 23 lata. Caillie miał 29 lat, w tym samym wieku był Henryk Barth. Laing, który został zamordowany w Timbuktu, miał lat 32, Gerhard Rohifs i Aleksandrina Tinne tyle samo. Nie byli więc o wiele starsi od Henryka Duveyriera. Ale w tym wieku różnica lat pozostaje widoczna, mimo że młody Francuz był pod wzglądem naukowym o wiele lepiej przygotowany i wyszkolony niż wielu jego kolegów-badaczy. Z pewnością nawiedzały go czasem wątpliwości, czy sprosta swym zadaniom, ale zawsze zwyciężał optymizm. W jednym ze swych listów pisze: „Wiem dobrze, że podróż, którą mam zamiar odbyć, nie jest pozbawiona niebezpieczeństw. Ale ufam swym siłom i spodziewam się, że przy wielkiej ostrożności, cierpliwości i całej swej energii potrafię uniknąć tych niebezpieczeństw i doprowadzić wyprawę do szczęśliwego końca. Wypadki okażą, czy się pomyliłem.!" Nie pomylił się. Henri Duveyrier był jednym z najszczęśliwszych i najwytrwalszych badaczy, jacy kiedykolwiek pracowali na Saharze; obok Gerharda Rohlfsa jemu głównie i jego niestrudzonej działalności zwiadowczej, prowadzonej bez przerwy przez dwa lata, należy przypisać, że dzisiaj możemy spokojnie jechać samochodami po dobrze znanych drogach prowadzących przez olbrzymie morza piasku, Duveyrier chyba to przeczuwał. Wyruszył z Biskry - dzisiaj pierwszego miejsca postoju po całodziennej jeździe serpentynami z Konstantyny - oczywiście na wielbłądach, nie miał więc trudności z uruchomieniem silnika, co po chłodnych nocach nieraz się tutaj zdarza. Potem, zboczył na południowy zachód od starych szlaków karawanowych, które biegną dość dokładnie w kierunku południowym, mniej więcej wzdłuż dzisiejszej kolejki wąskotorowej do Tugurtu, i dotarł do Ghardai, stolicy bardzo pobożnego szczepu arabskiego Beni Mzab. Stamtąd wyruszył niebawem do El- Golea. Dzisiaj jest to uzdrowisko wśród pustyni ze wspaniałymi kwietnikami i licznymi motelami; podówczas było urodzajną oazą, zamieszkałą przez fanatycznych, wrogich cudzoziemcom koczowników, którzy przypatrywali się gniewnie, jak pies chrześcijański ustawiał sekstans na środku placu targowego, aby oznaczyć dokładnie geograficzne położenie miejscowości. Nikt nie podnosi, co prawda, ręki na białego chłopca o zniewalającym promiennym spojrzeniu, ale jest on jeńcem, a jego powrót na północ i na wybrzeże - rodzajem ucieczki. Sam przyznaje nieco później, że występował zbyt prowokująco, i pisze: „Na pierwszy rzut oka moja podróż do El-Golea może wydawać się klęską, gdyż zostałem wygnany z tego miasta pogróżkami i zmuszony do opuszczenia go nocą w niezbyt zaszczytnych okolicznościach. Mimo to uważam tę podróż za sukces... Mam wrażenie, że droga ta jest teraz otwarta..." Dzisiaj jest ona w istocie otwarta, a dla podróżnych, którzy umieją dobrze prowadzić samochód, El-Golea jest interesującym celem wycieczkowym. Ale „otwarcie" owej drogi przez Duveyriera wyglądało w rzeczywistości tak, że kilka lat później Francja musiała wysłać generała de Galiffet ze znacznym kontyngentem wojska w te okolice położone w odległości 1000 km od Algieru, aby zaprowadził tam „ład i porządek". Przy bliższym przyjrzeniu się pierwsza podróż Duveyriera nie była więc sukcesem mimo jego waleczności, a może właśnie z powodu jego osobistego, zbyt bezwzględnego zaangażowania się w sprawę. Duveyrier nie dotarł do oaz Tuatu, jak przewidywał w swym planie. Nie dał jednak za wygraną. Już następnego roku, w 1860, podjął nową ekspedycję, która tym razem doprowadziła go do Tuaregów. Plemiona południowe zbadał już Henryk Barth. Żaden jednak biały człowiek nie odwiedził chyba jeszcze nigdy północnych grup Tuaregów zamieszkałych na Saharze środkowej, już to w górach Ahaggar, już też w poszarpanych pasmach górskich Tassili. Duveyrier, wspomagany finansowo przez Napoleona III, wyruszył do Ghadames i Ghat. Obie te pustynne miejscowości są dziś połączone ze światem cywilizowanym przy pomocy dróg samochodowych, pistes principales, a chociaż na świetnych francuskich mapach samochodowym znajdujemy często ostrzeżenia w rodzaju sables, dunes, fećh-fech (oznaczenia przykrych niżów pokrytych sproszkowanym, lotnym piaskiem), to jednak nawet turyści mogą po pistes principales przejechać bez specjalnych trudności. W kilka minut można obecnie przebyć odcinek drogi, na którego pokonanie Duveyrier potrzebował miesięcy. Jego nadzieje, że nakłoni Tuaregów do nawiązania łączności gospodarczej z Francją, zdają się być bliskie spełnienia. Duveyrier utrzymuje przyjazne stosunki zarówno z Ikenukenem, politycznym wodzem Tuaregów, jak i z szejkiem Otmanem, ich przywódcą duchowym, i jeździ z nimi po całej pustyni. Obaj Tuaredzy są na swój sposób ludźmi rycerskimi, więc Duveyrier, rycerski romantyk, przypadł im do serca. Jeździ konno jak diabeł, włada szablą z czarującą elegancją, jest nieomylnym strzelcem - i tak oddany ładnym młodym księżniczkom tuaregskim, jak gdyby sam był rycerzem pustyni. Gdy w siedemdziesiąt lat później, w 1927 roku, badacz Konrad Kilian przybył do Ghat, mała oaza rozbrzmiewała jeszcze bohaterskimi pieśniami o świetnych czynach Francuza. Szczytem jego sukcesów było wspaniałe przyjęcie, które Napoleon III wydał w Tuileriach na cześć osiemdziesięcioletniego wówczas Ikenukena. Wydarzenie to przechyliło ostatecznie szalę szczęścia. Duveyrier wraca wprawdzie także ze swej ostatniej wyprawy cało nad Morze Śródziemne, zostaje w dwudziestym pierwszym roku życia kawalerem Legii Honorowej, otrzymuje złoty medal Francuskiego Towarzystwa Geograficznego - ale na tym kończy się jego kariera. Zapadł na tyfus, przez trzy miesiące walczy ze śmiercią, a gdy w końcu powrócił do zdrowia, skonstatował ku swemu przerażeniu, że stracił pamięć. Dosięgła go straszliwa amnezja, która czasem występuje jako komplikacja potyfusowa. Stan jego zdrowia poprawia się wprawdzie stopniowo, w 1864 roku wydaje jeszcze swe wielkie dzieło podróżnicze Les Touaregs du Nord („Tuaregowie północni"), ale nigdy już nie będzie tym, czym był. Z głęboką zgryzotą przypatruje się, jak rozluźniają się nawiązane przez niego stosunki z Tuaregami, jak niezręczność biurokracji francuskiej niszczy wiele z tego, co zapoczątkował, a gdy w kilka lat później Tuaredzy wycinają w pień wyprawę dowodzoną przez Anglika Flattersa, dzieło jego życia otrzymuje cios śmiertelny. Czyniono go nawet odpowiedzialnym za przedstawienie Tuaregów w rzekomo błędnym i romantycznie zafałszowanym świetle. Tuaregowie - utrzymywano - nie są bynajmniej szlachetnymi rycerzami, jak ich opisał Duveyrier, lecz wiarołomnymi, zakłamanymi rozbójnikami. Nie było to może całkiem pozbawione słuszności. Ale dzienniki paryskie, które mówiły o Tuaregach jako o bandytach, bestiach i wrogach ludzkości, przeoczyły zupełnie, że dziwny ten lud żył w kraju, z którego nie mógł się wyżywić. Ludzie, którzy byli zmuszeni jeść suchą trawę, dla których szarańcza, jaszczurki lub szczury były przysmakami i którzy połykali gorzką żywicę wyschniętych akacji, aby oszukać pusty żołądek - musieli albo wywędrować i podjąć beznadziejną na Saharze próbę wywalczenia sobie lancą i mieczem nowej ojczyzny, albo pozostać w swych górzystych pustyniach jako pewnego rodzaju poborcy cła od karawan, zdążających z południa nad Morze Śródziemne i z Algieru nad rzekę Niger. Kto uiścił cło drogowe, jakiego Tuaregowie żądali i potrzebowali, by móc egzystować, temu pozwalali ciągnąć dalej. Kto odmawiał, tego zabijano na miejscu. Dzisiaj problem ten jest od dawna rozwiązany. Lanca i miecz służą w okresie pistoletów maszynowych już tylko jako dekoracja wnętrz lub zabawki dla dzieci, a obok luksusowych autobusów francuskich, jeepów i samolotów wielbłądy wyścigowe nie odgrywają żadnej roli. Tuaredzy zrozumieli to pierwsi. Wydobywają teraz węgiel w Mozarifie, Sfaii, Kenadzy i Ghorozzy, w kopalniach zagłębia Colomb-Bechar, ołów, miedź, cynk, nikiel, wolfram, kobalt i uran w Figuig, Erfoud, Aoufous, Beni Tadżit, Ougnat i rozmaitych innych miejscowościach górniczych i hutniczych. Wywędrowali więc, przynajmniej mężczyźni, w pokoju i bez broni. Okaże się w przyszłości, czy ta bezbronność nie jest ich najsilniejszą bronią. Pracują bowiem właśnie nad tym, aby zmienić od podstaw strukturę gospodarczą i styl życia Afryki północnej. A postronnemu obser- watorowi zdaje się czasem, jak gdyby o tym wiedzieli. Tego jednak Henri Duveyrier nie przeczuwał. Wątpliwe też, czy ten romantyk w ogóle pojął, że jego brązowi przyjaciele stali przed dylematem być albo nie być i że według pojęć europejskich byli zbójami i rabusiami. Ale ta ślepota w niczym nie umniejsza zasług Duveyriera jako naukowca i człowieka. Jego książka podróżnicza uchodzi jeszcze dzisiaj, dziewięćdziesiąt lat po jej ukazaniu się, za główne źródło informacji o Saharze północnej, jej warunkach geograficzno-geologicznych, zwierzętach, roślinach i ludziach. Z połączenia młodzieńczego entuzjazmu i rycerskiej romantyki, a także dzięki łaskawości losu powstało to jedyne dzieło Duveyriera. Potem nie rozwinął on już nigdy czynnej działalności. Stał w cieniu, za kulisami, służąc radą i pomocą, jako dobry duch wszystkich późniejszych badaczy Afryki - poważany i podziwiany. Faeton, syn słońca i ulubieniec bogów, spadł na ziemię zmiażdżony. Tragiczną konsekwencją romantycznego życia i charakteru Duveyriera było to, że w końcu wydał się sam sobie zbytecznym i nie rozumiejącym już ducha nowych czasów. Pewnego pięknego wiosennego dnia 1892 roku w Lasku Bulońskim odebrał sobie życie wystrzałem w serce. 13 W biurze podróży poinformowano nas, że jazda do Tamanrasset w górach Ahaggar w środkowej Saharze kosztuje 9000 franków. A w dodatku odbędzie się tylko wtedy, jeśli udział wezmą co najmniej dwie osoby. 9000 razy dwa równa się 18 000 franków. Trochę za drogo. Przecież to niecałe 4000 km licząc z Algieru, tam i z powrotem. Postanawiamy wziąć własny samochód, seryjną 1 1/2 litrówkę z motorem gaźnikowym, i jechać na własną rękę. Wszystko poszło gładko. Kto ma łut szczęścia, zna silnik i wóz i umie sobie radzić, ten może śmiało jechać przez Saharę. Oczywiście, samochód musi być dosyć duży, trzeba mieć z sobą dostateczną ilość wody, paliwa i trochę żywności, ale w miesiącach zimowych, mniej więcej od listopada do lutego, kiedy burze piaskowe są rzadkie, podróż taka nie nastręcza poważniejszych trudności. Poza tym przy obydwu głównych szlakach znajdują się, co prawda, w niezbyt regularnych odstępach, stacje benzynowe, tu i ówdzie nawet warsztaty naprawcze i motele. Te szlaki to: zachodnia linia Tanezruft, którą rozbudowuje się w stałą drogę, nadającą się do użytku w każdą pogodę; prowadzi przez „Kraj Pragnienia", jak w tłumaczeniu nazywa się Tanezruft, do Gao nad Nigrem. Druga linia leży nieco dalej na wschód, biegnie przez góry Ahaggar i kończy się w Zinder. A wreszcie francuscy komendanci odcinka drogowego, u których podróżni zwykli się meldować zarówno ze względów uprzejmości, jak dla własnego bezpieczeństwa, oraz wielkie firmy naftowe w Algierze i ich agenci na pustyni opiekują się jadącymi z wielką troskliwością. Podróże po pustyni nie są, oczywista, wycieczkami w niedzielne popołudnie i jeśli się ma pecha, można taki trip przypłacić życiem. Kto ma obawy, ten powinien jechać jednym z luksusowych autobusów obsługiwanych przez Comipagnie Transsaharienne lub Societe Algerienne des Transports Tropicaux, kursujących od wielu lat regularnie po Saharze, albo lecieć jednym z samolotów skaczących od oazy do oazy. Jeszcze rozsądniejsi przyłączają się do jakiegoś towarzystwa jadącego z Biskry do Tugurtu, bardzo malowniczej oazy, położonej w samym środku pustyni, gdzie można znaleźć wygodne warunki, a zarazem obserwować autentyczne i niezafałszowane życie w oazie. Zaczynamy naszą podróż w Laghuacie, około 450 km na południe od Algieru, a więc w punkcie, z którego wychodzi droga przez góry Ahaggar. Jest ona wprawdzie nieco trudniejsza od linii Tanezruft, ale za to daje możność oglądania piękniejszych widoków. Towarzystwo „Shell" w Algierze dało nam na drogę bogato ilustrowany Guide du tourisme automobile et aerien au Sahara, przewodnik, w którym znajdujemy mapy poszczególnych odcinków drogi i dokładny opis trasy, jesteśmy więc doskonale przygotowani i możemy po prostu odczytać kilometr po kilometrze, co nas czeka. Dwieście kilometrów dzielących Laghuat od Ghardał biegnie jak po stole. Droga jest wąska, ale miejscami smołowana i na dość długich odcinkach można jechać pełnym gazem. Mimo to jednak oddychamy z ulgą, gdy pierwszy etap dzienny mamy już za sobą. Milczące skupienie i niepokój wywołuje w nas nie tyle możliwość kraksy, której nie dałoby się usunąć przyrządami znajdującymi się w samochodzie, ile raczej niesamowita, przechodząca prawie ludzkie pojęcie samotność, jaka nas otacza; Dookoła widać tylko skalisty step bez śladu życia, bez drzewka lub krzaku, niezamieszkały i bezludny. Świadomość, że na wschód, zachód i południe ciągną się tysiące kilometrów pustyni, że trzeba by maszerować dwieście dni po trzydzieści kilometrów dziennie, aby je przebyć, przytłacza i przygnębia. Wspominamy z szacunkiem dzielnych badaczy i odkrywców, którzy kilkadziesiąt lat przed nami w żmudnych podróżach karawanowych narażali życie, aby zbadać te obszary. Dzisiaj samochód przemierza je w niewiele godzin. W roku 1924 przejechano po raz pierwszy samochodem przez Saharę w siedem dni, przebywając dziennie około 600 km. Był to wyczyn nie lada, albowiem do owej pory na przebycie tej trasy na wielbłądach wyścigowych potrzeba było w najkorzystniejszych warunkach 45 dni. Jeśli chodzi o nas, nie zamierzamy ustanawiać rekordów, wybieramy się tylko do gór Ahaggar i 1800 km dzielących nas od celu naszej podróży moglibyśmy teoretycznie przejechać w ciągu pięciu dni. Trwało to jednak dłużej - nie wskutek naszej ostrożności, lecz z powodu wadi, głębokich, stromych i bardzo suchych dolin, oraz fech-fech, w których utknęliśmy bez pardonu i skąd udało się nam wydostać dopiero po bardzo skrzętnym odgarnięciu łopatami piasku spod kół samochodu. Było oczywiście niedorzecznością z naszej strony, że nie zatrzymaliśmy się kilka dni dłużej w oazach Ghardaia lub El-Golea. Są to urocze wyspy wśród morza piachu, z rozległymi, cienistymi gajami palmowymi i pięknie utrzymanymi parkami. Tu przekonaliśmy się, że podręczniki geografii mają rację: tylko 1/9 część Sahary jest pustynna i jałowa. Wystarczyłoby kilka litrów wody na sekundę, aby prysł zły czar i Sahara stała się krajem mlekiem i miodem płynącym. Staliśmy pełni podziwu przed kaflowymi basenami pływackimi, zasilanymi bieżącą wodą, przed licznymi stawami i sadzawkami, meczetami, muzeami i galeriami. Hotele są tam całkiem znośne, turysta zapomina, że znajduje się w samym sercu wielkiej pustyni. Rację mają les Sahariens, którzy z dobrotliwą ironią nazywają nas voyageurs chronometres (podróżni ze stoperem). Ale przed dwudziestu dniami spotkaliśmy w Pont a Mousson, małej mieścinie nad Mozelą, niedaleko Nancy, ojca Godin, starego wieśniaka, który wyprzągł swe konie, aby wciągnąć nasz samochód na oblodzoną górę - od tego czasu spieszno nam dotrzeć do Tamanrasset, aby obejrzeć miejsce ostatniej działalności wicehrabiego de Foucauld, o którym Monsieur Godin tyle nam opowiadał. Wieczorem dziewiątego dnia po wyjeździe z Laghuat wyruszamy samochodem w stronę masywu Ahaggar. W oddali słychać dziwne grzmoty, toczący się pogłos przechodzi w głośny huk. Wydaje się, jak gdyby gdzieś z dala strzelano z gigantycznych czołgów. Schylamy instynktownie głowy, ale kule nie nadlatują, a następnego dnia dowiadujemy się, że to tylko obsunięcie się skały, wywołane gwałtowną różnicą temperatury słonecznego skwarnego dnia i lodowato zimnej nocy. Droga, zasypana kamieniami, wije się wśród ciemnogranatowych, dziko poszarpanych ścian skalnych, baszt i ostrych iglic, potem powoli się wznosi. Po przebyciu mnóstwa stromych serpentyn jesteśmy nagle ze wszystkich stron otoczeni górami. Teraz rozumiemy, dlaczego dużo czasu upłynęło, zanim zdołano pokonać Tuaregów, panów Ahaggaru, chociaż nie było ich podówczas więcej jak 300 do 400 ludzi. Nawet dzisiaj niełatwo przyszłoby zamknąć wszystkie dostępy do ich orlich gniazd. Tamanrasset, leżący na wysokości 1400 m, został zdobyty przez Francuzów dopiero w 1902 roku. Jeszcze w r. 1919 niedaleko stąd dwaj porucznicy padli pod ciosami dzid i sztyletów. Dzisiaj panuje tu spokój i porządek, i to nie tylko dlatego, że w Tamanrasset jest garnizon wojskowy. Główna siedziba straszliwych niegdyś Tuaregów jest oazą, otaczająca ją ongiś groźna, ponura sława przebrzmiała; Tamanrasset jest obecnie jedną z najpiękniejszych i pod względem alpinistycznym najbardziej interesujących osad wielkiej pustyni. „Uzdrowisko" Tamanrasset leży w szerokiej, płaskiej dolinie górskiej, otoczonej ze wszystkich stron górami. Posiada zbudowany wprawdzie z gliny, ale nieskazitelnie czysty hotel, jest tu szpital, są rozległe gaje, aleje topolowe i tamaryndowe oraz ogrody pełne kwiatów, roślin i owoców. Domy lśnią w różnych odcieniach czerwieni, kontrastującej pięknie z ciemną zielenią drzew, krzewów i murawą koloru rezedy. Sielankowy ten obraz odcina się od czarnych krzesanic dochodzących niemal do 3000 m wysokości. Ciarki przechodzą, gdy spojrzeć na Breche de Roland, potężne, strome urwisko skalne w Górach Hadriana, nieco na wschód od Tamanrasset, albo na północ, na potężny komin wulkanu Asekrem, największego wzniesienia gór Ahaggar - prawdziwe kominy, wypalone przez rozżarzone masy magmy na tak twarde szkliwo, że nawet potężne burze piaskowe nie mogą go skruszyć. Tam znów wznosi się Pic Laperrine, a dalej nie zdobyta dotychczas i chyba niemożliwa do zdobycia iglica skalna Le Mortier, naprzeciw niej zaś nieco bardziej dostępny Akarakar. Prastare góry, obce, złe, piekielne! Gdy słońce zachodzi, zaczynają lśnić jak gdyby wewnętrznym, czerwonym żarem. Tak wyglądały może przed wiekami, gdy moce podziemne wypchnęły je na nasz świat. Jesteśmy zmęczeni i przewrażliwieni tyloma osobliwymi wrażeniami - strach nas oblatuje, odwracamy się. Jedźmy już stąd, jedźmy! A więc to tutaj żył ojciec Foucauld, świątobliwy eremita, czczony i kochany przez pobożnych kapłanów, księżniczki tuaregskie i francuskich marszałków. Tutaj poległ podczas pierwszej wojny światowej jako oficer wywiadowczy swej ojczyzny, tutaj, z dala od wielkiego świata, zakończył życie człowiek, który był niegdyś karciarzem, kobieciarzem i bohaterem niezliczonych skandali. 14 Monsieur Godin z Pont a Mousson, oddalonego o 30 km od Nancy, przypomina sobie jeszcze dobrze wyniosłego, zblazowanego młodego porucznika z IV pułku szaserów. Ojciec Godin był wówczas małym chłopcem. Ale pamięta, jak przejeżdżali - szwadron za szwadronem, w jasnoniebieskich galowych kurtkach, w szkarłatnych spodniach, z krzywą szablą kawaleryjską w dłoni, wielka nadzieja Francji po klęsce 1871 roku. Hm, wicehrabia de Foucauld nie był świetnym wojskowym. Wypełniał jako tako swe obowiązki, ale już jako dwudziestojednoletni młodzieniec uchodził w Pont a Mousson, swym pierwszym garnizonie po ukończeniu szkoły wojennej, za ekscentryka i utracjusza. Jego wielkie, eleganckie mieszkanie mieściło się przy rue du Manege. Światła paliły się tam całymi nocami. Piło się, grało w karty, uprawiano miłostki. Wszystko to robiono z wdziękiem, dowcipem i elegancją, ale też z cynizmem i rozpasaniem. Foucauld chodził w tym okresie swego życia za wynalazcą nowego sposobu przysądzania kawy. Ponieważ wodę uważał za ciecz filisterską, do swego afe filtre używał nalewki wiśniowej. Morderczy to trunek i trzeba mieć zdrowe serce, aby go pić, ale jego serce było widocznie zdrowe. Nagłe, nie wiadomo jak, wstępuje w jego życie kobieta. Na imię jej Maia, jest dzieckiem prostych ludzi. Foucauld ubiera ją w aksamity i jewabie, obdarowuje końmi, ekwipażami i powozami myśliwskimi. Maria derze zrazu udział w nocnych pijatykach jako damę d'honneur, a wypowiedzi Foucaulda o niej są tak cyniczne i aroganckie jak wszystko, co nowi o kobietach. Ale delikatna, złotowłosa dziewczyna, którą Foucauld nazywa Mimi, jest jedną z owych cudownych kobiet francuskich, umiejących okiełznać nawet karciarza, żarłoka i pijaka. Nie daje się zwieść pozorom. Widzi mężczyznę, który ją utrzymuje, takim, jakim jest - widzi w nim źle wychowanego, niedojrzałego wyrostka i tak go też traktuje. Niepostrzeżenie tryb życia Foucaulda zmienia się, pozostaje wprawdzie nadal kosztowny i rozrzutny, ale przybiera jednak powoli jakieś bardziej kulturalne, wdzięczniejsze formy. Pewnego mroźnego, pogodnego wieczoru zimowego Foucauld wydaje na pokrytej grubym lodem Mozeli bal, który zachwyciłby oko każdego malarza i nie miał sobie równego w bliższej i dalszej okolicy. Na brzegach rzeki rozpięto na drzewach długie festony barwnych lampionów. Pod nimi ustawiono w regularnych odstępach małe stoliki z olbrzymimi czarami ponczu. Nagle lampiony gasną, ugalowana służba wnosi pochodnie i zapala nimi poncz. W świetle migocących sino płomieni widać, jak od brzegu, z grupy drzew wynurza się olbrzymi łabędź - sanie, w których otulona w cenne futra siedzi Mimi. Był to z pewnością widok feeryczny. W gospodzie, do której Monsieur Godin nas zaprosił, wszyscy goście przysłuchują się opisowi każdego szczegółu tej uroczystości - długich stołów uginających się pod smakołykami z całego świata, ubranych w futra ordynansów nalewających szampana, olbrzymiego ogniska, które na zakończenie uroczystości rozniecono na lodzie. Stary człowiek jest tak zachwycony własnym opowiadaniem, że nie daje nam spokoju - wyciąga nas nad Mozelę, aby pokazać miejsce, gdzie się to wszystko działo. W zadumie wracamy do gospody. Bal na cześć Mimi był dla hrabiego de Foucauld uroczystością pożegnalną, pożegnaniem Francji i dotychczasowego trybu życia. W kilka dni później pułk otrzymuje rozkaz wymarszu do Afryki; jako IV. Chasseurs d'Afrique stacjonować ma w Setifie, małej miejscowości w okręgu Constantine. Zimą 1880 roku porucznik wicehrabia de Foucauld stawia po raz pierwszy nogę na ziemi Afryki. Czarny Ląd już go więcej nie wypuści. Zaczyna od razu kształtować tego człowieka na swoją modłę, jak ukształtował Rohlfsa i Henryka Bartha, jak zaczarował Cailliego i Henryka Duveyriera, Livingstone'a i Henryka Stanleya. Razem z porucznikiem Laperrine, późniejszym twórcą słynnego korpusu meharystów, i z porucznikiem Lyautey, późniejszym rezydentem generalnym w Maroku i w 1916/1917, w najcięższym dla Francji okresie pierwszej wojny światowej, ministrem wojny, odbija w Oranie południowym kapitana de Castries i jego piękną małżonkę z zasadzki, w którą wciągnęli ich zbuntowani Arabowie. Hrabina de Castries jeździ świetnie konno i jest wielką damą w dawnym stylu. Jej syn, w drugiej wojnie światowej zdobywca Freudenstadt w Szwarcwaldzie, a później generał francuski w Indochinach, nie ujrzał jeszcze wówczas światła dziennego. Cała Afryka ugina przed nią w podziwie kolano, jako pierwszy - Charles de Foucauld. Ale wkrótce zdaje sobie sprawę, że to nie hrabina de Castries rzuciła na niego czary. Opanowała go gorączka Afryki; ona to gna go na dalekie wypady wzdłuż i wszerz mało jeszcze wówczas znanego kraju Rifenów, ona to każe mu wyuczyć się ich języka, a ponadto także arabskiego, zagłębić się w naukę islamu i studiować Koran. W owym czasie Foucauld ma jakieś nagłe starcie z przełożonymi, na skutek czego musi podać się do dymisji. Rodzina, zgorszona ciągłymi wybrykami najmłodszej latorośli, jest przerażona, szczególnie gdy zwołana rada familijna stwierdza, że dwudziestodwuletni młodzieniec w ciągu kilku zaledwie lat swej niesławnej kariery wojskowej roztrwonił około 110 000 franków. Charles de Foucauld dostaje się niejako pod kuratelę. Rodzina wyznacza mu małą, choć wystarczającą rentę, po czym odprawia go w imię boże w nadziei, że niesforny młodzieniec wreszcie się ustatkuje. Skoro tylko konwent rodzinny, na który eks-porucznika wezwano do Francji, zakończył swe obrady, Foucauld wsiada w Marsylii na pierwszy parowiec odpływający do Algieru i znika na pustyni. Europa, Francja, rodzina pozostały daleko za nim i nic go już nie obchodzą. Afryka, Afryka, Afryka! Wszystkie jego myśli, uczucia, pragnienia obracają się dokoła tego jedynego celu. Mija cały rok, zanim może zrealizować swe plany. Zamierza wyruszyć w głąb Maroka, aby sporządzić mapy tego prawie nie znanego kraju. Ale w tym celu musi najpierw nauczyć się obsługiwać teodolity i sekstanse, musi przyswoić sobie obszerne wiadomości astronomiczne, geograficzne i kartograficzne, opanować płynnie i bez cudzoziemskiego akcentu język tego kraju. W końcu czerwca 1883 roku jest gotów do wyprawy. Przebrany za Żyda, mając rzekomo polecenie zbierania pieniędzy dla prześladowanej w carskiej Rosji ludności żydowskiej, Foucauld wyrusza z Oranu na południe. Wraca po roku z mnóstwem materiałów, które znakomicie uzupełniają i zaokrąglają wcześniejsze, częściowo naszkicowane tylko opisy Rohlfsa. Prawie całe Maroko aż do okolic Agadiru może odtąd uchodzić za zbadane. W rok później, wczesną jesienią 1885, następuje druga wyprawa, której celem jest El-Golea. Ma to być przygotowanie do planowanej podróży przez Saharę, mniej więcej wzdłuż dzisiejszej linii, biegnącej przez góry Ahaggar. Foucauld zużywa niemal osiem tygodni na przebycie trasy, którą dzisiaj można przejechać samochodem w trzy dni. Na początku stycznia 1886 roku jest znowu nad Morzem Śródziemnym, a tydzień potem w Paryżu. Pragnie kilka miesięcy wypocząć i w tym czasie, na podstawie notatek poczynionych w ciągu podróży napisać książkę. Otrzymuje złoty medal Towarzystwa Geograficznego; Duveyrier i inni znani naukowcy interesują się żywo dwudziestoośmioletnim, obiecującym podróżnikiem. Wkrótce potem wychodzi opis jego badań pod tytułem Reconnaissance au Maroc, 500-stronicowa księga z licznymi mapami. Człowiek, który pewnej nocy wypisuje słowo Finis pod swym rękopisem, to nie ten sam, który niegdyś zaczął go pisać. Foucauld postanowił zostać mnichem, wyrzec się świata i wstąpić do klasztoru. W połowie stycznia 1890 roku wstępuje jako brat Alberyk do klasztoru trapistów Notre Dame des Neiges w Sewennach. Co go do tego skłoniło, pozostanie na zawsze tajemnicą, jak często powołanie wielkich ludzi. O ile nam wiadomo, nie stało się to z żadnej zewnętrznej przyczyny, nie było żadnego nagłego ciosu, głębokiego rozczarowania czy choroby. Wicehrabia de Foucauld usłyszał wołanie Boga w Afryce, na pustyni. W owym czasie tak pisał do swego przyjaciela, hrabiego de Castries: „Islam wywołał we mnie głęboki przełom. Gdy poznałem ową wiarę, ludzi żyjących stale w poczuciu obecności Boga, objawiło mi się coś wyższego ponad ziemskie troski." Jednakże jakaś dziwna, potężna siła znów ciągnie brata Alberyka na pustynię. Po wyświęceniu prosi, aby mógł działać we francuskich koloniach północnoafrykańskich. W końcu października 1901 roku osiedla się jako kapłan i eremita w Beni Abbes, które dzisiaj jest drugą stacją na linii Tanezruft. Podobnie jak w czasie swej służby wojskowej, tak i teraz nie daje się wszakże wtłoczyć w żaden szablon. Gdy w drodze do Beni Abbes dogania go honorowa eskorta wojskowa, którą dowodzi jego młodszy kolega ze szkoły wojskowej w Saint-Cyr, Foucauld cwałuje z rozwianym habitem na jej spotkanie, salutuje po wojskowemu i przejeżdża przed frontem oddziału. Wywołuje to pewne zgorszenie; nie u oficerów garnizonu Beni Abbes, lecz w Algierze i w „Maison Carree", głównej kwaterze i siedzibie zakonu białych ojców. To zgromadzenie francuskich misjonarzy działających w Afryce, założone w r. 1874, rozwinęło bardzo ożywioną działalność. Rząd francuski zakazał wszelkich prób nawracania krajowców, zadanie zakonu polega raczej na tym, by dać Arabom przykład chrześcijańskiego życia. A ponieważ biali ojcowie skłaniają się ku poglądowi, że chwała Boga i sława Francji są identyczne, kierownictwo polityczne Republiki Francuskiej zezwoliło na działalność tej misji afrykańskiej nawet po uchwaleniu ustawy o rozdziale Kościoła od państwa. Misja pracuje z rządem ręka w rękę. W służbie informacyjnej nie ma bardziej doświadczonych agentów i mężów zaufania, na których rząd francuski mógłby tak polegać jak na tych zakonnikach. Foucauld, nowicjusz skłonny do wybryków, jest starym, wytrawnym specjalistom, z „Maison Carree" wielce niewygodny. Ale w Beni Abbes mają go stale na oku. Jeśli zacznie zanadto brykać, można mu w każdej chwili przykrócić cugli. Zakon przypatruje się z uśmiechem, jak wielkoduszny i naiwny Foucauld masowo „uwalnia" niewolników. Mężczyźni i kobiety tłumnie cisną się do niego, wszystkim wpycha do rąk pieniądze, aby mogli się wykupić - i równie tłumnie wydrwigrosze znikają w pustyni unosząc bajeczne jak na ich stosunki bogactwo. Biali ojcowie spostrzegają rychło, że jako łowca dusz pers Foucauld całkowicie zawodzi. Ale wskutek jego hojnych darów handel między tubylcami a francuskimi kupcami miast przybrzeżnych niewątpliwie znacznie się ożywił. A ostatecznie każde lusterko, każdy różaniec ze szklanych pereł, każda łopata, które Beduin kupuje w Algierze czy Oranie, świadczą o tym, że wyznawcy Jezusa doszli na tym padole do czegoś. więcej niż zwolennicy Mahometa. Po niedługim czasie szejkowie arabscy zwietrzyli niebezpieczeństwo. Nie jest im bynajmniej miło, że nagle mają wielu poddanych, którzy przez noc wzbogacili się wskutek szczodrobliwości nowego ojca duchownego w Beni Abbes i stali się krnąbrni. Powołując się na paragraf V układu francusko-arabskiego, który stanowi, że: „Będziecie mogli zachować nadal wasze stare zwyczaje i obyczaje, nie będziemy się wtrącali do waszych wewnętrznych spraw", wnoszą skargę na nowicjusza, który podkopuje porządek społeczny. Dowiaduje się o tym także rodzina Foucauld we Francji. Bank zawiadomił ją, że konto pobożnego ojca Foucauld topnieje w błyskawicznym tempie, tak jak niegdyś konto porucznika Foucauld. Z dnia na dzień wysechł strumień pieniędzy. Zakonnik pomaga sobie wprawdzie przez krótki czas pożyczkami u swych dawnych towarzyszy w kasynie oficerskim w Beni Abbes, ale niebawem spotyka go tylko odmowa. Dziwna sprzeczność zachodzi między tym humanitarnym brakiem powściągliwości a faktem, że dawny porucznik Chasseurs d'Afrique wywiązuje się znakomicie ze swych zadań i zdaje ponad wszelkie oczekiwanie egzamin jako oficer informacyjny. Jego raporty o Beni Abbes i dalszej okolicy są dokładne i jasne, obserwacje i uwagi niezmiernie bystre i trafne. Wszystko, co proponuje, ma ręce i nogi. Sprawy, które mu się zleca, przeprowadza bezgłośnie, z lunatyczną pewnością wytrawnego agenta. Ojciec Foucauld cieszy się dużym uznaniem swych przełożonych, jest przy tym osobiście tak nieskazitelny, jak gdyby był świętym. Sam żyje skromniej niż najnędzniejszy żebrak. Spożywa dwa posiłki dziennie, składające się z nieokraszonej kaszy i daktyli. Mimo swej dziecinnej manii wyzwalania niewolników cieszy się wśród Arabów wielkim poważaniem. Naiwni ludzie pustyni wyczuwają doskonale jego silną indywidualność. Nazywają go marabut, „święty", i tak żyje on jeszcze dzisiaj w pamięci starszego pokolenia - zarówno wśród Berberów na wybrzeżu, jak u Tuaregów w górach Ahaggar. Foucauld pozostaje dwa lata w Beni Abbes. Pewnego dnia przybywa do niego stary znajomy, major Henri Laperrine, przedstawiając mu plan wyprawy w góry Ahaggar - trzeba przejść przez dwa tysiące kilometrów obszaru pustynnego Tanezruft. Laperrine, dawny kolega Foucaulda w założonej przez Napoleona szkole wojennej w Saint-Cyr, jest obecnie dowódcą utworzonego przez siebie korpusu meharystów, tak nazwanych od mehari, szybkich dromaderów wyścigowych, na których jeżdżą. Jest to oddział wyborowy, wszyscy, od dowódcy do ostatniego poganiacza, są ochotnikami. Służyć w tej jednostce to wielki zaszczyt i jest nie lada wyróżnieniem., że jej komendant zwraca się do kolegi z propozycją towarzyszenia mu w góry Ahaggar. Choć obaj rozmówcy różnią się bardzo wyglądem zewnętrznym - eremita, wysuszony przez słońca, noszący wyraźne ślady pustelniczego trybu życia, i sprężysty, elegancki oficer - są podobni do siebie, jak podobni są wszyscy francuscy pionierzy Afryki - Caillie, Duveyrier, Lyautey, de Castries, Laperrine, Foucauld. I rozumieją się natychmiast. Wszyscy pragną, aby Sahara była francuska - Jeśli taką zostanie, dodaje w duchu wolnomyśliciel i ateista Laperrine, to - jeśli o niego chodzi - niech będzie, w imię Boga, nawet katolicka. Planowana wyprawa opracowana zostaje w najdrobniejszych szczegółach. W połowie stycznia 1904 roku Foucauld rusza w drogę. Zrzekł się koni i wielbłądów. Nie chce podróżować na grzbiecie zwierzęcia, lecz iść - jak Chrystus - piechotą. Toteż na przebycie 386 km do Adrar, które dzisiaj zupełnie niemal równą szosą można przejechać w dziesięć godzin, potrzebuje pełnych 18 dni. Ale czas nie odgrywa roli na Saharze, a pere Foucauld nakłada nawet jeszcze 200 km, aby zatrzymać się w leżącej na uboczu oazie. Chce wyuczyć się u arabskiego uczonego języka Tuaregów, tamaszek, i ich pisma, tifinagh. Dopiero gdy je całkowicie opanował i umie tłumaczyć w mowie i piśmie, rusza dalej. Po wielotygodniowym marszu, w czasie którego groziła mu nieraz śmierć z .powodu braku wody, przybywa w połowie czerwca 1904 roku w góry Ahaggar. My, ludzie dzisiejsi, wrażliwsi widać, mimo całej surowości naszej epoki, odwracamy się ze zgrozą od tych gór szatańskich, Foucauld jest nimi oczarowany. Tu pragnąłby osiąść, aż Bóg powoła go do życia wiecznego. Towarzysze Foucauld byli przerażeni, gdy ich zawiadomił, że małą wioską Tamanrasset wybrał sobie na mieszkanie. Nie ma tam żadnej roślinności prócz jednego olbrzymiego tamaryszka i nielicznych mizernych krzaków. Wieś posiada wprawdzie kilka głębokich studzien, ale nie jest nawet w przybliżeniu tak zaopatrzona w wodą jak Beni Abbes. A poza tym - wszędzie mieszkają Tuaredzy, ci nieokiełznani rycerze-rozbójnicy pustyni! Byłoby wprawdzie niezwykle cenne dla Francji, ażeby w samym sercu środkowej Sahary i w głównym punkcie węzłowym prastarych szlaków karawanowych mieć tak cennego człowieka jak Foucauld. Ale czy nie szkoda zostawić go na tym niebezpiecznym posterunku? Podczas gdy w Algierze i Paryżu rozważa się argumenty „za" i „przeciw", Foucauld dawno już przeciął węzeł gordyjski. Podobnie jak niegdyś Henri Duveyrier zaprzyjaźnił się z Ikenukenem, politycznym przywódcą Tuaregów, tak teraz Foucauld nawiązał stosunki z Mussaag Amastane, niekoronowanym królem Tuaregów ahaggarskich. A choć spotkanie było przypadkowe, obaj widzą w nim zrządzenie Opatrzności i nadają mu głębsze znaczenie. Stwierdzili jakieś dziwne podobieństwo swych losów. Mussa był do swego trzydziestego roku życia wielkim wojownikiem i wielbicielem kobiet; romanse o jego przygodach miłosnych i ballady o jego bohaterskich czynach rozbrzmiewają jeszcze nieraz przy ogniskach obozowych w pustyni. Nagle jednak porzuca to dzikie życie. Allach zbliżył się do niego, Mussa przyjmuje islam i zostaje entuzjastycznym wyznawcą Proroka. Francuza, który oczyścił swą duszę z ziemskich pragnień i z żołnierza władców ziemskich stał się żołnierzem Chrystusa, wita życzliwie w Ahaggarze - wprawdzie nie bez zastrzeżeń, ale jednak z przekonaniem, że znajdzie wspólny język z chrześcijańskim alter ego. Być może, że w tej decyzji niemałą rolę odegrała księżniczka Dassine, bliska krewna Mussy i przez długie lata jego kochanka. Nie zna ona wprawdzie jeszcze osobiście ojca Foucauld i minie wiele miesięcy, zanim spotka się sama z dziwnym marabutem. Potem jednak stanie się jego gorącą wielbicielką, tak że po wielu latach zgodnie ze swą ostatnią wolą pochowana zostanie obok grobu, w którym spoczęło serce jej europejskiego przyjaciela i nauczyciela. Na razie wie tylko to, co opowiadają, na pustyni - że obcy biały człowiek jest mimo swego zakonnego habitu rycerzem, że rozumie sposób życia innych ludzi, choć jest szczerze oddany swemu narodowi i wierze. Dassine pragnie poznać cudzoziemca, a ponieważ Tuaredzy mają jeszcze w pamięci czasy matriarchatu, życzenie Dassine jest prawem i rozkazem. We wrześniu 1905 roku Foucauld przybywa do Tamanrasset, gdzie - pomijając krótkie podróże - mieszkał przez jedenaście lat, aż do swej śmierci. Przez cały ten czas nie nawróci ani jednego Tuarega, nie udzieli chrztu, nie poświęci żadnego małżeństwa, nie pochowa zmarłego. Co więcej, gdy jeden z szejków sprowadza chrześcijańskiego marabuta do łoża śmierci swej matki, pater Foucauld pociesza biedną duszę w śmiertelnej potrzebie odczytując jej wersety Koranu. „Niech wszyscy widzą we mnie brata - chrześcijanie, mahometanie, poganie!" W ten sposób nie zyskuje się prozelitów; jako misjonarz Foucauld nie może poszczycić się sukcesami. Ale daje Tuaregom własnym życiem przykład chrześcijaństwa, przez cały czas swej działalności zachowuje powściągliwość i rezerwę. To właśnie otwiera mu serca jego przyjaciół. Albowiem Imuszarowie, jak Tuaredzy nazywają samych siebie, nie tylko nie są fanatyczni, lecz wprost przeciwnie, są dość obojętnymi mahometanami. To jest punkt, do którego Foucauld spodziewa się nawiązać. Mussa ag Amastane czuje, że nadzieje francuskiego marabuta są uzasadnione. Bezzwłocznie zadaje przeciwuderzenie. Podnosi Tamanrasset do godności rezydencji i stałej siedziby swej rodziny i przyjaciół - rzecz u nomadów niebywała! - a równocześnie zamierza zbudować tam meczet i zauia, tj. klasztor mahometański. Podlegli mu szejkowie buntują się na wieść o tym. Arrem, ośrodek kulturalny z meczetami i klasztorami, kosztuje pieniądze, ich pieniądze - są więc przeciwni budowie. Także Dassine sprzeciwia się i z tej głównie przyczyny plany Mussy spełzły na niczym. Dassine obawia się, że arabscy mnisi i kapłani udaremnią zamierzenia jej europejskiego przyjaciela i że będzie musiał opuścić Tamanrasset. Dla pięknej, rozsądnej księżniczki o szerokich zainteresowaniach Foucauld stał się nieodzowny. Zaczynają wspólnie zbierać i spisywać stare podania i pieśni tajemniczego ludu. Dassine urządza wieczorami spotkania towarzyskie, na które zaprasza podległych szejków, goście tańczą, śpiewają do wtóru amzad, jednostrunnych skrzypiec Tuaregów, romansują - wszystko w obecności lub za wiedzą eremity. Przeprowadza się szczepienia ochronne, uczy elementarnych zasad higieny i pielęgnacji ciała, powstają ogrody i plantacje - krótko mówiąc, zanim Mussa się spostrzegł, marna do niedawna wioska stała się istotnie rodzajem rezydencji. Quai d'Orsay stwierdza z zadowoleniem, że ojciec Foucauld zdziałał cuda. Na początku 1908 roku władze wysyłają do Tamanrasset majora Laperrine'a. Dookoła pustelni Foucaulda powstaje świetnie umocniony fort, który otrzymuje nazwę Laperrine, a 30 km dalej na wschód, na wzgórzu wznoszącym się nad okolicą, zbudowano drugą małą twierdzę. Na zakończenie oficjalnej wizyty dowódcy meharystów Mussa ag Amastane przedstawia mu swych tuaregskich wojowników. Po prawej stronie Laperrine'a stoi Foucauld w sandałach na nogach i w klasztornym habicie. Przed tą osobliwą grupą wodzów na wzgórzu defiluje wyciągniętym kłusem pięciuset Tuaregów na wyścigowych wielbłądach, z lancami w dłoni i olbrzymim dwuręcznym mieczem u boku. Obydwu Francuzom serca biją żywiej. Na koniec powiodło się to, czego niegdyś pragnął Duveyrier - uspokojenie Tuaregów, pozyskanie ich dla Francji i roztoczenie nad nimi władzy. Istnieje jeszcze wprawdzie wiele białych plam na Saharze, wiele nieznanych, bezimiennych obszarów, na których nie postała noga białego człowieka, ale kto ma Tuaregów za sprzymierzeńców, ten jest panem Sahary. Sklepienie wieńczące gmach władzy francuskiej w Afryce zostało, zbudowane, a dokonał tego Charles de Foucauld. Opatrzność użyczyła pustelnikowi jeszcze osiem lat życia. Gdy w 1914 roku wybuchła wojna światowa, ojciec Foucauld zgłosił się natychmiast na front jako kapelan lub sanitariusz. Podanie jego zostało załatwione odmownie. Otrzymał rozkaz pozostania na miejscu. Foucauld pojmuje wprawdzie, jakie znaczenie ma jego wysunięty posterunek dla służby wywiadowczej, ale tę czynność mógłby przecież spełniać każdy doświadczony misjonarz z jego zakonu. Władze francuskie są innego zdania; przewidują, że użycie wojsk kolorowych na froncie musi ze strony mocarstw centralnych wywołać pociągnięcie skierowane przeciw Afryce północnej i francuskiemu imperium kolonialnemu. Przewidywania te niebawem się sprawdzają. Sprzymierzona z mocarstwami centralnymi Turcja ogłasza oficjalnie wojnę świętą. To zarządzenie o charakterze polityczno-religijnym zmusza wszystkich mahometan do chwycenia za broń przeciw niewiernym. Foucauld wprowadza w Fort Laperrine stan pogotowia obronnego, poza tym jednak poświęca się pracom pokojowym. Powstają obszerne studia, w których projektuje się budowę linii kolejowych, dróg kołowych i urządzeń nawadniających ze szczegółowym i dokładnym obliczeniem tych inwestycji. Pobożny eremita wie dobrze, co robi. Jeden ze swych memoriałów poprzedza, niby mottem, następującą uwagą: „Jeśli się nam nie powiedzie uczynić krajowców Francuzami, to wypędzą nas z tego kraju. Jedynym sposobem, by stali się Francuzami, jest nawrócenie ich na chrześcijaństwo." Podczas kiedy dawni rówieśnicy Foucaulda z Sain-Cyr, wśród nich Petain i Franchet d'Esperey, walczą na froncie o byt Francji w chwili obecnej, pustelnik z Tamanrasset działa dla przyszłości swej ojczyzny, jej dnia jutrzejszego. Dlatego nie myśli też wcale o walce, gdy w nocy z 1 na 2 grudnia 1916 roku rozlega się gwałtowne pukanie do bram fortu. Nie przeczuwając nic złego, odsuwa rygle w przekonaniu, że nadeszła poczta. Nagle żylaste pięści chwytają jego rękę, nieznani napastnicy zwalają go na ziemię i krępują powrozami. Oddział szturmowy Senussich, szowinistycznej, fanatycznej sekty muzułmańskiej z oaz północnej Sahary, napadł na Fort Laperrine, Mussa ag Amastane i jego wojownicy operują w bardzo odległych partiach gór Ahaggaru, więc napastnicy nie napotykają poważniejszego oporu. Strzał z karabinu kładzie kres życiu Foucaulda. Trzynaście lat później, z końcem kwietnia 1929 roku, mnich z Sahary spoczął na wieki w oazie El-Golea. Serce jego, zamknięte w małej urnie, pozostało w Tamanrasset, ale zwłoki odbyły w uroczystej procesji ostatnią podróż na północ. Na rozległej polanie, pod wysokimi palmami daktylowymi, wykopano mu grób w piaskach Sahary. Na olbrzymim granitowym kamieniu wyryty jest napis: Oczekując na orzeczenie Świętego Kościoła spoczywają tu śmiertelne szczątki sługi Bożego, Karola de Jesu, wicehrabiego de Foucauld, 1858-1916 zmarłego in odore sanctitatis dnia 1 grudnia 1916 w Tamanrasset, zamordowanego przez buntowniczych Senussi. Ofiara miłości bliźniego i żarliwej wiary. 15 W drodze powrotnej spotykamy w barze hotelowym w El-Golea pana F. z Kolonii. Okazuje on wielkie zainteresowanie, gdy się dowiaduje, że przybyliśmy z Tamanrasset, i zasypuje nas pytaniami. Wieczór przeciąga się, przyjemnie jest porozmawiać z rodakiem i nad ranem wiemy już, czego pan F. tutaj szuka. Uważa, że Afryka północna będzie w przyszłości krajem turystyki, jak przed stu laty Szwajcaria. Należy więc, jego zdaniem, zabrać się już teraz do organizowania ruchu turystycznego. Jesteśmy pod wrażeniem cyfr, które nam p. F. przytacza. Okazuje się, że zanosi się tu - Bóg raczy wiedzieć dlaczego - na istną wędrówkę ludów. Hiszpania i Włochy już się znudziły, ludzie są ciekawi Afryki. Nasze zdziwienie bawi pana F. Zwraca się do miksera, Monsieur Paula, rodowitego Francuza, z prośbą o księgę gości i pokazuje nam, kto w ostatnich tygodniach i miesiącach zatrzymał się w hotelu. Stwierdzamy, że są to same grube ryby z branży turystycznej. Przede wszystkim oczywiście Francuzi, ale nie brak też Amerykanów, Anglików, Skandynawów i Holendrów. A więc run na Afrykę północną. Pan F. zamęcza nas pytaniami. Czy spotkaliśmy żmije rogate? Nie widzieliśmy ich i strach nas oblatuje, gdy się dowiadujemy, co to za nikczemny rodzaj gada. A skorpiony? Hm, w tej materii jestem jako były żołnierz w pewnej mierze fachowcem. Weszło mi po prostu w krew, że trzeba najpierw kijem łub gałęźmi wyklepać piasek lub trawę, gdy się chce spać pod gołym niebem. Skorpionów w Afryce północnej nie ma. A jak z benzyną? Czy w pompach było jej zawsze dosyć? Nie rozumiemy, co pan F. ma na myśli. Zapewniamy go, że w zbiornikach wszystkich stacji benzynowych było jej zawsze pod dostatkiem. Hm, to pięknie, ale tu zaczynają się trudności - powiada pan F. Gdy Afryka północna jako kraj turystyki wejdzie na dobre w modę, gdy samoloty i autobusy będą odjeżdżać jeden po drugim, a hotele i place campingowe będą przepełnione - jak nastarczyć wówczas benzyny? Czy nie wiemy, że za 100 ton, które dostarcza się np. do Bidon V, najwyżej 75 ton dociera w lecie na miejsce przeznaczenia? Reszta wcale nie idzie na boki ani nie zostaje rozkradziona po drodze, lecz po prostu wyparowuje! Przy 50° w cieniu nie może być inaczej. Jedna czwarta, a gdy się ma pecha, nawet jedna trzecia ulatnia się i znika. A gdy na dobitek wobec stale rosnącego zapotrzebowania benzyny w stacjach benzynowych na pustyni trzeba użyć do transportu wielbłądów pociągowych, to sprawa wygląda jeszcze gorzej. Wielbłąd nie przewiezie więcej niż 100 litrów, a przebywa dziennie najwyżej 30 km; potrzebuje zatem 45 dni na przebycie około 1300 km dzielących Bidon V od Colomb-Bechar. Łatwo obliczyć, ile materiału pędnego zostanie wtedy w kanistrach. W tym sęk! W pewnych granicach niejedno dałoby się oczywiście zrobić, a Francuzi są mistrzami w improwizacji, ale cudów i oni nie potrafią zdziałać. Bez kolei transsaharyjskiej chyba się nie obejdzie. Kolej transsaharyjska! Słyszeliśmy już o niej wiele, choć tylko ogólnikowo. Pan F. jest, widać, dobrym fachowcem, wobec czego teraz my z kolei zamęczamy go pytaniami. Kolej transsaharyjska - odpowiada - mój Boże, to historia, która ma już długą, siwą brodę. Od 1860 roku, gdy Monsieur Duveyrier wrócił z wielkiej pustyni, nie przestawano o tym mówić we Francji. W 1875 roku inżynier Dupouchel przedstawił projekt trasy. Osiemdziesięciu kilku inżynierów niezależnie od siebie przewędrowało od tego czasu wzdłuż i wszerz Saharę, przeprowadzając pomiary i badania terenu. Jedno jest od dawna pewne - jeżeli zbuduje się tę linię kolejową, musi ona biec przez Colomb-Bechar, Adrar, Bidon V i In-Tassit, a więc po drodze Tanezruft, którą jadą dzisiaj autobusy SATT. W Bidon V droga ma się rozgałęziać. Wschodnie odgałęzienie będzie prowadziło do Gao i Niamej, łącząc się tu z siecią kolejową Lome i Lagos, odgałęzienie zachodnie będzie biegło przez Timbuktu wzdłuż rzeki Niger do Segu, połączonego istniejącą już linią kolejową z Dakarem. Projekt nie nasuwa specjalnych trudności. Nie ma tam znaczniejszych nierówności terenu ani konieczności budowania większej liczby mostów, czas budowy nie przekroczy dwóch lat, już teraz można rozpocząć eksploatację złóż fosfatu w In-Tassit i tym sposobem finansować budowę kolei. Przy pomocy nieskomplikowanych urządzeń nawadniających można by wreszcie uzyskać między Timbuktu a Segu milion hektarów pod uprawę bawełny i ryżu, z których dochody poszłyby również na pokrycie kosztów budowy. Krótko mówiąc, wszystko zostało tak dokładnie przestudiowane, że kwestie techniczne nie nastręczają żadnych wątpliwości. A co będzie, pytamy, w razie gibli, tj. straszliwych burz piaskowych, przed którymi napędzono nam tyle strachu? O, to już jest od dawna załatwione. Przecież w Europie północnej i w Ameryce ludzie też nie dają się odstraszyć burzami śnieżnymi. W miejscach najbardziej zagrożonych ustawi się ściany ochronne, aby zapobiec zawianiu. Zresztą Włosi pokazali już w swej dawnej kolonii Libii, że nawet największe ruchome wydmy dają się przy dużym wysiłku utrwalić, jeśli zasadzi się na nich miliony roślin trawiastych, zapuszczających głęboko korzenie. Poza tym można linię kolejową zbudować tak daleko od obszaru ruchomych wydm, że niebezpieczeństwo zawiania przestanie być groźne. Zbadano też i obliczono, że na każde 10 km linii kolejowej nie będzie trzeba więcej niż jednego człowieka. Ale wodę - wypytujemy dalej - skąd parowozy wezmą wodę? Żaden parowóz nie może przecież prócz węgla wieźć zapasu wody na dwa tysiące kilometrów pustyni. Pan F. wybucha śmiechem. „Czy wiecie, panowie, kto szermował tym argumentem? Anglicy! Miły Boże, przecież już od dawna istnieją lokomotywy Diesla, do których prawie wcale nie potrzeba wody!" Następnie wyjaśnia, że wpływowe sfery londyńskie nie są zainteresowane w budowie kolei Morze Śródziemne-Niger, gdyż zmniejszyłoby to znaczenie blokady gibraltarskiej. Podobnie Anglia nie popiera rozbudowy Dunaju, który odegrałby rolę ważnej drogi komunikacyjnej między Hamburgiem a Morzem Czarnym, gdyż droga ta leżałaby poza zasięgiem jej władzy. Nie mogła natomiast przeszkodzić ukończonej w 1941 roku budowie 500 km linii kolejowej z Oranu do Colomb-Bechar, stanowiącej bardzo ważne pod względem wojskowym połączenie między zagłębiem Colomb-Bechar, dostarczającym 5 miliardów ton węgla kamiennego, a Morzem Śródziemnym. Przyjaciele Anglii we francuskiej Izbie Deputowanych przy każdej sposobności wydobywali z lamusa argument o rzekomym braku wody do parowozów. Jest to oczywiście czcza gadanina. Jak niegdyś w sprawie Dunaju, tak i tutaj chodzi Albionowi o odwleczenie budowy drogi komunikacyjnej, nad którą nie posiadałby władzy. No, tak - przyznajemy - to wydaje się przekonywające. Ale czy korzyść, tj. wydajność transportowa kolei transsaharyjskiej, byłaby istotnie tak duża, że budowa jej budzi jakieś zastrzeżenia? Tutaj nasz rozmówca rozpędza się na dobre. Pan F. - później okazało się, że jest ożeniony z Francuzką i że jego teść to stary saharien i zapalony zwolennik kolei transsaharyjskiej - wylicza nam, że jeden pociąg lokalny o zdolności transportowej 50 ton zastępuje pracę 13 000 tragarzy lub około 7000 wielbłądów. A na kolei transsaharyjskiej mają kursować nie zwyczajne lory o nośności 10 lub co najwyżej 15 ton, lecz wagony specjalne, tak że każdy pociąg będzie przewoził 10 000 ton ładunku użytkowego, a więc tyle co przeciętny frachtowiec. Powstałaby tu więc droga komunikacyjna, której przewozowość dorównywałaby linii okrętowej. A drogą tą przewożono by wszystko, co ma na świecie popyt i wartość: miedź, cynk, węgiel, fosfaty, wolfram, mangan, nikiel, żelazo , kobalt i boksyt. Albowiem już dzisiaj, mimo braku należytych połączeń kolejowych, powstaje na Saharze jeden z największych obszarów przemysłowych świata. Unaocznia to najlepiej wzrost zużycia energii elektrycznej. Podczas gdy w 1938 roku zużycie to wynosiło zaledwie 500 milionów kilowatogodzin, to w 1952 roku osiągnęło 2 miliardy. Podobnie przedstawia się sprawa z bogactwami naturalnymi. Fosfatów, węgla, rudy ołowianej i darniowej, manganu, cynku, kobaltu wydobywa się obecnie około 10 razy więcej niż przed wojną. Fabryki tlenu wyrosły jak grzyby po deszczu, buduje się instytuty atomowe, siłownie dla dalszych milionów kilowatogodzin oraz olbrzymie koksownie i fabryki benzyny syntetycznej. Krótko mówiąc - owe zapomniane przez Boga obszary, na których niedawno jeszcze co drugi badacz ginął z głodu, pragnienia, zamordowany przez rozbójników itp., przedstawiają już dzisiaj wielki przemysłowy ośrodek gospodarki światowej. Kolej transsaharyjska będzie, co prawda, przewoziła także oliwę, owoce, ryż, bawełnę, pszenicę i inne wytwory, które uprawia się we Francji. I tu powstaje największa trudność. Już teraz w Prowansji, w Masywie Centralnym i w innych okolicach na południu Francji znaczne obszary leżą odłogiem, gdyż wskutek konkurencji Algieru uprawa się nie opłaca. Rolnicy francuscy najgwałtowniej zwalczają plan kolei transsaharyjskiej. Będą go zwalczali także w przyszłości i jeśli rząd francuski nie znajdzie sposobu, aby swych chłopów uniezależnić od konkurencji afrykańskiej, to dużo wody upłynie w Sekwanie, zanim się zacznie tę kolej budować. Naturalnie, pewnego dnia będzie musiało do tego dojść po prostu pod naciskiem okoliczności. Ale czy w tych warunkach można się poważnie angażować? A jeśli nagle zabraknie na pustyni najpotrzebniejszych rzeczy, a zaopatrzenie oaz za pomocą samochodów ciężarowych lub wielbłądów okaże się wobec napływu turystów niedostateczne? Interes weźmie w łeb! Pan F. kiwa z zatroskaniem głową. My zamawiamy u barmana ostatni clover club i przypatrujemy się z tarasu, jak za wysokimi palmami parku miejskiego i delikatną siatką wieży lotniczej wschodzi olbrzymie słońce. Część ósma KRAJ LASÓW I WÓD „Mule-Jenny" i młody chłopak uczący się łaciny - Przędzalnik Dawid Livingstone promuje się na doktora wszech nauk lekarskich i zostaje misjonarzem - Władca w państwie wód i lasów - Żywe gąsienice na obiad - Rozpaczliwa walka z muchą tse-tse -Głodowy marsz do oceanu - Mosi oa tunya, grzmiący dym - Pierwsze przejście Afryki - Dwaj centurioni rzymscy w poszukiwaniu źródeł Nilu - Tajemnica „Gór Księżycowych" - Spiętrzenie jeziora Tana - Trzykrotne odkrycie źródeł Nilu - O „Górze Karawanowej" i o złym duchu Ndżaro - Livingstone nad jeziorem Niasa Kłopotliwe zlecenie - „Bula-Matari" - Zakochane kobiety w Bagamojo - Porucznik Francqi zostaje bogatym człowiekiem - Orzeł czy reszka - Tippu Tip ma dość - „Nadpływa mięso!" – Z siążki kucharskiej ludożerców - Bitwa morska nad Aruwimi - Ikutu ya Kongo! - Szekspir ratuje życie Stanleyowi - Wawrzyn pachnący rumem -Portugalczycy nad rzeką Kongo Czterej czarni książęta w Lizbonie - Jego eminencja Monsignore Henriąue, pierwszy murzyński biskup świata - Markizowie przychodzą i odchodzą, kukurydza zostaje - Cites indigenes - Optymistyczne horoskopy. 1 Wielki Boże, nie powodziło mu się dobrze! Nie należał, co prawda, do miejscowych pauprów, jak tysiące i setki tysięcy jego rówieśników; ojciec dobrze sprzedał gospodarstwo chłopskie na Hebrydach i miał ładne stanowisko jako inkasent przędzalni bawełny Monteith and Co. w Blantyre nad rzeką Clyde, niedaleko Glasgow. Choć dawno już umarł, ludzie o tym pamiętali. Zaufanie, jakim cieszył się czcigodny starzec, przeszło na syna. Toteż do tej pory udawało mu się zawsze zarobić jakoś na utrzymanie rodziny. Ale jakże często wracał z długich, trwających całe tygodnie podróży po Szkocji sprzedawszy zaledwie kilkadziesiąt uncji herbaty! Jakże często chłopki zatrzaskiwały mu drzwi przed nosem i szczuły go psami, ile łajań musiał się nasłuchać, ile przełknąć poniżeń i pogardy, on, David Livingstone, wędrowny handlarz herbatą, człowiek nieskazitelny i syn poważanych rodziców! Często też z tego powodu prawował się z Panem Bogiem. Ale dzisiaj, w ostatni wieczór marcowy 1823 roku, jest pełen wdzięczności. Pan wysłuchał jego modłów - jutro, 1 kwietnia, najstarszy jego syn, dziesięcioletni Davy, zacznie mimo szalejącego bezrobocia pracować w przędzalni bawełny Mr. Dale'a, jako uczeń i pomocnik; przyniesie to 4 szylingi tygodniowo i wystarczy na najkonieczniejsze wydatki. Praca rozpoczyna się o szóstej rano, a kończy o ósmej wieczorem, trwa więc czternaście godzin. Dzieci zatrudnione w fabryce Mr. Dale'a otrzymywały wikt i opiekę, nikt ich nie bił ani nie zakładał im „dla żartu" zacisków śrubowych na płatki uszu, aż krew tryskała. Przeciwnie, przyzwyczajano je do schludności i odmawiania modlitwy. A wieczorami nauczyciele, wynagradzani przez Mr. Dale'a, udzielali im nawet bezpłatnej nauki. Gdy mały Davy wyuczy się swej pracy, za sześć, siedem lat, będzie przynosił do domu co tygodnia 20 szylingów. Miły Boże, toż to majątek! Daleka to jeszcze droga, ale Davy da sobie radę. Chłopak jest jakiś inny niż reszta rodzeństwa. Zamiast czytać budujące książki w rodzaju pięknej Chmury świadków albo wspaniałego dzieła wielebnego Williama Wilberforce'a Praktyczne chrześcijaństwo, zagłębia się w opisy podróży i różne naukowe dziwactwa. Ojciec musiał nieraz sięgnąć po kij, aby wymusić na synu posłuszeństwo. Davy naginał się do woli ojca. Dawid Livingstone, senior, nie był pewny, czy nie tu kryło się jądro zła, toteż z całego serca dziękował Bogu, że Davy może wstąpić do fabryki Mr. Dale'a. Dawid Livingstone, junior, nic nie wie o troskach trapiących ojca. Od 1 kwietnia 1823 roku wychodzi z domu o godzinie piątej rano, jeszcze po ciemku, biegnie do ośmio- czy dziewięciopiętrowej fabryki Mr. Dale'a, około ósmej wieczorem wraca do domu. Po niedługim czasie pozwolono mu wstąpić do założonego w fabryce kółka szkolnego. Nauka odbywa się oczywiście po godzinach pracy, od ósmej do< dziesiątej wieczorem. Teraz Davy przychodzi do domu dopiero około godziny jedenastej. A po powrocie bardzo często ślęczy jeszcze nad książkami, póki matka nie zerwie się i nie zabierze mu ich energicznie. Z pierwszego tygodniowego zarobku chłopak kupił Początki języka łacińskiego Ruddimana i sam zaczął uczyć się łaciny. Idzie mu to zrazu wolno - nie ma przecież czasu! Potem jednak wpada na świetny pomysł: do „pilnej Jenny", wspaniałej maszyny przędzalniczej, która z beli bawełny nawija w mig osiemdziesiąt wrzecion, montuje pulpit, na który może położyć podręcznik. A potem gdy fabryka wprowadza „Mule-Jenny", maszynę półautomatyczną, wszystko idzie jak z płatka. Teraz nie ma prawie nic więcej do roboty jak przekładać drążek. Raz! Wózek wrzecionowy wyjeżdża, dwa! wraca do ramy, znowu wyjeżdża i znów wraca. A podczas gdy dokoła kręcą się z szumem pasy transmisyjne, wśród grzmiącego łoskotu maszyn przędzalniczych, Dawid Livingstone, szary od pyłu bawełnianego z szarpalni i gręplarni, uczy się łaciny. Towarzysze pracy śmieją się czasem z niego, ale nikt nie robi chłopcu wyrzutów. Dawid Livingstone jest w fabryce najlepszym przędzalnikiem. Jego maszyna nigdy nie staje, przędza jest równa i elastyczna. Młody Davy pracuje też o wiele wydajniej niż inni. W dziewiętnastym roku życia może sobie pozwolić na to, by pracować tylko w lecie, zimę poświęca nauce. W roku 1832 wstępuje na uniwersytet w Glasgow na dwa wydziały, teologiczny i medyczny. W słynnej starej uczelni nie ma pilniejszego studenta niż Dawid Livingstone. Nieczęsto się zdarza, ażeby młody człowiek studiował równocześnie teologię i medycynę. Kto się na to decyduje, ma ściśle określony cel. Livingstone'owi wpadł w ręce traktat, przy pomocy którego 10 000 km dalej na wschód misjonarz protestancki Karl Friedrich August Gutzlaff z Pyrzyc na Pomorzu próbuje nawrócić Chińczyków na chrześcijaństwo. Gutzlaff, który w 1827 roku wylądował w Hongkongu, umiał w owym czasie niewiele po chińsku. Listy misyjne do „synów nieba" napisał więc początkowo w języku angielskim. Nieliczni Chińczycy rozumiejący po angielsku są przeważnie bogatymi kupcami, którym, jak wiadomo, o wiele trudniej przejść przez wąskie wrota wiary niż wielbłądowi przez ucho igielne. Giitzlaff stwierdza z żalem, że jego zbożne usiłowania są bezowocne. Biedny misjonarz nigdy się nie dowie, że mimo wszystko odniosły pewien skutek. Nie nawrócił on wprawdzie ani jednego Chińczyka, ale w duszy Dawida Livingstone'a zaszczepił chęć zostania misjonarzem. Odległość między Blantyre a Glasgow wynosi tylko osiem mil. W wiosce ubogich przędzalników wywołuje to nie lada sensację, że jeden z nich został, niby wielki pan, studentem uniwersytetu. Wkrótce także w Glasgow zwracają uwagę na młodego teologa. Gdy działający wśród Hotentotów misjonarz Robert Moffat, Szkot z pochodzenia, przyjeżdża po wielu latach owocnej pracy w Kraju Przylądkowym na urlop do Europy, towarzystwo misyjne, które go wysłało, poleca mu zaopiekować się zdolnym przędzalnikiem z Blantyre. Moffat zaczął niegdyś jako pomocnik ogrodnika. I on przeszedł ciężką szkołę życia. Szybko zjednuje sobie nieśmiałego studenta- robotnika. W kilka lat później, przebywając znowu w Kuruman, w Beczuanie, otrzymał wiadomość, że młody człowiek, nad którym polecono mu roztoczyć opiekę, promował się jako chirurg na uniwersytecie londyńskim, a 20 kwietnia 1840 roku został wyświęcony na misjonarza. Livingstone jest misjonarzem i lekarzem w jednej osobie jak Albert Schweitzer. Mógł już wtedy założyć szpital dla tubylców, a nie zrobił tego. Świeżo upieczony misjonarz, który z początkiem roku 1841 ląduje w Afryce południowej i w dwa miesiące później przybywa do Kuruman, pomaga oczywiście czarnym także jako lekarz ciała. Składa złamane kości, opatruje rany i w miarę swych sił przeprowadza operacje. Ale to nie wyczerpuje jego działalności. Zakłada placówkę Mabotsa, położoną w pobliżu dzisiejszego Mafeking, o 300 km na północo-wschód od Kuruman, posuwa się następnie 70 km dalej w głąb puszczy do stacji Czonuane, a gdy Seczele, wójt i przywódca szczepu Bakwena, „ludu krokodyli", postanawia wyruszyć na północ, aby usunąć się spod coraz silniejszego nacisku Burów, Livingstone, który nauczył się mowy swych czarnych przyjaciół - języka bantu, wybiera się razem z nim. Nad rzeką przepływającą pod Kolobeng, na skraju pustyni Kalahari, zakłada z końcem lat czterdziestych XIX wieku trzecią stację misyjną. 2 Głęboka wiara wyznaczyła drogę życia Livingstone’a, a oprócz niej – nie Asklepios, bóg medycyny, lecz Hermes, stary patron wędrowców i podróżników. Gdyby dr Moffat – dając 1w 1844 roku młodszemu bratu w Chrystusie swą córkę Mary za żonę - zadał sobie więcej trudu, aby zbadać motywy, które skłoniły Livingstone'a do zostania misjonarzem, ogarnąłby go może pewien niepokój. Albowiem ulubioną lekturą dawnego przędzalnika pozostały opisy podróży i dzieła geograficzne. Już na statku, podczas trzymiesięcznej podróży do Afryki południowej, ćwiczył się u kapitana statku w metodzie astronomicznego oznaczania położenia geograficznego, a choć w pierwszych latach swego pobytu w Afryce był wiernym sługą angielskiego towarzystwa misyjnego, nie mógł jednak usiedzieć na miejscu. Żądza wiedzy i upór spowodowały niegdyś, że mały Davy, na przekór drwinom kolegów, uczył się łaciny w fabryce, przymocowawszy podręcznik do „Mule- Jenny", żądza wiedzy i upór skłaniają teraz misjonarza, aby w ciągłych wypadach badał okolice swej placówki misyjnej. Seczele, którego Livingstone wysoko ceni i poważa, oświadczył mu, że na północ, przez Kalahari, nie ma drogi. Livingstone pragnie to sam stwierdzić. Burowie pod przywództwem Pawła Krugera przeszkadzają na każdym kroku znienawidzonemu angielskiemu misjonarzowi, który, ich zdaniem, buntuje Murzynów. Inny byłby się ugiął przed nieustanną wrogością Burów, Livingstone ani myśli o tym. Gdy rozmowa z „wujaszkiem" Krugerem nie daje wyniku, Livingstone decyduje się wyruszyć na północ wraz z żoną i trojgiem dzieci, choć wyprawa jest bardzo ryzykowna. Nie podejmuje jej jednak zupełnie na ślepo. Fama o mądrym i dobrym człowieku i lekarzu- cudotwórcy szybko rozeszła się wśród Murzynów. Dotarła też do króla Sebituane rządzącego za pustynią Kalahari nad brzegami wielkiego jeziora Ngami. A że Seczele zna tego czarnego potentata, „władcę państwa wód i lasów", Livingstone postanawia go odwiedzić. W Linjanti, stolicy Sebituanego, uda się może stworzyć prowizoryczną bazę lub stację, z której mógłby łatwiej i skuteczniej rozwinąć działalność misjonarską aniżeli w zasięgu władzy Burów. Livingstone zdziwił się słysząc, że w samym środku pustynnej równiny, jak za jego czasów wyobrażano sobie Afrykę środkową, znajdują się olbrzymie lasy i wielkie jezioro. Z początku nęci go bardziej dzieło misjonarza niż odkrywcy. Gdy pewnego dnia przybywają z północy posłańcy oznajmiając, że spotka się tam z życzliwym przyjęciem, uważa to za wezwanie Boga, nakazującego mu, jak niegdyś Jezus swym uczniom: „Idąc tedy, nauczajcie wszystkie narody!" Podczas gdy Livingstone zajęty jest przygotowaniami do podróży, zjawiają się w Kolobeng dwaj angielscy łowcy słoni, Murray i Oswell. Wybierają się także na północ i proponują Livingstone'owi wspólną wyprawę przez pustynię nie wprost przez Kalahari - to jest niemożliwe - ale najpierw wzdłuż jej granicy wschodniej, w kierunku obecnej linii kolejowej do Bulawajo. W okolicy dzisiejszego Palapye podróżnicy chcą zwrócić się na północo-wschód, równolegle do dzisiejszego szlaku samochodowego wiodącego do Maun nad Basenem Okawango. Livingstone godzi się i 1 czerwca 1849 roku wyprawa rusza w drogę. Cztery niezgrabne kryte wozy, ciągnione mozolnie przez 80 wołów, toczą się po piaskach, 20 koni służy do wypadów zwiadowczych i do polowania. Obaj sportowcy angielscy zaopatrują wyprawę w mięso, a Dawid Livingstone dba o swoje gospodarstwo, opiekuje się młodą żoną i trojgiem dzieci. Wśród jego bagażu znajduje się również hipsometr, czuły, precyzyjny instrument, za pomocą którego przed wynalezieniem barometru dokonywano pomiarów wysokości. Livingstone stwierdza ku swemu zdziwieniu, że pustynia Kalahari jest niecką o różnicach wysokości od 1300 do 800 m nad poziomem morza. Przez wielką pustynię południowoafrykańską prowadzą, podobnie jak przez Saharę, prastare szlaki karawanowe. I tutaj miejscowi handlarze obawiają się, aby potężni biali ludzie nie robili im konkurencji i nie odebrali monopolu w handlu niewolnikami i kością słoniową. Przeszkadzają podróżnym, jak tylko mogą. Badacze zastają studnie pełne piasku i ścierwa; karłowaci Buszmeni zajmują wrogą postawę, zatrute strzały świszczą, bydło pada ofiarą ciągłych kradzieży, nieraz wydaje się, że wyprawa nigdy nie osiągnie celu. Jednakże podróżnicy doprowadzili swe dzieło do końca. W pobliżu Nczokotsa - według ich obliczeń jeszcze w środku pustyni - przy jednym z wielkich solnisk Kalahari dostrzegają pod wieczór rozległe jezioro. Sądzą, że to Ngami, o którym tubylcy tyle im opowiadali. „Nie trzeba było bujnej wyobraźni, by rozpoznać dokładnie kontury wielkiego jeziora. Fale na nim tańczyły, cienie drzew odbijały się tak wyraźnie i cudownie w tafli wodnej, że nawet bydło, wyprzężone konie, psy pobiegły wraz z Hotentotami do złudnego stawu. Nagle złuda prysnęła i przed naszymi oczyma ciągnęła się znowu naga, łysa pustynia. Ngami leżało w odległości 450 km." Było to okrutne rozczarowanie. Piętnaście lat wcześniej, w roku 1834, z polecenia Towarzystwa do Badań Afryki Środkowej założonego w Kapsztadzie, inny podróżnik angielski, John Harris, szukał już raz jeziora Ngami i nie znalazł go. Czy po tylu trudach czeka ich taki sam los? Nasi badacze mieli więcej szczęścia. Rzeka ukazująca się pewnego wczesnego poranka jest prawdziwa, nie fatamorgana. Wypływając z jeziora Ngami, bagnista i żółta, toczy się przez jałowy kraj. 1 sierpnia 1849 roku Livingstone staje jako pierwszy biały człowiek nad sławnym jeziorem. Dzisiaj jest ono już od dawna zasypane piaskiem pustyni, a choć tuż obok przebiega szlak samochodowy Windhuk - Gobabis - Maun - Livingstone, mapy i przewodniki nie wspominają ani słowem o dawnym jeziorze. ,,Po raz pierwszy wspaniałe wielkie jezioro ukazało się oczom Europejczyków. Według kompasu zdawało się ciągnąć z północo-wschodu na południo-zachód. Z miejsca, w którym znajdowaliśmy się, nie mogliśmy dojrzeć horyzontu na południo-południo- zachodzie. Pewne wyobrażenie o wymiarach jeziora utworzyliśmy sobie tylko na podstawie opowiada- nia tubylców. Twierdzili, iż Ngami można obejść w ciągu trzech dni, co oznaczało, że jezioro ma około 75 mil (120 km) obwodu. Jest ono bardzo płytkie i jako droga handlowa nie będzie miało nigdy większego znaczenia. W miesiącach poprzedzających coroczny wielki przypływ wody z północy bydło tylko z trudem dociera do wody przez bagniste, zarośnięte szuwarami brzegi." Wzruszenie ogarnęło Livingstone'a, gdy stanął nad brzegiem Ngami. Ale nie chodzi mu już wcale o jezioro. Murzyni opowiadają, że na przeciwległym brzegu wielkiej wody ciągnie się kraj pełen rzek i strumieni, rosną olbrzymie lasy, padają obfite deszcze, nie ma stepów ani pustyń. Livingstone'a opętała myśl, że jezioro Ngami i jego dopływy mogłyby posłużyć jako drogi do owych nie zbadanych jeszcze, urodzajnych i ludnych okolic. Wszystko, czego dokonał, wydaje mu się w tej chwili błahe. Dotarł tu wprawdzie jako pierwszy Europejczyk, ale przed pięćdziesięciu laty, gdy deszcze były w Kalahari częstsze i obfitsze, tubylcy z południa nieraz przybywali nad wielkie jezioro. Nie jest ono zatem nie znane, chociaż od tego czasu wszelkie próby dotarcia do niego kończyły się niepowodzeniem. Jeżeli prawdą jest to, co opowiadają Murzyni, nauka będzie musiała gruntownie zmienić swój pogląd na przyrodę wnętrza Afryki. Zbliża się już suche lato południowe i Livingstone postanawia wrócić do Kolobeng. Ale już w kwietniu 1850 roku, znów w towarzystwie żony i dzieci, wyrusza ponownie do Sebituanego. Ta druga próba również się nie udaje. Dzieci zapadają na malarię, trzeba przerwać wyprawę. Podróż dochodzi do skutku dopiero w roku 1851. Livingstone i jego żona przeżyli podczas niej chwile straszliwe. Zapas wody wyczerpał się, przez nieskończenie długi dzień i jeszcze dłuższą noc wydaje się, że dzieci umrą z pragnienia. Wreszcie, w ostatniej prawie chwili, znaleziono wodę. Dzieci są ocalone - ale tego dnia i tej nocy Livingstone nigdy nie zapomni. Po tym okropnym przeżyciu postanawia rozłączyć się z rodziną i dalsze podróże odbywa sam. Wymagał zbyt wiele od żony i dzieci. Mary zdawała sobie od wczesnej młodości sprawę, że żona misjonarza nie ma łatwego - życia. Wydawało się jej rzeczą zupełnie naturalną, że w razie potrzeby musi żyć na sposób murzyński, spożywać na obiad opiekaną szarańczę, żywe liszki jako namiastkę mięsa i żaby jako pieczeń świąteczną. Do takich dni głodowych przywykła w Kuruman, gdzie ojciec jej kierował placówką misyjną. Ale Dawid Livingstone, który dawno już przestał być dobrym misjonarzem, a stał się podróżnikiem i odkrywcą, nie chce narażać żony i dzieci na najokropniejszy rodzaj śmierci - śmierci z pragnienia. Podczas tej wyprawy trzeba się liczyć z jeszcze jednym wrogiem - straszliwym, niewidzialnym niebezpieczeństwem. Otrzymało ono trzydzieści lat później nazwę naukową, pod którą odtąd jest znane: trypanosoma Brucei - na pamiątkę angielskiego lekarza wojskowego Dawida Bruce'a, który w 1879 roku podczas swej podróży poślubnej wpadł na trop niesamowitej afrykańskiej zarazy bydlęcej - nagana. Słowo to, pochodzące z języka Zulusów, oznacza wątłość, słabowitość, apatię i jest określeniem bardzo trafnym. Albowiem zwierzęta zarażone odkrytymi przez Dawida Bruce'a trypanosomami stają się rzeczywiście wątłe, słabowite i apatyczne. Koniom puchną przeraźliwie brzuchy i nogi, zwierzęta marnieją w oczach. U bydła rogatego sierść jest nastroszona, zwierzęta chudną, słaniają się i pewnego ranka padają, podobnie jak konie, psy, owce. Murzyni płaskowyżu afrykańskiego byli zdania, że chodzi tu o zwyczajną zarazę i że wystarczy podczas marszu przez niebezpieczne obszary nie pozwolić bydłu paść się ani pić. Szczepy nizinne natomiast zwalały winę na muchy, zwłaszcza zaś na muchę tse-tse, pozornie niewinne żyjątko, czerwonawo-szare, poza tym nie różniące się prawie od europejskich much domowych czy bydlęcych. Livingstone wiedział o naganie tylko to, co mu opowiadali jego Murzyni. Sądził więc, że przyczyną wielkich strat w bydle mogła być tylko mucha tse-tse, która wyrządzała nieraz szkody w jego stadach. Oto co pisał: „Objawy zdają się wskazywać na to, że trucizna znajduje się we krwi, a dostaje się tam, gdy owad wbija żądło, aby ssać. Materia trująca zawarta jest w gruczole u nasady żądła i mimo swej niezwykle małej ilości może prawdopodobnie wytwarzać się samoczynnie. Jest jednak prawdopodobne, że wskutek ogólnego rozpowszechnienia się broni palnej dzika zwierzyna zostanie silnie przetrzebiona i że wówczas muchy tse-tse pozbawione żywności wyginą wraz z większymi zwierzętami." Wniosek ten zadziwia swą dalekowzrocznością. W kilkadziesiąt lat później przepowiednia Livingstone'a sprawdziła się. Do owej pory nie udało się opanować złowrogiego owada. Najpierw próbowano przesiedlić tubylców z okolic zakażonych w okolice górzyste, w których nie ma muchy tse-tse. Ale obszary płaskowyżu, na których i tak pasie się zbyt wiele bydła, zamieniają się w ciągu niewielu lat w step, a potem w pustynię. Następnie zabrano się do osuszania bagien i wypalania krzewów. Doświadczenie uczy, że mucha tse-tse nie może żyć w bezdrzewnych i bez- krzewnych sawannach. Czasami wystarczy wyrąb szerokości kilkuset metrów, kiedy indziej trzeba wyciąć cały las. Wtedy ginie wprawdzie mucha tse-tse, ale w niedługi czas potem nie może żyć ani człowiek, ani jego zwierzęta. Albowiem obszary, którym i tak grozi zamienienie się w step, reagują na taką sztuczną ingerencję ogromnym obniżeniem opadów. Ziemia z roku na rok coraz bardziej wysycha. Nawet najbardziej zapalczywi łowcy mikrobów nie posuwali się oczywiście tak daleko, aby zalecać zamienienie całej Afryki w pustynię i tym sposobem pozbyć się muchy tse- tse. Byli zachwyceni odkrywszy, że trypanosomy bynajmniej nie występują wyłącznie w krwi zwierząt domowych, stwierdzono je również w krwi słoni, wielbłądów, antylop, lwów, bawołów, krokodyli, zebr itd. Pędzą one tam życie względnie spokojne i nie zawsze wywołują choroby u swych gospodarzy. Ale gdy mucha tse-tse ukąsi taki „rezerwuar" trypanosomów, staje się sama straszliwym roznosicielem bakterii. Nie pozostaje więc nic innego, jak wystrzelać grubą zwierzynę afrykańską na obszarach szczególnie zagrożonych. Bernard Grzimek, dyrektor ogrodu zoologicznego we Frankfurcie nad Menem, ogłosił w swej książce Flug ins Schimpansenland („Lot do kraju szympansów"), wyd. w roku 1954, wstrząsające liczby o odstrzale dzikich zwierząt Czarnego Lądu. Podkreśla on, że rzeź ta nie była wynikiem chęci zabijania, lecz ostatnią deską ratunku przed naganą. Zaraza ta panuje w całej Afryce tropikalnej od Sahary po Natal, a więc na przestrzeni około 4,5 milionów mil kwadratowych. Więcej niż połowa tego olbrzymiego obszaru - dwukrotnie większego od Stanów Zjednoczonych - nie nadaje się do hodowli zwierząt, a rozległe okolice zagrożone są wyludnieniem. To tłumaczy, dlaczego dano myśliwym wolną rękę. Ponieważ dzikich zwierząt nie można - jak ludzi - przesiedlić lub zamknąć w rezerwatach, nie pozostało nic innego, jak zabić je. Z danych Grzimka wynika, że fauna Afryki zostanie w niedługim czasie wytrzebiona, tak jak zniszczona została jej flora, i że białego nosorożca, antylopę gnu, goryla górskiego, małą gazelę i inne zwierzęta zakażone trypanosomami będziemy mogli niezadługo oglądać tylko w kilku europejskich i amerykańskich ogrodach zoologicznych, podobnie jak dzisiaj rozmaite inne gatunki antylop i zebr. Livingstone nie przeczuwał z początku, że nagana nawiedza także ludzi i że śpiączka, którą Anglik Winterbottom zaobserwował po raz pierwszy w 1803 roku, jest występującą u ludzi formą owej zarazy bydlęcej. W swej pierwszej wspomnianej już książce, która ukazała się w Londynie w roku 1856, podkreśla kilkakrotnie, że ukąszenie muchy tse-tse jest dla ludzi nieszkodliwe. Pisze: „My sami nie doznaliśmy osobiście najmniejszej szkody od much tse-tse, chociaż spędziliśmy dwa miesiące na ich obszarze o ściśle określonych granicach. Tak więc na zachodnim brzegu rzeki Czobe było mnóstwo tych much, podczas gdy w odległości zaledwie 50 kroków, na brzegu północnym, gdzie znajdowało się nasze bydło, nie napotkaliśmy ani jednej. Było to tym dziwniejsze, że - jak sami widzieliśmy - tubylcy zanosili nieraz na drugi brzeg wielkie kawały surowego mięsa, na którym siedziały całe roje much tse-tse." Mucha tse-tse należy w istocie do najbardziej zadziwiających stworzeń. Nie wszystkie okazy tego owada mają we krwi trypanosomy. Niektóre gatunki żyją w lasach, inne na bagnach i nad wodą. Jedne tną tylko w nocy, inne w ciągu dnia. W pewnych okolicach są ich całe roje, gdy o kilkaset metrów dalej nie ma ani jednej. Livingstone również i to zaobserwował. Istnieją widocznie zagadkowe, dotąd bliżej nie znane strefy i granice rozpowszechnienia muchy tse- tse. Zupełnie błędne było natomiast mniemanie Livingstone'a, że mucha tse-tse nie jest niebezpieczna dla człowieka. Europejczycy nie zapadają co prawda prawie wcale na śpiączkę, również u kolorowych zdarza się często, że trujące ukąszenie nie pociąga za sobą zrazu żadnych skutków i że śpiączka wybucha dopiero po miesiącach. Ale Livingstone - podobnie jak inni podróżnicy owych czasów - widział wiele wsi tubylczych wyludnionych wskutek nagany, obserwował niejako sam zwycięski pochód straszliwej choroby od endemicznych obszarów nad rzekami Senegal, Niger i Kongo do Portugalskiej Afryki Zachodniej i Afryki środkowej aż po Jezioro Wiktorii. Wszędzie natrafiał na jej ofiary - ludzi wychudłych jak kościotrupy, pogrążonych w głębokim śnie, z grzbietem i członkami bezkształtnie wydętymi puchliną. Wydaje się dziwne, że już tutaj, nad Ngami, nie uświadomił sobie, że nagana i śpiączka to jedna i ta sama choroba. Ale podróżnik-odkrywca był w nim widocznie silniejszy nie tylko od misjonarza, ale także od lekarza i ojca. Tylko kilka dni podróży dzieliło go jeszcze od Linjanti, rezydencji Sebituanego, miejscowości znanej dzisiaj tylko w kołach wtajemniczonych i dlatego jeszcze nie przepełnionej namiotami campingowymi turystów uprawiających tu sport rybacki. Choć cały ten obszar roił się od much tse- tse, Livingstone posuwał się dalej. Sebituane, król Makololów, jednego ze szczepów Beczuanów, był według ówczesnych wyobrażeń jednym z „silnych ludzi" Afryki południowej, podobnie jak Czakka i Dingan, wodzowie Zulusów, lub Mosilikatse, „Napoleon" Matabelów. Sebituane, wysoki, smukły, muskularny, powitał białego misjonarza przyjaźnie, ale z pewną rezerwą i poczuciem własnej godności. Doszedł widocznie do przekonania, że człowiek kolorowy może żyć razem z białym i wyciągnąć z tego korzyści dla siebie. Uważał za ukoronowanie swego dzieła politycznego to, że spełniło się wreszcie jego życzenie nawiązania kontaktu z wysłannikiem dalekiego obcego świata. Sebituane pochodził z szlachetnego rodu, był dobrym żołnierzem i wojownikiem, choć nie był synem wodza. Zdawał sobie sprawę, że chcąc umocnić swe panowanie opierające się tylko na jego osobistych zaletach, musi nawiązać trwałe stosunki z Anglikami. Toteż rad był, gdy Livingstone wspomniał, że pragnie założyć w jego kraju placówkę Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego. Przed urzeczywistnieniem tego zamiaru Sebituane umarł nagle na malarię. Ponieważ Makololowie nie znali przedtem białych, Livingstone obawiał się, że przesądni i zaślepieni Murzyni zwalą na niego winę za śmierć swego króla. Ale indywidualność czarnego władcy była tak wielka, że przekonanie o konieczności ścisłych stosunków z Europą przetrwało jego śmierć. Nikt nie uczynił białym nic złego; Makololowie dostarczali im chętnie tragarzy i środków żywności, gdy dowiedzieli się, że Livingstone pragnie wyruszyć na północo-wschód, do potężnej rzeki, o której mu tyle opowiadali. Tubylcy nazywali ją Leeambye albo Zambezi, co oznacza „wielka rzeka". Czy jest ona identyczna z rzeką uchodzącą daleko na wschodzie do Oceanu Indyjskiego? Czy należy do dorzecza Konga, czy też ma związek z Nilem? Na wszystkie te pytania nie znano jeszcze wówczas odpowiedzi. Toteż serce Livingstone'a zabiło żywiej, gdy w końcu czerwca 1851 roku stanął u brzegów rzeki, której szerokość wynosiła 700 metrów. W dzienniku zanotował lakonicznie: „Odkrycie Zambezi było faktem o wielkiej doniosłości, ponieważ dotychczas nie wiedziano, że ta rzeka tędy przepływa. Mapy portugalskie umieszczały ją o wiele dalej na wschód." To wszystko. Nigdzie ani wzmianki, że odkrycie to rozstrzygnęło o dalszym losie Livingstone'a, że nosi się z myślą zaniechania działalności misjonarskiej i poświęcenia się wyłącznie zadaniom badacza. 3 Być może, że wówczas sam jeszcze nie uświadamiał sobie tego dokładnie. U Makololów wpadł na pierwsze ślady rozpoczynającego się handlu niewolnikami. W zamian za staroświeckie muszkiety portugalskie Makololowie dostarczali jeńców wojennych, dokonywali nawet mniejszych lub większych najazdów na słabsze plemiona, specjalnie w celu zdobycia niewolników. Swych współplemieńców nie sprzedawali bowiem za żadną cenę. „Makololowie oświadczali, że dotychczas nic nie słyszeli o handlu ludźmi i brzydzili się nim, ale pożądanie strzelb odniosło zwycięstwo." Wiadomość ta przejęła Livingstone'a przerażeniem; potem obudziła się w nim nadzieja, że zło nie zapuściło jeszcze głębokich korzeni i że uda mu się wytrzebić je doszczętnie. „Gdy omawiałem te sprawy z moim towarzyszem, przyszło nam na myśl, że handel niewolnikami ustałby zupełnie, gdyby można było zaopatrzyć rynek w wytwory europejskiej manufaktury drogą uczciwego handlu. O wiele łatwiej zdusić w zarodku handel niewolnikami, sprzedając w zamian za kość słoniową i inne wytwory krajowe - towary, za które ludy te oddają obecnie swych jeńców, aniżeli tłumić go dopiero wówczas, gdy przybrał już większe rozmiary. Można to jednak osiągnąć tylko przez założenie drogi handlowej z wybrzeża do środka kraju." Naturalnie jeden tylko człowiek mógłby tego dokonać - Dawid Livingstone. On jeden znał drogę przez Kalahari - której nigdy jeszcze żaden biały nie przeszedł, a którą mogłyby pójść karawany handlowe. Trzeba jednak zbadać przedtem cały bieg rzeki Zambezi i stwierdzić, czy ta oś poprzeczna nie jest dogodniejsza od uciążliwej drogi przez Kalahari. Jeśliby tak było, to niewolnictwu odebrałoby się rację istnienia. Towary europejskie napłynęłyby bowiem masowo i byłyby tak tanie, że nie trzeba by za nie płacić niewolnikami. Livingstone nie myśli już wcale o założeniu placówki misyjnej w kraju Makololów. Przebywszy w drodze powrotnej z Zambezi 130 mil, które dzielą go od Linjanti, każe natychmiast pakować rzeczy. Nie zwłócząc wyrusza do Kolobeng. Postanowił, że wyśle rodzinę do Anglii i sam tu powróci. Nie wiadomo, co myślała o tych planach żona Livingstone'a, Mary. Uświadamiała sobie zapewne, że straciła męża swego na zawsze. Gdy rodzina Livingstone'ów przybyła w kwietniu 1852 roku do Kapsztadu, matka Mary wyrażała się dość nieprzychylnie o Dawidzie. Nie mieściło się jej w głowie, że mąż może opuścić żonę i dzieci, aby uganiać się za takimi chimerami. Całą swą nadzieję pokładała w tym, że dyrektorzy Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego, których Livingstone będzie musiał powiadomić o swych zamiarach, sprzeciwią się temu. Ale w Londynie zwrócono uwagę na zdolnego Szkota już w r. 1849, gdy nadeszło jego sprawozdanie i załączone dokładne mapy z podróży do jeziora Ngami. Dawny przędzalnik niewiele jest wart jako misjonarz, niechże więc rozwinie działalność jako podróżnik i badacz. Uczyni to z pewnością w duchu Kościoła Chrystusowego. Dyrekcja Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego wyraża zgodę na propozycję Livingstone'a. 23 kwietnia 1852 roku Mary wyjeżdża z dziećmi do Anglii, a Livingstone przygotowuje się do swej drugiej wielkiej podróży. Na scenę dziejów wstąpił nowy typ odkrywcy-misjonarza. Legaci papiescy, którzy przed pięciuset laty wyjeżdżali do Indii i Chin, jak Carpini, Wilhelm von Ruysbroek, Montecorvino, Johannes da Marignola i inni, byli prócz niewielu wyjątków raczej dyplomatami i posłami niż odkrywcami. Nie mówiąc już o mnichach, którzy przybywali do Azji i Afryki na długo, zanim nastała właściwa era odkryć, i ograniczali się z reguły do działalności misyjnej i nawracania pogan. Zainteresowania geograficzne były im zupełnie obce, ba, nieznajomość geografii uchodziła wprost za zasługę i rzecz miłą Bogu. Oczywiście, w owych ciemnych wiekach przyczynili się do tego, że wiedza o dalekich krajach i obcych ludach nie zaginęła w Europie, jednakże ich znaczenie dla nauk badawczych jest niewielkie. U Livingstone'a i wielu jego następców dochodziły do głosu całkiem nowe pobudki badania i odkrywania. Jako badacze potrzebują oni wewnętrznych bodźców wypływających z celów misjonarskich; misjonarz zdany jest na badacza, na jego żądzę wiedzy, na jego wiadomości. Livingstone zastanawiał się głęboko nad tymi sprawami i raz wyznał: „Sens mojej pracy geograficznej leży w możliwości podjęcia później działalności misjonarskiej." I ta świadomość, to wewnętrzne przekonanie pozwoliło mu dokonać wielkiego dzieła. Tubylcy, do których przybywa, okolice, przez które przejeżdża, rośliny i zwierzęta Czarnego Lądu nie są dla niego jedynie przedmiotem studiów, choć zbadał i opisał je z niezwykłą wnikliwością, lecz tworzą otoczenie, gdzie on i jego następcy będą kiedyś pracowali. „Nie karabiny i maszyny parowe sprawiają wrażenie na tubylcach, lecz sprawiedliwość" - oto myśl przewodnia Livingstone'a. Aby być sprawiedliwym, trzeba poznać kraj i ludzi, ich obyczaje, nawyki i obrządki. Działalność odkrywcza jest środkiem do celu, nie celem samym w sobie. Misjonarze starali się mówić z Murzynami w ich języku, życiem swoim dawali im przykład chrześcijaństwa, gdyż nie znali w Afryce „dzikich oprócz tych, którzy przybyli z Europy", wywierali na czarnych wpływ nieomal magiczny. Zaufanie, którym ich darzono, umożliwiło badania. Odnosi się to zarówno do Livingstone'a, działającego w sercu Czarnego Lądu, jak i do dwóch niemieckich misjonarzy Krapfa i Rehmanna pracujących w Afryce wschodniej, o których będzie jeszcze mowa. W końcu maja 1853 roku Livingstone przybył znowu do Makololów w Linjanti i zawiadomił ich, że zamierza wyruszyć w górę rzeki Zambezi, aby szukać drogi na zachód, do morza. Sekeletu, następca Sebituanego, był tym planem zachwycony, gdyż awanturniczość pomysłu pobudzała fantazję osiemnastoletniego młodzieńca. Gdy na zebraniu rady jeden z mądrych starców zaskrzeczał ponuro: „Dokąd chce was biały człowiek prowadzić? Do zguby! Wasza odzież pachnie już krwią!" - młody król roześmiał mu się prosto w twarz. Rada uchwaliła poparcie dla wyprawy Livingstone'a i postanowiła dać mu łodzie i 27 wioślarzy, zaopatrzyć go w środki żywności i potrzebne „fundusze", tj. kość słoniową, która w całej Afryce środkowej była pożądanym towarem wymiennym. Makololowie ufali Livingstone'owi, poza tym żyła jeszcze polityczna koncepcja Sebituanego, polegająca zresztą na równie prostej jak przekonywającej kalkulacji handlowej. Czarni wiedzieli, że droga od Przylądka Dobrej Nadziei do nich jest długa i uciążliwa, że biali kupcy muszą się liczyć z wysokimi kosztami podróży i nieprzewidzianymi stratami i dlatego tak drogo sprzedają swoje towary. Zmieniłoby się to radykalnie ze znalezieniem krótszej drogi do wybrzeża. Livingstone, potomek narodu kupców-eksporterów, był tego samego zdania i po zebraniu rady notuje: „Makololowie pragną prowadzić z białymi wolny od przeszkód, zyskowny handel... Życzenie to pokrywa się z moim przekonaniem, że na dłuższą metę żaden lud nie może istnieć bez handlu... Nawet w Kolobeng handlarze żądali za przedmioty użytkowe trzy do czterech razy więcej, niż były warte, a poza tym oczekiwali jeszcze szczególnej wdzięczności za to, że nam je w ogóle raczyli odstąpić." W listopadzie 1853 roku wyprawa rusza w drogę. Livingstone zdawał sobie sprawę, że waży się na niebezpieczną podróż. Poważne myśli zaprzątały jego umysł: „Zawsze byłem zdania, że jeśli służyć Bogu, to po męsku, więc napisałem do brata i poleciłem jego opiece moją córeczkę. Powziąłem bowiem niezłomne postanowienie, że albo wykonam swój pian odkrycia tej części Afryki, albo zginę." Wyprawa była ogromnie niebezpieczna. Droga prowadziła przez okolice, które i dzisiaj są prawie niedostępne dla komunikacji. Kraj Barotse na zachodnim krańcu Rodezji Północnej został przez naturę potraktowany po macoszemu. Do Mongu nad Zambezi Livingstone mógłby wprawdzie dzisiaj dojechać samochodem ciężarowym przedsiębiorstwa Zambezi River Transport Service, ale stamtąd musiałby przejść piechotą 400 km, zanim napotkałby najbliższą furgonetkę. Tylko szkocki upór Livingstone'a sprawił, że wyprawa osiągnęła swój cel. W końcu lutego 1854 roku dotarł wreszcie do jeziora Dilolo i pasma górskiego stanowiącego dział wodny między rzekami Zambezi i Kongiem. Rolo oznacza w języku tubylców rozpacz. I w istocie badacz nasz musiał tu walczyć z głębokim upadkiem ducha. On sam i wielu jego ludzi zapadło na malarię; ginęli w oczach. Livingstone'a ogarnia taka apatia, że przestaje oznaczać położenia miejscowości i nie zdobywa się na bliższe zbadanie jeziora. Tubylcy, podjudzeni przez handlarzy niewolników, zachowują się wrogo, tak że tylko dzięki moralnemu autorytetowi Livingstone'a obeszło się bez przelewu krwi. Wierni Makołolowie są również u kresu sił. Livingstone, przygnębiony, zapisuje w dzienniku podróży: „Wszyscy straciliśmy otuchę i nie dziwiliśmy się już, że wyprawy tubylców z głębi lądu ku wybrzeżu nie docierają zazwyczaj do miejsca przeznaczenia. Niektórzy byli tak zniechęceni, że chcieli wracać. Obawa, że stojąc niejako u progu kolonii portugalskiej będę zmuszony do odwrotu, trapiła mnie niezmiernie. Gdy wszelkie perswazje okazały się daremne, oświadczyłem im, że jeśli wrócą, pojadę sam dalej. Następnie wszedłem do namiotu i myśli zwróciłem ku Temu, który słyszy westchnienia duszy." Livingstone przezwyciężył na koniec krytyczne chwile. Wyprawa ruszyła dalej w kierunku zachodnim przez okolice źródeł Kasai i Kuango, dopływów Konga. Powtórzenie tego marszu tak, jak odbył go Livingstone, byłoby i dzisiaj połączone z wielkimi trudami, gdyż przez 600 km, dzielących jezioro Dilolo od Kasangi, nie prowadzi żadna droga samochodowa. Jednakże niedaleko fortu Dilolo biegnie linia kolejowa Lobito-Elisabetlwille, istnieją też liczne połączenia autobusowe. Poza tym przejeżdżające tamtędy samochody zabierają podróżników jako trampów lub „autostopowiczów", krótko mówiąc, dziś nawet pozbawiony środków włóczęga nie może mieć wyobrażenia o trudnościach, jakie Livingstone musiał przezwyciężyć, i o niedostatkach, jakie znosił bez skargi. 13 kwietnia 1854 roku wyprawa dociera do Kasangi, najdalej Wysuniętej kolonii portugalskiej w Afryce zachodniej. Już z daleka widać na wysokiej, trawiastej równinie trzydzieści do czterdziestu otoczonych ogrodami domów portugalskich. Radość wzbierająca w sercu Livingstone'a jest tak wielka, że aż go przejmuje bólem. Oto, sądząc po ludzku, osiągnął swój cel. Wychudły jak kościotrup, zielonoszary na twarzy mimo opalenizny, wsparty przez Makololów, wlecze się z trudem do Kasangi. „Ubiór mój był dość zaniedbany. Pierwszy spotkany człowiek zapytał mnie o paszport i oświadczył, że muszę z nim pójść do urzędu. Znajdowałem się w takim mniej więcej położeniu jak człowiek, który popełnia mały występek, aby w więzieniu otrzymać pomieszczenie i wikt. Poszedłem za nim z radością do domu komendanta lub naczelnika, senhora de Silva Rego. Gdy mu pokazałem paszport, pan de Silva Rego zaprosił mnie uprzejmie na kolację. Ponieważ od dłuższego czasu żywiliśmy się tylko odrobiną mąki, współbiesiadnicy sądzili z pewnością, że jestem wielkim żarłokiem." Portugalczycy przyjęli zrazu podróżnika angielskiego, podającego się za misjonarza, z uprzejmą rezerwą. Uważali go za agenta rządu angielskiego, wysłanego do Afryki po to, aby przyczynił się do stłumienia handlu niewolnikami. Wkrótce jednak doszli do przekonania, że Mr. Livingstone jest nieszkodliwym, zwariowanym Brytyjczykiem. On ze swej strony uważał swych gospodarzy, którzy bez wyjątku chorowali na malarię, za ludzi z łagodnym bzikiem, i w tym wzajemnym przekonaniu doszło do kilku przyjacielskich spotkań. Kupcy, którzy piastowali godności oficerskie i należeli do armii portugalskiej, zapraszali po kolei Livingstone'a do siebie. Po jednym z takich przyjęć podróżnik zapisał w dzienniku: „Nie ma tu kobiet portugalskich. Mężczyźni przyjeżdżają do Afryki, aby zrobić pieniądze, i wracają do Lizbony. Rzadko przywożą z sobą małżonki, toteż nie zostają nigdy prawdziwymi kolonistami. Zazwyczaj żyją z miejscowymi kobietami. Znając dobrze niedorzeczne przesądy rasowe białych wobec kolorowych, byłem mile zdziwiony uprzejmością, z jaką Portugalczycy traktują tubylców. To, co tak często można zaob- serwować na południu, że dzieci półkrwi pozostawia się po prostu na łasce losu, jest tutaj niezwykle rzadkie... Ich ojcowie dbają o nie tak jak o dzieci europejskie... Nigdzie indziej nie spotkałem w Afryce białych i tubylców żyjących z sobą w takiej zgodzie jak tutaj..." Chcąc uzupełnić część swego wyposażenia, Livingstone sprzedaje w Kasandze jeden kieł słoniowy. Czyni to nie bez ukrytego celu. Makololowie patrzą ze zdziwieniem, jak ich przywódca otrzymuje za jeden kieł słoniowy dwa karabiny, trzy beczki prochu, tyle perkalu, że wystarczy na sprawienie dla nich wszystkich nowej odzieży, a ponadto jeszcze wielką ilość fasoli. Przekonują się naocznie, że Sebituane miał słuszność, że trzeba do rynków świata dotrzeć drogą krótszą niż ta, która prowadzi przez Kalahari i do Kraju Przylądkowego. Droga w górę rzeki Zambezi do Luandy wydaje się także niezbyt odpowiednia, gdyż z powodu licznych progów wielka rzeka nie jest wygodnym szlakiem dla statków płynących na zachód. Czyby nie spróbować spłynąć nią na wschód? Linjanti, „stolica" Makololów, leży prawie pośrodku trójkąta południowoafrykańskiego, na wschód, do Oceanu Indyjskiego, nie będzie chyba dalej niż na zachód. 31 maja 1854 roku Livingstone przybył ze swą gromadką do Luandy, starego portugalskiego miasta portowego. Cztery miesiące później, 20 września, rusza w drogę powrotną i po roku, w jesieni 1855, przybywa ze swymi wiernymi towarzyszami do Linjanti. Radość była wielka. Czarownicy i wróżbici Makololów rozgłaszali od dawna, że misjonarz i jego ludzie pomarli z trudów w drodze. A oto wszyscy wrócili, i w dodatku obładowani towarami wszelkiego rodzaju - darami kupców z Luandy. Dumny był zwłaszcza Sekeletu. Junta de Facenda Piiblica, rząd Luandy, posłał królowi Makololów kompletny mundur pułkownika! Sekeletu włożył go po raz pierwszy w niedzielę po powrocie ekspedycji, a Livingstone stwierdził ku swemu ubolewaniu, że poruszyło to czarną gminę o wiele silniej niż jego kazanie. Entuzjam był tak wielki, że na zebraniu rady, którą zwołano wkrótce po powrocie wyprawy, podniosły się głosy, aby opuścić starą ojczyznę, osiedlić się dalej na zachód i tym sposobem zbliżyć się do morza i cywilizacji. Gdy wniosek ten upadł, Makololowie wystąpili sami z inicjatywą, aby urządzić wyprawę na wschód celem stwierdzenia, czy droga do Oceanu Indyjskiego nie jest łatwiejsza niż droga do Luandy. A misjonarz nie odmawiał, gdy zgłaszali się do niego ochotnicy, i nie studził zapału, gdy tubylcy zaczynali gromadzić kość słoniową i zęby nosorożca na nową wyprawę. Był bardzo zadowolony z wyniku swej podróży. W epoce Livingstone'a Europejczycy nie dopuszczali w ogóle do siebie pytania, czy zetknięcie się z cywilizacją nie będzie przypadkiem dla Murzynów szkodliwe. Livingstone przewidywał wprawdzie, że stare formy społeczne zaczną zanikać, że w łonie poszczególnych szczepów powstaną nowe uwarstwienia, a obyczaje i zwyczaje, tradycja i etyka tubylców ulegną zasadniczym zmianom - ale witał to z aprobatą, albowiem był dzieckiem wieku, który w siebie nie wątpił. Livingstone-misjonarz był szczęśliwy, badacz natomiast trochę się martwił. Wśród poczty otrzymanej z Anglii znalazł przedruk wykładu, który angielski geograf sir Roderick Murchison wygłosił przed trzema laty w Królewskim Towarzystwie Geograficznym w Londynie. Murchison dowodził, że Afryka nie jest płaskowyżem, jak dotychczas uważano, lecz ma raczej kształt płaskiej misy, otoczonej od wschodu i zachodu pasmami górskimi. Według posiadanych przez niego map wnętrze Afryki należy sobie wyobrażać nie jako pustynię lub suchy step, lecz jako obszar uro- dzajny, dobrze nawodniony, przecięty licznymi rzekami, o rozległych lasach i jeziorach. To, co w Londynie wymyślone zostało przy biurku, Livingstone stwierdził na własne oczy. Miał nadzieję, że na podstawie swych badań on pierwszy doniesie o tym ludziom, a teraz wszystko to znalazł już wypisane czarno na białym. I oczywiście zmartwił się tym. 4 Duma badacza, urażona przez nie sprawdzone teorie uczonego zza biurka, była jednym z głównych bodźców drugiej wielkiej wyprawy Livingstone'a, która wyruszyła 3 listopada 1855 roku. Livingstone nie wyraził tego oczywiście słowami i był niewątpliwie sam szczerze przekonany, że do wyprawy na wschód skłoniły go jedynie cele misyjne. Wieczorem przed wymarszem przybył do niego jeden z wodzów Makololów, aby przestrzec go przed niebezpieczeństwami podróży. Równocześnie jednak odwołał się do honoru wysłannika Chrystusa, jak gdyby chciał mu przypomnieć, jakie zadanie go czeka. „Idziesz teraz do ludzi, którym nie można ufać - Livingstone przytacza w swym dzienniku jego słowa - ale idziesz z nowiną, która różni się bardzo od wszyst- kich, jakie dotychczas słyszeli. Jezus będzie z tobą i pomoże ci. A jeśli cię bezpiecznie poprowadzi i przywiedzie z powrotem, powiem, że wyświadczył mi wielką łaskę." Słowa te wywarły na Livingstonie duże wrażenie. Był pewny, że Bóg jest z nim; ta głęboka wiara pomagała mu do znoszenia straszliwych trudów wyprawy. Zrazu wydawało się, że wszystko pójdzie gładko. Podróżnicy wsiedli w Linjanti do łodzi, popłynęli w dół rzeki Czobe i wpłynęli na Zambezi. 14 listopada 1855 roku zbliżyli się do Wodospadu Wiktorii. Już przed laty, gdy Livingstone spotkał się po raz pierwszy z Sebituanem, czarny władca opowiedział mu o tym cudzie przyrody. Tubylcy nazywają te wodospady most oa tunya, „grzmiący dym", a Sebituane zapytał z dumą Livingstone'a, czy w jego ojczyźnie istnieje także grzmiący dym. Biały zaprzeczył nie wiedząc zresztą, jak ma to określenie rozumieć. Ale gdy po raz pierwszy ujrzał z dala na wschodnim niebie słupy piany i pary wodnej, które od prawieków wzbijają się nad wodospadami Zambezi, zrozumiał, że na to zjawisko nie ma lepszego określenia. Wyglądało to jak daleki pożar stepów - białawy dym wznosił się w gęstych chmurach ku niebu. Misjonarz policzył pięć słupów u dołu całkiem białych, ciemniejących ku górze, tak że wyglądały rzeczywiście jak słupy dymu. Livingstone stał z daleka - panowała cisza, nie słychać było grzmotu wód. Poddawał się czarowi krajobrazu. Rzeka płynęła z szumem - majestatyczna, szeroka i ociężała. Jedwabiście błękitne sklepienie nieba wznosiło się nad ziemią, odbijało się czysto w wodzie, nadając aksamitny połysk ciemnozielonym drzewom nadbrzeżnym, przybranym gdzieniegdzie płomiennym kwieciem. Była wczesna poranna godzina, ptaki śpiewały, brylanty rosy błyszczały na liściach drzew - obraz był nieopisanie piękny. Teraz słychać już huk wodospadu. W miarę jak się zbliżali, huk rósł w odwieczny szum, grzmiący ton organów, w który zdawały się mieszać głosy trąb i bębnów, olbrzymich cymbałów i potężnych kotłów. Livingstone stanął nad wodospadem, w miejscu, gdzie dzisiaj wznosi się nad wodą śmiały most kolejowy linii rodezyjskiej, niedaleko „Victoria Falls Hotel" i lotniska miasta Livingstone, ośrodka turystycznego nad Zambezi. Na szerokości 1500 m olbrzymia rzeka spada z wysokości 120 m w ciasny wąwóz. Jest to tylko szczelina w bazalcie, tak wąska, że jej dna nie można dostrzec. Człowiek stoi oszołomiony i na wpół oślepiony białymi tumanami wody wydobywającymi się z przepaści. Działają tu rozpętane, pierwotne siły kosmosu: można by uzyskać dwa miliony KM energii elektrycznej, dość, aby opalane dotąd drzewem huty miedzi Rodezji Północnej przestawiły się na napęd elektryczny. Ale, Bogu dzięki, na razie jeszcze się na to nie zanosi. Młodszy brat Charles opowiadał Livingstone'owi, jak potężny jest wodospad Niagary. Ale Livingstone był pewny, że to, co tu oglądał, było o wiele wspanialsze. Odstąpił tym razem od zwyczaju używania określeń tubylców i nadał katarakcie nazwę od królowej angielskiej Wiktorii. Długie godziny stał nad huczącą przepaścią. Nad tą otchłanią wznosi się tęcza - tnoise oa Carimo, „laski bogów", nazywają ją Murzyni. Dla niego, misjonarza, jest ona świadectwem przymierza między Bogiem a ludźmi. Przyjął nazwę tubylców z głębokim wzruszeniem i wdzięcznością, gdyż zdawało mu się, że sam Bóg chce podać mu laskę lub kij na drogę, która go czeka. Tej laski czy kija będzie niebawem bardzo potrzebował. Chociaż jego wyposażenie było bez porównania lepsze niż podczas wyprawy do Luandy i choć gorączka nie wystąpiła tym razem u Livingstone'a z taką gwałtownością jak wówczas, to jednak i teraz nie brak było krytycznych momentów. W niedługi czas po wyruszeniu żywność się wyczerpała, Livingstone musiał często nakładać drogi, ażeby uniknąć uwikłania się w spory między poszczególnymi szczepami. Podróżni w czasie marszu żywili się zebranymi jagodami, miodem dzikich pszczół i niewielką ilością owoców. Chociaż kraj, przez który przechodzili, był istnym rajem zwierzęcym z olbrzymimi stadami bawołów, licznymi słoniami, zebrami i antylopami, i to prawie zupełnie łaskawymi, nie znającymi jeszcze strachu przed człowiekiem i tak wobec niego życzliwymi, jak niegdyś w Edenie, to jednak nieraz brakowało mięsa. W początkach swej kariery afrykańskiej Livingstone spotkał się z lwami, które poszarpały mu prawą rękę; wskutek tego nie mógł jeszcze swobodnie nią poruszać i musiał strzelać lewą. Chybiał często, niełatwo było ubić grubą zwierzynę afrykańską dzidą. Przy tym w miarę posuwania się na wschód postawa tubylców stawała się coraz bardziej wroga. Livingstone musiał nieraz dobywać rewolweru, ale nigdy nie oddał nawet strzału ostrzegawczego. Jego osobisty wpływ okazał się - podobnie jak w czasie poprzedniej podróży - tak wielki, że nie doszło do poważniejszych zatargów. 14 stycznia 1856 roku, po dwumiesięcznym marszu - trasę tę można dzisiaj przebyć, wedle upodobania, samochodem, koleją lub samolotem, wygodnie, bezpiecznie i w ciągu ułamka tego czasu, którego Livingstone w tym celu potrzebował - wyprawa dotarła do miejscowości Zumbo, u ujścia Luangu do Zambezi. Ku swemu zdziwieniu Liviingstone napotkał tu ruiny starego chrześcijańskiego kościoła. Dookoła leżały szczątki dzwonów, połamane krzyże, można było jeszcze odczytać inicjały I. H. S. W pewnej odległości znajdowały się ruiny małego fortu ze szczątkami kilku domów z kamienia - oznaki, że tu, w sercu Afryki, żyli niegdyś biali ludzie. Tubylcy nie wiedzieli nic bliższego, a choć placówka ta została opuszczona dopiero w 1780 roku, w Europie także już dawno zapomniano, że przed kilku wiekami postanowiono w Lizbonie zdobyć dla Portugalii „grzbiet Afryki". Portugalczycy mieli ku temu ważne przyczyny. Na wschodnim wybrzeżu Afryki potrzebowali „stacji witaminowych", aby postawić na nogi wycieńczone szkorbutem załogi statków płynących do Indii Wschodnich; chcieli urządzić i wyposażyć bazy dla podróży przez Ocean Indyjski, które byłyby zarazem widomym znakiem potęgi portugalskiej, aby móc trzymać na wodzy Arabów i Murzynów. Z konieczności zainteresowali się także zapleczem. Ale to nie wszystko. Pewnego dnia arabscy płukacze złota z okolic Sofali ofiarowali Portugalczykom grube sakiewki połyskujących czerwonawo ziaren metalu w zamian za muszkiety; a gdy się okazało, że było to rzeczywiście złoto, i to złoto tak czyste, że nie trzeba go było oczyszczać rtęcią, rozpętał się istny żywioł. Portugalczycy wyruszali pojedynczo lub w większych grupach, aby szukać afrykańskiego „Dorado", w którym, jak opowiadali Arabowie, bryły złota leżały przy drodze. Z tej to przyczyny Afryka wschodnia przez dłuższy czas pozostała portugalską. To było powodem niezliczonych wypadów w górę rzeki Zambezi i jej dopływów i temu wreszcie zawdzięcza swe powstanie placówka, której ruiny Livingstone znalazł w samym sercu puszczy afrykańskiej. Niemiecki misjonarz Johann Ludwig Krapf, który działał w Afryce niemal równocześnie z Livingstone'em, natknął się pewnego dnia równie niespodziewanie na te ruiny. Zainteresował się nimi bliżej, szperał w starych źródłach, przeszukiwał systematycznie zakurzone akta i pożółkłe rękopisy, aż uzyskał pełny obraz zdumiewającej pracy badawczej Portugalczyków w Afryce wschodniej, który potem przedstawił we wstępie do swej książki Reisen in Ostafrika wahrend der Jahre 1837 bis 1853 („Podróże po Afryce wschodniej w latach 1837 do 1853"). Działo się to, gdy Livingstone bawił jeszcze w głębi puszczy. Po powrocie do Anglii Szkot stwierdził, że wyszły właśnie pierwsze sprawozdania Krapfa o jego odkryciach w Afryce wschodniej. Znowu ktoś go ubiegł. Być może, że miał przeczucie tego wielkiego zawodu przechadzając się wśród ruin Zumbo. Tubylcy wokół byli niespokojni i wrogo usposobieni, według obliczeń, których dokonał, dzieliło go od morza jeszcze prawie 600 mil. Czy dokona swego dzieła? Czy powróci zdrów i cały do ojczyzny? Czy tym razem pierwszy doniesie, że przeszedł przez górzyste, zdrowe, urodzajne krainy, nadające się do zamieszkania również dla białego człowieka? I że niegdyś, bardzo dawno temu, byli tu już biali ludzie, których ślady czas zatarł i rozwiał jak plewy na wietrze? „Byłem tego wieczoru bardzo niespokojny, gdy pomyślałem, że mimo iż jestem ożywiony najlepszymi zamiarami wobec tego kraju i jego mieszkańców, mógłbym nazajutrz zostać zabity przez dzikich, o których powiedziano by później: «Nie wiedzieli, co czynią.» Bolało mnie, że ważna wiadomość o odkrytych przeze mnie dwóch płaskowyżach o zdrowym klimacie nie dotrze do świata chrześcijańskiego, gdyż śmierć moją uważano by za potwierdzenie poglądów, według których Afryka jest zamknięta dla Ewangelii. Ale czytałem słowa Chrystusa: «Dana mi jest wszystka władza na niebie i na ziemi... Idąc tedy, nauczajcie wszystkie narody... Ja jestem z wami po wszystkie dni aż do skończenia świata.» Widziałem w tym rękojmię swoich czynów i przystąpiłem do obliczenia długości i szerokości geograficznej, pod którą znajduje się miejscowość Zumbo..." Tutaj znowu Livingstone-misjonarz dodał ducha i pocieszył badacza. Był niepodzielnie i jednym, i drugim, a my, potomni, dzieci wieku pełnego sceptycyzmu i niepokoju, podziwiamy to szczęśliwe połączenie wiary i żądzy badawczej. Nazajutrz okazało się, że złe przeczucia Livingstone'a były aż nadto uzasadnione. Tubylcy chwycili za broń, odesłali z obozu żony i dzieci, zdawało się, że tym razem dojdzie do zbrojnej rozprawy. Udało się jednak wyjaśnić nieporozumienie i Szkot spokojnie ruszył dalej. Towarzyszący mu Makololowie byli bardzo niezadowoleni z takiego obrotu spraw. Czuli się bez porównania silniejsi od miejscowych Murzynów, byli pewni swego zwycięstwa w utarczce, cieszyli się już na myśl o niewolnikach niosących bagaż i o kobietach, które zdobędą. Ale biały człowiek przeprowadził swą wolę i kilka dni później, w początkach marca 1856 r. wyprawa wkroczyła do Tete, starej osady portugalskiej nad rzeką Zambezi. Dzisiaj jest to główny punkt węzłowy na trasie Kair-Kapsztad - posiada hotele, banki i warsztaty naprawcze, świadczące o tym, że najtrudniejszy etap tej długiej podróży z północy na południe został pokonany. W Tete Livingstone został przyjęty z entuzjazmem. Przybycie jego zapowiedziane było już na kilka miesięcy przedtem. Rząd angielski powiadomił Lizbonę, że misjonarz Londyńskiego Towarzystwa Misyjnego zamierza przejść wszerz Czarny Ląd. W całym kraju zawiadomiono z kolei wszystkie placówki portugalskie, oczekiwano go dzień po dniu, aż wreszcie stracono wszelką nadzieję. Dokoła srożyła się krwawa wojna tubylców między sobą i przeciw białym, było nie do pomyślenia, ażeby jeden człowiek mógł się przez to piekło przedrzeć. Aż tu na krótko przed przybyciem Livingstone'a do Tete tubylcy mieszkający w górze rzeki przybyli nagle z dziwną wiadomością, że Syn Boga zstąpił na ziemię. Słyszeli, że mierzy przez rurę w słońce, ściąga je i bierze pod ramię. Portugalski komendant Tete, człowiek przystępny, którego tubylcy darzyli zaufaniem, doszedł do wniosku, że Synem Bożym, który ściąga słońce, może być tylko biały człowiek dokonujący za pomocą sekstansu obliczeń położenia miejscowości. Domyślił się, że jest to prawdopodobnie misjonarz, którego zapowiedziało ministerstwo spraw zagranicznych w Lizbonie. Jako oświecony syn oświeconego wieku nie wpadł wcale na myśl, że stał się tu cud i że tak zwykły przedmiot jak sekstans ocalił białemu życie. Livingstone również nie wyciągnął tego wniosku. Nie miał zresztą czasu na zastanawianie się, rad, że osiągnął swój cel, i nie dziwił się, że tym razem badacz i jego sprzęt techniczny odwzajemnili się za pomoc, jakiej nieraz doznali od misjonarza. Murzyni wzięli bowiem sekstans za medium wielkiej siły czarodziejskiej i uznali, że panu i posiadaczowi takich czarów nie powinien spaść włos z głowy. Jak już mówiliśmy, Livingstone przybył do Tete w początkach marca. Ponieważ na krótko przed nastaniem pasatu południowo-wschodniego nad Oceanem Indyjskim panuje zazwyczaj bardzo nieprzychylna pogoda, zatrzymał się na razie w głębi lądu. Postarał się o przydział ziemi dla swych Makololów i osadził ich na niej. Potem sam ruszył ku wybrzeżu. 20 maja 1856 roku przybył do Kilimane, wielkiego portu na północ od ujścia Zambezi. 12 grudnia wysiadł z pociągu w Londynie. Żona jego, Mary, z którą rozstał się przed pięciu laty w Kapsztadzie, oczekiwała go na dworcu. Łkając padła w objęcia męża. Zwróciło to uwagę pasażerów, którzy w mężczyźnie w znoszonym ciemnym ubraniu poznali słynnego podróżnika. Na peronie, gdzie stał pociąg z Southampton, rozległy się głośne, entuzjastyczne wiwaty. Nieznany, skromny misjonarz, który przed piętnastu laty odpuścił Anglię, stał się sławnym człowiekiem. Jako pierwszy Europejczyk przeszedł Czarny Ląd z zachodu na wschód. Dla Brytyjczyków, rozmiłowanych od dawna w sporcie, ten fakt wysuwał się zrazu na plan pierwszy. Mungo Park wyprawą do rzeki Niger zapoczątkował swego czasu podróże badawcze po Afryce. Potem ukazali się tam Francuzi i Niemcy, a najsławniejszy z niemieckich badaczy, Henryk Barth z Hamburga, zamieszkał właśnie w Londynie. Dawid Livingstone odniósł jednakże największy sukces - przeszedł wszerz kontynent afrykański. Nauka zawdzięcza Livingstone'owi definitywne potwierdzenie hipotetycznego do owej pory poglądu, że wnętrze Afryki jest niecką wznoszącą się ku krawędziom oceanicznym. Zawdzięcza mu, poza mnóstwem geograficznych oznaczeń miejscowości i wzgórz, licznymi obserwacjami przyrodniczymi i etnologicznymi, wiedzę o rzece Zambezi i jej dopływach, o niezależności systemu Zambezi od systemu Konga i Nilu, dokładny opis szlaków karawanowych i dróg podróżniczych przez pustynię Kalahari oraz obszerne wiadomości o górzystych krainach dzisiejszej Rodezji Północnej. Sprawozdania Livingstone'a były także silnym bodźcem gospodarczym i politycznym. Z jego obserwacji wynikało, że w Afryce środkowej opłacałaby się szczególnie uprawa trzciny cukrowej i bawełny. Także inne wytwory krajowe, przede wszystkim kość słoniowa, przedstawiały wysoką wartość, tak że można było ważyć się na znaczniejsze inwestycje. Anglia i szeroki asortyment angielskich artykułów eksportowych cieszyły się wśród Murzynów wielką popularnością, eksploatacja Czarnego Lądu będzie więc głównie uzależniona od budowy dróg i nawiązania łączności ze szczepami murzyńskimi W głębi Afryki. Brytyjscy mężowie stanu powzięli pierwszy plan stworzenia w Afryce odpowiednika do pozostających pod panowaniem brytyjskim Indii. I tu również chodziło o to, aby przy pomocy potężnej floty zabezpieczyć banderze angielskiej monopol połączeń morskich z nielicznymi spławnymi portami. Nie przewidywano żadnych dalszych przeszkód. Niemcy, rozdarte na trzydzieści kilka państewek, niezdolne były do jakiejkolwiek większej akcji. Interesy Francji leżały w Afryce północnej i na południowych brzegach Morza Śródziemnego. Poza tym Napoleon III, który dopiero przed kilku laty ogłosił się cesarzem, nie siedział jeszcze dość mocno w siodle, aby móc brać udział w tych polowaniach par force. W Ameryce wreszcie Północ i Południe były zaprzątnięte wojną domową, a Nowy Świat tak nieskończenie duży, że „Wuj Sam" nie wchodził w rachubę jako konkurent. Skromny misjonarz z Blantyre w Szkocji złożył u stóp swej królowej nowe państwo o zasięgu światowym. Jak Dawid Livingstone sam oceniał swoje dzieło? „Jeśli o mnie chodzi - pisze - to pozyskanie nowego kraju uważam za bardzo pomyślne wydarzenie, gdyż daje nam ono możność dźwignięcia na wyższy poziom tubylców. Jak już w innym miejscu wspomniałem, wydaje mi się, że celem każdego geograficznego odkrycia jest stworzenie warunków do działalności misjonarskiej." Po tej uwadze Livingstone przechodzi w swym opisie do szczegółów. Proponuje wysłanie nad Zambezi płaskodennych parowców i użycie wielkiej rzeki jako drogi dojazdowej. Do Tete żegluga nie nastręcza żadnych trudności. Za Tete znajduje się próg, ale powyżej tej przeszkody rzeka znów jest spławna na przestrzeni 300 mil angielskich (około 500 km). Przebywszy je człowiek staje u podnóża wschodniego pasma górskiego i znajduje się w głębi Afryki, gdzie jeszcze dotąd biali ludzie nie dotarli. Szkocki misjonarz dodaje: „Powinniśmy wezwać Afrykańczyków, aby pracowali dla naszych rynków, albowiem jest to obok Ewangelii najlepszy sposób ich dźwignięcia i rozwoju." 5 12 grudnia 1856 roku Livingstone przybył do Londynu jako misjonarz i odkrywca. Dnia 10 marca 1858 roku opuścił znowu swą ojczyznę, tym razem na polecenie rządu angielskiego i z określonym celem badawczym. Od tej chwili odkrywca bierze w nim górę nad misjonarzem. Pewna skłonność do takiego wyboru - obserwowaliśmy to - leżała niewątpliwie w naturze Livingstone'a. Nie wiemy, co ostatecznie wywołało owo przesunięcie motywów jego działalności - droga wielkiego człowieka często nie da się do gruntu wyjaśnić i pozostaje tajemnicą. Czcze jest zatem w naszym wypadku pytanie, jak Livingstone urządził się po swym powrocie do Anglii, czy znalazł drogę do ogniska domowego i rodziny, czy też spotkało go to samo co Henryka Bartha i innych badaczy Afryki, którzy nie zdołali już zadomowić się w cywilizowanej ciasnocie Starego Świata, obijali się wszędzie o jakieś kanty, stawali się płochliwi, nieprzystępni, zamknięci. Ale wobec spraw, którymi się tu zajmujemy, nie interesuje nas właściwie, czy Livingstone jako człowiek musiał pokonywać podobne trudności. Za tą obojętnością przemawiają także względy praktyczne. Potrzebujemy mianowicie owych 1 1/4 i lat, zanim wielki Anglik znów wyląduje w Afryce, aby ze swej strony - z biurka i przy świetle lampy wieczornej - podjąć na własną rękę wyprawę do Afryki. Będziemy przy tym musieli cofnąć się, jak to nieraz czyni film; trzeba będzie zejść głęboko w otchłań, w którą wszystkie doczesne wydarzenia pogrążają się z powrotem i z której następnie wydobywa się je z trudem na światło dzienne - w historię. Cofnąwszy się w ten sposób wstecz, zobaczymy Nerona, szalonego dyktatora rzymskiego z lokiem włosów spadającym na czoło i szmaragdowym monoklem w oku. Chciałby pokazać rzymskiej arystokracji, że jest czymś więcej niż brutalnym i okrutnym despotą. Wkrótce po objęciu władzy uczestniczy w dyskusjach salonów rzymskich, interesujących się zagadnieniami kulturalnymi, i gdy stwierdza, że ich ulubionym tematem jest Nil i jego tajemnicze źródła, rozkazuje dwóm kapitanom swej gwardii, aby odkryli źródła Nilu. Oczywista, że nie stało się to ni stąd, ni zowąd. Nero - jak to wielcy panowie zwykli robić także w naszych czasach - wezwał do siebie zapewne kilku uczonych ludzi i zażądał od nich informacji. Przy tej sposobności dowiedział się, być może, że zarówno faraonowie egipscy, jak i perscy królowie wciąż próbowali nadaremnie wyjaśnić tajemnicę Nilu. Trzeba tylko energicznie wziąć się do ludzi! Człowiek jest z natury tchórzliwy i leniwy. Ale jeśli mu napędzić stracha, zrobi, czego się od niego żąda. Istotnie też dwaj jego kapitanowie, którzy wyruszyli około 60 roku po Chr., zrobili wszystko, co było w ich mocy. Posiadamy o tej szaleńczej wyprawie rozmaite sprawozdania, z których wynika, że zwiadowcy Nerona - nie znamy, niestety, ich nazwisk - poznali zarówno Sudd, olbrzymi gąszcz roślin i traw nad Bahr el-Ghazal, jak i cieśninę skalną na 5° szerokości północnej, przez którą Nil przeciska się na północ. Ich ekspedycja była wspaniałym wyczynem i dopiero w 1841 roku biali ludzie dotarli znowu tak daleko na południe. Ale chociaż rzymscy kapitanowie nie odkryli właściwych źródeł Nilu, ich wiadomości geograficzne sięgały o wiele dalej na południe. Ich rówieśnik Seneka, zmarły w 65 roku po Chr., wiedział już w każdym razie, że Biały Nil jest zasilany w wodą przez dwa jeziora: „Jezioro Krokodyli" i „Jezioro Wodospadów" - chodzi tu oczywiście o Jezioro Wiktorii i Wodospad Ripona - wiedział także, że wody tych jezior spływają z olbrzymich gór pokrytych śniegiem. Jest to wprost zaskakujące. Dopiero 1800 lat później, w 1863 roku, Anglicy Speke i Grant odkryli owe jeziora - źródła Nilu, po czym minęło dalszych dwadzieścia pięć lat, zanim zbadano góry pokryte śniegiem, o których pisał Seneka. Zdumieni i trochę zawstydzeni stajemy wobec tej wczesnej, a tak wspaniałej wiedzy. Jakże małe i skromne są nasze własne wyczyny! Jeżeli zastosujemy się do żądania historiografii, żeby tylko to uznawać za historycznie pewne, co zostało utrwalone czarno na białym, to pozbawimy się wielu źródeł, a zwłaszcza przekazanej ustnie tradycji. Potomni mogą się jedynie domyślać, jak wielki był niegdyś wpływ owej wiedzy przechodzącej z pokolenia na pokolenie; zdumieni jesteśmy czytając już u Seneki i sto lat później u jego aleksandryjskiego kolegi Ptolemeusza, że masy śniegu „Gór Księżycowych" są właściwym źródłem Nilu. Mogło tu chodzić tylko o góry otaczające jezioro Kiwu i Jezioro Alberta, a zwłaszcza pocięty lodowcami szczyt górski Ruwenzori wysoki na 5000 m, o którym Ptolemeusz prawdopodobnie coś słyszał. Potem zupełnie o tym zapomniano i jeszcze w r. 1854 angielski geograf William Coolley wyraził przypuszczenie, że aleksandryjczyk popełnił wielki błąd, ponieważ w Afryce tropikalnej, na samym równiku, nie może być żadnych lodowców. Zostało to obszernie wywiedzione w książce Coolleya Claudius Ptolemy and the Nile. Według Coolleya mógł to być grad lub, co bardziej prawdopodobne, grube masy kwarcu albo rozległe wykwity soli na powierzchni. Ptolemeusz powodował się w o wiele mniejszym stopniu powziętymi z góry sądami niż profesor Coolley, toteż gdy później Stanley odkrył Ruwenzori, geograf starożytny został w pełni zrehabilitowany. Już na długo przed nim jednak inny Grek, historyk i geograf Strabo (63 przed Chr. do 20 po Chr.), podał, że Nil wypływa z wielkich jezior położonych na południu, z których jedno nazywa się Psebo. Wiadomość Strabona odnosiła się niewątpliwie do Błękitnego Nilu, wielkiego wschodniego dopływu, który pod Chartumem wpada do rzeki głównej - Białego Nilu, a więc jezioro Psebo może być tylko jeziorem Tana. To tłumaczenie zostało powszechnie uznane za słuszne, wolno zatem przypuścić, że na początku naszej ery znaczna część Abisynii była już dobrze znana. Nikogo nie dziwi, że dzisiaj leci się z Kairu na week-end do Addis Abeby, aby na dwa dni uciec od nieznośnego upału stolicy Egiptu i odetchnąć chłodniejszym powietrzem. Zadziwiające jest natomiast, że dwa tysiące lat temu jacyś bezimienni odkrywcy przebyli 2500 km dzielących ich od jeziora Tana, i to zapewne kilkakrotnie, a w każdym razie tak często, że wiadomość o wielkim jeziorze położonym na południu wśród wysokich gór dotarła do Rzymu. Nie należy oczywiście sądzić, że nieznani odkrywcy Abisynii podejmowali swe podróże pod wpływem pasji badawczej. Powód był bardziej konkretny - kość słoniowa. Podobnie jak bursztyn, kość słoniowa była już od najdawniejszych czasów artykułem bardzo poszukiwanym. W Egipcie z okresu przeddynastycznego, na Krecie, w Troi, na obszarze halsztackim, ba, nawet na dalekiej europejskiej północy znaleziono ozdoby i rzeźby z kości słoniowej, a choć to i owo małe arcydzieło zostało sporządzone ze skamieniałych kłów mamuta, to w przeważającej większości surowiec do wyrobu tych przedmiotów pochodził jednak z importu z południa. Albowiem słonie, zarówno afrykańskie, jak indyjskie, były przed 2500 laty zwierzętami o wiele bardziej pospolitymi niż dzisiaj. Żyły w Syrii i nad Eufratem, w Iranie i na Przesmyku Sueskim, w całej północnej, i północno- zachodniej Afryce i dopiero w IV wieku przed Chr. stały się rzadsze. Równolegle z tym wartość ich wzrastała, tym bardziej że zaczęto ich używać do celów wojennych. Persowie w walce przeciw Aleksandrowi, a Kartagińczycy przeciw Rzymianom posłużyli się nimi jako „poprzednikami" naszych czołgów. Po tych doświadczeniach takie królowie egipscy chcieli mieć słonie, wysyłali myśliwych i łowców słoni na południe i podczas jednej z takich wypraw myśliwskich odkryto prawdopodobnie Abisynię. Gdy na przełomie naszej ery Rzymianie przybyli do Egiptu, zainteresowali się również górzystym krajem na południu. Dzięki postępom w technice uzbrojenia, zwłaszcza zaś wskutek stosowania ciężkich, dalekonośnych katapult, słonie straciły znaczenie jako taktyczny środek walki; używano ich jeszcze tylko podczas wojskowych ekspedycji karnych przeciw tubylcom. Coraz więcej jednak potrzebowały tych zwierząt igrzyska cyrkowe odbywające się nie tylko w Rzymie, ale także w Bizancjum i wszystkich wielkich miastach imperium rzymskiego. Zrozumiałe więc jest żywe zainteresowanie Rzymian Abisynią. Jako pierwsi przybyli tam łowcy zwierząt. W ich ślady poszli mierniczowie, agrimenscres, którzy przeprowadzali kartograficzne pomiary obcego kraju. Wraz z nimi pociągnęli na południe kupcy i handlarze. Łączyli się oni stopniowo w kolonie, a wobec bardzo ożywionego ruchu między tymi placówkami rzymskimi a cesarskimi zarządami cyrków wiadomość o istnieniu jeziora Tana, ,,morza" śródlądowego, zajmującego powierzchnię 3630 km2 (a więc siedem razy większego niż Jezioro Bodeńskie), (położonego na wysokości prawie 2000 m, w krótkim czasie dotarła do Rzymu. Aczkolwiek ówczesne źródła o tym nie wspominają, nie ulega wątpliwości, że już Rzymianie zorientowali się, iż jezioro Psebo ma dla Egiptu olbrzymie znaczenie. Niezwykła urodzajność tego głównego spichrza zbożowego imperium rzymskiego zależała przecież wyłącznie od corocznych wylewów Nilu. Co by się stało, pytano zapewne w Rzymie, gdyby z jakichkolwiek powodów wylewy te pewnego dnia ustały? Odpowiedź była prosta: kraj nad Nilem stałby się nagą pustynią. Nie było jeszcze wówczas możliwości dokonywania dokładnych pomiarów, z których przekonano by się, że spadający z „Dachu Afryki wschodniej" Błękitny Nil dostarcza 5000 m3 wody na sekundę, podczas gdy główna rzeka, Biały Nil, dostarcza tylko 800 m3. Nie zdawano sobie może także sprawy z tego, że Nil, jedyna rzeka Afryki północnej, której udało się przedrzeć przez olbrzymie pustynie, musiałby bez potężnego dopływu z gór abisyńskich wsiąknąć w ziemię i wyparować na bezdeszczowych obszarach ciągnących się aż do morza. Geografowie rzymscy z pewnością bardzo rychło spostrzegli, że główna masa wód przybywała przez Błękitny Nil i z jeziora Tana. Kto chciał utrzymać się w Egipcie, ten musiał posiadać jezioro Tana - to było bezsporne. Jeżeli nie miał na to dość siły, powinien w każdym razie baczyć, ażeby w Abisynii nie rozwinęły się samodzielne ośrodki władzy i sfery wpływów. Gdy imperium rzymskie za panowania Konstantyna Wielkiego przyjęło chrześcijaństwo jako religię państwową, nad Tybrem i Bosforem powitano zapewne z ulgą fakt, że Abisynia, potężne państwo Aksum, również przyjęła chrystianizm. Wskutek tego bowiem zbiornik wody dla Egiptu nie znajdował się w ręku pogańskich barbarzyńców. Rozważania te mogą sprawić wrażenie narracyjnych sztuczek autora. Wobec braku jakiegokolwiek historycznego materiału dowodowego można by mu zarzucić, że współczesne zapatrywania przeniósł w niewinne, rajskie czasy, które nie były jeszcze wcale zdolne do tak zdrożnych myśli. Ale tak chyba nie jest. Albowiem około 1200 lat po wkroczeniu Rzymian do Egiptu - a więc w skali dziejów świata zaledwie o ułamek sekundy później - zdarzyło się to, co spędzało sen z powiek dalekowzrocznym politykom imperium rzymskiego. Jezioro Tana zostało rzeczywiście spiętrzone groblą! Człowiek, który to zrobił, nazywał się Lalibaba. Panował nad chrześci- jańskokoptyjskim królestwem Szoa w Abisynii, a ponieważ był zarazem panem jeziora Tana i Błękitnego Nilu, sądził, że może zabawić się w Opatrzność. Około r. 1250, gdy król francuski Ludwik Święty został podczas szóstej wyprawy krzyżowej wraz z całym swym rycerstwem pobity pod Mansurą i wzięty do niewoli, Lalibaba zaprzągł do roboty olbrzymią armię niewolników, ażeby zmazać tę skazę na tarczy chrześcijaństwa, odpłacić mahometanom za popełnione przez nich okrucieństwa i zabezpieczyć siebie samego przed ich atakiem. Niedaleko jeziora Tana zostały wzniesione potężne tamy, tak ażeby jego najważniejsze dopływy wylewały się już nie na północ, ale na południe, do jeziora Suai. Następstwa tego czynu były dla Egiptu straszliwe. Wylewy Nilu ustały, zbiory wyschły, głód i zaraza wyludniły kraj. Negus osiągnął w pełni swój cel. Ale kielich zwycięstwa miał gorzki smak. Spływające na południe masy wody ze spiętrzonego jeziora Tana spowodowały w suchych, nieurodzajnych prowincjach Abisynii tak niesłychanie obfite zbiory, że rezydujący tam książęta stali się bogaci, potężni i zuchwali. Król Szoa nie chcąc narazić na szwank swego własnego panowania i istnienia swego państwa, nie miał innego wyjścia, jak zerwać znów jak najszybciej groble nad jeziorem Tana. Tak się też niebawem stało. W Egipcie znów Nil wylewał, w Abisynii południowej ustał dopływ wody, abisyńscy książęta Mary, Hadei i Adalu stali się z powrotem ubogimi ludźmi, a Lalibaba postanowił nigdy więcej nie zmieniać biegu rzek. Ta potężna akcja wywołała olbrzymie wrażenie na Zachodzie. Nie mamy wprawdzie dowodów na to, że wieść dotarła do Europy, tym bardziej że odnośne źródła są niejasne i dość wątpliwej natury, ale wolno nam tak sądzić, gdyż od r. 1250 istniały dość ścisłe kontakty między Watykanem a abuną Abisynii, tj. głową Kościoła etiopskiego. Geograf Richard Hennig omówił te związki w swym dziele Terrae incognitae, dowodząc, że miały one o wiele większe znaczenie, niż do tej pory przypuszczano. Jest w gruncie rzeczy obojętne, czy już w XIII wieku n. e. wiedziano o tamie na jeziorze Tana - w każdym razie od r. 1522, gdy Rodrigo de Lima, poseł króla portugalskiego, bawił w Abisynii i widział potężne szczątki tam Lalibaby, miecz Damoklesa zawisł nad Egiptem. Albuquerque, portugalski wicekról Indii, to właśnie miał na myśli, gdy nieustannie doradzał w Lizbonie, aby odprowadzono wody z jeziora Tana i tym sposobem zmuszono Egipt do uległości. Napoleon Bonaparte wiedział o tamie i zaraz po wylądowaniu w Afryce wysłał negusowi bogate dary wraz z układem o przyjaźni między Francją a Abisynią. Wiadomości tej poświęcono szczególną uwagę nad Tamizą. Anglia zawarła w r. 1902 z cesarzem Menelikiem II układ, w myśl którego jedynie Brytyjczykom i nikomu innemu, nawet nie Abisyńczykom, wolno wznosić groble na jeziorze Tana; podczas drugiej wojny światowej uczyniła wszystko, aby możliwie szybko wypędzić Włochów z Abisynii i dostać ten zbiornik wody we własne ręce. Już na początku lutego 1941 roku, zaledwie w pół roku po przystąpieniu Włoch do wojny, Wielka Brytania rzuciła do ataku w Afryce wschodniej swe najlepsze dywizje, Australijczyków, Nowozelandczyków i południowych Afrykańczyków. W niespełna osiem tygodni później, 6 kwietnia 1941 roku, wojska angielskie wkroczyły do Addis Abeby, a więc na długo zanim nazwisko niemieckiego generała Rommla zostało w ogóle po raz pierwszy wymienione w komunikacie wojennym. Gdyby Niemcy byli zajęli Egipt, Anglia byłaby niewątpliwie próbowała zgotować im taki sam straszliwy los, jaki Lalibaba około 1250 roku zgotował swym mahometańskim wrogom. Angielska wojna błyskawiczna w Afryce wschodniej wskazuje jasno, że los Egiptu rozstrzyga się nie nad Nilem, lecz nad jeziorem Tana i że Anglicy zdawali sobie z tego sprawę. Ludy wyczuwają istnienie pewnych geopolitycznych ośrodków władzy na długo przed ich poznaniem. Dlatego też w rejonie Gibraltaru; kanału La Manche, cieśniny Malakka, Nilu itd. istniało od dawna takie zagęszczenie wydarzeń historycznych, jakie innym, o wiele rozleglejszym obszarom zostało oszczędzone. Z tego też powodu rozpoczęło się tak wcześnie poszukiwanie źródeł Nilu; caput quaerere Nili weszło później w przysłowie, oznaczające, że ktoś usiłuje dokonać rzeczy niemożliwej, i nie było to bynajmniej przesadą. Od roku 1863, gdy John Hanning Speke wysłał w świat swój słynny telegram: The Nile is settled!, źródła Nilu zostały jeszcze dwukrotnie odkryte: w r. 1898 przez niemieckiego lekarza Richarda Kandta, który dotarł do źródeł Kagery, tzw. Nilu Aleksandry, i w 1937 przez Belga Burkharda Waldeckera, który był zdania, że źródło Kasumo, niedaleko miejscowości Kitega, na wschód od jeziora Tanganika, jest najdalej na południe położonym źródłem Nilu. Dzisiaj można tam dojechać samochodem, a w Guide du Voyageur au Congo Belge et au Ruanda-Urundi, wydanie z r. 1954, po dokładnym opisie drogi z Usumbury do góry Kikizi czytamy, co następuje: „Stąd widać już piramidę wzniesioną na szczycie góry. Po przebyciu dalszych 3 km wysiąść i wejść wąską ścieżką długości 200 m na wierzchołek i do najdalej na południe położonego źródła Nilu, tej drogi wodnej do Morza Śródziemnego, mającej 6700 km długości... Burkhard Waldecker zbudował tutaj piramidę kamienną, na której umieścił następujący napis - Piramida nad źródłem Nilu położonym najdalej na południe, zbudo- wana na znak, że stąd wypływa rzeka piramid." Poszukiwania źródeł Nilu rozpoczęły się, jak już słyszeliśmy, od ujścia wielkiej rzeki, która na długości wieluset kilometrów przedstawiała łatwo dostępną drogę wodną. Podróż Nilem była tak wygodna, że holenderska badaczka Aleksandrina Tinne, z którą spotkaliśmy się na Saharze, podczas swej wielkiej wyprawy Nilem w r. 1862 zabrała na pokład jednego ze swych statków fortepian Bechsteina, na którym grywała w domu. Obsługiwana przez 50 białych stewardess i pokojówek i otoczona 200 kolorowymi służącymi dotarła do austriackiej placówki misyjnej Gondokoro w górach Mongalla, którą przed kilkunastu laty założono w miejscu, gdzie Nil jest jeszcze spławny. Aleksandrina Tinne nie zastała tam już pobożnych ojców, gdyż wszyscy prawie zmarli wskutek zabójczego klimatu w ciągu kilku pierwszych lat, ani Anglików Speke'a i Granta, o których słuch zaginął od czasu ich wyjazdu z Anglii w r. 1860, a którym chciała przyjść z pomocą. We wrześniu 1862 r. wyruszyła w drogę powrotną, pół roku przedtem zanim ci badacze dotarli do Gondokoro i wysłali złożone z czterech słów telegraficzne sprawozdanie o odkryciu źródeł Nilu. Ta lakoniczna wiadomość wywołała w całym świecie olbrzymie zainteresowanie. Ale najgłębsze wrażenie wywarła na misjonarzu i podróżniku Ludwiku Krapfie, przebywającym w małej wirtemberskiej wiosce Korntal Krapf przed kilku laty powrócił z Afryki, by w rodzinnych stronach poratować nadwątlone zdrowie. Po niefortunnych próbach misyjnych w Abisynii spędził siedem, lat w Afryce wschodniej i w pobliżu Mombasy założył placówkę misyjną Rabai. Opanowawszy doskonale język suaheli, którym mówiono na całym wybrzeżu wschodnioafrykańskim, pozyskał wkrótce zaufanie Murzynów i mógł rozpocząć swą właściwą pracę. Nosił się z myślą, aby na całej szerokości Czarnego Lądu, od Mombasy na wschodzie do Gabu na zachodzie, stworzyć dziewięć do dziesięciu placówek misyjnych i tym sposobem położyć kres handlowi niewolnikami. Ale przed podjęciem jakichkolwiek kroków należało zbadać bliżej wnętrze Afryki. Żaden biały jeszcze się o to nie pokusił. Ale też żaden biały nie mówił językami afrykańskimi tak dobrze jak on. A to było rozstrzygające. Trzeba mówić z tubylcami ich własnym językiem, znać ich zwyczaje i obyczaje, trzeba myśleć jak oni. Wtedy może się to uda. Krapf ruszył w drogę, wędrował w różne strony i przysłuchiwał się temu, co Murzyni opowiadali. Pewnego dnia dowiedział się od arabskiego handlarza, że niezbyt daleko, w głębi lądu, leży „Góra Karawan", olbrzymie wzniesienie, którego szczyt, błyszczący jak srebro, wskazuje od prawieków kolumnom tragarzy drogę do potężnego morza słodkowodnego, leżącego na zachód od tej góry. Arab opowiadał, że góra jest niedostępna, strzeżona przez złego ducha ndżaro, i nikt nie stanął jeszcze na jej szczycie. Jego samego, co prawda, ciągle kusiło, aby dowiedzieć się, czy wierzchołek niesamowitej góry jest rzeczywiście ze srebra. Razu pewnego, przed wielu laty, wysłał na górę niewolnika, ażeby zbadał, czy jest tam naprawdę srebro. I wtedy wyszła na jaw potęga ducha gór: Murzyn włożył pełne garście dziwnej, chłodnej materii do rury bambusowej i zniósł ją na dół - a tu zamieniła się w wodę. Serce Krapfa zabiło żywiej, gdy to usłyszał. A więc antyczni geografowie mieli jednak słuszność i w bezpośrednim sąsiedztwie równika znajdował się rzeczywiście lód i śnieg? Bo tak chyba należało sobie tłumaczyć owo „srebro", zamienione przez złe duchy w wodę. W takim razie może i historia o morzu słodkowodnym, o którym opowiadał Arab, nie była bajką? A to morze, zbiornik wody powstały z lodowców i tającego śniegu - czy nie jest źródłem Nilu? Krapf z trudem tylko uprzytamnia sobie, że jest misjonarzem, a nie odkrywcą. Chciałby natychmiast wyruszyć w stronę srebrnej góry. Ale trzyma go praca na placówce misyjnej, ciężkie ataki malarii zwalają go z nóg. Tak więc nie on, lecz jego młody współpracownik, misjonarz Jan Rebmann wyruszył, aby zobaczyć ten cud natury. Było to 11 kwietnia 1846 roku. Ze stepów wyżynnych i dziewiczych lasów wynurzyły się niebotyczne, strome ściany skalne, piętrzył się potężny masyw górski, a jeden z wierzchołków błyszczał jak srebro. „Ponieważ była gorąca pora roku, gdy góry nie są przysłonięte chmurami jak w okresie deszczów, mogłem wyraźnie ujrzeć niebotyczne wierzchołki. Dwa główne szczyty osadzone są na wspólnej podstawie o długości około 10 godzin drogi i takiejże szerokości, a między nimi znajduje się siodło, ciągnące się na trzy do czterech godzin drogi ze wschodu na za- chód. Wschodni wierzchołek (Mawensi) jest niższy i bardziej spiczasty, zachodni (Kibo) tworzy wspaniałą kopułę, która także w gorącej porze roku, gdy wschodni, niższy sąsiad nie może już utrzymać całunu śnieżnego, pokryta jest śniegiem. Śnieg na Kilimandżaro jest nie tylko stałym źródłem wielu wypływających stamtąd rzek (co najmniej dwudziestu), lecz nawet w gorącej porze roku stałym sprawcą deszczu. Suaheli mieszkający na wybrzeżu nazywają srebrną górę Kilimandżaro «Górą Karawan», ponieważ widoczna jest z daleka. Miejscowi Dżagowie nazywają ją Kibo, co oznacza zarazem śnieg... Pytałem o to dokładnie Dżagów, a rozmaite ich opowiadania, nip. że kibo w pobliżu ognia zmienia się w wodę, dowiodły mi, że wiedzą dobrze, o co chodzi. Przyznali mi też słuszność, gdy im powiedziałem, że rzeka, która tędy przepływa, ma swe źródła w Kibo. Suahelom wykazałem, że biała rzecz nie może być srebrem, gdyż widzą na własne oczy, jak zależnie od pory roku na jednym wierzchołku ukazuje się i zanika, a na drugim ubywa go i przybywa, co byłoby niemożliwe, gdyby była srebrem... Wiadomo też, że ludzie wchodzą czasami na te góry i schodzą z nich zdrowo i cało, jeśli wybiorą się we właściwym czasie. Ale nie wiedzą o tym, więc tylu już tam zginęło..." Jan Rebmann był do głębi wstrząśnięty. Lód, śnieg, lodowce, wysokie góry - obraz ten widział w swej wyobraźni w dawno minionych latach, gdy Bazylejskie Towarzystwo Misyjne przyjęło młodego wirtemberskiego syna chłopskiego do swej szkoły! Krapf był również uczniem bazylejskiej szkoły misyjnej i opowiadanie Rebmanna sprawiło na nim olbrzymie wrażenie. Gdy tylko mógł oderwać się od swej pracy, wybrał się w góry. Po niedługim czasie, wędrując mniej więcej wzdłuż dzisiejszej linii kolejowej, przybył do Nairobi w Kenii. Ujrzał piętrzące się ku niebu pokryte lodowcami szczyty górskie, na graniach delikatny jak pajęczyna pył śnieżny wirował na wietrze, zdawało się, że słychać grzmot lawin spadających w upalnym słońcu równikowego południa. Murzyni potwierdzili przypuszczenie Krapfa. Mówili, że w niewielkiej odległości leży jezioro, z którego wypływa wielka rzeka. Rzeka ta biegnie na północ, do „Kraju Turków", i uchodzi do wielkiej, słonej wody, a na przeciwległym jej brzegu znajduje się „Kraj Białych". Ludwik Krapf był synem bogatego chłopa wirtemberskiego. Tylko przypadkowi zawdzięczał, że dostał się do szkoły łacińskiej, że został duchownym i misjonarzem. Teraz ogarnęło go ogromne wzruszenie. Uświadomił sobie od razu ważność swego odkrycia, caput quaerere Nili - teraz może być rozwiązane prastare pytanie, gdzieś tutaj trzeba szukać źródeł rzeki piramid! Nie mogło też być daleko do rzeki Kongo. Czarny przewodnik Bana Cheri opowiada białemu panu, że o 50 dni drogi na zachód znajduje się wielka rzeka. Jeśli popłynąć nią w dół, dotrze się do zachodniego wybrzeża Afryki i do Wasungu, tj. do Europejczyków. Zaciekawiło to bardzo Krapfa, który proroczo tak pisał: „Kto wie, co będzie tu po wiekach, a być może za lat kilkadziesiąt. Czy tego płaskowyżu nie użyje się, aby zbudować kolej przez całą szerokość Afryki? Podróżni przebywają go w ciągu około 200 godzin i docierają do Kenii, a więc w pobliże źródeł Nilu, koleją mogliby przebyć tę odległość w ciągu kilku dni. Wówczas na płaskowyżu powstaną wsie i miasta, a dzicy przestaną być niebezpieczeństwem tych okolic." Krapf zapisał tę wizję w roku 1851. W 1902, pięćdziesiąt dwa lata później, stała się ona rzeczywistością. 940-kilometrowa linia kolejowa prowadzi z Mombasy na wybrzeżu do Nairobi, stolicy Kenii, i do Kisumu, który był do niedawna jednym z najważniejszych portów lotniczych i centrów handlowych nad Jeziorem Wiktorii. Jazda koleją do Nairobi trwa 20 godzin, a więc 1/10 czasu, który Ludwik Krapf zużył na przebycie tego odcinka. Mały namiot, gdzie zapisał owo proroctwo, stał niedaleko obszarów, na których kilkadziesiąt lat później 36 000 kulisów indyjskich przystąpiło do ścinania drzew, wytyczania, wyrównywania i żwirowania trasy. Dzisiaj ta niegdyś tak dzika okolica przypomina miejscami angielski krajobraz parkowy ze starannie uprawionymi polami i bogatymi gospodarstwami chłopskimi. W ogrodach kwitną róże i dalie, na łąkach pasie się bydło i konie. Miasta i wsie przeplatają się kolejno, a pasażer z Europy spogląda ze zdziwieniem na krajobraz przypominający niemal ojczyste strony. W jednym tylko punkcie misjonarz się pomylił. Gdy w „Torr's Hotel" w City of Nairobi Anglik siada do podwieczorku, zdejmuje wprawdzie płaszcz i kapelusz, ale nie odkłada rewolweru. A torebki pań są dziwnie ciężkie. Znajduje się w nich pistolet kalibru 6,35 mm, a nieraz nawet parabellum. Dzicy przestali być niebezpieczeństwem tych okolic – ale dookoła krążą mau-mau . A ci są groźni. Transport jednej tony ładunku z Mombasy do Nairobi i nad Jezioro Wiktorii kosztuje wprawdzie tylko ułamek owych 180 funtów, które płacono za to przed wybudowaniem kolei kenijskiej. Bezpieczna żegluga po Jeziorze Wiktorii mimo gwałtownych fal przybrzeżnych i silnie wzburzonego jeziora stała się możliwa dopiero po zbudowaniu kolei - statki rozłożone na poszczególne części przewieziono kawałek po kawałku koleją do Kisumu i tam znów je złożono - ale niejeden farmer na odludziu pytał zapewne nieraz w ostatnich latach, czy nie byłoby lepiej obejść się bez kolei i statków i raczej płacić jak przedtem 180 funtów szterlingów za przewóz każdej tony ładunku, a nie mieć do czynienia z mau-mau. Przed stu laty nikomu wszakże takie problemy nie przychodziły do głowy. Ludwik Krapf był podobnie jak Livingstone głęboko przekonany, że jego posłannictwo chrześcijańskie wyjdzie Murzynom na dobre. Rozmyśla bezustannie nad planem założenia w Afryce placówek misyjnych. Aby pokazać światu, ile już zdziałano, wydał drukiem w 1855 roku w czasopiśmie Londyńskiej Misji Kościelnej mapę Afryki wschodniej, którą sporządził wraz ze swymi współpracownikami. Jest ona zadziwiająco dokładna, wprowadza po raz pierwszy jasność w ówczesne dość mętne wyobrażenia o dalekim kraju. W pewien czas po wydaniu tej mapy Krapf, który wrócił ciężko chory do Europy, ogłosił dwutomowy opis swych podróży. Wśród naukowców zawrzało. Wskazywali na to, że ani Krapf, ani Rebmann nie mają wykształcenia geograficznego; na wysokich katedrach uniwersyteckich wysnuto z tego wniosek, że podróżni, którzy nie przebyli zwyczajnej drogi naukowej poprzez asystenta, docenta do profesora, podlegają zbyt łatwo złudzeniom zmysłów i podawane przez nich wiadomości są mrzonkami. Lód i śnieg na równiku? Wprost śmieszne! Przekonanie to było tak powszechne, że nawet człowiek tej miary co Aleksander Humboldt wyzbył się swych wątpliwości dopiero wówczas, gdy po łatach odbył osobiście rozmowę z Krapfem. Toteż nie należy się dziwić, że ludzie małoduszni nie wyrzekli się swej niewiary, póki Hans Meyer, profesor uniwersytetu w Lipsku, nie zdobył w 1887 roku szczytu Kilimandżaro (5889 m) i nie przywiózł do Europy serii zdjęć fotograficznych. Jest to tym godniejsze uwagi, że już przed dwustu łaty było wiadomo, iż w Afryce środkowej znajdują się wysokie góry pokryte śniegiem i lodem. Olivier Dapper wiedział o tym i tak powiada w swym opisie Afryki: „Góry Księżycowe, które leżą między zwrotnikiem Koziorożca a Przylądkiem Dobrej Nadziei w kierunku cypla południowego, przewyższają wysokością wszystkie góry na afrykańskim i europejskim lądzie; nie mogą być zamieszkałe przez ludzi, gdyż są to nagie skały i stale przykryte śniegiem i lodem." Ale kim był Olivier Dapper? Studiował medycynę, a nie geografię, i już choćby z tej przyczyny nie mógł mieć racji. Anglia pierwsza oceniła odkrycia Krapfa. Interesując się Egiptem ze względów politycznych, uważała wszystko, co miało jakikolwiek związek z Nilem i jego źródłami, za zagadnienie angielskie. Nie wiadomo, czy niemieccy misjonarze mają rację. Może Kilimandżaro i Kenia pokryte są wykwitami soli lub kwarcytu - w każdym razie istniała możliwość, że był to śnieg i że ich doniesienia o wielkich jeziorach w głębi Afryki, choć oparte tylko na zasłyszanych pogłoskach, są prawdziwe. A jeżeli tak, można by do źródeł Nilu dotrzeć najszybciej z Afryki wschodniej. Zanim kto inny tam wyruszy, należało wyprawić w drogę ekspedycję angielską. Foreign Office wysłało swych najlepszych ludzi. Pierwszym szefem wyprawy zorganizowanej w 1856 roku został Richard Burton, oficer armii brytyjsko-indyjskiej, Irlandczyk, posiadający niezwykłe zdolności językowe. W roku 1853, przebrany za Persa, zwiedził mahometańskie święte miejsca pielgrzymek, Mekkę i Medynę, do których wstęp zakazany jest niewiernym pod karą śmierci. Drugim szefem ekspedycji był John Hanning Speke, urzędnik Kompanii WschodnioIndyjskiej, który podczas licznych wypraw alpinistycznych w Himalajach okazał się świetnym sportowcem. Temu zespołowi śmiałych, doświadczonych ludzi Anglia powierzyła zadanie wyjaśnienia nie rozwiązanego od dwóch tysięcy lat problemu źródeł Nilu. Żadne drzewo nie pada od pierwszego uderzenia siekierą. Obydwaj podróżnicy dotarli na początku 1858 roku nad Tanganikę, a z końcem lipca, gdy Burton, chory na febrę, musiał pozostać w obozie wyjściowym, Speke przybył nad jezioro Ukerewe, które ku czci swej królowej przemianował na Jezioro Wiktorii. Źródeł Nilu jednak żaden z nich nie odnalazł. Murzyni potwierdzili wprawdzie wiadomości misjonarzy, że z Jeziora Wiktorii wypływa na północ wielka rzeka, ale Speke nie mógł jej odszukać. Gdy wrócił do Burtona, ten w ogóle w to wszystko nie wierzył. Nie odnosiło się to do Speke'a osobiście. Burton był przekonany, że badań naukowych nie można opierać na opowiadaniach tubylców. Z tym samym zarzutem Speke spotkał się także w Londynie, gdy na łeb na szyję wrócił do ojczyzny, na wiele tygodni przed swym towarzyszem Burtonem. Sir Roderick Murchison, przewodniczący Towarzystwa Geograficznego, przyjął go wprawdzie i studiował z dużym zainteresowaniem mapy Jeziora Wiktorii, które Speke mu przedłożył, ale, podobnie jak Burton, nie zadowolił się nimi. Speke, nie zrażony, już w końcu kwietnia 1860 roku opuścił Anglię w towarzystwie Jamesa Augusta Granta, oficera armii brytyjsko-indyjskiej, i w dwa lata później, 27 lipca 1862 roku, dotarł do legendarnej wielkiej rzeki, wypływającej w szumiących wodospadach z Jeziora Wiktorii. „Mieliśmy za sobą długi, wytężony marsz; mimo to wszyscy pobiegliśmy tam co sił w nogach. Czterometrowej wysokości wodospady, szerokie na 130-180 m, przerywane są blokami skalnymi. Woda huczy. Tysiące wędrujących ryb wyskakiwało z wodospadów... Dookoła wznosiły się góry pokryte trawą, z ogrodami na stokach i drzewami w dolinach. Był to piękny widok! Osiągnęliśmy cel naszej podróży. Widziałem, że Nil wypływa z Nyanza Victoria i że jezioro to jest, jak przewidywałem, wielkim źródłem świętej rzeki." Gdy czytamy ten ustęp z dziennika w oryginale oraz opis nieskończonych utrapień, jakie w 1860 roku musiał znosić każdy badacz Afryki, rozumiemy, dlaczego Speke doszedł do przekonania, że Jezioro Wiktorii jest źródłem Nilu. Od biurka, w łagodnym świetle lampy stołowej, łatwo podnieść zarzut, że Mr. Speke powinien był pomyśleć np. o Jeziorze Bodeńskim i uświadomić sobie, że jeziora są zbiornikami wód, ale rzadko dają początek wielkim rzekom. Samotnemu badaczowi w dzikim pustkowiu wiele rzeczy przedstawia się jednak inaczej. Dodać należy, że Kagera, 700- kilometrowy zachodni dopływ Jeziora Wiktorii, wzbudził żywe zainteresowanie Speke'a. Może Kagera jest właściwym źródłem Nilu? Ale dorzecze wielkiej rzeki jest niezmiernie rozległe. Szczegółowe zbadanie, który dopływ jest rzeczywiście położony najdalej na południe, pozostało zadaniem przyszłych wypraw. Toteż Speke miał subiektywnie rację, gdy zadepeszował do Towarzystwa Geograficznego: „Nil jest zbadany!" W niespełna pięćdziesiąt lat później inny Anglik stanie nad wodospadami Jeziora Wiktorii. Obejrzy je dokładnie, a gdy zaprowadzą go kilka kilometrów dalej na północ, nad Wodospad Owena, gdzie potężna rzeka przebija się z szumem przez 135-metrowy wąwóz, wyjmie cygaro z ust i powie: „To by dopiero była heca, gdyby tak staruszkowi Nilowi rozkazać, żeby bieg swój zaczął koziołkiem przez turbinę!" Winston Churchill, gdy powiedział te słowa, nie był już wprawdzie człowiekiem nie znanym, ale jeszcze młodzikiem. Jego dowcipne dziennikarskie powiedzenie przyczyniło się w niemałej mierze do tego, że powzięto projekt budowy grobli spiętrzającej Wodospad Owena. To potężne dzieło, znajdujące się obecnie na ukończeniu, jest w gruncie rzeczy następstwem budowy kolei kenijskiej lub, mówiąc dokładniej, olbrzymiego rozwoju gospodarczego Afryki wschodniej w ostatnich dziesięcioleciach. Wszędzie odczuwa się brak energii elektrycznej, a ponieważ transport materiałów pędnych, jak węgiel i nafta, koleją z Mombasy byłby zbyt kosztowny, założenie każdej nowej farmy, każdego nowego zakładu rzemieślniczego czy sklepu zwiększa konieczność wykorzystania obficie tu występującej siły wodnej. Najbardziej zaważyła na szali okoliczność, że wystarcza, aby grobla spiętrzająca Wodospad Owena miała wysokość 20 m; koszt takiej grobli byłby niewielki. Cały projekt, który ma dostarczyć 150 000 kilowatów, ma być gotowy w 1960 roku. Dostawa energii elektrycznej umożliwi eksploatację złóż fosfatu w Torocora i miedzi pod Kilembe, uruchomi lub podwoi i potroi produkcję wielkich przędzalni bawełny, hut żelaza i stali, cukrowni, cementowni, olejarni i innych zakładów przemysłowych. Uruchomiono już pierwsze generatory, a miasteczko Dżindża nad Wodospadem Owena, główna kwatera inżynierów, kipi życiem i pracą. 6 Opuściliśmy Livingstone'a w marcu 1858 roku, gdy - tym razem w towarzystwie żony, kilku przyrodników, lekarzy i marynarzy - wyruszył z Anglii, aby udać się znów do Afryki. Jego umowa z misją angielską została rozwiązana i chociaż Livingstone pozostał zawsze wierny zasadom religii chrześcijańskiej i najsilniejsze bodźce czerpał nadal z wiary, nie podjął już nigdy działalności misjonarza. Zamiast Boga i misji miał obecnie za wspólnika państwo. A wspólnik ten powiedział wyraźnie przez usta lorda Clarendona, ówczesnego angielskiego ministra spraw zagranicznych, czego od Livingstone'a oczekuje. Instrukcja rządu angielskiego wskazywała w suchych słowach, że należy: „...pogłębić już uzyskane wiadomości o geografii oraz o mineralnych i rolniczych zasobach Afryki wschodniej i środkowej, rozszerzyć stosunki z tubylcami i nakłaniać ich, aby przykładali się do rzemiosł i uprawy swego kraju, tak by mogli produkować surowce na eksport do Anglii w zamian za brytyjskie wyroby przemysłowe." Zaznaczono też, że rząd Jej Królewskiej Mości przywiązuje szczególną wagę do moralnego wpływu na Murzynów i do pouczeń religijnych, których im uczestnicy wyprawy udzielą. Ale to rozumiało się samo przez się, a kwestia, czy można w Afryce uprawiać i importować do Anglii wię- cej bawełny, herbaty, indyga, tytoniu, trzciny cukrowej itp., była oczywiście ważniejsza. Livingstone został hojnie wyposażony, otrzymał nawet małą barkę parową, której maszyna o mocy 10 KM okazała się wprawdzie słaba, ale na Zambezi stanowiła jednak pewną pomoc. W początkach września 1858 roku, po dokładnym zbadaniu bagnistej delty Zambezi, Livingstone przybył do Tete. Był szczęśliwy, że znajduje się znów w Afryce, i radował się siłą i urokiem tego nietkniętego kraju. „Gdy ktoś przybywa po raz pierwszy ze strefy umiarkowanej do krajów podzwrotnikowych, uczucia jego i wrażenia podobne są do uczuć, których doznał zapewne pierwszy człowiek przy wejściu do raju. Staje na nowej ziemi, nowa dziedzina bytu leży przed nim. Wszystko, co widzi, każdy ton, jaki chwyta jego ucho, ma świeżość i wdzięk nowości. Drzewa i rośliny są nowe, kwiaty i owoce, zwierzęta, ptaki i owady są dziwne i osobliwe. Nawet niebo jest nowe, jarzące się od barw lub iskrzące gwiazdami, jakich w okolicach północnych nigdy się nie ogląda." Livingstone ucieszył się też bardzo widząc, że Makololowie, których w swoim czasie osiedlił w Tete, zaaklimatyzowali się dobrze w nowym terenie. Zgotowali mu entuzjastyczne przyjęcie i wielu z nich oświadczyło gotowość towarzyszenia białemu przyjacielowi i przywódcy w górę rzeki Zambezi do starej ojczyzny. Reszta wolała pozostać w Tete. Oczarowała ich bliskość cywilizacji. Za kość słoniową można otrzymać, czego dusza zapragnie, a wokoło roi się od słoni. W owym czasie zabijano podobno rocznie 30 000 tych olbrzymich zwierząt; liczba ta jest z pewnością mocno przesadzona, jednakże ilość ustrzelonej zwierzyny musiała być ogromna. A z błogosławieństwa towarów europejskich, które ukazały się w kraju w drodze wymiany za kość słoniową, to i owo dostało się naturalnie także Murzynom, choć oficjalnie za 30 kg kości słoniowej dawano im tylko 200 gramów pereł szklanych. Gdy Livingstone wyruszył w połowie listopada 1858 roku z Tete, towarzyszyła mu tylko część jego przyjaciół Makololów; nie spodziewali się, że czeka ich niemal dwuletnia podróż. Złe przeczucia nie trapiły też Livingstone'a, był tylko trochę zmartwiony, gdy okazało się, że żadna z czterech odnóg delty Zambezi, owej rzekomej „bramy do kontynentu", nie nadaje się do żeglugi dla większych statków. Ławice piaskowe i bagna porośnięte szuwarami nie przedstawiały dla lekkich statków większych przeszkód, progi Kebrabasa natomiast, znajdujące się w odległości około 90 km w górę od Tete i nieco więcej niż 600 km od morza, okazały się nie do przebycia. Takimi są jeszcze dzisiaj. Wszystkie linie okrętowe od ujścia Zambezi w górę tutaj się kończą, a właściwie już w Tete. Livingstone nie przeczuwał, że w niespełna sto lat później będzie się tę drogę odbywało samolotem, że na lotnisku w Tete będą stały aparaty radarowe, że przez tę małą miejscowość sunąć będą sznury samochodów korzystających z międzynarodowej trasy B, magistrali Transafrican Highway Kair-Kapsztad. Widział tylko, że na niczym spełzła jego nadzieja: Zambezi nie była wygodną drogą wodną wiodącą do zdrowych okolic płaskowyżu środkowoafrykańskiego. Może udałoby się przepłynąć tędy przy wysokim stanie wody i w porze deszczowej. Ale i na to potrzebny byłby parowiec o silniejszej maszynie. Livingstone doniósł o tym do Anglii. Nie ukrywał, że na tę możliwość nie bardzo liczy. Ponieważ jednak dobrze wiedział, że rządy i kierownicy przemysłu niechętnie przyjmują wiadomości o niepowodzeniach, dodał, że tymczasem zbada rzekę Szire, która płynąc z północy uchodzi do Zambezi w jej dolnym biegu. Nie powiedział, że tu otwiera się droga wodna do wnętrza Czarnego Lądu; być może, żywił jednak tę nadzieję i był rozczarowany, gdy po przepłynięciu 300 kilometrów napotkał i tutaj wodospady, które zagrodziły mu drogę. Dzisiaj pociągi pospieszne kolei transzambezyjskiej przejeżdżają z hukiem przez dolinę Szire, a tam gdzie niegdyś wrogo usposobieni tubylcy przykładali zatrute strzały do napiętych łuków, teraz starannie utrzymane place campingowe zapraszają wędrowca do odpoczynku. Jak perły nanizane na sznurek ciągną się większe i mniejsze osady, wszędzie znajdują się hotele, domy wypoczynkowe, kina, banki i urzędy pocztowe - krótko mówiąc, dzisiaj trudno już sobie wyobrazić, że mniej więcej sto lat temu była tu jeszcze niebezpieczna puszcza. „Z rozkazu rządu mamy panu udzielić pomocy i ochrony" - biadał komendant portugalski, gdy Livingstone zawiadomił go, że wybiera się wzdłuż rzeki Szire na północ. „Ale jedzie pan w okolice, w które nie śmiemy iść za panem - jakże mamy pana tam ochraniać?" Gdy czytamy sprawozdanie, które Dawid Livingstone i jego brat Charles ogłosili w roku 1865 pod tytułem Missionary Travels and Researches in South Africa („Podróże misyjne i badania w Afryce południowej"), stanowisko portugalskiego majora wydaje nam się zrozumiałe. Żaden biały człowiek nie wrócił jeszcze żyw z tego zielonego piekła. Cudem tylko udało się Livingstone'owi przedrzeć tamtędy i przełamać wrogość Murzynów. W dwa miesiące po wyruszeniu znad Zambezi, 18 kwietnia 1859 roku, wyprawa odkryła wielkie jezioro Szirwa, „z gorzką wodą, pełne pijawek, ryb i krokodyli". Tutaj Livingstone dowiedział się, że nieco dalej na północ leży jeszcze jedno jezioro, o wiele większe - Niasa. Natychmiast postanowił tam wyruszyć i 16 września 1859 roku stanął u brzegów olbrzymiego jeziora o szerokości 50 km, ciągnącego się na długości 500 km w kierunku północnym wśród wysokich gór. Livingstone nie był pierwszym białym człowiekiem, który dotarł do jeziora Niasa. Na długo przed nim byli tu już Portugalczycy, ale czyn ich pozostał nie znany, toteż Livingstone mógł z pełną słusznością pretendować do sławy właściwego odkrywcy jeziora. Uczynił to wprawdzie, ale była pewna gorycz w tym kielichu - rzeka Szire nie nadawała się również jako droga wodna do wnętrza lądu. W oficjalnym sprawozdaniu dla rządu angielskiego wyraźnie to podkreślił. Ale czy biały człowiek musi koniecznie dotrzeć do Afryki środkowej? Czy praca misyjna tu, na wschodzie, na obszarze działania arabskich handlarzy niewolnikami, nie jest o wiele ważniejsza? Konsul angielski w Zanzibarze obliczył, że 19 000 niewolników przywożono wówczas corocznie przez jezioro Niasa i sprzedawano w Ibo lub Kilwa. Livingstone dodał do tych liczb statystycznych następujący straszliwy opis: „Ci, których wyciąga się z głębi lasu i sprzedaje, stanowią tylko małą część ofiar. Nie mieliśmy nawet wyobrażenia o istocie tego handlu, póki nie zobaczyliśmy go u źródła. Poza tymi, których się chwyta do niewoli, tysiące ludzi ginie śmiercią gwałtowną albo umiera z ran i głodu, gdy wskutek napadu urządzonego przez handlarzy niewolników zostaną wygnani ze swych osad. Bratobójcze wojny, jakie poszczególne szczepy murzyńskie, podjudzane przez handlarzy niewolników z Kuby i innych krajów, prowadzą między sobą dla zdobycia jeńców, kosztują tysiące istnień ludzkich. Liczne szkielety, które widzieliśmy wśród skał, w lasach, nad małymi stawami i wzdłuż dróg przez puszczę, świadczą o straszliwych ofiarach w ludziach, które należy przypisać pośrednio lub bezpośrednio temu okropnemu handlowi." Głęboko przekonany, że należy przeciwdziałać handlowi „czarną kością słoniową", Livingstone badał dokładnie teren. Następnie doniósł w raporcie do ojczyzny, że kraj posiada zdrowy klimat i nadaje się jak żaden inny do założenia wielkiej placówki misyjnej. „Można stąd szerzyć prawdziwą religię po całej Afryce środkowej i wyplenić handel niewolnikami." A ponadto dodał, że Murzyni są pokojowo usposobieni i można tu na wielką skalę uprawiać bawełnę. Livingstone nie przeczuwał, ile złego narobi to sprawozdanie. Podczas gdy sam ze swymi Makololami wyruszył do Linjanti do króla Sekeletu, dokąd przybył w sierpniu 1860 roku, uniwersytety w Oksfordzie i Cambridge postanowiły podjąć myśl Livingstone'a i wysłać „misję uniwersytecką" nad górny bieg rzeki Szire. Wioząc wśród swego bagażu odziarniarkę do bawełny, członkowie wyprawy pod wodzą biskupa Mackenzie wylądowali na początku roku 1861 na wschodnim wybrzeżu Czarnego Lądu i w kilka dni później, nie mając żadnego doświadczenia i nieprzyzwyczajeni do trudów tego rodzaju podróży, wybrali się w drogę przez dziki kraj do odległego o 700 km jeziora Niasa. Trochę zaniepokojony o los wyprawy, Livingstone wyruszył pośpiesznymi marszami na spotkanie pobożnej ekspedycji. Ale przeznaczenia nie mógł już odwrócić. Duchowni panowie zatrzymali przechodzący transport niewolników, przegnali dozorców i zdjęli pęta ofiarom. Livingstone ostrzegał przed takim nieprzemyślanym postępkiem. Przewidywał, że ani handlarze niewolników, ani sami tubylcy nie zrozumieją tego i będą uważali biskupa Mackenzie i jego pomocników za niepożądaną konkurencję. Tak się też stało. Podczas gdy Livingstone i jego towarzysze zajęci byli w oddali zadaniami badawczymi, misja uniwersytecka nagle uwikłana została w walkę. Murzyni, których Livingstone przedstawił jako spokojnych ludzi, stanęli wszędzie pod bronią i wyprawie biskupa Mackenzie nie pozostało nic innego, jak spieszna ucieczka. Sam Mackenzie i prawie wszyscy jego współpracownicy przypłacili życiem swój zbyt pochopny postępek. Tragedia ta wywołała w Anglii zamieszanie i przerażenie. Jak zwykle w takich przypadkach, nie pytano, co było przyczyną klęski, lecz kto spowodował nieudaną akcję. Chociaż Livingstone nie miał nic wspólnego z misją uniwersytecką, stał się kozłem ofiarnym. Opinia publiczna, która tak niedawno entuzjastycznie go witała, nagle odwróciła się z niechęcią, rząd nie mógł uciszyć burzy i - aby się salwować - wysłał przez Foreign Office otwarty telegram do Livingstone'a, w którym zawiadomił go w suchych słowach, że „wszelkie dalsze subsydia zostaną z dniem 31 grudnia 1863 roku wstrzymane". W badacza ugodziło to jak grom. Oddał Afryce wszystko, co posiadał. Żona, która oczekiwała go na wybrzeżu, zmarła w 1862 roku na malarię. Dzieci swe widział po raz ostatni przed pięciu laty, były prawie dorosłe i ojciec stał się im zupełnie obcy. Oszczędności ulokował w parowcu „Lady Njassa", na którym zbadał każdą zatoczkę wielkiego jeziora. 31 grudnia 1863 roku ustaną wypłaty. Livingstone pozostał bez środków i był zmuszony przerwać prace badawcze. W telegramie Foreign Office nie było ani słówka o „Lady Njassa"; rząd angielski nie zamierzał widocznie odkupić parowca lub w jakikolwiek inny sposób wynagrodzić Livingstone'owi straty. Badacz musiał sam szukać jakiegoś wyjścia z rozpaczliwej sytuacji. Handlarze niewolników znad jeziora Niasa i ze wschodniego wybrzeża Afryki zapłaciliby mu bez wahania każdą cenę za śliczny stateczek. Płaskodenny, szybki parowiec bardzo by się im przydał. Ale choć Livingstone nie wie, co począć, tego nie zrobi! Odrzucił wszystkie oferty i podjął jeszcze raz rzecz niemożliwą: nie namyślając się długo, przepłynął na „Lady Njassa" Ocean Indyjski, aby spróbować, czy nie uda mu się sprzedać swej łupiny w Bombaju. Ale i to się nie powiodło. Złamany, haniebnie opuszczony przez państwo i naród, Livingstone wraca 30 kwietnia 1864 roku do Anglii. Był przekonany, że jego kariera jest skończona i że nie pozostaje mu nic innego, jak dokończyć wielkiego dzieła swego życia spisaniem wspomnień. Wspomnienia ukazały się w druku w roku 1864 - z, tym dla Livingstone'a zupełnie nieoczekiwanym wynikiem, że rząd i opinia publiczna nagle zmieniły swe zdanie i postanowiły zlecić „staremu" nową wyprawę. „Stary" liczył w owym czasie pięćdziesiąt trzy lata; w ciągu dwudziestu lat pracy badawczej w Afryce stał się niemal postacią legendarną. Ministerstwo spraw zagranicznych przy Downing Street, przywiązujące na ogół tak wielkie znaczenie do ścisłych sformułowań, nadało Livingstone'owi nieco mistyczny tytuł „konsula niezależnych ludów murzyńskich Afryki środkowej". Tak odznaczony, wyruszył 3 stycznia 1866 roku w swą ostatnią podróż do Afryki. Nie ujrzy już nigdy ojczyzny, ale ta właśnie wyprawa uczyni go jednym z najsławniejszych ludzi świata. I podczas gdy w Afryce rozegrał się ostatni akt żywota badacza, w Madrycie, Nowym Jorku i Paryżu zawiązały się nici niezwykłego dramatu. Livingstone wyruszył na zachód. Punktem wyjścia była okolica przy ujściu rzeki Rowuma, na północ od przylądka Dełgado. Wyprawa posuwała się małymi, mozolnymi etapami przez bagna i cierniste zarośla; nawet dzisiaj nie miałaby łatwego zadania, gdyż nie ma tam prawie żadnych nadających się do użytku dróg. Livingstone dotarł w końcu nad jezioro Masa. Ale krainy niegdyś tak zaludnione i urodzajne były jakby wymarłe. Krwawe polowania na niewolników zdziesiątkowały ludność tubylczą, a kto uszedł rękom oprawców, ten zaszył się w bezdrożnym gąszczu. Nie można było dostać łodzi, aby przepłynąć jezioro. Livingstone 700-milowym marszem obszedł wydłużone jezioro od południa. Tego jednak było za wiele jego tragarzom. W końcu września 186G roku zbuntowali się, porzucili go i wrócili na wybrzeże. Tam rozsiewali pogłoskę, że Livingstone wpadł w ręce dzikich Murzynów Masitu, którzy go z pewnością zamordowali. Ta wiadomość spowodowała wysłanie reportera, którego wyprawy zmieniły zasadniczo oblicze świata. Ich wynikiem było powstanie wielkiego państwa przemysłowego - Konga Belgijskiego z największymi na świecie kopalniami miedzi, złożami uranu i siłowniami wodnymi. 7 „Piękne koronki! Wstążki! Koronki! Piękne koronki!" Żonom robotników z Calton, Bridgeton i Camlachie na proletariackich przedmieściach Glasgow huczy w uszach. Natrętne wołanie rozbrzmiewa bez ustanku po ulicach i uliczkach, odbija się echem od murów podwórzy. Zaczęło się to o szarym świcie, gdy mężowie właśnie wychodzili do roboty. Teraz jest późne popołudnie, wszędzie kipią czajniki z herbatą, a z dołu wciąż jeszcze rozlega się: „Piękne koronki! Wstążki! Koronki!" Kobiety znają młodego, rudego Bennetta, który dzień w dzień ciągnie ulicami, ofiarowując koronki, wstążki i inne towary galanteryjne. Ma dobry towar i zna się na interesie. Od poniedziałku do czwartku jest w górach, gdzie za kilka pensów zakupuje u chłopek hafty i klockowe koronki. W końcu tygodnia, gdy w mieście jest wypłata, zjawia się w Glasgow. Trzeba przyznać, że nie sprzedaje drogo, więc też niejedna gospodyni zostaje jego klientką. Chłopak umie tak pięknie opowiadać, że kobietom lżej się robi na duszy. Wszystkie prawie pochodzą ze wsi, marnieją tu w wielkim mieście, tęsknią do wspomnień dzieciństwa, do czasów młodości i pierwszego kochania. Te marzenia spełnia James Gordon Bennett. I daje na kredyt. Jest cierpliwy, czeka, aż gospodyni odłoży tyle z „koszykowego", aby mogła spłacić tych kilka pensów. Zrozumiał instynktownie, że nastały nowe czasy. Proletariusz nie może rzucać funtami, trzyma swoje szylingi mocno w garści. Ale od czasu do czasu wyda jakiegoś pensa. Skierować ten strumień pensów do własnej kieszeni, oczywiście za dobry towar, gdy trzeba, także przy pomocy różnych sztuczek ze wspomnieniami młodości, pieśniami górali szkockich, bajkami o wielkoludach i karzełkach - oto metoda nowoczesnego kupca. Nie jest wykluczone, choć raczej mało prawdopodobne, że Dawid Livingstone znał osobiście swego rodaka-domokrążcę, jakim niegdyś był także jego ojciec. W 1819 roku, gdy James G. Bennett wywędrował do Ameryki, późniejszy badacz Afryki liczył dopiero sześć lat. Ale podczas odwiedzin w Glasgow słyszał zapewne jego przenikliwy głos, a Bennett rzucił może kiedyś przypadkiem okiem na wątłego, bladego chłopca, którego ojciec prowadził za rękę przez ulice miasta. Pięćdziesiąt łat później żaden z nich nie przypomni sobie, czy się kiedykolwiek znali. James Gordon Bennett był już wówczas milionerem i właścicielem dziennika „New York Herald", a Dawid Livingstone, zaszyty w dziewiczych lasach Afryki, najsłynniejszym odkrywcą i podróżnikiem swych czasów. Nie spotkali się też w tym życiu. Mr. Bennett starszy nie dowiedział się nawet, że wyposażona przez jego dziennik ekspedycja ratunkowa, wysłana na poszukiwanie Livingstone'a, powróciła spełniwszy chlubnie swe zadanie. Mr. Bennett umarł bowiem. 1 czerwca 1872 roku, a dopiero w miesiąc później, 1 lipca 1872 roku, czytelnicy dowiedzieli się, że Livingstone żyje. W tym dniu „New York Herald" otrzymał słynny telegram swego korespondenta londyńskiego zawiadamiający, że kierownik ekspedycji ratunkowej odnalazł Livingstone'a i że badacz ma się dobrze. W naszej zobojętniałej epoce trudno sobie nawet wyobrazić, jaką sensację wywołał ten telegram i ogłoszony później list Stanleya o spotkaniu z Livingstone'em. Afryka była wtedy na ustach wszystkich, z wielkim zaciekawieniem przeglądano przy porannej kawie gazety, szukając wiadomości z Czarnego Lądu. Od tej chwili obok Livingstone'a Henry Morton Stanley stał się sławny na cały świat. Livingstone'a znano dobrze, nazwisko jego w ostatnich dwudziestu latach nieraz figurowało w gazetach. Ale kim był Mr. Stanley? Skąd wziął się nagle w Afryce i jakim sposobem dotarł do Livingstone'a? Dowiedziano się znacznie później, że głośny reporter dziennika „New York Herald" nie nazywał się wcale Henry Morton Stanley, lecz James Rowland, że nie był Amerykaninem, a nazwisko, pod którym zasłynął, przyjął, gdy po swej ucieczce z sierocińca St. Asaph w Denbigh, w Walii, i po przeprawie do Ameryki został w 1858 roku zaadoptowany w Nowym Orleanie przez zamożnego kupca Stanleya. Przypadek zawiódł go po latach do dziennikarstwa i do gazety „New York Herald", przypadek uczynił go sławnym. Gdy w roku 1867 armia angielska wkroczyła do Abisynii, ingerując w zawikłane stosunki tego kraju, Stanley postawił na jedną kartę 3000 dolarów, które zaoszczędził, i udał się tam jako korespondent angielskich oddziałów. Udało mu się jako pierwszemu wysłać w świat telegraficzną wiadomość o decydującej klęsce chorego na manię wielkości cesarza abisyńskiego Teodora, a ponieważ tuż po nadaniu depeszy połączenie telegraficzne z Aleksandrią i Maltą zostało przerwane z powodu uszkodzenia kabla, „New York Herald" był pierwszą na świecie gazetą, która przyniosła tę nowinę. Teraz posypały się zlecenia. Stanleya wysyłano wszędzie, gdzie rozgrywały się jakieś dramatyczne wydarzenia. Tak znalazł się w 1869 roku w Hiszpanii, skąd miał wysyłać sprawozdania o przebiegu toczącej się tam rewolucji. I tu zaczyna się jego historia. Z Walencji, gdzie toczyły się zacięte walki, Stanley przybył 16 października 1869 roku wczesnym rankiem do Madrytu, nadał swe telegramy na poczcie i położył się w hotelu, aby po męczącej podróży trochę wypocząć. O godzinie dziesiątej przed południem zbudził go portier wręczając pilny telegram z Paryża. Nadawcą był Mr. James Gordon Bennett junior, dyrektor „New York Herald" na Europę. Telegram brzmiał: „Oczekuję pana natychmiast w Paryżu w ważnych sprawach." Stanley zdumiał się. Oszczędny młodszy szef telegrafuje? Powód musi być chyba bardzo ważny i pilny. Pięć godzin później główny reporter wielkiego nowojorskiego dziennika siedzi w pociągu pośpiesznym pędzącym do Paryża, późną nocą przybywa na miejsce i po paru godzinach, skoro świt, melduje się w Grand Hotelu u Mr. Bennetta. Ten spał jeszcze mocno, zbudził się jednak natychmiast i zaskoczył Stanleya pytaniem: „Jak pan sądzi, czy Livingstone jeszcze żyje i gdzie, pańskim zdaniem, można by go odnaleźć?" Zanim Stanley wybąkał, że on także tego nie wie, James Gordon Bennett oznajmił, że on, Henry Morton Stanley, winien udać się do Afryki, ażeby odszukać Livingstone'a. „Może «stary» potrzebuje pomocy. Niech pan się odpowiednio zaopatrzy, aby mu jej udzielić. Będzie pan oczywiście działał według własnego planu i robił, co uważa za stosowne, ale niech pan odnajdzie Livingstone'a!" Stanley oniemiał. Takie zlecenie zdarza się raz w życiu, ale sprawa jest diabelnie drażliwa, gdyż Livingstone prawdopodobnie dawno już zmarł. Jeżeli go nie odnajdzie i po powrocie będzie mógł tylko donieść, że misjonarz gdzieś zaginął i nikt nic o nim nie wie, to jego, Stanleya, kariera jest skończona. Będzie całe życie reporterem od wiadomości lokalnych! Zwraca swemu młodemu szefowi uwagę na koszty takiej wyprawy. Ale źle się z tym wybrał. - „Niech pan weźmie tysiąc funtów, a gdy tego będzie mało, znowu tysiąc funtów, a gdy i te się wyczerpią, dalsze tysiąc funtów i tak dalej - ale niech pan odnajdzie Livingstone'a!" Teraz Stanley rzeczywiście się przeraził - w takim podnieceniu jeszcze młodego szefa nigdy nie widział! Ale nie poddał się od razu i pyta: „Czy życzy pan sobie, abym natychmiast wyruszył do Afryki na poszukiwanie doktora Livingstone'a?" To pytanie wzbudza, Bogu dzięki, pewien rezonans. Ku swej uldze Stanley dowiaduje się, że ma najpierw udać się do Egiptu na uroczystość otwarcia Kanału Sueskiego, potem do Jerozolimy, Konstantynopola i na pola bitew Krymu, następnie przez Kaukaz, Bagdad i Eufrat do Indii i dopiero potem ma zorganizować ekspedycję ratunkową „New York Herald". Półtora roku czasu wygrane, konstatuje Stanley w cichości, i lżej mu się robi na duchu. Bennett odczytuje mu tę myśl z twarzy i ciągnie dalej: „W tym czasie dowie się pan prawdopodobnie, że Livingstone znajduje się już w drodze powrotnej do Zanzibaru. Jeśli nie, musi pan udać się w głąb kraju i tam go odszukać. Jeżeli jeszcze żyje, postara się pan do- wiedzieć od niego możliwie wiele o jego odkryciach. Jeśli już nie żyje, przywiezie pan dowody jego śmierci. To wszystko. Z Bogiem i dobranoc!" Stanley wykonał wiernie to, co mu polecono. Wysłał świetny, dziś jeszcze godny czytania opis otwarcia Kanału Sueskiego, pisał nastrojowe listy z Krymu z okazji piętnastej rocznicy wybuchu wojny między Turcją i aliantami a Rosją, z Kaukazu udał się nad Eufrat i do Bagdadu, ciągle pilnie pisząc i telegrafując wylądował w Indiach. W ciągu tego półtora roku nie było znaku życia od Livingstone'a. Wydawało się, jak gdyby Afryka go pochłonęła. Na początku października 1870 roku Stanley wykupił, klnąc, bilety na przeprawę do Afryki i po 80 dniach, 26 stycznia 1871 roku, wysiadł w Zanzibarze. Konsulem angielskim w Zanzibarze był John Kirk. Towarzyszył on Livingstone'owi w jednej z jego ostatnich wypraw i obcując z nim codziennie, poznał go dobrze. Stanley odwiedził go natychmiast. Zapytał Kirka, czy Livingstone jeszcze żyje. Kirk nie wątpił w to. „Przecież stale coś mu dosyłamy." Jaki jest Lhdngstone? Miły czy trudny w obejściu? Konsul zaśmiał się. „Nie można powiedzieć, by był aniołem!" Dodał, że - jego zdaniem - Livingstone, gdy tylko się dowie o ekspedycji ratunkowej, oddzieli się od swych „ratowników" stoma milami bagien i dżungli. Na ogół dość trudno z nim się dogadać. Opinia konsula nie była zbyt zachęcająca, toteż zrozumiałe wydaje się rozczarowanie Stanleya, przebijające z jego notatki w dzienniku: „Osiemnaście miesięcy minęło, odkąd otrzymałem polecenie odszukania Livingstone'a. Do tej pory żaden śmiertelnik w Zanzibarze nie słyszał o nim nic. Jedni uważają go za zmarłego, inni za zaginionego, a jeszcze inni wysuwają śmiałe twierdzenie, że ożenił się z jakąś księżniczką afrykańską i osiedlił gdzieś w głębi lądu. Żadnego listu od Mr. Bennetta! Nikt w całym Zanzibarze nie otrzymał polecenia, aby nieznajomemu człowiekowi wypłacić potrzebne mu tysiące dolarów. Po prawie 11/2-rocznej podróży mam wszystkiego 80 dolarów w kieszeni." Nie było to dużo. Konsul amerykański dał mu wprawdzie zaliczkę, której zażądał, ale gdy Stanley przystąpił do zorganizowania ekspedycji, był kilka razy bliski załamania. Najprzykszejszy był przy tym bałagan dewizowy, jaki panował w Afryce wschodniej. Podobnie jak Amerykanin, który w dzisiejszych czasach przybywa do Europy, musi orientować się w różnicy między pesami, francuskimi, belgijskimi i szwajcarskimi frankami, między niemieckimi markami wschodnimi i zachodnimi, szylingami i egipskimi funtami, polskimi złotymi, duńskimi i szwedzkimi koronami, rosyjskimi rublami itd., tak samo w Afryce wschodniej trzeba było zdawać sobie wówczas sprawę z różnicy między krajami, w których za pieniądze uchodzą perły szklane, i to białe, czarne, brązowe, żółte, czerwone albo zielone, a krajami, w których jako monety obiegowej używało się różnych gatunków sukna lub materiałów bawełnianych. Pewne szczepy upatrzyły sobie wyłącznie drut mosiężny i nawet spojrzeć nie chciały na sukno łub perły szklane. „Musiałem z góry dokładnie określić i obliczyć czas pobytu ekspedycji w poszczególnych krajach, ażeby mieć dosyć każdego gatunku towarów, a zarazem uniknąć ich nadmiaru." W Zanzibarze każdy próbował oczywiście oszukać Stanleya przy zakupach. Miejscowi handlarze byli zdania, że zbzikowany biały już i tak z puszczy nie powróci. Zaginie tam bez śladu jak Livingstone i wielu jego poprzedników. Można więc Anglika bezkarnie nabrać. Ale Stanley zwęszył szybko pismo nosem, z trzaskiem udaremnił machinacje, śmigał na wszystkie strony potężnym batem i już tutaj, w pierwszych tygodniach swego pobytu w Afryce, zasłużył na przydomek „Bula-Matari", łamacz skał, który nadali mu później Murzyni. I takim był rzeczywiście. Bezwzględny wobec siebie samego, nie miał też względów dla innych. W jego sprawozdaniu z wyprawy znajdują się często ustępy, w których mówi o „ożywczym" wpływie bata. Już 21 marca 1871 roku, w dwa miesiące po przybyciu Stanleya do Afryki, karawana jego wyruszyła w drogę. Składała się ze 187 ludzi, 27 osłów i 2 koni. Nie wszyscy wyruszyli naraz, karawana została podzielona na pięć eszełonów, z których pierwszy wyszedł w połowie lutego. Celem marszu było jezioro Tanganika, a ściślej miejscowość Udżidżi, ważna stacja karawanowa na wschodnim wybrzeżu tego jeziora, dokąd według meldunków otrzymanych w Londynie Livingstone pragnął się przedrzeć. Stanley nie posiadał żadnego doświadczenia podróżniczego. Na szczęście, podczas pierwszych dni marszu teren nie nastręczał trudności, Stanley mógł więc gromadzić doświadczenia i nie był całkiem nie przygotowany, gdy po trzech tygodniach stanął przed pierwszą poważną próbą, jaką była droga przez dziewiczy las. Najbliższe dni i tygodnie były niezmiernie ciężkie. Stanley pisze ciągle o lasach, bagnach, wąwozach i górach, o wrogich kacykach domagających się haraczu, o buntach, chorobach i stratach wśród ludzi. Pokonywał wprawdzie wszystkie opory, ale opóźniały one tak bardzo posuwanie się wyprawy, że jej przeciętna szybkość dzienna nie przekraczała 16 do 20 km, Droga prowadziła mniej więcej wzdłuż dzisiejszej linii kolejowej Dar es-Salam-Tabora- Udżidżi. Kto dziś podróż do jeziora Tanganika odbywa w wygodnych wagonach w ciągu półtora dnia, nie może sobie po prostu wyobrazić, że przed około osiemdziesięciu laty potrzeba było na to sześciu miesięcy. W początkach listopada 1871 roku Stanley otrzymał po raz pierwszy pewną wiadomość o Livingstonie. Spotkał karawanę idącą znad jeziora Tanganika i dowiedział się, że jakiś biały człowiek przybył .niedawno do Udżidżi. Czyżby to był Livingstone? „Jest stary - opowiadają Murzyni - chory i ma białe włosy na twarzy." To Stanleyowi wystarczyło. Jak zelektryzowany poderwał się z miejsca. Teraz wszystko zależało od tego, aby działać szybko, szybciej, o wiele szybciej niż pogłoski, które w niewytłumaczony sposób wyprzedzały w Afryce każdą karawanę. Bo gdy Livingstone usłyszy, że nadciąga ekspedycja ratunkowa, będzie chciał ukryć się przed nią i zaszyć w najbardziej niedostępne bagna. Stanley popędza ludzi i zwierzęta nie dając im chwili wytchnienia. Ale pośpiech nie był wcale konieczny. Livingstone jest śmiertelnie wyczerpany. W r. 1866 udał się z jeziora Niasa na północ przez zakażone febrą doliny i niedostępne góry. Z wyjątkiem trzech najwierniejszych Murzyni zdezerterowali w drodze. „Ma wodę w głowie" - mówili o swym przywódcy, unosząc w dżunglę skrzynię z lekarstwami. Pozbawiony chininy, wydany na pastwę malarii, badacz wlókł się resztkami sił. Osiągnął jezioro Meru, dotarł do Luapula, górnego dopływu rzeki Kongo, nie miał jednak pewności, czy Luapula należy do Nilu, czy Konga, i nikt nie mógł go objaśnić. Gdy mu tubylcy powiedzieli, że Luapula wypływa dalej na południu z jeziora Bangweolo, Livingstone natychmiast wyruszył w dalszą drogę. Niedostatecznie wyposażony, popadł niebawem w skrajną nędzę. Arabski handlarz niewolników uratował go od śmierci głodowej, ofiarowując tyle towarów wymiennych, że szkocki misjonarz mógł opłynąć i okrążyć pieszo jezioro Bangweolo. Potem Livingstone powrócił do Udżidżi. Był tak osłabiony, że Murzyni musieli go nieść w lektyce. Nie osiągnąłby też nigdy swego celu, gdyby handlarze niewolników znowu mu nie pomogli. Jako misjonarz Livingstone jest głęboko zawstydzony, ale podróżnik i badacz bierze w nim górę. Widział i przeżył tyle, że za wszelką cenę musi udostępnić swe opisy nauce. Nie mógł długo usiedzieć w Udżidżi. Wyruszył znów w drogę, która zaprowadziła go na północny zachód, do Lualaby, potężnej rzeki, o której opowiadali Murzyni. W połowie marca 1871 roku przybył wreszcie do Niangue, prastarego ośrodka handlowego nad Lualabą, górnym biegiem rzeki Kongo. Niangue jest dzisiaj senną, małą mieściną, do której nie prowadzi żadna szosa samochodowa ani kolej żelazna, nie mówiąc już o linii lotniczej. Od Arabów dowiedział się tu tylko, że wielka rzeka przełamuje się przez skalisty wąwóz (zwany dzisiaj Wodospadem Stanleya) i znika na północo-zachodzie w nieprzebytych lasach. Wychudły jak szczapa, Łazarz, pokryty od stóp do głów wrzodami i guzami, słaniając się z wyczerpania, Livingstone próbuje otrzymać od tubylców łodzie, aby zbadać Lualabę. Gdy ci słyszą, że biały interesuje się także Katangą i chce zwiedzić stare, słynne złoża miedzi, stają się głusi na wszystkie propozycje i prośby. Ma się rozumieć, mówią między sobą, że opowie on wasungu, Europejczykom, co tam widział. „A potem oni przyjdą i zabiorą miedź!" Livingstone jest zmuszony wrócić do Udżidżi. Tam kazał sobie przed dwoma laty przysłać zapasy z Anglii; trochę chininy, herbaty itp. pozwoliłoby mu znów zabrać się do rozwiązania zagadki Lualaby. Posuwa się w ślimaczym tempie i jest szczęśliwy, gdy w ciągu dnia uda mu się przebyć cztery do pięciu kilometrów. Przez znaczną część drogi Murzyni muszą go nieść - jest śmiertelnie chory, została z niego tylko skóra i kości. Ale nie daje za wygraną. Widocznie przeczuwał, że Lualaba i Kongo są synonimami i że tu wreszcie otwiera się długo poszukiwana droga wodna do serca kontynentu afrykańskiego. Czy ktoś inny miałby zdobyć ten wawrzyn? Nie, nie, po trzykroć nie! Toteż wlecze się naprzód. Maszerując w kierunku wschodnim przechodzi okolice, przez które dzisiaj prowadzą drogi samochodowe z Elisabethville do Costermansville-- Bukawu. Jedna, zachodnia, biegnie przez Kamina i Kabongo częściowo lasem, druga, wschodnia, z pięknymi widokami na jezioro Tanganika wzdłuż jego brzegów przez Albertville i Uwira. W połowie października 1871 roku, po długich miesiącach wędrówki Livingstone przybywa wreszcie do Udżidżi. Tymczasem Stanley zbliżał się w pośpiesznych marszach do celu swej podróży. Po drodze musiał się ciągle zatrzymywać, gdyż chciwi kacykowie domagali się coraz to nowych haraczów. Połączone z tym irytujące, wielogodzinne targi doprowadzały Amerykanina do rozpaczy. Aby nie tracić czasu, maszerował także nocą, wprost przez puszczę i z dala od ludzkich osad. 10 listopada, 236 dni po wyruszeniu z wybrzeża, dostrzegł, płacząc prawie z podniecenia i radości, po raz pierwszy jezioro Tanganikę - olbrzymie, błyszczące, srebrne zwierciadło, okolone palmami i odgraniczone na zachodzie przejmującymi grozą, czarnosinymi górami. 10 sieripnia 1872 roku ukazało się w dzienniku „New York Herald" sprawozdanie Stanleya o tej chwili, napisane 23 listopada 1871: „...Nazajutrz wstaliśmy o świcie. Wypakowaliśmy nasze najlepsze rzeczy, aby ludziom w Udżidżi zaprezentować się możliwie elegancko i wytwornie. Mój hełm tropikalny został starannie wybielony kredą i otrzymał nową osłonę na kark; potem oczyściłem buty i włożyłem białą koszulę i biały zawój. Tak ubrany mógłbym przechadzać się po Bombaju nie zwracając niczyjej uwagi... Teraz zaczynamy schodzić, jeszcze kilka minut i będziemy na miejscu, tam gdzie przypuszczalnie znajduje się człowiek, którego szukamy. Za niespełna pół godziny rozstrzygnie się nasz los. W Udżidżi nikt nie wie, że przybywamy, nikt nie przeczuwa, że jesteśmy tak blisko... Zaskoczymy wszystkich. Naprzód więc, dzieli nas jeszcze tylko jedna mila, teraz już czas, aby zapowiedzieć nasze przybycie. «Ognia!» biegnie z ust do ust wzdłuż całej karawany... Ludzie ładują karabiny do połowy prochem i spuszczają cyngle. Stemple wpychają nowe, potężne ładunki do luf. Grzmi salwa po salwie. Powietrze drży od huku, jak gdyby okręt wojenny strzelał ze wszystkich dział. Chorągwie powiewają wesoło na wietrze, na samym przedzie chorągiew Stanów Zjednoczonych; nigdy jeszcze gwiaździsty sztandar nie wydał mi się tak piękny jak tutaj, przy łagodnej bryzie idącej od Tanganiki... Podnieceni Arabowie przybiegają co tchu, chcąc uścisnąć mi rękę. Nie mam jednak cierpliwości... Gdzie jest on? Czy uciekł przed nami? Wtem jakiś człowiek, Murzyn, trąca mnie i mówi po angielsku: «Dzień dobry, panie!» «Halo, do diabła, kim jesteś?» «Jestem służącym pana Livingstone'a», odpowiada na to i ucieka jak szalony, zanim mogłem wypowiedzieć choćby słówko. Setki, nie, tysiące ludzi otaczają nas. Jest to jeden wielki pochód triumfalny... W końcu stajemy, mamy jeszcze tylko kilka kroków do zrobienia. Wśród grupy najwytworniejszych Arabów spostrzegam twarz starego białego człowieka. Ma na sobie czapkę ze złotym otokiem, krótką bluzę z czerwonego sukna i spodnie... Podaję mu rękę, uchylamy czapek, mówię: «Doktor Livingstone, jak sądzę?» A on odpowiada: «Tak»." Między młodym reporterem a dawnym misjonarzem nawiązują się niebawem prawdziwie koleżeńskie stosunki. Badają wspólnie północną część jeziora Tanganika, wspólnie stwierdzają, że Rusisi w swym północnym biegu nie jest odpływem, lecz dopływem, wspólnie roztrząsają możliwość następnej podróży Livingstone'a. Stanley pyta nieśmiało, czy badacz nie chciałby powrócić do Anglii i tam trochę wypocząć. Ale usłyszał w odpowiedzi: „Pojechałbym bardzo chętnie do domu, aby zobaczyć się z dziećmi. Ale nie mogę porzucić swego zadania teraz, kiedy jest ono już bliskie ukończenia. Potrzeba mi jeszcze tylko sześciu lub siedmiu miesięcy, by zbadać związek prawdziwego źródła Nilu, które już odkryłem, z Błękitnym Nilem lub Jeziorem Alberta." Brzmi to tak, jak gdyby Livingstone istotnie uważał Luałabę za górny bieg „rzeki piramid" i był zupełnie pewny swego. Livingstone był człowiekiem uczciwym i szczerym. Ale dlaczego miałby przed młodym dziennikarzem amerykańskim odkrywać swe wątpliwości? Arabowie mówili w Niangue, że Lualaba znika na północo-zachodzie w nieprzebytych lasach, i to jest wszystko, co wiedzą. Ale trzeba się naocznie przekonać, czy Lualaba należy do systemu wód Nilu. Czy on, człowiek pięćdziesięcioośmioletni, ma opowiedzieć o tym swemu młodemu rozmówcy? Życie tego młodego badacza dopiero się zaczyna, a Livingstone czuje, że będzie to życie poświęcone Afryce. Życie Livingstone'a dobiega kresu. To, co tutaj jest jeszcze do zrobienia, w dziale wód między Nilem a Kongiem, musi pozostać jego zadaniem - tego chce dokonać sam. Dlatego podkreśla z naciskiem, że to on odkrył źródła Nilu, i nie chce wrócić do Anglii, twierdząc, że jego dzieło wymaga najwyżej jeszcze sześciu do siedmiu miesięcy badań. Stanley postanowił wrócić na wybrzeże w przekonaniu, że Livingstone pójdzie za kilka miesięcy jego śladem. Trzeba go tylko na nowo wyposażyć. Można to będzie uczynić bez trudności z bazy w Taborze, gdzie jest wszystkiego pod dostatkiem. Livingstone podchwytuje skwapliwie tę myśl i zgadza się odprowadzić Stanleya do Tabory, która jest dzisiaj ważnym węzłem kolejowym, a wówczas była ożywionym punktem handlowym, zwłaszcza dla handlu niewolnikami. Odbywają więc wspólnie podróż do Tabory, pokonując jedną trzecią część trasy dzielącej ich od morza i najtrudniejszy zarazem odcinek drogi. Tutaj Stanley próbuje jeszcze raz nakłonić podróżnika angielskiego do powrotu. Ale ten odmawia stanowczo, gdyż nie przeczuwa, że mniej więcej w tym samym czasie, w połowie lutego 1872 roku, w Bagamojo, o 800 km na wschód, ląduje angielska ekspedycja ratunkowa, w skład której wchodzi jego drugi syn Oswald. Odpiera więc ostatecznie namowy Stanleya, a opisując w swym dzienniku przybycie reportera amerykańskiego do Udżidżi dodaje pod datą 14 marca 1872 roku lakoniczną uwagę: „Mr. Stanley wyruszył." Amerykanin okazał się wielkoduszny. Dostarczył Anglikowi 40 skrzyń zawierających 2700 m sukna, 16 worków pereł szklanych i 150 kg drutu mosiężnego. Razem z własnymi 30 skrzyniami posiadał więc Livingstone. zapasy, które według obliczeń Stanleya powinny były wystarczyć dla wyprawy złożonej z 60 ludzi na przeciąg 700 dni podróży. Livmgstone był szczerze wzruszony. „Jestem panu bardzo wdzięczny za to, co pan dla mnie uczynił." Ale podczas gdy to mówił, przejmowała go troską myśl, że niezmiernie energiczny „Bula-Matari" będzie za 50 dni u wybrzeża, gotów do nowych czynów. Może wpadnie mu na myśl wrócić i szukać źródeł Nilu? Temu Livingstone musi zapobiec, gdyż to jest jego, tylko jego zadaniem. Namawia Stanleya, ażeby poczekał, aż minie pora deszczowa. Korespondent „New York Herald" zapisał dosłownie swą rozmowę z Anglikiem. „Zrobiłby pan lepiej - mówi Livingstone - gdyby pan poczekał w Taborze, aż minie nadchodząca pora deszczowa." Stanley nie zwraca na to uwagi. Pragnie jak najszybciej wrócić nad wybrzeże, aby rzucić światu dziennikarską sensację i donieść wreszcie: „Livingstone odnaleziony!" Oczywiście, nie może tego powiedzieć czcigodnemu rozmówcy. Odpowiada więc: „Każdy dzień, drogi doktorze, który tutaj spędzam, odciąga pana od pańskiej roboty i od ojczyzny." Anglik próbuje jeszcze raz: „Wiem, wiem! Ale musi pan pomyśleć także o swym zdrowiu, o tej porze nie może pan przecież jechać. Równiny między Taborą a wybrzeżem są zalane. Kilka tygodni mniej lub więcej nie odgrywa żadnej roli. Gdy miną deszcze, dojdzie pan i tak do wybrzeża w tym .samym prawie czasie, jak gdyby pan teraz wyruszył!" Stanley wie, że jest w tym dużo racji. Ale nie daje się zatrzymać. Wyrusza ku wybrzeżu, Livingstone zaś wraca pełen troski do Udżidżi. Czy znowu ktoś go wyprzedzi? Nie przeczuwał, że najcięższy cios dopiero go czeka. Wymierzył go syn Livingstone'a, Oswald. Stanley spotkał go 6 marca 1872 roku w Bagamojo, gdzie członkowie brytyjskiej ekspedycji ratunkowej, wysłanej na poszukiwanie Livingstone'a, czekali na koniec pory deszczowej. Naturalnie przyjęli Amerykanina z głośnym „halo" i ze szczerym podziwem dla jego „świetnego sukcesu". Ale nie ukrywali, że Stanley zabrał im niejako wiatr spod żagli. Ten rozumiał Anglików doskonale, ale kryształowy charakter Livingstone'a wywarł na nim zbyt głębokie wrażenie, aby mógł pogodzić się z tym zarzutem. „Mimo to dałem wyraz swemu przekonaniu, że Oswald Livingstone powinien pośpieszyć możliwie szybko do swego ojca, aby doprowadzić mu rzeczy i ludzi, na których czeka." Oswald podzielał jego zdanie. Nagle zaszło coś osobliwego, Stanley utrwalił to w swym dzienniku, wprawdzie bez komentarza, ale z wyraźnym zdziwieniem. „19 maja Oswald Livingstone zmienił nagle decyzję i zawiadomił mnie pisemnie, że z powodów, które uważa za słuszne, nie pojedzie do ojca." Angielska ekspedycja ratunkowa, zorganizowana teraz przez Stanleya, wyrusza bez Oswalda Livingstone'a. Zamiast niego idzie jako przewodnik karawany Jakub Wainwright, Murzyn, wychowany w indyjskich zakładach misyjnych, i razem z wiernym służącym Livingstone'a, Susim, towarzyszy później badaczowi w jego ostatniej podróży. Livingstone dowiedział się niewątpliwie, że jego syn był w Bagamojo i że w ostatniej chwili odmówił udania się do ojca. Nie wiemy, jak ta wiadomość podziałała na sędziwego człowieka, ale jest nie do pomyślenia, aby przyjął ją obojętnie! Odmowa syna musiała ugodzić go śmiertelnie. Wierzył, że już w życiu doczesnym spotyka człowieka kara za grzechy. Poświęcił swój zawód, żonę i dzieci, aby oddać się - nie bez osobistej ambicji - właściwemu zadaniu swego życia. Bóg zapisał mu to w rejestrze win i teraz odpłaca: syn opuścił go, tak samo jak niegdyś on, ojciec, opuścił syna i rodzinę. Między jego papierami znajduje się kopia listu, który napisał w połowie maja 1852 roku do córki Agnieszki, gdy rodzina znajdowała się w podróży powrotnej do Anglii. Było to prawie dwadzieścia lat temu, ale nie potrzebuje wcale szukać, pamięta doskonale, co wtedy napisał: „Ten liścik ma należeć tylko do Ciebie. Mamusia Ci go przeczyta i będzie to tak, jak bym ja z Tobą mówił." A potem dodał: „Dużo czasu upłynie, zanim Cię znów zobaczę, bądź zdrowa, moja ukochana Nanni!" Łzy cisną się samotnikowi do oczu. Jakiż był szczęśliwy! W chacie z szuwarów, którą mu Murzyni przydzielili, szuka po omacku skrzyni ze skąpym osobistym dobytkiem. Wyczerpany, z trudem unosi wieko. To, czego szuka, leży całkiem z wierzchu: list od Agnieszki, który dostał przed kilku miesiącami: „Choć bardzo pragnę, abyś wrócił, wolałabym jednak, ażebyś ukończył podróż tak, jak zamierzałeś, aniżeli byś miał wrócić do domu tylko po to, by uczynić zadość memu życzeniu" - pisała. Czyżby nie chciała go zobaczyć, tak jak nie chciał się z nim spotkać Oswald? Mimo szczerej, prawdziwej religijności Livingstone nie może pojąć, że wszystkie wielkie czyny trzeba na tym świecie okupić samotnością, bólem i łzami i że wszelkie bohaterstwo oznacza wyrzeczenie. Widzi tylko obrażonego, karzącego Boga - oko za oko, ząb za ząb. W milczeniu poddaje się swemu losowi. Ani jedno słowo, ani jedna linijka spod pióra Livingstone'a nie mówi o ciężkich chwilach, jakie przeżył w nędznej chacie w Udżidżi. Wiemy tylko, że 25 sierpnia 1872 roku Dawid Livingstone wyruszył w nową podróż, nie do Niangue ani nad Lualabę, lecz na południe, w okolice jeziora Bangweolo. Północo-zachód jest chwilowo zamknięty z powodu krwawych -wojen między Murzynami, Zambezi i Luapula, dwie wielkie rzeki w krajach południowych, przez które Livingstone przeprawił się niegdyś podczas marszu znad jeziora Niasa do jeziora Tanganika, należą, być może, do Nilu lub są jego źródłami. Zapewne i tutaj wiele było jeszcze nie zbadanych szczegółów, czekających na wyjaśnienie. Ale większa zagadka i o wiele ważniejsze zadanie do spełnienia znajdowało się przecież w okolicy Niangue i nad, Lualabą. Czy nie powinien był czekać, aż droga w tamtym kierunku będzie znów otwarta? Czy nie mógł pozostać w Udżidżi, aż skończy się pora deszczowa, podczas której zresztą nigdy dotąd nie podróżował? Nie uczynił tego, lecz wyruszył w drogę - iw objęcia śmierci. Pisarz Jakub Wassermann był zdania, że owa ostatnia podróż była świadomą ofiarą, i pogląd ten jest może słuszny. Dawny misjonarz pragnął zwrócić dobrowolnie swe życie w ręce Boga, który niegdyś zawiódł go do Afryki i którego, jak sądził, grzesznie się wyrzekł, gdy został badaczem. Są to oczywiście tylko przypuszczenia. Livingstone nigdy i nigdzie nie napomknął, jakoby owego dnia, 25 sierpnia 1872 roku, wyruszał świadomie w podróż, z której już nie wróci. Przeciwnie, istnieją dowody, że jeszcze w ostatnich dniach życia, gdy osłabione ciało coraz częściej odmawiało posłuszeństwa niezłomnej woli, pytał się ciągle z gorączkowym uporem: „Jak daleko jeszcze do Luapula?" Kto ma zamiar pożegnać się z życiem, nie pyta o jutro. Nieugięta była widocznie wola życia Livingstone'a, gdy nad brzegiem jeziora Bangweolo zaznaczył w swym dzienniku na trzy dni przed śmiercią: „Jestem zupełnie wyczerpany. Zostaję tutaj, by wrócić do zdrowia." Była to ostatnia notatka Livingstone'a. Gdy 1 maja 1873 roku o czwartej godzinie rano Jakub Wainwright i służący Susi weszli do namiotu, by zobaczyć, jak się chory czuje, zastali go nieżywego. Ich przyjaciel i mistrz klęczał przy łóżku jakby pogrążony w modlitwie, głową trzymał w rękach. Przed nim na ziemi leżał jego dziennik. Livingstone, łączący głęboką i szczerą wiarę z męską dzielnością i lojalnością, był typem brytyjskiego badacza, zdobywcy kolonii. Napisem umieszczonym na grobowcu w opactwie westminsterskim, gdzie został pochowany, naród, z którego pochodził, postawił trwały pomnik jednemu ze swych największych synów: „Wiernymi rękami przywieziony przez lądy i morza, spoczywa tutaj Dawid Livingstone, misjonarz, podróżnik, przyjaciel ludzi, urodzony 19 marca 1813 roku w Blantyre, zmarł 1 maja 1873 roku w Hala, wsi Czitambów. Trzydzieści lat swego życia poświęcił w niezmożonym trudzie nawracaniu szczepów tubylczych na chrześcijaństwo, zbadaniu nie odkrytych krajów, zwalczaniu niecnego handlu niewolnikami w głębi Afryki. Oby błogosławieństwo niebios spłynęło na każdego, kto przyczynia się do uleczenia tej otwartej rany świata." 8 Śmierć Livingstone'a nad jeziorem Bangweolo oznaczała dla badań naukowych w Afryce środkowej wielką stratę. Ale jest wątpliwe, czy jego siły i zdolności wystarczyłyby, aby dokonać tego, czego dokonał jego następca, Stanley, odkrywca i zdobywca Konga. Jemu też, który z natury swej był o wiele twardszy od Livingstone'a, przypadło w udziale wejść do historii odkryć w charakterze nieubłaganego nadzorcy i poganiacza ludzi. To pewna, metody Stanleya nie zawsze były humanitarne. Gdy w maju 1872 roku, po powrocie z Udżidżi, żegnał się w Zanzibarze ze swymi Murzynami, powiedział im: „Jeśli teraz wrócicie do Livingstone'a, to wiecie już, że on nie jest taki jak ja, nie będzie was bił, jak ja to robiłem. Ale wiecie także, że wynagrodziłem was, że dzięki mnie macie teraz mnóstwo pieniędzy i sukna i że byłem dla was dobry, gdyście się dobrze sprawowali." Zważyć należy również, że samym śpiewaniem i modłami Stanley nie byłby nigdy osiągnął swych celów. Nie podróżował bowiem, jak często Livingstone, przez względnie spokojne okolice, lecz po przejściu Afryki wschodniej udał się wprost w najstraszliwsze na tym świecie piekło - w dziewicze lasy Konga. Nie miał im nic innego do przeciwstawienia, jak niezachwianą wiarę w powodzenie. Stanley nie był świętym jak Livingstone. Nie powodowały nim motywy religijne i nie wyruszył, aby zwiastować słowo Chrystusa. „Bula-Matari" został następcą łagodnego misjonarza, którego dziedzictwo objął, i jako wysłannik zachodniej cywilizacji dokonał tego, co nie było dane zwiastunowi zachodniej religii. Działalność Stanleya uwieńczyło - jak to już wspominaliśmy - powstanie Konga Belgijskiego, jednego z największych obszarów przemysłowych świata, a równocześnie kraju przyszłości, w którym ludzie białej rasy pracują ręka w rękę z ludźmi innych ras, bez owych napięć społecznych i politycznych, które w tak wielu okolicach Czarnego Lądu zmieniają życie wszystkich w piekło. Ten stan równowagi społecznej, który do chwili obecnej ostał się bez poważnych zakłóceń, ma naturalnie racjonalne powody. Union Miniere du Haut Katanga uczyniła na przykład wszystko, co mogła, zarówno dla swych kolorowych, jak i białych robotników i pracowników umysłowych. A państwo belgijskie poszło jej śladem. Ale to samo - a jednak bez tych samych skutków - czyniono także gdzie indziej i czasami wydaje się niemal, jak gdyby błogosławieństwo Livingstone'a unosiło się nad krajem, który wielki Anglik widział przed sobą tak namacalnie blisko, a do którego jednak nie dotarł. Dwaj zupełnie sobie obcy ludzie, różniący się zasadniczo charakterem, którzy zresztą nigdy się nie poznali, przyczynili się do tego, że Stanley mógł objąć dziedzictwo po Livingstonie. Jednym, z nich był angielski porucznik Verney Lovett Cameron; wysłany pierwotnie na pomoc Livingstone'owi, dotarł w lecie 1874 roku nad Lualabę. Przy pomocy swego hipsometru stwierdził, że ta zagadkowa rzeka leży pięćset kilka metrów nad poziomem morza. Wywnioskował z tego, że Lualaba nie może należeć do systemu wód Nilu. Albowiem tysiąc kilometrów dalej na północ, nad Jeziorem Alberta, „ojciec rzek" płynie na wysokości 660 m nad poziomem morza. A że woda płynie w dół, ,nie w górę, wnosić należało, że Lualaba nie ma nic wspólnego z Nilem. Cameron stwierdził dalej, że potężna rzeka niesie z sobą pod Niangue około 3000 m3 wody na sekundę, a więc pięć razy więcej niż Nil w swym górnym biegu. Gdzie podziewa się ta woda? Czy wyparowuje? Na to ubytek jest zbyt wielki, o tym nie może być mowy. Czy wsiąka w piasek pustyni? To jest także niemożliwe. Pas pustynny zaczyna się o wiele dalej na północ. Cameron doszedł do logicznego1 wniosku, że tajemnicza rzeka środkowej Afryki jest niezależna od Niiu. Ale jak należy ją sklasyfikować i z czym połączyć? Mogła należeć do rzeki Niger, której źródła były jeszcze wówczas nie znane - odkryto je dopiero w 1879 roku - lub, co bardziej prawdopodobne, mogła być dopływem rzeki Kongo. „Zupełnie wykluczone" - odpowiedział na to przypuszczenie największy angielski autorytet w dziedzinie geografii, profesor Coolley, ten sam, który doniesienia Krapfa i Rebmanna o pokrytych śniegiem górach na równiku uznał za złudzenie zmysłów. W tym samym mniej więcej czasie inny geograf, Ernst Behm, który podobnie jak Coolley nigdy nie opuścił swego gabinetu, oświadczył w przeciwieństwie do swego angielskiego kolegi i zgodnie z przypuszczeniami Camerona, że Lualaba jest górnym biegiem rzeki Kongo. Livingstone nie ujrzał już wydanych w 1872 roku „Dowodów identyczności rzek Lualaby i Konga" (Beweise jur die Identitat des Lualaba mit dem Kongo) Behma, a Stanley pracy tej także chyba nie czytał. Nie było mu to wcale potrzebne. Jakaś siła magnetyczna ciągnęła go do Niangue, tam, skąd Livingstone był zmuszony wrócić. Tak Livingstone, jak i porucznik Cameron nie poszedł stamtąd dalej. Jakie to dziwne! Czy był to tylko zwykły przypadek, czy też maczali w tym palce chytrzy arabscy handlarze niewolników, panowie Niangue? Co ukrywali przed badaczami? Jakie tajemnice znali? Czy mieli jakieś dane, że, zgodnie z legendą, płynąc w dół Lualabą można dotrzeć do morza zachodniego, tj. do Oceanu Atlantyckiego? Stanley był przekonany, że ta legenda nie jest czczą gadaniną. Opowiedział właścicielom londyńskiego „Daily. Telegraph" o swych przypuszczeniach, a ci zwęszyli natychmiast sensację. Oświadczyli, że są gotowi wysłać go do Afryki wschodniej w celu odnalezienia rzeki Kongo. Ale ponieważ pamiętają dobrze poruszenie, jakie wywołała w Anglii ogłoszona w 1872 roku książka Stanleya How I Found Livingstone („Jak odnalazłem Livingstone'a"), poruszenie, które ucichło dopiero, gdy królowa Wiktoria przyjęła Amerykanina na prywatnej audiencji, szukali handlowego zabezpieczenia tyłów dla swych pertraktacji z „szarlatanem i kłamcą". Zwrócili się do „New York Herald" z łokciowym telegramem, w którym pytali Mr. Jamesa Gordon Bennetta, co o tej sprawie sądzi i czy chce w tym partycypować. W kilka godzin później nadeszła na Fleet Street odpowiedź. Szef największego nowojorskiego dziennika, po niedawnej śmierci swego ojca wyłączny właściciel pisma i jeden z najbogatszych ludzi Ameryki, pozostał w drobnych sprawach tak samo oszczędny jak za czasów, gdy był tylko młodszym wspólnikiem. Odpowiedź jego zawierała słowa: „Yes. Bennett." Ale to wystarczyło, by wyprawie zapewnić potrzebne środki. Stanley przedkłada swym mocodawcom obszerny program podróży. Nie chcąc się po raz drugi narazić na to, aby go nazwano szarlatanem i oszustem, postanawia robić wszystko systematycznie. Najpierw więc chce zbadać bliżej Jezioro Wiktorii, którego położenie nie było dokładnie ustalone, i sporządzić mapę jeziora. „Góry Księżycowe" Ptolemeusza i geografów arabskich, wyjaśnia swym słuchaczom w sali konferencyjnej „Daily Telegraph", będą następnym celem wyprawy; potem zamierza opłynąć jezio- ro Tanganika i stwierdzić, czy istnieje tam jakiś odpływ, który należy do Nilu lub jest może jego źródłem; stamtąd uda się wreszcie na zachód i zbada obszar, który na ówczesnych mapach Afryki tworzył olbrzymią białą plamę, ciągnącą się wszerz poprzez Czarny Ląd prawie do Oceanu Atlantyckiego. W kilka dni po pamiętnej konferencji w redakcji angielskiego dziennika plan nowej wyprawy został w ogólnych zarysach podany do wiadomości czytelników. Teraz zaczęli się zgłaszać do Stanleya przeróżni ludzie, którzy czuli się powołani, by mu dopomóc w odkryciu Afryki. „Mogłem zabrać ze sobą 5000 Anglików, 5000 Amerykanów, 2000 Francuzów, 2000 Niemców, 500 Włochów, 250 Szwajcarów, 200 Belgów, 50 Hiszpanów i 5 Greków, a więc około 10 000 Europejczyków i połowę tego Amerykanów" - notuje Stanley. Zgłaszali się nie tylko dawni oficerowie z kolonii, lecz także hotelarze, inżynierowie, marynarze, zawodowi awanturnicy. Reprezentowane były prawie wszystkie zawody, nie zabrakło nawet mediów spirytystycznych i magnetyzerów. Ci obiecywali sztukami czarnoksięskimi sprawić, że wyprawa stanie się niewidoczna, albo za pomocą „nauki magnetyzmu" pogrąży w głęboki sen wszystkich czarnych, którzy by nie mieli ochoty dać się odkryć i wrogo się temu opierali. Stanley nie skorzystał jednak z ich usług i wybrał na swych towarzyszy podróży dwóch znajomych rybaków z hrabstwa Kent, braci Pocock, którzy oddali mu też później znaczne usługi podczas przeprawy przez obszar jezior afrykańskich. W połowie listopada 1874 roku grupa złożona z 227 ludzi, wśród nich także wielu Murzynów, którzy dawniej służyli Livingstone'owi, wyruszyła z Bagamojo w dziewiczy las. Najważniejszą częścią dość dużego tym razem bagażu była zbudowana w Anglii składana barka, „Lady Alice", która okazała się niezwykle pożyteczna. Jej zręczna konstrukcja umożliwiała rozłożenie łodzi w stosunkowo krótkim czasie na szereg segmentów, z których żaden nie ważył ponad 54 funty, co odpowiadało mniej więcej wadze ładunku dla jednego tragarza. Każdy początek jest trudny: także wyprawa Stanleya miała się o tym przekonać. W jej skład wchodziło wielu tragarzy, którzy dotąd nie brali jeszcze nigdy udziału w podróży karawanowej. Już drugiego dnia wybuchł po raz pierwszy bunt, o którym pokrótce tu opowiemy, gdyż jego powody były typowe, a podobne bunty zdarzały się podczas każdej chyba wyprawy tego rodzaju. Otóż kilka nadobnych dam z Bagamojo uciekając od swych panów i władców przyłączyło się do wyruszającej w głąb lądu karawany. Nagle kilku uzbrojonych po zęby czarnych żołnierzy staje przed Stanleyem i wręcza mu rozkaz gubernatora, nakazujący natychmiastowe wydanie zbiegłych żon. Oburzeni do żywego tragarze z karawany Stanleya odbezpieczają karabiny i byłoby doszło do krwawej rzezi, gdyby Stanley nie użył całej swej energii, aby ich uspokoić. Po wydaniu kobiet ludzie szemrząc i rzucając złe spojrzenia ruszają dalej. Później podnosiły się nieraz - co prawda, mocno przesadzone - skargi na okrucieństwo Stanleya. Być może, że owo pierwsze zajście było przyczyną jego surowości. Podczas długich lat trwania podróży doszło kilka razy do bardzo poważnych zajść, z których Stanley dzięki swej czujności wychodził zwycięsko. Mimo niepożądanych przeszkód karawana posuwała się bardzo szybko naprzód. Stanley utrzymywał kierunek na północo-wschód i po 102 dniach marszu wyprawa dotarła rankiem 27 lutego 1875 roku do Jeziora Wiktorii. Już w tydzień później „Lady Alice" podniosła kotwicę na tym jeziorze. Wśród tragarzy Stanleya żaden nie chciał się zgłosić na ochotnika do niebezpiecznego zbadania olbrzymiej wody. Odpowiedzią na wszystkie jego pytania było trwożliwe milczenie, aż wreszcie jeden z czarnych przewodników karawany zawołał: „Panie, skończ z tymi pytaniami! Rozkazuj! Twoi ludzie są jak twoje dzieci i będą ci posłuszni. Jeśli jednak będziesz ich pytał jak przyjaciół, żaden się nie zgłosi." Ostatecznie udało się skompletować załogę łodzi i wyruszono w podróż po jeziorze. Pochłonęła ona ofiary w ludziach i dobytku, ale jej cel został osiągnięty. Stwierdzono, że północny odpływ z Jeziora Wiktorii był jednym z najważniejszych dopływów Nilu, i tym samym znaleziono odpowiedź na jedno z zadań, jakie Stanley sobie postawił. Stamtąd Stanley zwrócił się na południe. Wzdłuż wschodnioafrykańskiego łańcucha jezior udał się przez jezioro Kiwu nad Tanganikę, którą usiłował opłynąć w swoim czasie wspólnie z Livingstone'em, a teraz dokonał tego w 51 dni. Stanley chciał się przekonać, czy jezioro to nie ma połączenia z Jeziorem Wiktorii i czy Nil, jak przypuszczał Livingstone, nie miał tu swego dalszego ciągu. Okazało się, że takiego połączenia nie ma i że Nil Wiktorii - tak Stanley nazwał północny odpływ z Jeziora Wiktorii - stanowi najdalszy południowy dopływ Nilu. W okolicy dzisiejszego Albertwille natomiast odkryto dość pokaźną rzekę płynącą na zachód - Lukugę. Miała ona wprawdzie wodę tylko przy bardzo wysokim stanie jeziora, ale płynęła na zachód i wpadała, jak Stanley niebawem zbadał, do Lualaby, fatalnej rzeki jego poprzednika, przyjaciela i mistrza - Livingstone'a. W owych dniach Stanley zastanawiał się, czy nie powinien zbadać także wyżyny Katangi, którą widział z jeziora Tanganika; na jej wzniesieniach zatrzymywały się chmury deszczowe płynące na wschód. Tam znajdowały się zapewne źródła Lualaby. Nie miał jednak czasu, by je po kolei odszukać. Czy nie rozczaruje swych pracodawców z „Daily Telegraph" i „New York Herald", jeśli jego sprawozdania będą zawierały tylko same trudne do wymówienia nazwy jakichś rzeczek? Otrzymałby pewnie niebawem przydomek „poszukiwacza rzek", jak Livingstone, a pewnego dnia czarni towarzysze podróży powiedzą o nim tak jak o Livingstonie: „On ma wodę w głowie!" Stanley zdecydował się więc na dalszy marsz na zachód wzdłuż rzeki Lukugi - i pozbawia się sam jednego z najbardziej sensacyjnych odkryć, jakie sobie można wyobrazić. W sześć lat później odkrycia tego dokonał inny badacz - niemiecki podróżnik i geograf Paul Reichard. Nie był on dziennikarzem jak Stanley, lecz naukowcem i badaczem. W r. 1882 z polecenia Niemieckiego Towarzystwa Afrykańskiego wyruszył z Ugandy na południe, na obszary Katangi, tak nazwane po pewnym czarnym kacyku. Jego żądza wiedzy została pobudzona tym, że osiadli tam Murzyni ze szczepu Bantu byli od stóp do głów obwieszeni ozdobami z miedzi. Widocznie było więc coś prawdy w uważanych dotąd za legendę starych opowiadaniach, że na tym obszarze znajdują się gdzieś łatwo dostępne złoża miedzi. Reichard, powodowany początkowo zwykłą ciekawością, był zaskoczony, gdy napotkał resztki wczesnohistorycznych osiedli i bardzo stare narzędzia z brązu. Zaczął kopać, przeprowadził badania geologiczne i mineralogiczne i oto mimo woli zrobił sensacyjne odkrycie - znalazł złoża zawierające 25% miedzi, które nie tylko nie były pokryte młodszymi usypiskami czy formacjami, lecz leżały tak blisko powierzchni, że można by je eksploatować systemem odkrywkowym. Reichard nie był fachowym hutnikiem. Nie miał pojęcia, że złoża miedzi z 25 procentową zawartością metalu są wielką rzadkością. Nie wiedział, że uchodzące za bogate amerykańskie pokłady miedzi w Utah zawierają tylko 2 do 3°/o miedzi. A już całkiem nie mógł przewidzieć, że eksploatacja złóż w Katandze dzięki właściwościom geologicznym będzie wymagała nieznacznych nakładów. Kopalnie środkowoafrykańskie pracowały także podczas depresji w latach 1929-33, kiedy prawie wszystkie inne kopalnie miedzi przerwały pracę. Nie wiedział też jeszcze, że pola Katangi są największymi zwartymi pokładami miedzi na całym świecie, mają bowiem 100 km szerokości i ponad 400 km długości. Ale Reichard zdawał sobie jasno sprawę z tego, że olbrzymie skarby czekają tu tylko na to, aby je wydobyć na powierzchnię. Toteż wrócił na wybrzeże i do Niemiec. Obaj jego niemieccy towarzysze podróży nie wytrzymali trudów wyprawy. Ale Wilhelmstrasse i urząd kolonialny w Berlinie nie mogły się zdecydować. Belgia i Anglia wyprzedziły Niemcy. Obydwa mocarstwa przeprowadziły w początkach lat dziewięćdziesiątych aneksje, a ponieważ belgijski porucznik Emile Francąui był na miejscu prędzej aniżeli opóźnieni o kilka tygodni Anglicy, Wielka Brytania musiała zadowolić się Rodezją Północną, podczas gdy Belgia połknęła Katangę - i tym samym nie tylko olbrzymie pokłady miedzi, ale także potężne złoża uranu, o których rzeczywistym rozmiarze i rzeczywistej eksploatacji nie można otrzymać prawdziwych danych liczbowych. Porucznik Emile Francqui został kilkadziesiąt lat później belgijskim ministrem finansów, dyktatorem światowego rynku miedzi i najbogatszym człowiekiem kraju między ujściem Skaldy a Ardenami. To, co chciał, ażeby o nim samym ogłoszono, można przeczytać w „Who's who". Paul Reichard umarł w 1938 roku, biedny i niezauważony. Także Stanley nie byłby prawdopodobnie zdobył bogactw i sławy, nawet gdyby z jeziora Tanganika zwrócił się na południe, a nie na północ. Otrzymał wprawdzie w 1899 roku tytuł baroneta i miejsce w angielskiej Izbie Gmin, został jednym ze współzałożycieli International Association of the Congo, ale z panem Francqui nie mógłby się mierzyć. W ciągu wielu lat spędzonych w Afryce opętała go magia tego kontynentu jak wszystkich jego poprzedników. Miał jeden zamiar, jeden cel - Afrykę, ale zupełnie daleką była mu myśl, aby się na tym kraju wzbogacić. Toteż nie został ani Emilem Francqui, ani Cecilem Rhodesem. Nie dążył do władzy ani do pieniędzy. Ale los pozwolił mu odkryć Kongo i rozwiązać ostatnią wielką zagadkę geograficzną, jaką Czarny Ląd jeszcze w sobie krył. Wymagało to niewysłowionych trudów i gdy czytamy sprawozdania Stanleya z podróży, zadajemy sobie pytanie, jak mógł znieść wszystkie te niebezpieczeństwa, udrękę i niedostatek. Pytanie to stawialiśmy często w toku naszego opowiadania, zarówno przy opisach podróży Kolumba, Vasco da Gamy, Magellana, Mungo Parka, Cailliego, Bartha i innych. Próbowaliśmy określić, czy motywy ich były handlowe, bohaterskie lub religijne. Nie wystarczają one chyba do zupełnego wyjaśnienia tej zagadki. Możemy sobie wyobrazić tych ludzi jako natury wyjątkowe, jako pewnego rodzaju lunatyków albo maniakalnych opętańców, którzy niby w hipnozie zdążają ku swemu celowi, nieczuli na żadne cierpienia. W gruncie rzeczy jednak jest to tylko podstawianie niewiadomej „y" w miejsce niewiadomej „x". Istotna pobudka, właściwy motor działania pozostaje nadal niewytłumaczalną zagadką. Odnosi się to także do Stanleya. Ze wszystkich stron ostrzegano go, ażeby zaniechał swego planu podróży z Tanganiki na zachód. Mówiono mu, że będzie musiał przejść przez kraj Manjemów, którzy w całej Afryce środkowej cieszyli się smutną sławą okrutnych ludożerców. Stanley trwał przy swoim zamiarze. Gdy tragarze jego dowiedzieli się, dokąd ,,Bula-Matari" chce się udać, zdezerterowało 38 ludzi. Stanley kazał pilnować pozostałych godnym zaufania strażnikom, aby utrzymać załogę w ryzach. Nie był to zbyt zachęcający początek, ale Stanley nie dał się zbić z tropu. Nie wahając się ani chwili, zwrócił się na zachód ku Lualabie i maszerował wzdłuż tej rzeki. W dwa lata po swym wyjeździe z Bagamojo, w końcu października 1876 roku dotarł wreszcie do Niangue, owianej tajemnicą miejscowości, w której zarówno Livingstone, jak i Cameron zrezygnowali z dalszej podróży. Naradzał się całymi dniami z Frankiem Pocockiem, jedynym pozostałym przy życiu białym towarzyszem podróży, czy ma się odważyć popłynąć w dół Lualabą. Jeśli ta rzeka jest istotnie Kongiem i nawet jeśli pewnego dnia, czego zresztą nikt nie wie, skręca z północy na zachód, to i tak dzieliłoby ich jeszcze ponad dwa tysiące kilometrów od najbliższych portugalskich placówek kolonialnych w Afryce zachodniej. Była to odległość olbrzymia. Ale wszystkie te rozmowy odbywają się w atmosferze upiornej nierealności, są to tylko urojone zmagania, ostatni, bezsilny zryw zdrowego rozsądku przeciwko przemożnemu kuszeniu ciemnego nieznanego losu. W końcu uciekają się do losowania. Jeżeli moneta wyrzucona wysoko w powietrze pokaże reszkę, wyprawa ruszy na południe, do Katangi i nad Zambezi, jeżeli nie, to na północ w dół rzeki Lualaby. Sześć razy moneta spadła na ziemię reszką ku górze. Wyrocznia wskazuje więc południe. Potem zapytują los krótkimi i długimi kłosami. I tu pada sześć razy odpowiedź: na południe. A co robi Stanley? Nakazuje marsz na północ, w dół Lualaby! Członkowie wyprawy odmawiają podjęcia niebezpiecznej podróży bez eskorty ochronnej, Stanley zawiera więc umowę z zamieszkałym w Niangue najbardziej wpływowym arabskim handlarzem z Afryki środkowej, szejkiem Hamedem ben Mohammed, zwanym Tippu Tip, który za zapłatą 5000 dolarów zobowiązuje się towarzyszyć wyprawie przez sześćdziesiąt dni wraz ze swą prywatną armią złożoną ze 140 strzelców uzbrojonych w karabiny i 70 oszczepników. Ale już w dwanaście dni po wymarszu z Niangue, 16 listopada, gdy wyprawa znajdowała się w głębi dziewiczego lasu, Arab odmówił dalszego udziału. Oświadczył, że nigdy jeszcze nie był w tak piekielnej okolicy i nie przeczuwał, iż coś takiego istnieje na ziemi. Czek na 2600 dolarów skłonił go w końcu do tego, że towarzyszył wyprawie przez następne dwadzieścia dni. Potem Tippu Tip pożegnał się uprzejmie z białymi i udał się w drogę powrotną. Nie dziwimy się decyzji Tippu Tipa, gdyż był to w istocie marsz straszliwy. Z początku Stanley był dobrej myśli. Nie pierwszy raz miał przebyć dżunglę, był przekonany, że da sobie radę. Ale gdy z wysokich brzegów Lualaby ujrzał przed sobą jak okiem sięgnąć nieprzerwaną, milczącą ścianę lasu, czarnozielony, ciemny, straszny dziewiczy bór mitamba, złe przeczucia ścisnęły mu serce. Igrał może przez chwilę z myślą, by wrócić. Potem jednak szybkim krokiem wysunął się na czoło swych 149 ludzi i jako pierwszy wstąpił w zielone piekło. Natychmiast otoczyły go ciemności. Las był tak gęsty, że czasem nie mógł nawet przeczytać własnych notatek w dzienniku. Powietrze było przy tym wilgotne i grube krople spadały bez przerwy z liści. Pod naciskiem kroków ziemia zmieniała się w lepką, gliniastą masę, z której nie można było wyrwać nóg. „Na prawo i lewo, na wysokość około sześciu metrów, stało niby ściana poszycie lasu, dolny świat wegetacji... Składał się z paproci, trzcin wodnych i roślin storczykowatyeh, przetykanych ostrymi trawami, grubymi wićmi dzikiego wina, różnymi gatunkami mchów, akacjami i tamaryndami. Poza tym były tam liany, wszystkie rodzaje palm, dzikie daktyle i setki innych roślin, które walczyły z sobą zażarcie o każdy centymetr przestrzeni. Widziałem już przecież niejedną dżunglę, ale ten las utkwił mi na zawsze w pamięci, tak był pełen grozy i niesamowitości. Ustawiczna ciemność, w jakiej przebywaliśmy, wzmagała jeszcze naszą udrękę; do tego dodać trzeba przenikającą wszystko wilgoć, niezdrowe, przesycone parą powietrze i straszliwą monotonność wrażeń. Nic, tylko gąszcz splecionych z sobą gałęzi, przez który niby zwierzęta czołgaliśmy się mozolnie na czworakach. Roiło się przy tym od robactwa wszelkiego rodzaju. Obok wężów, jak np. 31/2-metrowej długości pytona, widzieliśmy nieraz wstrętne zielone węże i straszliwą żmiją syczącą (bites ariotans); poza tym brązowe i czarne stonogi, niezliczone mnóstwo chrząszczy i całe armie ciemnobrązowych mrówek, tak że na dobitek wszystkiego musieliśmy stawiać ostrożnie krok za krokiem..." Tubylców prawie nie widać. Wsie napotykane wzdłuż brzegów rzeki były na ogół opustoszałe, a pozostawiony sprzęt wszelkiego rodzaju wskazywał, że mieszkańcy uciekli w największym pośpiechu przed zbliżającą się karawaną. W głąb dziewiczego lasu dotarła widać trwoga przed arabskimi polowaniami na niewolników; czarni brali wyprawę Stanleya za ekspedycję wysłaną na połów niewolników. Czasami rozlegało się z dżungli groźne „Oooh-hu-hu", przeważnie jednak Murzyni nie poprzestawali na demonstracji: wśród krzaków dźwięczy cięciwa i długa na stopę, zatruta strzała albo wyrzucony z całą siłą oszczep przelatuje z lekkim świstem obok Stanleya. Jaki koniec czeka tu każdego zmarłego, rannego lub jeńca, ukazywało mnóstwo czaszek i kości ludzkich, którymi czarni obwiedli nie tylko drogi przez wieś, ale także niby ornamentami „przyozdobili" swe domostwa. Pewnego razu udało się podróżnikom przy pomocy wielkiego bębna nawiązać przyjazne stosunki z tubylcami. Wadu, młody dobosz Stanleya, widocznie prawdziwy wirtuoz, wzbudził najwyższy zachwyt czarnych, którzy ze znawstwem i przejęciem przysłuchiwali się jego bębnieniu. Ale gdy Stanley próbuje pogłębić te kontakty, Murzyni rozbiegają się natychmiast i za chwilę znów ze wszystkich stron brzmi: „Oooh-hu-hu!". „Musiałem przyznać w duchu - notuje Stanley - że nie udało mi się zaczarować dzikusów." Wreszcie nawet niezłomny „Bula-Matari" doszedł do wniosku, że w ten sposób nie może kontynuować wyprawy. Postanowił odbyć dalszą podróż wodą po Lualabie. Ludzie wydobywają znów z bagażu „Lady Alice", rozkładaną barkę, która już raz oddała wyprawie dobre usługi. Ponadto spuścili na wodę 23 kanu, które Stanley zakupił u czarnych. Ale podróż rzeką, rozpoczęta na początku stycznia 1877 roku, była równie trudna jak marsz przez las. Murzyni - były to szczepy ludożerców - powstali do gwałtownej obrony przeciwko cudzoziemcom. Choć tłumacze wołali do nich ciągle Senneneh! Senneneh! „Pokój! Pokój!", w odpowiedzi rozlegało się stale „Bo-bo-bo-bo! Mięso! Oto nadpływa mięso! Ach, ach, mięso! Będziemy mieli mięsa w bród!" Z początku Stanley miał wrażenie, że śni. Zbyt absurdalną była myśl, że na tym świecie istnieją ludzie, którzy na swych bliźnich spoglądają z takim samym uczuciem, z jakim smakosz spogląda na tłustego kapłona. Strzały karabinowe padały gęsto, „ale gniewu - pisze Stanley - właściwie nie odczuwaliśmy". Nie wiedział, że dzikie wycie kanibalów odnosi się głównie do niego. Mięso Europejczyków uchodziło za szczególnie smaczne, bardziej aromatyczne od mięsa tubylców i smakowało jakby solone. Trzydzieści lat później, w 1906 roku, poda to niemiecki misjonarz Józef Fraszle, który spędził kilkanaście lat wśród ludożerców Konga. Gdy przybył w łodzi na miejsce swej działalności, powitał go tam taniec i śpiew: Zarżnęliśmy ludzi, Bombongo zbiera kości. Zjedliśmy ich mózgi, Bombongo zbiera kości. Upiekliśmy ich serca, Bombongo zbiera kości. Śpiew ten zmienił się w ogólny wrzask, gdy przodownik chóru zaintonował: „Dawajcie tu białego! Jeg- mięso jest solone!" Ojcu Fraszle włosy stanęły dęba na głowie. Ale w suchych słowach zapisał: „Wiedzieli o tym, ponieważ niedawno pożarli angielskiego porucznika Bella i jego żołnierzy. Przed pożarciem tańczyli całą noc dookoła niego zapowiadając: «Biały człowieku, jutro pożremy cię!»" „Buia-Matari" nic nie wiedział o kulinarnym zainteresowaniu, jakie wzbudził swą osobą. „Mnie i moich przyjaciół uważać za smaczną pieczeń? Mięso! My? Boże, co za pomysł!" - notuje i jedzie czym prędzej dalej. Dlatego też nie widział tego, co oglądał Fraszle; nad płytkimi brzegami rzeki sterczały wszędzie ciężkie pale, wbite głęboko w ziemię, a do nich przywiązani byli czarni, mężczyźni i kobiety, niewolnicy i jeńcy. Wiszą tam, żywi i przytomni, po głowę w wodzie, ażeby ich mięso straciło czarną barwę, zmiękło i dojrzało do zarżnięcia. Są tylko luźno spętani, aby soki żywotne mogły swobodnie krążyć. Ale zbiec nie mogą, wykręcono im przeguby nóg. Opis ten znajduje się w książce poczciwego ojca Fraszle Meiner Urwaldneger Denken und Handeln („Sposób myślenia i działania Murzynów z dziewiczego lasu"). Spisał on niewątpliwie tylko część tego, co przeżył. Ale i to wystarcza, aby zrozumieć, że ludożercy widząc zbliżającą się flotę Stanleya wznosili dzikie okrzyki radości na samą myśl o czekających ich rozkoszach kulinarnych. Z początku szarpało to oczywiście nerwy podróżników. Później przyzwyczaili się, ale wiedzieli, że kanibale zrobią wszystko, aby dorwać się do upragnionej pieczeni. Każdego dnia i prawie każdej nocy spadał deszcz strzał, w odpowiedzi rozlegał się huk strzelb i kule karabinowe leciały ze świstem ku czarnym. Sprawy przybrały najgorszy obrót u ujścia Aruwimi, wielkiego wschodniego dopływu Lualaby, doprowadzającego krystalicznie czystą wodę z lodowca Ruwenzori do brunatnych, mętnych nurtów głównej rzeki. Olbrzymie drewniane bębny Murzynów sygnalizowały ze wsi do wsi zbliżanie się wyprawy. Głuche tony poprzedzały płynące z prądem rzeki łodzie, a choć gęsta dżungla nadbrzeżna zasłaniała wszystko, każdy wiedział, że setki par oczu czyhają wśród drzew, że jest śledzony i że już w następnej chwili mogą nadlecieć ze świstem zatrute strzały. Doszło do kilku nieznacznych potyczek. Bębny huczały bez przerwy, a Stanleyowi wydawało się, jak gdyby ich bębnienie było tym razem bardziej nerwowe i gwałtowniejsze niż zwykle. Gdyby rozumiał ich mowę, byłby spokojniejszy. „Człowiek jest na rzece - dudnią. - Ma białe mięso jak topielec. Przybywa na wielkich kanu szybko jak błyskawica." Bębny milkną. Potem zaczynają znowu: „Nadpływa z biegiem Lualaby. Ma wygląd biały jak trup. W wodzie, z której pochodzi wszelkie życie, wziął swój początek. Teraz wraca do nas. Jest biały jak pierwszy człowiek, którego Bóg stworzył. Bóg stworzył człowieka w wodzie, wtedy był on biały. Człowiek o białym mięsie jest już całkiem blisko, nadchodzi, nadchodzi, nadchodzi!" Stanley słyszał tylko zagadkowy rytm bębnów. Nie rozumiał ich mowy. Nie zauważył, że skóra utopionych Murzynów zaczyna po czterech dniach zabarwiać się żółtobiało. Nie wiedział też, że niemowlęta murzyńskie nie przychodzą na świat czarne, lecz mają jasnoczerwoną skórę, a ciemny pigment tworzy się dopiero po kilku dniach. Nie słyszał nigdy o micie Basoków, „wodnych ludzi", według którego Stwórca stworzył pierwszego człowieka w wodzie; gdy człowiek z prawilgoci wyszedł na ląd, był biały i miał jasną skórę. Stanley słyszał tylko huczące bębny. I gdy nagle za zakrętem rzeki ujrzał pięćdziesiąt olbrzymich czółen pędzących w jego stronę, każde poruszane miarowo przez czterdziestu muskularnych wioślarzy, i usłyszał nagle szalenie szybki werbel bębnów, gdy w powietrzu zabrzmiały przeraźliwe wojenne trąby z kości słoniowej, a dwa tysiące Basoków wyło i wrzeszczało na całe gardło, był przekonany, że został napadnięty i że idzie o śmierć i życie. Dał rozkaz ognia. Basoków ogarnęła panika. Szybko jednak opanowali się i doszło do zażartej walki. Stanley, którego nerwy, napięte do ostateczności, powoli się uspokajały, zanotował: „Olbrzymie kanu pędzi wprost na moją łódź, jak gdyby chciało ją przewrócić. W odległości 40 metrów skręca w bok i gdy staje prawie naprzeciwko nas, wojownicy z dziobu, wyjąc, miotają oszczepy... Ale te głosy giną w trzasku i grzechocie naszych karabinów. Krew kipi nam w żyłach. Jest to morderczy świat i po raz pierwszy czujemy, że nienawidzimy tego brudnego i żarłocznego motłochu, który go zamieszkuje. Podnosimy kotwice i ścigamy kanibalów w górę rzeki wzdłuż prawego jej brzegu, aż opłynąwszy cypel, dostrzegamy ich wsie. W uliczkach wiejskich prowadzimy dalej walkę z tymi, którzy wyszli na ląd, i wypędzamy ich w lasy." W trzydzieści lat później ojciec Józef Fraszle przybył jako pierwszy misjonarz do Basoków. Ich król Mojimba był pomarszczonym, starym człowiekiem. Jako młody wódz brał udział w walce przeciw Stanleyowi i nie zapomniał tego, ale od owego pierwszego spotkania z białymi miał już sposobność poznać kilkakrotnie olbrzymią przewagę cywilizacyjną obcych przybyszów. Przyjął misjonarza przychylnie i po pewnym czasie opowiedział duchownemu o swej walce ze Stanleyem: „Gdyśmy się dowiedzieli, że człowiek o białym mięsie nadpływa z biegiem Lualaby, rozdziawiliśmy usta ze zdziwienia. Stanęliśmy jak wryci. Przez całą noc drewniane bębny podawały nam tę dziwną wiadomość... Urządzimy święto - rozkazałem - wypłyniemy uroczyście naprzeciw naszego brata i zaprowadzimy go do wsi. Przyozdobiliśmy się. Zgromadziliśmy wielkie łodzie. Przysłuchiwaliśmy się bębnom naszych braci z Lualaby. Zbliża się, teraz już dopływa - donoszono nam. Halo! Wypłynęliśmy, moje kanu na przedzie, inne za mną, z radosną pieśnią i tańcem naprzeciw pierwszego białego, jakiego oglądały nasze oczy, aby złożyć mu hołd. Ale gdy zbliżyliśmy się do jego łodzi, rozległo się nagle: paff, paff! i ogniste kije plunęły na nas żelazem. Osłupieliśmy z przerażenia. Nie mogliśmy zamknąć ust. Niewidziane, niesłychane, nieprzeczuwane działanie złych duchów! To nie był brat. To był najgorszy wróg, jakiego kraj nasz widział. Ciągle rozlegał się grzechot, jego kije pluły ogniem, dookoła nas świszczało, woda syczała od spadających pocisków i bracia ginęli. Uciekliśmy do wsi, a oni popędzili za nami. Uciekliśmy do lasu i położyliśmy się na ziemi. Gdy wróciliśmy wieczorem, oczom naszym przedstawił się straszny widok: zwłoki, umierający i krwawiący bracia, splądrowana, spalona wieś i rzeka pełna trupów." Mojimba, król Basoków, nie budził zbytniej sympatii. W skrytości był jeszcze zapewne ludożercą. Przejmował on przerażeniem ojca Fraszle. „Dreszcze mnie przechodziły na widok tego kanibala tatuowanego na całym ciele" - mówi pobożny misjonarz. Ale oddał opowiadanie Mojimby nie zaznaczając ani słowem, jakoby czarnemu nie wierzył. Fraszle kończy swój opis słowami: „Wyjazd łodziami na powitanie przybysza, którego się chce uczcić, jak to zrobili w wypadku Stanleya, jest jeszcze dzisiaj w zwyczaju i sam nieraz tego doznałem." Jeżeli prawdą jest to, co opowiadał Mojimba, to „28 potyczka" Stanleya licząc starannie każdą strzelaninę, tak nazwał bitwę morską nad Aruwimi - była okrutnym nieporozumieniem. A ponieważ autorami historii, tej wielkiej wszetecznicy sukcesu, są prawie zawsze zwycięzcy, a nie zwyciężeni, więc możliwe, że utarczka Stanleya z Mojimba rozegrała się inaczej, niż to widział i opisał główny reporter „New York Herald". Ale faktem jest, że Stanley miał potem kilka dni spokoju. Zbyt wielkie było przerażenie z powodu owego „paff, paff!" kijów ognistych i straszliwego ich działania. Tymczasem rzeka Lualaba wiodła podróżnych coraz dalej na północ. 1 grudnia 1876 roku Stanley obliczył, że znajduje się około 3° na południe od równika. W dwa miesiące później, na początku lutego 1877 roku, wyprawa osiągnęła 2° szerokości północnej, a rzeka niosła ją ciągle na północ. Od chwili wejścia w dziewicze lasy posunęli się zaledwie o 5° na zachód; Stanley zaczynał wątpić, czy rzeka, po której płyną, jest rzeczywiście Kongiem. Pewnego dnia zwróciła się ona jednak na zachód i odtąd zachowała już ten kierunek; teraz Stanley wiedział, że miał rację, że płynie istotnie w dół rzeki Kongo i że to już kwestia szczęścia i czasu, czy dotrze do Oceanu Atlantyckiego. Opanowała go głęboka i szczera radość, tym bardziej że ostatnie cztery tygodnie, a zwłaszcza bardzo niebezpieczna przeprawa przez Wodospad Stanleya, stawiały najwyższe wymagania wszystkim uczestnikom podróży. Już powyżej katarakty tubylcy twierdzili, że nie można jej pokonać inaczej, jak tylko przez obejście lądem. Dokładne badanie Stanleya wykazało, że tubylcy mają słuszność: masy wody spadały z góry kłębiąc się i szumiąc dziko. Było istotnie niepodobieństwem przepłynąć tamtędy. Obejście lądem dawało jednak prawie równie małe możliwości ujścia z życiem. Szczep Bakomów - rośli, ciemnobrązowi ludożercy o wysoko rozwiniętej kulturze żelaza kutego - był najwaleczniejszym ze wszystkich plemion, jakie Stanley dotąd napotkał. Pod osłoną wyborowych strzelców wyprawa musiała zdobywać każdy metr lasu. Co 800 metrów zakładano bomas, małe obozy chronione ścianami z gęsto plecionego chrustu, przed niespodzianymi atakami wroga; potem ruszano dalej ciągnąc łodzie przez kamienie i korzenie, aż wreszcie po dwudziestu dwóch dniach ciężkiej pracy w ciągłym niebezpieczeństwie życia udało się obejść wodospady. Podczas tych czterech tygodni nieraz zdarzały się chwile, gdy Stanley był bliski poddania się. Ale upór i zawziętość brały górę. Na początku XIX stulecia, w dolnym biegu rzeki Kongo, który odkrył już Diego Cao, kapitan James H. Tuckey zginął marnie wraz z siedemnastoma ludźmi w odległości 200 km od wybrzeża; zmogła ich gorączka i zatrute strzały tubylców. Wyrażenie Tuckey-disaster stało się od tego czasu w Anglii prawie przysłowiowe na oznaczenie zupełnego załamania się i niepowodzenia. Czy w przyszłości ma powstać w Anglii i Ameryce termin Stanley-- disaster? Nigdy, nigdy! Z uporem przysięga sobie Stanley, że jak niegdyś ojcowie-pielgrzymi, a później pionierzy Dzikiego Zachodu, dowiedzie światu, iż wystarczy chcieć, aby osiągnąć swój cel. I to, co wydawało się szaleństwem, powiodło się rzeczywiście. 27 stycznia 1877 roku, po stukilometrowym obejściu lądem, Stanley z głębokim westchnieniem ulgi spuścił łodzie poniżej siódmej katarakty na spokojną wodę, prawie dokładnie w tym miejscu, gdzie dzisiaj leży Stanleyville. Jest to wielkie miasto w dziewiczym lesie, posiada jedenaście hoteli, pięć gimnazjów oraz inne szkoły, stacje radiowe, banki, kluby automobilowe, szpitale i place do gry w golfa, taksówki, pomniki, warsztaty naprawcze. Pełno tu rybołówców-amatorów i podróżnych. Ale nawet nowoczesna technika nie pokonała wodospadów: linia kolejowa z Ponthierville okrąża je aż do miejsca, w którym rzeka znowu toczy swe fale szeroko i majestatycznie. Jakby w nagrodę za poniesione trudy zaszły krótko po sobie dwa niespodziewane wydarzenia; zainteresowały one zarówno Stanleya, jak jego ludzi. Tuż obok jednego z bomas, którymi wyprawa otaczała teraz stale swe miejsca lądowania i postoju, ukazało się nagle odstraszająco brzydkie dwunożne stworzenie - podróżni zawahali się, czy nazwać je człowiekiem. „Ów niezwykle dziwny okaz człowieka, widocznie wojownika, gdyż miał przy sobie mały łuk, malusieńkie strzały i równie drobny kołczanik, mierzył od stóp do głów zaledwie 1,38 m. Głowę miał nieproporcjonalnie dużą, skórę jasnobrązową. Widząc jego krzywe nogi i straszną chudość sądziłem, że to potworek, którego jakiś szczep porzucił w lesie. Ale gdy usłyszałem, że określał siebie jako vatva, przypomniałem sobie, że słyszałem kiedyś o rasie karłów we wnętrzu Afryki, i oglądałem go wobec tego z największym zaciekawieniem... Uwagę moją zwróciły szczególnie jego strzały, których ostrza były posmarowane czarną, lepką substancją. Aby się przekonać, czy masa ta jest rzeczywiście trująca, wyjąłem jedną ze strzał z liści, w które karzeł ją owinął, i udawałem, że chcę ją wbić ostrzem w jego ramię. Niesłychanie wzburzony i przerażony, zaczął natychmiast skrzeczeć: Maby, Maby! «Złe, złe!», co nie pozwalało mi wątpić, że jego strzały są istotnie posmarowane trucizną." Drugie wydarzenie było przyjemniejsze. Zaszło ono wczesnym popołudniem 8 lutego 1877 roku, a jego bohaterem był wódz wsi Rubungi, której mieszkańcy okazali dużo przychylności białym. Stanley pytał go o nazwę rzeki, nad którą leżała wieś. Po dłuższej chwili wódz pojął, o co obcy człowiek pyta. Ikutu ya Kongo! - odpowiedział. Stanley zrywa się jakby ukąszony przez tarantelę. Kongo? Kongo? Szorstko rozkazuje tłumaczowi, ażeby uważniej nadstawiał uszu. Co wódz powiedział? Tłumacz obstaje przy swoim: Ikutu ya Kongo! „Ta rzeka nazywa się Kongo!" Od chwili, gdy zauważył, że Lualaba po przepłynięciu katarakty zmieniła kierunek z północnego i północno-wschodniego na zachodni i południowo-zachodni, Stanley nie miał już wątpliwości, że rzeka, po której płynie, nie jest Nilem. Może było to Kongo, a może jakaś inna wielka rzeka zachodnioafrykańskiego wybrzeża. Ale teraz usłyszał na własne uszy „Kongo ...Kongo!!" Brzmiało to jak muzyka - muzyka bębnów, która nocami dolatywała ze wsi murzyńskich: Kongo! Stanley delektował się tym małym słówkiem: Kongo! Aby dotrzeć do wybrzeża, trzeba przebyć jeszcze co najmniej 9° długości geograficznej - a przez całą drogę dziewiczy las, zatrute strzały, krokodyle, wodospady, brak żywności. Ale był pewny, tak jak nigdy przedtem, że da sobie radę, teraz da sobie radę! Rzeka stawała się coraz szersza; odległość od brzegu do brzegu wynosiła przeciętnie około 4000 metrów. Czasami rozszerzała się znacznie, a Stanley podaje, że w niektórych miejscach szerokość rzeki wynosiła prawie 15 km. Na takiej powierzchni powstawały oczywiście nawet przy lekkim wietrze potężne fale i do innych niebezpieczeństw dochodziła teraz jeszcze groźba wywrócenia się wąskich, odkrytych kanu. Za to tubylcy zamieszkali w dolnym biegu rzeki byli prawie wszyscy pokojowo usposobieni; nie wpadało im na myśl strzelać do przepływających łodzi jak do łownej lub niebezpiecznej zwierzyny i coraz częściej zamiast dzikiego wycia rozlegało się z brzegu uszczęśliwiające słowo: Senneneh!, „Pokój!" Tubylcy, do których się zwracano, odpowiadali przyjaźnie i chętnie; za dobrą zapłatą podróżnicy otrzymywali tyle żywności, ile chcieli. Widocznie okolice cywilizowane nie były już daleko. Co dziwna, obrządki braterstwa krwi, które Stanley poznał w górze rzeki, były i tutaj szeroko rozpowszechnione. Biali ludzie byli tu, widać, tak mało znani, że tubylcy uważali się za dość silnych i ważnych, ażeby zrównać się z nimi przez zawarcie braterstwa krwi. Choć pokojowe stosunki z Murzynami były bardzo*przyjemne i pocieszające, miały one jednak także strony ujemne. Gdy Stanley rozbił obóz na obszarze Babwendów, tubylcy ujrzeli, jak wielki mundeleh, Europejczyk, siedzi w namiocie i maluje na tara-tara, tj. na białym papierze, małe czarne znaki. Nie rozumiejąc tego, pewni byli, że chodzi o czary. Biały chce zapewne rzucić na nich jakieś uroki, deszcz przestanie padać, role nie będą przynosiły plonów, żony przestaną rodzić. Zebrali się pewnego dnia i zanim się Stanley spostrzegł, otoczyło go sześciuset uzbrojonych po zęby Murzynów. Mieli zamiar przypuścić szturm do jego namiotu i z trudem tylko udało się Stanleyowi uspokoić ich nieco i dowiedzieć, czego chcą. Żądali, aby spalił swój dziennik i w ten sposób zniweczył czary. Dodali przy tym, że mundeleh srogo ich zawiódł; wyświadczyli mu tyle dobrego, dlaczego więc tak źle im się odpłaca? Ale wszystko będzie zapomniane i przyjaźń znów zapanuje między nimi, jeśli wrzuci do ognia tara-tara. Stanley ogromnie się przeraził. Ma spalić swój dziennik? Były w nim zapisane wyniki jego 21/2- rocznej podróży, oznaczenia miejscowości, pomiary wysokości i notatki etnograficzne, tysiące zapisek barometrycznych, obserwacji meteorologicznych i hydrograficznych, mapy, szkice i spostrzeżenia z dziewięciuset prawie dni podróży. Byłaby to strata niepowetowana. Nagle przeszyła go jak błyskawica myśl, że coś podobnego zdarzyło się niedawno pewnemu niemieckiemu podróżnikowi po Afryce. Pożar stepów zniszczył prawie całkowicie jego zapiski. Ach tak, biedny ten człowiek nazywał się Georg Schweinfurth. Na krótko przed wyjazdem z Londynu wpadło Stanleyowi w ręce dzieło Schweinfurtha The Heart of Africa; było ono dziwnym zbiegiem okoliczności oprawione w czerwoną skórę jak wydanie Szekspira, które wówczas kupił. W czerwoną skórę? Wielki Boże, jego dziennik jest także oprawiony w czerwoną skórę, jest tylko mało co większy od tomów Szekspira, które zabrał z sobą w podróż i które teraz leżą spokojnie obok jego dziennika. Czy mu się uda? Czy potrafi zmylić czarnych? Serce Stanleya biło w szalonym takcie. Wszedł do namiotu i wrócił z tomem Szekspira pod pachą. Wódz Babwendów, który pertraktował z białym, olbrzymie chłopisko z kudłatym łbem, wyciągnął ręce, jakby chciał odepchnąć czary. Tak, to jest owo czerwone tara- tara, w którym mundeleh malował czarodziejskie znaki -- prędko, precz z tym! Już huczy olbrzymie ognisko, Stanley wrzuca w płomienie tom Szekspira, a czarni przypatrują się z dreszczem zgrozy, jak czarodziejski stwór zaczyna się skręcać w ogniu, jak gdyby żył, jak sinym płomieniem wybucha z okładki i potem, choć od dawna spalony na popiół, zachowuje jednak swój kształt. Jakież niebezpieczeństwo zostało zażegnane! Stanley, rozbawiony, stwierdził w duchu, że jest chyba pierwszym i jedynym dotychczas wielbicielem wielkiego poety, zawdzięczającym mu życie. Babwendowie byliby go niewątpliwie zabili, gdyby nie był się zgodził na to całopalenie. Dobrowolnie nigdy by swych notatek nie spalił. Już Schweinfurth ucierpiał niemało wskutek straty swych zapisek i dokumentacji. Dla Stanleya, który nie był geografem ani naukowcem, lecz dziennikarzem i reportażystą, strata taka byłaby druzgocącym ciosem. Outsiderowi nie uwierzono by ani słowa, przedstawiono by go znowu jako kłamcę i oszusta. Wszystko, wszystko byłoby na próżno! Teraz dopiero uświadomił sobie, na jak wielkie niebezpieczeństwo był narażony. Cała wyprawa zależy od jego osoby, musi dotrzeć choćby tak daleko, by mógł wyniki swej podróży badawczej doręczyć jakiemuś Europejczykowi. Tutaj, u Babwendów, zachodzi w Stanleyu zasadnicza zmiana. Ginie reporter. Stanley pozostaje oczywiście nadal sercem, mózgiem i motorem wyprawy, ale nie, jak z początku, z motywów osobistych; spełnia tylko funkcję: jest technicznie najbardziej zdolny do tego, aby przywieźć do Europy wiadomość o zbadaniu Konga. Stanley wyciąga nauczkę ze swego przeżycia. Pilnuje, aby jak najszybciej ukończono budowę czółna, z powodu której wyprawa zatrzymała się u Babwendów. Kładzie nagły kres wywczasom, których udzielił swoim ludziom i sobie samemu dla zaczerpnięcia tchu po zabójczych trudach pokonywania rzeki kanibalów, a także przez wzgląd na niepokojący stan zdrowia Franka Pococka, ostatniego białego towarzysza podróży. Stanley nakazuje wymarsz. Przez szereg dni wszystko szło gładko. Wielka rzeka płynie równomiernie w kierunku południo- zachodnim. 12 marca 1877 roku flota znajdowała się w okolicy Stanley-Pool, szerokiego na 40 km rozlewiska olbrzymiej rzeki między dzisiejszą miejscowością Brazzaville a dużym, nowoczesnym miastem Leopoldville. Ale po czterech dniach dalszej podróży ukazały się znowu progi i wodospady, które trzeba obejść lądem. Nawet nowoczesna technika jest wobec nich bezsilna, obydwie istniejące dziś linie kolejowe do Brazzaville i Leopoldville okrążają je. Tym razem sprawa była o wiele trudniejsza aniżeli przy pokonywaniu Wodospadu Stanleya w górnym biegu Konga. Strome, piarżyste góry schodziły z obu stron 400-metrowymi, prawie pionowymi ścianami do rzeki. Trzeba było przed rozpoczęciem transportu łodzi, które miały 20 metrów długości i 3 tony wagi, budować w znojnym trudzie drogi zdatne do uniesienia tak wielkich ciężarów. Na dobitek nadeszła znów pora deszczowa; wśród niesamowitych błyskawic i grzmotów, jakie zdarzają się tylko w okoli- cach tropikalnych, istne potoki wody lały się z nieba. Nie było to wprawdzie niebezpieczne, ale targało nerwy nadwerężone długotrwałymi trudami. Notatki Stanleya z owego czasu świadczą o jego przygnębieniu. Ponadto w miarę zbliżania się do okolic cywilizowanych ceny środków żyw- ności skoczyły gwałtownie. Pieniądz wymienny Stanleya - tkaniny, druty mosiężne, perły szklane i muszle - topniał równie gwałtownie i wreszcie nadszedł dzień, w którym mięso trzeba było uznać za smakołyk, gdyż było już nie do opłacenia. O rzeczach takich, jak herbata, tytoń, kawa, wino, korzenie - prawie już zapomniano i sam Stanley odżywiał się tak jak jego tragarze. Najgorsze było jednak, że buty białych podarły się w strzępy. Pocock szedł mimo ostrzeżeń swego zwierzchnika przeważnie boso; Stanley nosił coś w rodzaju butów z płótna żaglowego, uszytych z jakichś resztek gumy i materiału. Nie były one oczywiście wiele warte i nie chroniły nóg przed piargami na stokach górskich, ale oddawały niezłe usługi jako ochrona przed robactwem, którego niezliczone mnóstwo roiło się na ziemi. Obok moskitów i najrozmaitszych rodzajów mrówek zagrażał nogom przede wszystkim nitnikowiec medyński (dracunculus medinensis). Pasożyt ten korzystał z najdrobniejszego zadraśnięcia skóry, by złożyć tam swe jajka, poczym w skórze tworzyły się złośliwe wrzody pełne małych, tłustych robaków. O tej wstrętnej chorobie tropikalnej pisał już przed dwustu laty Oliyier Dapper, o którym wspominaliśmy kilka razy w toku naszego opowiadania. Oto co opowiedział swym zdumionym współczesnym: „Obcy przybywający do Gwinei cierpią szczególnie z powodu robaków, które rosną w ich ciele. Robaki te są różnej długości i wielkości. Niektóre są długie na dwa łokcie, inne tylko na jeden albo krótsze. Niektóre są tak grube jak struna skrzypcowa albo jak zwyczajna dżdżownica; inne jak nitka jedwabiu. Wyzdrowienie rzadko następuje, zanim robak sam się nie pokaże i nie wystawi głowy; chwyta się go wtedy i trzyma mocno, ażeby nie wpełzł znowu w ciało. Wyciąga się go stopniowo, aż już dalej nie chce wyjść. Wówczas owija się wyciągnięty koniec dookoła patyczka, ażeby robak nie wpełzł z powrotem w ciało. Teraz ciągnie się tak długo, aż się go całkiem nie wyciągnie. Miejsce, gdzie robak się pokazuje, należy trzymać przede wszystkim ciepło i ochraniać przed wszelkim chłodem. Jeżeli się na to nie zwraca uwagi, rana często puchnie i występuje zapalenie." Pocock zachorował na wrzody. Z człowieka pogodnego zrobił się w krótkim czasie mrukliwym zrzędą, którego swędzenie i stałe bóle doprowadzały do szału. Ten stan nerwów był przyczyną jego śmierci na początku czerwca 1877 roku. Mimo ostrzeżeń kazał się przeprawić łodzią przez próg rzeczny; po lądzie mógł się poruszać tylko czołgając się albo noszony przez ludzi - i wstydził się tego. Stanley pozostał całkiem sam; po trzech latach codziennego przebywania z ostatnim z trzech białych towarzyszy, z którymi w 1874 roku wyruszył w podróż po Afryce, strata ta tak ciężko go dotknęła, że nie miał już prawie sił, aby ruszyć w dalszą drogę. Śmierć Pococka wywołała wrzenie wśród tragarzy. Stanley ostatkiem sił zdołał uśmierzyć bunt, który wybuchł w karawanie. 10 czerwca, zrozpaczony, notuje w dzienniku: „Ach, gdybym już był tam, gdzie Ty, Franku, Franku! Jesteś szczęśliwy, drogi przyjacielu! Nic nie zakłóca Twego ducha, nie męczy Twego chorego ciała, odpoczywasz na wieki!" Trzeba było pokonywać coraz to nowe progi w łożysku rzeki, która nagle wezbrała wskutek padających deszczów; dopiero po 125 dniach, i sierpnia 1877 roku, wyprawa przeszła ostatni próg - Kataraktę Stanleya, do której niegdyś dotarł kapitan Tuckey. Cel podróży został więc osiągnięty - rzeka Kongo zbadana. Stanley nabrał znowu otuchy i teraz nawet jego tragarze uwierzyli, że zobaczą morze. Ogarnął ich szał radości, gdy ich pan i mistrz, ukochany mundeleh, ogłosił, że ostatni odcinek drogi odbędą w marszach lądowych. Dziewiczy las ustąpił już od dłuższego czasu miejsca uroczej falistej wyżynie, po której przyjemnie było maszerować. Pomimo znacznej liczby chorych posuwali się szybko naprzód; 4 sierpnia dowiedzieli się od tubylców, że tylko kilka dni marszu dzieli ich od wybrzeża. Choć wiadomość ta była bardzo pomyślna, jednak - jak to często bywa, gdy zbliża się bezpośrednio koniec ciężkiego znoju - spowodowała w pierwszej chwili całkowite załamanie się wszystkich uczestników wyprawy. Wychudli jak kościotrupy, posępni z głodu, w stanie ciągłego zmęczenia - nie mieli już siły do dalszego marszu. Stanley sam był straszliwie wyniszczony. Postanowił prosić o pomoc. Z ostatniego postoju w Nsanda wysłał jednego z tubylców z pismem do placówki handlowej w Borna, gdzie mieli przebywać biali ludzie. List Stanleya skierowany był „do kogokolwiek w Borna rozumiejącego po angielsku" i zaopatrzony w dopisek: „Jeżeli nazwisko moje nie jest Panu znane, chciałbym dodać, że jestem tym podróżnikiem, który odnalazł Livingstone'a." List dostał się do rąk przedstawiciela angielskiej firmy Hatton and Cookson; wstrząśnięty opisaną przez Stanleya nędzą, w jakiej znajdowała się wyprawa, wysłał natychmiast w spiesznych marszach karawanę tragarzy z żywnością. Stanley niewiele sobie po swym liście obiecywał. Dotychczas los niczego mu nie oszczędził, od samego początku musiał krok za krokiem wszystko wywalczać. Ale teraz fortuna włożyła mu już przed czasem laurowy wieniec zwycięstwa. I ku wielkiemu zadowoleniu Stanleya wieniec ten pachniał wyraźnie rumem. W niespełna cztery dni po wysłaniu owego listu czarni tragarze zeszli ze stoków górskich do Nsanda. Byli, jak się miało okazać, obładowani żywnością. Na końcu pochodu postępowało ostrożnie kilku szczególnie silnych, przysadzistych chłopów. Nieśli brzuchate dzbany z rumem i szczęśliwi, że przynieśli ładunek cało, postawili go przed „Bulą- Matari". Frenetyczne okrzyki radości wybuchły w obozie głodomorów na widok zbliżających się tragarzy. Wreszcie, wreszcie cel podróży został osiągnięty! 9 sierpnia 1877 roku, dokładnie 999 dni po wyruszeniu z Zanzibaru, Stanley po raz pierwszy spotkał się znowu z białymi. Drżącą ręką zanotował w dzienniku: „Gdy popatrzyłem na ich twarze, zaczerwieniłem się, łapiąc się na tym, że blada, biała barwa ich skóry wydała mi się bardzo dziwna. Przez wiele lat widywałem tylko ludzi czarnych lub ciemnobrązowych, więc zdawało mi się, iż ci bladzi ludzie są chorzy." Ale i poza tym Europa, z której najdalej wysuniętymi forpocztami zetknął się po trzech latach pobytu w dżungli, sprawiła na nim wrażenie oszałamiające; wydało mu się, że jest czymś pośrednim między Afrykańczykiem a Europejczykiem; zachwycał się wyszukanym i trafnym sposobem wyrażania się białych i musiał wprost gwałtem przypominać sobie, że o n także jest przecież jednym z nich. Istnieją i istnieli bardziej wykształceni ludzie Zachodu niż Henry Morton Stanley. Ale biorąc pod uwagę dzieło, jakiego dokonał, nie ma to znaczenia: Szala wartości przechyli się jeszcze bardziej na jego korzyść, gdy usłyszymy, jak ludzko zachował się wobec swych Murzynów, gdy wszyscy znaleźli się szczęśliwie na wybrzeżu. Mógłby im tu wypłacić należność, wsiąść na pierwszy lepszy statek do Anglii i powrócić do ojczyzny. Nikt, łącznie z kolorowymi towarzyszami podróży, nie uczyniłby mu z tego powodu zarzutu. Zapłata, która przypadła na każdego z nich po trzech latach wspólnej podróży, była tak wielka, że wszyscy stali się bogatymi ludźmi. Ale gdy komitet utworzony w Boma na przyjęcie Stanleya zwrócił się do niego z tą propozycją, Amerykanin szorstko ją odrzucił oświadczając, że chce odprowadzić swoich czarnych towarzyszy do Zanzibaru. Gdy członkowie komitetu odpowiedzieli mu na to, że za dwa dni odpływa parowiec „Kabinda", że więc już pojutrze, 11 sierpnia, musiałby odpłynąć, jeśli trwa przy swym postanowieniu, Stanley stał się bardziej uprzejmy. Ach, rozumiał przecież aż nazbyt dobrze, co przeżywali jego gospodarze. Borna była na ustach wszystkich, telegraf Morsego wypluwał dniem i nocą łokciowe telegramy, Nowy Jork i Londyn wisiały u drugiego końca i zasypywały pytaniami garstką białych w odległej malarycznej mieścinie. Z całego świata napływały gratulacje i życzenia i na cały świat szły odpowiedzi; nareszcie działo się coś, co przerwało zabójczą monotonię, a tu Stanley nagle oświadcza, że chce pojutrze wyjechać! I to tylko ze względu na swoich Murzynów, których musi odwieźć do Zanzibaru. Stanley przypomniał sobie, jak bardzo dokuczała mu samotność po śmierci białych towarzyszy, pojął, że dla osiemnastu Europejczyków w Borna był czymś w rodzaju eliksiru życia, cudownym lekarstwem na duchowy szkorbut, który ich toczył. Trwał wprawdzie przy swym postanowieniu, że odpłynie na „Kabindzie", ale poddał się cierpliwie pompie przyjęć, bankietów, uroczystych obiadów i toastów. Odpowiadał nawet i sam wznosił toasty, brał udział w śniadaniach z szampanem i przyjęciach klubowych, ostatkiem woli starał się być ożywiony i wesoły. Ale odetchnął z ulgą, gdy po południu 11 sierpnia 1877 roku statek jego przy zanikającym przypływie podniósł kotwicę. Usiadł w kucki na przednim pokładzie przy Murzynach, śmiał się i żartował z uciechy, jaką sprawiała im jazda przez morze w „grubym kami", które się samo porusza, był zadowolony, czuł się u siebie. Oczywiście, że jego boys mogliby i bez niego pojechać do Zanzibaru. Ale Stanley nie rozłączył się ze swymi ludźmi, towarzyszył im do Luandy, wsiadł wraz z nimi na statek „Industry" udający się do Kapsztadu i w trzy miesiące po wyjeździe z Bomy, 26 listopada 1877 roku, wyszedł na ląd w porcie Zanzibaru. 9 Stanley nie tracił czasu podczas powrotnej podróży. Przybywszy do Kapsztadu wysłał telegraficznie do Londynu wieloszpaltowe sprawozdanie ze swej wyprawy. I już 12 listopada 1877 roku, gdy płynął jeszcze wraz z Murzynami na angielskiej kanonierce po Oceanie Indyjskim, „Daily Telegraph" przedrukował opis Stanleya. W 24 godziny później „Daily Telegraph" z piątku, 12 listopada, leżał na biurku w gabinecie krępego, nienagannie ubranego dżentelmena, który w swej letniej rezydencji w Laeken pod Brukselą ukończył właśnie śniadanie i zabierał się do załatwiania codziennych spraw. Wypielęgnowany pan, wyglądający jak dyrektor banku, ale będący w rzeczywistości królem Belgów Leopoldem II z rodu Koburg, kuzynem księcia-małżonka Alberta angielskiego oraz królów Bułgarii i Portugalii - choć sprawiał wrażenie bardzo zrównoważonego, poderwał się nagle, gdy zobaczył nagłówek w „Daily Telegraph". Opanował się szybko i nikt nie poznałby po nim, że z płomiennym zaciekawieniem czyta sprawozdanie Stanleya. Odznaczając się szybką orientacją zrozumiał natychmiast, że realizację swych planów - brzmiących idealistycznie i górnolotnie - powinien rozpocząć nie w Afryce wschodniej, jak mu się pierwotnie wydawało, lecz nad ujściem Konga. Ażeby plany te przedstawić światowej opinii publicznej, zwołał na początku września 1876 roku konferencję do Brukseli. Wzięli w niej udział angielski badacz Afryki Cameron, Francuz Henri Duveyrier, a z Niemców Nachtigal, Rohlfs i Schweinfurth. Przed nimi to i przed całą armią naukowców, bankierów, techników i dziennikarzy ogłosił swój zamiar zapoczątkowania w drodze współpracy międzynarodowej wspaniałego programu rozbudowy Afryki. Niewolnictwo ma zostać zniesione, ustawicznej wojnie między miejscowymi kacykami położy się kres, ustanawiając sądy rozjemcze. Wszędzie trzeba utworzyć placówki służby zdrowia i laboratoria naukowe. Należy zaprojektować budowę dróg, mostów i linii kolejowych, założyć wielkie plantacje - krótko mówiąc, wspólnym wysiłkiem wszystkich kulturalnych narodów świata wyzwolić Czarny Ląd ze stanu barbarzyństwa i otworzyć mu drogę do postępu. W tym celu winno się założyć Międzynarodowe Towarzystwo Afrykańskie, którego celem będzie zbadanie wyłaniających się problemów handlowych, politycznych, naukowych i humanitarnych. Gdy w drodze powrotnej z podróży po Kongu Stanley w końcu roku 1877 wylądował w Marsylii, powitali go tam dwaj panowie, którzy z polecenia Leopolda belgijskiego przedłożyli mu „wielki plan". Ale Stanley nie połknął od razu haczyka. Zanim myśl międzynarodowych wysiłków na rzecz Afryki, a nawet umiędzynarodowienia Czarnego Kontynentu przybierze jakiś określony kształt, on, Henry Morton Stanley, czyli James Rowland, z urodzenia Anglik, ma obowiązek powiadomić swój kraj ojczysty, jakie olbrzymie możliwości otwiera gospodarczy rozwój Afryki, a zwłaszcza obszaru Konga. Dał Belgom odpowiedź wymijającą i pośpieszył do Londynu, gdzie rzucił się na łeb na szyję w wir pertraktacji, wykładów i konferencji. Z wezbranego serca pisze niezliczone, pełne żaru artykuły dziennikarskie, memoriały i broszury, przemawia na herbatkach urządzanych przez panie z towarzystwa i w klubach lordów, zwołuje kupców, armatorów, posłów do parlamentu, bankierów, robi wszystko, co jest w jego mocy. Z jakim wynikiem? Zbiera znów drwiny i szyderstwa. Nazywają go Don Kichotem, „awanturniczym reporterem", „zdziczałym pismakiem", „marzycielem", który postradał wszelką miarę. Przez cały prawie rok Stanley znosił cierpliwie te oszczerstwa i obelgi. Potem jednak, w listopadzie 1878 roku, wespół z kilkoma belgijskimi ludźmi interesu założył w Brukseli Comite d'Etudes du Haut Congo i już w parę miesięcy później przybył znów nad rzekę Kongo, aby rozpocząć swoje dzieło. Po roku nieustannych wysiłków przebito przez skały, lasy i bagna 80 km drogi - niezbyt wiele, jeśli zważyć, że Kongo ma 4650 km długości. Leopold II głosił dewizą coloniser c'est transporter, a nikt chyba żywiej temu nie przyklasnął niż Stanley. 80 km drogi to tylko początek. Wkrótce ponad pięciuset kacyków przystąpiło do umowy, którą „Bula-Matari" przedłożył w imieniu towarzystwa badawczego, przemianowanego na Association Internationale du Congo. Podwaliny tego dzieła położyli jednakże czterysta lat przed Stanleyem Portugalczycy. Portugalski admirał Diego Cao w roku 1482 podczas jednej z wypraw do Afryki dotarł do Przylądka Santa Maria, na południe od dzisiejszej Bengueli, i przy tej sposobności odkrył ujście wielkiej rzeki, którą czarni nazywali „Nzadi", tj. „wielką wodą". Królewscy kartografowie portugalscy przemianowali ją na „Zaire", ale wkrótce znowu zmienili tę nazwę. Albowiem tubylcy, z którymi tłumacze porozumiewali się łamanym językiem, podawali, że rzeka przybywa z położonego w głębi lądu państwa potężnego króla Mani Kongo. Tak więc obok określenia „Zaire" pojawiła się na mapach po raz pierwszy nazwa „Kongo". Przypadkowe odkrycie pozostałoby bez znaczenia, gdyby Diego Cao nie postanowił wysłać czterech najtęższych głowaczy z misją dyplomatyczną do Mani Kongo, aby zaofiarować czarnemu władcy zawarcie traktatu pokoju i przyjaźni z królem Portugalii. Z silnie zwietrzałego, ale jeszcze czytelnego napisu na ścianie skalnej w pobliżu Matadi, dzisiaj największego portu nad Kongo, wynika, że Portugalczycy wyzyskali czas oczekiwania na powrót czterech wysłanników, by przeprowadzić rozległe podróże zwiadowcze i dokładnie rozejrzeć się w kraju i wśród ludzi. W końcu jednak, nie doczekawszy się powrotu posłów, wyruszyli w drogę powrotną, zabierając z sobą czterech czarnych wielmożów, spokrewnionych z Mani Kongo. Schwytani przez Portugalczyków, zostali przez nich „zaproszeni", aby zechcieli im towarzyszyć do Lizbony, i z konieczności „zaproszenie" to przyjęli. Nie wszystkie „podróże w nieznane" zakończyły się tak szczęśliwie jak ta. Ani czterem białym u króla Mani Kongo, ani czterem czarnym książętom w Lizbonie nie spadł włos z głowy. Biali przekonali się ze zdumieniem, że w głębi dziewiczego lasu wszystko toczy się w gruncie rzeczy tak samo jak w Lizbonie na królewskim dworze. Poselstwa przychodziły i odchodziły, czarny władca wydawał przyjęcia i galowe obiady, prowadziło się i kończyło wojny, kowale kujący broń dbali o to, aby nie brakło amunicji, i ostrzyli wyszczerbione miecze, dróg państwowych wiodących przez dziewiczy las strzegła straż celna, która pobierała od przechodniów opłaty drogowe i cło od towarów; muszle kauri zastępowały pieniądz, poborcy podatkowi z prowincji odprowadzali je w pękatych workach do stolicy i tam liczono je w pocie czoła. Na należącej wyłącznie do króla wyspie" Luandzie, gdzie muszle kauri zbierano masami, było coś w rodzaju mennicy państwowej i - zupełnie jak w Portugalii - wielkim panom powodziło się dobrze, a prostemu człowiekowi źle. Czterej Portugalczycy natrafili więc na stosunki pod wieloma względami podobne do ojczystych i czuli się na ogół całkiem dobrze. Niepokoili się oczywiście, gdy mijały tygodnie i miesiące, a nie było widać ani czterech czarnych książąt, ani żadnego Portugalczyka. Czy Diego Cao zatonął w drodze powrotnej do Lizbony? Czy zapomniał o swoich towarzyszach w dziewiczym lesie? Jeśli tak, to życie ich wisiało na włosku! Czterej czarni książęta przybyli jednakże cało do Portugalii; tam zaopiekowano się nimi troskliwie i umizgano się do nich na wyścigi. Podobnie jak biali nad Kongo, czarni panowie rozdziawiali początkowo gęby ze zdumienia. Stopniowo jednak spostrzegli, że stosunki na dworze w Lizbonie nie różnią się tak bardzo od stosunków w Mbadji, rezydencji króla Mani Kongo. Uczyli się pilnie i zadziwiająco szybko portugalskiego i gdy po kilku latach odwieziono ich z powrotem do afrykańskiej ojczyzny, wrócili do Mbadji jako wielcy zwolennicy Europy. Podczas gdy portugalscy zakładnicy króla Mani Kongo dziękowali Bogu na klęczkach, że nareszcie odzyskali wolność, czarni, którzy wrócili do ojczyzny, opowiadali cuda o tym, co przeżyli. Nie przyjechali z pustymi rękoma, przywieźli wspaniałe dary od białego króla, toteż w następnych latach wielu czarnych dostojników odwiedzało Portugalię. W odpowiedzi na to Portugalia wysyłała rzemieślników, rośliny użytkowe, zwierzęta domowe i narzędzia. Nastąpiły masowe ożenki i wielkie zmieszanie krwi. Rozstrzygała nie barwa skóry, lecz wiara chrześcijańska. Przybyli też do Konga duchowni katoliccy. W roku 1491 Mbadji zostało przemianowane na San Salvador, wkrótce potem stanęła tam katedra, otoczona dziesięcioma chrześcijańskimi kościołami i kaplicami, powstało kolegium jezuitów i klasztor dominikanów, a w roku 1522 książę Enrique, wnuk króla Mani Kongo, powrócił do ojczyzny po długim pobycie w Lizbonie i Rzymie jako pierwszy czarny biskup, uroczyście wyświęcony przez papieża. Było to niezwykłe wydarzenie, a jego eminencja został przy wjeździe do San Salvador, miasta pod wezwaniem Świętego Zbawiciela, powitany przez czarnych książąt, markizów, hrabiów i baronów. Król Portugalii sypał tytułami tak samo jak perłami szklanymi i lusterkami. Kto miał jakąkolwiek rangę na dworze Mani Kongo lub jego następcy Alfonsa I, ten otrzymywał szlachectwo portugalskie, ordery, wspaniałe mundury i dokumenty. Brzmi to jak żart, ale było w rzeczywistości bardzo poważną akcją. W Portugalii nie uważano Konga nigdy za podbitą kolonię. Mały kraj nad Tagiem mimo najlepszych chęci nie mógł sprostać zadaniom, przed którymi los go postawił; brakowało mu środków finansowych, a przede wszystkim odpowiednich ludzi. I tylko to było przyczyną, że pierwsze zapady tak prędko i tak całkowicie utknęły w miejscu. Albowiem Portugalia posyłała oczywiście swoich najlepszych ludzi do Afryki wschodniej i do Indii. Do Konga wysyłano ludzi średniej miary, a ta metoda, stosowana powszechnie w administrowaniu zdobytymi, lecz mniej ważnymi terytoriami, doprowadziła do tego, że z początkowych sukcesów nic się nie ostało. Misjonarze dotarli nad Stanley-Pool i do Kwango, ślady ich bytności znajdowano jeszcze w czterysta lat później we wszystkich zakątkach Afryki. W 1582 roku przywieziono do Konga jeszcze raz partię misjonarzy, potem wszystko nagle się urwało. Gdy w ciągu wielkich afrykańskich wędrówek ludów na początku XVII wieku Dżagowie przybyli nad Kongo, kilku uderzeniami miecza zmietli całe europejskie śmiecie. Nie wytępili jednak wielu nie znanych przedtem w Afryce roślin użytkowych i zwierząt domowych, które Portugalczycy sprowadzili z Europy i Ameryki Południowej. Kukurydza, kartofle, fasola, groch, cebula, maniok i yam, pomidory, pieprz chilijski, cytryny, pomarańcze i ananasy, kakao i tytoń - były podobnie jak wieprz, pies i kot darami Portugalczyków dla Czarnego Lądu. Gdy w roku 1879 Henry Morton Stanley zjawił się u ujścia rzeki Kongo jako wysłannik europejskiego króla - tak jak czterysta lat przed nim Diego Cao - niejedno się powtórzyło. Król belgijski nie rozdawał orderów, nie mianował książąt, hrabiów i baronów. Ale obecnie jego mandatariusze awansują czarnego robotnika kolejowego na nadzorcę; technika przy wielkich piecach, którego dziad był jeszcze ludożercą, sadzają do rysownicy, gdzie posługuje się suwakiem, logarytmami i maszynami holerytowymi z taką samą precyzją jak biały kolega; czarny palacz nowoczesnego parowozu zostaje maszynistą, dawni niewolnicy pracują na stacjach benzynowych rozlewając benzynę i naprawiając samochody, inni obsługują przyrządy radarowe na 175 lotniskach Konga, jeszcze inni, byli robotnicy ziemni, w rozwijającym się budownictwie drogowym dosługują się stanowisk dróżników, betoniarzy lub naczelników grup roboczych. Murzyni sterują parowcami na rzece Kongo, są zawiadowcami stacji kolejowych, nauczycielami, lekarzami, mechanikami precyzyjnymi - słowem, miejsce majestatu rozdającego tytuły szlacheckie zajęła technika, a miejsce wielkiego mistrza zakonu - postęp. My, sceptyczni ludzie Zachodu, czujemy się trochę nieswojo słysząc o tych błyskawicznych przemianach. W siedemdziesiąt pięć lat dokona się tutaj rozwój, na który my sami potrzebowalibyśmy pół tysiąclecia A któż mógłby twierdzić, że przetrwaliśmy i przyswoiliśmy sobie duchowo technikę tych pięciu wieków? Jak Murzyn ma się z tym uporać Jak asymiluje się w tym obcym sobie świecie? Jak znajduje w nim miejsce? Faktem jest, że zewnętrzne osiągnięcia są oszałamiające. Podczas gdy Afrykę ze wszech stron ogarniają płomienie, tu panuje zupełny spokój. Tubylec jest pod wieloma względami równouprawniony z białym, obie te rasy nie zwalczają się wzajemnie, lecz dążą z fanatycznym optymizmem do tego samego celu. Nikt nie usiłuje powstrzymać rozwoju Murzyna. Ma on tu możliwości, jakich nie znajdzie w Unii Południowo-Afrykańskiej, Kenii czy Rodezji. Z drugiej strony, nikt nie stara się też przyśpieszać niecierpliwie emancypacji tubylców i ażeby temu zapobiec, zarządzono na przykład, że tylko czarni mają prawo uprawiać bawełnę. Murzyni mieszkają przeważnie, tak jak ich ojcowie, jako chłopi, myśliwi i rybołówcy w lesie, oddzieleni od siebie 280 rozmaitymi językami i około 500 narzeczami. Ale niejeden kacyk prowadzi hipernowoczesny amerykański samochód, nastawia radio na najnowsze przeboje i wyciąga z lodówki bombę niemieckiego piwa eksportowego lub butelkę Coca-Cola, zamiast pić somba, sporządzone ze sfermentowanych bananów „piwo" swych poddanych. Są to oczywiście wyjątki i tylko nowo powstała cienka warstwa wykonuje nowoczesne zawody umysłowe. Cites indigenes, murzyńskie dzielnice Leopoldville, Stanleyville czy Elisabethville posiadają zakłady wodociągowe i elektrownie, szkoły, biblioteki, szpitale, kościoły, banki, hotele, boiska sportowe itd., a żyjący i działający tam czarni profesorowie, biskupi, dyrektorzy banków, burmistrze mają już chociażby ze względu na liczniejszą ludność znacznie więcej roboty i, co za tym idzie, ponoszą większą odpowiedzialność aniżeli ich biali koledzy tuż obok w dzielnicy europejskiej. Należy sobie uprzytomnić, że Leopoldville, stolica Konga Belgijskiego, licząca dzisiaj 265 000 mieszkańców, w r. 1881, gdy Stanley podczas swej drugiej podróży zatrzymał się tam, rozbijając obóz u stóp Mont Leopold, składała się z kilku nędznych chat z szuwarów. Stanleyville, Elisabethville, Matadi, Fort Francąui, Bukama, Jadotville i inne wielkie miasta przemysłowe i porty przed kilku zaledwie dziesiątkami lat istniały tylko jako pobieżne szkice na rysownicach europejskich inżynierów. Wszystkie te wielkie osiągnięcia stały się możliwe dzięki współpracy Murzynów. Nie umniejszymy „cudu" nad Kongiem, kraju posiadającego już dziś wieżowce, przedsiębiorstwa górnicze, kopalnie miedzi, huty uranu, fabryki chemiczne, autostrady i lotniska, gdy dodamy, że w klimacie Afryki równikowej nieodzowna jest współpraca białego i czarnego człowieka i że jeden z głównych problemów Konga polega na zdobyciu rąk do pracy, gdyż do wykonania mnóstwa zaplanowanych robót nie wystarcza już milion pracujących obecnie Murzynów. Oto sedno sprawy. W dawnych wiekach nie bawiono by się prawdopodobnie w żadne skrupuły. „Porobiono by" niewolników, chytrością i podstępem zmuszono by Murzynów, w większej lub mniejszej mierze przemocą, do zawarcia umów o pracą niewolniczą. Ale drogą tą pójść nie można, po pierwsze, ponieważ racjonalne nowoczesne metody pracy wymagają robotników kwalifikowanych o pewnej własnej inicjatywie, po wtóre, ponieważ bezwzględnemu wyzyskowi ludzkiej siły roboczej przeciwstawiają się dzisiaj zasady etyczne. W Kongu pozostają zatem tylko dwie drogi: możliwie wielka racjonalizacja pracy przez zastosowanie maszyn oraz wydatna poprawa warunków życiowych nawet w głębokiej dżungli, co przyczyniłoby się do spadku śmiertelności wśród męskiej części ludności murzyńskiej. Ale założeniem w obu wypadkach jest, że Murzynowi w Kongu udostępni się w szerszej mierze zdobycze cywilizacji, że biały zrezygnuje ze swego dominującego stanowiska i otworzy przed kolorowym współpracownikiem równe możliwości ekonomiczno--społeczne. Wynika stąd oczywiście wiele trudnych problemów. Rozumiemy, że w Kenii i w Afryce południowej obserwuje się z pewnym niepokojem rozwój spraw nad rzeką Kongo. Ale nie można zatrzymać koła historii ani cofnąć wskazówek zegara światowego. W naszym wieku techniki nie ma też żadnego znaczenia, czy maszyny są sterowane, obsługiwane i utrzymywane przez białe, czerwone, czarne czy żółte ręce. * Doszliśmy do końca naszego wykładu. Zaczęliśmy go od nowych brzegów, odkrytych przez Kolumba, kończymy nadzieją na świt nowego dnia. „Amerykanin z wyboru", Christoforo Colombo z Genui w Italii, stał u jego początku, „Amerykanin z wyboru", Anglik James Rowland, który potem przybrał nazwisko Henry Mortona Stanleya, stoi u jego końca. Ale nie ze względu na to bardzo wątpliwej natury porównanie referat nasz kończy się odkryciem Konga, lecz raczej dlatego, że zamyka ono „klasyczny" okres w historii odkryć. Wprawdzie wciąż jeszcze istnieją na globusie wielkie białe plamy, ale zarys kontynentów i właściwości ich wnętrza są już na ogół znane. Podróże badawcze odbywają się nadal, odkrywa się nowe ludy, rzeki, okolice i góry, dociera do biegunów i przelatuje nad nimi, ale chodzi w tych wypadkach albo o filigranową robotę naukową, albo o obszary ziemi nie należące bezpośrednio do ekumeny. Podobnie jak w wydanej poprzednio książce Siódma minęła, ósma przemija, tak i tutaj autor nie może przyłączyć się do chóru proroków zgryzot i niedoli. Oczywista, nie wolno nam zapominać, że żyjemy niejako w namiocie, że nowe burze mogą zmieść niejedno, co wydaje się nam wartościowe, gdyż nie ma na tym świecie nic pewnego i każdego z nas może spotkać jutro los Hioba. Ale byłoby niemądrze zawodzić z tego powodu pienia żałobne i zakładać bezczynnie ręce. Kres naszej ziemskiej doczesności jest jeszcze nieskończenie daleki, prawdopodobnie dalszy niż kiedykolwiek w dziejach ludzkości. To, co nas tak straszy i trwoży, to tylko bezładne sny nad ranem, w ostatnich minutach przed przebudzeniem się. Możliwe, że nikt z nas, żyjących, nie będzie już świadkiem pogodnego, jasnego dnia, który wzejdzie. Ale nie ulega żadnej wątpliwości, że nadchodzi - świetniejszy i cudowniejszy niż kiedykolwiek od stworzenia świata. Oczywiście, to sprawa wiary. Jednakże zmęczonemu, dojrzałemu do upadku pokoleniu, które doszło do kresu swych dni, nie byłyby nigdy przypadły w udziale odkrycia, jakie nowoczesna nauka poczyniła w ciągu ostatnich dziesiątków lat. Ich skutków nie da się jeszcze przewidzieć. Biorąc to pod uwagę można by powiedzieć, że homo sapiens teraz dopiero wyrasta z dziecinnych powijaków. Towarzyszyliśmy mu, gdy niepewnie i po omacku wędrował po ziemi, aby poznać granice swego ziemskiego więzienia. W tej chwili, gdy na razie pozostawiamy go samemu sobie, rozległe części naszej ziemskiej siedziby są jeszcze nie znane i nie zbadane. Ale gdy w dwudziestych i trzydziestych latach naszego wieku waleczni mężowie wyruszają, ażeby kompasem i teodolitem zmierzyć dalekie obszary, zamknięte przez olbrzymie pustynie albo pokryte wiecznym lodem, płoną już pierwsze piece rakietowe, których olbrzymia energia wyrzuci niebawem człowieka w nieskończoną przestrzeń i nieskończony czas. „Jakąż rozkoszą jest żyć!" - powiedział niegdyś humanista Ulryk von Hutten na przełomie wieków zupełnie podobnym do tego, w którym żyjemy. Czy nie powinniśmy przyłączyć się do jego okrzyku radości? Życie jest pełne trosk i niepokojów, to prawda. Ale choć jesteśmy uznojeni i przytłoczeni jego ciężarem - nie jest to epoka upadku, godna żalów i lamentu. Albowiem otwarły się ciężkie wrota naszych ziemskich granic i przyjdzie nam odtąd żyć i pracować na ziemi sub specie aeternitatis - w obliczu nieskończoności. Z POSŁOWIA DO PIERWSZEGO WYDANIA Nie bez żalu kończyłem lekturę książki Paula Herrmanna Pokażcie mi testament Adama. Żyłem jeszcze obrazami dalekich krajów, wyczarowanymi tutaj przez autora. Odległe w czasie wydarzenia przybliżyły się do mnie, wzmagając pasję, która trzyma mnie w swej władzy od dawna. Jędrny, prosty język, wartka narracja, pozbawiona zbędnych sztuczności, wreszcie interesujące, ba, sensacyjne fakty - wszystko to składa się na niecodzienne walory tej książki, tak sugestywnie działającej na wyobraźnię czytelnika. A jednak... równocześnie budzi się zdumienie: kiedyż dzieło to zostało napisane? Gdyby bardzo dawno, wiele ocen i sądów mogłoby ujść krytyki. Ale przecież pewne fakty przytaczane przez autora działy się zaledwie sześć, siedem lat temu - czyli rzecz jest względnie nowa. Stosunek autora do bardzo wielu spraw i zagadnień budzić może zastrzeżenia. W swym europocentryzmie posuwa on się tak daleko, że idealizuje na przykład i wybiela konkwistadorów hiszpańskich, zdobywców Meksyku i Peru. Misjonarzom, zwłaszcza niemieckim, przypisuje wyłącznie idealistyczne cele; przecenia wkład Niemców w dziedzinie odkryć geograficznych, pomijając niemal zupełnym milczeniem osiągnięcia wielkich podróżników rosyjskich. Sprawy kolonializmu przedstawia w sposób anachroniczny. Najgwałtowniejszy jednak sprzeciw budzą rozdziały traktujące o Afryce, toteż temu właśnie problemowi w świetle obecnego rozwoju wypadków poświęcone będzie niniejsze posłowie. Jakżeż ma się ów sugestywny obraz Afryki z kart Herrmanna do rzeczywistości oglądanej i przeżywanej przez kogoś, komu dane było przebywać na tym kontynencie ostatnio? Zacząłem porównywać fakty, oceny i myśli autora książki z moimi własnymi. Z tym, co widziałem i przeżyłem, z tym wreszcie, co czytałem w publikacjach angielskich, francuskich i innych. Barwna, przykuwająca lektura obnażała raz po raz swą anachroniczną treść. Trzeba jasno powiedzieć, że mimo wszelkich swych niepoślednich walorów książka Herrmanna nie pomaga w pełnym zrozumieniu współczesnej Afryki, tej, która istnieje już dziś i która z taką dynamiką zdąża ku swemu jutru. Polska nie ma wielkiego szczęścia do wiedzy o tym kontynencie. Ów brak szczęścia wynika z okoliczności... szczęśliwej, tej mianowicie, że Polska nigdy nie brała udziału w podbojach kolonialnych i żadnej za nie odpowiedzialności nie ponosi. Bardzo nieliczni Polacy zawędrowali w te odległe strony, i to w charakterze bynajmniej nie kolonizatorskim. Wielcy polscy myśliwi, naukowcy, pasjonaci... i wykolejeńcy niezmiernie rzadko osiadali w afrykańskich dżunglach na południe od Sahary, a jeszcze rzadziej obdarowywali nas swoimi o tych lądach spostrzeżeniami. Afryka, coraz częściej przecież występująca na arenie świata jako realna siła, w świadomości wielu Polaków pozostała do dziś dalekim, egzotycznym lądem. Książka Herrmanna, tak niedawno stosunkowo opublikowana, nie koryguje owego „egzotycznego" widzenia Afryki, poprzestaje na zastygłych kształtach z przeszłości, nie ożywiając ich nurtem przeobrażeń współczesnych. Nie mam zamiaru rozprawiać się z autorem na temat każdego budzącego wątpliwość faktu ani prostować po kolei jego błędnych - według mnie - ocen i wniosków. Chodzi mi raczej o dwie podstawowe sprawy natury syntetycznej: o przekazanie czytelnikowi jakiegoś najbardziej chociażby generalnego skrótu dzisiejszych przeobrażeń na Czarnym Lądzie i równocześnie o uwydatnienie grzechu pierworodnego, ciążącego zarówno nad dziełem Herrmanna, jak i nad myśleniem wielu jeszcze Europejczyków - choćby najszlachetniejsze były ich intencje. Wbrew pozorom grzech pierworodny europocentryzmu nie jest jedynie pojęciem z zakresu moralności czy etyki. Jest on już dzisiaj niedomogą intelektualną. Rzeczywistość wymaga spojrzenia na historię naszego świata nie tylko z perspektywy Europy i Ameryki Północnej. Udział Azji czy Ameryki Łacińskiej w kształtowaniu historii i kultury światowej stanowi przecież prawdę nieodpartą, a dziś zdobywamy też świadomość oddziaływania kultury afrykańskiej, i to nie tylko tej, która została nam pokazana w prymitywach eksponowanych w paryskim Musśe de l'Homme i w maskach tańczących czarowników. Europocentryczne widzenie świata jest z gruntu niewspółczesne, gorzej, jest mistyfikacją, przed którą należy ostrzegać. Szczególnie gdy mowa o publikacjach z ostatnich lat. Czym bowiem innym niż mistyfikacją jest na przykład obraz Konga roztoczony przez Herrmanna? Urzeczony misją dziejową Stanleya stara się on wiarę w ową misję przekazać czytelnikowi. Powiedziałbym nawet - nie tylko przekazać, ale narzucić... Oto co pisze: „Stanley nie był świętym jak Livingstone. Nie powodowały nim motywy religijne i nie wyruszył, aby zwiastować słowo Chrystusa. «Bula Matari» został następcą łagodnego misjonarza, którego dziedzictwo objął, i jako wysłannik zachodniej cywilizacji dokonał tego, co nie było dane zwiastunowi zachodniej religii. Działalność Stanleya uwieńczyło - jak to już wspominaliśmy - powstanie Konga Belgijskiego, jednego z największych obszarów przemysłowych świata, a równocześnie kraju przyszłości, w którym ludzie białej rasy pracują ręka w rękę z ludźmi innych ras, bez owych napięć społecznych i politycznych, które w tak wielu okolicach Czarnego Lądu zmieniają życie wszystkich w piekło. Ten stan równowagi społecznej, który do tej chwili ostał się bez poważnych zakłóceń, ma naturalnie racjonalne powody." Konfrontacja tych słów z wydarzeniami lat ostatnich przepełnia sceptycyzmem i zadumą. Jakaż jest wartość owej oceny, tak gwałtownie zdementowanej przez rzeczywistość? Rzadko kiedy pobożne życzenia tak mało mają pokrycia w faktach, rzadko kiedy sądy tak są gołosłowne. Zapewne, autor mógłby rzec na swoje usprawiedliwienie, że i inni, bardziej niż on odpowiedzialni za to, co dzieje się w Kongu, nie dopatrzyli się niebezpieczeństw dla swej kolonialnej władzy i swojego stanu posiadania. Lecz krótkowzroczność kolonizatorów i posiadaczy wynika z ich natu- ralnego zaangażowania po stronie status quo - obserwatorom natomiast godzi się patrzeć dalej. Zwłaszcza że właśnie w wypadku Konga ogromna część światlejszej opinii na świecie odróżnia winowajców od ofiar. W porównaniu z innymi mocarstwami kolonialnymi Belgia wykazała wyjątkowo małą zapobiegliwość, nawet w obronie własnych interesów. Brutalna, pozbawiona wszelkiej perspektywy polityka króla Leopolda wobec Konga stanowiła przedmiot krytyki jeszcze pół wieku temu. Jakże paradoksalnie brzmią więc słowa Herrmanna, gdy określa plany króla Leopolda II jako „idealistyczne i górnolotne". Jakże faryzeuszowskie okazały się słowa samego króla, zainteresowanego w utworzeniu wielkiego przedsiębiorstwa, z którego czerpał olbrzymie zyski finansowe - owe słowa określające wspaniały plan rozbudowy Afryki: „Niewolnictwo ma zostać zniesione, ustawicznej wojnie między miejscowymi kacykami położy się kres, ustanawiając sądy rozjemcze... Krótko mówiąc, należy wspólnym wysiłkiem wszystkich kulturalnych narodów świata wyzwolić Czarny Ląd ze stanu barbarzyństwa i otworzyć mu drogę do postępu." Starego typu niewolnictwo zostało wprawdzie zniesione, wprowadzono szereg instytucji cywilizacyjnych - ale równocześnie utrzymano zasadę więzienia za wiedzę (do niedawna każdy Kongijczyk, który studiował za granicą, był kandydatem do więzienia), a miejscowej ludności nie dopuszczano do żadnego udziału w administracji. Toteż nic dziwnego, że tendencje wyzwoleńcze narastające w Afryce na południe od Sahary ogarnęły trzymane w kleszczach opresji Kongo. Napięcie ujawniło się z siłą nie dającą się już powstrzymać. Nie pomogły gorączkowo podejmo- wane próby znalezienia wśród Kongijczyków ludzi, którzy zgodziliby się służyć za parawan między zbuntowaną ludnością a administracją belgijską. Ta ostatnia broniła skompromitowanymi od dziesięcioleci metodami interesów Union Miniere du Haut Katanga, trustu górniczego stanowiącego przedmiot dumy belgijskich przemysłowców i finansistów, ba, nawet finansjery międzynarodowej. Również niewiarygodnie brzmią zapewnienia o sielance panującej w koloniach portugalskich, gdzie przecież - jak wiadomo - władza opiera się na terrorze, więzieniach i izolacji miejscowej ludności od reszty świata, nawet najbliższego. Traktowanie kolonii takiej jak Angola czy Mozambik jako wyspy oddzielonej od innych krajów afrykańskich zawodzi również i nie jest do utrzymania na czas dłuższy. * Spójrzmy na mapę Afryki. Kraje niepodległe zaznaczmy kolorem białym, a te, które znajdują się jeszcze pod władzą kolonialną - kolorem czarnym. Mając w pamięci podobną mapę sprzed krótkiego zaledwie czasu - jesteśmy zaskoczeni. Tylko niewiele terytoriów w obrębie białej plamy przypomina swą czernią o kolonialnym wciąż statusie politycznym. W Republice Południowo- Afrykańskiej i w Południowej Rodezji czarni wciąż żyją w rezerwatach jako obywatele drugiej czy trzeciej kategorii. Z niektórych terytoriów dochodzą raz po raz wieści o starciach zbrojnych. Nie trzeba być wnikliwym politykiem, by zdawać sobie sprawę, że sytuacja w Afryce będzie ulegać dalszym jeszcze zmianom, choć być może powolniej niż poprzednio. Trudno oczywiście przewidzieć zmiany dokładnie, ale pewne przesłanki i tendencje, uchwytne dzisiaj, mogą w przewidywaniach pomóc. W wielu państwach afrykańskich napięcia uwidoczniają się w działaniu partii politycznych względnie ich leaderów, którzy przystosowują się nieraz do roli narzucanej przez władze kolonialne. Lecz co) będzie dalej w krajach, które uzyskały już niepodległość, które stały się członkami Organizacji Narodów Zjednoczonych i weszły do międzynarodowej rodziny samodzielnych, niepodległych państw? Analizując sytuację w tych krajach trzeba pamiętać, że ich usamodzielnianie się nie jest jednorazowym aktem, lecz wynika z procesów w pewnych wypadkach bardziej gwałtownych, w innych bardziej powolnych. Jakież są więc stosunki tych młodych państw z dotychczasowymi krajami kolonizatorskimi? A jakie z innymi? Kilka jest kategorii krajów wyzwolonych. Zatrzymajmy się na krajach położonych na południe od Sahary, posiadających inną niż na przykład tereny północno-afrykańskie strukturę ludnościową, społeczną i ekonomiczną. Wyróżnimy tu przede wszystkim dwie najliczniejsze, najbardziej charakterystyczne grupy krajów, grupy, których dalsza ewolucja ma znaczenie dla rozwoju sytuacji w Afryce. Chodzi o kraje należące poprzednio do strefy kolonialnej brytyjskiej i francuskiej. Sytuacja w tych krajach stanowi rezultat myśli i akcji niepodległościowej ostatnich lat. Z wyjątkiem kilku tylko krajów, których losy potoczyły się nieco inaczej, wszystkie inne, wyzwolone ostatnio kraje pozostają jeszcze w dość silnych związkach, szczególnie gospodarczych, z metropoliami. Należy to stwierdzić wyraźnie, by zdać sobie sprawę ze stopnia niezawisłości i z perspektyw dalszej dynamiki rozwojowej tych państw. Związki te jednak są inne w byłych koloniach brytyjskich, inne zaś w byłych koloniach francuskich. Wielka Brytania, widząc nieubłaganą konieczność historyczną, przystąpiła od pewnego już czasu do przygotowywania niepodległości krajów, o których mowa. Pragnie ona przecież utrzymać jak najdłużej i w stopniu jak najsilniejszym wpływy polityczne i gospodarcze w swych byłych koloniach. Kształci więc kadry miejscowe w szkołach administracji brytyjskiej, ustala nowe formy stosunków ekonomicznych, kontroli wojskowej, oddaje do dyspozycji młodych państw sieć specjali- stów różnych dziedzin. Utrzymana więź Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, choć luźna, stanowi jednak jakieś wspólne ramy działania politycznego. Ramy - trzeba to stwierdzić - bardzo elastyczne, pozwalające w sposób nieschematyczny liczyć się z warunkami i potrzebami odpowiednich terytoriów. Ta orientacja, ewoluująca powoli ku autonomii czy niezawisłości poszczególnych terytoriów, zaczęła kiełkować - jak już powiedziałem - dość dawno. Były generalny gubernator Nigerii, Lugard, zalecał w imię większych dla metropolii korzyści - zastosowanie systemu indirect rule. W systemie tym władza należy do organów centralnych, skupionych w rękach niewielkiej stosunkowo liczby osób, lecz cały szereg uprawnień administracyjnych oddaje się lokalnym, tradycyjnym naczelni- kom, którzy w afrykańskim systemie społecznym zajmują nader uprzywilejowaną pozycję pod względem socjalnym i ekonomicznym. System ten miał dostosowywać się elastycznie do zmnieniających się napięć społecznych i politycznych. Anglia pragnie pozostać jakimś arbitrem, ogólnym nadzorcą społeczności afrykańskiej. Inaczej dzieje się w krajach należących do Wspólnoty Francuskiej. Nie sposób wyliczyć tu wszystkich perypetii, wszystkich reakcji łańcuchowych, występujących w poszczególnych krajach, nie sposób analizować jakże skomplikowanej tragedii algierskiej. Przypominamy tylko dla przykładu niezmiernie pouczającą historię federacji Mali. Składała się ona z dwóch członów: Sudanu i Senegalu. Jeśli Senegal dążył do utrzymania jak najściślejszych więzów z Francją - to Sudan chciał więzy te rozluźnić. Przeciwieństwa te doprowadziły do rozpadu federacji. Powstały dwa niezależne państwa: Senegal i republika Mali (dawny Sudan). Utworzenie niezależnej Gwinei, przejęcie pełni władzy państwowej przez jej mieszkańców stanowi nowy rozdział w historii kontynentu afrykańskiego. Im bardziej aktywne, im bardziej samodzielne są bowiem etapy zdobywania niepodległości, tym bardziej dynamizująco wpływają one na rozwój sytuacji. Pertraktacje nowych państw afrykańskich z metropolią francuską, dotyczące spraw gospodarczych, polityki zagranicznej czy gwarancji wojskowych, odbywają się wśród ciągłych tarć i są oczywiście zaczynem nowych zmian. Wypadki w Kongo dowiodły w sposób aż nadto wyraźny, do jakiego stanu napięcia doszły tam antagonizmy między poszczególnymi siłami i koncepcjami. Aparat ucisku, ustanowiony przez Belgię, nie posiadał dostatecznie silnej struktury, która zdołałaby przeciwstawić się tendencjom wyzwoleńczym. Równocześnie narosły w Kongo rozmaite tendencja odśrodkowe, wykorzystywane i nadużywane przez kolonizatorów, normalne zresztą na terenach o zacofanej, niewspółczesnej gospodarce, o starej, tradycyjnej, nieprzejrzystej w układzie klasowym społeczności, pozbawionej wykształconych w sensie współczesnym kadr. Procesy jednoczące postępują tu tym trudniej, że liczne siły zewnętrzne, związane z tymi czy innymi mocarstwami kolonialnymi, zainteresowane są w utrzymywaniu rozprzężenia, chaosu i zacofania. Dodajmy, że mylące często i nieprzejrzyste koncepcje federalistyczne czy panafrykańskie zjawiają się niekiedy po to, aby za pomocą ogólnikowych, mgławicowych formułek przeciwdziałać celom konkretnym. Nie ulega dzisiaj wątpliwości, że najbardziej konkretnym zadaniem jest organizowanie i przekształcanie się istniejących państw w istniejących granicach. Rządy sprawujące władzę w tych krajach muszą mieć bez względu na rozmaitość koncepcji możliwość tworzenia nowych społeczności, które w ramach określonej polityki zagranicznej i ekonomicznej mogłyby budować swoją przyszłość. Tylko pełna dekolonizacja może taką przyszłość zagwarantować. Nie tu miejsce, by rozpatrywać warianty różnych możliwości. Zależeć one będą nie tylko od polityki bieżącej, lecz także od takiej czy innej polityki gospodarczej, od wyboru drogi w zakresie inwestycji, rolnictwa itp. Różne są te drogi w różnych krajach afrykańskich, choć w młodych, nowo powstałych państwach wyraźnie dominuje idea planowania centralnego i wydatnych inicjatyw państwowych. Ghana na przykład podejmuje szeroko zakrojone projekty industrializacyjne, Gwinea, której ogromna większość mieszkańców trudni się uprawą płodów ziemnych, nastawia się na razie raczej na rozwój rolnictwa. W sposób nader zawiły i różnorodny tworzą się też w Afryce nowe uwarstwienia społeczne. Żywe są jeszcze formacje szczepowe, lecz z drugiej strony, zależnie od zakorzenienia się współczesnych form gospodarczych, rozwijają się pewne struktury społeczeństw kapitalistycznych. Co oczywiście nie oznacza wcale, że każdy kraj afrykański musi przejść przez fazę kapitalizmu na wzór ewolucji krajów europejskich czy amerykańskich. Jak widzimy, procesy rozwojowe przedstawiają się w Afryce nader różnorodnie, co potęguje się jeszcze przez różnorodność dziedzictwa pozostawionego przez kolonizację. A autor naszej książki wydaje się całej tej różnorodności nie dostrzegać, tak samo, jak w wielu wypadkach nie dostrzega nurtów i napięć, dojrzałych do wybuchu. * Nie tylko jednak pomijanie ewolucji politycznej i społecznej zaprowadziło Herrmanna na manowce. U źródła jego krótkowidztwa, u źródła jego niewiedzy kryje się głębokie przekonanie o wyższości człowieka białego nad czarnym. Przekonanie to przez długie dziesięciolecia dyktowało krajom kolonizatorskim niemal wszelkie ich posunięcia. Określiło ono całą optykę, całą perspektywę, w jakiej ujmowano problematykę afrykańską, jej przeszłość i jej przyszłość. W interesującej książce, poświęconej rewolucji ekonomicznej Zachodniej Afryki Brytyjskiej, rewolucji dokonanej z początkiem naszego wieku. Allan Mc. Phee W roku 1959 ukazała się książka Basila Davidsona, znakomitego publicysty i badacza angielskiego, pt. Old Africa rediscovered (Stara Afryka na nowo odkryta) . Jest to rekapitulacja wszystkiego, co w sprawie przeszłości Afryki zostało odkryte w ostatnich latach przez historyków, archeologów, przez uczonych wielu krajów, a w szczególności także przez uczonych afrykańskich. Jest to praca o wartości rewelacyjnej, zwłaszcza gdy zważymy, że przecież, ogólnie biorąc, wyobrażenia o przeszłości Czarnego Lądu kształtowały się w innych częściach świata, głównie zaś w Europie i w Ameryce, pod wpływem ujęć tak statycznych i tak europocentrycznych, jak na przykład ujęcia wyrażone w książce Herrmanna. Wniosek z lektury Davidsona jest wyraźny: powtórne odkrycie Afryki prowadzi do uznania podstawowej jedności narodów afrykańskich z narodami innych części świata. Stara Afryka na nowo odkryta jest zadziwiającą opowieścią o historii poszczególnych terenów Afryki na południe od Sahary, Zachodniego Sudanu, Środkowej oraz Wschodniej Afryki. Oto przesuwa się przed oczyma czytelnika przeszłość wielkich starych państw, jak Ghana, Mali, Songhaj, Kanem, Benin, odkrywają się tajemnice cywilizacji azaniańskiej, panującej na terenach obecnej Kenii, Tanganiki, Ugandy. Autor przenosi nas do Południowej Rodezji, do pałaców Naletali Dhlo-Dhlo, Khami. Jakież dementi wobec spojrzenia sugerowanego przez Herrmanna! Wobec owego patrzenia na ludy afrykańskie jak na odwiecznych dzikusów, którym ludzie biali przekazali tajemnice wszelkiej kultury i cywilizacji. Książka Herrmanna sytuuje się całkowicie na uboczu od nowoczesnego nurtu wiedzy o krajach afrykańskich, powiedzieć by nawet można: na uboczu w stopniu zdumiewającym. Nic dziwnego, że niewidzenie przeszłości w jej prawdziwym kształcie pociąga za sobą brak orientacji w sprawie perspektyw. Trzeba oczywiście podkreślić, że Herrmann nie jest odosobniony - i to nie jest odosobniony na tle najnowszej nawet literatury afrykanistycznej. Europocentryzm wywarł potężne piętno na myśleniu pisarzy i naukowców. Zabarwił z ogromną siłą wszelkie opisy życia afrykańskiego i afrykańskich ludzi, czynił z nich najczęściej odbiorców, wyłącznie korzystających z dobrodziejstw europejskiej kultury i cywilizacji. Nawet wtedy, gdy dobrodziejstwa te zbroczone zostały krwią, gdy terror i ucisk stanowił dominującą metodę władania kolonialnego. Lecz historia kroczy krętymi drogami, i dzisiaj nawet wśród członków narodów ujarzmiających budzi się świadomość, że ów narzucany Afrykańczykom przez kolonializm postulat uwielbienia dla cywilizacji europejskiej staje się z biegiem czasu coraz bardziej paradoksalny. Z tą tendencją rozwojową w poglądach na problematykę afrykańską liczyć się muszą coraz poważniej kraje innych kontynentów, tym bardziej że stała się ona niejako nieodłącznym składnikiem nowoczesnej, postępowej oceny wydarzeń i nurtów politycznych, że opowiadają się za nią robotnicy i intelektualiści najróżniejszych narodowości. Jest rzeczą charakterystyczną, że Niemiecka Republika Federalna skorzystać chce z faktu, iż Niemcy przestały być mocarstwem kolonialnym, co w Afryce wyzwalającej się z pęt kolonializmu daje im lepszą poniekąd pozycję. Afryka to obiecujący teren dla ekspansji inwestycyjnej i handlowej - okazji tej także współczesne Niemcy nie chciałyby wypuścić z ręki. Rozumieją jednak, że wszelkie kontakty powinny zostać nawiązane w wyniku gruntownej znajomości sytuacji politycznej, ekonomicznej i społecznej Czarnego Kontynentu. Fakt ten wart jest podkreślenia dlatego, że w nowej ogólnej sytuacji Afryki kraje nie posiadające współcześnie kolonii pragnęłyby tę okoliczność dyskontować. Jak się rzekło, Niemcy Zachodnie, a także Włochy chciałyby ubić kapitał popularności na terenach afrykańskich, zatrzeć pamięć o swej kolonizatorskiej przeszłości w Togo, Kamerunie czy Abisynii - rzecz nie bez pikanterii. Również Stany Zjednoczone spekulują na zastąpienie skompromitowanych mocarstw kolonialnych na terenie afrykańskim - oczywiście nie w sensie dosłownym, gdyż byłaby to rachuba jawnie anachroniczna, lecz w sensie zdobycia dla siebie jak najkorzystniejszych pozycji, umożliwiających zyski ekonomiczne i wywieranie pewnych wpływów politycznych. Jednakże wbrew przysłowiu historia... nie powtarza się. Nie pamięta o tym Herrmann, który jak gdyby z nostalgią za dawnymi dobrymi czasami pisze o roli swych rodaków w Afryce. Rasistowskie metody stosowane przez kolonizatorów w Afryce zwracają się obecnie rykoszetem przeciw białym intruzom. Nie, bynajmniej nie w znaczeniu jakiejś generalnej wendety! Natomiast nieubłagany jest proces coraz szybszego zastępowania białych przez Afrykańczyków we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Opowiadano mi w Akrze, stolicy Ghany, fakt następujący: Jeden z wybitnych znawców zagadnień finansowych jest pochodzenia mieszanego, w żyłach jego płynie krew południowoamerykańska i afrykańska. Mieszanina ta daje w rezultacie kolor skóry bardzo zbliżony do białej - choć całe otoczenie uważa owego człowieka za niewątpliwego Afrykańczyka. Rząd nie zgodził się jednak, aby ten wybitny specjalista uczestniczył w pewnej konferencji międzynarodowej, gdyż mogłoby powstać fałszywe wyobrażenie, że biały występuje w imieniu państwa afrykańskiego. Rzecz mówi sama za siebie. „Afrykanizacja" kadr postępuje szybko. Przyglądając się pracy urzędników w ministerstwach czy bankach, nauczycieli w szkołach czy robotników w przemyśle podziwiałem niejednokrotnie ich umiejętności, inteligencję i bystrość oraz szybkość, z jaką przyswajają sobie nie znaną jeszcze tak niedawno technikę i wiedzę. Tradycja obrony przed białymi w różnych dziedzinach życia, koniecznej ostrożności w postępowaniu wytworzyła u Afrykańczyków pewne cechy psychiczne i intelektualne: zmysł taktyczny, zdolność przewidywania - cechy pomocne im niewątpliwie w procesie dorastania do nowych dla nich funkcji. Wszystkie te dzisiejsze przemiany nie usuwają jeszcze niezliczonych kompleksów, tak utrudniających współżycie między białymi i czarnymi na nowych podstawach. Stąd poglądy, że różnice i podziały istnieć będą wiecznie. Czy jest tak naprawdę? Chyba nie, lecz zapewne dziesiątki lat upłyną, zanim prawdziwa równość zadomowi się na stałe w codziennej, konkretnej praktyce życiowej. Nie czas jeszcze na ustalanie terminów perspektywicznych. Na razie kraje afrykańskie poświęcą najbliższe dziesięciolecia na likwidację zacofania ekonomicznego, w którym żyły i jeszcze żyją mimo wyzwalania się politycznego. Wyzwolenie polityczne nie jest wprawdzie identyczne z samodzielnością ekonomiczną, z aktywnością intelektualną i kulturalną, lecz znakomicie owe sprawy ułatwia i przyśpiesza. To przyśpieszenie biegu dostrzega nawet Herrmann, gdy stwierdza z niejakim przerażeniem: „My, sceptyczni ludzie Zachodu, czujemy się trochę nieswojo słysząc o tych błyskawicznych przemianach. W siedemdziesiąt pięć lat dokonał się tutaj rozwój, na który my sami potrzebowaliśmy pół tysiąclecia." Lecz jest to stwierdzenie jak gdyby chwilowe, sporadyczne, nie mające wpływu na ocenę zjawisk i wydarzeń - ocenę anachroniczną i nierealną. Wszak dla Herrmanna Kongo jest krainą spokoju, odmianą raju na ziemi: mieszkaniec Konga jest niemal równouprawniony z białym, biali i czarni nie zwalczają się wzajemnie, lecz z idyllicznym optymizmem dążą do tego samego celu. Żadnemu Murzynowi nie dzieje się krzywda w tym cudownym przybytku sprawiedliwości... Czytamy książkę Herrmanna z uznaniem dla bogactwa nagromadzonego w niej, częstokroć mało znanego materiału, dla jej walorów literackich i sugestywności obrazów - nie zapominajmy jednak o realnej prawdzie. Jeśli chodzi o Afrykę, prawda jest taka, że cud w Kongo prysnął bezlitośnie, tak samo jak prysnęły sny o nieprzemijającej potędze białych w Czarnej Afryce. Jan Halpern Warszawa, październik 1960 r. BIBLIOGRAFIA Alexander W. D., The Origin of the Polynesian Race, w: Journ. Race Development, I. Worcester, Mass. 1910/11. Alliacus Petrus, Imago mundi, Ed. Buron, Paris 1930. Ayala Felipe Huaman Poma, El primer Cronicon y Buen Gobierno, Paris 1936. Baker S. W., The Albert Nyanza. Great Basin of the Nile, 2 t., London 1867. Barth Heinrich, Wanderungen durch die Kustenlander des Mittelmeeres, ausgefiihrt in den Jahren 1845-47, Berlin 1849. Barth Heinrich, Reisen und Entdeckungen in Nord- und Zentralafrika in den Jahren 1849-1855, 5 t., Gotha 1857-59. Bassett Sara Ware, The Story of Vasco da Gama, Philadelphia 1927. Baumgardt Rudolf, Fernando Magellan. Die Geschichte der ersten Weltumseglung, Mainz 1949. Behrens C. F., Der wohlversuchte Sudlander, Leipzig 1923. Benedict Ruth, Patterns of Culture, Boston 1934. Benson E., Ferdinand Magellan, London 1929. Berlin Dorothea, Erinnerungen an Gustav Nachtigal, Berlin 1887. Bernatzik H.-A., Siidsee. Ein Reisebuch, Innsbruck 1949. Berthelo A., UAfriąue Saharienne et soudanaise oe qu'ont connu les anciens, Paris 1927. Bloch Iwan, Der Ursprung der Syphilis, t. I, II, Jena 1901/1911. Bodley R. V. C.The Warrior Saint, Boston 1952. Bonte Hans Georg, Francisco Pizarro. Der Sturz des Inkareiches, Leipzig 1925. Boulenger J., Le voyage de Renę Caillie a Tombouctou, Paris 1932. Bouveignes Olivier de, Les anciens rois de Congo, Namur 1948. Boyd W. C, Blood Groups, w: Tabul. Biot, t. XVIII, New York 1939. Brinton D. (wyd.), Cantares de Los Mexicanos, Washington 1887. Brown R., The Story of Africa and its Explorers, 4 t., London 1892-94. Briining H. H., Balkenflosse an der Kilste von Peru, w: Der Erdball, rocznik 5, zeszyt 10, Stuttgart 1930. Biidinger Max, Akten zur Kolumbus-Geschichte von 1473 bis 1492, w: Sitzungsbericht der Wiener Akademie der Wissenschaften, Phil.- Hist. KI., zeszyt II, Wien 1886. Bunzendahl Otto, Tahiti und Europa, Leipzig 1935. Burton R. F., The Lakę Regions of Central Africa, 2 t., London 1860. Cameron V. L., Across Africa, 2 t., London 1877. Carvajal Gaspar de, Rojas Alonso de, Aruna Chrłstobal de, Descobrimentos. do Rio das Amazonas, Sao Paulo 1928. Carl L., Petit J., Geheimnisvoller Tefedest. Auf den Spuren einer alten Kultur, Hamburg 1955. Caso Alfonso, The Religion of the Aztecs, Mexico 1937. Caspar Franz, Tupari. Unter Indios im Urioald Brasiliens, Braunschweig 1952. Castillo Diaz del, Die Eroberung von Mexiko. Tłumacz. H. Seebeck, Gotha 1847. Chamisso Adelbert von, Reise urn, die Welt in den Jahren 1815-1818, Lepizig 1842. Charcot G. B., Christophe Colomb. Vu par un marin, Paris 1928. Clapperton Hugh, Journal of a Second Expedition into the Interior of Africa, London 1829. Collis Maurice, Cortes and Montezuma, London 1954. Cook James, Des Capitain James Cook dritte Entdeckungsreise in das Stille Meer und nach dem Nordpol hinauf wahrend der Jahre 1776 bis 1780. Tłumacz, z angielskiego Georg Foster, t. I/II, 1787. Cook James, A Voyage towards the Southpole and round the World, performed in His Majestrfs Ships „The Resolution" and „Adventure" in the Years 1772-1775, t. I/II, London 1777. Cook James, Captain Cook's Journal during his first Voyage round the World made in H. M. Bark „Endeavour" in the Years 1768-1771, London 1893. Coolley William, Claudius Ptolemy and the Nile, London 1854. Cortes Hernan, Testamento de Hernan Cortes, la edicion fascimile, Mexico 1930. Cramer C, Ulrich Schmiedel. Abenteuer in Sudamerika 1535 bis 1554, Leipzig 1922. Creutz-Steudel, Einfiihrung in die Geschichte der Medizin, Iserlohn 1948. Cunow Heinrich, Geschichte und Kultur des Irikareiches, Amsterdam 1927. Curdy A. Grant Mac. Humań Skeletal Remains from the Highlands of Peru, w: American Journal of Physical Anthropology, VI, 3, "Washington 1923. Dapper OHvier, Umbstiindliche und Eigentliche Beschreibung von Africa und denen dazu gehorigen Konigreichen und Landschaften, Amsterdam 1670. „Die Welt", nr 225, Hamburg 26. 9. 1953. Disselhoff Hans Dietrich, Geschichte der altamerikanischen Kulturen, Munchen 1953. Dohi Keizó, Beitrage zur Geschichte der Syphilis in Ostasien, Leipzig 1923. Duveyrier Henri, Exploration du Sahara, 2 t., Paris 1864-81. Eaton Jeannette, Dr. Livingstone, Aarau 1951. Ekholm Gordon F., Wheeled Toys in Meacico, w: American Antiquity, t. XI, nr 4, New York 1946. Eydoux Henri Paul, L'eaploration du Sahara, Paris 1938. Fawcett P. H., Exploration Fawcett, London 1953. Federmann Arnold, Deutsche Konquistadoren in Sudamerika, Berlin 1938. Fiske John, The Discovery of America, Boston 1892. Folke-Henschen, Die dlteste Geschichte der Syphilis in der Beleuchtung neuerer Skelettfunde, w: Europaischer Wissenschafts-Dienst, 3 rocznik, 10 zeszyt, Berlin, październik 1943. Fornander A., An Account of the Polynesian Race, its Origin and Migrations, London 1878. Forster G., J. R. Forsters Reise urn die Welt, t. I/II, Berlin 1779/80. Foucauld Charles-Eugene vicomte de, Reconnaissance au Maroc, Paris 1888. Foucauld Charles-Eugene vicomte de, Lettres d Henri de Castries, Paris 1938. Fraszle Joseph, Meiner Urwaldneger Denken und Handeln, Freiburg 1923. Freise Fr., Bergbauliche Unternehmungen in Afrika wahrend des Altertums, Braunschweig, b. r. w. (1907?). Freytag Gustaw, Bilder aus der deutschen Vergangenheit, 6 t., Leipzig '1928. Friderici Georg, Malayo-polynesische Wanderungen, Leipzig 1914. Frison-Riche Roger, Das Siegel der Sahara, Miinchen 1955. Frobenius Leo, Kulturgeschichte Afrikas, Koln 1954. Geiseler H., Die Osterinsel. Eine Statte priihistorischer Kulturen der Siidsee, Berlin 1883. Gelcich Eugen, Die Route des Kolumbus auf der ersten Hinreise, w: Zeitschrift der Gesellschaft fur Erdkunde, Berlin 1885. Gerhardt Oswald, Mikroben im Weltgeschehen. Sieg Uber die Seuchen, Miinchen1954. Graetz Paul, Im Auto quer durch Afrika, Berlin 1926. Grimble A., A Pattern of Islands, London 1952. Grzimek Bernhard, Flug ins Schimpanseriland, Stuttgart 1954. Grzimek Bernhard, Kein Platz fur wilde Tiere, Miinchen 1954. Giinther K., Gerhard Rohlfs, Freiburg 1912. Giinther S., Heinrich Barth, Biographische Blatter, Leipzig 1896. Giinther S., Die Beteiligung der Deutschen am Zeitalter der Entdeckungen, Berlin 1908. Guide du Tourisme automobile et aerien au Sahara, Shell-Algier 1951. Guide du voyageur au Congo belge et au Ruanda-Urundi, Bruxelles 1954. Gwynn Stephen, A Hermit of the Sahara, London 1929. Haardt M. G., Audouin-Dubreuil L., Die erste Durchąuerung der Sahara im Automobil, Berlin 1924. Haddon A. C, The Races of Man and their Distribution, New York 1924. Haebler Conrad, Die Columbus-Literatur der Jubilaumszeit, w: Histor. ZeitschriftLXXVI, Berlin 1895. Haebler Conrad, Die ilberseeischen Unternehmungen der Welser und ihrer Gesellschafter, Leipzig 1903. Heim Arnold, Wunderland Peru, Bern 1948. Heine-Geldern R., Einige Wanderungsprobleme im Pazifik, w: Kultur und Sprache, Wien 1952. Helfritz Hans, Die Osterinsel, Ziirich 1953. Hennig Edwin, Die Weltumseglungsfahrten des Kapitans James Cook, Hamburg 1908. Hennig R., Kolumbus und seine Tat. Eine kritische Studie Uber die Vorgesćhichte der Fahrt von 1492. Bremen 1940. Hennig R., Das Christentum im mittelalterlichen Asien, w: Histor. Vierteljahrsschrift, t. 29, 1935. Herwig Franz, Fernado de Magellan, Miinchen 1942. Heyd W., Geschichte des Levantehandels, 1.1 i II, Stuttgart 1879. Heyerdahl Thor, American Indians in the Pacific. The Theory behind the Kon-Tiki- -Expedition, London 1952. Hornemann Friedrich, Tagebuch seiner Reise von Cairo nach Murzuk, der Hauptstadt des Konigreichs Fessan in Africa in den Jahren 1797 und 1798. Aus der Teutschen Handschrift desselben herausgegeben von Carl Kónig, Weimar 1802. Huber Siegfried, Im Reich der Inkas. Geschichte, Gotter und Gestalten der peruanischen Indianer, Olten 1951. Hiimmerich Franz, Vasco da Gama und die Entdeckung des Seewegs nach Ostindien,Miinchen 1898. Hutchinson J. B., Silów R. A., Stephens S. G., The Evolution of Gossypiurn and the Differentiation of the Cultivated Cottons, London/New York 1947. Hutten Ulrich von, De Guaiaci medicina et morbo Galileo, Niirnberg 1519. Ihle A., Das alte Kónigreich Kongo, Leipzig 1929. Isla Ruy Diez de, Tractado contra et Mai Serpentino: que vulgarmente en Espada es llamado Bubas, Sevilla 1539. Jahrbuch der Gorres-Gesellschaft, t. XXIX, Koln 1908. Janselme G., Traite de la syphilis. Son origine, son expansion. Paris 1931. Jomard M.,Notice historiąue sur la vie et les ouvrages de Rene Caillie, Paris 1839. Jomard M., Journal d'un voyage a Tombouctou et d Jenne dans l'Afrique centrale, 3 t., Paris 1830. Juan F. G. y de Ulloa A., Relación histórica del viaje a la America meridional,t. I-IV, Madrid 1748. Kandt R., Caput Nili. Eine empfindsame Reise zu den Quellen des Nils, Berlin 1904. Karsten Rafael, Das altperuanische Inkareich, Leipzig 1949. Katz Richard, Auf dem Amazonas, Ziirich 1946. Katz Richard, Zickzack durch Siidamerika, Ziirich 1935. Kaufmann C. M., Amerika und das Urchristentum, Munchen 1924. Kirkpatrik A., The Spanish Conąuistadores, London 1934. Klein-Schonnefeld Kurt, Cortez und Marina, w: Berliner Hefte fur geistiges Leben,Berlin, rocznik 3, 1948, półrocze I, zeszyt 5. Klettke F., Eduard Vogels Reise in Zentralafrika, Berlin ta. r. w. (1860?). Klunzinger Karl, Der Anteil der Deutschen an der Entdeckung von Sudamerika durch die Abenteuer des Ambrosius Dalfinger und des Nikolaus Federmann, Stuttgart 1857. Knoche W., Die Osterinsel, Conceptión 1925. Koner W., Heinrich Barth, w: Zeitschrift der Gesellschaft fur Erdkunde, t. I,Berlin 1866. Krapf Ludwig, Reisen in Ostafrika in den Jahren 1837-1855, 2 t., Stuttgart 1858. Krause K., Die Portugiesen in Abessinien. Mitteilungen des Vereins fur Erdkunde,Dresden 1912. Kretschmer Konrad, Die Entdeckung Amerikas in ihrer Bedeutung fur die Geschichte der Weltbildes, Berlin 1892. Krug Werner G., Siidlich der Sahara, Hamburg 1954. Kruger Karl, Afrika, Berlin 1952. Ktihn H., Auf den Spuren des Eiszeitmenschen, Wiesbaden 1950. Kulischer Joseph Allgemeine Wirtschaftsgeschichte des Mittelalters und der Neuzeit, Munchen 1929. Kutscher Gerd, Chimu. Eine altindianische Hochkultur, Berlin 1950. Laing Alexander Gordon, Travels in Timannee, Kooranko and Soolima, Countries in Western Africa, London 1825. Lander Richard, Records of Captain Clapperton's last Expedition to Africa and the subsequent Adventures of the Author, 2 t., London 1830. Lander Richard, Journal of an Expedition to Explore the Course and Termination of the Niger, 3 t., London 1832. Las Casas Bartolome de, Historia de las Indias, w: Coleccion de documentos meditos para la historia de Espańa, Madrid 1875/76. Leo Africanus, History and Description of Africa, 3 t., London 1896. Lhote Henri, Les Touareg du Hoggar, Paris 1944. Livingstone David, Missionary Trauels and Researches in -Souin Henra 1856. Livingstone David, Narrative of an Expedition to the Zambesi, London 1865. Marini Pio Lugi, Vasco da Gama, Torino 1929. Markham Clemens H., The Incas of Peru, London 1912. Martines Hector Perez, Cuauht emoc. La vie et la mort de la culture azteąue. Paris 1952. Manghin Otto, Las pinturas rupestres de la Patagonia, Buenos Aires 1952. Metraux A., Uile de Paąues, Paris 1941. Metraux A., Ethnology of Easter Island, Honolulu 1940. Meyer Hans, Der Kilimandscharo, Leipzig 1902. Meynier O., La pacification du Sahara et la penetration saharienne, Alger 1930. Mori G., Uesplorazione geografica delia Libia, Firenze 1927. Morison S. E., Admirał of the Ocean Sea. A life of Christopher Columbus, Boston 1942. Morris E. H., Charlot J., Morris A. A., The Tempie of the Warriors at Chichen Itza, Yucatan, w: Cornegie Inst. Wash. Publ. nr 406, Washington 1931. Morus, Eine Geschichte der Tiere, Hamburg 1952. Nachtigal Gustav, Sahara und Sudan, 3 t., Berlin 1879-89. Nigg C, A Study of the Blood Group Distribution among Polynesians, w. Joum. Immunology, t. XIX, 2, Washington 1930. Nitsche B., Uralte Wege, ewige Fahrt. Handel entdeckt die Welt, Munchen 1953. Nordenskiold E., Origin of the Indian Civilisations in South America. Etnogr. Stud.t. IX, Goeteborg 1931. Ogrizek Dore, UAfrique du nord, Paris 1952. Pahde Adolf, Der erste deutsche Afrikaforscher Friedrich K. Hornemann, Hamburg 1895. Paris F. E., Essai sur la construction navale des peuples extraeuropeens, Paris 1843. Park Mungo, Travels in the Interior Districts of Africa, London 1799. Park Mungo, The Journal of a Mission to the Interior of Africa, London 1815. Passarge S., Die Kalahari, Versuch einer physisch-geogr. Darstellung der Sandfelder des siidafrikanischen Beckens, Berlin 1904. Passarge S., Die Kalahari, Berlin 1904. Peschel Oskar, Geschichte des Zeitalters der Entdeckungen, Leipzig 1858 i Meersburg 1930. Pigafetta A., Relation du premier voyage autour du monde par Magellan, 1519- 1522, Paris 1923. Pizarro Pedro, Descubrimiento y conąuista de los Reinos del Peru, Lima 1917. Pleticha H., Der Weg ins Unbekannte. Drei Jahrtausende Afrikaforschung In Augenzeugenberichten, Rimpar 1953. Plischke Hans, Tahiti und Góttingen um 1780 (Geschichtsverein fur Gottingen unc Umgebung), Gottingen 1938. Plischke Hans, Christoph Columbus und die Entdeckung Amerikas, Leipzig 1923. Plischke Hans, Vasco da Gamma, Leipzig 1924. Plischke Hans, Thor Heyerdahls Kon-Tiki-Theorie und ihre Problematik, w: Zeit schrift fur Wissenschaft, Kunst und Literatur, 8 rocznik, zeszyt 8, Stuttgart 1953. Pocko Elise, Erinnerungen an einen Verschollenen, Leipzig 1863. Prescott W., Die Eroberung von Peru, Wien 1927. Prestage E., Die portugiesischen Entdecker, Leipzig 1936. Pringle J., A Discourse upon sorae late Improvements of the Means for Preserving the Health of Mariners, London 1776. Prokosch J. K., Die Literatur iiber die venerischen Krankheiten, t. I, II, II, Bonn 1889-91. Eeichard Paul, Stanley, Berlin 1897. Reimers Erich, Die Welser landen in Venezuela, Leipzig 1938. Rivelli Paolo, Christophoro Colombo a la seuola cartografica Genevese, Genova 1937. Roberston G., The Discovery of Tahiti. A Journal of the second Voyage of H. M. S. Dolphin round the World under the Command of Captain Wallis in the Years 1766-1768, London 1848. Robinson Henry Morton, Stout Cortez. A Biography of the Spanish Conąuest, New York 1931. Rohlfs Gerhard, Quer durch Africa, Reise vom Mittelmeer nach dem Tschadsee zum Golf von Guinea, 2 L, Leipzig 1874-75. Rohlfs Gerhard, Reise durch Marokko, Bremen 1868. Rohlfs Gerhard, Reise von Tripolis nach der Oase Kufra, Leipzig 1881. Ronciere Charles de la, La Decouverte de l'Afrique en moyen dge, 3 t., Cairo 1929. Ruge Sophus, Was kostete die Entdeckung Amerikas, w: Globus LXIII, Braunschweig 1893. Sauer C. O., A Geographic Sketch of Eearly Man in America, w. Geogr. Remie, t. XXXIV, New York 1944. Schiffers Heinrich, Die grosse Reise. Dr. H. Barths Forschungen und Abenteuer1850-55, Minden, b. r. w. Schiffers Heinrich, Wilder Erdteil Afrika. Das Abenteuer der grossen Forschungreisen, Bonn 1954. Schiffers Heinrich, Die Sahara, Stuttgart 1950. Schrader Herbert L., Und dennoch siegte das Leben. Roman der grossen Krankheiten, Stuttgart 1954. Schramm Percy E., Deutschland und Ubersee. Der deutsche Handel mit den anderen Kontinenten, insbesondere Afrika, von Karl V. bis zu Bismarck, Braunschweig 1950. Schuberth Gustav von, Heinrich Barth, der Bahnbrecher der deutschen Afrikaforschung, Berlin 1897. Schulze-Maizier F., Die Osterinsel, Leipzig b. r. w. (1927?). Schurig Artur, Die Eroberung von Mexiko durch Ferdinand Cortes, Leipzig 1918. Schuster Georg, Die Entdeckung Americas und ihre Folgen, Basel 1892. Semjonow Juri, Glanz und Elend des franzosischen Kolonialreiches, Berlin 1942. Shapiro H. L., The Physical Relationship of the Easter Islanders, w: B. P.Bishop Mus. Buli, Nr 160, Honolulu 1940. Speke J. H., Journal of the Discovery of the Source of the Nile, 2 t, London 1863. Stanley H. M., In Darkest Africa, 2 t, London 1890. Stanley H. M., Autobiography, wyd. przez Dorothy Stanley, London 1909. Stanley H. M., How I found Livingstone, London 1872. Stanley H. M., Through the Dark Continent, 2 t, London 1878. Steward Julian H., Handbook of South American Indians, Washington 1946. Sudhoff Karl, Graphische und typographische Erstlinge der Syphilis-Literatur aus den Jahren 1495 und 1496, Miinchen 1912. Taimai Arii, Memoirs of Arii Taimai. E. Marama of Eimeo, Terrirere of Tooarai, Teriinui of Tahiti, Tauraatua i Arno, Paris 1901. Przekład niem., Hamburg 1923, w: Mitteilungen a. d. Museums fiir V6lkerkunde in Hamburg, VIII. Tello Julio C, Prehistorie Trephining among the Yauyos of Peru. International Congress of Americanists. Proceedings of the XVIIIth Session, London 1913. Termer Franz (wyd.), Durch Urwalder und Siimpfe Mittelamerikas. Der 5. Bericht Hernan Cortes an Kaiser Karl V, Hamburg 1941. Tilho Jean, Du lac Tchad aux montagnes de Tibesti, Paris 1926. Tilho Jean, Une mission scientijiąue en Afrique Centrale, 2 t., Paris 1910-14. Torres Luis, Hernan Cortes, Saragossa 1939. Torres Luis, Transafrican Highways, Cape Town 1949. Trapier BI., Les voyages Arabes au moyen dge, Paris 1937. Tregear E., The Maori-Polynesian Comparative Dictionary, Wellington, New Zealand 1891. Vandercook John W., Great sailor. A life of the discoverer Captain James Cook, New York 1950. Volz W., Beitrdge zur Anthropologie der Siidsee w: Arch. f. Anthropologie, t. 23, Berlin 1895. Wagner Hermann, Die Reproduktion der Toscanelli-Karte vom Jahre 1474, w: Góttingische Gelehrte Nachrichten, nr 3, Gottingen 1894. Wagner P., James Cooks erste Entdeckungsreise in die Siidsee und ihre Beziehung zu Winden und Stromungen, Emsdetten 1934. Waller H., The lost Journals of David Livingstone in Central Africa from 1865 to his Death, London 1874. Wassermann J., Das Leben Stanleys, Ziirich 1949. Xerez Fransisco de, Verdadera Relación de la Conquista del Peru, Madrid 1891. Yantok M., Das Geheimnis des Sargasso-Meeres, w: Expoente, Sao Paulo, marzec 1953. Year Book & Guide to Southern Africa, wyd. przez A. Gordon-Brown, London 1955. Yule Henry, Cathai and the Way thither, London 1866. Zimmermann Heinrich, Die Reise um die Welt mit Kapitan Cook, Mannheim 1781. Zischka Anton, Afrika. Europas Gerneinschaftausgabe, nr 1, Oldenburg 1951. Zweig Stefan, Magellan, Der Mann und seine Tat, Wien 1938. Curry - potrawa przyrządzana z ryb, mięsa, dziczyzny, drobiu, jarzyn i ryżu, Przyprawiona ostrym sosem. (Przyp. red.) Gringo - w Ameryce Południowej określenie ludzi nieromańskiego pochodzenia, szczególnie Anglosasów. (Przyp. red.) 1 Oto co pisał „Hamburger Correspondent": „Z otrzymanego właśnie pisma angielskiego konsula generalnego, pułkownika Hermana w Trypolisie (Afryka północna), wynika, że dr H.Barth, o którego awanturniczych losach w Timbuktu donieśliśmy obszernie przed trzema tygodniami, przebywał jeszcze 24 marca w tym sławnym i osławionym mieście. Według ostatnich wiadomości z 14 grudnia ub. r. miał on nadzieję, że jeszcze przed upływem tego miesiąca wyruszy w podróż powrotną na wschód, toteż zapewne ważkie powody skłoniły go do pozostania przez dalsze trzy miesiące w tym anarchicznym mieście pustyni. Zaprawdę, siedmiomiesięczny pobyt w Timbuktu musiał być ciężką próbą dla dzielnego podróżnika. Oby Bóg był mu nadal tarczą i ochroną!" Mau-mau - tajna organizacja murzyńska w Kenii, zmierzająca do wywalczenia niepodległości. Patrz też Posłowie. (Przyp. red.) Przedstawiony tu przez autora idylliczny obraz stosunków bynajmniej nie odpowiada rzeczywistości, a obecny rozwój wypadków w Afryce obala wysunięte przez niego tezy. Patrz Posłowie. (Przyp. red.) 1 Polski przekład tej książki ukazał się nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego w r. 1961. 1