Jack London Syn słońca The Son of the Sun Przełożył Tadeusz Jan Dehnel ROZDZIAŁ PIERWSZY SYN SŁOŃCA I „Willi Waw” stał w cieśninie między nadbrzeżną a zewnętrzną rafą. Od strony oceanu głucho pomrukiwał spokojny przypływ, lecz odgrodzona tafla wodna sięgająca odległej o sto jardów ubitej białej plaży z drobnego żwirku kopalowego, była gładka niczym lustro. „Willi Waw „zakotwiczono w najpłytszym miejscu wąskiego kanału mimo to jednak łańcuch kotwiczny wznosząc się i opadając przecinał sto stop czyste wody. Nawet na tej głębokości nietrudno było śledzie jego bieg między gałązkami żywych korali. Niby potworny wąż zardzewiałe zwoje wiły się po dnie oceanu i kreśliły pętle, aby sięgnąć wreszcie nieruchomej kotwicy Duże sztokfisze skalne — szarobrunatne i nakrapiane — ukazywały się i mknęły poród koralowych krzewów Inne ryby — o groteskowych kształtach i barwach — nieruchomo tkwiły w wodzie nawet wówczas gdy w pobliżu ociężale przesunął się rekin spłoszył sztokfisze i zmusił je do ucieczki w dobrze znajome szczeliny. Na przednim pokładzie kilkunastu czarnych mozoliło się niezdarnie przy szorowaniu balustrady z tekowego drewna. Wyglądem przypominali jakieś wielkie, przedhistoryczne małpy i niewiele lepiej od nich nadawali się do wykonywanej pracy. Podobnie jak one mieli oczy o złośliwie żałosnym wyrazie i rysy twarzy jeszcze mniej symetryczne; ponieważ zaś nie nosili odzienia a ciała mieli nie owłosione sprawiali wrażenie istot znacznie bardziej nagich niż małpy. Za to przyozdobieni byli w sposób na jaki małpa nigdy by się nie odważyła. W podziurawionych uszach nosili krótkie gliniane fajki, szylkretowe kołka drewniane szpunty pokaźnych rozmiarów, zardzewiałe gwoździe, łuski wystrzelonych naboi. Najmniejszy otwór miał kaliber karabinu Winchestera, największe osiągały kilka cali średnicy, a każde ucho mogło się poszczycić otworami w liczbie od trzech do sześciu. W nozdrza zatknięte były szpikulce z gładzonej kości lub kawałków muszelek. Na piersi jednego z czarnych wisiała biała klamka, na piersi drugiego uszko porcelanowej filiżanki trzeciego — mosiężne zębate kółko od budzika. Wszyscy gadali dziwacznym falsetem i razem wzięci nie robili więcej niż jeden biały. Na rufie pod płóciennym daszkiem siedzieli dwaj biali. Odziani byli jednakowo w najtańsze podkoszulki i owinięte dokoła bioder kawałki perkalu ściśnięte w talii pasem, u którego wisiał rewolwer i kapciuch. Pot występował na ich skórę miliardem kropelek. Tu i ówdzie tworzyły one cienkie strugi i ściekały na rozpalony pokład aby wyparować w jednej chwili. Chudy, ciemnooki mężczyzna otarł z czoła cuchnącą wilgoć. Z obrzydzeniem otrząsnął palce i zaklął bez zapału. Beznadziejnie smutne spojrzenie zwrócił w kierunku morza za zewnętrzną rafą i wierzchołków palm rosnących wzdłuż plaży. — Ósma rano! A to piekło rozgrzewa się na dobre dopiero koło południa — jęknął. — Proszę Boga o powiew wiatru. Czy nigdy się stąd nic wydostaniemy? Jego towarzysz, szczupły dwudziestopięcioletni nordyk o szerokim czole uczonego i cofniętym podbródku zwyrodnialca, nie trudził się odpowiedzią. Zajęty był sypaniem chininy na bibułkę papierosową. Mniej więcej trzy gramy skręcił w twardą pigułę, wrzucił do ust i połknął bez użycia wody. — Szkoda, że nie ma whisky — poskarżył się ciemnooki po piętnastu minutach grobowego milczenia. Upłynął drugi kwadrans, zanim nordyk oznajmił, nie nawiązując do niczego: — Żre mnie malaria. Rozstanę się z tobą, Griffiths, jak przypłyniemy do Sydney. Nie dla mnie tropikalny klimat. Powinienem wiedzieć o tym, kiedy podpisywałem z tobą kontrakt. — Kiepski był z ciebie porucznik — odrzekł Griffiths zbyt spocony, żeby mówić z ożywieniem. — Kiedy w Guvutu ludzie usłyszeli, że biorę cię na pokład, pękali ze śmiechu. „Co? Jacobsen?” — gadali. — „Nie ukryje pan przed nim ani kropli dżinu, ba! nawet kwasu siarczanego! Wszystko zwęszy!” Postępowałeś całkiem zgodnie z tą opinią. Od dwóch tygodni nie zaglądam do kieliszka. Wyszperałeś wszystkie moje zapasy. — Gdyby malaria żarła cię tak jak mnie, byłbyś bardziej wyrozumiały — zaskomlał porucznik. — Nie przygaduję ci. Modlę się tylko, żeby Bóg zesłał mi łyk mocnego trunku albo wiatr, albo coś leszcze. Dojrzewam do jutrzejszego ataku febry. Jacobsen poczęstował go chininą. Griffiths ukręcił trzygramową pigułę, wepchnął ją w usta, połknął na sucho. — Dobry Boże — westchnął. — Marzę o jakimś kraju, gdzie w ogóle nie ma chininy. Przeklęty, piekielny proszek. Ileż go zeżarłem! Całe tony! Spojrzał w stronę morza wypatrując oznak wiatru. Na widnokręgu nie było obłoków towarzyszących zawsze pasatom. Słońce, dalekie jeszcze zenitu, rozpłomieniało niebo miedzianym blaskiem. Skwar widziało się — nie tylko odczuwało. Griffiths zwrócił wzrok ku brzegowi, daremnie jednak szukał tam ukojenia. Biel plaży dotkliwie raziła oczy. Nieruchome palmy rysowały się płasko na tle martwozielonej, gęstej dżungli. Wyglądały jak tekturowa dekoracja. Bolesną obelgą dla chorego od słońca człowieka był widok małych, czarnych chłopców, którzy swawolili na gorącym piasku. Griffiths odczuł swego rodzaju ulgę, kiedy jeden z malców potknął się i padł na czworaki w ugrzaną wodę. Czarni na przednim pokładzie wrzasnęli nagle. Griffiths i Jacobsen spojrzeli w kierunku morza. Długa czarna piroga wypływała właśnie zza odległego o ćwierć mili przylądka. Wioślarze uważnie omijali rafy koralowe. — To krajowcy z Gooma, osiedleni nad zatoką po tamtej stronie wyspy — orzekł porucznik. Czarny majtek przyszedł na rufę. Po rozpalonym pokładzie stąpał beztrosko, jak gdyby żar nic imał się jego podeszew. I to było bolesną obelgą dla Griffithsa. Biedak przymknął oczy, za chwilę jednak otworzył je szeroko. — Jeden biały, panie. On jest z te czarne z Gooma — oznajmił krajowiec. Szyper i porucznik zerwali się na równe nogi, bacznym wzrokiem przywarli do czółna. Na rufie widać było hełm korkowy, nieomylny znak obecności białego człowieka. Jacobsen zaniepokoił się nagle. — To Grief — powiedział i zrobił zakłopotaną minę. Griffiths przyglądał się długo, bez słowa. Wreszcie zaklął siarczyście. — A cóż ten tutaj robi? — zapytał, jak gdyby miał mu odpowiedzieć jego pomocnik albo bezlitosne morze i niebo, albo srogi żar słoneczny, albo ten cały gorący, niemiłosierny świat, w który uwikłały go złe losy. Jacobsen zachichotał. — Mówiłem, że mu się nie wymigasz — mruknął. Griffiths nie słuchał. — Tyle ma torsy, a włóczy się jak inkasent — krzyknął w napadzie straszliwej złości. — Jest obładowany forsą. Wypchany forsą! Pęka od nadmiaru forsy! Wiem, wiem na pewno, że plantacje na Yringa sprzedał za trzysta tysięcy funtów. Mówił mi sam Bell, kiedy ostatni raz urżnęliśmy się razem w Guyutu. Grief ma miliony, miliony! A mnie jak Shylock ciśnie o drobiazg, którym mógłby zapalić fajkę! Oczywiście — zwrócił się do Jacobsena — ty mi mówiłeś. Powiedz jeszcze raz! Powtórz sto razy! No, gadaj! Co mówiłeś? — Co mówiłem? Nie znasz go, jeżeli ci się zdaje, że nie zapłacisz mu i zwiejesz z Wysp Salomona. Grief to wcielony diabeł, ale facet prostolinijny. Już ja go znam. Dla kawału wyrzuci tysiąc funtów, a o sześć pensów gotów walczyć jak rekin o zardzewiałą puszkę po konserwach. Już ja go znam, mówię. Może nie ofiarował „Balakuli” misji z Quenslandu, kiedy misjonarze stracili ,.Evening Star” koło San Cristobal? A „Balakula” jak nic wart był trzy tysiące! Może Strothers nie dostał od niego tak, że przez dwa tygodnie leżał w łóżku, chociaż poszło o różnicę dwóch i pół funta w rachunkach? Ale Strothers dostał rogów, chciał nabić Griefa w butelkę. — A bodaj to cholera! — wrzasnął Griffiths ulegając bezsilnej wściekłości. Jacobsen snuł dalej rozważania: — Tylko człowiek rzetelny, powiadam, może dać po łbie takiemu jak on, ale taki facet nie trafił jeszcze na Wyspy Salomona. Ani ty, ani ja nie damy rady Griefowi. Jesteśmy zżarci, zżarci do szpiku kości. W kabinie masz znacznie więcej niż tysiąc dwieście funtów. Zapłać mu, inaczej się nie wymigasz. Griffiths zgrzytnął zębami, mocniej zacisnął cienkie wargi. — Ja dam mu radę — mruknął bardziej do siebie i miedzianej kuli słonecznej niż do swego pomocnika. Drgnął, jak gdyby chciał zejść pod pokład, lecz po chwili odwrócił się w stronę towarzysza. — Słuchaj. Jacobsen — powiedział. — Grief będzie tu dopiero za kwadrans. Trzymasz ze mną? Będziesz mi pomagał? — Oczywiście, będę ci pomagał. Wypiłem przecież cały twój zapas whisky. Co myślisz robić? — Nie zabiję go, jeżeli obejdzie się bez tego, ale nie mam zamiaru płacie Dobrze to sobie zapamiętaj. Jacobsen wzruszył ramionami, spokojnie poddając się losowi a Griffiths ruszył w stronę trapu i zszedł do kabiny II Porucznik obserwował pirogę dobrze widoczną za niską rafą. Zrównała się ze statkiem i płynęła dalej w kierunku wejścia do cieśniny Griffiths wrócił na pokład. Kciuk i palec wskazujący prawej ręki miał umazane atramentem. Po piętnastu minutach piroga zatrzymała się u burty Mężczyzna w kasku przeciwsłonecznym wstał z ławki — Dzień dobry panie Griffiths! — zawołał. — Dzień dobry panie Jacobsen. — Oparł dłoń na balustradzie i zwrócił się do swej brunatnej załogi. — Wy chłopcy nie ruszać się z łodzi! Przesadził burtę i skoczył na pokład. Mimo dość ciężkiej wagi miał zwinne kocie ruchy. Ubrany był równie skąpo jak dwaj biali z „Willi Waw”. Tani podkoszulek i biała opaska biodrowa nie kryły zgrabnego ciała. Grief był atletycznie zbudowany lecz nie obrośnięty nie przeładowany muskularni Jego kształtne łagodnie zaokrąglone mięśnie przy każdym poruszeniu przesuwały się swobodnie pod jedwabistą, ogorzałą skorą. Płomienne słonce ubarwiło mu twarz nadając jej taką śniadość ze mógł uchodzić za Hiszpana. Płowe wąsy nie pasowały do tej smagłości a jasnobłękitne oczy stanowiły nie lada niespodziankę. Trudno było uwierzyć ze ten człowiek miał niegdyś białą skórę — Skąd wziął się pan tutaj? — zapytał Griffiths podając nowo przybyłemu rękę — Myślałem że pan siedzi na Santa Cruz. — Byłem tam. Ale odbyliśmy szybki rejs. „Wonder” czeka na wiatr po tamtej stronie wyspy w zatoce Gooma. Dzicy gadali o jakimś dwumasztowcu stojącym w tej cieśninie, przypłynąłem więc żeby przekonać się na własne oczy. No jak tam idzie? — Nieszczególnie. Szopy na koprę przeważnie puste, orzecha amerykańskiego zdobyliśmy ledwie sześć ton. Wszystkie baby chore na malarię uciekają od roboty, a mężczyźni nie mogą zapędzie ich z powrotem w dżunglę. Cała tutejsza ludność do niczego. Chętnie poprosiłbym pana na jednego ale mój pomagier wysuszył ostatnią flaszkę. Błagam Boga o wiatr. Grief spojrzał beztrosko na szypra i jego pomagiera. Wybuchnął śmiechem. — Jestem kontent ze utrzymała się cisza. Umożliwiła mi wycieczkę i spotkanie z panem. Moi supercargo* wygrzebał skądś pański rewers. Mam ten świstek przy sobie. Dobrze wychowany Jacobsen usunął się na stronę aby nie krepować pracodawcy w trudnej sytuacji — Przykro mi, Grief diabelnie przykro, ale nie mam gotówki — powiedział Griffiths. — Będzie pan musiał dać mi leszcze trochę czasu. Grief oparł się o poręcz trapu. Przykre zdziwienie malowało się na jego twarzy. — Bodaj to licho! — zawołał. — Jak ludzie uczą się kłamać na tych Wyspach Salomona! Gdzie szukać prawdy? Choćby taki kapitan Jensen! Przysiągłbym, że to godny zaufania facet a pięć dni temu mówił mi… Ciekaw pan co mówił Jensen? Griffiths oblizał wargi. — Gadaj pan. — Otóż mówił, że pan się wyprzedał, wyprzedał do ostatka, dał drapaka i żegluje na Nowe Hebrydy. — Przeklęty łgarz! — krzyknął gorąco Griffiths. Gość skinął głową — Tak mi się zdaje. Jensen ośmielił się nawet twierdzić, że on sam kupił dwie pańskie faktorie: Maun i Kahula. Podobno zapłacił tysiąc siedemset funtów w złocie za cały kram: budynki i rupiecie, kredyt i zaufanie, towar na handel i zapasy kopry. Griffiths bezwiednie przymknął powieki, błysnął gniewnie szparkami oczu. Grief dostrzegł to spojrzeniem z ukosa. — Albo Parsons, pański agent z Hickimavi. Plótł, że spotka akcyjna „Falcrum” kupiła od pana tę faktorię. Po co taki Parsons mnie bujał? Griffiths, człowiek zżarty słońcem i malarią, wybuchnął. Cała wewnętrzna gorycz wypełzła mu na twarz i wykrzywiła usta gniewnym grymasem. — Posłuchaj pan Grief! Na nic zabawa w ciuciubabkę. Wie pan o wszystkim. Ja wiem, że pan wie o wszystkim. Niech i tak będzie. Racja! Wyprzedałem się, daję drapaka. No i co mi pan zrobi? Grief wzruszył ramionami. Miał taką minę, jak gdyby stanął wobec dylematu nie do rozwiązania i nie mógł zdobyć się bodaj na cieć decyzji. — Nie istnieje tu prawo — ciągnął Griffiths wykorzystując zyskaną przewagę. — Do Tulagi jest sto pięćdziesiąt mil. Moje papiery w porządku. Stoję na pokładzie własnego statku. Nikt nie zabroni mi odpłynąć. Nie wolno panu zatrzymywać mnie tylko dlatego, że winienem panu trochę forsy. I, na Boga! nie pozwolę się zatrzymać! Rewersem niech pan zapali fajkę. Na twarzy Griefa pogłębił się wyraz przykrego zdziwienia. — Czy mam rozumieć, Griffiths, że chce mnie pan kiwnąć na tysiąc dwieście funtów? — O to mniej więcej chodzi, mój stary. Używanie ordynarnych słów na nic się nie przyda. Idzie wiatr. Radzę wynosić się z pokładu, nim podniosę kotwicę. Inaczej mogę rozbić pańską pirogę. — Słowo daję, Griffiths, tak wygląda, jakby miał pan rację. Nic zdołam pana zatrzymać. Przez chwilę szperał w kalecie wiszącej u pasa koło rewolweru. Wreszcie wydobył zmięty papier o wyglądzie urzędowego dokumentu. — Może jednak zatrzyma pan ten świstek? Może pan zapali nim fajkę? No, śmiało! Niech pan zapali. — Co to takiego? — Nakaz sekwestru wydany przez Sąd Morski. Nie uratuje pana ucieczka na Nowe Hebrydy. Taki papier można wykorzystać wszędzie. Griffiths przebiegł wzrokiem dokument. Stropił się. Przełknął ślinę. Ze ściągniętymi brwiami rozmyślał przez chwilę nad odmienioną sytuacją. Później, zupełnie niespodziewanie, przybrał dobroduszną, szczerą minę. — Mój stary — powiedział — większy z pana cwaniak, niż myślałem. Cóż, trzyma mnie pan za kudły. Gdybym był mądrzejszy, wcale nie próbowałbym nabić pana w butelkę. Jacobsen mówił, że to się nie uda. Nie chciałem wierzyć. Ale Jacobsen miał rację. I pan ma rację. Pieniądze są w kabinie. Proszę na dół. Załatwimy sprawę. Ruszył w stronę trapu i przystanął, by puścić gościa przodem. Korzystając z okazji spojrzał ku morzu, gdzie podmuch wiatru barwił powierzchnię wody ciemnymi falkami. — Kotwica w górę — szepnął porucznikowi. — Przygotować żagle. Pogotowie! Sadowiąc się na brzegu koi Jacobsena, Grief zauważył kolbę rewolweru, która wyglądała spod poduszki. Tuż przed sobą miał mały stolik — blat umocowany na zawiasach do przepierzenia. Na stoliku było pióro, atrament, podniszczony dziennik pokładowy. — Wcale mi nie wstyd, że zostałem przyłapany na szachrajstwie — odezwał się Griffiths wyzywającym tonem. — Za długo żyję w tropikalnym klimacie. Jestem chory, diabelnie chory. Od whisky, słońca i malarii zachorowała także moja moralność. Nie dziwi mnie żadne świństwo czy łajdactwo. Dobrze rozumiem, czemu czarni pożerają się wzajemnie, kolekcjonują głowy i robią różne takie kawały. Sam mógłbym to robić. Myślę, że wykiwanie pana na tę drobną sumkę byłoby nieszkodliwym figlem. Szkoda, że nie mogę wypić z panem jednego. Gość nie odpowiadał. Gospodarz zaczął coś majstrować przy zamkach ciężkiej, mocno poobijanej kasety na pieniądze: próbował ją otworzyć. Na pokładzie rozległ się przenikliwy wrzask czarnej załogi, zgrzytnęły, zaszczekały bloki. Podnoszono grot i fokżagiel*. Grief przyglądał się dużemu karaluchowi, który lazł po zatłuszczonym, pomalowanym olejno przepierzeniu. Griffiths zaklął gniewnie i pociągnął żelazną skrzynkę w stronę trapu, gdzie światło było lepsze. Stanął tyłem do gościa, schylił się nad kasetą i nagle sięgnął po karabin ukryty pod stopniami. W tej samej chwili odwrócił się na pięcie. — Siedź spokojnie! Nic ruszaj się — warknął. Grief uśmiechnął się, podniósł brwi ze zdziwieniem i zastosował się do rozkazu. Lewą rękę miał opartą na brzegu koi, prawa spoczywała na stoliku. Rewolwer wisiał na prawym biodrze, doskonale widoczny. Ale Grief nie zapomniał o drugim rewolwerze — tym pod poduszką. — Ho ho! — szydził Griffiths. — Zahipnotyzowałeś pan wszystkich na Wyspach Salomona, tylko ze mną, za przeproszeniem, nie dopisało szczęście. Wyrzucę pana za burtę mego statku razem z tym całym nakazem Sądu Morskiego, ale najprzód musisz pan coś zrobić. Podnieś no ten dziennik pokładowy. Grief zerknął ciekawie na brudną księgę, nie drgnął jednak. — Mówiłem już, Grief, że jestem ciężko chory. Nie trudniej mi będzie zastrzelić pana, niż zgnieść karalucha. Powtarzam: podnieś pan dziennik. Griffiths naprawdę wyglądał na ciężko chorego. Jego mizerna twarz drgała od niepohamowanej pasji, której ulegał coraz bardziej. Grief dźwignął księgę i odłożył ją na bok. Pod spodem leżał zapisany arkusz papieru kancelaryjnego. — Przeczytaj pan — burknął szyper. — Na głos. Grief usłuchał. Kiedy czytał, jego lewa ręka rozpoczęła nieskończenie powolną, wytrwałą wędrówkę w kierunku wystającej spod poduszki kolby rewolweru. „Działo się na pokładzie kecza «Willi Waw» w zatoce Bombi, przy Wyspie Anny w Archipelagu Salomona. Oświadczam i własnoręcznym podpisem stwierdzam, że wszelkie moje należności zostały całkowicie uregulowane przez Harrisona J. Griffithsa, który w dniu dzisiejszym wypłacił mi kwotę tysiąca dwustu funtów”. — Jak dostanę w garść takie pokwitowanie — drwił Gritffiths — pański nakaz Sądu Morskiego dobry będzie na makulaturę. No, podpisz pan! — Na nic się to nie przyda, Griffiths. Wymuszony podpis nie ma mocy prawnej. — Czemu w takim razie wzbrania się pan podpisać? — Oo, wcale się nie wzbraniam. Ale nie podpisując, oszczędzę panu całej fury kłopotów. Grief końcami palców dosięgnął rewolweru. W czasie rozmowy obracał pióro w prawej ręce, lewą zaś przyciągał broń coraz, bliżej: przyciągał z wolna, niepostrzeżenie. Wreszcie mocno ujął kolbę. Środkowy palec trzymał na cynglu, wskazujący wyprostował wzdłuż bębenka i luty. Zastanawiał się, jak dalece może liczyć na celny strzał z rzutu i z lewej ręki. — Nie troszcz się pan o mnie — zachichotał szyper — i pamiętaj o jednym: Jacobsen w razie czego zezna, że widział, jak panu płaciłem. No, podpisz pan na dole pełnym imieniem i nazwiskiem: Dawid Grief. A nie zapomnij daty. Na przednim pokładzie zgrzytały bloki, retlinki wybijały werbel na żaglach. W kabinie czuło się, że „Willi Waw” przechyla się, obraca w prawo pod wiatr. Dawid Grief wahał się jeszcze. Fały* fokżagla zachrzęściły w klubach. Mały statek poddał się wiatrowi, przechylił. Za burtą plusnęła, zachlupotała woda. — Ruszże się pan! — krzyknął szyper. — Podnieśliśmy kotwicę. Wylot luty karabinowej spoglądał na niego z odległości czterech stóp, kiedy Grief postanowił działać. Szyper stracił na moment równowagę, bo żagle chwyciły pierwszy, niepewny podmuch wiatru. Karabin odchylił się na bok. Wykorzystując sposobność Grief udał, że bierze się do podpisywania, lecz w tejże chwili niczym kot począł wykonywać zwinne, celowe poruszenia. Schylił się nisko, i całym ciałem rzucił do przodu. Jednocześnie lewą rękę wysunął błyskawicznie spod osłony stolika. Czas pociśnięcia cyngla był tak dokładnie obliczony, że strzał huknął w chwili, gdy lufa zwróciła się we właściwą stronę. Griffiths nie spóźnił się jednak ani trochę. Obniżył broń w ślad za nurkującym pod stolik przeciwnikiem. Obydwaj strzelali z rzutu, na kierunek, toteż karabin i rewolwer odezwały się jednocześnie. Grief odczuł piekące żądło pocisku, który drasnął mu skórę na ramieniu. Zdał sobie sprawę, iż sam chybił. Jednym susem znalazł się tuż obok Griffithsa. Nie pozwolił mu na drugi wystrzał, lecz objął w pasie i jak w kleszcze chwycił obie jego ręce, z których jedna uzbrojona była w karabin. Lufę trzymanego wciąż w lewej dłoni rewolweru wparł mocno w brzuch przeciwnika. Pod wpływem niepohamowanego gniewu i dojmującego bólu osmalonej skóry odwodził już kurek rewolweru, gdy nagle lala złości minęła. Grief odzyskał władzę nad sobą. Trapem napływały pełne oburzenia wrzaski zostawionych w pirodze wioślarzy z Gooma. Wszystko stało się w ciągu sekund. Jednocześnie niemal Grief porwał przeciwnika w ramiona, uniósł go w górę po stromych stopniach i wybiegł na pokład, w oślepiający blask słoneczny. Uśmiechnięty krajowiec stał przy kole sterowym. „Willi Waw” chylił się pod naporem wiatru, pienistą bruzdą pruł spokojną wodę kanału. Piroga z Gooma szybko oddalała się od rufy. Grief spojrzał dokoła. Ze śródokręcia biegł w jego stronę Jacobsen z rewolwerem w ręku. Dwoma susami, nie wypuszczając z ramion obezwładnionego szypra, Grief dopadł burty i rzucił się w morze. Dając nurka zapaśnicy byli ze sobą spleceni, ale Grief szybko uniósł kolana, odbił się nimi od piersi Griffithsa, wyzwolił z jego uścisku i pchnął go w dół. Później obydwoma stopami stanął na ramionach szypra i pogrążył go jeszcze głębiej, sam zaś począł płynąć ku górze. Ledwie jednak wychylił głowę na blask słoneczny, woda plusnęła dwukrotnie raz po raz o niespełna stopę od jego twarzy. Jacobsen umiał obchodzić się z rewolwerem, lecz trzeci raz nie zdążył wystrzelić. Grief napełnił płuca powietrzem i zniknął w głębinie. Płynął teraz pod wodą, a wyłonił się na powierzchnię dopiero wtenczas, kiedy zobaczył nad sobą dno pirogi i ślady wioseł. Kiedy wspinał się na burtę szalupy, „Willi Waw” skręcił pod wiatr, zawrócił. — Szybko, szybko! — wołał Grief do załogi. — Wy, chłopcy, wiosłować do brzegu szybko, bardzo szybko! Bezwstydnie umykał z pola walki, szukał bezpiecznej kryjówki. „Willi Waw” musiał zmienić kurs, żeby wyłowić swego kapitana, toteż dał ściganym fory. Czółno, gnane wszystkimi wiosłami, mocno uderzyło o brzeg. Załoga wyskoczyła na piasek i co tchu ruszyła w stronę drzew. Zanim jednak zbiegowie znaleźli się pod osłoną i utonęli w bezpiecznej zieloności dżungli, piasek trzykrotnie zakotłował tuż przed nimi. Grief bacznie obserwował „Willi Waw”. Kecz przesunął się w pobliżu, wypłynął z kanału i na wyluzowanych żaglach oddalał się idąc w pół wiatru. Kiedy niknął za przylądkiem, rozwijano na nim górny żagiel. Jeden z wioślarzy z Gooma, pięćdziesięcioletni mężczyzna ohydnie naznaczony bliznami po chorobie skórnej i dawnych ranach, uśmiechnął się i spojrzał w oczy swego białego pana. — Moje słowo — powiedział — ten szyper on bardzo, bardzo na pana zły. Grief wybuchnął śmiechem i na czele swych wioślarzy ruszył plażą w stronę pirogi. III Nikt na Wyspach Salomona nie wiedział, ile milionów wart jest Dawid Grief, bo jego posiadłości i przedsiębiorstwa rozrzucone były po całym południowym Pacyfiku od Samoa do Nowej Gwinei, nawet na północ od równika, wszędzie spotykało się plantacje Griefa. On miał koncesję na połów pereł na Paumotach. On — choć nie pod własnym nazwiskiem — był niemiecką spółką, która władała handlem francuskich Markizów. Sznur jego faktorii, obsługiwanych przez liczne należące do niego statki, ciągnął się wzdłuż wybrzeży wszystkich archipelagów. Grief posiadał atole tak małe i odległe, że osadzonych tam samotnych agentów ledwie raz do roku odwiedzały najmniejsze szkunery i kecze. Biura Griefa zajmowały trzy piętra przy Castlereagh Street w Sydney, ale właściciel rzadko tam bywał. Wolał myszkować pośród wysp, wietrzyć nowe interesy, kontrolować i ożywiać stare, w tysiącu osobliwych ról wałęsać się ramię w ramię z uciechą i przygodą. Za bagatelną sumę kupił wrak wielkiego parowca „Gavonne” i wydobył go na powierzchnię, co było prawie niepodobieństwem. Zagarnął wtedy ćwierć miliona. On pierwszy zaaklimatyzował kauczuk na Luizjadach, a na Bora–Bora wytrzebił plantacje lichej bawełny Mórz Południowych i wyspiarzy zapędził do pracy przy uprawie kakao. On objął w posiadanie wyludnioną wysepkę Lalluka, skolonizował ją Polinezyjczykami z atolu Ontog–Java i cztery tysiące akrów* obsadził palmami kokosowymi. On pogodził dwie zwaśnione wielkie firmy działające na Tahiti i przy sposobności zagarnął znaczną część bogatej w fosfat wyspy Hikihu. Statki Griefa werbowały dlań najemną siłę roboczą. Tubylców z Santa Cruz przewoziły na Nowe Hebrydy, z Nowych Hebrydów na Wyspy Bankowe, a łowców głów i ludożerców z Malaity na plantacje Nowej Georgii. Od Tonga do Gilbertów, aż po dalekie Luizjady, werbownicy Griefa łowili robotników. Kile jego statków pruły ocean we wszystkich kierunkach. Grief był właścicielem trzech parowców utrzymujących regularną komunikację, rzadko jednak korzystał z ich usług. Wolał bardziej pierwotną, niebezpieczną podróż. Wolał wiatr i żagle. Wyglądał ledwie na trzydzieści lat, musiał jednak mieć co najmniej czterdziestkę. Starzy włóczędzy dobrze pamiętali, że na wodach Oceanii pojawił się przed dwudziestoma laty, a już wtedy jasny wąsik kiełkował jedwabiście na jego górnej wardze. W przeciwieństwie do innych białych żył w klimacie tropikalnym, ponieważ mu to odpowiadało. Wyjątkowa odporność skóry zabezpieczała go doskonale. Urodził się do życia w słońcu. Wśród dziesięciu tysięcy Europejczyków jeden może być tak wytrzymały na upał. Niewidzialne, niezmiernie szybkie fale świetlne jak gdyby się go nie imały. Inni biali chłonęli je lepiej. Słońce przeżerało skórę tych ludzi, rozkładało tkankę włókien nerwowych, aż wreszcie chorzy na ciele i umyśle wyrzucali za burtę Dziesięć Przykazań, spadali do poziomu dzikich bestii, zapijali się na śmierć lub żyli tak szaleńczo, że nieraz wysyłano okręty wojenne, aby ująć ich w karby. Dawid Grief — prawdziwy syn słońca — rozkwitał w jego blaskach. Z biegiem lat brązowiał tylko coraz bardziej, a śniadość ta nabierała złotawych odcieni, które barwią skórę Polinezyjczyków. Oczy jego zachowały jednak dawny błękit, wąsy rudawą żółtość, a rysy twarzy nie zmieniły się i pozostały takie, jakie od wieków cechują rasę anglosaską. Dawid Grief był czystej krwi Anglikiem, chociaż ludzie, uważający się za znawców, mieli go za Amerykanina lub przynajmniej za urodzonego w Ameryce. Na Morza Południowe — w przeciwieństwie do większości białych — nie przybył po to, żeby zbijać pieniądze, przywiózł je bowiem ze sobą. Pojawił się na Paumotach. Przypłynął małym jachtem szkunerem jako kapitan i właściciel, a przede wszystkim jako młodzik szukający wrażeń i przygód na romantycznych, skąpanych w słońcu szlakach krain podzwrotnikowych. Przypłynął wraz z huraganem. Olbrzymie tale osadziły młodego awanturnika, jego jacht i cały ładunek w gąszczu palm kokosowych o trzysta jardów od linii brzegowej. Po sześciu miesiącach ocalił rozbitka kuter poławiaczy pereł. Ale słońce weszło już Griefowi w krew. Zamiast wsiąść na parowiec z Tahiti i wrócić do kraju, nabył mały szkuner, zaopatrzył go w towary na sprzedaż, zwerbował nurków i rozpoczął włóczęgę pośród wysp Archipelagu Niebezpiecznego. Złoto, które malowało cerę Griefa, ściekało z jego palców. Miał złotą rękę, grę prowadził jednak nie dla zysku, lecz z czystego umiłowania hazardu. Była to gra godna prawdziwego mężczyzny: wspaniała, obfitująca w pomyślne lub niepomyślne gwałtowne utarczki z awanturnikami wszelkich ras i narodowości. Ale nad wszystko Grief kochał tło, na jakim płynie życie korsarza Mórz Południowych: zapach morza, doskonałe piękno ławic żywego korala w gładkich niby zwierciadło lagunach, urzekające wschody słońca zabarwione jaskrawo, jak gdyby wbrew prawom przyrody, pióropusze wysepek rozsianych na turkusowych głębinach, kojące wino pasatów, regularny oddech strojnych grzywami fal, chwiejny pokład pod stopami i brzemienne wiatrem żagle nad głową; uwieńczonych kwiatami złocistoskórych chłopców i dziewczęta z Polinezji — pół dzieci, pół bogów — ba! nawet wyjących dzikusów z Melanezji, łowców głów i ludożerców, prawie szatanów, w każdym zaś razie drapieżne bestie. To umiłowane dziecię słońca, posiadacz wielu milionów, z nieprzebranego nadmiaru energii i prostej radości życia wyruszyło w daleką podróż, aby z Harrisonem J. Griffithsem rozegrać partyjkę o stosunkowo błahą sumę. Był to kaprys, zachcianka, wyraz własnego i słonecznego żaru, który go przenikał. Była to igraszka, żart, łamigłówka, rozgrywka, gdzie bez wahania ryzykuje się życie dla uciechy, jaką daje ryzyko. IV Nazajutrz wczesnym rankiem „Wonder” sunął wzdłuż brzegu wyspy Guadalcanar. Leniwie pruł wodę pod zamierającymi podmuchami słabego wietrzyka. Ciężkie kłęby chmur na wschodzie wróżyły powrót południowo–wschodnich pasatów, którym towarzyszą zazwyczaj nieoczekiwane szkwały i ulewy. „Wonder” dopędzał z wolna mały kecz idący tym samym kursem. Nie był to jednak „Willi Waw”, kapitan Ward, szyper „Wondera”, opuściwszy lornetę, mruknął, że kecz nazywa się „Kauri”. Grief, który w tej chwili wyszedł na pokład, westchnął żałośnie: — Ach, gdyby to był „Willi Waw”! — Przegrana dręczy, co? — powiedział ze współczuciem supercargo Denby. — Pewnie, że dręczy! Grief zamilkł. Po chwili roześmiał się wesoło. — Jestem głęboko przekonany, że Griffiths to łotr. Wczoraj obszedł się ze mną całkiem po łajdacku. „Podpisz pan — mówi — podpisz pełnym imieniem i nazwiskiem. A nie zapomnij daty”. Jacobsen, ten szczur, gotów był mu pomóc. To ordynarne korsarstwo. Chyba wracają dni Bully Hayesa! — Gdybym nie służył u pana, panie Grief — wybuchnął kapitan Ward — chętnie powiedziałbym, co o tym wszystkim myślę. — No, jazda, wypluj pan swoje — zachęcił go Grief. — A więc… — kapitan zawahał się i odchrząknął. — Mając tyle co pan forsy, tylko wariat może narażać się tak jak pan w awanturze z tymi dwoma kundlami. Czemu pan to robi? — Słowo daję, nie wiem, kapitanie. Sądzę, że mi się po prostu zachciało. Czy pan potrafi lepiej wytłumaczyć jakikolwiek własny postępek? — Pewnego pięknego dnia ktoś strzeli panu w ten zakuty łeb — warknął w odpowiedzi Ward. Zbliżył się do kompasu i wziął namiar celując na skalisty szczyt, który wychylił właśnie głowę z kłębów chmur spowijających Guadalcanar. Słaby wietrzyk od lądu podjął ostatni wysiłek. „Wonder” pomknął szybciej, doścignął kecz i zaczął go wyprzedzać. Statki wymieniły pozdrowienia. — Nie widzieliście gdzie „Willi Waw”? — zapytał Grief. Bosy szyper w kapeluszu o szerokim rondzie poprawił wyblakłą błękitną przepaskę na biodrach. Przez zęby strzyknął za burtę tytoniowym sosem. — Naturalnie! — odkrzyknął. — Griffiths stał tej nocy w Sayo. Ładował świnie i korzenie yamu. Napełniał zbiorniki wodą. Wyglądało, że szykuje się do dalekiego rejsu, ale mówił co innego. Czemu pan pyta? Chce się pan z nim spotkać? — Aha! Ale gdybyś go pan zobaczył pierwszy, nie gadaj, żeś się ze mną widział. Szyper skinął głową, zastanowił się trochę i ruszył ku dziobowi, żeby utrzymać się w jednej linii z szybszym statkiem. — Posłuchaj pan! — krzyknął. — Jacobsen mówił, że dziś wieczorem zawiną do Gabery. Przestoją tam noc i zaopatrzą się w pataty. — Na Wyspach Salomona tylko Gabera ma nabieżniki — odezwał się Grief, gdy „Wonder” wyprzedził już znacznie „Kauri”. — Chyba nie mylę się, kapitanie Ward? Zagadnięty przytaknął. — A po tej stronic, w zatoczce za przylądkiem, trudno stanąć na redzie, co? — Wcale nie można stanąć. Same rafy koralowe, mielizny i przypływ szczególnie złośliwy. Trzy lata temu „Molly” rozbiła się tam w drobne kawałki. Przez całą minutę Grief patrzył w dal tępym wzrokiem, jak gdyby oczyma wyobraźni oglądał jakąś wizję. Później koło kącików jego oczu zjawiły się zmarszczki, a końce jasnych wąsów uniosły w uśmiechu. — Rzucimy dziś kotwicę w Gaberze — powiedział. — Musimy przepłynąć blisko zatoczki po tej stronie przylądka. Chciałbym, żeby po drodze wysadził mnie pan tam w szalupie. Da mi pan sześciu zuchów z karabinami. Na pokład wrócę przed świtem. Ward zrobił zdziwioną, a później pełną wyrzutu minę. — Ach, kapitanie, szykuję nieszkodliwy figiel — uspokoił go Grief z wyrazem twarzy uczniaka przyłapanego przez osobę starszą na psotach. Kapitan mruknął gderliwie, ale Denby ożywił się znacznie — Chciałbym popłynąć z panem, panie Grief — oświadczył Grief udzielił milczącego zezwolenia — Potrzebne mi będą siekiery i tasaki — powiedział — i aha, byłbym zapomniał! Dwie jasne latarnie. Tylko żeby było w nich dosyć nafty. V Na godzinę przed zachodem słońca „Wonder” mknął koło wejścia do małej zatoczki. Powiał świeży wietrzyk i morze ożywiło się, zaczęło falować. Biała piana pokrywała już bliższe wybrzeża rafy; plamy odbarwionej wody znaczyły dalsze. Szkuner zmienił kurs pod wiatr, przyhamował żaglami. W tej chwili na wodę spuszczono szalupę. Skoczyło do niej sześciu ubranych w szorty, zbrojnych w karabiny krajowców z Santa Cruz. Denby z dwiema latarniami usadowił się na rufie. Grief, który szedł za nim, przystanął oparty o burtę szkunera. — Módl się pan o ciemną noc, kapitanie — poprosił. — Będzie ją pan miał — odrzekł Ward. — Nie ma przecie księżyca, a i gwiazd nie będzie. Podmucha też trochę. Grief zarumienił się z radości na taką prognozę, aż pociemniała złocista opalenizna jego twarzy. Zeskoczył do szalupy i usiadł koło supercargo. — Odbijaj! — zakomenderował kapitan Ward. — Przednie żagle w górę! Ster na burtę! Dość! Tak trzymaj! „Wonder” zatoczył łuk i opływając przylądek zmierzał ku portowi w Gaberze. Szalupa pchana szóstką wioseł zwróciła się w stronę lądu. Sterował Grief. Po mistrzowsku przemykał wąskim, krętym kanałem, w którym musiałaby ugrzęznąć każda łódź większa niż szalupa. Rafy i mielizny oddzieliły żeglarzy od pełnego morza. Wylądowali na zacisznej, lekko pofałdowanej plaży. Praca wypełniła następną godzinę. Grief myszkował pośród dzikich palm kokosowych i krzewów podszycia. Wybierał odpowiednie drzewa. — Zrąbać to. Zrąbać tamto — rozkazywał czarnym. — Tego drzewa nie ścinać — dorzucił kręcąc głową. Wreszcie wytrzebiono klinowaty skrawek dżungli. Tuż koło plaży pozostała jedna wysoka palma, u wierzchołka klina druga. O zmroku zapalono latarnie, podniesiono je na wierzchołki drzew i tam umocowano. — Ta latarnia wisi za wysoko — skrytykował robotę Grief. — Posłuchaj pan, Denby, trzeba ją opuścić o dziesięć stóp. VI „Willi Waw” wykorzystując przelotny szkwał pruł wodę szybko jak strzała. Czarna załoga podnosiła wielką płachtę grotżagla ściągniętego pośpiesznie, kiedy wicher był najsilniejszy. Jacobsen dozorował tej czynności. Kazał majtkom rzucić na pokład końce fałów i stanąć przy nich w pogotowiu. Następnie poszedł ku dziobowi, gdzie na zawietrznej spotkał Griffithsa. Obydwaj wytężonym wzrokiem przeszywali czarną gęstwę nocy. Uchem łowili łoskot fal tłukących o niewidzialne wybrzeże. Sterowali kierując się tym łoskotem. Wiatr przycichł nieco, opona chmur zrzedła i pękła. Przy mdłym świetle gwiazd zamajaczyło porosłe dżunglą wybrzeże. Przed dziobem, daleko na zawietrznej, ukazał się zębaty cypel skalny. Obydwaj biali zwrócili się w tym kierunku. — To przylądek Amboy — oznajmił szyper. — U brzegu jest tam głębia. Weź no ster, Jacobsen, dopóki nie ustalimy kursu. Jazda! Ruszaj się! Porucznik pobiegł na rufę. Był bosy i łydki miał gołe. Z jego skąpego ubrania ściekały krople deszczu. Zmienił czarnego majtka przy kole sterowym. — Jaki kurs? — krzyknął Griffiths. — Południe, pół rumba* ku zachodowi. — Zmień! Południe, rumb ku zachodowi. Na kursie? — Równo na kursie! Szyper ocenił wzrokiem zmianę położenia przylądka Amboy w stosunku do kursu kecza. — Jeszcze pół rumba ku zachodowi! — Jeszcze pół rumba ku zachodowi — padła odpowiedź. — Trzymam kurs. — Tak trzymaj. Wystarczy. — W porządku! Jacobsen oddał koło sterowe tubylcowi. — Dobrze mi steruj, rozumiesz? — zagroził. — Będzie źle, rozbiję ten twój czarny łeb, rozumiesz? Wrócił na dziób i stanął obok szypra. Opona chmur zgęstniała tymczasem, gwiazdy zniknęły, wiatr przybrał na sile i znowu zawył szkwałem. — Pilnuj grotżagla! — wrzasnął porucznikowi do ucha Griffiths, który z niepokojem obserwował zachowanie kecza. Oceniał właśnie szybkość wiatru i dochodził do wniosku, że szkwał mija, gdy „Willi Waw” przechylił się i dał nurka zawietrzną burtą. Ciepła woda, tu i ówdzie fosforyzująca, opłukała kostki i kolana szypra. Wiatr jęknął na wyższą nutę i wnet odpowiedziały mu chórem wszystkie wanty* i liny. Kecz mknął naprzód i pochylał się coraz bardziej. — Grotżagiel precz! — ryknął Griffiths. Jednym susem znalazł się przy pikfale* i odtrąciwszy czarnego majtka zwolnił linę z knagi*. Jacobsen zrobił to samo z gardafałem. Żagiel opadał trzepocąc, a czarna załoga z krzykiem i skowytem rzuciła się na płachtę. Porucznik odkrył, że jeden z majtków przycupnął w ciemności, grzmotnął go więc sękatą pięścią w twarz i w ten sposób zapędził do roboty. Szkwał nie tracił mocy i „Willi Waw” mknął szybko pod resztą żagli. Dwaj biali spotkali się znów na dziobie. Daremnie próbowali przebić wzrokiem ukośne smugi deszczu. — Wszystko w porządku — odezwał się Griffiths. — Ulewa nie potrwa długo. Trzymajmy się kursu, póki nie zobaczymy świateł. Rzucimy kotwicę na trzynastu sążniach. Ale w taką noc lepiej wypuścić czterdzieści pięć sążni łańcucha. Można zwinąć na dobre grotżagiel. Nie będzie nam potrzebny. W pół godziny później utrudzony wzrok szypra pochwycił błysk dwóch świateł. Była to zasłużona nagroda. — Mamy nabieżniki, Jacobsen! Sam pójdę do steru. Każ opuścić przedni kliwer*. Dopilnuj roboty. Niech się czarni uwijają. Stojąc na rufie z rękami na kole sterowym, Griffiths pilnował kursu, dopóki światła nie utworzyły jednej linii. Wówczas szybko zmienił kierunek i zwrócił statek prosto ku latarniom. Słyszał szum i łoskot fal łamiących się na wybrzeżu. Zdawało mu się, że nieco dalej, niż to powinno być w Gaberze. Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Jacobsena. Szyper z całych sił zakręcił kołem sterowym. „Willi Waw” uderzył o coś. W tej samej chwili grotmaszt z trzaskiem zwalił się na dziób. Nastąpiło straszne zamieszanie. Załoga czepiała się wszystkiego, co było pod ręką. Kadłub statku podskakiwał i opadał druzgocąc koralowe krzewy. Ciepła woda morska pryskała na wszystkie strony, zalewała rozbitków. Wreszcie ze zgrzytem i łoskotem „Willi Waw” pokonał przeszkodę i spoczął bez ruchu w spokojnym, płytkim kanale za rafą. Griffiths usiadł na pokładzie. W niemej rozpaczy i złości zwiesił głowę na piersi, a kiedy ją podniósł, zwrócił wzrok ku jasnym latarniom. Płonęły jedna nad drugą. Tworzyły linię idealnie prostą. — Mamy nabieżniki — powiedział. — Ale to nie Gabera. Gdzie jesteśmy, u diabła? Morze ryczało jeszcze. Przez rafę miotało na pokład „Willi Waw” bryzgi wody i piany. Wiatr ustał jednak i na niebie zabłysły gwiazdy. Od lądu zachlupotały wiosła. — Co się u was stało? Mieliście trzęsienie ziemi? — zawołał Griffiths. — Całe dno zmienione. Sto razy rzucałem tu kotwicę na trzynastu sążniach. Czy to ty, Wilson? Zbliżyła się szalupa. Jakiś mężczyzna przeskoczył burtę. Przy wątłym świetle gwiazd Griffiths spostrzegł, że w oczy zagląda mu wylot automatycznego colta. Poznał Dawida Griefa. — Nie, nigdy dotychczas nie rzucał pan tutaj kotwicy — roześmiał się niespodziewany gość. — Gabera jest po drugiej stronie przylądka. Wybieram się tam właśnie, ale najprzód zainkasuję skromną sumkę: wie pan, te tysiąc dwieście funtów. Nie zawracajmy sobie głowy pokwitowaniem. Mam pański rewers. Zaraz go zwrócę. — Tyś to zrobił! — krzyknął Griffiths i w nagłym napadzie furii zerwał się na równe nogi. — Sfałszowałeś nabieżniki, rozbiłeś mi statek i do stu pio… — Spokojnie, spokojnie — przerwał Grief tonem chłodnej pogróżki. — Może zechce pan pofatygować się i wypłaci mi te tysiąc dwieście funtów. Tępy, ostateczny bezwład spłynął na Griffithsa. Przytłoczył go potworny wstręt — wstręt do słonecznych krain i wywołanej słońcem niemocy, do daremnych starań i wysiłków, do tego błękitnookiego człowieka o złocistej cerze, który przerastał go o głowę i bił pod każdym względem i na każdym kroku. — Jacobsen — wykrztusił — proszę cię, otwórz kasę i wypłać… wypłać tej pijawce… tysiąc dwieście funtów. ROZDZIAŁ DRUGI ROGATA DUSZA ALOJZEGO PANKBURNA I Dawid Grief nie przeczuł nic, kiedy Alojzy Pankburn wpadł mu w oko, chociaż wzrok miał wrażliwy na wszelką zapowiedź przygody i nieustannie oczekiwał niespodzianki, która może wyskoczyć zza pnia najbliższej palmy kokosowej. Stało się to na małym parowcu „Berthe” Grief odbywał nim krótką podróż z Raiatea do Papeete, a własny szkuner wysłał jego śladem. Kiedy zobaczył po raz pierwszy Alojzego Pankburna ów z lekka podchmielony jegomość pił samotnie cocktail w ciasnym barze między pokładami znajdującym się tuż koło razury. W pół godziny później Grief wydostawszy się z rąk fryzjera spostrzegł, że Alojzy Pankburn tkwi jeszcze w barze i nadal pociąga bez kompanii. Samotne pijaństwo nie wychodzi nikomu na dobre, toteż Grief bacznie, chociaż przelotnie, oszacował spojrzeniem towarzysza podróży. Był to pięknie zbudowany trzydziestoletni mężczyzna, przystojny, dobrze ubrany — niewątpliwie dżentelmen według norm światowego katalogu. Ale w dziwnej powolności drżącej, chciwej ręki, która rozlewała trunek, w niespokojnym, rozbieganym spojrzeniu Grief dostrzegł wyraźne objawy nałogowego alkoholizmu. Po obiedzie natknął się ponownie na Pankburna. Tym razem spotkał go na pokładzie Alojzy uczepiony kurczowo balustrady zalewał się pijackimi łzami i patrzył na majaczące w mroku sylwetki mężczyzny i kobiety rozpartych wygodnie na bardzo blisko zestawionych leżakach Grief zauważył, że mężczyzna otacza ramieniem talię kobiety. Alojzy Pankburn przyglądał się i szlochał. — Nie ma czego płakać — zagadnął Grief przyjaźnie. Młody dżentelmen spoczął na mego i jeszcze obficiej zaczął ronić łzy współczucia dla samego siebie — To bolesne — jęknął —Bolesne. Bolesne. Ten drab jest moim plenipotentem. Ma dbać o moje interesy. Ja go zatrudniam. Płacę mu ładne pieniądze. Proszę spojrzeć, jak na nie zarabia. — Jeżeli tak, powinien pan skończyć tę zabawę — doradził Grief. — Nie mogę Ona pozbawiłaby mnie whisky. To moja pielęgniarka — No to wyrzuć ją pan na zbity łeb, a sam przepij ostatnie portki. — Nie mogę. On trzyma w garści całą moją forsę. Jeżeli ją wyrzucę, on nie da mi nawet sześciu pensów na jednego. Groźna perspektywa wycisnęła nowy strumień łez z oczu pijanicy. Zainteresowało to Griefa Nigdy nie przyszło mu na myśl, że może istnieć tak zawikłana sytuacja. — Zaangażowano ich, żeby mnie pilnowali — zawodził Pankburn — chronili od pijaństwa. A jak spełniają obowiązki? Romansują po całym statku, a mnie pozwalają zalewać się na śmierć. To nieuczciwość. Powiadam panu, nieuczciwość Wysłano ich ze mną w zupełnie innym celu. Mieli mi nie dawać pić. A oni dają mi pić, pić po świńsku, byłem tylko zostawił ich w spokoju. Jak się skarżę, grożę, że nie dostanę ani kropelki. Cóż ja biedny mam począć9 Moja śmierć spadnie na ich głowy i tyle. Chodźmy do baru. Popijemy. Puścił z rąk balustradę i byłby upadł, gdyby Grief nie chwycił go za ramię. W tej chwili Alojzy Pankburn uległ dziwnej przemianie. Zesztywniał, wyprostował się, energicznie podał naprzód brodę i spojrzał bystro w oczy przypadkowego towarzysza. — Nie pozwolę, żeby mnie zabili. Jeszcze będą żałować. Proponowałem im pięćdziesiąt tysięcy, oczywiście w przyszłości. Śmiali się. Oni nie wiedzą. Ale ja wiem. Zaczął szperać w kieszeni marynarki, skąd wyciągnął wreszcie coś, co błysnęło w mdłym świetle. — Oni nie wiedzą, co to znaczy. Ja wiem. Spojrzał na Griefa z obudzoną nagle podejrzliwością. — A pan co z tego rozumie. Hę? Co pan z tego rozumie? Dawid Grief ujrzał nagle oczyma wyobraźni ponury obraz, alkoholik zwyrodnialec morduje miedzianym ćwiekiem młodą rozkochaną parkę’ Bo Alojzy trzymał w ręku miedziany ćwiek, taki, jakich używali niegdyś budowniczowie okrętów. — Mojej matce zdaje się, że jestem tutaj po to, żeby wyleczyć się z zamiłowania do trunków Ona nic nie rozumie! Przekupiłem doktora, żeby zalecił mi podróż. Jak zawiniemy do Papeete, mój plenipotent zakontraktuje szkuner i pożeglujemy daleko. Ale im nawet się nie śni po co? Myślę, że to pijackie fantazje. Ja wiem. Wiem tylko ja jeden. Dobranoc panu. Idę spać, chyba… chyba ze pan napije się ze mną do poduszki. Jednego, widzi pan, ostatniego. II W ciągu następnego tygodnia spędzonego w Papeete Grief widywał Alojzego Pankburna często i w dziwacznych okolicznościach. Widywali go również wszyscy mieszkańcy małej wyspiarskiej stolicy, bo ani port, ani pensjonat Laviny od lat nie przezywał podobnych skandali. W samo południe Alojzy Pankburn z gołą głową, odziany jedynie w majteczki kąpielowe, odbył bieg główną ulicą z pensjonatu Laviny do wybrzeża. Uzbroiwszy się w rękawice bokserskie wyzwał palacza z „Berthe”. rozpoczął z nim w knajpie Folies Bergeres czterorundowy mecz i został znokautowany w drugiej rundzie. W przystępie szaleństwa próbował utopić się w głębokiej na dwie stopy sadzawce. Po pijanemu wykonał mistrzowski skok do wody z pięćdziesięciostopowego masztu stojącego na redzie „Maripozy” Zakontraktował kuter „Toerau” za cenę przewyższającą wartość tego statku i został uratowany przez plenipotenta, który nie zgodził się sfinansować transakcji. Na placu targowym kupił stragan od trędowatego ślepca i zaczął wyprzedawać owoce drzewa chlebowego, banany i pataty po takich cenach, że dopiero żandarmeria rozpędziła zbiegowisko żądnych okazji krajowców. Zresztą żandarmeria trzykrotnie aresztowała Pankburna za awantury. Trzy razy plenipotent zaniedbywał swe sprawy sercowe, by płacić grzywny, które nakładała pilnie potrzebująca pieniędzy administracja kolonialna. Później „Maripoza” odpłynęła do San Francisco i uniosła na pokładzie parę nowożeńców: plenipotenta z pielęgniarką. Przed odjazdem rozsądny plenipotent wręczył Alojzemu osiem pięciofuntowych banknotów, przewidując słusznie, że biedak ocknie się za kilka dnia złamany na duchu i bardzo bliski delirium tremens. Lavina, słynąca z dobrego serca nawet pośród najgorszych mętów i obieżyświatów grasujących na południowym Pacyfiku, troskliwie pielęgnowała chorego. Nie pisnęła słówkiem, że nie ma już plenipotenta ani pieniędzy, które mogłyby pokryć koszty jego utrzymania. W kilka dni później Dawid Grief siedział wieczorem pod płóciennym daszkiem na pokładzie „Kittiwake” i leniwie przebiegał wzrokiem skąpe szpalty miejscowego „Ayant– Coureur”. Nagle wyprostował się i przetarł oczy. Trudno uwierzyć, a jednak to prawda! Dawne, romantyczne czasy Mórz Południowych żyją jeszcze! Przeczytał: „Odstąpię połowę zakopanych skarbów, wartych pięć milionów franków, za przewiezienie jednej osoby na nieznaną wyspę na Pacyfiku oraz transport powrotny wspomnianych skarbów. Zgłaszać się do FANTAZJI w pensjonacie Laviny”. Grief spojrzał na zegarek. Było wcześnie, dochodziła ósma. — Panie Carlsen! — zawołał w stronę ognika fajki. — Proszę o załogę do szalupy. Wybieram się na ląd. Na przednim pokładzie zabrzmiał twardy, norweski akcent porucznika. Sześciu rosłych wyspiarzy z Rapy przestało śpiewać i skoczyło do łodzi. — Chciałem się widzieć z Fantazją, z panem Fantazją, jak sądzę — powiedział Grief Lavinie. Spostrzegł, że w jej oczach błysnął wyraz zainteresowania. Odwróciła się i w miejscowym narzeczu rzuciła rozkaz przez dwa otwarte pokoje do przybudówki kuchennej. Po chwili bosonoga czarna dziewczyna nadbiegła i przecząco pokręciła głową. Rozczarowanie Laviny było widoczne. — Pan mieszka na „Kittiwake”, prawda? Powiem mu, że pan o niego pytał. — A więc to on? Lavina skinęła głową. — Myślę, że pan, kapitanie Grief, potrafi mu pomóc. Ja jestem tylko niemądrą kobietą. Nic nie rozumiem. Ale to bardzo przyjemny człowiek i może nawet mówi prawdę. Pan będzie wiedział. Nie taki z pana głupek jak ja. I nie ma pan takiego miękkiego serca. Można przyrządzić panu cocktail? III Wróciwszy na pokład swego szkunera Dawid Grief drzemał na leżaku pod tygodnikiem sprzed trzech miesięcy. Nagle zbudziło go pojękiwanie i kwilenie za burtą. Otworzył oczy. Na stojącym o ćwierć mili chilijskim krążowniku dzwon uderzył osiem razy. Była północ. W wodzie chlupnęło coś i znowu zakwiliło. Zdawać się mogło, że to jakiś stwór morski albo człowiek, który popłakuje z cicha i półgłosem żali się całemu światu na swe krzywdy. Jednym susem Dawid Grief znalazł się przy niskiej burcie. W dole słychać było pojękiwanie w fosforyzującym kręgu poruszonej wody. Wychylił się, wsunął dłoń pod ludzką pachę, szarpnął kilka razy, pomógł sobie drugą ręką i z trudem wyciągnął na pokład nagi kształt Alojzego Pankburna. — Nie miałem przy sobie nawet jednego sou* na przejazd — poskarżył się ocalony. — Musiałem tu przypłynąć. Nie mogłem znaleźć schodni. Bardzo przepraszam. Jak da mi pan ręcznik, żebym mógł się przepasać, i łyk czegoś mocnego, przyjdę do siebie. Jestem Fantazja. Mówię zapewne z kapitanem Griefem, który odwiedził mnie w czasie mojej nieobecności. Nie, nie jestem pijany i wcale mi nie zimno. To nie dreszcze. Lavina wydzieliła mi dzisiaj tylko dwa kieliszki. Wystraszyłem się, i to wszystko. Kiedy nie mogłem znaleźć schodni, zaczęły mnie nawiedzać przedśmiertne wizje. Bardzo będę wdzięczny, jeżeli mnie pan zaprowadzi do kabiny. Tylko pan odpowiedział na moje ogłoszenie. Trząsł się niemiłosiernie, chociaż noc była ciepła. W kabinie pod pokładem Grief dał mu ręcznik, najprzód jednak postarał się, aby pół szklanki whisky trafiło do rąk niedoszłego topielca. — No, gadaj pan teraz — powiedział Grief, gdy ubrał już gościa w koszulę i drelichowe spodnie. — O co chodzi w tym ogłoszeniu? Słucham. Pankburn zerknął na butelkę whisky, ale Grief potrząsnął głową. — Niech i tak będzie, kapitanie, chociaż ręczę resztką honoru, która mi pozostała, że nie jestem zawiany, ani trochę zawiany. Wszystko, co powiem, jest prawdą, a powiem to zwięźle, bo od razu widać, że mam przed sobą człowieka czynu i interesu. Pański lek okazał się skuteczny. Dla pana brak alkoholu nie był nigdy milionem robaków, które żrą wszystkie tkanki. Ja jestem teraz w piekle. Cały płonę. No, ale proszę słuchać. Moja matka żyje. Jest Angielką. Urodziłem się w Australii. Studiowałem w Yorku i w Yale. Jestem magistrem i doktorem filozofii, a poza tym nicponiem. Nicponiem i alkoholikiem. Byłem też dobrym sportowcem. Potrafiłem nurkować na sto dziesięć stóp. Ustanowiłem kilka rekordów amatorskich. Pływam jak ryba. Ruchów crawla uczyłem się od pierwszego z Caville’ów. Przepłynąłem trzydzieści mil po wzburzonym morzu. Mam także inny rekord: zniszczyłem więcej whisky niż ktokolwiek w moim wieku. Mógłbym ukraść panu sześć pensów, żeby zapłacić za kieliszek. To wszystko prawda. I dalej będę mówił prawdę. Mój ojciec był Amerykaninem. Pochodził z Annapolis. Podczas wojny Północy z Południem był miczmanem*. W 1866 roku został porucznikiem na „Suwanee” Kapitanem tego okrętu był Paul Shirley. W 1866 roku „Suwanee” bunkrował w pewnym porcie na Pacyfiku Nie wymienię nazwy tej wyspy pozostającej pod protektoratem, który wtedy nie istniał i również nie będzie nazwany. Na wybrzeżu, za szynkwasem baru, mój ojciec zobaczył trzy miedziane ćwieki, ćwieki okrętowe. Dawid Grief uśmiechnął się wyrozumiale. — Mogę wymienić panu nazwę portu, gdzie „Suwanee” bunkrował, i protektoratu, pod który trafiła później ta wyspa. — A te trzy ćwieki? — zapytał Pankburn równie spokojnym tonem. — Mów pan śmiało. Ćwieki znajdują się teraz w moim posiadaniu. — Oczywiście, wiem i o ćwiekach. Tkwiły za szynkwasem baru Niemca Oskara w Peenoo– Peenec Johony Black przywiózł je tam ze swego szkunera w tę noc, kiedy umarł. Wracał właśnie z długiego rejsu na zachodzie, gdzie łowił b?che–de–mer i skupował drzewo sandałowe. Historię tę znają na wszystkich archipelagach. Pankburn kiwnął głową. — Mów pan dalej — mruknął — Działo się to oczywiście w czasach, których nic pamiętam — ciągnął Grief. — Powtarzam tylko to, co słyszałem. Później przypłynął ekwadorski krążownik i dziwna rzecz, przypłynął z zachodu, chociaż zmierzał do kraju. Oficerowie poznali ćwieki. Ale Johnny Black już nie żył. Porwali zatem jego porucznika i dziennik pokładowy. Odpłynęli na zachód. W pół roku później krążownik w powrotnej drodze rzucił znów kotwicę w Peenoo–Peenee. Wyprawa się nie powiodła, a historia przestała być tajemnicą — Kiedy ekwadorscy rewolucjoniści maszerowali na Guayaquil — podjął Pankburn — oficerowie federalni przekonani, że miasto się nie obroni, zagrabili skrzynię ze skarbem państwa wartym mniej więcej milion dolarów, wyłącznie w angielskich monetach. Skrzynię załadowali na amerykański szkuner „Fint”. Mieli odpłynąć przed świtem. Amerykański kapitan zwiał im jednak już około północy. Teraz pańska kolej. — Cóż, stara historia — podchwycił Grief. — W porcie nie było innych okrętów, przywódcy federalni nie mogli więc czmychnąć Wzięli na kieł i postanowili bronić miasta. Rohjas Salced forsownym marszem przybył z Quito. Oblężenie się skończyło. Rewolucja upadła. Jedyny stary parowiec, który stanowił flotę wojenną Ekwadoru, wysłano w pościg za „Flirtem”. Krążownik dopędził go między Wyspami Bankowymi a Nowymi Hebrydami. „Flirt” miotał się bezradnie, wywiesił sygnały alarmowe. Poprzedniego dnia szyper umarł. Czarna febra. — A porucznik? — wtrącił Pankburn. — Porucznika kilka dni wcześniej zabili dzicy na jednej z Wysp Bankowych, kiedy „Flirt” wysłał łódź po słodką’ wodę. Na statku nie było nikogo, kto znałby się na nawigacji. Marynarzy wzięto na tortury Rozumie pan prawo międzynarodowe tam nie działało Chętnie wyznaliby wszystko, ale nie byli w stanie. Gadali o trzech ćwiekach wbitych w pnie drzew na wybrzeżu, nie wiedzieli jednak, gdzie leży tajemnicza wyspa. Powtarzali tylko, że trzeba płynąć na zachód, daleko na zachód Ludzie różnie mówią. Jedni, że cała załoga „Flirtu” wymarła na torturach; inni, że tych, co wytrzymali najgorsze, powieszono na głównej rei. W każdym razie ekwadorski krążownik wrócił do ojczyzny bez skarbu. Johnny Black przywiózł trzy ćwieki do Peenoo– Peenee. Zostawił je w barze Niemca Oskara, ale jak i gdzie je znalazł, nigdy nikomu nie powiedział. Pankburn spojrzał wyzywająco na butelkę whisky. — Choć na dwa palce — jęknął. Grief zastanowił się i po chwili nalał trochę na dno szklanki. Pankburnowi zabłysły oczy Ocknęło się w nim nowe życie. — W tym właśnie miejscu — oznajmił — mogę uzupełnić opowieść brakującymi szczegółami. Johnny Black powiedział coś niecoś. Powiedział mojemu ojcu. Pisał do niego z Leyuki, zanim odpłynął do Peenoo–Peenee, żeby tam umrzeć. Ojciec uratował mu niegdyś życie podczas jakiejś karczemnej burdy w Valpaiaiso. Chińczyk, handlarz pereł z Wyspy Czwartkowej, kupił trzy ćwieki od tubylca, kiedy myszkował na północ od Nowej Gwinei szukając tam dziewiczych terenów. Johnny Black odkupił je na wagę miedzi. Ani on, ani Chińczyk nie podejrzewali nic szczególnego. Ale tak się złożyło, że wracając z rejsu Black zatrzymał się na połów żółwi przy tym właśnie wybrzeżu, na którym, jak pan powiada, zginął porucznik z „Flirtu” Otóż on nie zginął. Dzicy z Wysp Bankowych wzięli go do niewoli. Umierał z wolna na próchnicę kości szczękowej, pozostałość po ranie od strzały, którą dostał podczas utarczki na plaży. Zanim umarł, opowiedział całą historię Blackowi i ten napisał do mojego ojca z Leyuki. Dogorywał wtedy na raka. W dziesięć lat później ojciec, wówczas kapitan „Perry’ego”. wydostał ćwieki od Niemca Oskara. A później, rozumie pan, spisał testament i ostatnią wolą przekazał mi ćwieki i wszelkie dane. Znam długość i szerokość geograficzną wyspy, gdzie te trzy ćwieki były wbite w pnie drzew. Ćwieki są teraz u Laviny. Długość i szerokość geograficzna w mojej głowie Co pan na to? — Brednie — zawyrokował Grief. — Czemu ojciec pański sam nie wybrał się po skarby? — Nie potrzebował ich. Jego wuj umarł zostawiając mu fortunę. Ojciec podał się do dymisji, wystąpił z marynarki. W Bostonie zaawanturował się z jakąś pielęgniarką. Widzi pan, i on uległ zarazie pielęgniarek. Matka uzyskała rozwód. Odziedziczyła także spadek — coś około trzydziestu tysięcy dolarów rocznego dochodu. Zamieszkała w Nowej Zelandii. Mnie rodzice podzielili między siebie. Aż do śmierci ojca, a umarł w zeszłym roku, połowę czasu spędzałem w Nowej Zelandii, połowę w Stanach Zjednoczonych. Dzisiaj stanowię niepodzielną własność matki. Ojciec zostawił mi grubą forsę. „Ach! Dwa miliony! Cóż z tego”. Matka wzięła mnie pod kuratelę z powodu pijaństwa. Wart jestem diabli wiedzą ile forsy, a nie mogę tknąć ani pensa, jeżeli opiekunowie nie dadzą mi. Ale mój stary lubił przymykać oko na pijaństwo jedynaka, toteż zostawił mi trzy ćwieki i dokładne dane. Formalności załatwił przy pomocy swoich adwokatów, nie znanych matce Mówił, że to lepsze niz premia z polisy ubezpieczeniowej; ze jeżeli będę miał dość krzepy, żeby pojechać tam i skarb wykopać, do śmierci starczy mi na pierwsza klasa ochlaj. Miliony w rękach moich kuratorów! Matczyne góry złota również moje, jeżeli matka wyprzedzi mnie w drodze do krematorium! Jeszcze jeden milion czeka na ekshumację! A tymczasem ja umizgam się do Laviny, żeby dostać dwa kieliszki dziennie. To piekło! Istne piekło! Zwłaszcza gdy się weźmie pod uwagę moje nienasycone pragnienie. — Gdzie test ta wyspa? — Daleko stąd. — Jak się nazywa? — Tego nie powiem za nic, kapitanie Grief. Łatwo może pan zagarnąć okrągłe pół milionika. Pożegluje pan według moich wskazówek, a kiedy będziemy na morzu i na właściwym kursie, powiem panu. Powiem wtedy, nie wcześniej. Grief wzruszył ramionami, jak gdyby miał dość całej sprawy. — Wypije pan jeszcze jednego i szalupą odeślę pana na brzeg — powiedział. Pankburn był zaskoczony. Przynajmniej pięć minut namyślał się i wahał. Wreszcie oblizał wargi i skapitulował. — Powiem panu zaraz, jeżeli obieca pan, że tam popłyniemy. — Oczywiście, że mam zamiar popłynąć. Tylko dlatego pytam. Jak się nazywa wyspa? Alojzy zerknął na butelkę. — Chyba teraz dostanę jednego? — Nie. Miał pan wypić przed odjazdem na ląd. Jeżeli chce mi pan powiedzieć, jaka to wyspa, musi pan powiedzieć na trzeźwo. — To wyspa Francis, jeżeli pan ciekawy. Bougainville* nazwał ją wyspą Barbour. — Aha! Osamotniona wysepka na Małym Morzu Koralowym — powiedział Grief. — Leży między Nową Irlandią a Nową Gwineą. Obecnie przeklęta dziura, ale przyjemny kraik w czasach, kiedy załoga „Flirtu” wbijała tam w drzewa ćwieki, a kupował je chiński handlarz pereł. Parowiec „Castor”, werbujący robotnika dla plantacji w Upolu, przepadł tam z całą załogą. Dobrze znałem kapitana. Niemcy przysłali krążownik, ostrzelali dżunglę, spalili kilka wiosek, zabili dwóch tubylców i bardzo dużo świń. Na tym się skończyło. Krajowcy zawsze byli tam źli, a popsuli się naprawdę, kiedy czterdzieści lat temu zdobyli statek wielorybniczy i wymordowali załogę. Zaraz, zaraz… Jakże się nazywał tan statek? Zbliżył się do regału na książki, wydobył pękaty „Przewodnik po południowym Pacyfiku” i zaczął przewracać kartki. — Tak. Mam. Francis lub Barbour — pomrukiwał czytając. — Krajowcy wojowniczy i zdradliwi. Melanezyjczycy. Ludożercy. Statek wielorybniczy „Western” (aha, tak się nazywał!) zdobyty, załoga wymordowana. Hm… mielizny… przylądki… redy… aha… Szczyt Redscar, Zatoka Owena, zatoka Likikili… tak… chyba Likikili… Głęboki kanał, bagna porosłe mangrowcami, dogodna reda, głęboka dziewięć sążni w miejscu, z którego widać białą skazę na rafie w kierunku zachodnio–południowo–zachodnim. Podniósł wzrok. — Pańskie wybrzeże, Pankburn. Gotówem przysiąc. — Popłynie pan? — spytał żywo Alojzy. Grief skinął głową. — Cała historia brzmi przekonywająco. Gdyby bajał pan na przykład o stu milionach lub podobnie wariackiej sumie, nie zastanawiałbym się ani chwili. Jutro popłyniemy, ale pod jednym warunkiem: przechodzi pan bez zastrzeżeń pod moją komendę. Pankburn wyraził zgodę szerokim, radosnym uśmiechem. — To znaczy: ani kropli. — Ciężko będzie — poskarżył się biedak. — Taki jest mój warunek. Dosyć znam się na medycynie, by wiedzieć, że nie stanie się panu nic złego. Weźmie się pan do pracy, ciężkiej marynarskiej pracy. Rozumie pan: zwyczajne wachty i wszystko inne. Ale spać i jeść będzie pan z nami, na rufie. — Zrobione! Pankburn wyciągnął rękę, żeby przybić interes. — Dobrze będzie, jeżeli mnie to nie uśmierci — dodał. Grief nalał hojne trzy palce whisky i podał szklankę gościowi. — Ostatni łyk. Pij pan. Alojzy wyciągnął rękę, lecz zatrzymał ją w pół drogi. W nagłym przypływie woli zawahał się, wyprostował, dumnie podniósł głowę. — Chyba lepiej nie… — zaczął, lecz tchórzliwie ustępując nienasyconemu pragnieniu szybko chwycił szklankę, jak gdyby się obawiał, że może zniknąć. IV Długi jest rejs z Papeete na Wyspach Towarzyskich do Małego Morza Koralowego — ze sto pięćdziesiątego stopnia długości zachodniej do sto pięćdziesiątego stopnia długości wschodniej. Prosto, jak sierpem rzucić, równa się to podróży przez Atlantyk. A „Kittiwake” nie żeglował prosto, jak sierpem rzucić. Rozgałęzione interesy Dawida Griefa wielekroć kazały mu zbaczać z kursu. Zatrzymał się, by zwiedzić bezludną Wyspę Różaną, bo przemyśliwał o skolonizowaniu jej i założeniu plantacji palm kokosowych. Następnie złożył pokłon Tui Manua we wschodniej części Samoa i zaaranżował intrygę dworską o udział w monopolu handlowym na trzech wysepkach umierającego monarchy. Z Apia zabrał kilku nowych agentów i ładunek towarów na Gilberty. Odwiedził atol Ontong–Java, przeprowadził inspekcję swoich plantacji na Ysabel i zakupił tereny uprawne od nadbrzeżnych kacyków z północno–zachodniej Malaity. Przez cały czas tej krętej drogi Dawid Grief „robił człowieka” z Alojzego Pankburna. Pijanica mieszkał wprawdzie na rufie, musiał jednak wykonywać pracę prostego majtka. Stał przy sterze, czuwał na oku, hisował żagle i zwijał liny. Ale nie na tym koniec. Często przypadała mu w udziale najcięższa, najbrudniejsza robota. Zawieszony na stołku bosmańskim skrobał od góry do dołu i malował maszty. Grzbiet bolał go, lecz zwiotczałe mięśnie rosły od mycia i szorowania pokładu. Kiedy „Kittiwake” stał na kotwicy, a załoga łupinami kokosów skrobała miedziane blachy w podwodnej części kadłuba, Pankburn nurkował równie często jak każdy tubylec z jego wachty. — Spójrz na siebie — mówił Grief. — Dwa razy tęższy z ciebie chłop niż w dniu, kiedym cię przyjął na pokład. Nie wypiłeś dotychczas ani kropli i żyjesz jakoś. Praca na dobre wypędza z ciebie truciznę. Tak, praca! Więcej zrobiła niż pielęgniarki i plenipotenci. Jeżeliś spragniony, masz, pociągnij. Kilkoma wprawnymi ruchami ciężkiego noża, który nosił w pochwie, Grief wyciął trójkątny otwór w szczycie obrośniętego włóknem młodego kokosa. Rzadka, mleczna ciecz, chłodna i lekko musująca, wypłynęła kilkoma pęcherzykami. Pankburn z ukłonem przyjął naturalny puchar, przechylił w tył głowę i jednym tchem opróżnił orzech. Codziennie wypijał wiele takich czarek. Steward, czarny sześćdziesięcioletni mężczyzna z Nowych Hebrydów, i jego pomocnik, jedenastoletni chłopiec z Wyspy Lark, stale zaopatrywali go w kokosy. Pankburn nie miał nic przeciwko ciężkiej pracy. Rwał się do roboty — nigdy jej nie unikał. Zawsze wyprzedzał czarnych towarzyszy, biegnąc na rozkaz. Ale w okresie uwalniania organizmu od alkoholu znosił piekielne męki. Pragnienie dręczyło go jak zmora nawet wówczas, kiedy wyparowały ostatnie drobinki trucizny. Alojzy (na słowo honoru puszczony na ląd w Apia) próbował uniemożliwić normalne funkcjonowanie barów wypijając całe ich rezerwy. Z tej racji Dawid Grief o drugiej nad ranem znalazł go przed Tivoli, skąd gospodarz — Charley Roberts — haniebnie wyrzucił awanturnika. Alojzy, jak za dawnych czasów, zwierzał się gwiazdom ze swych żalów, był jednak energiczniejszy, bo rytm szlochania akcentował grudkami koralowej skaty, którymi nadzwyczaj celnie rzucał w okna baru Charleya Robertsa. Dawid Grief zaraz zabrał go na statek, ale w obroty wziął dopiero następnego dnia rano. Scena na pokładzie „Kittiwake” w niczym nie przypominała ochronki. Grief okładał biedaka potężnymi pięściami — tłukł, walił, dawał mu takie lanie, jakiego Alojzy Pankburn nigdy jeszcze nie dostał. — To dla zbawienia twojej duszy, Pankburn — mówił Grief akompaniując razom. — A to przez wzgląd na twoją matkę. A to dla dobra potomstwa, które spłodzisz. Dla dobra naszej ziemi i całego świata, i wszystkich przyszłych pokoleń ludzkich. A teraz, żeby wbić ci w łeb lekcję, od początku: masz, dla zbawienia twojej duszy. Masz, przez wzgląd na matkę. A to dla dobra nie narodzonych dziatek, o których ci się nawet nie śni. Będziesz kochał ich matkę przez wzgląd na dzieci i z czystej miłości. Jak skończę z tobą, zostaniesz prawdziwym mężczyzną. Będzie cię wtedy stać na miłość. No, jazda! Bierz dalej lekarstwo. Nie skończyłem jeszcze! Dopiero zaczynam! Trzeba wbić w ciebie jeszcze sporo rozumu, sporo zdrowego rozsądku. Brunatni marynarze i Murzyni stewardzi oraz kucharz pogodnie przypatrywali się operacji. Dalecy byli od jakiejkolwiek krytyki tajemniczych, niepojętych postępków białych ludzi. Porucznik Carlsen z posępną miną aprobował chłostę zastosowaną przez pracodawcę. Supercargo Albright uśmiechał się tylko i podkręcał wąsa. Obydwaj byli ludźmi morza. Mieli za sobą twarde życie. Alkohol — w nich samych i w innych — stanowił problem, w którym umieli się obchodzić w sposób nie znany wydziałom medycyny. — Chłopcze! Kubeł słodkiej wody i ręcznik! — rozkazał Grief, kiedy zrobił swoje. — Dwa kubły i dwa ręczniki! — dodał rzuciwszy okiem na własne dłonie. — Ładne z ciebie ziółko — przemówił do Pankburna. — Wszystko popsułeś. Do cna wypędziłem z ciebie truciznę, a dziś znowu cały nią cuchniesz! Trzeba rozpocząć od nowa. Panie Albright, widział pan zwój starego łańcucha w porcie, koło przystani dla łodzi? Proszę odnaleźć właściciela, kupić łańcuch i dostarczyć na pokład. Będzie tego ze sto pięćdziesiąt sążni. Pankburn! Jutro od rana zaczniesz odbijać rdzę z tego łańcucha. Jak skończysz, oczyścisz go szmerglem. Później pomalujesz. Nie dostaniesz innej roboty, póki łańcuch nie będzie lśnił jak nowy. Alojzy Pankburn potrząsnął głową. — Rezygnuję. Niech piekło pochłonie wyspę Francis. Mnie już wszystko jedno. Dosyć mam pańskiej tyranii. Proszę mnie zaraz wysadzić na ląd. Jestem białym człowiekiem. Nie wolno mną tak poniewierać. — Panie Carlsen! Proszę dopilnować, żeby pan Pankburn został na statku. — Ja pana nauczę! — wrzasnął Pankburn. — Nie może pan pozbawić mnie wolności”. — Mogę za to drugi raz sprawić ci lanie — powiedział Grief. — I dowiedz się jednego, głupi szczeniaku: będę ci garbował skórę, póki starczy mi siły w łapach albo póki nie zaczniesz odbijać rdzy z łańcucha! Wziąłem cię w garść po to, żeby zrobić z ciebie człowieka, i zrobię, choćbym cię miał zatłuc! No, jazda do kabiny. Przebierz się. A dzisiaj po południu wrócisz tu z młotkiem. Przygotuj się do roboty. Panie Albright! Żeby ten łańcuch prędko znalazł się na pokładzie! Panie Carlsen, proszę zaraz wysłać po niego szalupę. A nie spuszczaj pan z oka Pankburna. Gdyby mdlał czy dostawał drgawek, daj mu pan whisky, ale mało. Po ostatniej nocy może to być potrzebne. V Przez cały czas postoju „Kittiwake” w Apia Alojzy Pankburn obijał rdzę z łańcucha. Stukał młotkiem po dziesięć godzin dziennie. Obijał także rdzę w ciągu długiego rejsu do Gilbertów. Następnie przyszła kolej na czyszczenie szklanym papierem. Sto pięćdziesiąt sążni to dziewięćset stóp. Każde ogniwo zostało oczyszczone i wypolerowane tak, jak to się chyba nigdy dawniej nie zdarzyło. Kiedy czarna farba pokryła po raz drugi ostatnie ogniwo, Alojzy Pankburn wypowiedział się wreszcie. — No, jazda! Dawaj pan nową brudną robotę — przemówił do Griefa. — Jeżeli pan chcesz, mogę oporządzić więcej zardzewiałych łańcuchów. Niech pan się o mnie dłużej nie troszczy. Póki życia, nie tknę kropli. Będę za to trenował. Złoił mnie pan, zabrał mi rogatą duszę, ale — mówię otwarcie — zabrał pan chwilowo! Będę trenował, aż zrobię się taki twardy, taki czysty jak ten przeklęty łańcuch. A pewnego dnia, mój panie Grief, może się zdarzyć, coś dziwnego. Nabiorę takiej formy, że wygarbuję ci skórę nie gorzej, niż ty mnie wygarbowałeś. Tak skuję ci mordę, tak przefasonuję, że nie poznają cię rodzeni Murzyni! Grief promieniał. — No, gadasz dziś niczym prawdziwy mężczyzna! — zawołał. — A jedyny sposób, żeby skuć mi kiedyś mordę, to zostać prawdziwym mężczyzną. Tylko że wtedy… wtedy może… Urwał, jak gdyby miał nadzieję, że Pankburn dopowie resztę. Ów głowił się przez chwilę, a później oczy zabłysły mu wyrazem nagłego olśnienia. — Może wcale nie będę miał ochoty! Tyle chciał pan dodać? Grief skinął głową. — Bodaj to licho — poskarżył się Alojzy. — Bodaj to licho! Naprawdę zdaje mi się, że wcale nie będę miał ochoty. W tym sęk! Ale i tak poprawię się, przerobię na prawdziwego mężczyznę. Opalenizna na twarzy Griefa nabrała jeszcze cieplejszych niż zwykle tonów. Wyciągnął rękę. — Pankburn! Z serca cię za to kocham! Alojzy uścisnął dłoń opiekuna. Ze szczerym smutkiem pokiwał głową. — Grief — westchnął. — Zabrałeś mi duszę, zabrałeś rogatą duszę, i to, jak się obawiam, na zawsze. VI W parny tropikalny dzień, kiedy zamierały ostatnie podmuchy południowo– wschodniego pasatu i miała nastąpić zwykła w tej porze roku odmiana na północno–zachodni muson. „Kittiwake” sunął leniwie wzdłuż porosłych dżunglą brzegów wyspy Francis. Za pomocą lunety i busoli Grief rozpoznał wulkan w masywie górskim Redscar. Minął Zatokę Owena i pożegnał ostatnie tchnienie wiatru przy wejściu do zatoki Likikili. Szkuner holowany przez dwie szalupy wpłynął z trudem do wąskiego, głębokiego kanału. Carlsen raz po raz spuszczał sondę. Na wybrzeżu nic było plaż. Mangrowce sięgały linii wodnej, dalej wznosiła się górska dżungla poszarpana tu i ówdzie zębami nagich skał. O milę od wejścia do zatoki ukazała się biała szczelina na rafie w kierunku zachodnio–południowo–zachodnim. Sonda potwierdziła informację „Przewodnika”. Kotwica zaryła się w dno na głębokości dziewięciu sążni. Przez resztę dnia i aż do następnego popołudnia Grief z towarzyszami nie opuszczał „Kittiwake”. Czekał. Na wyspie nie było znaków ludzkiego życia. Od czasu do czasu rzuciła się ryba, od czasu do czasu zaskrzeczała kakadu. Poza tym wszystko zdawało się martwe. Tylko raz olbrzymi motyl o dwunastu calach rozpiętości skrzydeł wolno przeleciał nad szczytami masztów w stronę dżungli na przeciwległym brzegu. — Nie warto wysyłać łodzi na pewną zgubę — powiedział Grief. Pankburn nie mógł w—to uwierzyć. Oznajmił, że sam wybierze się na ląd, choćby wpław, jeżeli nie dadzą mu czółna. — Nie zapomnieli jeszcze o niemieckim krążowniku — wyjaśnił Grief. — Trzymam zakład, że w tej chwili dżungla roi się od ludzi. A co pan sądzi, panie Carlsen? Stary wyga, zaprawiony od lat we włóczędze pośród wysp na południowym Pacyfiku, z zapałem przyznał słuszność pracodawcy. Pod wieczór drugiego dnia postoju Grief kazał spuścić szalupę i usadowił się na jej rufie. W ustach trzymał zapalonego papierosa, w ręku ładunek dynamitowy o krótkim loncie, zamierzał bowiem głuszyć ryby. O burtę oparto sześć karabinków Winchestera. Albright zajął miejsce przy sterze. Pod ręką miał mauzera. Szalupa ruszyła wzdłuż zielonego wału roślinności. Od czasu do czasu majtkowie zamierali w bezruchu przy wiosłach. Wokół panowała śmiertelna cisza. — Dwa funty przeciw jednemu, że dżungla roi się od dzikusów — szepnął Albright. Pankburn nastawił uszu i nie namyślając się długo przyjął zakład. W pięć minut później barweny napłynęły wielką ławicą. Brunatni wioślarze podnieśli wiosła. Grief przytknął krótki lont do papierosa. Rzucił ładunek, który wybuchnął niemal przy zetknięciu z wodą. W tej chwili dżungla zakipiała życiem. Podniosły się dzikie, wojownicze okrzyki. Nadzy czarni ludzie poczęli skakać wśród mangrowcow niby małpy. Biegli gąszczem w stronę wybrzeża. W szalupie podniesiono wszystkie karabiny. Nastąpił moment oczekiwania. Dzicy — a było ich około setki — czepiali się sterczących w zatoce korzeni. Niektórzy mieli odwieczne karabiny Snidera, przeważnie jednak uzbrojenie ich stanowiły toporki, opalone w ogniu dziryty i strzały o kościanych grotach. Nikt nie przemówił słowem. Obydwie strony gapiły się na siebie przez szeroki na dwadzieścia stóp pas wody. Stary, jednooki Murzyn o szczeciniastej gębie oparł kolbę snidera na biodrze, a wylot lufy zwrócił w stronę Albrighta, który — by nie zostać dłużnym — mierzył doń z mauzera. Przez dwie minuty trwał ten żywy obraz. Ogłuszone ryby wypływały na powierzchnię albo półżywe miotały się w przezroczystej głębinie. — W porządku, chłopcy — powiedział spokojnie Grief. — Odłożyć strzelby i hopla za burtę! Panie Albright, proszę rzucić trochę tytoniu tej jednookiej bestii. Wioślarze z Rapy zaczęli nurkować i łowić barweny. Supercargo rzucił w stronę wybrzeża paczkę prasowanego tytoniu. Jednooki dzikus kiwnął głową i okropnie wykrzywił twarz przyjaznym grymasem. Tubylcy opuścili broń. Zdjęte z cięciw strzały powędrowały do kołczanów. — Wiedzą, co to tytoń — powiedział Grief wróciwszy na statek. — Będziemy mieli gości. Proszę odbić skrzynkę tytoniu, panie Albright, i przygotować trochę noży na sprzedaż. O, już widać pierwszą pirogę. Stary, jednooki dzikus wiosłował samotnie. Jak przystało dobremu wodzowi, za całe plemię stawiał czoło niebezpieczeństwu. Carlsen wychylił się za burtę, żeby pomóc gościowi przy przełażeniu balustrady, odwrócił jednak głowę i bąknął półgębkiem: — Wykopali pieniądze, panie Grief. Stary hultaj jest nimi obwieszony. Cyklop stanął na pokładzie. Pojednawczym uśmiechem próbował daremnie maskować obawę, którą przemógł wprawdzie, lecz niezupełnie wyzwolił się spod jej władzy. Kulał na jedną nogę, niewątpliwie z powodu ohydnej, na przeszło cal głębokiej blizny, która znaczyła mu udo od biodra do kolana. Nie miał na sobie odzienia, bodaj przepaski, ale jego nos straszył kolcami niby jeżozwierz, gdyż był podziurawiony w kilku miejscach, a w każdym z otworów tkwiła rzeźbiona iglica z kości. Na obrosłej brudem piersi wodza dyndał naszyjnik ze złotych suwerenów*, z uszu zwisały mu półkoronówki, a przekłutą przegrodę nosową zdobił duży angielski pens — zaśniedziały i poczerniały, nie budzący jednak żadnych wątpliwości. — Spokojnie. Grief — odezwał się Pankburn z doskonale udaną beztroską. — Mówiłeś pan, że jedyna znana tutaj waluta to paciorki i tytoń. Bardzo pięknie. Proszę zatem uważać. Dzicy znaleźli skarb. Musimy go od nich wykupić. Niech pan weźmie na bok załogę i pouczy swoich ludzi, że mają interesować się przede wszystkim pensami. Rozumie pan? Trzeba pogardliwie odrzucać złoto, a srebrne monety ledwie tolerować. Żądajmy tylko i wyłącznie pensów. Pankburn wziął na siebie sprawy handlowe. Miedziak z nosa cyklopa kupił bez wahania za dziesięć kostek tytoniu. Każda taka kostka kosztowała Dawida Griefa amerykańskiego centa, interes więc był wybitnie deficytowy. Ale za półkoronówki Alojzy dał tylko po jednej kostce tytoniu, a sznura suwerenów w ogóle nie brał pod uwagę. Im bardziej stanowczo odrzucał złoto, tym gwałtowniej cyklop domagał się wymiany. Wreszcie zirytowany i znudzony Pankburn niechętnie zdecydował się na ustępstwo i zapłacił dwoma kostkami tytoniu za naszyjnik zrobiony z dziesięciu złotych monet. Tego samego dnia wieczorem, przy obiedzie, Grief powiedział: — Uchylam przed tobą kapelusza, Pankburn! Stworzyłeś niebywałą sytuację: odwróciłeś skalę cen. Dzicy uwierzą, że pensy stanowią niezmierny skarb, suwereny zaś w ogóle nie mają wartości. A wynik? Poukrywają pensy i na siłę będą nam wrabiać suwereny. Pankburn, twoje zdrowie! Hej, steward! Filiżankę herbaty dla pana Pankburna! VII Nastąpił złoty tydzień. Od świtu do zmierzchu czółna czekały szeregiem w odległości dwustu stóp od „Kittiwake”. Było to martwe pole, a przestrzegania jego granic pilnowali zbrojni w karabiny majtkowie z Rapy. Tylko jednej na raz pirodze wolno było zbliżyć się do statku. Tylko pojedynczo wpuszczano czarnych na pokład. Tam, w cieniu płóciennego daszka, czterej biali niestrudzenie prowadzili handel, zmieniając się co godzina.” Skalę wymiany ustanowił Alojzy Pankburn przy pierwszej transakcji z jednookim wodzem: pięć suwerenów przynosiło kostkę tytoniu, sto suwerenów — dwadzieścia kostek. W ten sposób podejrzliwy, chytry ludożerca wykładał na stół tysiąc dolarów w złocie i radośnie umykał za burtę z tytoniem wartości czterdziestu centów. — Chyba starczy nam tytoniu — mruknął bez przekonania Carlsen, kiedy jeszcze jedna skrzynka opróżniła się do połowy. Albright wybuchnął śmiechem. — W ładowni mamy pięćdziesiąt skrzynek — powiedział — a jak wyliczyłem, za trzy da się kupić sto tysięcy dolarów. Zakopany był tylko jeden milionik. Powinno by więc starczyć trzydzieści skrzynek, gdyby nie jaka taka rezerwa na srebro i pensy. Tak, oczywiście… trzeba liczyć się z rezerwą na srebro i pensy, bo łobuzy z Ekwadoru zagarnęli pewnie wszystkie bez wyboru monety, które wpadły im w łapy. Ale pensów i szylingów pojawiało się mało, chociaż Pankburn ustawicznie pytał o nie z wielkim zainteresowaniem. Przede wszystkim spragniony był pensów i na widok każdego miedziaka w oczach jego zapalały się pożądliwe błyski. Zgodnie z teorią Alojzego dzicy doszli do wniosku, że zlekceważone złoto trzeba wypchnąć w pierwszej kolejności. Pensa, którego cena pięćdziesięciokrotnie przerasta suwerena, trzeba ukryć i przechowywać troskliwie. Na pewno w wioskach pośród dżungli najmędrsi, siwobrodzi starcy odbyli naradę i wspólnymi siłami wymyślili, aby pozbyć się najprzód mało przydatnych suwerenów, później zaś podnieść cenę na pensy. Kto wie? Może z dziwacznych białych ludzi uda się wydusić nawet po dwadzieścia kostek tytoniu za te bezcenne miedziaki? Pod koniec tygodnia ruch handlowy osłabł. Ustał prawie zupełnie napływ złota. Od czasu do czasu ktoś niechętnie sprzedawał pensa za dziesięć kostek tytoniu. Natomiast pojawiło się kilka tysięcy dolarów w srebrze. Ósmego dnia nie zawarto ani jednej transakcji w ciągu rana. Plan siwobrodych starców dojrzał. Zapadło postanowienie, by za pensy żądać po dwadzieścia kostek tytoniu. Cyklop objawił zmienioną skalę wymiany. Sądził zapewne, że nowina wywarła silne wrażenie, gdyż biali odstąpili na bok i przyciszonym głosem rozpoczęli naradę we własnym gronie. Gdyby rozumiał po angielsku, rozjaśniłoby mu się w głowie. — Zebraliśmy już trochę ponad osiemset tysięcy, nie licząc srebra — mówił Grief. — To prawie wszystko, co oni posiadają. Jestem przekonany, że brakujące dwieście tysięcy wpadło w ręce plemion z dżungli w głębi wyspy. Wróćmy tu za trzy miesiące, a przez ten czas dzikusy z nadbrzeża wykupią od sąsiadów resztę złota, no i skończy się im tytoń. — Grzechem byłoby skupować pensy — uśmiechnął się Albright. — Przeciw takiemu marnotrawstwu buntuje się we mnie handlarska dusza. — Zaczyna się lekki wietrzyk od lądu — powiedział Grief spoglądając na Pankburna. — Cóż ty na to? Alojzy skinął głową. — W porządku. — Grief nastawił twarz pod wiatr, ocenił jego słabe, nieregularne podmuchy. — Panie Carlsen! Wybrać łańcuch kotwiczny, przygotować żagle, no i szalupy do holowania. Temu wietrzykowi nie wolno ufać. Sięgnął do skrzyni z tytoniem, wydobył sześćset czy siedemset kostek, wręczył je zdumionemu dzikusowi i pomógł mu wyleźć za burtę. Kiedy fokżagiel zakwitnął na maszcie, wrzask oburzenia podniósł się w pirogach czekających na granicy martwego pola. A gdy kotwica błysnęła nad powierzchnią wody i „Kittiwake” ruszył pod lekkim wietrzykiem, stary cyklop, niebaczny na zwrócone w swą stronę lufy karabinów, począł wiosłować co sił i rozpaczliwie dawał znać na migi, że jego lud gotów sprzedawać pensy po dziesięć kostek tytoniu za sztukę.— — Steward! Młody kokos! — rozkazał Pankburn. — Niedługo wysadzimy cię w Sydney — powiedział Grief. — I co dalej? — Wrócę z panem po brakujące dwieście tysięcy — odrzekł Pankburn. — A tymczasem zbuduję sobie piękny szkuner. No, i pozwę przed sąd tych tam moich kuratorów. Niech wytłumaczą, z jakiej racji nie mogą mi oddać do dyspozycji torsy po ojcu. Ha! Niech wytłumaczą albo ja im wytłumaczę, z jakiej racji powinni to zrobić! Z tęgą miną naprężył bicepsy pod wiotką tkaniną koszulki, sięgnął po dwóch czarnych stewardów i podniósł ich nad głową niby hantle. — Jazda, chłopcy! — zawołał Carlsen z ruty, gdzie rozwijał skrzydła grotżagiel. — Weźcie no się za liny! Pankburn rzucił stewardów i skoczył do roboty, wyprzedzając o dwa susy brunatnego majtka z Rapy. ROZDZIAŁ TRZECI SZATANY Z FUATINO I Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i kutrów, które myszkowały pośród wysp na Morzach południowych, Grief najbardziej lubił „Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że niemałą sławę zyskał w dawnych czasach, gdy przemycał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na morzu Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle widziany przez organy władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner pozostał tym samym poczciwym, starym „Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne oczy, aby uwierzyć. We wszystkich portach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzono na temat „Rattlera” gorące dyskusje, akcentowane nieraz obelgą lub kułakiem. Pewnego wieczora „Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna trzepotały raczej od przechyłów na falach niż od łagodnych podmuchów. Mimo to szkuner z łatwością robił cztery węzły. Od godziny Dawid Grief stał wsparty o balustradę przy wantach fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbity ukośnie od przednich żagli rozkosznym powiewem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delektował się w duchu zaletami ulubionego statku. — Cudo! Prawdziwe cudo!. Prawda, Taute? — zagadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna. — Tak panie, tak — powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. — Ja znam statki trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fanauao. — Za–dnia–zrodzony — przetłumaczył Grief czuły epitet. — Kto go tak nazwał? Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief zwrócił również wzrok w tamtą stronę. — Ziemia! — zawołał majtek. — Aha, Fuatino — przyznał Grief nie odwracając oka od miejsca, gdzie ciemna plama przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. — W porządku. Zaraz powiem kapitanowi. „Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec wyraźnie, nie tylko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu. — Gdyby to była cieśnina, nie szpara, „Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak dzisiejsza — mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło. Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle dnia można próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuatino. Była piękna podzwrotnikowa noc nie grożąca nagłym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli domysły na temat lasów Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro. — To romantyczny ludek — powiedział porucznik Brown. — Równie romantyczny jak my, biali. — Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy — roześmiał się Grief. — Kiedy to, kapitanie, Pilsach zwiał panu? — Jedenaście lat temu — odburknął niechętnie Glass. — Niech pan o nim opowie — poprosił Brown. — Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z Fuatino. Czy to prawda? — Święta prawda — potwierdził szyper. — Kocha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go! A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, chociaż Holender. — Niemiec — poprawił Grief. — Na jedno wychodzi — brzmiała odpowiedź. — Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie zdążyłbyś sam porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek jakichś tam białych kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzymali się, rozumie pan, za ręce i chichotali. Mam nadzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blokuje cieśninę. Zawsze obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy. — Opowiadaj pan dalej — zniecierpliwił się porucznik. — Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w schowanym między zaroślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a Pilsach, rozumie pan, brzdąkał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego historia. Jutro zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę gramofon dla Pilsacha, i chyba z milion płyt. — Pan zrobił z niego później agenta handlowego? — zapytał porucznik Griefa. — Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym kochankiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna. — Słuchaj no, młodzieńcze — zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego porucznika. — Czy jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z pokładu. Fuatino to wyspa romantycznego bzika. Każdy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Jakiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawiałem przecież ze starymi ludźmi. Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę… Kapitan Glass urwał tak nagle, że obydwaj towarzysze spojrzeli najprzód na niego, a później w tym samym co on kierunku. — Na Boga! — szepnął porucznik. — Faun. Faun morski! — To Kozioł Skalny — wyjaśnił szyper. — Mauriri — dodał Grief. — Według tutejszego zwyczaju ślubowaliśmy sobie wieczne braterstwo krwi. On nosi moje imię ja jego. Szerokie, brunatne bary i potężny tors ukazały się nad burtą. Później rosły mężczyzna bez widocznego wysiłku przesadził balustradę i cichym, kocim krokiem ruszył po pokładzie. Brown, który mógł być czymś więcej niż porucznikiem żeglującego pośród wysp szkunera, patrzył jak urzeczony. Wszystko, co kiedykolwiek wyczytał w książkach, dowodziło niezbicie, że ów gość z tajemniczej głębi łudząco przypomina fauna. Ale smutnego fauna — orzekł w myślach młodzieniec, kiedy złocistobrunatny bożek leśny zbliżył się do Griefa, który oczekiwał go z wyciągniętą dłonią. — Dawidzie — przemówił Dawid Grief. — Mauriri, potężny bracie — odpowiedział Mauriri. Zgodnie ze zwyczajem ludzi, którzy ślubowali sobie braterstwo krwi, każdy nazywał „brata” nie jego, lecz swoim imieniem. Dalszą rozmowę prowadzili w polinezyjskim narzeczu wyspy Fuatino. Brown zatem mógł tylko słuchać i domyślać się sensu. — Z daleka przypłynąłeś, żeby powiedzieć talofa — rzekł Grief, kiedy ociekający wodą gość usiadł na pokładzie. — Wiele dni i nocy wypatrywałem cię, potężny bracie — odparł Mauriri. — Siadywałem na Wielkiej Skale, gdzie leży dynamit, który zostawiłeś pod moją opieką. Dziś zobaczyłem, że zbliżasz się do cieśniny, a później umykasz w ciemną noc. Wiedziałem, że musisz czekać do rana. Popłynąłem za tobą. Spadło na nas okropne nieszczęście. Mataara od wielu dni we łzach czeka twego przybycia. To stara kobieta, a Motuaro nie żyje, więc jej smutno. Grief pokiwał głową i, jak wypadało, westchnął żałośnie. — Czy Motuaro ożenił się z Naumoo? — zapytał. — Tak. Motuaro i Naumoo uciekli w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Wtedy dopiero przebaczyła im Mataara. Wrócili i zamieszkali w Wielkim Domu. Ale teraz Motuaro nie żyje, a i Naumoo niedługo zginie. Okropne spadło na nas nieszczęście, potężny bracie. Tori nie żyje i Tati–Tori, i Petoo, i Nari, i Pilsach, i inni. — Pilsach także! — krzyknął Grief. — Zaraza nawiedziła wyspę? — Wiele było morderstw. Wysłuchaj mnie, potężny bracie. Trzy tygodnie temu przypłynął obcy szkuner. Z Wielkiej Skały dostrzegłem żagle na morzu. Przez cieśninę szalupy holowały obcy szkuner, ale nie ominął rafy, otarł się o nią kilka razy. Stoi teraz na plaży. Załoga reperuje połamane drewno. Na pokładzie jest ośmiu białych mężczyzn. Mają kobiety z jakiejś wyspy daleko na wschodzie. Kobiety mówią językiem bardzo podobnym do naszego, tylko trochę innym. Dobrze je rozumiemy. Opowiadają, że zostały porwane przez białych ze szkunera. My tam nic nie wiemy, bo kobiety śpiewają tańczą, i są wesołe. — A mężczyźni? — Mówią po francusku. Wiem, bo dawno temu miałeś na swoim szkunerze porucznika, który mówił po francusku. Jest tam dwóch wodzów i ci wyglądają inaczej od reszty. Mają niebieskie oczy jak ty, potężny bracie. To szatany! Jeden z nich jest większym szatanem niż drugi. Sześciu pozostałych to też szatany. Nie płacą nam za yamy, za taro i owoce drzewa chlebowego. Zabierają wszystko, a kiedy się skarżymy, mordują. — Tak zginął Tori i Tati–Tori, i inni. Nie możemy walczyć, bo nie mamy broni, tylko dwie czy trzy stare strzelby. Napastują nasze kobiety. Motuaro został zabity dlatego, że wystąpił w obronie Naumoo, kiedy ją zabierali na szkuner. Z takiej samej przyczyny zginął Pilsach. Ten wódz dwóch białych wodzów największy szatan, postrzelił go raz w jego własnej łodzi i dwa razy, kiedy Pilsach czołgał się po plaży. Pilsach był dzielnym mężczyzną, a Notutu siedzi teraz w chacie i całymi dniami płacze. Wiele ludzi przeraziło się i uciekło w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Ale w górach brak żywności. Ludzie nie chcą teraz wypływać na połów ani uprawiać ogrodów. Boją się szatanów, którzy wszystko nam grabią. Jesteśmy gotowi do walki. Potężny bracie! Trzeba nam strzelb i dużo ładunków. Dałem znać ludziom, zanim wypłynąłem na twoje spotkanie. Wszyscy czekają. Obcy biali nie wiedzą o twoim przybyciu. Daj mi czółno i strzelby, a wrócę na brzeg przed wschodem słońca. Kiedy wpłyniesz jutro do zatoki, będziemy wyglądali twego znaku. Pozabijamy obcych białych. Oni muszą zginąć. Potężny bracie! Zawsze byłeś jednej krwi z nami. Mężczyźni i kobiety z Fuatino błagali wszystkich bogów o twoje przybycie. Dzisiaj przybyłeś. — Popłynę z tobą szalupą — powiedział Grief. — Nie, potężny bracie! Musisz zostać na szkunerze. Obcym białym będzie strach szkunera, nie nas. Będziemy mieli strzelby, ale oni nie będą o tym wiedzieć. Zlękną się dopiero, jak zobaczą, że ty nadpływasz. Szalupą poślij ze mną tego młodego pana. Brown upojony romantycznością i przygodą, o których czytał i marzył, których jednak nie zaznał nigdy, usiadł na rufie szalupy wyładowanej karabinami i amunicją. Wiosłowało czterech majtków z Raiatea, a złocistobrunatny faun morski sterował przez parne podzwrotnikowe mroki w stronę na poły mitycznej wyspy miłości, Fuatino, okupowanej przez piratów dwudziestego stulecia. II Górzysta wyspa Fuatino leży na skąpanym w słońcu pustkowiu morskim, o dwa stopnie na południe od równika, w punkcie, gdzie prosta pociągnięta z Ukuor na Karolinach przecina linię łączącą Jaluit w Archipelagu Marshalla i Bouganyille na Wyspach Salomona. Zamieszkana przez plemię pokrewne zarówno Hawajczykom, jak Samoańczykom, Tahitańczykom i Maorysom — Fuatino stanowi wierzchołek sięgającego daleko na zachód klina, którym Polinezja wbija się między Melanezję i Mikronezję. Następnego rana Dawid Grief ujrzał tę wyspę o dwie mile na wschód i dokładnie w kierunku słońca podnoszącego głowę z oceanu. Wietrzyk był równie lekki jak minionej nocy i „Rattler” sunął swobodnie po spokojnej wodzie z szybkością, jakiej można by oczekiwać po szkunerze przy powiewie trzy razy mocniejszym. Fuatino to po prostu pradawny wulkan wyniesiony z dna morskiego przez jakiś kataklizm geologiczny. Zachodnia część wyspy, zdruzgotana i starta aż do powierzchni morza, jest wejściem do krateru, który stanowi zaciszny port. Jak stąd wynika, wyspa przypomina kształtem podkowę zwróconą piętką ku zachodowi. W otwór tej piętki wpływał właśnie „Rattler”. Kapitan Glass stał z lornetką w ręku i od czasu do czasu zerkał na mapę własnej roboty rozpostartą na niskim daszku kabiny. Nagle wyprostował się. Twarz jego wyrażała przestrach zaprawiony cichą rezygnacją. — Zaczyna się — powiedział. — Febra. Czekałem jej dopiero jutro. Ciężko przechodzę każdy atak, panie Grief. Za pięć minut będę do niczego. Sam pan musi wprowadzić szkuner do portu. Steward! Szykuj koję, nie żałuj koców. Nalej ukropu do termofora. Spokojnie dzisiaj, panie Grief. Chyba poradzi pan sobie bez holowania. Nabierz pan rozpędu i hajda prosto dzioba! Na całym południowym Pacyfiku jeden „Rattler” potrafi taką sztukę, a pan na pewno wie, co i jak robić. Trzeba tylko uważać na wysunięcie bomu* grota, żeby prześlizgnąć się koło skały. Glass mówił szybko, bełkotał jak pijany. W głowie mu szumiało, myśl zmagała się z przybierającym na sile atakiem malarii. Kiedy zatoczył się w stronę trapu, twarz miał purpurowo cętkowaną, straszną, nabrzmiałą. Wytrzeszczone oczy połyskiwały szkliście, ręce dygotały, zęby szczękały w spazmatycznym dreszczu. — Dwie godziny czekać teraz na poty — wykrztusił z upiornym uśmiechem. — Później jeszcze dwie godziny i wszystko będzie w porządku. Co do minuty znam ten diabelski rozkład jazdy. Uuuch!… Brrr!… Uuu… uch! W kabinie padł nieprzytomny na koję; głos jego ścichł do słabego pojękiwania. Właściciel statku przejął funkcję szypra w chwili, gdy „Rattler” wpływał do cieśniny. Jak się już rzekło, Fuatino miała kształt podkowy, a hacelami jej były dwie potężne skały, wysokie na tysiąc stóp, prawie odcięte od reszty lądu i połączone z nim tylko wąziutkimi, niskimi przesmykami. Odległość między skałami wynosiła pół mili, lecz pas wody blokowała wielka rafa koralowa ciągnąca się od południowego hacela. Cieśnina, którą kapitan Glass nazwał „szparą”, zataczała łuk sięgający północnej skały i biegła wzdłuż podstawy prostopadłej ściany. W tym miejscu bom grota ocierał się niemal o groźne urwisko. Rzuciwszy okiem na prawo, Grief zobaczył poszarpane dno pod ledwie dwoma sążniami wody. Na wszelki wypadek „Rattler” prowadził na linie szalupę, która miała go zabezpieczyć w razie przeciwnych powiewów odbitych od skały. Griefowi udało się wykorzystać wietrzyk i bez holowania przeprowadzić szkuner obok groźnej rafy tak szczęśliwie, że otarł się o nią lekko, bez uszkodzenia miedzianych blach chroniących dół kadłuba. Mieli teraz przed sobą redę Fuatino — okrągłe lustro wodne o pięciomilowej średnicy, oprawione w ramę białej koralowej plaży. Wyżej wznosiły się pokryte zielenią zbocza krateru, ukoronowane nagim grzbietem, z którego — jak zęby piły — sterczały tu i ówdzie stożki wulkaniczne spowite niby w aureolę w lekkie obłoki przygnane przez pasat. Pnącza i drzewka czepiały się każdego występu, każdej głębszej szczeliny w kruszejącej lawie i tworzyły bujną, szmaragdową pianę roślinności. Cienkie pasemka wody rozbitej niemal na mgłę spadały prostopadle ze stromych, wysokich na setki stóp urwisk. Czarodziejskiego uroku dodawał temu zakątkowi silny zapach okrytych żółtym kwieciem krzewów cassi, przesycający gorące, wilgotne powietrze. Wykorzystując lekkie, kapryśne podmuchy, „Rattler” przecinał redę. Grief kazał wciągnąć szalupę i przez lornetkę obserwował wybrzeże, nie dostrzegł jednak oznak życia. Wyspa drzemała w upalnych blaskach zwrotnikowego słońca. Nikt nie kwapił się na powitanie. Daleko na północy, w miejscu, gdzie sięgające plaży palmy kokosowe osłaniały wioskę, widać było czarne rufy pirog w krytych trawą morską hangarach. U brzegu stał obcy szkuner wyciągnięty dziobem na piasek. Na statku ani w jego pobliżu nie było ruchu. Dopiero o pięćdziesiąt jardów od wybrzeża Grief kazał rzucić kotwicę na czterdziestu sążniach. Niegdyś sondował pośrodku laguny. I chociaż sięgnął trzystu sążni, nie dotknął dna, czego zresztą należało się spodziewać w dawnym kraterze. Kiedy łańcuch zachrzęścił i zachrobotał w kluzie*, na pokład stojącego u brzegu szkunera wybiegło kilka brunatnych kobiet odzianych w barwne ahu i uwieńczonych kwiatami. Były tak duże i grube, jak mogą być tylko Polinezyjki. W tej chwili Grief zauważył coś, czego kobiety nie widziały: krępy mężczyzna przemknął cichaczem wzdłuż pokładu, z dzioba zsunął się na plażę i dał nurka za zielony parawan dżungli. Na „Rattlerze” majtkowie spuszczali i ściągali żagle, rozpinali płócienny daszek nad rufą, płótna i liny zwijali „po portowemu”. Dawid Grief przechadzał się tymczasem po pokładzie i daremnie wypatrywał śladów życia gdziekolwiek indziej niż na obcym szkunerze. Raz jeden usłyszał odległy huk, niewątpliwie strzał karabinowy w stronie Wielkiej Skały, ponieważ jednak nic nie zmąciło później ciszy, był przekonany, że to jakiś myśliwy upolował dziką kozę. — Pod koniec drugiej godziny ataku kapitan Glass przestał dygotać pod stosem koców i utonął w strumieniach potu. — Za pół godziny będę zdrów — oznajmił słabym głosem. — Doskonale — odrzekł Grief. — Brzeg wygląda jak wymarły. Jadę tam. Chcę się zobaczyć z Mataarą, wybadać sytuację. — Oczy miej pan otwarte, bo to jakaś cwana banda — przestrzegł szyper. — Jeżeli nie wrócisz pan za godzinę, daj znać, co słychać. Grief usiadł w szalupie przy sterze. Czterech majtków z Raiatea jęło się wioseł. Kiedy lądowali na plaży, Grief spojrzał ciekawie w stronę kobiet zgromadzonych pod płóciennym daszkiem na pokładzie obcego szkunera. Przyjaźnie pozdrowił je ruchem ręki, one zaś pochichotały trochę i odpowiedziały podobnymi gestami. — Talofa! — zawołał. Zrozumiały słowo powitania, odkrzyknęły jednak: — Jorana! Tak dowiedział się, że pochodzą z Wysp Towarzyskich. Jeden z brunatnych wioślarzy bez wahania odgadł ich rodzinną wyspę: Huahine. Chcąc sprawdzić tę wiadomość, Grief zapytał kobiet, skąd przybywają. Ze śmiechem i chichotem odpowiedziały: — Huahine! — Wygląda mi to na szkuner starego Dupuy. Chłopcy, nie gapcie się zanadto. Jak wam się zdaje, hę? Czy to nie będzie „Yaletta”? Mówił po tahitańsku, przytłumionym głosem. Majtkowie wyskoczyli już z szalupy i wyciągnęli ją na piasek. Przy sposobności od niechcenia zerkali w stronę tajemniczego statku. — „Yaletta” — powiedział Taute. — Siedem lat temu straciła stengę*. W Papeete postawili nową o dziesięć stóp krótszą. To ten maszt. — Chłopcy, pokręćcie się tu trochę, pogadajcie z kobietami. Na pewno znajdziecie między nimi znajome, bo od was, z Raiatea, prawie widać Huahine. Dowiedzcie się, ile można, a jakby pokazał się kto z tych białych, nie zaczynajcie burdy. Kiedy Grief szedł plażą, armia krabów–pustelników umykała przed nim w popłochu, ale pod palmami świnie nie ryły ani nie chrząkały. Kokosy leżały na ziemi tam, gdzie spadły, a w sąsiedztwie szop na koprę nie było śladów życia. Zaniechano pracy, wszelki porządek zniknął. Chaty z trawy morskiej stały pustką. Po drodze spotkał tylko jednego tubylca. Był to niewidomy starzec, bezzębny i okropnie pomarszczony. Siedział w cieniu, a kiedy nieznajomy go zagadnął, wystraszył się i odpowiedział niezrozumiałym bełkotem. Zbliżając się do Wielkiego Domu Grief pomyślał, że wszystko wygląda tak, jak gdyby wyspę nawiedziła zaraza. W rezydencji królowej również panował nieład i pustka. Nie widać było uwieńczonych kwiatami młodzieńców i dziewcząt. Brunatna dziatwa nie swawoliła w cieniu drzew ayocado. Na progu przycupnęła stara królowa Mataara. Siedziała samotnie, kołysząc się w przód i do tyłu. Na widok znajomej twarzy zaczęła znowu płakać i wśród łez opowiadała o swej niedoli, później zaś biadała, że nie ma służby, która zajęłaby się ugoszczeniem przyjaciela. — Oni zabrali Naumoo — kończyła smutną opowieść. — Motuaro nie żyje. Mój lud rozpierzchł się i umiera z głodu w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Ach! Nie ma nawet nikogo, kto mógłby otworzyć dla ciebie młody kokos! O bracie! Twoi biali bracia to szatany! — To wcale nie moi bracia, Mataaro — pocieszył Grief królową. — To rozbójnicy i świnie. Zobaczysz, oczyszczę od nich wyspę i… Urwał w pół słowa i okręcił się na pięcie. Ręka powędrowała błyskawicznie do pasa i z powrotem, Lufa ciężkiego colta spojrzała w stronę mężczyzny, który zgięty we dwoje wyskoczył z zarośli i ruszył pędem ku Wielkiemu Domowi. Grief nie nacisnął jednak spustu, a nieznajomy nie przystanął ani nie zwolnił. Wreszcie jak długi padł do nóg Griefa i wybuchnął potokiem nieartykułowanych, rozpaczliwych dźwięków. Był to człowiek, który ześlizgnął się z dzioba „Yaletty” i czmychnął w dżunglę. Grief poznał jego sylwetkę, lecz zrozumieć to, co mówi, mógł dopiero wtedy, kiedy podniósł go i zaczął się przyglądać dziwacznym wykrzywieniom zajęczej wargi. — Ratuj mnie, panie, ratuj — skamlał ów człowiek po angielsku, choć niewątpliwie był rodem z jakiejś wyspy na Morzach południowych. — Znam cię, o panie! Ratuj mnie! Później zaczął jęczeć i zawodzić, a uspokoił się dopiero wówczas, kiedy Grief chwycił go za ramiona i silnie potrząsnąwszy zmusił do milczenia. — Ja znam cię także — powiedział Grief. — Dwa lata temu byłeś kucharzem w Hotelu Francuskim w Papeete. Wszyscy nazywali cię Zajęczą Wargą. Zajęcza Warga kilka razy radośnie skinął głową i zaczął mówić parskając i plując, bo przeszkadzało mu ohydne kalectwo. — Teraz jestem kucharzem na szkunerze „Yaletta”. Znam pana. Widywałem pana w hotelu. Widywałem pana u Laviny i na pokładzie „Kittiwake”, i wtenczas, jak „Maripoza” stała u nadbrzeża. Pan jest kapitan Grief. Pan mnie ocali. Ci ludzie to szatany. Oni zabili kapitana Dupuy, a mnie kazali wymordować połowę załogi. Dwóch majtków zestrzelili z takielunku. Resztę wytłukli w wodzie. Wszystkich ich znałem. Oni porwali dziewczyny z Huahine. Później dobrali sobie do pomocy więźniów z Noumea. Ograbili kupców na Nowych Hebrydach. Zabili agenta w Yanikori, gdzie także porwali dwie kobiety. Oni… Grief nie słuchał dłużej. Biegiem ruszył ku plaży, bo za drzewami, w stronie portu, rozległa się strzelanina karabinowa. Piraci z Tahiti i zesłańcy z Nowej Kaledonii! Ładna paczka straceńców! A teraz atakują szkuner! Zajęcza Warga następował mu na pięty i z trudem wypluwał opowieść o niecnych postępkach białych szatanów. Kanonada umilkła równie nagle, jak się rozpoczęła, ale Grief, pełen złych przeczuć, co tchu śpieszył dalej. Wreszcie na zakręcie ścieżki zderzył się z Mauririm, który biegł od wybrzeża. — Potężny bracie! — zawołał zdyszany Kozioł Skalny. — Spóźniłem się. Oni zdobyli twój szkuner. Chodźmy. Teraz ciebie zaczną szukać. Ruszył ścieżką pod górę, w głąb lądu. — Gdzie Brown? — zapytał Grief. — Na Wielkiej Skale. Wszystko powiem później. Chodźmy. — A załoga mojej szalupy? Mauriri ulegał coraz większej panice. — Razem z kobietami na pokładzie obcego szkunera. Białe szatany nie zabiją twoich ludzi. Bądź spokojny. Potrzeba im marynarzy. Ale ciebie zabiją. Posłuchaj! Nad wodą słaby tenorek śpiewał francuską piosenkę myśliwską. — Już lądują! — zawołał Mauriri. — Twój szkuner zdobyli. Widziałem na własne oczy. Chodźmy! III Grief nie bał się o własną skórę i nie bardzo dbał o życie, nie uznawał jednak fałszywej brawury. Wiedział, kiedy wypada walczyć, kiedy zmykać, a był pewien, że teraz właśnie pora na ucieczkę. Biegł śladem Kozła Skalnego, za nim zaś, jak pies, człapał Zajęcza Warga. Minęli siedzącego w cieniu starca, minęli Mataare skuloną na progu Wielkiego Domu. Z tyłu słychać było krzyki, ale Mauriri wiódł zbiegów morderczym tempem. Szeroka zrazu ścieżka zwęziła się, skręciła w prawo i pod górę. Ostatni szałas z trawy morskiej pozostał w tyle. Drożyna pięła się stromo pośród pełnego brzęczenia dużych, złocistych os wysokiego gąszczu krzewów cassi. Wreszcie zmieniła się w kozi szlak. Mauriri przystanął. Wskazał palcem widoczny w górze nagi występ skalny i przecinający go ślad ścieżki. — Za tym potężny bracie, będziemy bezpieczni — powiedział. — Białe szatany nigdy nie zapuszczają się dalej. Możemy im rzucać na łeb głazy, a przejście jest tylko jedno. Zawsze stają tutaj i strzelają, kiedy zobaczą kogoś na tle ściany. Chodźmy. W kwadrans później zbliżyli się do miejsca, gdzie ścieżka okalała nagi występ skalny. — Poczekaj teraz, a jak ruszysz naprzód, śpiesz co sił, potężny bracie — ostrzegł Mauriri. Wyskoczył w blask słoneczny. Na dole szczęknęło śpiesznie kilka karabinów. Pociski tłukły wokół, podnosząc tumany pyłu, ale Mauriri szczęśliwie przebiegł na przeciwną stronę. Za nim pośpieszył Grief. Odłamki kamienia prysnęły mu w twarz, bo jeden pocisk był bardzo bliski celu. Zajęczej Wardze powiodło się również, choć wolniej mijał niebezpieczne przejście. Resztę dnia spędzili wyżej w górach, utajeni w wąwozie przecinającym złoża lawy, gdzie na tarasowatych zboczach rosły krzaki taro i papai. Tam Grief przygotowywał plan kampanii i szczegółowo zaznajamiał się z sytuacją. — Prawdziwy pech — mówił Mauriri. — Akurat tę noc białe szatany wybrały na połów ryb. Przepływaliśmy cieśninę po ciemku. Oni byli właśnie w czółnach i pirogach. Nigdy nie rozstają się z karabinami. Zastrzelili jednego marynarza z Raiatea. Brown dzielnie się spisał, bardzo dzielnie. Próbowaliśmy ich wyminąć, dostać się w głąb zatoki. Oni odcięli nas, zagnali między Wielką Skałę, a wioskę. Uratowaliśmy broń i wszystkie ładunki, ale łódź przepadła. Tak dowiedzieliśmy się o twoim przybyciu. Brown ze strzelbami i amunicją jest teraz po tej stronie Wielkiej Skały. — Czemu nie przelazł na zewnętrzną stronę, nie ostrzegł mnie, kiedy nadpływałem z pełnego morza? — oburzył się Grief. — On ani nikt z jego ludzi nie zna drogi. Znają ją tylko kozy i ja. Cóż, ja zapomniałem o tym sposobie. Przekradałem się dżunglą, żeby zejść na brzeg i popłynąć do ciebie. Ale białe szatany były w dżungli. Strzelali do Browna i marynarzy z Raiatea. Mnie ganiali aż do świtu, a przez całe rano tropili na nizinie. Później przypłynął twój szkuner. Oni czekali, aż wyjdziesz na brzeg. Ja wymknąłem się jakoś, schowałem w dżungli, ale ty już wylądowałeś. — To ty strzelałeś? — Ja. Chciałem dać ci znać. Oni byli rozsądni. Nie odpowiedzieli strzałami. A to był mój ostatni ładunek. — Twoja kolej, Zajęcza Wargo — zwrócił się Grief do kucharza z „Yaletty”. Opowieść jego była długa, przerażająco szczegółowa. Cały rok pływał na szkunerze „Yaletta” u brzegów Tahiti i pośród Paumotów. Stary Dupuy był właścicielem i szyprem. Na Tahiti, przed ostatnim rejsem, przyjął nowego porucznika oraz supercargo: dwóch ludzi nikomu nie znanych. Na statku znalazł się jeszcze jeden obcy, który miał zostać agentem starego Dupuy na wyspie Fanriki. Porucznik i supercargo nazywali się Raoul Yan Asyeld i Carl Lepsius. — A wiem, że to bracia — wyjaśnił Zajęcza Warga — bo słyszałem raz, jak rozmawiali w nocy na pokładzie, kiedy myśleli, że nikogo nie ma w pobliżu. „Yaletta” krążyła między wyspami, odbierała muszle i perły w faktoriach starego Dupuy. Frans Amundson — trzeci nieznajomy —zmienił na Fanriki dawnego agenta, Pierre Gollarda, który miał wrócić „Yalettą” na Tahiti. Tubylcy z Fanriki mówili, że ma on kwartę pereł na wyrównanie rachunków z pracodawcą. Pierwszej nocy po odpłynięciu z Fanriki w kabinie wynikła strzelanina. Ciała starego Dupuy i Gollarda wyrzucono za burtę. Marynarze z Tahiti uciekli do przedniej kabiny. Przez dwa dni nie wychodzili na pokład, a fale rzucały szkunerem, jak im się podobało. Później Raoul Yan Asyeld dodał trucizny do jedzenia, które kazał Zajęczej Wardze ugotować i zanieść na dziób. Połowa marynarzy umarła. — Co miałem robić, panie? — szlochał kucharz. — On przez cały czas celował do mnie z karabinu! Z resztą załogi także źle się skończyło. Dwaj wdrapali się na olinowanie i tam zginęli. Działo się to o dziesięć mil od Fanriki. Inni wyskoczyli za burtę, żeby ratować się wpław. Oni wystrzelali ich w wodzie. Przy życiu zostali tylko dwaj szatani i ja: ktoś musiał gotować dla nich żarcie. Tego samego dnia zakręcili z wiatrem i wrócili na Fanriki. Tam wzięli na pokład Fransa Amundsona, bo to także ich człowiek. Później następowała przewlekła opowieść o koszmarnych przeżyciach Zajęczej Wargi w czasie, gdy szkuner długimi rejsami żeglował na zachód. Kucharz był jedynym żyjącym świadkiem i zdawał sobie sprawę, że na pewno by zginął, gdyby nie jego zawód. W Noumea pięciu zesłańców powiększyło stan załogi. Zajęczej Wargi nie wypuszczano na ląd na żadnej wyspie, a Grief był pierwszym człowiekiem spoza „Yaletty” z którym biedak mógł się porozumieć. — Teraz oni mnie zabiją — wykrztusił na zakończenie. — Będą wiedzieli, że wszystko panu powiedziałem. Ale wcale nie jestem tchórzem. Zostanę, panie, z tobą i umrę razem z tobą. Kozioł Skalny pokręcił głową i wstał. — Połóż się tutaj i odpocznij, potężny bracie — rzekł do Griefa. — Dziś w nocy musimy długo pływać. Tego kucharza zabiorę w wysokie góry, gdzie żyją kozy, a teraz mieszkają także moi bracia. IY — Pływasz, potężny bracie, jak mężczyźnie przystoi. To dobrze — szepnął Mauriri. Z wąwozu przecinającego złoża lawy przeszli nad zatoczkę i pogrążyli się w wodzie. Płynęli cicho, bezszelestnie. Mauriri prowadził. Czarne zbocza krateru sterczały nad nimi, toteż kiedy oddalili się od wybrzeża, mieli wrażenie, iż poruszają się na dnie wielkiej misy. W górze rozciągało się niebo gęsto obsypane gwiezdnym pyłem. Przed sobą widzieli światła „Rattlera”. Stłumione przez odległość słowa pieśni kościelnej płynęły z tuby gramofonu przeznaczonego dla Pilsacha. Pływacy skręcili w lewo, żeby ominąć zdobyty przez korsarzy statek. Kiedy umilkła pieśń, zabrzmiały śpiewy i śmiechy. Później znów zabrał głos gramofon. Grief uśmiechnął się na myśl, jak nie pasują do siebie: obecna sytuacja i rozbrzmiewające nad wodą słowa: „O wiedź nas, miłosierna światłości!”. — Trzeba zapuścić się w cieśninę i wylądować pod Wielką Skałą — szepnął Mauriri. — Szatany trzymają przesmyk. Posłuchaj tylko. Kilka strzałów huknęło w nierównych odstępach. Świadczyło to, że Brown strzeże Wielkiej Skały, a piraci okupują wąski skrawek lądu. Pod koniec drugiej godziny pływania Grief i Mauriri znaleźli się w posępnym cieniu Wielkiej Skały. Tubylec na ślepo znalazł drogę i wylądował u podnóża dogodnej rozpadliny. Wspięli się o sto stóp wyżej i stanęli na wąskim jak półka występie. — Zostań tutaj — powiedział Mauriri. — Ja idę do Browna. Rano wrócę. — Pójdę z tobą, bracie — sprzeciwił się Grief. W ciemnościach zabrzmiał śmiech. — Tego nie potrafisz nawet ty, potężny bracie. Nazywają mnie Kozłem Skalnym i tylko ja jeden na Fuatino mogę wspiąć się nocą na Wielką Skałę. A zresztą, pierwszy raz ważę się na to dzisiaj. Wyciągnij rękę. Czujesz? Tutaj przechowujemy dynamit Pilsacha. Przysuń się blisko ściany, a możesz śmiało spać. Nie zlecisz. No, już pójdę. Wysoko nad szumiącym z cicha morzem, na wąskiej półce skalnej, obok tony dynamitu Dawid Grief roztrząsał w myślach plan kampanii, później zaś oparł policzek na ręce i usnął. Z rana, kiedy Mauriri prowadził go przez szczyt Wielkiej Skały, Dawid Grief zrozumiał, czemu nocą nie mógł podjąć tej wyprawy. Dziwił się nawet, że stać go było na taki wyczyn w jasnym świetle dziennym, chociaż jako doświadczony żeglarz przywykł do wysokości i czepiania się niepewnej podpory. W niektórych miejscach — zawsze pod troskliwym przewodnictwem Mauririego —musiał pochylać się nad głęboką na setki stóp rozpadliną, padać do przodu i przeciągać nogi na drugą stronę wtedy dopiero, gdy wyciągniętymi rękami mocno chwycił przeciwległą ścianę. Raz wykonał dziesięciostopowy skok nad ziejącą bezdenną otchłanią i wylądował o sążeń niżej na zdradliwym występie. Mimo zimnej krwi raz stracił głowę na szerokiej ledwie dwanaście cali półce, bo zdawało mu się, że nie znajdzie oparcia dla ręki. Mauriri, widząc, że przyjaciel się chwieje, wyprzedził go ryzykownym susem nad przepaścią i w przelocie uderzył mocno w plecy, aby przywrócić mu przytomność umysłu. W tej chwili Dawid Grief pojął i zapamiętał na zawsze, dlaczego Mauriri został Kozłem Skalnym. V Wielka Skała miała zalety i wady. Była niedostępna dla napastników, toteż dwóch ludzi mogło bronić jej skutecznie przed dziesięciu tysiącami. Ponadto strzegła wyjścia na ocean. Raoul Yan Asyeld z bandą swych rzezimieszków i dwoma szkunerami znalazł się w potrzasku. Grief dysponując toną dynamitu, który kazał przenieść i ulokować wyżej, panował nad sytuacją. Dowiódł tego pewnego ranka, kiedy statki próbowały wypłynąć na morze. Przodem sunęła „Yaletta”, holowana przez szalupę z osadą wziętych do niewoli tubylców z Fuatino. Grief i Kozioł Skalny przyglądali się temu z bezpiecznego ukrycia, położonego trzysta stóp nad wodą. Pod ręką mieli karabiny oraz zapalone łuczywo i sporą wiązkę lasek dynamitu opatrzonych lontami i detonatorami. Kiedy zbliżyła się szalupa, Mauriri pokręcił głową. — To nasi bracia. Nie możemy strzelać. Na dziobie szkunera widać było kilku ludzi Griefa. Na rufie również majtek z Raiatea pilnował steru. Piraci ukryli się pod pokładem lub byli na drugim statku. Tylko jeden z karabinem w ręku stał na śródokręciu. Dla ochrony miał przy sobie Naumoo, córkę królowej. — Wódz szatanów — szepnął Mauriri. — Ma niebieskie oczy, jak ty. To straszny człowiek. Spójrz! Trzyma Naumoo, żebyśmy nie mogli go zabić. Słaby przypływ wdzierał się do cieśniny, a że towarzyszył mu powiew w stronę lądu, szkuner sunął leniwie. — Mówisz po angielsku? — zawołał Grief z góry. Człowiek na pokładzie drgnął, uniósł lekko karabin i zadarł głowę. Miał zwinne, kocie ruchy i ogorzałą twarz o jasnej cerze. Była to twarz mordercy. Wyraz jej zdradzał w tej chwili gotowość do walki. — Tak — odpowiedział. — Czego chcesz? — Wracaj, albo wysadzę ci w powietrze szkuner! — ostrzegł Grief. Zaczął dmuchać na łuczywo i szepnął do towarzysza: — Powiedz Naumoo, żeby wyrwała się i uciekła w stronę rufy. Z „Rattlera” płynącego tuż za pierwszym statkiem huknęły karabiny. Pociski zagrzechotały o skałę. Yan Asyeld śmiał się lekceważąco, a Mauriri wołał coś do branki w miejscowym narzeczu. Grief przyglądał się bacznie. Kiedy „Yaletta” była prostopadle pod nim, Naumoo szarpnęła się i odskoczyła od pirata. W tej chwili Grief dotknął łuczywem główki zapałki, która tkwiła w rozszczepionym końcu krótkiego lontu, wyskoczył z kryjówki, pokazał się na tle ściany skalnej i rzucił ładunek. Yan Asyeld zdołał tymczasem pochwycić dziewczynę i szamotał się z nią gwałtownie. Kozioł Skalny wziął go na cel. Czekał stosownego momentu. Wiązka lasek dynamitu padła na pokład, odbiła się i potoczyła w stronę luku odpływowego*. Pirat zauważył to, stropił się widocznie i razem z branką skoczył co tchu ku rufie, żeby ratować życie. Mauriri dał ognia, ale drzazgi trysnęły tylko z rogu niskiego daszku nad kambuzem*. Pociski z „Rattlera” posypały się gęściej, toteż dwaj obrońcy Wielkiej Skały przypadli do ziemi i czekali w ukryciu. Mauriri próbował wyjrzeć, zobaczyć, co się dzieje w dole, Grief powstrzymał go jednak. — Lont był za długi — powiedział. — Na drugi raz będę mądrzejszy. Upłynęło pół minuty, zanim nastąpił wybuch. Skutków jego Grief i Mauriri nie mogli zrazu ocenić, bo piraci z „Rattlera” wstrzelali się w cel i utrzymywali nieprzerwany ogień. Wreszcie Grief odważył się wychylić głowę. Dwa pociski prawie ją musnęły. „Yaletta” pchana prądem przypływu w stronę redy przechylała się na bok, tonęła. Na „Rattlera” pięli się korsarze i kobiety z Huahine. Dotychczas ukryci byli w kabinie „Yaletty”. Ratując się przepłynęli do drugiego szkunera pod osłoną gęstej strzelaniny. Tubylcy z Fuatino umieszczeni w holującej szalupie przecięli linę, śpiesznie zawrócili w cieśninie i co sił wiosłowali w stronę południowego wybrzeża. Huk czterech karabinów na przesmyku dowodził, że Brown z towarzyszami przekradł się dżunglą aż na skraj plaży i bierze udział w walce. Ponieważ pociski przestały padać, Grief i Mauriri zawtórowali mu ze swej broni. Nie mogli jednak zrobić nikomu krzywdy, bo strzelcy z „Rattlera” kryli się za nadbudówkami pokładu, a wiatr i przypływ odpychały szkuner coraz dalej. Nie było już śladu po „Yaletcie”. Zatonęła na głębinie. Dwa posunięcia Raoula Yan Asyelda dowodzące jego przebiegłości i zimnej krwi wzbudziły podziw Griefa. Ogniem z „Rattlera pirat zmusił umykających tubylców z Fuatino do zawrócenia z drogi i kapitulacji. Jednocześnie połowę swoich rzezimieszków wyprawił szalupą na ląd i obsadził nimi przesmyk, uniemożliwiając Brownowi przedostanie się na główną część wyspy. Przez resztę ranka odzywające się tu i ówdzie strzały mówiły Griefowi, że Brown wstępuje na przeciwną stronę Wielkiej Skały. Sytuacja pozostała nie zmieniona. Tylko piraci stracili „Yalettę”. VI Stanowisko na Wielkiej Skale miało bardzo poważne braki. Nie było tam żywności ani wody. Przez kilka nocy z rzędu Mauriri w towarzystwie majtka z Raiatea przepływał wpław zatokę i dostarczał prowiantu. Ale pewnej nocy światła zapłonęły na wodzie i rozległy się strzały. Później piraci jęli patrolować również cieśninę u stóp Wielkiej Skały. — Pocieszna sytuacja — mówił Brown, który łakomie chłonął największą przygodę, jaka (jego zdaniem) mogła przytrafić się na morzach Południowych. — Trzymamy za łeb piratów i nie możemy się ruszyć. Raoul też trzyma nas za łeb i nie może się ruszyć. W żaden sposób nie zdoła stąd odpłynąć, a my blokując wyjście skazani jesteśmy na śmierć głodową. — Jak spadnie deszcz, napełni szczeliny w skałach — powiedział Mauriri po pierwszej dobie bez wody. — Dzisiaj będziemy pływać, potężny bracie. To robota dla silnych ludzi. Tej nocy, zaopatrzywszy się w szczelnie korkowane bańki z łupin kokosowych o pojemności kwarty, Mauriri sprowadził Griefa nad pełne morze w miejscu, gdzie Wielka Skała łączyła się z przesmykiem. Płynąć musieli nie dalej niż sto stóp. Po drugiej stronie przesmyku słychać było niekiedy chrzęst dulek szalupy albo stuknięcie wiosłem o brzeg pirogi. Od czasu do czasu, gdy w patrolujących wodę łodziach ktoś zapalał papierosa lub fajkę, błyskał nagle płomyk zapałki. — Zaczekaj tutaj — szepnął Mauriri. — Potrzymaj bańki. Wywinął koziołka i prostopadle zanurzył się w głębinę. Grief odwrócił twarz ku dołowi i śledził wzrokiem fosforyzującą smugę, która wnet pociemniała, zniknęła. Po dobrej minucie Mauriri wyłonił się na powierzchnię u boku towarzysza. — Masz. Pij. Łupina kokosa była pełna. Grief delektował się zimną, słodką wodą wyniesioną ze słonej otchłani. — Wytryska z lądu — powiedział Kozioł Skalny. — Na dnie? — Nie. Do dna tyle w dół, ile do szczytu skały w górę. Źródło wypływa na głębokości pięćdziesięciu stóp. Nurkuj teraz, aż poczujesz chłód. W sposób praktykowany przez nurków Grief kilkakrotnie opróżnił i wypełnił płuca. Wywinął kozła i popłynął w dół. Zrazu czuł sól na wargach i ciepło na skórze, wkrótce jednak woda ochłodła wyraźnie, nabrała smaku ledwie słonawego. Później Grief znalazł się nagle w lodowatym nurcie podziemnego strumienia. Wyjął szpuncik zabezpieczający bańkę, a kiedy słodka woda z bulgotaniem wypełniała kokos, spostrzegł fosforyzujący ślad ogromnej ryby, która niby upiór morski z wolna przepłynęła w pobliżu. Następnie utrzymywał się na powierzchni, piastując coraz cięższe bańki, Mauriri zaś jedną po drugiej napełniał je w głębinie. — Są tu rekiny — powiedział Grief w powrotnej drodze ku plaży. — Eh! — szepnął Kozioł Skalny. — To małe rekiny, rybojady. My, ludzie z Fuatino, żyjemy niczym bracia z rekinem–rybojadem. — A żarłacze–tygrysy? — Widywałem je przecież tutaj. — Jak one przypłyną, potężny bracie, nie będziemy mieli wody do picia, chyba że deszcz spadnie. VII W tydzień później Mauriri i majtek z Raiatea przybyli z próżnymi bańkami. Żarłacze–tygrysy zawitały do portu. Następnego dnia nie było nic do picia na Wielkiej Skale. — Trzeba ryzykować — powiedział, Grief. — Dziś w nocy ja z Mautau wybiorę się po wodę; jutro ty, bracie, i Tehaa. Grief zdobył ledwie trzy kwarty, bo pojawiły się tygrysy i przepędziły nurków. Wielkiej Skały broniło sześciu ludzi, a pół kwarty na głowę dziennie to dawka zbyt mała w tropikalnym skwarze. Drugiej nocy Mauriri i Tehaa wrócili bez wody. Następnego dnia Brown zaznajomił się dokładnie z mękami pragnienia, kiedy to wargi pękają i krwawią, podniebienie okrywa się gruzełkami zaschłego śluzu, a jama ustna stanowi zbyt ciasne lokum dla opuchniętego języka. Ciemną nocą Grief i Mautau wyruszyli po wodę. Kolejno nurkowali w słonej głębinie do zimnego, słodkiego strumienia. Pili obficie, gdy wypełniały się łupiny kokosów. Z ostatnią bańką popłynął w dół Mautau, a Grief z powierzchni widział dokładnie nagły błysk upiora morskiego i wszystkie efekty świetlne śmiertelnej walki. Wrócił sam, uratował jednak cenny ciężar: wypełnione słodką wodą orzechy. Jedzenia było mało na Wielkiej Skale. Nic na niej nie rosło, a chociaż niżej — w miejscach, gdzie sięgały fale przypływu — obfitowała w kraby i ślimaki, miała zbyt strome zbocza, żeby się tam dostać. Gdzieniegdzie, w bardziej dostępnych rozpadlinach, obrońcy znajdowali trochę nadpsutych krabów i jeżów morskich. Czasami chwytali w sidła fregatę lub innego ptaka wodnego. Raz na mięso fregaty udało im się złowić rekina, a że starannie przechowywali jego resztki na przynętę, łapali później więcej tych ogromnych ryb. Najdotkliwiej jednak odczuwali brak wody. Mauriri błagał o deszcz Wielkiego Kozła. Taute modlił się do Boga misjonarzy, a jego dwaj ziomkowie z Raiatea wróciwszy do bałwochwalstwa słali prośby do swoich bożków z dawnych pogańskich lat. Grief uśmiechał się posępnie i dumał. Brown toczył wokół nieprzytomnym wzrokiem w klął obracając z trudem obrzękły, poczerniały język. Najbardziej lżył gramofon, który w chłodne wieczory ryczał pieśni kościelne na pokładzie „Rattlera”. Szczególnie jedna: „Za nic mi będzie śmiech i płacz” przywodziła porucznika do szaleństwa. Widocznie była to pieśń ulubiona na szkunerze, bo wygrywano ją najczęściej. Brown — głodny i spragniony, półprzytomny z wyczerpania i męki — potrafił leżeć spokojnie pośród głazów i obojętnie słuchać brzdąkania hawajskich gitar i ukulele albo śpiewów i okrzyków kobiet z Huahine. Kiedy jednak pienia chóru kościoła —w. Trójcy brzmiały nad wodami zatoki, porucznik wychodził z siebie. Pewnego wieczoru słaby tenorek podchwycił pieśń i zaczął wtórować płycie: Za nic mi będzie w krótkim czasie, Za nic mi będzie śmiech i płacz Za nic mi będzie w krótkim czasie, Za nic mi będzie siew i zbiór. Wówczas Brown wstał. Raz po raz, na oślep, zaczął strzelać z karabinu do szkunera. Odpowiedzią były śmiechy mężczyzn i kobiet. Z przesmyku posypały się i zadudniły o skałę pociski. Ale słaby tenorek nie przestał śpiewać. Brown zaś strzelał i strzelał aż do końca pieśni. Tej nocy Grief i Mauriri dostarczyli tylko jedną bańkę wody. Zdarty z ramienia szeroki na sześć cali pas skóry świadczył o dotknięciu ostrej niczym papier ścierny skóry rekina, którego paszczęki Grief szczęśliwie uniknął. VIII Nazajutrz rano, nim żar słońca rozgorzał na dobre, Raoul Yan Asyeld zaproponował pertraktacje. Wiadomość tę przyniósł Brown z odległej o sto jardów placówki między skałami. Grief siedział właśnie w kucki nad wątłym ogieńkiem i przypiekał kawał rekina. Ostatnia doba była bardzo szczęśliwa. Dopisał zbiór soczystych wodorostów i jeżów morskich. Tehaa złowił rekina, a Mauriri w szczelinie u stóp skały, na której złożono dynamit, wypatrzył sporą ośmiornicę. Nocą powiodły się aż dwie wyprawy po wodę, bo żarłacze–tygrysy późno wytropiły nurków. — Ten facet mówi, że chciałby tutaj przyjść pogadać z panem — rzekł Brown. — Ale wiem, o co łajdakowi chodzi. Ma ochotę przekonać się na własne oczy, jak blisko nam do śmierci głodowej. — Sprowadź go pan — rozkazał Grief. — A my go zabijemy! — uradował się Kozioł Skalny. Grief pokręcił głową. — To morderca niewinnych ludzi, potężny bracie, dziki zwierz, szatan — nalegał Mauriri. — Nie wolno go zabijać, bracie. My mamy zwyczaj nie łamać słowa. — Głupi zwyczaj! — Ale obowiązujący mimo wszystko — odrzekł Grief poważnym tonem. Obracając nad płomykiem pieczeń zauważył, że Tehaa przygląda się jej pożądliwym wzrokiem i łakomie pociąga nosem. — Nie czyń tego, Tehaa, kiedy wielki szatan tu przyjdzie. Rób taką minę, jak gdybyś nigdy nie zaznał głodu. Masz ugotuj te jeże; a ty, Mauriri, oporządź ośmiornicę. Zaprosimy wielkiego szatana na ucztę. Nie oszczędzajcie niczego. Przygotujcie wszystko! Grief wrócił do przypiekania rekiniego mięsa i wyprostował się dopiero, gdy do obozowiska wkroczył Raoul Yan Asyeld z dużym terierem irlandzkim przy nodze. Korsarz ustrzegł się omyłki: Nie wyciągnął ręki na powitanie. — Dzień dobry — powiedział. — Słyszałem o panu. — Ale ja wolałbym nigdy o panu nie słyszeć — odparł Grief. — Ja także — brzmiała odpowiedź. — Z początku, zanim dowiedziałem się, kim pan jest, myślałem, że mam do czynienia ze zwyczajnym szyprem statku handlowego. Dlatego dałem się capnąć. — Ze wstydem przyznaję, że ja również. Nie doceniłem przeciwnika — uśmiechnął się Grief. — Uważałem pana za włóczęgę i złodzieja, nie za prawdziwie inteligentnego pirata–mordercę. Z tej przyczyny straciłem szkuner. Chyba zremisowaliśmy w pierwszej rozgrywce. Raoul zarumienił się pod opalenizną, ale pohamował gniew. Błądził wzrokiem po obfitych zapasach żywności, po pełnych bańkach kokosowych i nie okazywał niewiary ni zdziwienia. Był wysoki, smukły, dobrze zbudowany. Grief przyglądał się nieprzyjacielowi i z rysów twarzy odczytywał jego charakter. Pirat miał oczy bystre, przenikliwe, osadzone za blisko nosa; nie raziło to jednak, tylko zakłócało nieco harmonię głowy o szerokim czole, wydatnym podbródku, silnie zarysowanej dolnej szczęce i wystających kościach policzkowych. Moc! Tak. Twarz tego człowieka wyrażała przede wszystkim moc, lecz Grief odczuł, że brak jej czegoś nieokreślonego, nieuchwytnego. — Z obydwóch nas tędzy ludzie — powiedział Raoul z ukłonem. — Sto lat temu moglibyśmy wojować o imperia. Grief nie pozostał dłużny. Skłonił się również. — A w obecnych warunkach trwonimy energię na nędzną burdę o posłuch prawom kolonialnym ustalonym przez imperia, których losy kształtowaliśmy sto lat temu. — Wszystko marność nad marnościami — odparł sentencjonalnie pirat i usiadł. — Nie przejmujcie się mną. Nie przerywajcie obiadu. — Może przekąsi pan z nami? Raoul Yan Asyeld bystro, przenikliwie spojrzał na gospodarza i przyjął zaproszenie. — Cały lepki jestem od potu — powiedział. — Można się umyć? Grief skinął głową. Kazał Mauririemu przynieść pełną bańkę. Pirat bacznie spoglądał w oczy Kozła Skalnego, lecz dostrzegł tylko obojętność i nudę. Bezcenna kwarta wody polała się na ziemię — została zmarnowana. — Psu chce się pić — oznajmił Raoul. Grief znowu wyraził zgodę niemym gestem. Terier dostał następną łupinę kokosa. I tym razem korsarz spoglądał w oczy krajowców, lecz nic nie wyczytał. — Bardzo mi przykro, że nie mamy kawy — usprawiedliwiał się Grief. — Będzie pan musiał pić czystą wodę. Podaj no bańkę, Tehaa! Proszę skosztować kawałek rekina. Później dostaniemy ośmiornicę i jeże morskie z sałatką z wodorostów. Cóż, trzeba się będzie dziś obejść bez pieczystego z ptactwa. Proszę wybaczyć, ale moi ludzie to wałkonie! Wczoraj nie chciało im się zastawić sideł. Pomimo apetytu, który nie uląkłby się nawet gwoździ smażonych na łoju, Grief jadł półgębkiem i resztki wyrzucał psu. — Ach, nie przywykłem jeszcze do prymitywnego żarcia — westchnął, kiedy skończył i rozsiadł się wygodnie. — Prowiant z puszek, których pełno na „Rattlerze”, mógłbym jeść z przyjemnością, ale to paskudztwo… — Chwycił i rzucił psu półfuntowy kawał rekina. — Cóż, nabiorę jakoś wprawy, jeżeli nie podda się pan w najbliższym czasie. Raoul roześmiał się. — Przyszedłem tutaj, żeby zaproponować warunki — powiedział szorstko. Grief wzruszył ramionami. — O warunkach nie ma mowy. Złapałem pana za kark i nie puszczę. — Wyobrażasz pan sobie, że utrzymasz mnie w tej piekielnej dziurze! — krzyknął Raoul. — Żywy pan nie odpłyniesz, chyba w żelazach na rękach i nogach. — Grief z poważną miną zmierzył gościa wzrokiem. — Nieraz miewałem do czynienia z ludźmi pańskiego pokroju. Już prawie oczyściliśmy z nich morza Południowe. Pan jest… hm… jak by to powiedzieć… swego rodzaju anachronizmem. Rozumie pan? Przeżytkiem, którego trzeba się pozbyć. Osobiście radziłbym wrócić na szkuner i palnąć sobie w łeb. Pozostała panu tylko ta droga odwrotu. Innej nie widzę. Pertraktacje nie przydały się na nic, przynajmniej Raoulowi Yan Asyeldowi, który wrócił na swą placówkę przekonany, że Wielka Skała zdoła wytrzymać lata oblężenia. Zmieniłby zdanie, gdyby mógł zobaczyć, jak w chwili kiedy zniknął z oczu oblężonych, Tehaa i inni majtkowie z Raiatea zaczęli pełzać, myszkować między kamieniami i chciwie wysysać wzgardzone przez psa resztki. IX — Głodno nam teraz, bracie — powiedział Grief — ale to lepsze niż puste brzuchy przez wiele przyszłych dni. Wielki szatan najadł się u nas i do syta napił świeżej wody. Nie zostanie długo na Fuatino. Może już jutro spróbuje ucieczki. Ty i ja zanocujemy dziś nad cieśniną. Tehaa, doskonały strzelec, będzie spał z nami, jeśli odważy się na spacer po Wielkiej Skale. Spośród majtków Griefa tylko Tehaa był dość wytrawnym alpinistą, by ryzykować niebezpieczną wspinaczkę. Świt zastał go w skalnej wnęce, o sto jardów na prawo od Mauririego i jego potężnego brata. Pierwszym sygnałem był ogień karabinowy na przesmyku. To Brown i dwaj jego podkomendni, krajowcy z Raiatea, dali znać o odwrocie nieprzyjaciół, później zaś szli za nimi dżunglą aż do plaży. Z orlego gniazda na urwisku skalnym nie było widać nic przez godzinę. Wreszcie ukazał się „Rattler” żeglujący w stronę cieśniny. Jak poprzednim razem, osadę holującej szalupy stanowili jeńcy z Fuatino. Kiedy wolno przesuwali się w dole, Mauriri pod dyktando towarzysza wydawał im rozkazy. Grief miał pod ręką kilka paczek lasek dynamitu, mocno związanych i opatrzonych w wyjątkowo krótkie lonty. Pokład szkunera był gęsto zaludniony. W pobliżu dziobu, pośród majtków z Raiatea, stróżował z karabinem w ręku biały, w którym Mauriri poznał brata Raoula. Na rufie korsarz i przywiązana do niego liną okręconą w pasie stara królowa Mataara dotrzymywali kompanii sternikowi. Po drugiej jego stronie stał kapitan Glass z ręką na temblaku. Na śródokręciu widać było Raoula Yan Asyelda i Naumoo przywiązaną doń tym razem tak mocno, że pirat i dziewczyna stykali się biodrami. — Dzień dobry, szanowny panie Dawidzie Grief — krzyknął Raoul zadzierając głowę. — Zapowiedziałem przecie, że tę wyspę możesz opuścić tylko w kajdankach — odrzekł mu Grief posępnym tonem. — Nie wymordujesz chyba swoich ludzi? Mam ich dużo na pokładzie — brzmiała odpowiedź. „Rattler” znajdował się niemal prostopadle w dole. Posuwał się leniwie, szarpnięciami, za każdym razem, gdy tubylcy z Fuatino opierali się na wiosłach. Jeńcom nie było pilno: wytrwale zwalniali tempo, a korsarz z dzioba szkunera wciąż straszył ich zwróconym w stronę szalupy karabinem. — Rzucaj, potężny bracie! — zawołała Naumoo w narzeczu Fuatino. — Przepełnia mnie rozpacz i pragnę umrzeć. On ma w ręku nóż, gotów jest przeciąć więzy, ale ja mocno go przytrzymam. Nie obawiaj się, potężny bracie. Rzucaj! Rzucaj celnie i żegnaj! Grief wahał się. Później opuścił łuczywo, na które dmuchnął tak, że zapłonęło jasno. — Rzucaj! — dodał mu odwagi Kozioł Skalny. Grief nie mógł powziąć decyzji. — Naumoo zginie i tak, jeżeli oni wypłyną na morze. Są jeszcze inni. Cóż ona znaczy wobec życia tylu ludzi? — Jak rzucisz dynamit albo choć raz strzelisz, zabijemy wszystkich jeńców — wrzasnął Raoul Yan Asyeld. — Mam cię w garści, Dawidzie Grief! Ty nie możesz wymordować tych ludzi, ja mogę! Stulże pysk! Ostatnie zdanie skierowane było pod adresem Naumoo, która przemawiała wciąż w miejscowym narzeczu. Raoul ścisnął ją jedną ręką za gardło, żeby zmusić do milczenia, ona zaś oplotła pirata obydwoma ramionami i błagalnie spoglądała ku górze, w stronę Griefa. — Rzucaj, panie Grief! Rzucaj i niech ich piorun spali! — zagrzmiał kapitan Glass potężnym basem. — To zbrodniarze, mordercy. Pełno ich w kabinie! Pirat przywiązany do starej królowej odchylił się trochę, żeby karabinem pogrozić dzielnemu szyprowi. W tej chwili Tehaa nacisnął cyngiel w swej kryjówce położonej dalej na urwisku. Broń wypadła z ręki zbója, na twarzy jego odmalowało się bolesne zdziwienie, nogi się pod nim ugięły. Runął na pokład, pociągając za sobą Mataarę. — W prawo! Co sił w prawo! — wrzasnął Grief. Kapitan Glass i brunatny majtek zakręcili kołem sterowym. Dziób szkunera zawrócił w kierunku Wielkiej Skały. Na śródokręciu Raoul szamotał się jeszcze z córką królowej. Brat z dzioba biegł mu z pomocą. Jeden po drugim chybiały go szybkie strzały Tehaa i Kozła Skalnego. W chwili gdy brat Raoula oparł wylot lufy o bok Naumoo, Grief dotknął łuczywem główki zapałki, która tkwiła w rozszczepionym końcu lontu. Oburącz rzucił ciężką wiązkę. Huknął strzał karabinu. Naumoo padła na pokład jednocześnie z ładunkiem dynamitu. Tym razem lont był dostatecznie krótki. Wybuch nastąpił w momencie, gdy pocisk sięgnął celu. Śródokręcie „Rattlera”, Raoul Yan Asyeld, jego brat i Naumoo zniknęli na zawsze. Szkuner z rozdartą burtą zaczął szybko tonąć. Z dzioba skakali w morze majtkowie z Raiatea. Pierwszego pirata, który wybiegł po trapie z kabiny, kapitan Glass powitał kopnięciem w twarz, ale wnet stratowali go ogarnięci paniką ludzie. Za korsarzami biegły kobiety z Huahine. Ledwie zdążyły powyskakiwać za burtę, „Rattler” o równym kilu poszedł na dno u podstawy Wielkiej Skały. Salingi* sterczały z płytkiej wody. Spoglądając w dół, Grief widział dokładnie wszystko, co działo się pod powierzchnią. Mataara odwiązała się od martwego pirata na głębokości sążnia. Wypłynęła na wierzch. Kiedy się wyłoniła, zobaczyła kapitana Glassa, który nie mogąc pływać tonął o kilka jardów dalej. Królowa — niewiasta w podeszłym wieku — była zimnowodną wyspiarką, dała więc nurka, wyciągnęła szypra z matni i zawlokła do sterczącego nad wodą masztu. Pięć głów płowych lub ciemnoblond pływało pośród kruczych czupryn Polinezyjczyków. Grief z karabinem w garści czekał stosownej chwili. Nim upłynęła minuta, Kozioł Skalny popisał się celnym strzałem. Z góry widać było ciało ludzkie, które powoli zanurzało się coraz głębiej. Ale zemsta przypadła w udziale przede wszystkim majtkom z Raiatea — rosłym, silnym ludziom, swobodnym w morzu niczym ryby. Pływając szybko polowali na płowe i ciemnoblond głowy. Ze skały widać było, jak załoga „Rattlera” chwyta, obezwładnia, zanurza w wodzie i topi niby szczenięta czterech niedobitków korsarskiej szajki. W ciągu dziesięciu minut skończyło się wszystko. Roześmiane, rozkrzyczane kobiety z Huahine czepiały się burt szalupy, która niedawno holowała szkuner. Majtkowie z Raiatea, jak gdyby czekając rozkazów, pływali wokół masztu, którego trzymali się Mataara i kapitan Glass. — Biedny, stary „Rattler” — lamentował dzielny szyper. — Nic podobnego! — zawołał Grief. — Za tydzień wydobędziemy go na powierzchnię. Trochę ciesielskiej roboty i w drogę! Jak się czujesz, siostro? — dodał pod adresem królowej. — Naumoo zginęła, potężny bracie. Zginął Matuaro, ale Fuatino jest nasza. Jeszcze wczesna pora. Zaraz dam znać mojemu ludowi, który schronił się w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Dziś w nocy będzie znów uczta w Wielkim Domu, uczta i radość, jakiej tam nigdy jeszcze nie było. — Od lat należało dać nowe żebra na śródokręciu — burczał kapitan Glass. — Szkoda tylko, że rejs będziemy musieli kończyć bez chronometrów. ROZDZIAŁ CZWARTY ŻARTOWNISIE Z NEW GIBBON I Trochę się obawiam zabrać pana na New Gibbon — powiedział Dawid Grief. — Jakie takie rezultaty osiągnąłem dopiero wtedy, kiedy wy i Anglicy daliście mi wolną rękę i zostawili tę wyspę w spokoju. Wallenstein, niemiecki komisarz–rezydent z Bougainville, hojnie nalał sobie szkockiej whisky z wodą sodową. — Przed panem wszyscy odkrywamy głowy, panie Grief — odpowiedział płynną angielszczyzną. — Na tej diabelskiej wyspie dokonał pan cudu. W dalszym ciągu nie myślimy się wtrącać. Tak! To naprawdę diabelska wyspa, a stary Koho jest istnym Belzebubem, wodzem wszystkich szatanów. Kłamca i wcale nie głupiec; czarny Napoleon, Talleyrand polujący na ludzkie głowy i odżywiający się ludzkim mięsem. Pamiętam, sześć lat temu wylądowałem tam na angielskim krążowniku. Czarni czmychnęli oczywiście w dżunglę, znaleźliśmy jednak kilka osób niezdolnych do ucieczki. Była pośród nich ostatnia żona Koho. Od czterdziestu ośmiu godzin wisiała na słońcu powieszona za jedno ramię. Odcięliśmy, ale i tak umarła. A trzy inne kobiety uwiązane do pali tkwiły po szyję w bieżącej, słodkiej wodzie. Pogruchotano im kości, powykręcano stawy nóg i rąk. Domyśliliśmy się, że zabiegi te miały na celu skruszenie mięsa przed spożyciem. Kobiety żyły jeszcze, Zdumiewająca była ich żywotność. Najstarsza dogorywała blisko dziesięć dni. Mieliśmy przykład menu starego Koho. Trudno się dziwić, że to dzika bestia. Wieczną zagadką pozostanie dla nas, zdołał go pan ujarzmić. — Nie nazwałbym go całkiem ujarzmionym, chociaż czasami łasi się i jada z ręki. — To i tak więcej, niż sprawiły krążowniki. Żaden Niemiec, żaden Anglik widział nigdy starego Koho. Pan był pierwszy, — Nie. McTavish był pierwszy — sprostował Grief. — Ach, prawda! Pamiętam go: niepozorny Szkot, wysuszony na węgielek. — Wallenstein pociągnął whisky. — Ma przezwisko „Balsam na kłopoty”, prawda’.’ Grief skinął głową. — I podobno gaża, jaką mu pan płaci, przewyższa dochody moje, a nawet brytyjskiego rezydenta? — Mam wrażenie, że jest tak istotnie — przyznał Grief. — Ale, nie uchybiając panu i brytyjskiemu rezydentowi. McTavish wart forsy, którą zarabia. Czas spędza zawsze tam, gdzie są jakieś kłopoty. To prawdziwy czarnoksiężnik! Tylko jemu zawdzięczam prawo wstępu na New Gibbon. Teraz test na Malaicie i zakłada dla mnie plantację. — Pierwszą? — Na całej Malaicie nie ma bodaj jednej faktorii. Statki werbownicze zawijają tam jeszcze pod eskortą kanonierek i, jak za dawnych czasów, zmieniają nadburcia w zasieki z drutu kolczastego. O, widać już plantację. Będziemy tam za pół godziny. — Grief wręczył lornetkę gościowi. — Na lewo od domu mieszkalnego są hangary na łodzie. Dalej szałasy dla robotników, a po prawej stronie szopy na koprę. Nasuszyliśmy już sporo kopry. Stary Koho ucywilizował się tak dalece, że zmusza swój lud do zaopatrywania nas w kokosy. Oto ujście strumienia, w którym znalazł pan niegdyś trzy kruszejące niewiasty. „Wonder” sunął pod rozwiniętymi żaglami prosto w kierunku redy. Leniwie podnosił się i opadał na lustrzanej wodzie, cieniowanej tu i ówdzie drobno pofalowanymi, ciemniejszymi plamami. Okres monsunów dobiegał końca. Powietrze było ciężkie, przesycone tropikalną wilgocią. Ołowiane masy bezkształtnych chmur snuły się po kopule niebieskiej. Na postrzępionym, skalistym brzegu leżały szmaty mgieł. Gdzieniegdzie firanka ulewnego deszczu przesłaniała zarysy lądu. Dalej majaczyła niewyraźnie wyżyna centralna i stożkowate wierzchołki gór. Jeden przylądek połyskiwał w promieniach słońca, inny — odległy o niespełna milę — tonął w potokach przelotnej nawałnicy. Tak wyglądała wilgotna, urodzajna, dzika wyspa New Gibbon, położona o pięćdziesiąt mil od Choiseul. Geografowie zaliczyli ją do Archipelagu Salomona. Politycy nakreślili przez jej środek linię graniczną stref wpływów: niemieckiej i brytyjskiej. Stało się to przyczyną łącznej władzy dwóch komisarzy—rezydentów. Ale władze New Gibbon istniały tylko na papierze, w ministerstwach kolonii dwóch mocarstw. O prawdziwych władzach nie było i nigdy nie mogło być mowy. Już w dawnych czasach łowcy b?che–de–mer starannie omijali tę wyspę. Handlarze drzewa sandałowego po wielu przykrych doświadczeniach zaniechali odwiedzin. Werbownicy nigdy nie wywieźli stąd bodaj jednego czarnego robotnika, a ostatecznie dali za wygraną, kiedy szkuner „Dorset” przepadł z całą załogą. Później niemiecka spółka akcyjna pokusiła się o założenie plantacji palm kokosowych, niebawem jednak plantację opuszczono, ponieważ eksperyment kosztował głowy kilku kolejnych administratorów i sporą garść najemnych pracowników. Niemieckim i angielskim krążownikom nie udało się przywołać dzikusów do porządku. Czterokrotnie rozmaite stowarzyszenia misyjne próbowały pokojowego podboju wyspy. Czterokrotnie choroby lub rzezie zmuszały misjonarzy do odwrotu. Na nic nie przydawały się dalsze wizyty krążowników, dalsze pacyfikacje. Ludożercy umykali w dżunglę i kpili ze skowytu ciężkich pocisków. Po odpłynięciu okrętów wojennych nietrudno było odbudować szałasy z trawy morskiej i wznieść piece według starodawnych wzorów. New Gibbon — duża wyspa, długa na dobre sto pięćdziesiąt mil i w połowie tak szeroka — ma nawietrzne wybrzeże naturalnie obronne, skaliste, pozbawione zatok lub dogodnej redy. Zamieszkuje ją kilkadziesiąt wojowniczych plemion, a przynajmniej zamieszkiwało, póki Koho nie powstał, jak Kamehameha, aby siłą oręża i dyplomatycznym kunsztem utworzyć z większości plemion trwałą unię. Polityka Koho — zakaz wszelkich stosunków z białymi — była zupełnie słuszna, przyczyniła się bowiem do zachowania jego ludu. Po wizycie ostatniego krążownika kacyk New Gibbon poczynał sobie, jak chciał, dopóki Grief i McTavish, „Balsam na kłopoty”, nie wylądowali na bezludnej plaży, gdzie stały niegdyś zabudowania niemieckiej plantacji i kilku angielskich misji. Nastąpiły wojny przerywane okresami pozornego pokoju i znowu wojny. Zasuszony mały Szkot umiał robić kłopoty, nie tylko je leczyć. Nie wystarczało mu władanie wybrzeżem, lecz sprowadził na New Gibbon dzikusów z Malaity i w sercu dżungli rozpoczął łowy na ludzi. Koho znudził się odbudowywaniem raz po raz palonych wiosek, a kiedy najstarszy jego syn dostał, się do niewoli, McTavish wymógł zgodę na konferencję pokojową. Wówczas to ustalił oficjalny kurs wymiany głów. Za każdą głowę swojego człowieka obiecał pozbawić głów dziesięciu tubylców . Koho przekonał się rychło, że niepozorny Szkot zwykł dotrzymywać słowa, i po raz pierwszy zapanował prawdziwy pokój. Tymczasem McTavish zdążył wybudować dom mieszkalny i szałasy dla robotników, wytrzebić nadbrzeżną dżunglę i zapoczątkować plantację. Później odpłynął leczyć kłopoty na Atolu Tasmana, gdzie miejscowi lekarze— czarnoksiężnicy winili plantację Griefa o nagły wybuch epidemii czarnej ospy. W rok później został wezwany na New Gibbon i przywrócił tam ład. Koho zmuszony do uiszczenia grzywny w postaci dwustu tysięcy kokosów zrozumiał, że taniej będzie dochowywać warunków pokoju i orzechy sprzedawać. Zresztą przygasł już w nim ogień młodego wieku. Koho starzał się i coraz mocniej utykał na jedną nogę, której łydkę przeszył pocisk z karabinu Lee–Enfielda. II — Jeden mój znajomy z Hawajów — odezwał się Grief — zarządca plantacji trzciny cukrowej, używał młotka i dużego gwoździa, takiego za dziesięć pensów. Biali siedzieli na obszernej werandzie domu mieszkalnego i przyglądali się, jak Worth, administrator New Gibbon, udziela pomocy lekarskiej swym robotnikom, krajowcom z Nowej Georgii. Ostatnim z kilkunastu pacjentów był biedak z bolącym zębem. Worthowi nie powiodła się właśnie pierwsza próba. Otarł pot z czoła, a drugą ręką, w której trzymał kleszcze, machnął lekceważąco. — I na pewno złamał niejedną szczękę — mruknął z przekonaniem. Grief zaprzeczył ruchem głowy. Wallenstein uśmiechnął się i podniósł brwi. — W każdym razie twierdził, że nie — powiedział Grief. — Ba! Zapewniał, że zawsze udawało mu się za pierwszym razem. — Raz widziałem taką operację, kiedy byłem drugim oficerem na okręcie wojennym — przemówił kapitan Ward. — Nasz stary użył wtedy młotka do szparowania i stalowego rożka bosmańskiego. Wybił ząb za pierwszym uderzeniem, gładko jak po maśle. — Ja tam wolę kleszcze — mruknął posępnie Worth i wpakował wspomniany instrument w usta czarnego. Przy pierwszym szarpnięciu pacjent ryknął i wyskoczył w górę. — Niechże ktoś mi pomoże! Przytrzyma go na krześle — poprosił administrator. Grief i Wallenstein z dwóch stron silnie chwycili biedaka. On bronił się, mocował z prześladowcami, zaciskał zęby na kleszczach. Cała grupa chwiała się tam i z powrotem, a że był straszliwy upał, biali ociekali potem. Czarny pocił się również, ale z męki nie do zniesienia. Krzesło, na którym go trzymano, upadło. Kapitan Ward przerwał w połowie napełnianie własnej szklanki i rzucił słówko zachęty. Worth błagał asystentów, by nie szczędzili sił, i sam ich nie szczędził. Kręcił zębem, dopóki nie rozległ się suchy trzask. Wówczas popróbował prostego szarpnięcia ku sobie. W zamieszaniu nikt nie zauważył małego, czarnego człeczyny, który kuśtykając wszedł na schody i przyglądał się operacji. Koho był konserwatystą. Jego przodkowie nie używali odzienia i on więc nie miał na sobie nic, nawet naszyjnika. Liczne puste otwory w nozdrzach, wargach i uszach świadczyły o wygasłym zamiłowaniu do ozdób. Dziury w dolnych częściach obydwóch uszu były rozdarte, ale wielkość ich można było ocenić dzięki długim paskom zwiędłej skóry zwisającym aż do ramion. Koho dbał teraz wyłącznie o wygodę i w jednym z sześciu mniejszych otworów prawego ucha nosił krótką glinianą fajeczkę. W biodrach ściskał go tani pasek, a między imitacją skóry i gołym ciałem tkwiło nagie ostrze długiego noża. U paska wisiało bambusowe pudełko na betel i wapno. Dużokalibrowy karabin Snidera o krótkiej lufie Koho trzymał w ręku. Był nieprawdopodobnie brudny, a tu i ówdzie naznaczony bliznami, z których najokazalsza — ślad po pocisku z karabinu Lee–Enfielda — zmniejszyła grubość jednej łydki do połowy. Zaklęsłe wargi wskazywały, że w ustach pozostało niewiele zębów. Twarz i całe ciało były zwiędłe, wychudłe. Czarne paciorki oczu — małych i blisko osadzonych — połyskiwały jasno, niespokojnie i zawzięcie; bardziej przypominały oczy małpy niż człowieka. Koho gapił się i uśmiechał krzywo, jak mała złośliwa małpka. Tortury pacjenta sprawiały mu widoczną uciechę. Cóż w tym dziwnego? Świat, do którego należał, był okrutny. Sam Koho wycierpiał wiele mąk i znacznie więcej zadał innym. Kiedy chory ząb oderwał się wreszcie od szczęki, a kleszcze ohydnie zgrzytnęły po innych zębach i wyskoczyły z ust, stary Koho spojrzał roziskrzonym wzrokiem na czarnego, który padł na podłogę werandy i leżał jęcząc okropnie i oburącz trzymając się za głowę. — Tak wygląda, jak gdyby miał zamiar zemdleć — orzekł Grief pochylając się nad ofiarą. — Proszę dać mu jednego, kapitanie Ward. I pan, Worth, powinien się napić. Drży pan jak liść. — Chyba ja też coś łyknę — powiedział Wallenstein ocierając spotniałą twarz. Nagle spostrzegł cień Koho na podłodze i podnosząc wzrok zobaczył kacyka w całej okazałości. — Oo! A któż to taki? — Jak się masz, Koho? — zawołał Grief życzliwym tonem, lecz nie kwapił się z podawaniem ręki. Jednym z tabu starego Koho, danych mu w dniu urodzin przez lekarzy– czarnoksiężników, było to, że ciało jego nie może nigdy dotknąć ciała białego człowieka. Worth i Ward, szyper „Wondera”, miło pozdrowili gościa, ale na widok snidera Worth zmarszczył się gniewnie, bo jednym z jego tabu było to, że dzikim z dżungli nie wolno z bronią w ręku odwiedzać plantacji. Karabiny mają paskudny zwyczaj: ni stąd, ni zowąd potrafią oprzeć się kolbą o biodro i wypalić. Administrator klasnął w ręce i zaraz nadbiegł czarny służący — młody chłopak zwerbowany na San Cristobal. Na niemy rozkaz Wortha wyjął strzelbę z ręki gościa i zniknął z nią w głębi domu. — Koho — przemówił Grief prezentując niemieckiego rezydenta. — Ten wielki biały wódz jest z Bougainville. Moje słowo, to bardzo wielki biały wódz. Kacyk dobrze pamiętał kilka wizyt niemieckich krążowników, toteż uśmiechem pokrył nieżyczliwy, zatroskany błysk oczek. — Wallenstein, proszę mu nie podawać ręki. Tabu, rozumie pan? — ostrzegł Grief, później zaś zwrócił się do czarnego gościa. — Moje słowo, utyłeś, Koho, bardzo, bardzo. Może masz nową żonę, nową babę, hę? — Ja bardzo za stara — odpowiedział kacyk i smętnie pokręcił głową. — Ja nie lubi baba. Ja nie lubi kai–kai*. Ja umarła niedługo bardzo, bardzo. — Zerknął wymownie w stronę Wortha, który stał z głową przechyloną do tyłu i hojnie napełnioną szklanką przy ustach. — Ja lubi rum. Grief odmówił ruchem głowy. — Rum tabu dla czarnych ludzi. — Nie tabu dla ta czarna? — zdziwił się Koho wskazując zbolałego pacjenta. — Ten czarny chory — wyjaśnił Grief. — Ja chora bardzo, bardzo. — Ty wielki łgarz — roześmiał się Grief. — Rum tabu. Zawsze tabu. A teraz Koho, bardzo trzeba porozmawiać z tym wielkim białym wodzem. Grief, Wallenstein i stary kacyk zasiedli więc na werandzie, aby roztrząsać zawiłe kwestie państwowe. Koho wysłuchał licznych pochwał z racji nienagannego zachowania i powołując się na swój sędziwy wiek i słabość, raz jeszcze ślubował wieczysty pokój. Później omawiano sprawę założenia niemieckiej plantacji o dwadzieścia mil dalej na wybrzeżu. Tereny miały być oczywiście zakupione od Koho, a cenę ich ustalono w tytoniu, nożach, paciorkach, fajkach, siekierach oraz w zastępujących walutę zębach delfina i muszelkach — we wszystkim, jednym słowem, z wyjątkiem rumu. Podczas konferencji czarny zerkał wciąż w stronę okna i przyglądał się Worthowi, który w sąsiednim pokoju mieszał lekarstwa, a butelki ustawiał w apteczce. Ukończywszy robotę administrator nalał sobie szkockiej whisky. Koho i to widział. Dokładnie zapamiętał wygląd flaszki. Chociaż jednak po zakończeniu pertraktacji marudził przez godzinę, nie zdołał upolować chwili, kiedy w pokoju nie byłoby nikogo. Wreszcie Grief zaczął z Worthem rozmowę o interesach. Koho dał za wygraną. — Ja poszła do szkuner — oznajmił i odwróciwszy się na pięcie pokuśtykał w stronę wybrzeża. — Oto przykład upadłej wielkości — roześmiał się Grief. — Pomyśleć, że to był niegdyś Koho, najwaleczniejszy na Wyspach Salomona, nieposkromiony zbój o rękach upapranych krwią po łokcie! Człowiek, który przez całe życie urągał dwu mocarstwom należącym do najpotężniejszych, w świecie. Teraz idzie na „Wondera”, żeby spróbować, czy nie uda się wyszachrować kieliszka od Denby’ego. III Supercargo „Wondera” po raz ostatni w życiu spłatał złośliwego figla tubylcowi. Siedział w mesie szkunera, gdzie sprawdzał listę towarów załadowanych do szalupy, kiedy Koho utykając zeszedł po trapie i usiadł naprzeciw niego przy stoliku. — Ja umarła niedługo bardzo — zaczął ubolewać sędziwy kacyk, który wyrzekł się już wszelkich cielesnych uciech. — Ja nie lubi baba. Ja nie lubi kai–kai. Ja chora bardzo, bardzo. Ja niedługo kaput. Umilkł na dłuższą chwilę. Z ponurą miną zaczął klepać się i gładzić po brzuchu, jak gdyby żołądek bolał go nieznośnie. — Moja brzuch chora bardzo, bardzo. Znowu nastąpiła pauza pozostawiająca Denby’emu czas na odpowiedź. Później Koho westchnął długo, przeciągle, żałośnie i zakończył biadania słowami: — Ja lubi rum. Denby roześmiał się półgębkiem. Stary ludożerca już dawniej molestował go nieraz o rum, a najsurowszym tabu ustalonym dla tubylców New Gibbon przez Griefa i McTavisha były mocne trunki. Największa bieda, że Koho zasmakował już alkoholu. Rozkoszne pijaństwa poznał w młodości, kiedy zdobył szkuner „Dorset” — niestety jednak poznał je z całym swym plemieniem i zapas nie starczył na długo. Później, gdy powiódł swych nagich wojowników na podbój niemieckiej plantacji, był przezorniejszy: wszystkie trunki zachował na własny użytek. Szatański cocktail wyniknął z mieszaniny rozmaitych napojów, od zaprawionego chininą lekkiego piwa do absyntu i brzoskwiniówki. Zdobycz starczyła na długie miesiące, lecz pozostało po niej pragnienie, którego Koho nie miał ugasić póki życia. Jak to często zdarza się u dzikich, był skłonny do alkoholizmu. Cały jego organizm wołał o alkohol. Pożądanie to objawiało mu się pod postacią rozkosznych wspomnień, co jak robactwo pożerają mózg, lecz zarazem przesycają go miłym ciepłem — wspomnień o przyjemnych, podniosłych uczuciach, o zadowoleniu i pogodnych myślach. W ponurej starości, kiedy obrzydły mu kobiety i uczty, a dawne nienawiści zetlały, Koho coraz goręcej pragnął ożywczego ognia, płynnego ognia z butelek — z wszelkiego rodzaju i kształtu butelek. Ach! Stary kacyk wyraźnie zachował je w pamięci. Często siadywał godzinami na słońcu i ślinił się rozmyślając z żalem o niebywałej orgii, która przypadła mu w udziale, gdy zmiótł z powierzchni ziemi niemiecką plantację. Denby okazał współczucie. Poważnie potraktował przykre dolegliwości gościa. Proponował mu jakieś pastylki z apteczki, pigułki i kapsułki na dobre trawienie. Ale Koho stanowczo odmawiał. Niegdyś, po zdobyciu „Dorsetu”. rozgryzł opłatek zawierający chininę: ponadto dwaj jego wojownicy uraczyli się wtedy jakimś białym proszkiem i bardzo szybko skonali w straszliwych męczarniach. Nie! Koho nie wierzył w medykamenty! Wierzył w butelki, w chłodny ogień, co przywraca młodość i rodzi barwne, olśniewające wizje. Trudno dziwić się białym ludziom, że tak wysoko cenią te płyny i za nic nie chcą się ich wyzbywać. — Rum dobra bardzo, bardzo — powtarzał wiele razy żałośnie i ze starczym uporem. Wówczas Denby popełnił błąd, wymyślił żart nie w porę. Obszedł stół dokoła, za plecami gościa odemknął apteczkę i dobył czterouncjową* flaszkę z etykietą „Esencja musztardowa”. Udając, że wyciąga korek i popija, zerknął ukradkiem w zawieszone na grodzi lustro. Koho, zgięty w kabłąk, pochłaniał go wzrokiem. Denby smakowicie oblizał usta, odchrząknął i postawił butelkę na miejscu. Zapomniał oczywiście o zamknięciu na klucz apteczki i wrócił na swój fotel, a odsiedziawszy dobrą chwilę, wyszedł. Stanął u szczytu trapu i zaczął nasłuchiwać. Niebawem ciszę na dole zakłócił rozpaczliwy, uparty, konwulsyjny kaszel. Supercargo uśmiechnął się do własnych myśli i niedbałym krokiem wrócił do kabiny, flaszka z esencją musztardową stała na właściwej półce, a stary kacyk siedział przy stole, jak gdyby się wcale nie ruszał. Denby odczuł podziw dla jego żelaznej woli. Wargi, język, wszystkie delikatne śluzówki jamy ustnej musiały palić go żywym ogniem. Kolio kilka razy chwytał dech i bliski był kaszlu, łzy cisnęły mu się do oczu, ściekały po policzkach. Zwyczajnie odporny człowiek krztusiłby się i dławił co najmniej przez pół godziny. Ale twarz starego ludożercy była opanowana, choć posępna. Zrozumiał widać, że padł ofiarą figla. W oczach migotały mu błyski nienawiści tak dzikiej i bezbrzeżnej, że mrówki zaczęły chodzić po plecach żartownisia. Koho wstał z godną miną. — Ja poszła zaraz — powiedział. — Ty mnie odesłała w jedna duża czółno. IV Wallenstein pożegnał Griefa, który z Worthem wybrał się konno na objazd plantacji. Później usiadł w obszernej bawialni, rozłożył na części automatyczny pistolet i zabrał się do czyszczenia go oliwą i szmatami. Pod ręką miał oczywiście nieodzowną szkocką whisky i kilka butelek z wodą sodową. Na tym samym stole stała jeszcze jedna flaszka zostawiona przypadkiem. Miała etykietę taką samą jak whisky, zawierała jednak lek dla koni, który Worth wymieszał i zapomniał schować do apteczki. Wallenstein zajęty czyszczeniem pistoletu spojrzał mimochodem w okno i zobaczył zbliżającego się ścieżką Koho. Kacyk utykał z widocznym pośpiechem, lecz kiedy minął werandę i wszedł do bawialni, kroczył poważnie, z należytą godnością. Usiadł i zaczął przyglądać się czyszczeniu broni. Usta, język i podniebienie piekły go nieznośnie, ale nie zdradzał tego nawet najlżejszym drgnieniem. Po pięciu minutach przemówił: — Rum dobra bardzo, bardzo. Ja lubi rum. Wallenstein z uśmiechem pokręcił głową. W tym momencie przekorny chochlik podszepnął mu żart — ostatni w życiu złośliwy żart z tubylca. Pomysł zrodziło łudzące podobieństwo flaszek. Wallenstein ułożył na stole części pistoletu i szczodrą ręką nalał sobie whisky z wodą sodową. Korzystając z tego, że stoi między starym ludożercą a stołem, zręcznie zamienił flaszki. Szybko opróżnił szklankę, zaczął niby to szukać czegoś i wyszedł na werandę. Niebawem usłyszał stłumiony okrzyk zdziwienia i kaszel, kiedy jednak wrócił do bawialni. Koho siedział na miejscu, jak gdyby nic nie zaszło. Tylko w butelce powierzchnia leku opadła i drgała jeszcze trochę. Koho wstał, klasnął w ręce, a kiedy zjawił się służący, rozkazał mu gestem, żeby przyniósł karabin. Chłopak wrócił za chwilę z bronią gościa i zgodnie z obowiązującym zwyczajem odprowadził go do końca ścieżki. Dopiero za furtki) zwrócił snidera właścicielowi. Wallenstein chichotał pod wąsem i patrzył za starym kacykiem, który utykając zmierzał plażą w stronę ujścia strumienia. W kilka minut później, kiedy pistolet był już złożony, niemiecki rezydent usłyszał daleki wystrzał. Przyszedł mu do głowy Koho, wnet jednak odrzucił ten pomysł jako niedorzeczny. Worth i Grief zabrali przecież dubeltówki. Pewnie któryś z nich strzelał do gołębi. Wallenstein wygodnie rozparł się w fotelu, znowu zachichotał i buńczucznie podkręcił płowego wąsa. Był bliski drzemki, gdy ocknął się na dźwięk donośnego, wzburzonego głosu Wortha: — Bij w wielki dzwon! Bij mocno, bardzo mocno! Bij jak wszyscy diabli! Wallenstein zdążył na werandę w porę, by zobaczyć jeszcze administratora. Worth przesadził konno płot okalający plantację i pognał plażą za Griefem, który oddalał się cwałem. Trzask pożaru i dym nad pióropuszami palm kokosowych dopowiedziały resztę. Hangary na łodzie i szałasy czarnych robotników stały w ogniu. Wallenstein skoczył do furtki i pobiegł wzdłuż wybrzeża. Dzwon alarmowy plantacji dźwięczał opętańczo. Od szkunera co tchu odbijały szalupy. Płomienie spowijały kryte strzechą z trawy morskiej, suche jak pieprz szałasy i baraki. Grief wyszedł z kuchni dla robotników. Za nogę niósł nagie czarne dziecko bez głowy. — Kucharkę zostawiłem — powiedział administratorowi. — Za ciężka, a musiałem przecież umykać. Ona też nie ma głowy. — Robota starego Koho, ale wina moja — przyznał się Wallenstein. — Pozwoliłem mu napić się końskiego smarowidła Wortha. — Musiał uciekać do dżungli. Tam, nad rzeką, jest Oliver! Mam nadzieję, że go nie dostał! — zawołał administrator. Skoczył na konia i pogalopował między drzewa. W kilka minut później z trzaskiem zawaliły się płonące szczątki baraków. Jednocześnie niemal rozległ się krzyk administratora. Grief i Wallenstein pobiegli w jego stronę. Nad brzegiem strumienia natknęli się na Wortha. Blady jak śmierć, bez ruchu siedział w siodle. Przyglądał się czemuś na ziemi. Były to zwłoki Olivera — młodego zastępcy administratora — trudne do rozpoznania, bo pozbawione głowy. Czarni robotnicy, zdyszani po ucieczce z pól, tłoczyli się dokoła. Według wskazówek Griefa zaimprowizowali mary do przeniesienia ciała. Wallenstein uległ paroksyzmowi iście niemieckiej, niepohamowanej rozpaczy i skruchy. Oczy pełne miał szczerych łez, gdy przestał lamentować i zaczął kląć. Furia, która go później ogarnęła, była również czysto teutońska, podobnie jak miotane przekleństwa. Kiedy sięgnął półprzytomnie po dubeltówkę Wortha, piana ukazała się w kącikach ust rezydenta. — Dość tego! — rzucił surowo Grief. — Weź się pan w garść. Wallenstein. Nie bądź durniem. — Czy pozwolicie mu uciec? — wrzasnął rozindyczony Niemiec. — Już uciekł. Dżungla zaczyna się właśnie tutaj, za rzeczką. Widać nawet, gdzie Koho przechodził bród. Szukaj pan teraz wiatru w polu, igły w stogu siana! Jeżeli pójdziemy śladem starego, jego dzielna młodzież na pewno nas dostanie. A zresztą na wszystkich ścieżkach pełno pułapek na ludzi. Rozumie pan, doły z palami, zatrute kolce i rozmaite takie niespodzianki. Tylko McTavish ze swymi dzikusami z Malaity potrafi jakoś myszkować po tych szlakach. Ale i on stracił ostatnim razem trzech ludzi. Wracajmy do domu. Dziś w nocy zaczną dąć w muszle i walić w bębny wojenne. Rozpęta się całe piekło. Nie odważą się na atak. Ale, Worth, trzymaj pan w garści wszystkich chłopaków, trzymaj blisko domu. No, idziemy. W powrotnej drodze spotkali czarnego robotnika, który szlochał i wrzeszczał okropnie. — Stul pysk! — zgromił go Worth. — Rozumiesz? Stul pysk, bydlaku! Czego się drzesz? — Koho! On kaput oba baba od byk! — odpowiedział czarny i wymownym gestem pociągnął palcem po swym gardle. — Pozarzynał krowy — przetłumaczył Grief. — To znaczy, Worth, że przez jakiś czas będzie się pan musiał obejść bez mleka. Z Ugi postaram się przysłać panu dwie sztuki. Wallenstein był niepocieszony, dopóki Denby nie zawitał na ląd i nie przyznał się do figla z esencją musztardową. Wtedy niemiecki rezydent odzyskał dobry humor, nie przestał jednak wojowniczo podkręcać płowego wąsa i obrzucać Wysp Salomona obelgami zaczerpniętymi z czterech języków. Nazajutrz rano widać było z masztu „Wondera” wyspę kwitnącą dymami sygnałów. Od przylądka do przylądka i dalej, w głębi dżungli, słupy dymu wznosiły się, wirowały, zmieniały barwę, mówiły w zrozumiałym dla tubylców języku. Odległe wioski w niedostępnych górach, dokąd nie sięgnęły nigdy wyprawy McTavisha, brały udział w tej złowróżbnej rozmowie. Za strumieniem słychać było chrapliwe tony dęcia w muszle, zewsząd zaś — często z odległości wielu mil — płynął przez spokojne powietrze głęboki, głuchy łoskot wielkich bębnów wojennych — grubych pniaków wydrążonych ogniem i rzeźbionych za pomocą narzędzi z kamienia i muszel. — Mnie pilno do Guvutu, ale wam nic nie grozi, póki jesteście razem i na wybrzeżu — pouczał Grief swego administratora. — Oni nie wychylą się na otwarte pole, żeby rozpocząć atak. Proszę jednak trzymać blisko domu wszystkich robotników. Daj pan spokój karczunkowi, póki nie minie burza. Przepadnie każda mniejsza grupa wysłana do pracy. No i najważniejsze: cokolwiek by się działo, niech pan nie zgłupieje, nie szuka przypadkiem Koho w dżungli, nie pozwoli się wciągnąć. To pewna zguba. Wolno panu tylko czekać na McTavisha. Przyślę go z bandą zuchów z Malaity. On jeden może zapuścić się w głąb wyspy. Do czasu jego przyjazdu zostawię panu Denby’ego. Nie ma pan nic przeciw temu, panie Denby? McTavisha przywiezie tu „Wanda”. Pan będzie mógł wrócić nią na swojego „Wondera”. Kapitan Ward obejdzie się bez supercargo na czas jednego rejsu. — Właśnie chciałem zgłosić się na ochotnika — odrzekł Denby. — Przez myśl mi nie przeszło, że tyle kramu może wyniknąć z mojego głupiego żartu. Rozumie pan, czuję się poniekąd odpowiedzialny. — To ja jestem odpowiedzialny — wybuchnął Wallenstein. — Ja przecież zacząłem — sprzeciwił się supercargo. — Może pan zaczął, ale ja dodałem dalszy ciąg. — A Koho zakończenie — rozstrzygnął Grief. — Tak czy inaczej, pozostanę tutaj — powiedział Niemiec. — Sądziłem, że pan popłynie ze mną do Guvutu — zdziwił się Grief. — Miałem zamiar. Ale to przecież wyspa, na której sprawuję władzę, przynajmniej po części. Ładnego z siebie zrobiłem wariata! Muszę zostać i pomóc przy zaprowadzaniu porządku. V Szczegółową instrukcję dla McTavisha zabrał z Guvutu kecz werbowniczy, który odpływał właśnie na Malaitę. Kapitan Ward pożeglował na „Wonderze” do Santa Cruz, a Griet wynajął od angielskiego rezydenta szalupę z osadą czarnych więźniów i udał się na drugą stronę cieśniny, na Guadalcanar, aby zbadać w Pendutfryn nie porosłe dżunglą tereny. W trzy tygodnie później, przy umiarkowanym wietrze, ominął pod pełnymi żaglami niebezpieczne rafy koralowe i znalazł się na redzie w Guvutu. Port był pusty. Tylko mały kecz stał na kotwicy blisko wybrzeża. Grief poznał od razu, że to „Wanda”. Widocznie kecz wpłynął niedawno do portu przez cieśninę Tulagi, bo czarna załoga zwijała jeszcze żagle. Kiedy szalupa Griefa przybiła do burty, sam McTavish wychylił się, aby podać rękę pracodawcy i pomóc mu przy przełażeniu balustrady. — Co się stało? — zapytał Grief. — Nie wyruszył pan jeszcze? McTavish machnął ręką. — Już wróciłem. Na statku wszystko w porządku. — A na New Gibbon? — Tak sobie. Bystre oko łatwo dojrzy tam brak kilku drobnych szczegółów krajobrazu. McTavish był chłodnym, opanowanym człowiekiem. Niepozorny jak Koho i jak on zasuszony, miał ogorzałą na mahoń cerę i małe, niebieskie oczki bez wyrazu — bardziej przypominające ostrza sztyletów niż organ wzroku uczciwego Szkota. Nieustraszony i pozbawiony entuzjazmu, odporny na choroby, klimat i ludzkie uczucia, był chudy, zgorzkniały i niebezpieczny niby jadowity wąż. Grief nie miał wątpliwości, że cierpka mina „Balsamu na kłopoty” zapowiada złe nowiny. — No, wypluj pan swoje — powiedział. — Co się stało? — Jak najsurowiej wypada potępić piekielny pomysł płatania figlów czarnym poganom — zaczął McTavish. — To kosztowna rozrywka. Proszę na dół, panie Grief. Z pełną szklanką w garści łatwiej wysłucha pan raportu. Zechce pan zejść pierwszy. — Jak pan załatwił sprawę? — zapytał pracodawca, kiedy usiedli w kabinie. Mały Szkot pokręcił głową. — Nie było nic do załatwienia. A zresztą, to kwestia zapatrywań. Można by powiedzieć, że sprawa została załatwiona, ostatecznie załatwiona, uważa pan, i to przed moim przyjazdem. — Ale co z plantacją? Co z plantacją, człowieku? — Nie ma plantacji. Na marne poszły lata naszej pracy. Jesteśmy tam, gdzieśmy zaczęli, gdzie zaczęli misjonarze, gdzie zaczęli Niemcy… zaczęli i skończyli. Z mola w przystani nie został kamień na kamieniu. Zamiast budynków mamy czarne zgliszcza. Wszystkie palmy zrąbane. Dzikie świnie ryją pola yamu i patatów. A te chłopaki z Nowej Georgii! Niezły oddziałek, cała setka! No i kosztowali pana ładne pieniądze. Ani jeden nie został, żeby powiedzieć, co się stało. Umilkł i zaczął szukać czegoś w pakownym schowku za trapem. — A Worth? Denby? Wallenstein? — O nich właśnie chcę mówić. Niech no pan spojrzy. McTavish wyciągnął spory worek z ryżowej maty i zawartość wysypał na podłogę. Dawid Grief wzdrygnął się, cofnął i zesztywniał. Jak urzeczony wpatrywał się w trzy głowy znajomych, którzy zostali na New Gibbon. Płowe wąsy Wallensteina nie sterczały buńczucznie. Opadły. Oblepiły górną wargę. — Nie wiem, co się tam zrobiło — burknął posępnie Szkot. — Myślę, że poleźli w dżunglę za tym starym piekielnikiem. — A Koho? — W dżungli, pijany jak hrabia. Tylko dlatego udało mi się odzyskać te głowy. Był zbyt zalany, żeby się stawiać. Na plecach wynieśli go z wioski, kiedy tam wpadłem. Bardzo będę wdzięczny, jeżeli pan uwolni mnie wreszcie od tych głów. — Umilkł na chwilę i westchnął. — Myślę, że trzeba im sprawić przyzwoity pogrzeb, złożyć do ziemi. Ale po mojemu, to nie lada osobliwość. Każde szanujące się muzeum jak nic bulnęłoby panu sto funtów za sztukę… Niechże pan łyknie jeszcze. Trochę pan pobladł… Cóż, stało się, panie Grief. Jeżeli jednak chce pan mojej rady na przyszłość, to brzmi ona: jak najsurowiej zakazać wszelkich głupich figlów z czarnymi. To prosta droga do kłopotów, no i kosztowna, nader kosztowna zabawa. ROZDZIAŁ PIĄTY MAŁY OBRACHUNEK ZE SWITHINEM SALLEM I Dawid Grief po raz ostatni zmierzył wzrokiem nieprzerwana linię morskiego widnokręgu. Zsunął się z salingu i wolno, z posępną miną zszedł na pokład po takielunku. — Atol Leu–Leu zatonął, panie Snow — zwrócił się do zatroskanego młodego porucznika. — Jeżeli w zasadach nawigacji jest bodaj odrobina sensu, atol musi być pod wodą. Dwukrotnie przepłynęliśmy nad mm czy też nad miejscem, gdzie się niegdyś znajdował. Albo licho wzięło nasz chronometr, albo ja zapomniałem zasad nawigacji. — To chyba wina chronometru, proszę pana — pocieszał Snow swego pracodawcę. — Widzi pan, ja też robiłem pomiary i moje zgadzają się z pańskimi. — Aha — mruknął posępnie Grief. — Właśnie tam, gdzie krzyżują się pańskie linie pozycyjne, a także moje, był w swoim czasie sam środek laguny atolu Leu–Leu. Tak! Na pewno chronometr. Obluzowało się jakieś kółko czy coś podobnego. Szybko podszedł do burty i spojrzał smętnie na bruzdę za rufą „Uncle Toby”. Pod silnym wiatrem szkuner robił dziewięć do dziesięciu węzłów. — Najlepiej, panie Snow, wziąć kurs jak najostrzej pod wiatr i lawirować na dwugodzinnych halsach. Chmurzy się. Nie sądzę, żeby tej nocy można było zrobić obserwację gwiazd. Trzymajmy się więc kursu, a z rana ustalimy szerokość geograficzną i według niej zdybiemy jakoś Leu–Leu. W taki sposób postępowali zawsze starzy żeglarze. Szeroki, ciężko omasztowany, z wysoką burtą i nadburciem, z holenderskim dziobem. „Uncle Toby” był najpowolniejszym, najbardziej pękatym, najbezpieczniejszym i najmniej skorym do wybryków szkunerem we flotylli Dawida Griefa. Wyruszył niedawno w rejs do Wysp Bankowych i archipelagu Santa Cruz, ponadto zaś miał odwiedzić na północnym zachodzie rozmaite samotne atole, gdzie kolorowi agenci Griefa skupowali koprę, szylkret, a niekiedy jedną lub dwie tony muszel perłowych. Przed odpłynięciem „Uncle Toby” Grief stwierdził, że szyper uległ szczególnie ostremu atakowi malarii, zastąpił go więc na czas odbywanej co pół roku podróży między atolami. Postanowił zacząć od najdalej położonego Leu–Leu, obecnie zaś doszedł do wniosku, że zabłądził na szerokim oceanie, a chronometr płata mu złośliwe figle. II W nocy ukazały się gwiazdy, nazajutrz zaś słońce było niewidoczne. Panowała parna, gorąca cisza, przerywana od czasu do czasu krótkotrwałym szkwałem i gwałtowną ulewą. Z obawy, by nie zapuścić się zbyt daleko przeciw wiatrowi. „Uncle Toby” manewrował ustawicznie przez dalsze cztery posępne dni i cztery czarne noce. Słońce ani razu nie wyjrzało zza chmur, a chociaż gwiazdy błysnęły kilkakrotnie, migotały zawsze tak krótko i niewyraźnie, że nie można ich było rozpoznać. Najklasyczniejszy żółtodziób potrafiłby się zorientować, że żywioły zbierają siły do potężnego wybuchu. Grief wyszedł z kabiny, gdzie badał barometr wskazujący uparcie 29.90*. Na pokładzie spotkał Jackie–Jackie, który twarz miał tak pochmurną i zamgloną jak niebo i atmosfera. Tongańczyk Jackie–Jackie, marynarz o długoletnim doświadczeniu, pełnił funkcje bosmana, a nawet jak gdyby drugiego oficera, i rządził załogą składającą się z mieszaniny tubylców różnorodnego pochodzenia. — Zła pogoda on idzie, mnie się zdaje — odezwał się Jackie–Jackie. — Widziałem dawniej taka pogoda może pięć, może sześć razy. Grief przyświadczył skinieniem głowy. — Idzie huragan. Masz rację. Jackie–Jackie. Barometr bardzo spada. Wszystko wywróci się do góry nogami. — Aha — odrzekł Tongańczyk. — Będzie wiała jak sto diabłów. W dziesięć minut później Snow przyszedł na pokład. — Już się zaczyna — oznajmił. — 29.85 i dalej spada. Będzie lało jak z cebra. Piekielny skwar, nie czuje pan? — Otarł dłonią zroszone czoło. — Aż mdło się robi. Mógłbym wyrzygać śniadanie, nim skosztuję pierwszy kęs. — Tak samo ja. — Jackie–Jackie wykrzywił (warz uśmiechem. — Wszystko mi chodzi w brzuch. Zawsze tak przed zła pogoda. Ale „Uncle Toby” dobra szkuner. On wytrzyma, na pewno wytrzyma — Niech no pan każe dobrze umocować sztormowe żagle — zwrócił się Grief do porucznika. — A na razie wszystko, co mamy na masztach, zrefować. Bóg wie, jakich żagli będziemy potrzebowali. Tego niepodobna przewidzieć. Ha! Skoro pan się tym już zajmie, lepiej założyć podwójne linki. Przez następną godzinę trwała martwa cisza, a nieznośny upał wzmagał się ustawicznie. Barometr spadł do 29.70. Snow, człowiek młody, nie potrafił cierpliwie oczekiwać nieuniknionego. Przerwał nerwowy spacer po pokładzie i wyzywająco podniósł ręce. — Jak się musi zacząć, niech się zaczyna! — krzyknął. — Po co ta głupia zabawa w ciuciubabkę? Lepiej już dowiedzieć się najgorszego, lepiej je poznać! Ha! Ładna historia! Błądzimy ze zwariowanym chronometrem podczas huraganu, co nie chce dmuchać! Spowite chmurami niebo przybrało ciemnomiedzianą barwę. Połyskiwało jak wnętrze olbrzymiego, rozgrzanego na ogniu sagana. Cała załoga wyległa na pokład Czarni i brunatni majtkowie byli zaniepokojeni. Stojąc w niewielkich grupkach na śródokręciu lub dziobie, rozmawiali półgłosem i spoglądali z obawą na złowróżbne niebo lub równie złowróżbny ocean, który dyszał ciężko długą, powolną, oleistą falą. — Wygląda to jak nafta z olejem rycynowym — warknął Snow i ze wstrętem splunął za burtę. — Matka miała zwyczaj poić mnie taką miksturą, kiedy byłem mały. Brr! Ale robi się czarno! Zniknęła brudnomiedziana poświata. Strop niebieski obniżał się, gęstniał, aż pociemniało tak jak o późnym zmierzchu. Grief znał na pamięć obyczaje huraganów, zaczął jednak studiować raz jeszcze „Prawa sztormów”. Chcąc dojrzeć drobny druk, musiał wzrok wytężać. Nie można było nic przedsięwziąć. Należało czekać na wiatr, aby zorientować się w położeniu statku wobec śmiercionośnego oka huraganu, które na skrzydłach wichury miało nadlecieć z mroków i z niewiadomego kierunku. O trzeciej po południu barometr spadł do 29,45. Wówczas zaczęło dąć. Zbliżanie się zawieruchy widać było na morzu. Powierzchnia ciemniała, pokrywała się białymi grzywami. Na razie wiał tylko silny wiatr. „Uncle Toby”, chwyciwszy go w sztormowe żagle, ruszył ciężko z szybkością ledwie czterech węzłów. — Góra urodziła mysz! — zadrwił Snow. — I to po takich wielkich przygotowaniach! — Aha! To smarkata wiatr — przyznał Jackie–Jackie. — Prędko urośnie na dorosła człowiek. Pan zobaczy. Grief kazał podnieść zrefowany fokżagiel i „Uncle Toby” ruszył szybciej pod przybierającym na sile podmuchem. Wiatr „urósł prędko na dorosła człowiek”, lecz nie poprzestał na tym. Dął mocniej i mocniej, a chwila drętwej ciszy zapowiadała każdy następny, coraz potężniejszy podmuch. Huragan wzmagał się z minuty na minutę, aż wreszcie burta „Uncle Toby” częściej znajdowała się pod powierzchnią niż na powierzchni, a pokład kipiał spienioną wodą, którą ledwie zdążyły przepuszczać luki odpływowe. Grief spojrzał na barometr spadający uporczywie i równomiernie. — Oko huraganu jest gdzieś na południu — powiedział do Snowa — a my przecinamy jego drogę i płyniemy prosto ku niemu. Teraz zmienimy kurs, pożeglujemy w przeciwną stronę. Wtedy barometr powinien pójść w górę. Zwiń pan fokżagiel, bo nie wytrzyma wichury. Każ przygotować do zwrotu. Rozkaz wykonano sprawnie. „Uncle Toby” zawrócił i wraz z huraganem szaleńczo pomknął na północ wśród ciemności takiej jak wieczorem. W dwie godziny później Grief zwierzał się porucznikowi: — Gramy w zgaduj–zgadula. Sztorm zakreśla szeroki łuk, łuk, którego niepodobna obliczyć. Możemy przemknąć po cięciwie, albo oko nas złapie. Chwała Bogu, barometr mówi nam co nieco. Wszystko zależy od wygięcia łuku. Morze zanadto wzburzone, żeby trzymać się kursu. Psiakrew, ale rzuca! Niech i tak będzie. „Uncle Toby” pcha się jakoś naprzód. — Zdawało mi się, że wiem, co to wiatr — drugiego dnia rano wrzasnął Snow do ucha Griefowi. — Ale to nie wiatr. To coś przerastającego wszelkie pojęcie. Czyste niepodobieństwo! Przy zrywach musi dąć dziewięćdziesiąt, może sto mil na godzinę. Właściwie to już nic nie znaczy. Jak mógłbym opowiedzieć komuś o takim wichrze? Nie mógłbym! Proszę tylko spojrzeć na morze! Jak żyję, nigdy nie widziałem czegoś podobnego, nawet na chińskich wodach! Nastał dzień. Słońce powinno ukazać się już przed godziną, lecz nadal zalegał wokół smętny półmrok. Po oceanie sunął majestatyczny pochód ruchomych gór i szerokich nieraz na trzecią część mili, rozdzielających je wąwozów. Ich długie zbocza, osłonięte nieco przed Furią nawałnicy, pokryte były siatką drobnych grzebieniastych fal. Ale z grzbietów wielkich, najwyższych bałwanów huragan porywał białe grzywy w chwili, gdy zaczynały się formować, i strzępy piany mknęły w powietrzu, równolegle do powierzchni morza, na wysokości masztowych wierzchołków lub jeszcze wyżej. — Najgorsze minęło — orzekł Grief. — Barometr wciąż idzie w górę, ale morze będzie niespokojniejsze, jak ta wichura przycichnie. Zdrzemnę się trochę. Niech no pan uważa na zmiany wiatru. Na pewno się bez nich nie obejdzie. Proszę mnie obudzić o dwunastej. Po południu, kiedy wiatr z ostatnią zmianą kierunku znacznie stracił na mocy, a ocean był coraz bardziej niespokojny, Jackie–Jackie zauważył szkuner płynący kilem do góry. „Uncle Toby” przemknął w pobliżu jego rufy, nie można jednak było dostrzec nazwy zatopionego statku. Dopiero przed zachodem słońca załoga „Uncle Toby” wypatrzyła brzuchate dno małej łodzi, bezlitośnie miotanej przez fale. Na jej rufie widać było białe litery. Snow odczytał przez lornetę: „Emily L. Nr 3” — Szkuner łowcy fok — powiedział Grief. — Nie mam pojęcia, czego łowcy fok mogli szukać na tych wodach? — Może to raczej łowcy ukrytych skarbów? — zaryzykował Snow. — Pamięta pan „Sophie Sutherland” i „Hermana”? Przecie to były poławiacze fok, a zakontraktowali je w San Francisco tacy faceci z mapami, co to zawsze wiedzą, dokąd płynąć. Dopiero na miejscu okazuje się, że żadnych skarbów nie ma. III Bezwietrzna noc nie wygładziła wzburzonego, pofałdowanego wodnymi olbrzymami oceanu, toteż „Uncle Toby” kołysał tak, że całej jego załodze przewracały się wnętrzności. Dopiero nad ranem łagodny podmuch złamał wielką falę. Około południa morze wyrównało się jak posadzka, a chmury zrzedły i zniknęły. Można było przeprowadzić obserwacje słońca. Obliczenia wskazały dwa stopnie i piętnaście minut szerokości południowej. Ze względu na popsuty chronometr ustalenie długości geograficznej było niepodobieństwem. — Możemy znajdować się wszędzie na przestrzeni od pięciuset do tysiąca mil wzdłuż tego równoleżnika — powiedział Grief, który wraz z porucznikiem studiował w kabinie mapę. — Atol Leu–Leu leży gdzieś na południe, a ta część oceanu jest absolutnie pusta. Nie ma tu żadnej wyspy, bodaj rafy, dzięki której dałoby się naregulować chronometr. Nie pozostaje nam nic innego… — Hej, kapitanie! Ląd! — krzyknął Tongańczyk z pokładu. Grief zerknął jeszcze raz na czystą powierzchnię mapy, gwizdnął ze zdziwienia i bezwładnie opadł na fotel. — Wzięło mnie — wyznał. — Nigdzie tutaj nie może być lądu. Niepodobna, żeby tak nas zniosło, żebyśmy tak zboczyli z kursu. To dopiero rejs! Od początku zwariowany! Zechciej pan wyjść na pokład, panie Snow, i przekonać się, czy Jackie–Jackie nie majaczy. — Ląd! Naprawdę ląd! — zawołał porucznik, nim upłynęła minuta. — Z pokładu widać wierzchołki palm. Pewnie jakiś atol. Może to jednak Leu–Leu? Grief nieufnie kręcił głową przyglądając się długiemu szeregowi palm. Widać było tylko ich pióropusze, które jak gdyby wyrastały z morza. — Kurs jak najostrzej pod wiatr, panie Snow. Z bliska obejrzymy to dziwo. Przy południowym kursie, jeżeli oczywiście atol ciągnie się w tym kierunku, trafimy na południowo– zachodni koniec. Drzewa muszą znajdować się bardzo blisko, żeby je dostrzec z niskiego pokładu szkunera, toteż choć „Uncle Toby” płynął wolno, niebawem ukazało się płaskie wybrzeże, a liczne palmy zarysowały krąg atolu. — Prześliczny! — zawołał Snow. — Prawie idealne koło. Ma pewnie osiem albo dziewięć mil średnicy. Ciekawe, czy jest wejście do laguny. Hm, kto wie, może to sensacyjne odkrycie? Płynęli wzdłuż zachodniego wybrzeża krótkimi halsami, przybliżając się i oddalając od uderzanych falą przypływu raf koralowych. Czarny majtek zawołał z masztu, że za firanką palm jest laguna z małą wysepką pośrodku. — Wiem, co panu świta w głowie — zwrócił się Grief do swego pomocnika. Snow, który mamrotał coś do siebie i kiwał głową, spojrzał na towarzysza z pełnym niedowierzania zdumieniem. — Myśli pan, że wejście zobaczymy po północno–zachodniej stronie atolu — ciągnął Grief takim tonem, jak gdyby recytował wiersz. — Będzie szerokie na mniej więcej dwieście sążni, łatwe do rozpoznania, bo od północy znaczą je trzy samotne palmy kokosowe, a od południa olbrzymi pandanowiec. Atol ma osiem mil średnicy. Zakreśla koło, którego niemal idealnym środkiem jest wysepka na lagunie. — O tym rzeczywiście myślałem — przyznał zdziwiony Snow. — Spójrz no pan! Wejście jest tam, gdzie być powinno. — I trzy palmy — dodał Snow prawie szeptem — i wielki pandanowiec… Jeżeli stoi tu wiatrak, mamy przed sobą wyspę Swithina Halla! Ale to niemożliwe! Od dziesięciu lat wszyscy szukają tej wyspy. — Hall zrobił panu paskudny kawał, prawda? — zapytał Grief. Snow skinął głową. — Dlatego właśnie pracuję u pana. Na nic mnie zniszczył, ograbił po zbójecku. Kupiłem w Sydney wrak parowca „Cascade” za forsę, którą dostałem z kraju. Była to pierwsza rata odziedziczonego spadku. — Parowiec „Cascade” rozbił się przy Wyspie Bożego Narodzenia? — Tak! Siadł w nocy na rafach. Uratowano pasażerów i pocztę. Resztę pieniędzy wydałem na mały szkuner i musiałem czekać, aż egzekutorzy testamentu ostatecznie się ze mną rozliczą. Wtedy zająłbym się swoim nabytkiem. A co zrobił Swithin Hall? Z Honolulu, gdzie wtedy mieszkał, popłynął prosto na Wyspę Bożego Narodzenia. Nie miał żadnego tytułu prawnego, żadnej podstawy. Kiedy ja tam wreszcie dobrnąłem, zastałem tylko kadłub i maszyny. A parowiec „Cascade” wiózł niezgorszy ładunek jedwabi, które w katastrofie wcale nie ucierpiały. Dowiedziałem się tego później od supercargo Swithina Halla. Facet schował do kieszeni coś około sześćdziesięciu tysięcy dolarów. Snow wzruszył ramionami i spojrzał tępo na gładką powierzchnię laguny. Lekko falująca woda połyskiwała w blaskach popołudniowego słońca. — Wrak był mój. Kupiłem go z publicznego przetargu. Poszedłem na wielki hazard i przerżnąłem. Kiedy wróciłem do Sydney, załoga i kupcy, u których brałem na kredyt, zlicytowali mi szkuner. Zastawiłem zegarek i sekstans. Przez jakiś czas szuflowałem węgiel. Wreszcie dostałem pracę na Nowych Hebrydach za osiem funtów miesięcznie. Później próbowałem’ szczęścia w samodzielnym handlu. Nie powiodło mi się. Popłynąłem więc do Tanny i Fidżi jako porucznik na statku werbowniczym. W Apia wziąłem posadę dozorcy czarnych robotników na niemieckiej plantacji. Wreszcie znalazłem przytułek na „Uncle Toby”. — Widział pan kiedy Swithina Halla? Snow zaprzeczył ruchem głowy. — Chyba się dziś spotkacie. Oto wiatrak. „Uncle Toby” wpływał właśnie do laguny. Pośrodku, na małej, gęsto porośniętej wysepce rysowała się między drzewami wyraźna sylweta holenderskiego wiatraka. — Coś mi wygląda, że nikogo nie ma w domu — powiedział Grief. — A szkoda! Może udałoby się panu zainkasować należność. Snow zrobił zawziętą minę. Zacisnął pięści. — Prawem nic z nim nie zwojuję. Zanadto się już dorobił. Ale te sześćdziesiąt tysięcy mogę sobie odbić na jego skórze. Mam nadzieję, że jednak jest w domu. Grief uśmiechnął się z uznaniem. — Oby się pańska nadzieja spełniła — mruknął. — Szczegółów o wyspie Swithina Halla dowiedział się pan chyba od Bau–Oti. — Aha. Podobnie jak wszyscy inni. Cała bieda, że Bau–Oti nie umie określić ani szerokości, ani długości geograficznej. Mówił, że z Gilbertów płynął bardzo długo. Nic więcej nie wie. Ciekawe, co się z nim stało? — Z Bau–Oti? Rok temu widziałem go na Tahiti. Gadał, że wybiera się w rejs na Paumoty. No, ale jesteśmy na redzie. Weź sondę, Jackie–Jackie. Panie Snow, proszę stanąć koło niego i uważać. Bau–Oti twierdzi, że dobrze rzucić kotwicę na dziewięciu sążniach o trzysta jardów od zachodniego wybrzeża. Na południowym wschodzie mają być’ rafy koralowe. Oto one. Ile tam. Jackie? — Dziewięć sążeń! — Kotwica, panie Snow! „Uncle Toby” szarpnął się na łańcuchu. Żagle opadły. Czarna załoga skoczyła do lin przy obydwu masztach. IV Szalupa przybiła do małego molo z koralowca. Dawid Grief i jego porucznik stanęli na lądzie. — Myślałby kto, że to miejsce wyludnione — powiedział Grief zmierzając w stronę domu ścieżką wysypaną piaskiem. — Ale czuć zapach, który często wąchałem. Idzie tu robota lub nos mnie zwodzi. Dno laguny jest usłane muszlami, a w złowionych muszlach ślimaki gniją nie o tysiąc mil stąd. Czujesz pan ten fetorek? Rezydencja Swithina Halla nie przypominała budownictwa rozpowszechnionego w krajach tropikalnych. Była w stylu misjonarskim. Kiedy zaś goście przestąpili próg nie zamkniętych na rygiel dwuskrzydłowych drzwi, zobaczyli urządzenie wnętrza i meble tego samego stylu. Piękne cienkie maty z Samoa okrywały podłogę przestronnej bawialni. Były tam sofy, wyściełane ławy pod oknami, stół bilardowy, przytulne kąciki. Na małym stoliku stał koszyk z przyborami do szycia, z którego wyglądało płótno ozdobione francuskim haftem z tkwiącą jeszcze w nim igłą. Dowodziło to, że w domu mieszka kobieta. Dzięki werandzie i zasłonom w oknach oślepiający blask słońca zamieniał się w chłodny, miły dla oczu półmrok. Połysk guzików z masy perłowej zwrócił uwagę Griefa. — Jak Boga kocham! — zawołał. — Akumulatory! Zasilane przez wiatrak! Ha! I ukryte światło — dodał nacisnąwszy gładkie wyłączniki. Zapłonęły niewidzialne żarówki. Pokój wypełniło złociste, jasne światło. Pod ścianami stały liczne regały na książki. Grief zaczął przebiegać wzrokiem tytuły. Nieźle oczytany jak na włóczęgę z Mórz Południowych, łatwo ocenił skalę zainteresowań i wyrafinowany smak właściciela biblioteki, człowieka niewątpliwie bardziej niż on wykształconego. Pośród autorów spotkał dawnych znajomych i takich, o których słyszał, ale nie czytał ich nigdy. Na półkach stały pełne wydania Tołstoja, Turgieniewa, Gorkiego, Coopera i Marka Twaina, Wiktora Hugo, Zoli i Suego, Flauberta, Maupassanta i Paul de Kocka. Grief spoglądał ciekawie na grzbiety tomów Miecznikowa, Weiningera i Schopenhauera, z niedowierzaniem na Ellisa, Lydstona, Krafft– Ebbinga i Forela. Miał w ręku „Ekspansję ras” Woodruffa, kiedy Snow wrócił z rozpoznania dalej położonych części domu. — Emaliowana wanna, natrysk w osobnej łazience i nasiadówka! — zawołał. — Królewski komfort! Ha, na część tych luksusów poszła moja forsa. Dom jest zamieszkały. W pokoju kredensowym widziałem otwarte puszki z mlekiem i masłem. Wisi tam także świeże mięso żółwiowe. Pójdę i rozejrzę się jeszcze. Może znajdę coś więcej. Grief wyszedł również przeciwległymi drzwiami. Trafił do sypialni, niewątpliwie kobiecej. W głębi dostrzegł drzwi z siatki drucianej, a za nimi chłodną, dobrze osłoniętą od światła werandę spełniającą rolę alkowy. Zajrzał tam. Na sofie spała kobietą. W półmroku wydawała się nie lada pięknością o śniadej, hiszpańskiej urodzie. Na krześle koło sofy leżał tom powieści otwarty i odwrócony okładką do góry. Odcień cery wskazywał, że kobieta niedługo przebywa w klimacie podzwrotnikowym. Grief zerknął jeszcze raz i cofnął się cichaczem akurat w porę, by zobaczyć swego porucznika. Snow wkroczył do bawialni drugimi drzwiami, wlokąc za nagie ramię pomarszczonego ze starości krajowca, który krzywymi uśmiechami pokrywał strach i gestykulował jak niemowa. — Dopiero co go znalazłem. Chrapał smacznie w małej budzie na kuchennym podwórku. To chyba kucharz. Nie można wydusić z niego słowa. A pan co znalazł? — Śpiącą królewnę. Szsz… aa!… Ktoś idzie. — Pewnie Hall — mruknął Snow zaciskając pięści. Grief pokręcił głową. — Tylko bez burdy. Pod tym dachem jest kobieta. Jeżeli to nawet Hall, zanim się stąd zabierzemy, wykombinuję coś, żeby pan zrobił swoje. Otworzyły się drzwi. Wszedł rosły, masywnie zbudowany mężczyzna. U pasa miał ciężkiego colta o długiej lufie. Podejrzliwym spojrzeniem zmierzył niespodziewanych gości. Później wyciągnął dłoń i uśmiechnął się przyjaźnie. — Witam was, nieznajomi, witam serdecznie. Nie gniewajcie się, proszę, ale przede wszystkim zadam pytanie, jak, u Boga Ojca, znaleźliście moją wyspę? — Cóż, zmyliliśmy kurs i tyle — odrzekł Grief ściskając podaną rękę. — Nazywam się Hall, Swithin Hall — mówił gospodarz potrząsając z kolei ręką porucznika. — I powiem panom bez ogródek, że jesteście moimi pierwszymi gośćmi. — Pierwszymi gośćmi na pańskiej tajemniczej wyspie, o której od lat ludzie gadają we wszystkich portach — roześmiał się Grief. — No, teraz przynajmniej poznałem sekret. Wiem, jak odnaleźć tę wyspę. — Jak mianowicie? — zapytał niespokojnie Hall. — Potłucz pan chronometr, zabłądź w czasie huraganu i dobrze uważaj na wierzchołki palm kokosowych, które wyłonią się z morza. Gospodarz przyjął żart śmiechem tak uprzejmym, jak wypadało. — A z kim mam przyjemność? — zapytał po chwili. — Jestem Anstey, Phil Anstey — odpowiedział bez wahania Grief. — Płynę na „Uncle Toby” z Gilbertów do Nowej Gwinei i obecnie staram się odnaleźć długość geograficzną. To mój oficer, pan Gray, lepszy ode mnie nawigator, ale i on stracił całą fantazję z chronometrem. Grief nie zdawał sobie sprawy, czemu kłamie, lecz kłamał jak gdyby posłuszny głosowi suflera. Przez skórę czuł, że tu coś nie w porządku, choć nie potrafił wywęszyć, co właściwie. Swithin Hall był tęgim, okrągłym na twarzy jegomościem o uśmiechniętych ustach i znamionujących wesołe usposobienie zmarszczkach w kącikach oczu. Ale Grief przekonał się już we wczesnej młodości, jak zwodnicza bywa taka powierzchowność, jaki zawód mogą sprawić błękitne oczy, których łagodność i pogoda potrafi zamaskować wszelkie myśli. — Co panowie wyrabiacie z tym kuchtą? Straciliście własnego i próbujecie teraz porwać mojego? — spytał gospodarz. — Puśćcie go lepiej, jeżeli chcecie dostać coś niecoś na kolację. Mam tutaj żonę. Bardzo jej będzie miło panów poznać. Ona zawsze mówi: obiad. Wymyśla mi, że niewłaściwie nazywam wieczorny posiłek. Ale cóż, ja jestem człowiekiem starej daty. Moja rodzina zawsze jadała obiad koło południa. Trudno pozbyć się dawnych przyzwyczajeń. Chcecie się umyć? Mnie to nie zaszkodzi. Spójrzcie tylko! Tyrałem niczym wół. Z nurkami, rozumiecie, panowie? Połów muszel. No, ale zorientowaliście się chyba po smrodzie. V Snow wrócił na „Uncle Toby” pod pretekstem zajęcia się uszkodzonym szkunerem. Nie miał ochoty łamać chleba z człowiekiem, który go ograbił. Ponadto musiał wmówić tubylczej załodze, że zaimprowizowane kłamstwa szypra są świętą prawdą. Około jedenastej w nocy Grief przybył na pokład, gdzie oczekiwał go towarzysz. — Dziwne rzeczy wyrabiają się na wyspie Swithina Halla — zaczął Grief z zakłopotaną miną. — Trudno mi powiedzieć co, ale coś wyniuchałem. Jak właściwie wygląda Swithin Hall? Porucznik wzruszył ramionami. — Ten facet z wyspy nie kupował stojących na regałach książek — rzekł Grief tonem głębokiego przekonania. — Ani na pewno nie pomyślał o ukrytym świetle elektrycznym. Po wierzchu upacykował się układnością, ale podszewkę ma szorstką niczym raszpla. Blagier, obłudny blagier. A jego kompania! Nazywają się Watson i Gorman. Zjawili się zaraz, jak pan odszedł. Prawdziwe wilki morskie. Draby w średnim wieku, ogorzali, zahartowani, bici i kuci na wszystkie strony. Bandziory, bandziory z rewolwerami u pasa! Jakoś mi się nie wydaje, by Swithin Hall mógł być z nimi w tak zażyłych stosunkach. Albo ta kobieta… Dama całą gębą! Mówię poważnie. Zna Amerykę Południową. Zna Chiny. Jestem przekonany, że to Hiszpanka, chociaż po angielsku mówi pierwsza klasa. Dużo podróżowała. Rozmawialiśmy o walkach byków. Widziała je w Guayaquil, w Meksyku, w Sewilli. Bardzo dobrze zna się też na selskinach. Ale to mnie najbardziej dręczy: ona jest muzykalna. Naumyślnie zapytałem, czy grywa na fortepianie. Swithin Hall urządził królewską rezydencję. Dobrze! Czemu nie postarał się o pianino dla żony? I jeszcze jedno. To żywa, bystra kobietka, a on nie spuszcza z niej oka w czasie rozmowy. Siedzi jak na szpilkach, ciągle się wtrąca i nadaje kierunek rozmowie. Powiedz pan, czy słyszałeś kiedy, że Swithin Hall jest żonaty? — Jak Boga kocham, nie wiem. Nigdy nie przyszło mi na myśl, by się nad tym zastanawiać. — Ten facet przedstawił ją jako panią Hall. Watson i Gorman nazywają go Hall. Ci dwaj to naprawdę osobliwa para. Ha! Nic już nie rozumiem! — A co pan myśli dalej robić? — zapytał Snow. — Cóż, pomarudzimy trochę. W bibliotece są książki, które chętnie przeczytam. Dajmy na to, że rano spuścisz pan stengę i zaczniesz ją gruntownie doprowadzać do porządku. Przebyliśmy huragan, rozumie pan? Korzystając z okazji niech pan też przejrzy dokładnie całe olinowanie. Wszystko robić starannie, nie żałować czasu. VI Następnego dnia wzmogły się podejrzenia Griefa. Wylądował wcześnie i na przełaj udał się na drugi brzeg, do szałasów zajmowanych przez nurków. Czarni obsadzali właśnie czółna i Grief zdziwił się, że zachowują się i są traktowani niby kajdaniarze. Trzej biali, z karabinami w rękach, byli na miejscu. Hall powitał gościa wesoło, ale Gorman i Watson nachmurzyli się i warknęli: — Dzień dobry! Niebawem nurek, który nachylił się, by umieścić wiosło w dulce, obdarzył Griefa długim, bardzo wymownym mrugnięciem. Twarz tego krajowca wydała się Griefowi znajoma — ot, jedna z tysiąca twarzy majtków i nurków, których spotykał podczas włóczęgi od wyspy do wyspy. — Nie mów im, kto jestem — powiedział Grief po tahitańsku. — Czy pływałeś kiedy ze mną? Nurek przytaknął ruchem głowy i otwierał już usta, nim jednak zdążył się odezwać, Watson skoczył na rufę jego czółna. — Stul gębę! — wrzasnął srogo. — Bardzo przepraszam — rzekł Grief. — Powinienem wiedzieć, jak należy się zachowywać. — Wszystko w porządku — wtrącił Hall. — Cały kłopot, że czarni za dużo pyskują, a za mało robią. Trzeba krótko trzymać tę bandę, bo inaczej wyłowią mniej, niż kosztuje ich żarcie. Grief ze zrozumieniem kiwnął głową. — Już ja znam te kanalie. Sam mam taką załogę. Leniwe świnie! Trzeba ich gonić i gonić, żeby w dzień wycisnąć pół dnia pracy. — Co pan do niego gadał? — spytał obcesowo Gorman. — Pytałem, jak leży ławica i na jaką głębokość trzeba nurkować. — Gęsto, bardzo gęsto. — Hall wziął na siebie odpowiedź. — Pracujemy teraz na głębokości plus minus dziesięciu sążni. To tam, ledwie sto jardów stąd. Pójdzie pan ze mną? Przez pół dnia Grief obserwował czółna nurków; drugie śniadanie zjadł w rezydencji Swithina Halla. Po południu leniuchował. Odbył sjestę w obszernej bawialni, czytał trochę i przez pół godziny gawędził z panią Hall. Po obiedzie grał w bilard z jej małżonkiem. Tak się dziwnie złożyło, że Grief nigdy jeszcze nie spotkał swego obecnego gospodarza, wiedział jednak, że od Honolulu do Levuki Swithin Hall słynie jako wyśmienity bilardzista. Tymczasem jegomość, z którym grał tego wieczora, okazał się patałachem. Nawet jego żona lepiej radziła sobie z kijem. Po powrocie na „Uncle Toby” Grief wyciągnął z koi Jackie–Jackie. Opisał Tongańczykowi położenie szałasów i rozkazał, by podpłynął tam cichaczem i pogawędził z nurkami. Po dwóch godzinach Jackie–Jackie wrócił. Wymownie kiwał głową, gdy ociekając wodą stanął przed swoim panem. — Zabawna rzecz, bardzo zabawna rzecz — meldował. — Jeden biała człowiek pilnuje cały czas. Ma duża strzelba. Siedzi w czółnie i pilnuje. Pewnie o dwunasta godzina drugi biała człowiek przychodzi i bierze strzelba. Tamta biała człowiek idzie do łóżka. Drugi biała człowiek pilnuje teraz ze strzelba. Niedobrze. Nie można gadać z nurki. Ja wróciłem. — Na Boga! — zawołał Grief zwracając się do porucznika, kiedy Tongańczyk odszedł. — Śmierdzi tutaj coś więcej niż gnijące małże! Ptaszki zmieniają się na warcie przy nurkach. Ten facet to taki sam Swithin Hall jak ja! Snow aż gwizdnął, tak olśnił go nagły pomysł. — Już mam! — krzyknął. — Powiem nawet co — podchwycił Grief. — Przyszło panu do głowy, że szkuner tej paczki nazywał się „Emily L”. — Nie inaczej. Oni łowią tutaj i oporządzają muszle, a szkuner popłynął tymczasem po nurków albo zapasy żywności, albo jedno i drugie. — Zgadza się. — Grief zerknął na wiszący w kabinie zegar, jak gdyby uznał, że czas na spoczynek. — Ten jegomość jest marynarzem. Cała trójka to marynarze, nie ludzie osiadli. Na tych wodach muszą być nowicjuszami. Snow gwizdnął znowu. — A ich szkuner zginął z całą załogą — zawołał. — My o tym wiemy. Siedli tu jak na mieliźnie i będą siedzieć aż do powrotu Swithina Halla. Wtedy on capnie ich wraz z łupem. — Albo oni capną Halla z jego szkunerem. — Niech capną — mruknął mściwie Snow. — Ktoś powinien go wreszcie ograbić. Szkoda, że nie jestem na ich miejscu. Zainkasowałbym te sześćdziesiąt tysięcy. VII Upłynął tydzień i „Uncle Toby” został przygotowany do podróży. W tym czasie Grief zdołał uśpić podejrzenie towarzystwa z lądu. Nawet Gorman i Watson uwierzyli już we wszystko, co o sobie mówił. Nieustannie wypytywał ich o długość geograficzną tajemniczej wyspy i błagał, by mu ją podali. — Nie chcecie chyba, żebym zaginął w tych stronach — powiedział wreszcie. — Jeśli nie podacie mi długości geograficznej, w żaden sposób nie uporam się z przeklętym chronometrem. Hall odmówił ze śmiechem. — Zbyt dobry z pana nawigator, panie Anstey, żeby nie dotrzeć jakoś do Nowej Gwinei albo innego lądu. — A z pana, panie Hall — odpalił Grief — zbyt dobry nawigator, żeby nie wiedzieć, że kiedy zechcę, odnajdę pańską wyspę. Mogę przecież żeglować wzdłuż właściwego równoleżnika. Ostatniego wieczoru, jak zwykle, Grief jadł obiad na lądzie. Wówczas po raz pierwszy zobaczył złowione perły. Pani Hall, szczególnie tego dnia ożywiona, uprosiła męża, by przyniósł „ślicznotki”, i poświęciła pół godziny na pokazywanie ich gościowi. Zupełnie szczerze zachwycał się perłami i nie mniej szczerze dziwił się obfitości połowu. — Laguna jest dziewicza — wyjaśnił Hall. — Sam pan widział, że muszle są przeważnie duże i stare. Ale najciekawsze, że lwią część pereł naprawdę wartościowych znaleźliśmy na jednej małej ławicy i w niespełna tydzień. To był istny skarbczyk. Coś niecoś trafiło się w każdej muszli. Drobiazg oczywiście mierzyliśmy kwartami, ale i piękne okazy, prawie wszystkie, które pan teraz ogląda, pochodzą właśnie z tamtej małej ławicy. Grief przesuwał wzrok z jednej perły na drugą. Dobrze zdawał sobie sprawę, że warte są od stu do tysiąca dolarów za sztukę, a kilka najokazalszych przyniesie znacznie więcej. — Ach, moje najśliczniejsze! Moje najśliczniejsze! — zawołała pani Hall i schyliwszy się zaczęła okrywać perły pocałunkami. Nim upłynęło kilka minut, wstała i życzyła panom dobrej nocy. — Będzie to również pożegnanie — rzekł Grief podając jej rękę. — O świcie rozwijamy żagle. — Tak rychło! — zdziwiła się. Grief dostrzegł nagły błysk zadowolenia w oczach jej męża. — Oczywiście — podjął. — Wszystkie naprawy ukończone, a od pana Halla nie mogę dowiedzieć się, na jakiej długości geograficznej leży wasza wyspa. Mam jednak nadzieję, że w ostatniej chwili zmięknie. Hall roześmiał się i pokręcił głową, a kiedy pani domu wyszła, zaproponował ostatnią pożegnalną kolejkę. Dwaj mężczyźni zasiedli nad szklankami paląc i zabawiając się rozmową. — Jak pan szacuje ich wartość? — zapytał Grief wskazując rozsypane na stole perły. — To znaczy, ile można by za nie dostać od handlarzy na tutejszym rynku? — Hm… Siedemdziesiąt pięć, osiemdziesiąt tysięcy dolarów — rzucił Hall niedbałym tonem. — Sądzę, że pańska ocena jest zbyt niska. Znam się trochę na perłach. Proszę spojrzeć na tę największą. To ideał! Warta ani centa mniej niż pięć tysięcy. Gdy już zarobi łańcuszek pośredników, jakiś multimilioner bulnie za nią dwa razy tyle, bulnie z zawiązanymi oczami. A nie mówiąc nawet o drobiazgu, ma pan kilka sztuk niekształtnych — baroków. Baroki zaczynają wchodzić w modę. Ich cena skacze, dubluje co rok. Hall zaczął baczniej oglądać kolekcję. Oceniał poszczególne sztuki, półgłosem sumował wyniki. — Ma pan rację — przyznał wreszcie. — Jak nic leci za nie sto tysiączków. — A ile mogły wynieść koszty handlowe? — ciągnął Grief. — Praca i czas pański, dwóch pańskich pomocników, nurków? — Pięć tysięcy pokryje wszystko. — I znaczy na czysto pozostanie panu dziewięćdziesiąt pięć tysięcy? — Coś koło tego. Czemu pan taki ciekawy? — Bo, widzi pan, właśnie kombinowałem… — Grief zrobił pauzę i wysączył do dna szklankę. — Właśnie kombinowałem, jak by tu dojść do sprawiedliwej ugody. Gdybym, dajmy na to, zaproponował panu i pańskim ludziom przejazd do Sydney i pięć tysięcy dolarów… Powiedzmy, siedem tysięcy pięćset, bo tyrał pan ciężko. Hall nie poruszył się, nie drgnął. Mimo to cała jego postawa wyraziła napięcie nerwowe, gotowość do walki. Z okrągłego oblicza pogoda zniknęła tak nagle, jak zdmuchnięty płomyk świecy. Uśmiech nie krasił już powierzchni błękitnych oczu, a z ich głębi wyjrzała twarda, groźna dusza prawdziwego mężczyzny. Przemówił głuchym, stłumiony głosem: — O cóż, u diabła, panu chodzi! Grief niedbale zapalił zgasłe cygaro. — Nie wiem, doprawdy, od czego zacząć — powiedział. — Sytuacja jest… ehem… kłopotliwa… oczywiście dla pana. Rozumie pan… Chcę postąpić uczciwie. Jak już mówiłem, tyrał pan ciężko. Nie mam zamiaru konfiskować pereł. Wolę zapłacić panu za stratę czasu, trudy i koszty… Twarz gospodarza zlodowaciała. W jednej chwili niezwykle jasno pojął coś nieodwołalnego. — A ja myślałem, że pan jest w Europie — mruknął, lecz w jego oczach błysnęła nagle iskierka nadziei. — Posłuchaj no pan! Bierzesz mnie na fundusz. Skąd mam wiedzieć, że właśnie ty jesteś Swithinem Hallem? Grief wzruszył ramionami. — Takie branie na fundusz byłoby w złym tonie. Korzystałem przecie z pańskiej gościny. W równie złym tonie byłaby jednak obecność dwóch Swithinow Hallów na jednej wyspie. — Jeżeli pan jest Swithinem Hallem, kim, u licha, ja jestem? Czy i to pan wie? — Nie — odparł pogodnie Grief. — Ale chciałbym wiedzieć. — Właśnie! Nie pański interes! — Oczywiście, nie mój. Pańska tożsamość nie ma nic do rzeczy. A zresztą, znam pański szkuner i tą drogą łatwo dowiem się, z kim miałem przyjemność. — Jak się nazywa mój szkuner? — „Emily L”. — Zgadza się. Jestem kapitan Raffy, jego właściciel i szyper. — Kłusownik. Łowca fok. Słyszałem o panu. Ale cóż, u stu diabłów, sprowadziło pana na moje ławice perłowe? — Potrzebowałem forsy. Stada fok są na wykończeniu. — A w ustronnych zakątkach naszej ziemi policja działa coraz sprawniej, hę? — Coś koło tego. Pewnie… No, panie Hall, pogadajmy lepiej o tej sprawie. Mogę zacząć paskudną chryję. Co pan myśli robić? — Powiedziałem. Proponuję nawet więcej. Ile wart pański szkuner? — Hm, przeżył swoje lata. Dziesięć tysięcy byłoby rozbojem na prostej drodze. Ile razy wypłynę na burzliwe morze, boję się, że lada chwila balast urwie się od dna tej łajby. — Już się urwał, kapitanie Raffy. Podczas huraganu spotkałem pański szkuner. Płynął dnem do góry. Załóżmy, że był wart siedem tysięcy pięćset. Wypłacę panu piętnaście tysięcy dolarów plus przejazd do Sydney. Tylko proszę nie ruszać rękami. Niech leżą na kolanach, jak leżały. Grief wstał, zbliżył się do Raffy’ego i odpasał mu rewolwer. — Nieodzowny środek ostrożności, kapitanie — wyjaśnił. — Teraz popłyniemy razem na pokład „Uncle Toby”. Nieco później osobiście wyjaśnię sytuację pani Raffy i też sprowadzę ją na statek. — Muszę przyznać, że zachowuje się pan pierwszorzędnie, panie Hall — przyznał dobrowolnie kapitan Raffy, kiedy szalupa przybiła do rufy szkunera. — Ale ostrożnie z Gormanem i Watsonem. To niebezpieczni goście. Aha!… Wolałbym o tym nie mówić, ale… ale poznał pan trochę moją żonę. Otóż ofiarowałem jej cztery czy pięć pereł. Watson i Gorman zgodzili się na to. — Ani słówka więcej, kapitanie. Ani słówka! Perły są i pozostaną własnością małżonki. Czy to pan, panie Snow? Przywiozłem gościa. Chciałbym, żeby się pan nim zaopiekował… Kapitan Raffy. Zaraz wracam na ląd po panią Raffy. VIII Dawid Grief siedział przy stole w bawialni Swithina Halla i pisał. Za oknami poczynało szarzeć. Grief miał za sobą pracowitą noc. Pani Raffy zużyła dwie godziny na atak histeryczny oraz pakowanie waliz swoich i małżonka. Gorman został przyłapany we śnie, natomiast Watson, który odbywał wartę przy nurkach, miał szczerą ochotę walczyć. Nie doszło wprawdzie do wymiany strzałów, lecz Watson zgodził się połączyć ze swymi kompanami na pokładzie „Uncle Toby” dopiero wówczas, gdy dowiedziono mu niezbicie, że partia przegrana. Chwilowo i na wszelki wypadek Gorman i Watson zostali zakuci w kajdany i umieszczeni w kabinie porucznika Snow. Panią Raffy umieszczono w kajucie Griefa, a kapitana starannie przywiązano do stołu w mesie. Grief skończył pisanie dokumentu. Uważnie odczytał własne dzieło: Swithin Hall. Należność za perły pochodzące z jego laguny (wartość przybliżona)…….. $ 100 000.— Herbert Snow. Całkowite wyrównanie rachunku za towary ocalone z parowca „Cascade” wypłacone perłami (wartość przybliżona)…….. $ 60 000.— Kapitan Raffy. Honorarium i zwrot kosztów wydobycia pereł $ 7 500.— Kapitan Raffy. Odszkodowanie za szkuner „Emily L.” zatopiony podczas huraganu $ 7 500.— Pani Raffy. Prezent w postaci pięciu pereł (wartość przybliżona) $ 1 100.— Przejazd do Sydney czterech osób po 120.— $ 480.— Biel cynkowa zużyta do malowania dwóch szalup Swithina Halla $ 9.— Saldo na korzyść Swithina Halla w perłach (wartość przybliżona) zdeponowanych w szufladzie stołu w bawialni $ 23 411.— $ 100 000.— $ 100 000.— Złożył podpis i postawił datę. Później namyślał się chwilę i uzupełnił rachunek postscriptum: Ponadto winien jestem Swithinowi Hallowi trzy książki pożyczone z jego biblioteki, a mianowicie: 1) Hudson: Prawa zjawisk psychicznych 2) Zola: Paryż 3) Mahan: Zagadnienia azjatyckie. Książki te, lub ich równowartość, są do odebrania w Sydney, w kantorze podpisanego Dawida Griefa. Wyłączył światło, paczkę książek ujął pod pachę, starannie zaryglował drzwi wejściowe i ruszył w stronę oczekującej go szalupy. ROZDZIAŁ SZÓSTY NOC NA GOBOTO I W porcie Goboto kupcy schodzący na ląd ze swych szkunerów i plantatorzy ściągający tam z odległych, dzikich wybrzeży nakładają obuwie, białe flanelowe spodnie i powracają do innych zewnętrznych oznak cywilizacji. W porcie Goboto odbiera się pocztę, reguluje rachunki, zdobywa gazety (rzadko starsze niż sprzed pięciu tygodni). Albowiem wysepka otoczona pierścieniem ławic koralowych ma dogodną redę, jest stacją regularnie kursujących parowców i stanowi ośrodek ruchu handlowego dla całego daleko i szeroko rozproszonego archipelagu. Zycie na Goboto jest gorące, niezdrowe, ponure i chociaż ma zakres bardzo wąski, wyróżnia się pokaźniejszą ilością przypadków ostrego alkoholizmu niż życie w jakimkolwiek innym punkcie na kuli ziemskiej. Guvutu, wyspa położona na drugim krańcu Archipelagu Salomona, twierdzi, że jej mieszkańcy piją nawet w przerwach między wstawami. Goboto bynajmniej nie neguje słuszności tego twierdzenia. Napomyka tylko mimochodem, że w gobotańskim kalendarzu przerwy między wstawami nie są znane. Powołuje się również na statystykę przywozu, która wykazuje znacznie większe per capita* spożycie napojów wyskokowych. Guvutu tłumaczy to faktem, że współzawodnik prowadzi rozleglejsze interesy i przyjmuje więcej gości. Goboto broni się, że jej osiadła ludność jest mniej liczna, przyjezdni zaś bardziej spragnieni. Spór trwa w nieskończoność przede wszystkim z tej racji, że jego uczestnicy żyją na ogół zbyt krótko, by rozstrzygnąć wątpliwą kwestię. Wyspa Goboto nie jest rozległa. Ma ledwie ćwierć mili średnicy, mieści jednak rządowy skład węgla (kilka ton paliwa leży tam nietknięte od dwudziestu lat), szałasy dla garstki czarnych robotników, duży, kryty blachą magazyn portowy oraz dom mieszkalny — rezydencję administratora faktorii i jego dwóch kancelistów. Ci trzej stanowią białą ludność wyspy. Przynajmniej jeden z nich leży zawsze powalony atakiem malarii. Praca na Goboto jest ciężka. Spółka akcyjna, utrzymująca faktorię, hołduje polityce gościnnego podejmowania klientów, o czym przekonały się spółki konkurencyjne, podejmowanie zaś wchodzi w zakres obowiązków administratora i kancelistów. Jak rok długi, przybywają do Goboto z dalekich, suchych rejsów kupcy i werbownicy, a plantatorzy z równie odległych i nie mniej suchych wybrzeży. Jednych i drugich męczy nienasycone pragnienie. Goboto jest Mekką opojów, którzy po pijatyce wracają na swe szkunery lub plantacje i z biegiem czasu odzyskują siły. Mniej odpornym trzeba niekiedy sześciomiesięcznej kuracji między wizytami. Ale administrator i jego pomocnicy trwają na miejscu i nie wiedzą, czym są takie przerwy. Tydzień po tygodniu muson lub południowo–wschodni pasat przypędza szkunery z ładunkiem kopry, orzecha amerykańskiego, muszel perłowych, szylkretu i straszliwego pragnienia. Praca na Goboto jest bardzo ciężka. Dlatego spółka akcyjna płaci tam pensje dwa razy większe niż w innych faktoriach i na ten odpowiedzialny posterunek wybiera tylko dzielnych, nieustraszonych mężczyzn. Ludzie ci wytrzymują mniej więcej rok. Później ruiny ich odstawia się do Australii albo doczesne szczątki grzebie w piasku na nawietrznej stronie wysepki. Johnny Basset, legendarny bohater Goboto, pobił wszelkie rekordy. Był to zamożny imigrant żyjący z majątku w starym kraju, a ponadto olbrzym o żelaznym zdrowiu. Wytrwał siedem lat! Kanceliści skrupulatnie zastosowali się do ostatniej woli szefa. Nieboszczyka zamarynowali w beczce rumu (kupionej na ich własny rachunek) i okrętem wyprawili do Anglii na adres osieroconej rodziny. Mimo wszystko biali z Goboto chcieli być dżentelmenami, najczęściej zresztą byli dżentelmenami, którym się coś w życiu nie udało. Dlatego właśnie wielkie niepisane prawo wymagało, by goście paradowali na Goboto w spodniach i trzewikach. Nie tolerowano szortów, przepasek na biodra, czyli lava–lava, ani bosych stóp. Niegdyś kapitan Jensen, najgroźniejszy zabijaka pośród werbowników, chociaż potomek starej i szanowanej nowojorskiej rodziny, próbował lądować ubrany tylko w lava–lava, podkoszulek i pas z dwoma rewolwerami. Działo się to w czasach Johnny’ego Basseta — wielkiego skrupulanta w sprawach etykiety. Niekompletnie ubranego gościa zatrzymano na redzie. Kapitan Jensen stał na rufie szalupy i przysięgał, że nie ma na szkunerze ani jednej pary spodni. Był stanowczy. Koniecznie chciał wyjść na brzeg. Biali z Goboto pielęgnowali go później troskliwie, póki nie zasklepiła mu się dziura wywiercona w ramieniu rewolwerowym pociskiem. Serdecznie też przepraszali gościa, bo naprawdę nie znaleźli spodni na jego szkunerze. Wreszcie w dzień, kiedy kapitan Jensen mógł po raz pierwszy zasiąść do stołu, Johnny Basset uprzejmie, lecz stanowczo pomógł mu wciągnąć swoje własne spodnie. Stało się to precedensem prawnym, nigdy w późniejszych latach nie pogwałconym. Spodnie zrosły się nierozdzielnie z białym. Tylko krajowcy mogli biegać nago. Spodnie awansowały do symbolu kasty. II Pewnego wieczoru działo się w Goboto tak jak innych wieczorów. O różnicy stanowił tylko jeden drobny incydent. Siedmiu białych z roziskrzonymi oczyma, lecz jeszcze na pewnych nogach zakończyło cocktailami dzień poświęcony szkockiej whisky i siadło do obiadu. Wszyscy byli ubrani w marynarki, spodnie i trzewiki: Jerry McMurrey — administrator, kanceliści — Eddy Little i Jack Andrews, kapitan Stapler z kecza werbowniczego „Merry”, Darby Shryleton, plantator z Tito–Ito, Peter Gee — półkrwi Chińczyk, który handlując perłami wałęsał się od Cejlonu do Paumotów, a wreszcie Alfred Deacon, gość pozostawiony na wyspie przez ostatni parowiec. Z początku czarna służba nalewała wino uznającym ten napój biesiadnikom, niebawem jednak wszyscy wrócili do whisky z wodą sodową i na świeżo marynowali jedzenie w zwapniałych od alkoholu, dobrze zamarynowanych żołądkach. Siedząc przy kawie, usłyszeli chrzęst łańcucha kotwicznego w kluzie. Świadczyło to o przybyciu statku. — Dawid Grief — odezwał się Peter Gee. — Niby skąd pan wie? — spytał wyzywająco Deacon i nie poprzestając na tym, zaczął drwić z pewności siebie półkrwi Chińczyka. — Wy, ludzie tutejsi, chętnie strugacie wariata z biednego żółtodzioba. Ale ja też trochę żeglowałem. Ha, rozpoznawanie statku po plamce żagla na horyzoncie albo wymienianie nazwiska faceta, kiedy usłyszy się, jak facet rzuca kotwicę, to… to, po mojemu, cholerne bujanie słonia w karafce. Peter Gee zajęty był zapalaniem papierosa. Nic nie odpowiedział. — Są krajowcy, którzy zdumiewająco dobrze orientują się według takich właśnie oznak — wtrącił taktownie McMurtrey. Postępowanie gościa drażniło administratora nie mniej niż resztę towarzystwa. Od chwili gdy Peter Gee wylądował tego dnia po południu, Deacon czepiał się go nieustannie i z zasady przeczył gburowato wszystkiemu, co mówił handlarz pereł. — Może dlatego, że Peter ma w sobie chińską krew? Rozumiecie, Deacon to Australijczyk. Oni są diabelnie wrażliwi na kolor skóry — taką hipotezę wysunął Andrews. — I mnie się tak zdaje — poparł go McMurtrey. — Ale cóż, nie pozwolimy na szykany, zwłaszcza wobec takiego faceta jak Peter Gee, bielszego od wielu białych. Administrator miał zupełną słuszność, bo Peter Gee, zacny i mądry Eurazjata, był istotnie wyjątkowym człowiekiem. Odziedziczona po matce chińska prawość i beznamiętna rozwaga zneutralizowały nieokiełznaną, burzliwą krew angielską, która płynęła w żyłach jego ojca. Ponadto Peter Gee był gruntowniej wykształcony niż ktokolwiek z obecnych, lepiej mówił po angielsku i kilkoma innymi językami oraz znał i ściślej niż oni stosował w życiu zasady obowiązujące białych dżentelmenów. A wreszcie cechowała go łagodność. Brzydził się gwałtem, chociaż w swoim czasie musiał zabijać ludzi. Nienawidził swarów. Unikał ich zawsze niby morowej zarazy. Kapitan Stapler zabrał głos i poparł McMurtreya: — Przypominam sobie pewien fakt. Raz zamieniłem swój szkuner na inny i zawijałem do Altman. Czarni od razu ze znacznej odległości poznali, że to ja. Nikt się tam mnie nie spodziewał, a tym bardziej nie mógł przewidzieć, że dowodzę innym statkiem. Czarni powiedzieli agentowi z miejscowej faktorii, że to ja. Nie chciał wierzyć. Pobiegł po lornetkę. Cóż, odgadli trafnie. Podobno całe zachowanie się szkunera, wszystkie jego poruszenia wskazywały, że ja go prowadzę. Tak mi później mówili czarni. Deacon, jak gdyby nie słyszał słów kapitana Staplera, podjął atak na handlarza pereł: — Usłyszał pan tylko chrzęst łańcucha kotwicznego. Skąd pan wie, że to… no, jak tam temu facetowi? — Ach, wiele czynników wpłynęło na mój wniosek — odrzekł Peter Gee. — Trudno je wyjaśnić. Wymagałoby to chyba ułożenia całego podręcznika. — Tak też myślałem — zadrwił Australijczyk. — Wyjaśnienie, co nic nie wyjaśnia, jest łatwe. — Kto głosuje za bridżem? — przerwał Eddy Little, drugi kancelista. Pytającym wzrokiem spojrzał po obecnych i wziął się do tasowania kart. — Zagra pan, Peter, prawda? — Niech zagra! Przyzna się do blagi — wybuchnął Deacon. — Dosyć tego bujania słonia w karafce. Panie Gee! Mnie pan zobowiąże, a siebie zaprezentuje w lepszym świetle, jeżeli się dowiem, skąd, u licha, wie pan, co to za facet rzucił przed chwilą kotwicę. Później zagram z panem w pikietę. — Wolałbym bridża — powiedział Peter. — No, a tamta sprawa przedstawia się mniej więcej tak: hałas, któryśmy usłyszeli, wskazuje, że na redzie stanął mały statek. Nie było gwizdka, nie odezwała się syrena, a zatem po raz drugi mały statek. Podpłynął blisko brzegu. To trzeci dowód, bo parowce i duże żaglowce muszą rzucać kotwicę przed środkową rafą. Otóż do zatoki prowadzi kręte wejście. Na tym archipelagu żaden szyper, werbownik czy kupiec nie odważy się zapuścić w cieśninę po zmierzchu. Na pewno nie zaryzykował tego obcy przybysz. W rachubę mogły niegdyś wchodzić dwa wyjątki, dwaj ludzie. Pierwszy to Margonvi!ie. Ale Margonville został stracony. Skazał go na śmierć trybunał z Fidżi. Pozostaje drugi wyjątek: Dawid Grief. Dniem lub nocą, w każdą pogodę Dawid Grief przepływa tę cieśninę. Wszyscy o tym wiedzą. W przypadku gdyby Dawid Grief bawił gdzie indziej, można by sądzić, że na redzie stanął jakiś młody szyper, gotów na wszystko straceniec. Po pierwsze jednak: ani ja, ani nikt nie wie o takim gotowym na wszystko straceńcu. Po drugie: Dawid Grief żegluje na pobliskich wodach. Odbywa rejs na „Gunga”, który niedługo ma odpłynąć stąd na Karo–Karo. Przedwczoraj, w Cieśninie Moskitów, rozmawiałem z Griefem na pokładzie „Gunga”. Wysadzał właśnie na ląd agenta i instalował go w nowej faktorii. Mówił, że odwiedzi Babo, a później wybiera się do Goboto. Miał aż za dużo czasu, żeby tutaj zdążyć. A więc kto mógł stanąć na redzie? Jedynie Dawid Grief. Szyprem szkunera „Gunga’” jest kapitan Donovan. Znam go zbyt dawno, by podejrzewać, że po ciemku wpłynie do portu Goboto, jeżeli jego armator nie weźmie ryzyka na siebie. Za kilka minut Dawid Grief wejdzie tymi drzwiami i powie: „W Guvutu piją nawet w przerwach między wstawami”. Trzymam zakład o pięćdziesiąt funtów, że on właśnie wejdzie, a pierwsze jego słowa będą: „W Guvutu piją nawet w przerwach między wstawami”. Deacon był zdruzgotany. Zła krew ubarwiła mu policzki. — No, odpowiedział panu — roześmiał się wesoło McMurtrey. — Chętnie przyrzucę do jego stawki ze dwa suwereny. — Bridż, bridż! — wołał zniecierpliwiony Eddy Little. — Komu pilno do roboty? Prosimy, Peter, prosimy! — Wszyscy panowie mogą siąść do bridża — odezwał się Deacon. — My z panem Gee zagramy w pikietę. — Wolałbym bridża — łagodnie zaoponował handlarz pereł. — Gra pan w pikietę? Peter Gee skinął twierdząco głową. — No, to jazda! Pokażę panu, że na tej zabawie znam się trochę lepiej niż na kotwicach. — Cóż, ja uważam… — zaczął McMurtrey. — Możesz pan przecie grać w bridża — uciął dyskusję Deacon. — My wolimy pikietę. Peter Gee uległ terrorowi. Wbrew chęciom zabierał się do gry, choć wiedział, że nie wyniknie z niej nic dobrego. — Tylko jeden rober — zaproponował, przekładając karty. — Po ile? — zapytał Deacon. Jego partner wzruszył ramionami. — Po ile pan zechce. — Do stu. Pięć funtów partia. Peter Gee wyraził zgodę. — Z rubikonem oczywiście podwójnie: dziesięć funtów. Pozostała przy stole czwórka siadła do bridża. Kapitan Stapler nie uznawał kart, kibicował więc tylko i dopełniał whisky i wodą sodową wszystkie wysokie szklanki stojące w pobliżu prawej ręki każdego gracza. McMurtrey ze źle maskowaną troską obserwował wszystko, co działo się przy stoliku pikiety. Inni Anglicy byli również zgorszeni postępowaniem Australijczyka i w każdej chwili obawiali się jakiegoś nowego wybryku z jego strony. Nie ulegało wątpliwości, że Deacon jest źle usposobiony do Chińczyka, że wybuch może nastąpić nawet zaraz. — Mam nadzieję, że Peter przegra — mruknął McMurtrey półgłosem. — Nie przegra, jeżeli będzie miał choć trochę szczęścia — odpowiedział Andrews. — To istny magik przy pikiecie. Wiem z własnego doświadczenia. Karta szła handlarzowi pereł. Dowodziło tego ustawiczne burczenie Deacona, który raz po raz napełniał swą szklankę. Przegrał pierwszą grę i jak wynikało z jego gniewnych uwag, bliski był przegrania drugiej. Wówczas właśnie drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł Dawid Grief. — W Guvutu piją nawet w przerwach między wstawami — rzucił mimochodem pod adresem zgromadzonej kompanii, zanim zdążył uścisnąć dłoń administratora. — Jak się masz, Mac? Słuchaj, mój szyper siedzi w szalupie. Czeka. Ma jedwabną koszulę, krawat i pantofle tenisowe. Komplet pierwsza klasa! Prosi tylko, żebyś przysłał mu portki. Moje za ciasne, ale twoje będą w sam raz. Jak się masz, Eddy? Co z malarią? I ty na nogach, Jack? Cud, doprawdy cud! Nikt nie leży chory, nikt nie urżnięty w sztok! — westchnął smutno. — Ha, pewnie dlatego, że mamy przed sobą jeszcze kawał nocy. Jak się masz, Peter? Dopędziłeś ten huragan, co zaczął dąć w godzinę po naszym rozstaniu? Musieliśmy rzucić drugą kotwicę. W czasie prezentacji nowo przybyłego Deaconowi McMurtrey wysłał do przystani czarnego służącego z parą spodni i kapitan Donovan ukazał się niebawem w stroju, jaki przystoi białemu człowiekowi — przynajmniej na Goboto. Deacon przegrał drugą partię, o czym oznajmiły głośne przekleństwa. Peter Gee poświęcał całą uwagę zapalaniu papierosa. Nie tracił zimnej krwi. — Dobre sobie! Chce pan skończyć zabawę, bo pan wygrany, co? — zapytał obcesowo Deacon. Grief podniósł brwi i zwrócił pytające spojrzenie w stronę administratora. Ten odpowiedział pełnym dezaprobaty marsem. — Rober skończony — odrzekł Peter Gee. — Trzy gry to dopiero rober. Ja rozdaję. No, jazda! Peter wyraził milczącą zgodę. Rozpoczęła się trzecia partia. — Pętak! Dobrze by mu zrobiły basy — szepnął administrator do Griefa. — No, mała przerwa, moi drodzy. Muszę mieć oko na tego jegomościa. Jeżeli posunie się za daleko, na pysk wyrzucę go za drzwi. Co mi tam instrukcje dyrektorów spółki! — Co to za jeden? — spytał Grief. — Podrzutek z ostatniego parowca. Dyrekcja spółki życzy sobie, żeby traktować go życzliwie. Facet chce umieścić kapitał w jakiejś plantacji. Rozgląda się. Ma akredytywę na dziesięć tysięcy funtów wystawioną przez naszą spółkę. We łbie przewróciło mu hasło: „Australia dla białych!” Zdaje mu się, że może być zaczepnym kundlem, bo ma białą skórę, a jego stary był kiedyś tam prokuratorem generalnym Wspólnoty Australijskiej. Dlatego właśnie śmierdzi mu Chińczyk, dlatego się czepia. A wszyscy wiemy, że Peter Gee to ostatni człowiek, który sprowokuje awanturę albo da się sprowokować. Niech diabli porwą całą spółkę! Nie po to wziąłem zajęcie, żeby własną piersią karmić osesków spółki, chociażby mieli nie wiem jaki rachunek w banku. No, nalej sobie, Grief. Ten facet to blagier, cholernie złośliwy blagier! — Może tylko młody — powiedział Grief. — Zaraz widać, że ma słabą głowę. — Administrator kipiał złością i odrazą. — Jeżeli podniesie łapę na Petera, to, jak Bóg na niebie, osobiście spuszczę lanie temu zanadto wyrośniętemu szczeniakowi! Handlarz pereł wyciągnął kołki z dziurkowanej deszczułki, na której rejestrował punkty, i odsunął się z krzesłem od stolika. Wygrał trzecią partię. Poszukał wzrokiem Eddy’ego. — Jestem gotów do bridża — oznajmił. — Na pańskim miejscu nie przerywałbym naszej gry — warknął Deacon. — Słowo daję, zmęczyła mnie pikieta — odrzekł Peter Gee tonem równie spokojnym jak dotychczas. — E, co tam! Bądź pan bardziej przystępny — nacierał Australijczyk. — Jeszcze jedna partyjka. Przecież nie możesz pan tak wyciągać mi forsy z kieszeni. Przerżnąłem piętnaście funtów. Niech będzie podwójnie albo kwit. McMurtrey chciał się wtrącić, lecz Grief powstrzymał go wymownym spojrzeniem. — Zgadzam się, ale tylko na jedną, ostatnią partię — powiedział Peter sięgając po karty. — Chyba ja daję. O ile dobrze zrozumiałem, stawka wyniesie piętnaście funtów. Albo pan będzie mi dłużny trzydzieści, albo rozstaniemy się skwitowani. — Dobrze zrozumiałeś, bratku. Albo kwita, albo masz pan trzydziestaka. — Gorąco się robi, hę? — rzucił od niechcenia Grief i przysunął swe krzesło bliżej graczy. Reszta towarzystwa otoczyła stolik. Jedni siedzieli, inni stali. Deaconowi szczęście nadal nie sprzyjało. Widać było, że jest dobrym graczem, ale po prostu nie idzie mu karta. Równie wyraźnie widać było, że nie umie znosić pecha z pogodą i godnością. Klął paskudnie, irytował się, zżymał i raz po raz burczał na niezmącenie spokojnego partnera. Kiedy Peter Gee wygrał. Deacon nie dociągnął nawet do pięćdziesięciu punktów. Bez słowa zmierzył przeciwnika nienawistnym wzrokiem. — Tak jakby rubikon — mruknął Grief. — Czyli podwójna stawka — dodał Peter Gee. — Nie trzeba mi tego przypominać — warknął Deacon. — Uczyłem się arytmetyki. Winienem panu dokładnie czterdzieści pięć funtów. Masz pan! Sposób, w jaki rzucił na stół dziewięć pięciofuntowych banknotów, stanowił obelgę. Peter Gee był coraz bardziej opanowany i nie sprawiał wrażenia człowieka urażonego lub dotkniętego. — Cóż za diabelne, wariackie szczęście! — podjął Deacon. — Ale w karty grać pan nie umiesz, mówię bez ogródek. Mógłbyś u mnie brać lekcje. Peter spokojnie składał banknoty. Uśmiechnął się i odpowiedział twierdzącym skinieniem głowy. — Jest taka gra, prędka gra, można by powiedzieć: dziecinna zabawa. Nazywa się kasyno. Ciekawym, czyś pan o niej słyszał? — Widywałem, jak w to grywali — odrzekł spokojnym tonem handlarz pereł. — Widywałeś pan! — krzyknął Deacon. — A może ci się troi, że i w kasyno grać potrafisz? — Ach, nie, skąd znowu! Obawiam się, że to za trudne dla mnie, za mądre. — Kasyno to zabawa pierwsza klasa — wtrącił Grief z przyjemnym uśmiechem. — Bardzo lubię tę grę. Deacon nie zwrócił nań uwagi. — Mogę zagrać z panem po dziesiątaku partia, do trzydziestu jeden oczek — rzucił wyzwanie Chińczykowi. — Pokażę ci, bratku, że nie bardzo znasz się na kartach. No, jazda! Znajdzie się tu pełna talia? — Nie, dziękuję bardzo — odmówił uprzejmie Peter. — Partnerzy tylko na mnie czekają, żeby skompletować czwórkę do bridża. — Tak, tak! Prosimy — zawołał skwapliwie Eddy Little. — Bardzo prosimy, Peter. Chcemy nareszcie zacząć. — Co? Strach panu kasyna, takiej dziecinnej zabawy? — nastawał Australijczyk. — A może stawka za wysoka? No, gadaj pan śmiało! Mogę też grać po pensie, po ćwierć pensa! Postępowanie gościa było zniewagą dla całego towarzystwa. McMurtrey nie wytrzymał dłużej. — Dosyć tego, Deacon. Pan Gee wyraźnie mówi, że nie chce grać. Daj mu pan spokój. Deacon zrobił gniewną minę, odwrócił się w stronę administratora, nim jednak zdążył wybuchnąć, Grief wykorzystał chwilę ciszy. — Chętnie siądę z panem do kasyna — powiedział. — A cóż pan może wiedzieć o tej grze? — Niewiele, ale chciałbym się nauczyć. — Bardzo ładnie, ale ja nie mam chęci udzielać pensowych lekcji. — Niech się pan nie martwi — odrzekł Grief. — Gotówem grać o każdą sumę… oczywiście w granicach rozsądku. Deacon spróbował pozbyć się natręta jednym uderzeniem. — Zagram z panem po setce partia. No i co? Zadowolony pan? Grief był zadowolony i rozpromieniony. — Wybornie! Doskonale! Zaczynajmy. Liczy pan zrzutki? Deacon zdziwił się. Był przekonany, że taką propozycją może tylko odstraszyć jakiegoś tam kupca z Goboto. — Liczy pan zrzutki? — powtórzył Grief odrzucając dżokera, bo Andrews podał mu tymczasem nową talię. — Nie. Oczywiście nie — odparł Deacon. — To byłaby dziecinna zabawa. — Bardzo słusznie — ucieszył się Grief. — Ja także nie lubię dziecinnych zabaw. — Nie lubi pan? No to powiem panu, co zrobimy. Zagramy po pięć setek partia. Druga niespodzianka spotkała Deacona. — Jakże mi miło — powiedział Grief biorąc się do tasowania. — Najprzód, oczywiście, idą lewy i kolor pikowy, później małe i wielkie kasyno, dalej asy według punktacji bridżowej. Chyba się nie mylę? — Straszni z was tutaj kawalarze — roześmiał się Deacon, ale śmiech jego był wymuszony. — Skąd się dowiem, na przykład, czy pan ma pieniądze? — Stąd dokładnie, skąd ja się dowiedziałem, że pan ma pieniądze. Mac, jak wygląda mój kredyt w waszej spółce? — Na żądanie dysponujesz każdą sumą, bez ograniczeń — powiedział administrator. — Ręczysz pan za to osobiście? — zapytał Deacon. — Bezwarunkowo — odrzekł McMurtrey. — Nie martw się pan, spółka będzie honorować czek Dawida Griefa na sumę równą pańskiej akredytywie, ba! nawet znacznie wyższą. — Mniejsza daje — odezwał się Grief i położył talię na stole przed Deaconem. Australijczyk wyciągnął rękę po karty, lecz zawahał się w ostatniej chwili. Nieufnie, wyzywająco spojrzał na twarze zebranych. Szyprowie i kanceliści przytaknęli skinieniem głów. — Właściwie nie znam nikogo z panów — zaoponował Deacon. — Nie mam żadnej gwarancji. Pieniądze na papierze to nie zawsze gotówka. Wówczas Peter Gee dobył portfel z kieszeni, pożyczył wieczne pióro od McMurtreya i powiedział swoje: — Nie rozpocząłem jeszcze skupu, więc rachunek mam nietknięty. Ten papier sceduję na ciebie, Grief. Opiewa na piętnaście tysięcy. Proszę spojrzeć. Deacon sięgnął nad stołem i chwycił akredytywę. Przeczytał ją powoli. Następnie spojrzał na administratora. — Akredytywa w porządku? — zapytał. — Tak. Identyczna jak pańska i równie dobra. Papiery naszej spółki są zawsze w porządku. Deacon otworzył talię, a że na niego wypadło rozdawanie kart, jeszcze raz przetasował je starannie. Ale szczęście nie dopisywało mu nadal. Pierwszą partię przegrał. — Jedziemy dalej! — zawołał. — Nie umówiliśmy się, ile ma być partii. Nie odejdzie pan chyba po wygranej? Żądam rewanżu. Grief w milczeniu dokończył tasowania i podał partnerowi talię do przełożenia. — Zagrajmy o tysiąc — powiedział Deacon, gdy nie powiodło mu się w drugiej partii; kiedy zaś tysiąc podążył śladem dwóch pięćsetfuntowych stawek, zaproponował grę o dwa tysiące. — To progresja — ostrzegł McMurtrey. Deacon przeszył go spojrzeniem, ale administrator nie ustępował. — Nie zgodzisz się na progresję, Grief. Chyba żeś oszalał. — Kto tu właściwie gra? — fuknął Deacon na gospodarza i zaraz zwrócił się do partnera. — Przerżnąłem do pana dwa tysiące. Grasz pan o dwa tysiące? Grief skinął głową. Czwartą partię przegrał. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to nieuczciwa metoda. Na cztery partie Deacon przegrał trzy, nie poniósł jednak straty. Dziecinnie prosty pomysł dublowania stawki po każdej przegranej zapewniał mu skwitowanie wraz z pierwszą wygraną, bez względu na to, która to będzie z kolei partia. Australijczyk nie odzywał się, lecz widać było, że ma dosyć zabawy. Grief podsunął mu talię do przełożenia. — Co? — zdziwił się Deacon. — Chce pan więcej? — Jak dotąd, nic jeszcze nie dostałem — mruknął zrzędliwie Grief rozdając karty. — Chyba o pięć setek, jak zwykle? Deacon zrozumiał widać, co zrobił, i zawstydził się, gdyż odpowiedział: — Nie. Gramy o cały tysiączek. Aha! I jeszcze jedno. Nudno męczyć się do trzydziestu jeden oczek. Może umówimy się na dwadzieścia jeden? Co? Nie za prędko będzie dla pana? — Cóż znowu! Uprzyjemni to grę, przyśpieszy — wyraził zgodę Grief. Poprzedni system został znów zastosowany. Deacon przegrał dwie partie, podwoił stawkę i odzyskał straty. Ale Grief był cierpliwy, chociaż historia powtórzyła się kilka razy w ciągu godziny. Wreszcie przyszło to, czego oczekiwał: dłuższa seria niepowodzeń partnera. Deacon podwoił stawkę do czterech tysięcy i przegrał, podwoił więc do ośmiu, a po nowej klęsce zaproponował partię o szesnaście tysięcy funtów. Grief pokręcił głową. — Sam pan wie, że to niemożliwe. Akredytywa kryje pana tylko do dziesięciu tysięcy. — Jak to? Nie chcesz pan dać mi rewanżu? — zapytał Deacon ochrypłym głosem. — Myślisz pan wstać od stołu z moimi ośmioma tysiącami w kieszeni? — Aha — uśmiechnął się Grief. — Rozbój! Prosty rozbój — wybuchnął Australijczyk. — Odzierasz mnie pan z forsy i odmawiasz rewanżu! — Nie. Jest pan w błędzie. Z miłą chęcią dam taki rewanż, na jaki pana stać. Zostało panu przecie wolne dwa tysiączki. Deacon skwapliwie chwycił partnera za słowo. — A więc o dwa tysiące. Pan przekłada. Gra odbywała się w milczeniu zakłóconym tylko gniewnym burczeniem i przekleństwami Deacona. Kibice przyglądali się spokojnie, pociągając od czasu do czasu whisky z wodą sodową. Grief nie zwracał uwagi na zły humor przeciwnika. Grał w skupieniu, poważnie, z przejęciem. Miał do zapamiętania pięćdziesiąt dwie karty i wszystkie skrupulatnie notował w pamięci. Pozostała jeszcze trzecia część talii, kiedy Grief odmówił dalszej gry. — Lewy kończą partię — powiedział. — Mam dwadzieścia siedem. Deacon pobladł, twarz skurczyła mu się gniewem. — Jeżeli to omyłka… — syknął. — …przegrałem, oczywiście — dokończył za niego Grief. — Proszę policzyć. Podsunął partnerowi lewy. Deacon sprawdził rachunek drżącymi palcami. Odsunął się z krzesłem od stołu i do dna wypił szklankę. Spojrzał wokół po nie wyrażających współczucia twarzach. — Chyba pierwszym parowcem wrócę do Sydney — powiedział, a ton jego głosu był po raz pierwszy naturalny, nie napastliwy. Grief mówił później: — Gdyby zaczął biadać albo podniósł wrzask, nie dałbym mu tej ostatniej szansy. Ale cóż, po męsku przełknął gorzką pigułkę. Musiałem postąpić tak, nie inaczej. Deacon spojrzał na zegarek i ziewnął, chociaż na pewno spać mu się nie chciało. Wstał od stołu. — Momencik — zatrzymał go Grief. — Chce pan dalszego rewanżu? Biedak opadł ciężko na krzesło, chciał coś powiedzieć, ale że głos go zawiódł, oblizał tylko usta i kiwnął głową. — O świcie obecny tu kapitan Donovan rozwija żagle na szkunerze „Gunga” i odpływa do Karo–Karo — rozpoczął Grief na pozór od rzeczy. — Karo–Karo to atol, piaszczysty pierścień na morzu, porosły kilkoma tysiącami palm kokosowych. Rosną tam pandany, nie udaje się jednak uprawa patatów ani taro. Całą ludność stanowi mniej więcej ośmiuset krajowców, w tej liczbie król i dwóch premierów. Tylko ta szanowna trójca nosi jaką taką odzież. Karo–Karo to zabita deskami od świata, piekielna dziura, dokąd tylko ja raz do roku wyprawiam szkuner z Goboto. Woda do picia jest tam trochę słona, ale stary Tom Butler pije ją od dwunastu lat i jakoś żyje. Jest jedynym białym na Karo–Karo, a załoga jego szalupy — pięciu zuchów z Santa–Cruz — najchętniej zamordowałaby go i czmychnęła, gdyby to było możliwe. Ale cóż? Z Karo–Karo czmychnąć niepodobna. Dlatego właśnie wysłałem tam tych chłopaków. Tom Butler dostaje zawsze pod opiekę opornych z rozmaitych innych plantacji. Nie ma tam misjonarzy, a kilka lat temu krajowcy na śmierć zatłukli pałkami dwóch świeckich katechetów, Samoańczyków, gdy tylko ci stanęli na lądzie. Oczywiście dziwi pana, po co to wszystko gadam. Proszę jednak o cierpliwość. Jak już powiedziałem, kapitan Donovan wyrusza jutro o świcie w doroczny rejs do Karo– Karo. Tom Butler starzeje się, niedołężnieje. Chciałem nawet, żeby osiadł na emeryturze w Australii, ale on powiada, że woli zostać i umrzeć na Karo–Karo, a umrze na pewno za rok czy dwa. Poczciwy stary oryginał. Czas wysłać mu białego pomocnika, który stopniowo przejmie całą robotę. Ciekawe, czy takie zajęcie odpowiadałoby panu? Musiałby pan spędzić na Karo–Karo dwa lata. Proszę mi nie przerywać! Jeszcze nie skończyłem. Wiele razy mówił pan dzisiaj o rewanżu. Cóż, gra o forsę, której pan nie zarobił własnym potem, to żaden rewanż. Przerżnięte do mnie pieniądze zostawił panu ojciec czy inny krewny, który je w pocie zdobywał. Ale dwa lata pracy w charakterze agenta osiadłego na Karo–Karo to już coś znaczy. Stawiam wygrane dziesięć tysięcy przeciw dwu latom pańskiego czasu. Wygra pan, forsa pańska, a w razie przegranej przyjmie pan posadę i odpłynie stąd o świcie. Wydaje mi się, że to dopiero można nazwać prawdziwym rewanżem. Gra pan? Deacon nie zdołał wykrztusić słowa. Zaschło mu w gardle. Skinął tylko głową i sięgnął po karty. — I jeszcze jedno — podjął Grief. — Zrobię więcej. Jeżeli pan przegra, dwa lata pańskiego czasu należą do mnie… naturalnie, bez wynagrodzenia. Mimo to będzie pan miał pensję. Za dobrą, obowiązkową pracę i ścisłe przestrzeganie moich wskazówek dostanie pan przez te dwa lata po pięć tysięcy funtów rocznie. Pieniądze znajdą się na pańskim koncie w znanej panu spółce. Kiedy wygaśnie nasza umowa, podejmie je pan wraz z odsetkami. Czy to uczciwie? — Aż za uczciwie — wyjąkał Deacon. — Krzywdzi pan siebie. Agent zarabia przecież dziesięć do piętnastu funtów miesięcznie. — Proszę więc uważać to za rewanż — rzucił Grief tonem ucinającym dyskusję. — Ale przed rozpoczęciem ostatniej partii zanotuję kilka wskazówek. Będzie je pan powtarzał na głos każdego rana… jeżeli oczywiście ja wygram. Pomogą panu do zbawienia duszy i na pewno zostaną w pamięci, bo czeka pana siedemset trzydzieści ranków w Karo–Karo. Siedemset trzydzieści razy powtórzy pan na głos moje wskazówki. Pożycz mi pióro, Mac. No, zobaczymy, co z tego będzie… Przez kilka minut pisał szybko, bez namysłu. Później głośno odczytał: „Muszę zapamiętać na zawsze, że każdy człowiek jest równie dobry jak inny, naturalnie o ile nie uważa się za lepszego. Nie wolno mi przestać być dżentelmenem, bez względu na to, jak bardzo jestem pijany. Dżentelmen to człowiek uprzejmy i łagodny. Uwaga: najlepiej nie upijać się wcale. Jeżeli siadam do gry z prawdziwym mężczyzną, muszę zachowywać się po męsku. Zakląć rzadko i w porę to rzecz rozumna i przydatna. Zbyt częste przeklinanie psuje swój własny efekt. Uwaga: klątwy nie mogą zmienić kolejności kart ani sprowadzić wiatru. Człowiek nie ma prawa postępować nie po ludzku. Za dziesięć tysięcy funtów nie można kupić takiego przywileju”. Zrazu twarz Deacona pobielała z gniewu. Później zaróżowiła się od szyi do czoła, a rumieniec ten spurpurowiał, gdy przebrzmiały ostatnie słowa. — No, to chyba wszystko — powiedział Grief i złożywszy ćwiartkę papieru rzucił ją na środek stołu. — Nie rozmyślił się pan? Gramy? — Zasłużyłem na tę lekcję — wyjąkał zgnębiony młodzieniec. — Skończony osioł ze mnie. Panie Gee, pragnę pana przeprosić, nim dowiem się o wygranej lub przegranej. Może to wina whisky, nie wiem, ale zachowałem się jak osioł, szczeniak, błazen, jak ostatni dureń. Wyciągnął rękę, a rozpromieniony handlarz pereł uścisnął ją gorąco i radośnie. — Moim zdaniem, Grief — bąknął — to chłopak jak się patrzy. Najlepiej przekreślić całą historię i zgodnie wypić ostatnią kolejkę do poduszki. Grief jak gdyby się wahał, ale Australijczyk zawołał bez namysłu: — Nic z tego. Nie zgadzam się. Ani mi się śni tchórzyć. Jak ma być Karo–Karo, niech będzie. Sprawa skończona i basta. — Słusznie — przyznał Grief biorąc się do tasowania. — Deacon miał dość siły, by zdecydować się na Karo–Karo, nie spotka go więc tam nic złego. Partia była długa i zawzięta. Trzy razy talia przechodziła z rąk do rąk bez ostatecznego wyniku. Przy piątym i ostatnim rozdaniu Deaconowi brakowało trzech punktów. Griefowi czterech. Równowaga lew zapewniłaby Australijczykowi zwycięstwo, grał więc na lewy. Nie burczał teraz, nie klął. Tę ostatnią partię zagrał lepiej niż wszystkie poprzednie. W jego lewach znajdowały się oba czarne asy i as kier. Deacon rzucił wyzwanie partnerowi. — Potrafi pan chyba wymienić cztery karty, które trzymam w ręku — powiedział, kiedy dobrał ostatnią kartę i miał już wychodzić. Grief skinął głową. — Więc proszę je wymienić. — Walet pik, dwójka pik, trójka kier i as karo. Wyliczenie było bezbłędne, ale kibice za plecami Deacona nawet nie drgnęli. — Mam wrażenie, że gra pan w kasyno lepiej ode mnie — powiedział z uznaniem Deacon. — Mogę wymienić tylko trzy pańskie karty: walet, as i wielkie kasyno. — Pomyłka. Nie ma w talii pięciu asów. W lewach ma pan trzy, a w ręku czwartego. — Jak Boga kocham, racja! — zawołał Deacon. — Trzy asy zabrałem! Ale tak czy inaczej, gram na lewy. Nic mi więcej nie trzeba. — Oddam panu małe kasyno… — Grief urwał, żeby dokładnie wszystko obliczyć — tak… i asa, a z wielkim kasynem i tak będę miał przewagę lew. Grajmy. — Nie ma przewagi lew! Wygrałem! — krzyknął radośnie Deacon rzucając na stół ostatnią kartę. — Mam małe kasyno i cztery asy. Wielkie kasyno i kolor pikowy dają panu tylko dwadzieścia punktów. Grief pokręcił głową. — Mała omyłka, jak sądzę — powiedział. — Nic podobnego — oburzył się Australijczyk. — Liczyłem każdą wziątkę. Na pewno liczyłem dobrze. Mam dwadzieścia sześć kart i pan ma dwadzieścia sześć. — Proszę jeszcze raz sprawdzić. Drżącymi palcami Deacon przeliczał karty — powoli, uważnie. Było ich dwadzieścia pięć. Sięgnął nad rogiem stołu, wziął spisane przez Griefa wskazówki, złożył papier i schował do kieszeni. Później wypił szklankę do dnia i wstał od stołu. Kapitan Donovan spojrzał na zegarek, ziewnął i podniósł się również. — Wraca pan na szkuner, kapitanie? — zapytał Australijczyk. — Tak. O której przysłać po pana szalupę? — Jadę z panem teraz. Po drodze zabierzemy mój bagaż z „Billy”. Rano miałem odpłynąć na „Billy” do Babo. Deacon ściskał ręce na prawo i lewo. Przyjmował ostatnie życzenia zdrowia i pomyślności na Karo–Karo. — Czy Tom Butler grywa w karty? — zapytał Griefa. — W solitera. — Ha! Muszę go nauczyć podwójnego solitera. Deacon spojrzał w stronę drzwi, gdzie czekał na niego kapitan Donovan, i dodał z westchnieniem: — Myślę, że obłupi mnie ze skóry, jeśli ma taki talent do kart jak wszyscy wyspiarze. ROZDZIAŁ SIÓDMY PIÓRA SŁOŃCA I Ostatnim bastionem niezawisłości polinezyjskiej na Morzach Południowych była wyspa Fitu– Iva. Wpływały na to trzy czynniki. Pierwszy i drugi z nich to odległość wyspy od reszty świata i wojownicze usposobienie jej mieszkańców. Ale Fitu–Iva nie ocalałaby mimo wszystko, gdyby Japonia. Francja, Wielka Brytania, Rzesza Niemiecka i Stany Zjednoczone nie miały na nią apetytu i nie odczuły go jednocześnie. Zdawać się mogło, że ulicznicy wiodą bójkę o pensa i jeden drugiemu wchodzi w drogę. Okręty wojenne pięciu mocarstw blokowały jedyny mały port Fitu–Ivy. Plotkowano o wojnie, straszono się nawzajem wojną. Przy pierwszym śniadaniu cały świat czytywał sążniste szpalty poświęcone Fitu–Ivie. Jak się wówczas dobitnie wyraził pewien amerykański marynarz, wszyscy naraz pchali się z kopytami do koryta. Tak się zatem stało, że Fitu–Iva uniknęła szczęśliwie nawet łącznego protektoratu, a król Tulifau, inaczej Tui Tulifau sprawował nadal władzę ustawodawczą i sądowniczą w drewnianym pałacu zbudowanym dlań z kalifornijskiego mahoniu przez jakiegoś kombinatora z Sydney. Tui Tulifau był królem nie tylko w każdym calu, lecz również w każdej sekundzie swego życia. Po pięćdziesięciu ośmiu latach i pięciu miesiącach panowania miał tylko pięćdziesiąt osiem lat i trzy miesiące. Innymi słowy, panował o przeszło pięć milionów sekund dłużej, niż oddychał, gdyż koronowano go na dwa miesiące przed urodzeniem. Tui Tulifau był królem z królów, postacią iście monarszą. Mierzył pełne sześć i pół stopy*, a nie będąc szczególnie otyły ważył trzysta dwadzieścia funtów*. Wśród arystokracji polinezyjskiej nie było to zresztą zjawisko osobliwe. Królowa Sepeli, małżonka Tui Tulifau, miała sześć stóp i trzy cale wzrostu, ważyła zaś dwieście sześćdziesiąt funtów, a jej brat Uiliami, który sprawował funkcję dowódcy armii w okresach, gdy rezygnował ze stanowiska premiera, był wyższy od siostry o cal i cięższy o pół cetnara*. Tui Tulifau, bibosz pierwszej klasy, uwielbiał wystawne uczty i pijatyki. Podobne zamiłowania zdradzali wszyscy jego poddani, chociaż przy sposobności potrafili okładać zdechłymi prosiętami osoby, które doprowadziły ich do gniewu. Przy innych sposobnościach umieli też walczyć nie gorzej niż Maorysi*, o czym dawnymi laty przekonali się wciąż na własnej skórze piraci handlujący drzewem sandałowym i łowcy czarnych niewolników. II Szkuner Griefa, „Cantani”. minął przed dwoma godzinami skalne słupy przy wejściu do zatoki i zmierzał w stronę portu. Słaby wietrzyk oddychał z cicha i nie mógł się zdecydować, by zacząć wiać naprawdę. Wieczór był chłodny, wygwieżdżony. Griet z towarzyszami siedział bezczynnie na rufie czekając, aż statek żółwim tempem dowlecze się na redę. Supercargo. Willic Smce, wychynął z kabiny: zwracał uwagę „lądowym” ubraniem. Porucznik zerknął na jego koszulę z najcieńszego, najbielszego jedwabiu i zachichotał znacząco. — Tańce dziś w nocy, co? — odezwał się Griet. — Nie — powiedział porucznik. — Raczej Taitua. Willie leci na nią. — Także pomysł! — zaoponował supercargo. — A więc ona leci na ciebie. To wychodzi na jedno — ciągnął porucznik. — Nim spędzisz pół godziny na lądzie, będziesz miał kwiat za uchem, wieniec na głowie i ramię dokoła kibici Taitui. — Pospolita zazdrość — burknął Smee. — Sam chciałbyś mieć Taituę, gdybyś tylko mógł. — A nie mogę, bo trudno o taką koszulę jak twoja. Odpłyniesz bez niej z Fitu– Ivy, założę się o pół korony. — Jeżeli Taitua nie dostanie koszuli, winien będzie Tui Tulifau — ostrzegł Griet. — Lepiej, żeby nie wpadła mu w oko, bo diabli wezmą piękną część garderoby. — Słusznie — przyznał kapitan Boig odwracając wzrok od świateł połyskujących na wybrzeżu. — Ostatnim razem ukarał grzywną jednego z moich czarnych: zabrał mu pod tym pretekstem ozdobny pas i nóż w pochwie. W każdej chwili można rzucić kotwicę, panie Mash — zwrócił się do porucznika. — Tylko niech pan nie wypuszcza za dużo łańcucha. Ani śladu wiatru. Rano możemy przesunąć się pod same szopy na koprę. W minutę później zachrobotał łańcuch kotwiczny. U boku „Cantani” stanęła przygotowana zawczasu szalupa i towarzystwo udające się na brzeg zajęło w niej miejsca. Prócz tubylców, którym wszystkim pilno było na ląd, jedynie Griet z supercargo zasiadł w łodzi. Schodząc z krótkiego koralowego molo. Willie Smec bąknął słówko usprawiedliwienia, rozstał się z pracodawcą i zniknął w cienistej alei wysadzanej palmami. Grief skręcił w przeciwną stronę. Minął fronton starego kościółka misyjnego. Na plaży, między nagrobkami, tańczyli chłopcy i dziewczęta ubrani powiewnie w krótkie spódniczki lub przepaski na biodrach — ahu i lavalava — spowici w wieńce i girlandy, z wielkimi fosforyzującymi kwiatami hibiscusa we włosach. Dalej Griel przeszedł koło długiego, zbudowanego z trzciny domu rady, gdzie kilkudziesięciu starszych mężczyzn śpiewało odwieczne pieśni kościelne, których wyuczyli ich zapomniani misjonarze. Pałac Tui Tulifau był oświetlony i gwarny, toteż Grief odgadł łatwo, że jak zwykle, odbywa się tam pijatyka. Fitu–Iva bowiem była najszczęśliwszą ze wszystkich szczęśliwych wysp na Morzach Południowych. Hucznie i wesoło ucztowano tam z racji narodzin i zgonów, czcząc w ten sposób zarówno nieboszczyków, jak mające przyjść na świat dzieci. Grief szedł wciąż główną ulicą — Broom Road — która wiła się i tworzyła zakręty pośród gęstwiny kwiatów i krzewów kolczastych. Upajające wonie przesycały powietrze, a w górze, na tle wygwieżdżonego nieba rysowały się brzemienne owocem mangowce, dostojne drzewa avocado i lekkie pióropusze palm. Tu i ówdzie widać było szałasy z trzciny. W ciemnościach odzywały się głosy i śmiechy. Na morzu połyskiwały światełka, a daleki chór wskazywał, że rybacy wracają z połowu. Wreszcie Grief zboczył z szerokiej drogi i potknął się o świnię, która chrząknęła urażonym tonem. Przez otwarte drzwi zobaczył tęgiego krajowca w starszym wieku siedzącego na stosie mat. Od czasu do czasu człowiek ów uderzał odruchowo po gołych łydkach packą na muchy sporządzoną z włókna kokosowego. Na nosie miał okulary. Czytał uważnie grubą księgę — Pismo święte po angielsku — którą Grief łatwo poznał. Był to Jeremiasz, agent handlowy Griefa, ochrzczony tak na cześć biblijnego proroka. Jeremiasz, Samoańczyk czystej krwi, miał skórę jaśniejszą niż mieszkańcy Fitu– Ivy. Wyuczony przez misjonarzy, jako świecki katecheta dobrze służył ich sprawie pośród zamieszkałych przez ludożerców atoli na dalekim zachodzie. W nagrodę przeniesiono go do raju na Fitu–Ivie, gdzie cała ludność jest albo była niegdyś nawrócona. Jeremiasz miał tam odzyskiwać dusze chwiejące się w wierze. Nieszczęściem jego stała się zbyt rozległa wiedza. Zabłąkany tom Darwina, żona sekutnica i urocza wdówka z Fitu–Ivy uczyniły go „duszą chwiejącą się w wierze”. Nie było to jednak odszczepieństwo. Darwin spowodował tylko przemęczenie umysłu. Po co głowić się nad zrozumieniem dziwacznie skomplikowanego, zagadkowego świata, zwłaszcza gdy się ma żonę sekutnicę? Jeremiasz zaniedbywał obowiązki. Władze misyjne straszyły coraz głośniej, że z powrotem wyślą go na atole ludożerców. Język żony z dnia na dzień nabierał ostrości. Tui Tulifau był monarchą wyrozumiałym, bo jak opowiadano, królowa bijała go czasami, gdy przebierał miarkę w pijaństwie. Ze względów politycznych (królowa, podobnie jak małżonek, należała do rodu panującego, a jej brat dowodził siłami zbrojnymi) Tui Tulifau nie mógł się sam rozwieść, mógł natomiast udzielić rozwodu Jeremiaszowi, który wnet zajął się gorliwie handlem i wybranką serca. Nie poszczęściło mu się jako samodzielnemu kupcowi, głównie z powodu rujnującej opieki Tui Tulifau. Odmowa kredytu jowialnemu monarsze groziła konfiskatą mienia, a udzielanie równało się niezawodnemu bankructwu. Po rocznym bezrobociu na wybrzeżu Fitu–Ivy Jeremiasz został agentem Dawida Griefa i przez dwanaście lat pracował dla niego uczciwie i z korzyścią, gdyż Grief był pierwszym śmiałkiem, który z powodzeniem odmawiał kredytu władcy, a nawet inkasował należność, jeżeli kredytu udzielił. Jeremiasz poważnie spojrzał znad okularów na wchodzącego pracodawcę, poważnie zaznaczył miejsce w Biblii i odłożywszy ją na bok, poważnie podał rękę gościowi — Cieszę się, że przybył pan we własnej osobie — przemówił. — W jakiej innej osobie mógłbym przybyć? — roześmiał się Grief. Jeremiasz nie miał poczucia humoru. Puścił żart mimo uszu. — Sytuacja handlowa na wyspie jest godna ubolewania — podjął uroczystym tonem, starannie i ze smakiem wymawiając trudne wyrazy. — Stan rachunków w mojej księdze głównej budzi zgrozę. — Kiepski ruch? — Wręcz przeciwnie. Ruch był i jest wyśmienity. Wszystkie półki puste, przerażająco puste. Ale… — oczy Jeremiasza błysnęły dumnie — ale wiele towaru schowałem w magazynie. Klucza nie wypuszczam z garści. — Za dużo dałeś na kredyt Tui Tu lita u? — Wręcz przeciwnie. Wcale nie dawałem mu na kredyt, a wszystkie dawne rachunki zostały wyrównane. — Nic nie rozumiem, Jeremiaszu. Cóż to za kpiny? Półki puste, kredytu nie udzielałeś, dawne rachunki wyrównane, klucza od magazynu nie wypuszczasz z garści… Gdzie rozwiązanie tej łamigłówki? Jeremiasz nie zaraz odpowiedział. Sięgnął za siebie i dobył spod mat dużą kasetę — nie zamkniętą. Grief zauważył to i zdziwił się, gdyż Samoańczyk pilnował zawsze gotowizny z przesadną ostrożnością. Kasetę wypełniały papiery, jak się zdawać mogło, pieniądze. Jeremiasz chwycił leżący na wierzchu i podał pracodawcy. — Oto rozwiązanie łamigłówki. Grief spojrzał na stosunkowo nieźle wykonany banknot. „Pierwszy Królewski Bank Fitu–Ivy wypłaci okazicielowi na żądanie kwotę jednego funta sterlinga” — przeczytał. Pośrodku znajdowała się zamazana podobizna twarzy tubylca, na dole podpis Tui Tulifau i drugi — Fulualea — opatrzony drukowanym wyjaśnieniem: „Minister Skarbu”. — Cóż to za czart ten Fulualea? — zapytał Grief. — W języku Fidżi znaczy to bodaj „pióra słońca”? — Aha! To znaczy „pióra słońca”. Tak nazwał się ów niegodny przybłęda. Zjechał tutaj z Fidżi po to, żeby całą Fitu–Iva przewrócić do góry nogami… przewrócić do góry nogami pod względem sytuacji handlowej. — Pewnie jakiś spryciarz z Levuki, co? Jeremiasz smutno pokręcił głową. — Nie. Ten podlec jest biały. Skończony łotr. Przybrał szlachetne, dźwięczne imię fidżijskie i umazał je błotem dla własnych plugawych celów. Zaczął rozpijać Tui Tulifau, rozpijać bez opamiętania. Ani na chwilę nie pozwalał mu wytrzeźwieć. W nagrodę został mianowany ministrem skarbu i otrzymał różne inne urzędy. Puścił w obieg te fałszywe pieniądze i zmusił ludzi, żeby je przyjmowali. Ustanowił podatek od towarów w magazynach, podatek od kopry, podatek od tytoniu. Ale krajowcy nie płacą podatków, tylko kupcy. Kiedy wprowadził podatek od kopry, odpowiednio obniżyłem cenę zakupu. Wtedy ludzie zaczęli szemrać, a Pióra Słońca wydał nową ustawę, przywrócił dawne ceny i zabronił wszelkich obniżek. Na mnie nałożył grzywnę: dwa funty i pięć świń. Pięć, bo wszyscy wiedzieli, że tyle świń posiadam. Równowartość ich znajdzie pan w mojej księdze głównej Hawkins, agent spółki akcyjnej „Fulcrum”, też płacił grzywny, najprzód świniami, później dżynem, a później — ponieważ nie przestawał gadać za głośno — przyszło wojsko i spaliło mu sklep. Ja odmówiłem sprzedaży, ale Pióra Słońca jeszcze raz nałożył na mnie grzywnę i obiecał, że spali także mój sklep, jeżeli nie przestanę broić. A więc wyprzedałem wszystko, co było na półkach. Mam za to całą kupę bezwartościowych świstków. Bardzo się zmartwię, jeżeli wypłaci mi pan pensję tymi papierami, ale to będzie sprawiedliwie, co najmniej sprawiedliwie. No i co teraz robić? Grief wzruszył ramionami. — Przede wszystkim muszę zobaczyć tego Pióra Słońca i rozgryźć sytuację. — Niech go pan zobaczy jak najprędzej — poradził Jeremiasz. — W przeciwnym razie ukarze pana niezliczonymi grzywnami. W taki właśnie sposób grabi prawdziwe pieniądze. Ma już je wszystkie, z wyjątkiem tych, które ludzie pozakopywali w ziemi. III W powrotnej drodze przez Broom Road, w jasnym świetle latarń zdobiących bramę pałacowego dziedzińca, Grief natknął się na wychodzącego stamtąd Europejczyka. Był to niski, tęgi jegomość o rumianej, kwitnącej cerze, starannie wygolony i ubrany w nie krochmalone drelichy. W jego z lekka chwiejnym chodzie było coś bardzo znajomego. Grief dostrzegł to od razu. W wielu portach na Morzach Południowych widywał już tego człowieka. — Niech mnie licho, jeżeli to nie Korneliusz Deasy! — zawołał. — Jak Boga kocham! Grief, stary szatan! — brzmiała odpowiedź. Dwaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. — Może zajrzy pan na mój statek — zaprosił Grief. — Mam pierwsza klasa irlandzką whisky. Korneliusz wyprostował się i zesztywniał. — Bynajmniej, panie Grief. Nazywam się teraz Fulualea. Ho, ho! To nie dawne czasy! Nie chcę nawet o nich gadać. Z łaski miłościwie nam panującego najjaśniejszego pana Tui Tulifau jestem ministrem skarbu. Jestem także najwyższym sędzią w chwilach, kiedy najjaśniejszy pan nie ma ochoty bawić się osobiście łamigłówką wymiaru sprawiedliwości. Grief gwizdnął ze zdumienia. — Aha! To pan nazywa się Pióra Słońca! — Wolę narzecze krajowców. Fulualea zatem, jeśli łaska — poprawił Deasy. — Nie tak znowu zupełnie zapomniałem o dawnych czasach, bardzo mi więc przykro, panie Grief, że będę zwiastunem złej nowiny. Musi pan uiścić przewidziane prawem cła importowe, podobnie jak każdy kupiec, który ma zamiar obdzierać ze skóry poczciwych dzikusów, Polinezyjczyków, żyjących szczęśliwie na koralowych wyspach… Ee… O czym to mówiłem… Aha, już mam! Rozmyślnie pogwałcił pan przepisy. Wpłynął pan do portu Fitu–Ivy po zachodzie słońca bez świateł burtowych. Proszę mi nie przerywać. Widziałem na własne oczy. Zapłaci pan pięć funtów grzywny. Ma pan dżyn na statku? To poważne przestępstwo. Nie wolno lekkomyślnie narażać życia żeglarzy korzystających z naszego zacisznego portu dlatego tylko, żeby oszczędzić parę pensów na nafcie. Pytam po raz drugi: ma pan dżyn na statku? To pytanie kapitana portu. — Wiele obowiązków wziął pan na barki — uśmiechnął się Griel. — Cóż, brzemię białego człowieka… Ci rabusie, kupcy, łupili dziesiąty skórę z biednego Tui Tulifau, chociaż poczciwy staruszek nie wysiadywał nigdy tronu żadnej z wysp na Morzach Południowych. Słowo daję, do góry podszewką wywracali monarszy trzosik! Dopiero ja. Korneliusz… albo raczej Fulualea… zjawiłem się tutaj, żeby zrobić porządek. Bardzo mi przykro, ale jako kapitan portu mam obowiązek uznać pana za winnego pogwałcenia kwarantanny. — Kwarantanny? — Takie są zarządzenia lekarza portowego. Żadnych stosunków z lądem przed kontrolą statku! Ile ucierpieliby poczciwi krajowcy, gdyby miał pan na pokładzie wietrzną ospę albo koklusz! Kto powołany jest do opieki nad łagodnymi, ufnymi Polinezyjczykami? Ja. Fuilualea. Pióra Słońca! To moja misja. — A któż, u diabła, jest lekarzem portowym? — zapytał Griel. — Ja, Fulualea. Dopuścił się pan poważnego przestępstwa. Grzywna wynosi pięć skrzynek pierwsza klasa holenderskiego dżynu. Griet wybuchnął serdecznym śmiechem. — Dogadamy się jakoś, Korneliuszu. Proszę do mnie, na statek, na jednego. Pióra Słońca odrzucił zaproszenie wyniosłym ruchem ręki. — To przekupstwo. Na nic takie sztuczki ze mną, człowiekiem uczciwym do szpiku kości. A czemu to nie przedstawił pan papierów okrętowych? Jako dyrektor urzędu celnego karzę pana grzywną: pięć funtów i na dokładkę dwie skrzynki dżynu. — Posłuchaj pan, Korneliuszu. Żart żartem, ale to już za wiele. Nie jesteśmy w Levuce. Mam szczerą ochotę wygarbować panu skórę. A tak czy inaczej, mnie nie potrafi pan wykiwać. Wystraszony dygnitarz cofnął się niepewnie. — Tylko bez rękoczynów — zagroził. — Masz pan rację. Nie jesteśmy w Levuce. Dlatego właśnie, przy pomocy Tui Tulifau i armii królewskiej, potrafię przycisnąć pana do muru i przycisnę. Zapłacisz pan z miejsca grzywny albo skonfiskuję ci szkuner. Nie jesteś pierwszy. Wiesz, co zrobił ten Chińczyk. Peter Gee, handlarz pereł? Zakradł się do portu i pogwałcił wszystkie przepisy, a później robił awantury z powodu kilku drobnych kar pieniężnych. O, nie chciał płacić, nie! Teraz siedzi na piasku i rozmyśla o swoim nieposłuszeństwie, bo… — Nie powiesz pan chyba… — Właśnie że powiem! Sprawując funkcję swych wysokich urzędów zaaresztowałem mu szkuner. Na pokładzie trzyma teraz straż piąta część wiernej armii królewskiej. Statek będzie sprzedany od dziś za tydzień. W ładowniach jest z dziesięć ton muszel i tak kombinuję, czy nie mógłbym ich przehandlować z panem na dżyn. Obiecuję złoty interes! Mówiłeś już pan chyba, ile przywiozłeś dżynu? — Chciałbyś pan więcej, hę? — Czemu nie! Ten Tui Tulifau to król całą gębą, ale lubi się zalewać. Dzień i noc łamię sobie łeb, żeby nie zabrakło mu dżynu. Okropnie nim szaluje. Cała banda starych pieczeniarzy, rozmaitych kacyków nigdy nie trzeźwieje na dobre. Obrzydzenie bierze. No, buli pan grzywny, panie Grief, czy mam być zmuszony do zastosowania surowszych środków? Grief zniecierpliwiony odwrócił się na pięcie. — Jesteś pan urżnięty, Korneliuszu. Namyśl się lepiej i odzyskaj rozum. Dawne burzliwe lata Mórz Południowych minęły bezpowrotnie. Dzisiaj nie pora na takie kawały. — Jeżeli myśli pan wracać na swój statek, panie Grief, to dzięki mnie może pan oszczędzić sobie fatygi. Znam takich jak pan. Przewidziałem ten ośli upór i moje przewidywania okazały się słuszne. Cała załogę znajdzie pan na plaży. Statek został zaaresztowany. Grief — prawie przekonany, że to dalszy ciąg żartów — postąpił krok w stronę dygnitarza, Fulualea przeląkł się i cofnął znowu. Obok niego stał w mroku rosły mężczyzna. — Czy to ty. Uliami? — zaszczebiotał Fulualea. — Mam tu jeszcze jednego pirata. Pomóż mi, bracie o mocy Herkulesa! Niech mi pomogą twoje siły zbrojne. — Witam cię. Uiliami — odezwał się Grief. — Odkąd (o Fitu–Ivą rządzi jakiś obieżyświat, spryciarz z Levuki? len człowiek gada, że mój szkuner został obłożony sekwestrem. Czy to prawda? — Prawda — zahuczał Filiami głębokim basem. — Czy masz więcej jedwabnych koszul takich jak Willie Smee? Tui Tulifau chciałby dostać taką koszulę. Dowiedział się już o niej. — Mniejsza o to — wtrącił się Fulualea — koszula czy szkuner! I tak król wszystko dostanie. — Co za szeroki gest. Korneliuszu — mruknął Ciriel. — To ordynarne korsarstwo. Zaaresztowałeś mi statek bez najmniejszej racji. — Bez racji? Czyżby? Na tym miejscu, niespełna pięć minut temu odmówiłeś pan przecież zapłaty kar pieniężnych. — Ale szkuner był już wtedy pod sekwestrem. — Oczywiście! Czemu nie? Może nie wiedziałem, że pan odmówi? Wszystko załatwione było uczciwie. Nie ma mowy o bezprawiu… O święta sprawiedliwości, jasna, wspaniała gwiazdo! Przy twoim ołtarzu modlił się zawsze Korneliusz Deasy, albo, co na jedno wychodzi, Fulualea! No, wynoś się, panie kupiec, bo poszczuję na ciebie straż pałacową. Słuchaj. Uiliami! Ten facet to skończony łajdak. Wezwij straż. Uiliami dmuchnął w gwizdek zawieszony na szerokiej nagiej piersi na sznurku z włókna kokosowego. Rozzłoszczony Grief zamierzył się pięścią na Korneliusza, ten zaś dał przezornie nurka za okazałą postać Uiliami. Kilkunastu rosłych Polinezyjczyków, z których najniższy miał sześć stóp, wybiegło z pałacowego dziedzińca i stanęło w szeregu za wodzem. — Bierz nogi za pas, panie kupiec — rozkazał Fulualea. — Posłuchanie skończone. Rano skosztujemy zawartości pańskich skrzynek. Punktualnie o dziesiątej masz się pan stawić w pałacu. Będziesz sądzony pod następującymi zarzutami: zakłócenie spokoju, publiczne wypowiadanie buntowniczych, rewolucyjnych haseł: napaść na wysokiego urzędnika połączona z groźbami morderstwa, okaleczenia lub nabicia guzów; ominięcie kwarantanny; pogwałcenie przepisów portowych; poważne nadużycia celne. Rano, mój człowieku, rano spadnie na ciebie ramię sprawiedliwości, szybciej, niż spada owoc drzewa chlebowego. Oby Bóg zmiłował się wtedy nad twą nieszczęsną duszą! IV Przed godziną wyznaczoną na rozprawę Grief w towarzystwie Petera Gee uzyskał audiencję u Tui Tulitau. Monarcha ze świtą kilku kacyków wylegiwał się na matach w cieniu drzew avocado które rosły na dziedzińcu jego rezydencji. Pora była wczesna, ale damy dworu uwijały się żywo podając zgromadzonym tęgie miarki dżynu. Król ucieszył się na widok starego przyjaciela, Dawida, i szczerze ubolewał, że pogwałcił on nowo wydane ustawy. Jednak po tym wstępie starannie omijał sprawę, z którą przyszli wywłaszczeni kupcy, a wszelkie ich protesty zbywał częstując hojnie dżynem. — Napij się — odpowiadał nieodmiennie i tylko raz jeden dał wyraz przepełniającym go uczuciom, rzekł bowiem, że Pióra Słońca to mąż opatrznościowy. Nigdy dotychczas sprawy pałacowe nie przedstawiały się równie pomyślnie. Nigdy nie było tyle pieniędzy w skarbcu i tyle dżynu do dyspozycji. — Jestem bardzo, bardzo zadowolony z Fulualea — zakończył. — Napijcie się ze mną. — Prędko trzeba wygrzebać się z tej matni — szepnął Grief Peterowi Gee — bo przepadniemy z kretesem. Ha! Niedługo zaczną mnie sądzić jako podpalacza, heretyka, trędowatego. Mogę odpowiadać za licho wie jakie zbrodnie, jeżeli nie wysilę całego dowcipu. Grief i Peter Gee wycofali się sprzed monarszego oblicza, po drodze jednak Grief zdążył rzucić okiem na Sepeli. Królowa przyglądała się dostojnemu małżonkowi i dotrzymującym mu kompanii pijakom tak chmurnie, że nietrudny był pierwszy krok do rozwiązania zagadki. „Nie wiem jeszcze, co zrobię, ale w każdym razie zrobię to przy jej udziale” — pomyślał Grief. W innym cienistym zakątku obszernego dziedzińca Korneliusz Deasy sprawował sądy. Musiał rozpocząć wcześnie, bo kiedy stawił się Grief, na wokandzie była już sprawa Willie’ego Smee. Rozprawie asystowała cała armia królewska z wyjątkiem oddziałów odkomenderowanych na obłożone sekwestrem statki. — Niech podsądny wstanie — przemówił Fulualca. — Wysoki Sąd ogłosi sprawiedliwy a łagodny wyrok, chociaż podsądny zachowywał się rozpustnie i haniebnie, co wcale nie przystoi supercargo statku. Podsądny twierdzi, że nie ma gotówki. Niech i tak będzie! Wysoki Sąd ubolewa, że nie ma tu więzienia. Uwzględniając tę okoliczność i stwierdzone ubóstwo podsądnego. Wysoki Sąd postanowił ukarać tegoż podsądnego grzywną w postaci jednej koszuli jedwabnej identycznego gatunku i rozmiaru jak noszona w danej chwili. Korneliusz skinął na kilku wojaków, którzy powiedli supercargo za drzewo avocado, skąd biedak wyszedł rychło pozbawiony wspomnianej części garderoby. Usiadł o bok swego pracodawcy. — Za co się panu dostało? — szepnął Grief. — Ba, żebym wiedział! A pan jakie popełnił zbrodnie? — Następna sprawa — powiedział Korneliusz najbardziej sędziowskim tonem. — Podsądny Dawid Grief. Proszę wstać. Wysoki Sąd zbadał zeznania świadków w rzeczonej sprawie, lub sprawach, i postanowił wydać następujący wyrok. Stul pysk! — zagrzmiał pod adresem Griefa, który próbował protestować. — Powiadani, że zeznania świadków zostały zbadane, rzetelnie zbadane! Wysoki Sąd nie ma zamiaru dodatkowo karać podsądnego, korzysta jednak ze sposobności, aby udzielić mu przestrogi, iż winien jest lekceważenia władzy. Za jawne i rozmyślne pogwałcenie przepisów i regulaminów portowych, za ominięcie kwarantanny i inne wykroczenia przeciw prawu morskiemu należący do podsądnego szkuner „Cantani” podlega konfiskacie na rzecz rządu Fitu–Ivy i od dziś za dziesięć dni zostanie sprzedany z publicznego przetargu wraz z wszelkim ruchomym mieniem i pełnym ładunkiem. Za przestępstwa pospolite, a mianowicie nieprzystojne wybryki i awantury oraz notoryczne gwałcenie praw obowiązujących w królestwie Fitu–Ivy, Wysoki Sąd karze Dawida Griefa grzywną w kwocie stu funtów sterlingów i dodatkowo konfiskatą piętnastu skrzynek dżynu. Nie zamierzam pytać, czy podsądny ma coś do powiedzenia. Czy pan zapłacisz? Oto jedyne pytanie! Grief zaprzeczył ruchem głowy. — Na razie — ciągnął Korneliusz — niech się pan uważa za więźnia na wolnej stopie, bo nie mamy kryminału, w którym można by pana zamknąć. I jeszcze jedno. Doszło do wiadomości Wysokiego Sądu, iż dziś rano podsądny świadomie i złośliwie kazał swojej czarnej załodze wypłynąć na morze w celu połowu ryb na śniadanie. Stanowi to oczywiste naruszenie praw rybaków z Fitu–Ivy. Przemysł krajowy musi znaleźć się pod troskliwą opieką. Z racji wspomnianego wykroczenia Wysoki Sąd udziela podsądnemu surowej nagany, a w przypadku recydywy przestępca lub przestępcy, każdy z osobna i wszyscy razem, będą niezwłocznie skazani na ciężkie roboty przy naprawie Broom Road. Zamykam sesję Wysokiego Sądu. Wychodząc z dziedzińca pałacowego, Peter Gee szturchnął łokciem Griefa, aby zwrócić uwagę na Tui Tulifau, który wylegiwał się na matach. Koszula supercargo, naprężona do ostatnich granic wytrzymałości, opinała monarsze sadło. V — Sprawa jest jasna — powiedział Peter Gee podczas narady w domu Jeremiasza. — Deasy wypompował już z Fitu–Ivy prawie wszystkie pieniądze. Tymczasem podlewa króla dżynem, który nam zrabował, a przy pierwszej sposobności zagarnie forsę i czmychnie na moim albo pańskim statku. Niech tylko pomyślny wiatr powieje! Jeremiasz przestał czyścić szkła okularów. — To człowiek nikczemny — obwieścił — łajdak i kanalia. Należałoby go obić zdechłym prosiakiem; zdechłym, dobrze zaśmierdziałym prosiakiem. — Święte słowa! — przyznał Grief. — Dostanie zdechłym prosiakiem. Wcale się nie zdziwię, Jeremiaszu, jeżeli właśnie ty go obijesz. Na wszelki wypadek postaraj się o dobrze zaśmierdziałe zdechłe prosię. Tui Tulifau jest nad morzem, na przystani, gdzie zabawia się skrzynką mojej szkockiej whisky. Pójdę do pałacu, żeby popróbować kuchennej polityki z królową. Tymczasem, Jeremiaszu, wyciągnij coś niecoś z magazynu i ułóż na półkach. Panu, Hawkins, pożyczę trochę towaru, a Peter zajmie się sklepem niemieckiej spółki. Wszyscy zacznijcie zaraz sprzedaż za te świstki. Pamiętajcie: ja pokrywam straty. Grubo się mylę, jeżeli za trzy dni nie będziemy mieli zgromadzenia narodowego albo rewolucji. Ty, Jeremiaszu, roześlij gońców po całej wyspie do rybaków, rolników, nawet do górali żyjących z polowania na dzikie kozy. Zapowiedz im, żeby od dziś za trzy dni zebrali się przed pałacem. — A żołnierze — zaprotestował Jeremiasz. — Biorę ich za siebie. Od dwóch miesięcy nie dostają żołdu. A zresztą Uiliami jest bratem królowej. Pamiętaj tylko, żeby na półkach nie było za wiele towaru naraz. Jak przyjdą żołnierze z tymi papierkami, natychmiast przerwij sprzedaż. — Wtedy oni spalą sklep — powiedział Jeremiasz. — Niech spalą. Jeżeli to się zdarzy, zapłaci król Tulifau. — Czy i za moją koszulę zapłaci? — wtrącił Willie Smee. — To czysto prywatna, osobista sprawa między panem a monarchą — odrzekł Grief. — Plecy zaczynają pękać — poskarżył się supercargo. — Zauważyłem to już wtedy, kiedy Tui Tulifau miał ją na sobie ledwie dziesięć minut. Kosztowała trzydzieści szylingów, a włożyłem ją wczoraj pierwszy raz. — Skąd mam wziąć zdechłego prosiaka? — zapytał Jeremiasz. — Skąd? Zabij jedną sztukę — powiedział Grief. — Oczywiście małą. — Mały prosiak jest wart dziesięć szylingów. — Wpisz tę sumę do księgi głównej na rachunku kosztów handlowych. — Grief zamyślił się na chwilę. — Jeżeli chcesz, żeby prosiak dobrze się zaśmierdział, radziłbym zabić go zaraz. VI — Mądrze mówisz, Dawidzie — powiedziała królowa Sepeli. — Ten Fulualea przywiózł szaleństwo. Tui Tulifau topi się w dżynie. Jeżeli nie zwoła wielkiej narady, wyłoję mu skórę. Bardzo go łatwo bić, jak jest pijany. Groźnie zacisnęła pięść. Miała godne amazonki kształty i bardzo stanowczą minę. Nie ulegało wątpliwości, że zgromadzenie narodowe będzie zwołane. — A ty, Uiliami, powiedziałeś, że wojsko żąda prawdziwych monet i nie chce brać papierków, które proponuje żołnierzom Fulualea — mówił Grief płynnie niczym tubylec, bo narzecze Fitu–Ivy bardzo przypomina język samoański. — Powiedz im, żeby przyjęli papierki i niech wypłata żołdu odbędzie się jutro. — O co się tu martwić? — zaoponował Uiliami. — Król kontent, pijany jak dzień długi. Skarbiec pełen pieniędzy. Ja też jestem zadowolony. Mam w domu dwie skrzynki dżynu i mnóstwo towarów ze sklepu Hawkinsa. — Ach, mój bracie! Głupia z ciebie świnia! — wybuchnęła Sepeli. — Czy Dawid nic nam nie mówił? Czy nie masz uszu? Co zrobisz, jak skończy się dżyn w twoim domu, jak skończą się towary, jak przestaną przyjeżdżać kupcy z dżynem i towarami, a Pióra Słońca ucieknie z Fitu– Ivy do Levuki ze wszystkimi prawdziwymi pieniędzmi? Prawdziwe pieniądze to złoto i srebro. Papier jest tylko papierem. Mówię ci, ludzie już zaczynają szemrać. Brak ryb w pałacu. Korzenie yamu i pataty uciekły chyba z ziemi, bo nikt ich nie przynosi. Górale od tygodnia nie przysłali ani jednej dzikiej kozy. Fulualea zmusza białych do kupowania kopry po dawnej cenie, ale ludzie nie chcą sprzedawać. Boją się papierowych pieniędzy. Dzisiaj posłałam sługę do dwudziestu domów. Nigdzie nie było jaj. Może to Pióra Słońca zaczarował kury? Nie wiem. Wiem tylko, że nigdzie nie było jaj. Dobrze, że ci, co dużo piją, jedzą bardzo mało. Inaczej byłby głód w pałacu. Każ wojsku przyjąć żołd w tych tam papierowych pieniądzach. — A pamiętaj — dorzucił Grief. — że chociaż w sklepach będzie sprzedaż, nikt nie weźmie od twoich żołnierzy papierowych pieniędzy. Za trzy dni zbierze się wielka rada, a Fulualea będzie wyglądał gorzej niż zdechły prosiak. VII W dniu zgromadzenia narodowego cała ludność wyspy zebrała się tłumnie w stolicy. Pirogami i łodziami, pieszo i na osłach przybyło tam pięć tysięcy mieszkańców Fitu–Ivy. Trzy minione dni pełne były podniecenia. Pierwszego sprzedawano sporo ze skąpo zastawionych półek. Kiedy jednak do sklepów zgłaszali się żołnierze, kupcy odmawiali im towarów udzielając w zamian rady, by szli do Fulualea po prawdziwe pieniądze. — Przecie na tych papierach wypisano — mówili kupcy — że na każde żądanie można je wymienić na monety. Tylko wielki autorytet Uiliami zapobiegł spaleniu kupieckich domów. Ale mimo wszystko jedna z należących do Griefa szop na koprę poszła z dymem, a sumienny Jeremiasz obciążył jej wartością rachunek królewski. Sam Jeremiasz naraził się na drwiny, obelgi i stracił okulary, które mu potłuczono. Willie Smee nie miał skóry na kostkach palców. Stało się to z winy trzech rozhukanych żołnierzy, którzy jeden po drugim uderzyli mocno szczękami w zaciśniętą pięść supercargo. Kapitan Boig odniósł podobne obrażenia. Peter Gee był nietknięty, bo szczęśliwym zbiegiem okoliczności w pięść jego trafił koszyk na chleb, nie ludzka szczęka. Tui Tulifau z Sepeli u boku i w otoczeniu podchmielonych kacyków przewodniczył wielkiej radzie, która zebrała się na przestronnym dziedzińcu pałacowym. Prawe oko miał podbite, a prawy policzek opuchnięty, jak gdyby i on brał czynny udział w ataku na czyjeś pięści. Plotka dworska głosiła, że tegoż ranka królowa uciekła się do małżeńskiego łojenia skóry. W każdym razie małżonek Sepeli był trzeźwy, a jego sadło wylewało się żałośnie z popękanej jedwabnej koszuli Willie’ego Smee. Monarchę dręczyło widać srogie pragnienie, gdyż raz po raz podawano mu młode orzechy kokosowe. Szary tłum, powstrzymywany przez całą armię, tłoczył się za ogrodzeniem dziedzińca, gdzie dopuszczano tylko pomniejszych kacyków, wiejskie piękności, wiejskich elegantów i obranych mówców, którzy piastowali laski świadczące o ich godności. Korneliusz Deasy zasiadł po monarszej prawicy, jak przystało wysokiemu urzędnikowi w łaskach. Po lewej ręce królowej, naprzeciw Korneliusza, siedział Jeremiasz pośród białych kupców, których miał reprezentować. Pozbawiony okularów, gapił się z miną krótkowidza na wszechwładnego ministra skarbu. Mówca z nawietrznego wybrzeża, mówca z zawietrznego wybrzeża i mówca z gór śródlądowych wstawali kolejno i wygłaszali oracje. Każdego z nich gorliwie popierali zgrupowani u jego boku pomniejsi mówcy i naczelnicy wiosek. Wszyscy powtarzali mniej więcej to samo. Utyskiwali na papierowe pieniądze. Sytuacja przedstawia się fatalnie. Nikt nie suszy już kopry. Ludzie są coraz bardziej nieufni. Sprawy zaszły nawet tak daleko, że wszyscy chcą regulować długi, lecz wierzyciele nie przyjmują spłaty. Nauczyli się umykać przed dłużnikami. Pieniądz jest tani. Ceny rosną. Towarów coraz mniej. Trzy razy drożej kosztuje kura, i to taka, że lada dzień zdechłaby ze starości, gdyby jej od ręki nie sprzedać. Przyszłość zapowiada się ponuro. Nie brak groźnych znaków i zapowiedzi. Niektóre okolice nawiedziła plaga szczurów. Zbiory na ogół liche. Jabłka indyjskie nic wyrastają jak należy. Na nawietrznym wybrzeżu najpiękniejsze drzewa avocado nie wiedzieć czemu tracą liście. Owoce mango są bez smaku. Robactwo żre banany. Ryby uciekają z morza, gdzie pojawiło się mnóstwo rekinów. Dzikie kozy umykają na niedostępne szczyty. Na nic kisną zadołowane korzenie taro. W górach słychać dziwne hałasy; duchy wałęsają się po nocach. Kobieta z Punta–Puna zaniemówiła nagle, a w wiosce Eiho przyszło na świat pięcionogie koźlę płci żeńskiej. Starszyzna zasiadająca w wiejskich radach wierzy głęboko, że wszystkiemu winne są dziwaczne pieniądze, które puszcza w obieg Fulualea. Uiliami przemówił w imieniu sił zbrojnych. Wojsko jest rozgoryczone i skore do buntu. Na mocy królewskiego dekretu kupcy są obowiązani przyjmować pieniądze, ale odmawiają ich przyjmowania. Trudno powiedzieć coś pewnego, tak się jednak wydaje, jak gdyby miały z tym coś wspólnego banknoty Fulualea. Jeremiasz, mówca reprezentujący kupców, zabrał głos po Uiliami. Kiedy uniósł się, zgromadzeni zauważył, że stoi w rozkroku nad sporym koszykiem z trawy morskiej. Rozprawiał obszernie o dostarczanych przez kupców tkaninach — pięknych, różnorodnych, mocnych, nieporównanie lepszych od miejscowej łapy plecionej na mokro z łyka, nietrwałej zatem i szorstkiej. Nikt nic nosi dziś łapy. Ale wszyscy nosili tapę i tylko tapę przed pojawieniem się kupców. Oni sprzedają także prawie darmo tiul na moskitiery, a takiego tiulu za tysiąc lat nie potrafi skopiować najzręczniejszy sieciarz z Fitu–Ivy. Jeremiasz rozwodził się szeroko nad zaletami strzelb, siekier, stalowych haczyków do wędek; mówił o wszystkim, od igieł, nici i bawełnianych linek rybackich do białej mąki pszennej i nafty. Z kolei uciekł się do kłamstw pierwszo– i drugorzędnych i nie pomijając wszelakiego rodzaju wykrętnych argumentów, gadał długo o organizacji, porządku społecznym i cywilizacji. Dowodził, że kupiec jest nosicielem cywilizacji, a więc handel musi się znaleźć pod troskliwą opieką, inaczej bowiem kupiec nie przybędzie. Na dalekim zachodzie są wyspy, gdzie kupcom odmawiają opieki. Jakież stąd skutki? Kupcy nie zaglądają tam a ludność przypomina dzikie zwierzęta Tubylcy nie noszą ubrania nie noszą jedwabnych koszul (Jeremiasz zerknął w stronę króla i mrugnął znacząco) i pożerają się wzajemnie. Dziwaczne papierki puszczane w obieg przez Pióra Słońca nie są pieniędzmi. Kupcy znają się na pieniądzach i tych papierków przyjmować nie będą. Jeżeli rząd Fitu–Ivy zechce nadal zmuszać kupców do przyjmowania bezwartościowych świstków, kupcy odpłyną i nigdy nie wrócą. Wówczas mieszkańcy Fitu–Ivy, którzy zapomnieli już, jak wyplatać tapę, zaczną biegać nago i pożerać się wzajemnie. Jeremiasz mówił długo, przeszło godzinę. Ustawicznie wracał do pożałowania godnej sytuacji, która nastąpi, kiedy kupcy przestaną przyjeżdżać. — A onego dnia — kończył kwieciście — jakże szeroki świat nazwie mieszkańców Fitu–Ivy? Kai–kanak*! Tak nazywać ich będą ludzie. Kai–kanak! Kai–kanak! Tui Tulifau wypowiedział się zwięźle: — Lud, armia i kupcy rzekli swoje. Pora teraz usłyszeć, co Pióra Słońca ma do powiedzenia. Niechaj da swoje racje. Trudno zaprzeczyć, że jego system finansowy dokazuje cudów. Pióra Słońca wielokrotnie wyjaśniał mi działanie tego prostego systemu. Obecnie wyjaśni je ludowi. Korneliusz rozpoczął od twierdzenia, że cały kram jest zmową białych kupców. Jeremiasz ma zupełną słuszność, dopóki mówi o rozlicznych błogosławieństwach białej mąki pszennej i nafty. Mieszkańcy Fitu–Ivy nie chcą zostać ludożercami. Nie będą kai–kanak! Fitu–Iva pragnie cywilizacji, pragnie coraz wyższej cywilizacji. — Przechodzę teraz do istotnego punktu i proszę o uwagę — ciągnął minister skarbu. — Pieniądz papierowy znamionuje wysoką cywilizację. Dlatego właśnie ja, Fulualea, wprowadziłem pieniądz papierowy. Dlatego właśnie kupcy walczą przeciw niemu. Kupcy nie chcą, by Fitu–Iva się ucywilizowała. Czemu przemierzają wielkie połacie oceanu i zwożą na Fitu–Ivę towary? Ja, Fulualea, powiem im czemu, w oczy i w obecności całej wielkiej rady. W ich krajach rodzinnych ludzie są zbyt cywilizowani i nie pozwalają ciągnąć z siebie zysków tak niezmiernych, jakie kupcy ciągną z Fitu–Ivy. Kiedy Fitu–Ivańczycy ucywilizują się należycie, handel białych kupców straci rację bytu. Wtedy każdy Fitu–Ivańczyk sam będzie mógł zostać kupcem, jeżeli przyjdzie mu ochota. Dlatego właśnie biali kupcy bronią się przeciw systemowi pieniądza papierowego, który ja, Fulualea, wprowadziłem. Czemu ludzie nazwali mnie Pióra Słońca? Ponieważ przynoszę na tę ziemię blask z zaświatów. Pieniądz papierowy to światło. Ci rabusie, biali kupcy, nie mogą prosperować w świetle, więc zwalczają je i gaszą. Łatwo dowiodę szlachetnemu ludowi Fitu–Ivy słuszności moich słów — ciągnął Korneliusz. — Mogę rzucić prawdę w twarz wrogom. Wiadomo powszechnie, że wysoko cywilizowane państwa wprowadziły system pieniądza papierowego. Pytam cię, Jeremiaszu, czy to nie prawda? Jeremiasz milczał. — Widzicie? Nic nie gada — podjął minister skarbu. — Nie może zaprzeczyć prawdzie. Anglia, Francja, Niemcy, Ameryka, wszystkie wielkie mocarstwa białych ludzi mają u siebie system pieniądza papierowego. System ten działa. Działa od wieków! Jeremiaszu! Jesteś człowiek uczciwy. Człowiek, który niegdyś pracował w winnicy Pana nad Pany. Wzywam cię, Jeremiaszu, abyś zaprzeczył, że w wielkich mocarstwach białych ludzi działa system pieniądza papierowego! Jeremiasz nie mógł temu zaprzeczyć. Nerwowo przebierał palcami po wieczku koszyka, który trzymał na kolanach. — Widzicie! Jest tak, jak mówiłem — perorował Korneliusz. — Sam Jeremiasz przyznaje mi rację. A teraz pytam was wszystkich, zacni ludzie z Fitu–Ivy, czemu system dobry w wielkich mocarstwach ma być zły na Fitu–lvie? — To inna sprawa! — wybuchnął Jeremiasz. — Papiery wypuszczane przez Pióra Słońca różnią się od papierów wielkich mocarstw! Widać było, że Korneliusz Deasy przygotował się na podobny zarzut. Podniósł w górę banknot fitu–ivański, dobrze znany całemu zgromadzeniu. — Co to jest? — zapytał. — Papier, świstek papieru — odpowiedział Jeremiasz. — A to? Tym razem Korneliusz miał w ręku banknot wydany przez Bank Angielski. — To jest pieniądz papierowy Anglików — wyjaśnił wielkiej radzie i z bliska pokazał funta Jeremiaszowi. — Czy mówię prawdę, Jeremiaszu? Jeremiasz przytaknął niechętnie. — Powiedziałeś, Jeremiaszu, że banknot fitu–ivański to świstek papieru. Co powiesz teraz o papierowym pieniądzu Anglików? Co to jest? Odpowiedz, jak mężczyźnie przystoi. Wszyscy czekają twej odpowiedzi. — To… to… jest… — bąkał Jeremiasz, bo wielkie oszukaństwo przerastało granice jego pojmowania. — Papier, świstek papieru — dokończył Korneliusz, naśladując zająkliwy ton przeciwnika. Na wszystkich twarzach zagościł wyraz przekonania i zrozumienia. Pełen podziwu król klasnął w ręce i mruknął: — Jasna sprawa, najzupełniej jasna. — Widzicie! Sam Jeremiasz przyznaje mi rację — podjął Deasy tonem i z miną triumfatora. — Nawet on nie widzi różnicy. Różnica nie istnieje! To wierny wizerunek pieniądza, po prostu pieniądz! Tymczasem Grief szepnął coś do ucha swemu agentowi, a ten skinął głową i raz jeszcze zabrał głos: — Wszystkim białym ludziom wiadomo dokładnie, że rząd angielski gotów wymienić ten papier na brzęczącą monetę. Zwycięstwo Korneliusza było ostateczne. Minister skarbu podniósł wysoko pieniądz fitu– ivański. — Czy nie to samo jest wypisane na naszym banknocie? — zawołał. Grief znowu szepnął coś Jeremiaszowi. — Że niby Fitu–Iva wymieni papier na brzęczącą monetę?… — zapytał Jeremiasz. — Nie inaczej. Grief po raz trzeci zabawił się w suflera. — Na każde żądanie? — podjął Jeremiasz. — Na każde żądanie — zapewnił Korneliusz. — No, to teraz żądam brzęczącej monety — zawołał Jeremiasz dobywając niewielki zwitek banknotów z wiszącej u pasa kalety. Fulualea ocenił plik bystrym, szybkim spojrzeniem. — Doskonale — powiedział. — Zaraz otrzymasz brzęczącą monetę. Ile tam masz? — A my się przekonamy, jak system działa — przemówił król, upojony triumfem swego ministra. — Słyszycie, ludzie! — krzyknął Jeremiasz wielkim głosem. — Można zaraz otrzymać brzęczącą monetę! Zanurzył obydwie dłonie w koszyku i dobył wiele paczek fitu–ivańskich banknotów. W tej chwili niemiły odór wionął na członków wielkiej rady. — Mam tutaj — oznajmił Jeremiasz — tysiąc dwadzieścia osiem funtów, dwanaście szylingów i sześć pensów. A oto worek, w który można będzie wsypać monety. Deasy zaniepokoił się. Nie przewidywał, że suma będzie tak pokaźna. Zatroskanym wzrokiem zmierzył zgromadzenie. Wszędzie naczelnicy wiosek i mówcy dobywali spiesznie zwitki banknotów. Dalej widać było armię z dwumiesięcznym żołdem w rękach, a za plecami żołnierzy lud cisnął się na dziedziniec i pokazywał pieniądze, coraz więcej pieniędzy. — To run na bank, wywołany przez pana — Fulualea zwrócił się z wyrzutem do Griefa. — Oto worek na pieniądze — natarł Jeremiasz. — Musimy odłożyć wypłaty — rozpaczliwie bronił się Korneliusz. — Bank nie urzęduje w tych godzinach. Jeremiasz machnął plikiem banknotów. — Nic tu nie napisano o godzinach urzędowania banku! — zawołał. — Napisano: na żądanie, a ja żądam teraz! Korneliusz zwiódł się do króla: — Każ im przyjść jutro, o Tui Tulifau! Jutro wszystko wypłacę. Monarcha zawahał się, ale małżonka zerknęła nań z ukosa, a jej ogorzałe ramię pogrubiało, kiedy pięść zacisnęła się w groźny węzeł. Tui Tulifau miał ochotę odwrócić wzrok, ale nie mógł się na to zdobyć. Odchrząknął nerwowo: — Zobaczymy, jak system działa. — orzekł. — ludzie zeszli się z daleka. — Chcesz, o Tui Tulifau, żebym oddał prawdziwe pieniądze? — przytłumionym głosem zapytał minister. Sepeli posłyszała te słowa i warknęła tak złowieszczo, że wystraszony król bezwiednie się od niej odsunął. — Nie zapomnij o prosiaku — szepnął Griel Jeremiaszowi, który powstał w tej chwili i szerokim gestem uspokoił godny Wieży Babel rozgardiasz. — Zgodnie z uświęconym wiekami zwyczajem Fitu–Ivy — mówił Jeremiasz — niegdyś człowiekowi, który okazał się notorycznym złoczyńcą, łamano maczugą kończyny i podczas odpływu przywiązywano do pala, na pożarcie rekinom. Niestety, czasy te minęły. Pozostał nam jednak inny, uświęcony wiekami obyczaj. Wszyscy wiecie jaki. Zdemaskowanego złodzieja i łgarza okłada się zdechłym prosiakiem. Prawą ręką sięgnął w głąb koszyka i choć nie miał na nosie okularów, zdechłe prosię, które ukazało się oczom zebranego tłumu, wylądowało na karku Korneliusza Deasy. Minister siedział w tej chwili, lecz silnie ugodzony przewrócił się na bok. Nim zdążył wstać, skoczyła nań Sepeli, niespodziewanie zwinna mimo dwustu sześćdziesięciu funtów wagi. Jedną ręką chwyciła dygnitarza za kołnierz, a drugą puściła w ruch prosię i ku nieopisanej radości całego królestwa Fitu–Ivy po monarszemu wychłostała winnego. Tui Tulifau mógł tylko z dobrą miną przyjąć upadek faworyta, toteż góra królewskiego sadła rzuciła się na wznak na maty i zaczęła dygotać w ataku gargantuicznego śmiechu. Kiedy królowa wypuściła z rąk prosię oraz ministra, mówca z nawietrznego wybrzeża zawładnął ścierwem. Korneliusz zerwał się i rzucił do ucieczki, ale trafiony w nogi upadł znowu. Pośród wrzasków i śmiechu do zabawy przyłączył się lud i armia. Były dygnitarz uchylał się, uskakiwał, wciąż jednak trafiało go i obalało z nóg latające prosię. Niby przerażony królik kluczył między palmami i drzewami avocado. Nikt nie tykał go ręką, prześladowcy rozstępowali się przed nim, lecz ścigali niestrudzenie, a prosięce zwłoki raz po raz przeszywały powietrze. Pogoń ustała dopiero przy końcu Broom Road. Wówczas Grief zaprowadził kupców do skarbca królewskiego, gdzie — nim dzień upłynął — wymieniono na prawdziwe pieniądze ostatni banknot Fitu–Ivy. VIII Zapadł chłodny, przyjemny zmierzch. Jakieś czółno wypłynęło z porastającej wybrzeże dżungli, a siedzący w nim mężczyzna skierował je w stronę „Cantani”. Czółno było stare, dziurawe. Mężczyzna wiosłował powoli, przystając od czasu do czasu, żeby wychlapać wodę. Czarni majtkowie zachichotali złośliwie, kiedy zatrzymał się u burty i z trudem przelazł balustradę. Był obdarty, cuchnący, wyczerpany, prawie nieprzytomny. — Wolno zamienić z panem słówko, panie Grief. — spytał żałosnym, pokornym tonem. — Niech pan siądzie pod wiatr i trochę dalej — odrzekł Grief. — Jeszcze dalej. O tak. Teraz lepiej. Korneliusz usiadł na balustradzie. Oburącz chwycił się za głowę. — Nie dziwię się panu — powiedział. — Wonieję niczym pole niedawnej bitwy. Łeb pęka mi z bólu. Kark mam skręcony, zęby obruszane, przysadkę mózgową nadwerężoną. W uszach bzyka mi całe gniazdo szerszeni. Przeżyłem trzęsienie ziemi, morową zarazę. Deszcz zdechłych prosiąt padał z niebios. Zakończył westchnieniem, które przeszło w głuchy jęk. — Oto wizja okropnej śmierci, jakiej nie wymarzył żaden poeta — podjął. — Można być zjedzonym przez szczury, usmażonym w oleju, rozdartym na ćwierci przez dzikie konie. To bardzo nieprzyjemne. Ale żeby zatłuc kogoś na śmierć zdechłym prosiakiem! — wstrząsnął nim dreszcz zgrozy. — Ach! To przerasta ludzką wyobraźnie! Kapitan Boig głośno pociągnął nosem, przesunął leżak nieco dalej pod wiatr i znowu usadowił się wygodnie. — Słyszałem, że odpływa pan na wyspę Yap, panie Grief — ciągnął Korneliusz. — Otóż błagam pana o dwie rzeczy: miejsce na statku i naparstek tej poczciwej irlandzkiej whisky, której odmówiłem w wieczór, kiedy pan wylądował. Grief klasnął na czarnego stewarda. Kazał mu podać mydło i ręczniki. — Idź pan na dziób, Korneliuszu, i wyszoruj się najprzód — powiedział. — Ten chłopiec przyniesie panu jakie takie spodnie i koszulę. Ale, ale! Zanim pan odejdzie. Jak to się stało, że w skarbcu znaleźliśmy złota i srebra na sumę większą niż puszczone w obieg banknoty? — To mój wkład, kapitał, z którym rozpocząłem interes. — Przestój statków i inne straty oraz koszty postanowiliśmy zapisać na rachunku Tui Tulifau — powiedział Grief. — Nadwyżka będzie więc panu zwrócona. Odliczymy tylko dziesięć szylingów. — Za co? — Myślisz pan, że zdechłe prosięta rosną na drzewach? Za znajome panu prosię obciążyliśmy już pańskie konto kwotą dziesięciu szylingów. Korneliusz milcząco wyraził zgodę i jeszcze raz otrząsnął się z obrzydzeniem. — Cóż, zadowolony jestem, że to prosię nie było droższe. Mogło przecie kosztować piętnaście albo dwadzieścia szylingów. ROZDZIAŁ ÓSMY PERŁY PARLAYA I Brunatny majtek obrócił kołem sterowym. „Malahini” skręcił pod wiatr i stracił przechył. Przednie żagle zatrzepotały, reflinki trzasnęły po płótnie, powiew przerzucił bomy na przeciwną burtę. Nabierając wiatru w żagle szkuner pochylił się i ruszył nowym halsem. Na tylnym pokładzie leniuchowało pięciu białych, ubranych bardzo lekko mimo wczesnej godziny i dość silnego wiatru. Grief i jego gość z Anglii, Gregory Mulhall, mieli na sobie pidżamy, a bose stopy wsunęli w chińskie miękkie pantofle. Szyper i porucznik ograniczyli się do podkoszulków i nie krochmalonych drelichowych szortów, a supercargo trzymał w ręku bawełnianą koszulkę i nie mógł się zdobyć, by ją wreszcie naciągnąć. Kroplisty pot zraszał mu czoło. Supercargo zwracał się w stronę wiatru i wystawiał nagą pierś na powiew, który wcale nie chłodził. — Niezła duchota przy takim wietrze — westchnął żałośnie. — A chciałbym wiedzieć, co wyrabia się dalej na zachód? — podchwycił Grief biadanie. — Wiatr niedawno się zerwał i nie potrwa długo — odezwał się porucznik Hermann, Holender z pochodzenia. — Całą noc kołował. Raz dmuchnął stąd, raz stamtąd, później znów z innej strony. — Coś z tego będzie, coś będzie — zakrakał kapitan Warfield. Zwrócił twarz ku wiatrowi, na próżno czekając chłodu, i palcami obydwóch rąk rozczesywał strzechę bujnej brody. — Od dwóch tygodni pogoda wariuje — mówił. — Blisko miesiąc temu powinien zacząć się pasat. Nie ma go! Wszystko się pokręciło. Barometr skoczył w górę wczoraj po zachodzie słońca. Teraz też się podnosi, chociaż przy takiej pogodzie to nic a nic nie znaczy. Nie lubię nagłych skoków barometru. Działają mi na nerwy, i tyle. Tak samo szedł w górę, kiedy straciliśmy „Lancaster”. Byłem wtedy praktykantem, ale dobrze wszystko pamiętam. Nowiuteńki stalowy czteromasztowiec w dziewiczej podróży, rozumiecie, panowie? Nasz stary zagryzł się na śmierć. W linii żeglugowej służył od czterdziestu lat. Po katastrofie zwiądł, że się tak wyrażę. Umarł w niespełna rok. Skwar dławił na przekór porannej porze i wiatrowi, który szemrał o chłodzie, ale chłodu nie przynosił. Gdyby nie wilgotna parność, mógłby wiać z Sahary. Nie było ani śladu mgły, ale zamazany widnokrąg stwarzał złudzenie, że w dali unoszą się nad wodą opary. Wyraźnie zarysowane chmury nie pokrywały nieba, a przecież pierzaste obłoczki były tak gęste, że nie przenikał ich blask słoneczny. — Do zwrotu! — wolno, dobitnie zakomenderował kapitan Warfield. Brunatni, odziani w krótkie spodenki, majtkowie szybko, choć niechętnie, ruszyli do przednich żagli i stanęli u szotów. — Ster w prawo na burtę! Sternik szarpnął raptownie kołem i „Malahini” zwinnie wykonał zwrot. — Na Jowisza! Czarodziejski statek! — wyraził uznanie Mulhall. — Nie wiedziałem, że kupcy z Mórz Południowych żeglują jachtami. — Niegdyś był to szkuner rybacki — wyjaśnił Grief. — Pochodzi z Gloucester, a wszystkie statki z Gloucester budową, takielunkiem i ożaglowaniem przypominają jachty. — Sterujecie prosto w cieśninę. Czemu nie chcecie jej przeskoczyć? — zdziwił się Anglik. — Niech pan spróbuje tej sztuki, kapitanie — zaproponował Grief. — Pokaż pan, jak wchodzi się do laguny przy silnym odpływie. — Ostro do wiatru! — zakomenderował Warfield. — Ostro do wiatru — powtórzył sternik zwalniając nieco koło. „Malahini” znalazł się w cieśninie wiodącej do laguny dużego atolu, który kreślił na morzu długi, spłaszczony owal. Wyglądało to tak, jak gdyby trzy atole spotkały się w trakcie powstawania, złączyły i zaniechały budowy ścian działowych. Palmy kokosowe sterczały tu i ówdzie kępami, a w lukach — tam gdzie piaszczysty krąg ledwie wychylał się z morza i kokosy nie mogły rosnąć — połyskiwała wewnętrzna reda, lekko tylko pomarszczona, z oddali jednak gładka niczym tafla lustrzana. Powierzchnia niekształtnej laguny liczyła wiele mil kwadratowych, a przy odpływie masy wody miały tylko jedno ujście. Kanał był wąski, wody zaś wielkie, toteż cieśnina przypominała raczej rzekę o wezbranym nurcie niż zwyczajne wejście do środka atolu. Woda burzyła się, bulgotała, tworzyła wiry i przy zderzeniach fal strzelała białą pianą. Dziób „Malahini” wznosił się i opadał, a że popychały go wciąż przeciwne i boczne prądy, szkuner raz po raz schodził z kursu. Mniej więcej w połowie drogi tak zbliżył się do wybrzeża, że musiał wykonać manewr, a znalazłszy się na przeciwnym kursie, całą burtę wystawił na napór prądu i zniesiony został w kierunku morza. — Pora teraz na ten pański nowy kosztowny motor — zadrwił żartobliwie Grief. Wszyscy wiedzieli, że ów motor stanowił achillesową piętę kapitana Warfielda, że szyper długo o niego prosił, molestował, zanim uzyskał zgodę Griefa. — Motor zwróci swój koszt — odrzekł kapitan. — Sam się pan przekona po pewnym czasie. To lepsze niż polisa asekuracyjna. No, a wie pan chyba, że towarzystwa ubezpieczeniowe nie lubią statków żeglujących na Paumotach. Grief wskazał palcem mały kuter walczący z prądem za rufą „Malahini”. — Trzymam zakład o pięć franków — powiedział — że „Nuhiya” nas prześcignie. — A pewnie — zgodził się kapitan Warfield. — Ma aż za silny motor. „Malahini” wygląda przy nim jak pancernik, a rozporządza tylko siłą czterdziestu koni. Tam jest dziesięć, choć to przecie łupina, skorupa! Może ślizgać się po pianie piekielnej smoły, ale nie da rady temu prądowi. Odpływ robi teraz z dziesięć węzłów. „Malahini” targany i rzucany przez fale odpływu, mknął z szybkością dziesięciu węzłów w stronę pełnego morza. — Gdy za pół godziny nurt osłabnie, ruszymy przed siebie — powiedział kapitan Warfield z nagłym rozdrażnieniem, które wyjaśniły dopiero następne zdania. — On nie ma prawa nazywać swego atolu Parlay. Atol ten figuruje na mapach admiralicji i mapach francuskich jako Hikihoho. Bougainyille odkrył go i zachował nazwę tubylczą. — Nie spierajmy się o nazwy — powiedział supercargo i korzystając ze sposobności nastręczonej przez rozmowę, przestał wciągać koszulkę i stanął z dłońmi w rękawach. — Grunt, że mamy przed nosem atol, a na nim starego Parlaya z perłami. — Kto widział te słynne perły? — zapytał Hermann przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą. — Powszechnie o nich wiadomo — odrzekł supercargo i zwrócił się do sternika. — Hej, Tai– Hotauri, jak tam z perłami starego Parlaya? Tubylcowi pochlebiło pytanie. Zadowolony z siebie, pogładził koło sterowe. — Mój brat nurkował u Parlaya trzy, a może cztery miesiące. Dużo gadał o perłach. Hikihoho dobre miejsce na perły, bardzo dobre. — A handlarze nigdy nie zdołali namówić starego, by rozstał się bodaj z jedną sztuką — dorzucił szyper. — Ludzie powiadają, że jak płynął na Tahiti, wiózł pełen kapelusz pereł dla Armandy — supercargo podchwycił dalszy ciąg opowiadania. — Było to piętnaście lat temu. Później powiększał wciąż zbiory. Magazynował także muszle. Muszle wszyscy chyba widzieli. Jest ich setki ton. Podobno stary na dobre wyczyścił lagunę. Może dlatego właśnie zapowiedział licytację? — Jeżeli to prawda, będziemy mieli największą w tym roku podaż pereł, jak Paumoty długie i szerokie — wtrącił Grief. — Posłuchajcie no, moi panowie! — zawołał Mulhall nie mniej niż reszta towarzystwa zdenerwowany wilgotnym upałem. — Kim jest ten stary jegomość? O czym właściwie mowa? Co to za słynne perły? Czemu operujecie zagadkami? — Stary Parlay jest właścicielem Hikihoho — odparł supercargo. — Ma ogromny majątek w perłach, które gromadził przez długie lata. Kilka tygodni temu rozpuścił wiadomość, że jutro z publicznej licytacji wyprzedaje skarby. Spójrzcie tylko na maszty sterczące ze środka laguny. Ile tam będzie szkunerów? — Ja widzę osiem — powiedział Hermann. — Cóż mają do roboty na takim marnym atolu? — podjął supercargo. — Przez rok nie zbierze się tutaj kopry na ładunek jednego szkunera. Wszyscy przypłynęli na licytację, podobnie jak my. Tylko dlatego mały kuter „Nuhiya” skacze na falach za naszą rufą, chociaż nie mam pojęcia, co właściwie „Nuhiya” mógłby kupić. Jego armatorem i kapitanem jest Nari Herring, półkrwi angielski Żyd. Cały majątek Herringa to tupet, długi i nie zapłacone rachunki za whisky. Istny geniusz kredytu! Winien tylu ludziom, że w Papeete nie ma kupca, któremu nie zależałoby na powodzeniu tego faceta. Wierzyciele rezygnują z własnych korzyści, żeby nastręczać mu dobre interesy. Dla nich to mus, dla niego atut pierwsza klasa. Ja na przykład nic nie jestem winien nikomu. I cóż z tego? Gdybym zemdlał, upadł na plaży, ludzie pozwoliliby mi leżeć i zdychać spokojnie. Nie ponieśliby przecie żadnej straty. Z Narii Herringiem inna sprawa. Cóż by się stało, gdyby on zemdlał? Wszystko co najlepsze nie byłoby zbyt dobre dla niego. Tyle w nim tkwi cudzej forsy, że nie można mu pozwolić zdychać spokojnie. Każdy wierzyciel zabrałby go chętnie do własnego domu i pielęgnował niczym rodzonego brata! Otwarcie mówię: uczciwe płacenie długów to nie taki znów interes, jak się powszechnie uważa. — Co jakiś tam Narii ma z tym wspólnego? — wybuchnął Anglik i zwracając się do Griefa, dorzucił: — Co to za brednie o perłach? Może chociaż pan zacznie naprawdę od początku? — Liczę na waszą pomoc — uprzedził Grief obecnych. — Stary Parlay to wyjątkowa postać, a z tego, co widziałem na własne oczy, sądzę, że po trosze wariat; spokojny wariat. Oto cała historia. Parlay jest czystej krwi Francuzem. Mówił mi raz, że pochodzi z Paryża. Akcent ma prawdziwie paryski. Przybył tutaj w dawnych dobrych czasach. Wziął się do żeglowania i handlu wymiennego. Tak trafił na Hikihoho. Zawinął tam, żeby handlować, kiedy handel naprawdę się opłacał. Wysepkę zaludniała setka biednych Paumotańczyków. Parlay ożenił się z królową… ożenił według miejscowego rytuału. Po jej śmierci odziedziczył wszystko. Widzicie, zaraza nawiedziła wyspę. Przy życiu zostało ledwie kilkunastu krajowców. Parlay żywił ich, zapędzał do roboty, był królem. Ale przed zgonem królowej przyszła na świat dziewczynka: właśnie Armanda. Ojciec wysłał ją do klasztoru w Papeete, kiedy miała trzy lata, a do Francji, kiedy miała siedem czy osiem. Chyba zaczyna pan pojmować sytuację? Najlepszy, najbardziej arystokratyczny klasztor stał otworem przed córką wielkiego kapitalisty i króla jednej z wysp Archipelagu Paumotów. A, widzi pan, Francuzi w starym kraju nie zaprzątają sobie głowy kwestią koloru skóry. Armandę edukowano jak królewnę i ona się za taką uważała. Nigdy nie postało jej w głowie, że jest półkrwi kolorową albo dzieckiem nieślubnym. Ale przyszedł czas na tragedię. Stary Parlay był zawsze trochę pomylonym fantastą. Na Hikihoho długo bawił się w absolutnego monarchę, toteż ubrdał sobie, że jest naprawdę królem, a jego jedynaczka królewną. Armanda liczyła osiemnaście lat, kiedy stary wezwał ją z powrotem. Miał góry i fury hopów, jak powiedziałby rasowy Amerykanin. Zbudował wspaniały dom na Hikihoho i równie wspaniałą willę w Papeete. Armanda odbywała podróż z Nowej Zelandii parowcem pocztowym. Ojciec wypłynął własnym szkunerem, żeby spotkać ją na Tahiti. Gdyby nie huragan, Parlay opanowałby zapewne sytuację na przekór kwokom i tępym wołom z Papeete. Działo się to w roku, kiedy Manu–Huhi została zalana i utonęło tysiąc sto jej mieszkańców. Chyba się nie mylę. Wszyscy twierdząco skinęli głowami, a kapitan Warfield powiedział: — W czasie tamtego orkanu pływałem na „Magpie”. Wylądowaliśmy o ćwierć mili od plaży w głębi zatoki Taiohae, chociaż to podobno port bezpieczny nawet podczas huraganu. „Magpie” z całą załogą, z kucharzem i ładunkiem siadł między palmami kokosowymi. — Zgadza się — ciągnął Grief. — Stary Parlay wpadł w ten sam orkan i z pełnym kapeluszem pereł trafił do Papeete o trzy tygodnie za późno. Musiał podnosić szkuner lewarami i żeby zepchnąć go na morze, zbudowali pół mili drogi. Tymczasem Armanda czekała na Tahiti. Nikt jej nie odwiedzał. Wobec tego, według francuskich zwyczajów, sama złożyła powitalne wizyty gubernatorowi i lekarzowi portowemu. Panowie ją przyjęli, ale żon — głupich kwok — nie było dla niej w domu ani nie oddały wizyt. Armanda nie należała do kasty, była wyrzutkiem, chociaż nigdy nie przyszło jej to na myśl. W taki więc subtelny sposób dano jej to odczuć. Później młody, wesoły porucznik z francuskiego krążownika ofiarował jej serce, nie stracił jednak głowy. Łatwo wyobrazić sobie wstrząs, jakiego doznała piękna, subtelna młoda dama, wychowana arystokratycznie, napompowana wszystkim najlepszym, co w starej Francji można dostać za grube pieniądze. Łatwo też domyślić się finału. — Grief wzruszył ramionami. — W willi starego Parlaya był służący, Japończyk. On widział. Mówił później, że zrobiła to z męstwem godnym samuraja. Wzięła sztylet… Nie pchnęła się, nie padła na klingę, nie skoczyła szaleńczo na spotkanie śmierci… Wzięła sztylet, ostrzem wycelowała prosto w serce i oburącz, z wolna, spokojnie wbiła aż do końca. Po tym wydarzeniu zjawił się Parlay z perłami. Jedna, jak powiadają, warta była sześćdziesiąt tysięcy franków. Peter Gee oglądał ją i oferował taką sumę. W pierwszej chwili stary oszalał na dobre. Ubrali go w kaftan bezpieczeństwa i dwa dni trzymali w Klubie Kolonialnym. — Wuj jego żony, stary Paumotańczyk, rozciął kaftan i wypuścił Parlaya na wolność — uzupełnił supercargo. — Wtedy Parlay zaczął robić porządki — podjął Grief. — Wpakował trzy kule w tego drania, porucznika… — Facet leżał w okrętowej izbie chorych przez trzy miesiące — dorzucił kapitan Warfield. — Gubernatorowi chlusnął w gębę kieliszkiem wina, odbył pojedynek z doktorem, pobił jego tubylczą służbę, zdemolował szpital, złamał pielęgniarzowi dwa żebra i obojczyk. Później umknął. Z dwoma rewolwerami w garści i urągał komendantowi policji i wszystkim żandarmom. Nie dał się aresztować. Wycofał się na szkuner i odpłynął do domu. Podobno nigdy do tej pory nie wyjrzał z Hikihoho. Supercargo kiwnął głową. — Działo się to piętnaście lat temu i od piętnastu lat stary nie wychylił nosa za swój atol. — Za to gromadził coraz więcej pereł — wtrącił szyper. — To stary, złośliwy wariat. Dostaję gęsiej skórki, jak o nim pomyślę. Czarownik, psia kość! — Jak to? — zdziwił się Mulhall. — Rządzi pogodą. Przynajmniej tubylcy są tego zdania. Proszę zapytać Tai–Hotauri. Hej Tai–Hotauri! Jak myślisz? Co stary Parlay wyprawia z pogodą? — On wielki diabeł od pogoda — odpowiedział majtek stojący przy sterze. — Ja wiem. Chce wielka burza, robi wielka burza. Nie chce wiatru, wiatr siedzi cicho. — Ha, stary czarnoksiężnik! — zawołał Mulhall. — Jego perły nieszczęśliwe — ciągnął Tai–Hotauri złowróżbnie kręcąc głową. — On mówi, że sprzedaje. Dużo statek przypływa. On robi później wielki huragan. Wszyscy zginęli, zobaczycie. Każdy kolorowy człowiek tak mówi. — Mamy teraz okres huraganów — roześmiał się posępnie kapitan Warfield. — Tubylcy mogą być bliscy prawdy. Zanosi się właśnie na coś bardzo niedobrego. Wolałbym, żeby „Malahini” był stąd o tysiące mil. Czułbym się znacznie pewniej. — Parlay jest trochę pomylony — kończył Grief. — Próbowałem wczuć się w jego sytuację. To… jak by tu powiedzieć?… trudne. Przez osiemnaście lat całe jego życie kręciło się dokoła Armandy. Teraz stary wierzy po trosze, że córka żyje, że nie wróciła jeszcze z Francji. To jeden z powodów, dla których gromadził perły. Cóż dalej? Białych nienawidzi jak zarazy. Pamięta, że to oni zamordowali Armandę, choć często zapomina, że ona nie żyje. Co to? Gdzie się podział wiatr? Puste brzuchy żagli zwisły z masztów. Kapitan Warfield warknął gniewnie. Upał, dotychczas nieznośny, stał się nie do wytrzymania przy zupełnej ciszy. Pot zaczął spływać po wszystkich twarzach. Co chwila jeden lub drugi z białych wzdychał głęboko, jak gdyby bezwiednie próbował wciągnąć w płuca większy ładunek powietrza. — Znowu zaczyna dąć! Zmienił kierunek o osiem rumbów. Załoga do szotów! Żywo! Brunatni majtkowie sprawnie wykonali rozkaz kapitana. Przez pięć minut szkuner stał na wprost cieśniny, a nawet posunął się nieco pod prąd. Później wiatr ustał nagle i niebawem zaczął wiać z poprzedniego kierunku zmuszając znowu do manewrowania żaglami. — Dogania nas „Nuhiya” — powiedział Grief. — Patrz pan, jak hula po falach. Motor ma w ruchu. Kapitan Warfield spojrzał w stronę niewielkiego otworu w pokładzie, tuż przed zejściem do kabiny. Z otworu wyglądała głowa i ramiona kolorowego mechanika — półkrwi Portugalczyka. — Gotów? — spytał szyper. — Naturalnie — odpowiedział mechanik ocierając twarz wiechciem zatłuszczonych pakuł. — Zapuszczaj! Mechanik zniknął w swojej norze. Po chwili zaterkotał motor. Dymek spalin strzelił za burtę z rury wydechowej. Ale „Malahini” nie mógł utrzymać pierwszego miejsca w wyścigu. Mały kuter robił trzy stopy na każde dwie szkunera, toteż dopędził go i wkrótce wyprzedził. Na pokładzie „Nuhiyy” widać było tylko krajowców. Biały stojący u steru podniósł rękę, jak gdyby ironicznie witał i zarazem żegnał pokonanych. — Drab przy sterze to Narii Herring — wyjaśnił Grief Mulhallowi. — Na całych Paumotach nie ma drugiego równie bezczelnego i pozbawionego skrupułów łajdaka. Wkrótce radosny okrzyk załogi „Malahini” zwrócił ogólną uwagę na współzawodnika. Motor na kutrze stanął, szkuner doganiał „Nuhiyę”. Brunatni majtkowie zwinnie wspięli się na liny i drwili bezlitośnie z mijanego kutra. Mały statek zawrócił. Cofał się szybko z nurtem odpływu. — Przynajmniej my mamy motor co się zowie — wyraził swe uznanie Grief, kiedy szkuner wpłynął na wody laguny i zmieniwszy kurs sunął w stronę redy. — Niech pan się nie obawia, niedługo zwróci swój koszt. „Malahini” wpłynął w sam środek niewielkiej flotylli i rychło znalazł dogodne miejsce dla rzucenia kotwicy. — Jest tu Isaacs na „Dolly” — mówił rozsyłając ręką powitania. — I Peter Gee na szkunerze „Roberta”. Nic nie zdołałoby powstrzymać go od udziału w takiej licytacji. Widzę też Franciniego na „Cactusie”. Ha! Zebrali się wszyscy kupcy. Stary Parlay na pewno uzyska dobre ceny. — A ci nie naprawili jeszcze motoru — mruknął nie bez zadowolenia kapitan Warfield spoglądając na rzadkie palmy kokosowe, za którymi widać było na morzu żagle „Nuhiyy”. II Dom Parlaya — piętrowa budowla z kalifornijskiego mahoniu kryta ocynkowaną blachą — był nieproporcjonalnie duży w porównaniu z cienkim pierścieniem atolu. Nad skrawkiem piasku sterczał niby potworna narośl. Biali z „Malahini” złożyli kurtuazyjną wizytę na lądzie zaraz po rzuceniu kotwicy. W obszernej bawialni zastali innych szyprów i kupców zajętych oglądaniem pereł, których licytacja miała się odbyć nazajutrz. Służba — tubylcy z Hikihoho, przeważnie powinowaci właściciela atolu — kręciła się nalewając whisky i absynt. Pośród tej szczególnie dobranej kompanii błądził sam Parlay — pokasłująca, krzywo uśmiechnięta, zmięta karykatura wysokiego, krzepkiego niegdyś mężczyzny. Rozgorączkowane oczy miał osadzone głęboko, policzki zapadłe i zwiędłe. Wyłysiał dziwnie, kępkami, a z wąsów i koziej bródki włosy powypadały mu w taki sam sposób. — Bodaj go licho! — mruknął pod wąsem Mulhall. — Długonogi Napoleon Trzeci, ale przypieczony, spalony, popękany od żaru. I chuderlawy! Cóż dziwnego, że nosi głowę przechyloną na bok. Musi przecież utrzymywać jakoś równowagę. — Ma się na orkan — powitał starzec Griefa. — Chyba wysoko cenisz pan perły, jeśliś przypłynął w taką psią pogodę. — Pańskie perły warte podróży do piekła — roześmiał się Grief wodząc wzrokiem po stole, na którym urządzono wystawę. — Różni ludzie odbyli już przez nie taką podróż — zaskrzeczał Parlay. — O spójrz pan na tę! — wskazał palcem okazałą, doskonale kształtną sztukę, wielkości małego orzecha włoskiego, leżącą osobno na kawałku irchy. — Na Tahiti oferowano mi za nią sześćdziesiąt tysięcy franków. Jutro dostanę równą albo i wyższą cenę, jeżeli orkan nie rozpędzi przedtem licytantów. Znalazł ją mój kuzyn albo raczej powinowaty. Rozumie pan, to był tubylec, a także złodziej. Schował ją, choć była moja. Jego kuzyn (no, i mój również, bo wszyscy tutaj jesteśmy spokrewnieni) zabił złodzieja dla tej sztuki i zwiał kutrem do Noo–Nau. Urządziłem pościg, ale kacyk Noo–Nau zdążył sprzątnąć drugiego złodzieja, nim przybyłem na miejsce. Może pan coś wypije, kapitanie? Nie przypominam sobie pana. Chyba nowicjusz na naszych wodach? Grief przedstawił zagadniętego szypra: — To kapitan Robinson z „Roberty”. Tymczasem Mulhall zawarł znajomość z Peterem Gee. — Nie wyobrażałem sobie, że na świecie istnieje aż tyle pereł — powiedział Anglik. — A ja nie widziałem nigdy tylu naraz — wyznał Peter Gee. — Ile mogą być warte? — Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy funtów… To znaczy dla nas, handlarzy w Paryżu… — Wzruszył ramionami i podniósł brwi z podziwu dla zawrotnej, niemożliwej do obliczenia sumy. Mulhall otarł pot zalewający oczy. Wszyscy pocili się obficie i oddychali ciężko. Napoje podawano bez lodu. Ciepły absynt i whisky z trudem przechodziły przez gardło. — Tak, tak — zrzędził starzec. — Niemało umarlaków leży przed panami na stole. Znam swoje perły, znam wszystkie. Spójrzcie na te trzy! Wybornie dobrane, prawda? Nurek z Wyspy Wielkanocnej wyłowił je w ciągu tygodnia. W następnym tygodniu dopadł go rekin. Ciapnął rękę do ramienia. Resztę zrobiła gangrena. Albo ten duży barok, o ten! Nic osobliwego. Dobrze będzie, jeżeli przyniesie jutro dwadzieścia franków. Ale pochodzi z dwudziestodwusążniowej głębi! Pewien krajowiec z Raratonga bił wszelkie rekordy. Znalazł tę perłę pod dwudziestu dwoma sążniami wody. Oglądałem go na własne oczy. Właśnie wtedy trzasnęły biedakowi płuca. Jak to się mówi, krew go zalała. Skończył w dwie godziny. A wył przed śmiercią! Chyba słychać go było w promieniu kilku mil. Jak żyję, nie widziałem silniejszego, bardziej atletycznie zbudowanego krajowca. Ze sześciu moich nurków krew zalała. Poumierali. A teraz umrze więcej ludzi, znacznie więcej. — Przestań pan krakać, Parlay — obruszył się jeden z szyprów. — Nie będzie żadnego orkanu! — Gdybym był zdrowym, silnym chłopem — odpowiedział starczy dyszkant — zaraz podniósłbym kotwicę i umykał co tchu. Tak! Gdybym był zdrowym, silnym chłopem, co jeszcze lubi dobre wino. Ale was to nie tyczy. Wy zostaniecie wszyscy. Nie radziłbym ucieczki, gdybym podejrzewał, że posłuchacie. Ha! Nie można odegnać sępów od padliny. Jeszcze po jednym, dzielni marynarze! Tak, tak… Na co nie ważą się ludziska dla kilku ślimaczych łez! Patrzcie, piękne okazy. Prawda? Licytacja jutro, punkt o dziesiątej. Stary Parlay urządza wyprzedaż. Zlatują się sępy. W swoim czasie stary Parlay był tęższym chłopem niż wy wszyscy. No, i stary Parlay doczeka jeszcze śmierci niejednego z was! — Złośliwy dziadyga! Bestia! — szepnął Peterowi Gee supercargo z „Malahini”. — Niech nawet przyjdzie orkan. Cóż z tego? — wtrącił szyper,” Dolly”. Nigdy dotąd morze nie zalało Hikihoho. — Tym prawdopodobniej zaleje teraz — burknął kapitan Warfield. — Nie mam przekonania do tego atolu. — Kto teraz kracze? — zgromił Grief szypra. — Za nic nie chciałbym stracić motoru, nim zwróci swój koszt — odparł posępnie Warfield. Stary Parlay przemknął przez zatłoczony pokój nadspodziewanie szybko i zwinnie. Zbliżył się do wiszącego na ścianie barometru. — Spójrzcie tylko, dzielni marynarze! — zawołał radosnym tonem. Najbliżej stojący z gości odczytał stan ciśnienia. Twarz spochmurniała mu wyraźnie. — Zleciał o dziesięć kresek — odezwał się tylko. Wszyscy zaniepokoili się, zrobili takie miny, jak gdyby mieli szczerą chęć ruszyć niezwłocznie ku drzwiom. — Posłuchajcie! — krzyknął gospodarz. W ciszy, jaka nastała, wydawało się, że przypływ tłucze o zewnętrzne wybrzeże coraz głośniej i głośniej. Szum zmieniał się w głuchy, potężny ryk. — Idzie wielka fala — powiedział ktoś z obecnych. Wszyscy podeszli do okien. Spoglądali w stronę oceanu widocznego za firanką z palm kokosowych. W porządku, jedna za drugą, ogromne, gładkie fałdy wodne sunęły na koralową plażę. Goście starego Parlaya gapili się kilka minut na osobliwy widok. Rozmawiali szeptem, bo w ciągu tych krótkich chwil zauważyli, że fale nieustannie rosną. Wiatr całkiem ustał, a więc zjawisko było tak nadzwyczajne, groźne, że głosy cichły bezwiednie. Niespodziewany chichot gospodarza przejął dreszczem jego gości. — Czas jeszcze, dzielni marynarze! Czas wypłynąć na morze. Szalupy mogą przecie holować statki przez cieśninę. — Wszystko w porządku, stary — odezwał się Darling, porucznik z „Cactusa”, krzepki dwudziestopięciolatek. — Orkan idzie na południe, mija atol. Nawet nie dmuchnie tutaj. W bawialni nastąpiło odprężenie. Rozległy się głośniejsze rozmowy. Kilku marynarzy wróciło nawet do stołu i oglądało perły. — Racja, święta racja! — zabrzmiał znów starczy dyszkant. — Nawet spodziewany koniec świata nie odstraszy panów od kupowania. — Jutro wykupimy pańskie perły. Nic nie pomoże — obiecał gospodarzowi Isaacs. — Właśnie! Będziecie robić zakupy w piekle! Odpowiedzią był chór pełnych niedowierzania śmiechów. Zirytowany starzec zwrócił się gniewnie do Darlinga: — Odkąd to dzieciuchy, jak ty, znają się na burzach morskich? Może jest taki, co wytyczył szlaki huraganów na Paumotach? Może czytałeś o tym w jakiejś książce? Żeglowałem tutaj przed urodzeniem najstarszego z was. Ja wiem wszystko. Na wschodzie huragany opisują tak szerokie koło, że tworzą linię prawie prostą. Tutaj, na , zachodzie, robią ostry zakręt. Przypomnij sobie własną mapę! Jak to się stało, że w dziewięćdziesiątym pierwszym roku morze zmiotło Auri i Hiolau? To był zakręt, młody zuchu, zakręt orkanu! Za godzinę, za dwie, najdalej za trzy przyjdzie wiatr. Posłuchaj! Potężny napór wód z rykiem wstrząsnął koralowymi fundamentami atolu. Dom dygotał. Kolorowi służący z flaszkami whisky i absyntu w rękach zbili się w ciasną gromadkę, jak gdyby dla bezpieczeństwa. Patrzyli trwożnie przez okna na ogromne rozlewiska fal sięgające daleko w głąb plaży, aż do szop na koprę. Parlay zerknął w stronę barometru. Zachichotał. Z krzywym uśmiechem spojrzał po gościach. Kapitan Warfield pewnym krokiem podszedł do ściany. — 29,75 — odczytał. — Znowu pięć kresek. Jak Boga kocham! Stary piekielnik ma rację. Idzie orkan. Pierwszy głosuję za powrotem na statki. — Robi się ciemno — szepnął Isaacs. Mulhall spojrzał na zegarek. — Na Jowisza! Zupełnie jak w teatrze — powiedział do Griefa. — Dziesiąta rano, a zmrok na świecie. Tragiczny moment: przygasają światła. A gdzie stłumiona muzyka? Zamiast odpowiedzi nowe uderzenie fal wstrząsnęło atolem i domem. Całe towarzystwo śpiesznie, nieomal w panice, ruszyło do drzwi. W posępnym świetle zlane potem twarze wyglądały upiornie. Upał dusił. Isaacs dyszał astmatycznie. Parlay udawał, że zatrzymuje zmykających gości. — Po cóż taki pośpiech? — chichotał. — A pożegnalna kolejka, dzielni marynarze? Nikt nie zwracał nań uwagi. Kiedy szyprowie i kupcy oddalili się wytyczoną muszlami alejką, gospodarz wytknął przez drzwi głowę i krzyknął: — Pamiętajcie, moi panowie! Jutro o dziesiątej stary Parlay wyprzedaje perły! III Na plaży rozgrywała się osobliwa scena. Szalupy jedna po drugiej szybko odbijały od brzegu. Ściemniało się coraz bardziej. Wciąż trwała martwa cisza, lecz piasek drżał pod stopami za każdym uderzeniem fal o zewnętrzną ścianę atolu. Narii Herring spacerował opodal niedbałym krokiem. Uśmiechał się złośliwie, obserwując niebywały pośpiech szyprów i handlarzy. Towarzyszyło mu trzech brunatnych majtków z „Nuhiyy” i Tai–Hotauri. — Jazda do łodzi i za wiosło! — rozkazał kapitan Warfield swemu człowiekowi, ten zaś zbliżył się z buńczuczną miną. Narii Herring przystanął ze świtą w odległości czterdziestu stóp. Patrzył, co się dalej stanie. — Już nie pracuję u pana, panie kapitanie! — zawołał Tai–Hotauri głośno i bezczelnie, lecz wyraz jego twarzy przeczył słowom, bo krajowiec wykrzywiał się i mrugał wymownie. — Niech mnie pan wypędzi — szepnął i znowu mrugał znacząco. Kapitan Warfield zrozumiał. Od razu wpadł we właściwą rolę. Podniósł pięści i huknął wielkim głosem: — Do łodzi, rozumiesz! Bo spiorę cię na kwaśne jabłko! Majtek czmychnął w popłochu. Grief zastąpił drogę kapitanowi i próbował go udobruchać. — Idę do roboty na „Nuhiyie” — powiedział Tai–Hotauri stojąc już między nowymi kolegami. — Wracaj tu! Słyszysz! — ryczał kapitan. — To wolny człowiek, panie szyper — przemówił Narri Herring. — Dawniej żeglował ze mną, teraz będzie żeglował znowu. Historia skończona. — Chodźmy już, chodźmy — przynaglał Grief. — Pora wracać na statek. Widzisz pan, jak pociemniało? Kapitan Warfield dał za wygraną, kiedy jednak łódź odepchnięto od brzegu, stanął na burcie i zaczął wygrażać pięścią w stronę lądu. — Jeszcze się porachujemy, Narii! — krzyczał. — Na całych Paumotach nie znam drugiego szypra, który kradnie cudzych marynarzy! Powiedziawszy swoje usiadł i przytłumionym głosem zapytał Griefa: — Co knuje Tai–Hotauri? Na pewno ma jakiś cel, ale jaki? IV Hermann miał zaniepokojoną minę, gdy witając przybyłych pochylił się nad balustradą „Malahini”. — Barometr leci na łeb — oznajmił. — Będzie orkan. Kazałem przygotować lewą kotwicę. — Zajmij się pan także główną — rozkazał kapitan Warfield, który przejął od razu dowództwo. — No, i niech tam kto whisuje naszą łódź. Trzeba ją opuścić na pokład i dobrze przywiązać dnem do góry. Na wszystkich szkunerach pracowały załogi. Słychać było chrzęst rozwijanych łańcuchów. Jeden po drugim statki obracały się, puszczały w ruch kabestany i rzucały drugie kotwice. Te, które, jak „Malahini”, zaopatrzone były w trzecią, czekały, aby rzucić ją, kiedy ustali się kierunek wiatru. Ryk fal na pełnym morzu potężniał, ale powierzchnia laguny pozostawała nadal gładka niby lustro. W okolicy sterczącego nad plażą wielkiego domu Parlaya ani koło hangarów na łodzie i szop na koprę czy muszle perłowe nie było znaku życia. — Jak nic podniósłbym kotwice i odpłynął — powiedział Grief. — Nie namyślałbym się ani chwili, gdybyśmy znajdowali się na otwartym morzu. Ale łańcuch atolów na północy i wschodzie zagradza nam drogę. Może jeszcze najbezpieczniej tutaj? Jak pan myśli, kapitanie? — Jestem pańskiego zdania, chociaż laguna to też nie sadzawka przy młynie. Ciekawe, z której strony zacznie dąć? Oo! Diabli biorą jedną szopę Parlaya! Dobrze było widać, jak kryty trawą morską skład na koprę uniósł się i przewrócił. Kłębowisko białej piany zalało piaszczysty wał, spłynęło do laguny. — Atol przerwany! — krzyknął Mulhall. — Dobrze się zaczyna! Spójrzcie! Znowu! Ruiny szopy podskoczyły i legły na plaży. Trzecia fala rozbiła je zupełnie i zmiotła do wody. — Jak zacznie wiać, to chyba się trochę ochłodzi — jęknął Hermann. — Ledwie już zipię. Okropny skwar. Wyschłem jak w piecu chlebowym. Ciężkim nożem, który nosił w pochwie u pasa, otworzył młody kokos i wypił jednym tchem. Inni poszli za przykładem porucznika. Na chwilę przeszkodził im nowy, interesujący widok. Runęła jedna z szop, w których stary Parlay magazynował muszle. Barometr wskazywał 29,50. — Musimy być mniej więcej pośrodku najgłębszego niżu — powiedział beztrosko Grief. — Nigdy w życiu nie trafiłem jeszcze w oko huraganu. Dla pana, Mulhall, będzie to także nowe przeżycie; nowe i wielkie, sądząc po szybkości, z jaką spada barometr. Kapitan Warfield odchrząknął. Wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę. Patrzył przez lornetę ku południowemu wschodowi, wzdłuż atolu. — Idzie wiatr — oznajmił spokojnym tonem. Nie potrzeba było szkieł. Dziwnie ubarwiona plama, przecinająca całą szerokość laguny, zbliżała się szybko. Równo z nią wyginały się palmy kokosowe, chmury zerwanych liści zaczynały wirować w powietrzu. Czoło wichury znaczył ciemny, wyraźny pas wzburzonej wody. Przed nimi, niby harcownicy, biegły pojedyncze, uwieńczone białymi grzebieniami fale. Za nimi mknęła z równą szybkością gładka, zwierciadlana tafla, szeroka na ćwierć mili, dalej zaś orkan kreślił długą czarną taśmę, za którą burzyła się, gotowała i pieniła masa wód laguny. — Skąd ta spokojna woda? — zapytał Mulhall. — Pas ciszy — wyjaśnił kapitan Warfield. — Ale zbliża się z taką samą szybkością jak wiatr — zdziwił się Anglik. — Inaczej być nie może, bo w ogóle nie mielibyśmy pasa ciszy. To huragan o dwóch czołach. U brzegów Sawaii widziałem raz taki szkwał. Dwugłowy, psia kość! Trach! Wiatr nami szarpnął, później na chwilę zupełnie ustał i szarpnął znowu, ale jak! No! Stać teraz pewnie! Trzymać się! Już nadlatuje! Spójrzcie na „Robertę”! Szkuner zakotwiczony na długich łańcuchach najbliżej czoła orkanu poderwał się i skoczył burtą naprzód niby słomka. Później łańcuchy szarpnęły go potężnie, zatrzymały i okręciły dziobem pod wiatr. Jeden po drugim statki, w ich liczbie i „Malahini”, ruszały teraz pchnięte pierwszym podmuchem i rwały się na wyprężonych łańcuchach. Mulhall i kilku majtków padło na pokład, gdy kotwice zatrzymały „Malahini”. Później wiatr zamarł. Szkuner znalazł się w pasie lotnej ciszy. Grief potarł zapałkę. Nie osłonięty płomyk migotał wesoło w nieruchomym powietrzu. Wokół zalegał półmrok. Zdawać się mogło, że chmury, które opadły od kilku godzin, dotknęły wreszcie powierzchni morza. „Roberta” targnęła łańcuchy, gdy wymierzyło jej cios drugie czoło orkanu. Szybko, jeden po drugim, robiły to samo pozostałe szkunery. Morze pobielałe od furii rozkołysało się małymi, pryskającymi falami. Pokład „Malahini” dygotał. Naprężone fale tłukły werblem o maszty, a cały takielunek — jak gdyby szarpany potężną ręką — zawodził obłąkańczą melodię. Niepodobna było zwrócić się twarzą pod wiatr i oddychać. Mulhall, który wraz z innymi przycupnął za nadbudówką kabiny, przekonał się o tym na własnej skórze, wciągnął w płuca strumień szybko gnanego powietrza i nie mogąc zrobić wydechu, omal się nie udusił, nim zdążył odwrócić głowę. — To nie do wiary — wykrztusił, ale nikt go nie słyszał. Hermann z kilkoma brunatnymi majtkami pełzł na czworakach w stronę dziobu, żeby rzucić trzecią kotwicę. Grief dotknął ramienia szypra wskazując palcem „Robertę”. Szkuner zbliżał się. Kapitan Warfield przyłożył usta do ucha pracodawcy i wrzasnął: — Nas też znosi! Grief skoczył do koła sterowego, zakręcił silnie, obrócił statek w lewo. Trzecia kotwica zaryła w dno, a „Roberta” przemknęła rufą naprzód w odległości dwunastu jardów. Grief i Warfield gestem ręki pozdrowili Petera Gee i kapitana Robinsona, którzy z kilkoma tubylcami uwijali się na dziobie. — Odczepiają łańcuchy kotwiczne! — krzyknął Grief. — Próbują trafić w cieśninę. Co mają robić? Wloką przecie kotwice! — My stoimy teraz mocno! — ryknął Warfield w odpowiedzi. — Oo! „Cactus” pcha się na „Misi”! Koniec z nimi. „Misi” trzymał się dotychczas, lecz wraz z „Cactusem” tworzyły zbyt dużą zaporę dla wichury. Splątane szkunery zaczęły sunąć przez białe bryzgi piany. Załogi usiłowały je rozdzielić. Ludzie biegali po pokładach wywijając siekierami. Tymczasem „Roberta” pozbyła się kotwic i podniósłszy na dziobie kawał brezentu sterowała w stronę cieśniny położonej u północno–zachodniego krańca laguny. Udało się jej i wnet wypłynęła na pełne morze. Ale „Misi” i „Cactus” nie mogły się rozłączyć. Razem wpadły na brzeg atolu, o pół mili od wejścia do cieśniny. Orkan wzmagał się nieustannie. Trzeba było natężać wszystkie siły, by wytrzymać jego napór, a kilka kroków pod wiatr zupełnie wyczerpywało. Hermann z brunatnymi marynarzami cierpliwie człapał po pokładzie, umacniał wszystko, wiązał, krępował zwinięte żagle dodatkowymi linkami. Wichura potargała w strzępy, zerwała im z grzbietów podkoszulki. Poruszali się ociężale, jak gdyby ciało ludzkie ważyło całe tony. Nie wypuszczali z ręki oparcia, nim drugą nie chwycili innego. Wolne końce lin stały sztywno, prostopadle do masztów, a w chwilach, gdy pęd powietrza tracił nieco szybkości, strzępiły się i kawałkami ulatywały z wiatrem. Mulhall dotknął ramienia Griefa i kapitana. Wskazał ręką wybrzeże. Zniknęły szopy kryte trawą morską. Dom Parlaya zataczał się jak pijany. Osłaniało go wprawdzie kilka mil palm kokosowych, gdyż wicher dął wzdłuż atolu, lecz szturmujące z pełnego morza olbrzymie fale podmywały, rozbijały budynek. Spłukały już znaczną część piaszczystego nasypu, domostwu groziła więc nieuchronna zagłada. Tu i ówdzie widać było ludzi, którzy przywiązali się do palm. Drzewa nie chwiały się, nie szamotały. Pochylone z wiatrem, wygięte, nie zmieniały pozycji. Dygotały tylko przerażająco. Pod nimi, na piasku, kłębiła się piana rozbijanych o ląd bałwanów. Olbrzymie fale sunęły wzdłuż laguny. Nie brakowało im miejsca na dziesięciomilowej przestrzeni za nawietrznym krańcem atolu. Wszystkie szkunery raz po raz zapadały się i znów wznosiły na fali. „Malahini” począł kryć rufę i dziób pod największymi górami wodnymi, a co pewien czas woda wypełniała śródokręcie aż po balustradę. — Teraz pora na pański motor! — ryknął Grief. Kapitan Warfield popełznął z trudem do kryjówki mechanika i grzmiącym głosem wydał rozkazy. Motor ruszył pełnymi obrotami i „Malahimi” począł zachowywać się lepiej. Nie przestał wprawdzie czerpać wody dziobem, ale nie szarpał już tak gwałtownie kotwic, łańcuchy były jednak dalej naprężone, gdyż moc czterdziestu koni mechanicznych nie mogła zrównoważyć naporu fal, zmniejszała go tylko nieco. Wiatr wciąż przybierał na sile. „Nuhiya”, który stał bliżej plaży, równolegle do „Malahini”, przeżywał trudne chwile. Motor miał popsuty i kapitana na lądzie. Mały kuter niknął pod falami tak często i na tak długo, że widzowie z „Malahini” próbowali za każdym razem odgadnąć, czy ukaże się jeszcze. O trzeciej po południu druga góra wodna nakryła go, nim zdołał wynurzyć się spod poprzedniej, i statek zniknął na dobre. Mulhall spojrzał w stronę Griefa i na nieme pytanie otrzymał donośną odpowiedź: — Woda wdarła się do ładowni! Mały szkuner „Winifred” miotał się w pobliżu. Kapitan Warfield wskazał go ręką i zaczął wrzeszczeć Griefowi do ucha. Głos jego dochodził w strzępach, oderwanymi zdaniami, przeplatanymi ciszą, gdy zawierucha porywała słowa. — Spróchniała łajba… Kotwice trzymają… Ale jak ona trzyma się kupy… Stara jak arka… W godzinę później Hermann zwrócił uwagę towarzyszy na ów statek. Łańcuchy kotwiczne zerwały jego fokmaszt i znaczną część dzioba. „Winifred” przewróciła się na bok, stoczyła w przepaść wodną, została nakryta falą, rzucona w stronę lądu. Na redzie pozostało teraz pięć statków. Motor posiadał tylko „Malahini”. Dwa — obawiając się losu „Nuhiyy” lub „Wimifred” — poszły za przykładem „Roberty”. Załoga odczepiła łańcuchy kotwiczne i próbowała trafić do cieśniny. Pierwsza ruszyła „Dolly”, ale podmuch zerwał jej żagiel sztormowy i szkuner rozbił się na, zawietrznym krańcu atolu, tam gdzie „Misi” i „Cactus”. Podobny los spotkał „Moanę”, która nie zniechęciła się katastrofą „Dolly” i usiłowała opuścić lagunę. — Niezła rzecz taki motor, hę? — wrzasnął kapitan Warfield pod adresem pracodawcy. Grief silnie uścisnął dłoń szypra. — Zarabia na siebie! — odkrzyknął. — Wiatr skręca na południe. Będzie lżej! Orkan dął coraz potężniej, lecz z wolna, nieustannie obracał się ku południowi i południowemu zachodowi. Wkrótce skierował dzioby trzech ocalałych szkunerów prosto ku plaży. Fale porwały tymczasem resztki domu Parlaya, zepchnęły je w wodę i poniosły w stronę statków. Masa drewna minęła „Malahini” i runęła na stojącą ćwierć mili za jego rufą „Paparę”. Załoga rzuciła się do gorączkowej pracy i po kwadransie uwolniła statek od szczątków domu, które poniosły jednak ze sobą przedni maszt i bukszpryt*. Bliżej brzegu, po lewej stronie dzioba „Malahini” znajdował się „Tahaa”, szkuner smukły, podobny do jachtu, lecz o zbyt wielkim omasztowaniu. Kotwice trzymały jeszcze, ale kapitan widząc, że wicher nie słabnie, postanowił zmniejszyć powierzchnię oporu i kazał rąbać maszty. — Niezła rzecz taki motor — pogratulował Grief szyprowi. — Uratuje nam patyki. Kapitan Warfield z powątpiewaniem pokręcił głową. Wraz ze zmianą wiatru fala na lagunie szybko opadła, ale statki zaczęły wznosić się i opadać na falach wdzierających się z pełnego morza. Na pierścieniu atolu ocalało niewiele drzew. Jedne zostały złamane tuż nad ziemią, inne wyrwane z korzeniami. Z „Malahini” widać było, jak palma, której uczepiły się trzy osoby, pękła w połowie i z wiatrem poszybowała do laguny. Dwaj ludzie oderwali się od pnia i popłynęli do „Tahaa”. Wkrótce, tuż przed nastaniem zmroku, jeden z nich skoczył z rufy w wir tryskający pianą i śmiało ruszył wpław ku „Malahini”. — To Tai–Hotauri — odrzekł Grief. — Będziemy mieli nowiny. Krajowiec chwycił watersztag*, wdrapał się na dziób i z trudem przywędrował na rufę. Nikt go nie wypytywał. Musiał się wysapać, później zaś za wątpliwą osłoną kabiny opowiedział swą historię, częściowo urywanymi zdaniami, częściowo na migi. — Narii… przeklęty rabuś… chciał ukraść… perły… Zabić Parlaya… Jeden miał… zabić Parlaya… Nikt nie wiedział kto… trzy czarne… Narii… ja… Pięć ziaren fasoli… Kapelusz… Narii mówi jeden ziarno czarny… Nikt nie wiedział… Zabić Parlaya… Narii piekielny łgarz… Wszystkie ziarna czarne… Pięć czarne… W szopie ciemno… Każdy ma czarne ziarno… Przychodzi wielki wiatr… Nie było jak… Wszyscy poszli na drzewa… Pechowe perły… Dawno mówiłem… Nie dają szczęścia… — Gdzie Parlay?! — krzyknął Grief. — Na drzewo… Trzy jego czarni to samo… Narii, jeden czarny na inne… Moje drzewo diabli wzięli… Wróciłem na statek. — Gdzie perły? — Na drzewo z Parlayem. Może Narii już dostał perły. Grief powtórzył opowieść Tai–Hotauri wrzeszcząc do ucha wszystkim kolejno towarzyszom. Kapitan Warfield przejął się najbardziej. Widać było, że zgrzyta zębami. Hermann zszedł pod pokład i wrócił z latarnią kotwiczną, lecz wiatr zdmuchnął ją w momencie, gdy została podniesiona nad poziom daszku kabiny. Lepiej powiodło się z lampą kompasową, którą zapalono po długotrwałych zbiorowych staraniach. — Niezły zefirek, co?! — krzyknął Grief do ucha Mulhallowi. — I dmie coraz mocniej. — Jak mocno? — Sto mil na godzinę, dwieście, nie wiem…. Silniejszego wiatru nie widziałem, jak żyję. Morze wdzierało się przez okrąg atolu. Wnętrze laguny było coraz bardziej wzburzone. Huragan pędził przed sobą setki mil oceanu i łatwo obracał wniwecz skutki odpływu. Kiedy zaczął się przypływ, bałwany wzrosły w jednej chwili. Księżyc i wicher rzucały południowy Pacyfik do szturmu na atol Hikihoho. Kapitan Warfield, który od czasu do czasu odbywał wycieczki do maszynowni, powrócił z wiadomością, że mechanik leży zemdlony. — Nie można dopuścić, by ten motor stanął — powiedział żałośnie. — Dobrze będzie — odrzekł Grief. — Mechanika wynieść na pokład. Ja go zastąpię. Do maszynowni można się było dostać tylko ciasnym korytarzykiem z kabiny, gdyż zejście z pokładu zabito na głucho. Panował tam nieznośny upał, gazy spalinowe dławiły. Śpiesznie, z zatroskaną miną obejrzawszy motor i wnętrze szczupłego pomieszczenia, Grief zdmuchnął lampę naftową. Później pracował w ciemności świecąc sobie tylko żarem cygar, które jedno po drugim zapalał — dla bezpieczeństwa w kabinie. Nawet człowiek tak opanowany i spokojny zaczął się wnet denerwować zamknięty w hałaśliwej, czarnej norze z żelaznym potworem, co wysilał się, stukał, charczał, sapał nieustannie. Nagi do pasa, upaprany oliwą i smarami, posiniaczony, podrapany od ustawicznych uderzeń o ścianki, Grief harował godzina po godzinie. W głowie mu szumiało, bo oddychał stale mieszaniną powietrza ze spalinami. Na przemian obsypywał czułościami, błogosławił, poganiał, przeklinał motor i wszystkie jego części. Zapłon począł szwankować. Paliwo źle dopływało, a co najgorsze, grzały się cylindry. Podczas narady w kabinie mechanik prosił i błagał, żeby choć na pół godziny zatrzymać maszynę, dać jej ostygnąć, naprawić urządzenie chłodnicze. Kapitan Warfield był stanowczo przeciwny. Mechanik przysięgał, że w takim razie motor sam się zatrzyma, i to na dobre. Grief z pałającymi oczyma, umorusany i potłuczony, krzyczał, wymyślał obu dyskutantom, wydawał rozkazy. Mulhalla, supercargo i Hermanna zapędził do roboty w kabinie, gdzie po dwa lub trzy razy filtrowali benzynę. W podłodze maszynowni kazał wyrąbać otwór, przez który brunatny majtek ciągnął kubły wody z zenzy* i zlewał cylindry. Sam Grief nieustannie oliwił części w ruchu. — Nie wiedziałem, że taki z pana fachowiec od benzyny —pochwalił pracodawcę kapitan Warfield, gdy Grief przyszedł do kabiny, aby choć parę razy odetchnąć mniej zanieczyszczonym powietrzem. — Ja? Kąpię się w benzynie — syknął przez zęby. — Żrę benzynę! Nikt nie dowiedział się, do czego jeszcze służy Griefowi benzyna, bo w tej chwili wszyscy (nie wyłączając filtrowanej benzyny) padli na przednią gródź, gdy „Malahini” dał głębokiego nurka. Nie mogąc stanąć na nogach, taczali się przez kilka minut tam i z powrotem, odbijali raz o jedną, raz o drugą ściankę. Szkuner, przywalony po kolei trzema ogromnymi bałwanami, trzeszczał, skrzypiał, dygotał, uginał się pod ciężarem wody zalewającej pokład. Grief powlókł się do maszynowni, a kapitan Warfield czekał sposobności, by trapem wydostać się na górę. Wrócił dopiero za pół godziny. — Szalupa poszła! — oznajmił. — Balustrada poszła. Wszystko poszło, prócz pokładu i nadbudówek. I my byśmy poszli, gdyby ten motor nie szedł. Dobra robota! Nie trzeba jej przerywać! Około północy mechanik pozbył się z płuc i głowy gazów spalinowych, mógł więc zluzować Griefa, ten zaś wyszedł na pokład, żeby z kolei doprowadzić do porządku własną głowę i płuca. Zbliżył się do reszty towarzyszy, którzy przycupnęli za nadbudówką kabiny, uczepieni rękami co pewniejszej podpory, opasani podwójnymi linami. Tłok panował tam nie lada, bo miejsce to było jedynym schronem dla załogi. Niektórzy majtkowie przyjęli wprawdzie zaproszenie szypra i zeszli do kabiny, niebawem jednak dym wypędził ich stamtąd. „Malahini” zanurzał się często, fale zalewały pokład, a ludzie oddychali mieszaniną powietrza z bryzgami piany i wody. — Coraz fatalniejsza pogoda, Mulhall — wrzasnął Grief do ucha gościowi między jednym a drugim nurkiem. Anglik krztusił się i dławił. Odpowiedział tylko skinieniem głowy. Luki odpływowe nie przepuszczały wody zebranej na pokładzie. Szkuner czerpał jej coraz więcej, raz jedną burtą, raz drugą. Chwilami zadzierał dziób ku niebu, przysiadał na sterze i całą powódź rzucał w kierunku rufy. Woda pokrywała wszystko, przeskakiwała nadbudówkę kabiny, zlewała przycupniętą pod jej osłoną załogę i spływała przez nadburcia. Mulhall pierwszy zobaczył i pokazał Griefowi niespodziewanego gościa. W mdłym świetle lampy kompasowej Narii Herring czołgał się, czepiał kurczowo pokładu. Był nagi. Miał na sobie tylko pas, za którym tkwił nóż bez pochwy, oparty o gołą skórę. Kapitan Warfield odwiązał się od nadbudówki i ruszył z miejsca, depcząc sąsiadów. W blasku lampy ukazał twarz wykrzywioną gniewnym skurczem. Widać było, że coś mówi, lecz wichura porywała słowa. Szyper nie chciał jednak zbliżać ust do ucha Herringa. Ruchem ręki wskazał za burtę. Narii zrozumiał. Pokazał białe zęby w złośliwym, ironicznym uśmiechu. Wyprostował się — rosły, wspaniale zbudowany mężczyzna. — To morderstwo — ryknął Mulhall. — On chciał zamordować starego Parlaya! — odkrzyknął Grief. Na chwilę woda spłynęła z rufy. Szkuner stanął na równym kilu. Narii chciał się popisać. Pewnym krokiem ruszył w stronę burty, upadł jednak pod naporem wiatru. Na czworakach zniknął w ciemności. Nikt nie wątpił, że stoczył się do wody. „Malahini” dał znowu nurka, a kiedy wyłonił się z topieli, Grief poszukał ucha Mulhalla. — Nic mu nie będzie! To człowiek–ryba z Tahiti. Przepłynie lagunę i wyląduje na drugim końcu atolu, jeżeli jest tam jeszcze atol. W pięć minut później nowa fala zatopiła szkuner i przelewając się przez nadbudówkę rzuciła plątaninę ciał ludzkich na pokład „Malahini”. Załoga chwyciła je i przytrzymała, dopóki woda nie opadła. Wówczas zaniosła ciała pod lampę, żeby je rozpoznać. Stary Parlay leżał na deskach. Nie poruszał się, oczy miał zamknięte. Towarzyszyli mu dwaj jego kolorowi krewniacy. Wszyscy byli nadzy i okrwawieni. Złamana ręka jednego z tubylców zwisała bezwładnie. Drugi krwawił obficie ze strasznej rany na ciemieniu. — To robota Herringa? — zapytał Mulhall. Grief zaprzeczył. — Nie. Rozbił się o nasz pokład albo jeszcze na lądzie o szczątki domu! Coś zmieniło się nagle ku zdumieniu wszystkich. Upłynęła dobra chwila, nim uświadomili sobie, że nie ma wiatru. Ustał momentalnie, jak gdyby ucięty jednym zamachem miecza. Szkuner szamotał się, podskakiwał, targał łańcuchy kotwiczne z chrzęstem, który po raz pierwszy dał się słyszeć. Po raz pierwszy też słychać było plusk wody przelewającej się po pokładzie. Mechanik wyłączył sprzęgło śruby, aby ulżyć motorowi. — Jesteśmy w oku huraganu — powiedział Grief. — Teraz uwaga! Zaraz zacznie dąć jak nigdy. Rzucił okiem na barometr. — 29,32 — odczytał. Po wielu godzinach przekrzykiwania wiatru nie zdołał stłumić głosu. Mówił tak donośnie, że wśród ciszy słuchaczom huczało w uszach. — Wszystkie żebra pogruchotane — oznajmił supercargo obmacując boki Parlaya. — Dycha jeszcze, ale niewiele mu brak. Starzec jęknął, słabo poruszył ręką, odemknął powieki. Oczy zajaśniały mu błyskiem przytomności. — Dzielni marynarze — wyjąkał szeptem. — Pamiętajcie… licytacja… o dziesiątej… w piekle! Powieki przymknęły się, dolna szczęka zaczęła opadać. Ale Parlay stłumił przedśmiertelne drgawki i na pożegnanie zdążył zachichotać po raz ostatni — głośno, wyraźnie, wzgardliwie. Na niebie i morzu wybuchnęła znów orgia. Rozległ się dobrze znajomy ryk orkanu. „Malahini”, uderzony w bok, prawie zupełnie legł na burtę. Szarpnął się, zatoczył łuk na trzymających mocno łańcuchach. Odwrócony pod wiatr stał przez chwilę na równym kilu. Mechanik włączył sprzęgło, śruba zaczęła znowu pracować. — Północno–zachodni! — krzyknął kapitan Warfield, kiedy Grief wrócił na pokład. — Jak z bicza strzelił, wykręcił osiem rumbów. — Narii za nic nie przepłynie teraz laguny — rzucił Grief. — Ha, cóż! Przywieje go z powrotem do naszej burty. Tym gorzej. V Po oddaleniu się oka orkanu barometr zaczął iść w górę, a wichura przycichała równie szybko, lecz wyła jeszcze przeraźliwie. Raptem motor podskoczył, zsunął się z podstawy, szarpnął konwulsyjnie z mocą czterdziestu koni i po tym ostatnim wysiłku upadł na bok. Woda z zenzy syknęła głośno, buchnęły kłęby pary. Mechanik jęknął żałośnie, ale Grief objął czułym spojrzeniem uszkodzoną maszynę i wyszedł do kabiny, aby bawełnianymi pakułami oczyścić piersi i ramiona ze smaru. Zaszył ranę na głowie kolorowemu krewniakowi Parlaya. Drugiemu nastawił rękę. Kiedy wyjrzał na pokład, świeciło słońce i szemrał przyjemny, letni wietrzyk. „Malahini” stał spokojnie w pobliżu plaży. Na dziobie załoga pod okiem Hermanna wybierała i rozplątywała łańcuchy kotwiczne. „Papara” i „Tahaa” zniknęły. Kapitan Warfield badał przez lornetkę przeciwległy koniec atolu. — Nie zostało z nich ani drzazgi — powiedział. — Oto do czego prowadzi brak motoru! Musiało je porwać, nim nastąpiła nagła zmiana wiatru. Na lądzie w miejscu, gdzie stał dom Parlaya, nie pozostało ani śladu zabudowań. Pas długości trzystu jardów, przez który wdarło się pełne morze, był ogołocony z drzew, ba! Nawet z pniaków. Dalej tu i ówdzie zachowały się samotne palmy, nierzadko złamane w połowie. Tai– Hotauri zawołał, że na pewno rusza się coś w koronie jednego z kokosów. Na „Malahini” nie było łodzi, toteż załoga przyglądała się ciekawie, jak Tai–Hotauri płynie do brzegu i wspina się na drzewo. Kiedy wrócił, wciągnięto na pokład młodą brunatną dziewczynę, służącą Parlaya. Ale dziewczyna podała najprzód ratownikom zgnieciony koszyk. Był w nim miot ślepych kociąt. Wszystkie nie żyły. Tylko jedno pomiaukiwało z cicha i niezdarnie ruszało łapkami. — O! — dziwił się Mulhall. — A któż to taki? Jakiś mężczyzna szedł po plaży tak niedbałym krokiem, jak gdyby wybrał się na poranny spacer. Kapitan Warfield zgrzytnął zębami. Poznał Herringa. — Dzień dobry, panie szyper! — zawołał Narii, kiedy zrównał się z „Malahini”. — Można do pana na śniadanie? Twarz i szyja kapitana Warfielda zaczęły pęcznieć, purpurowieć. Próbował coś powiedzieć, ale głos uwiązł mu w krtani. — Ani krzty… ani krzty… — zdołał tylko wyjąkać. Przełożył Tadeusz Jan Dehnel. * Supercargo — oficer lub członek załogi zajmujący się załadunkiem i wyładunkiem statku, jak również zaopatrzeniem * Grot i fokżagiel — główny i przedni. * Fały — liny służące do podnoszenia żagli i części osprzętu. * Akr — angielska miara powierzchni. 0,405 hektara. * Rumb — 1/82 część widnokręgu czyli 11,25°. * Wanty — liny podtrzymujące maszty z boków. * Pikfały — fały, na których podnosi się gafel. Gardafałem podnosi się piętę gafla (koniec przy maszcie), pikfałem — nok gafla (drugi koniec gafla). * Knaga — drewniany lub metalowy klocek o specjalnym kształcie; służy do mocowania luźnych końców liny. * Kliwer — jeden z trójkątnych żagli na dziobie statku. * Sou — francuska moneta wartości pięciu centymów. * Miczman — najniższy stopień oficerski w dawnej flocie. (odpowiednik chorążego) * Bougainvile — Louis Antoine de Bougainville (1729–1811) — żołnierz i żeglarz. Stal na czele pierwszej francuskiej wyprawy dookoła świata, którą opisał w cennym dziele: „Voyage autour du monde” (Podróż dookoła świata). * Suweren — złota moneta angielska wartości jednego funta sterlinga (20 szylingów); półkoronówka — srebrna moneta wartości dwu i pół szylinga (30 pensów). * Bom — poziome drzewce jednym końcem oparte o maszt, drugim zawieszone na specjalnej linie zwanej topenantą. Służy do rozpinania dolnej krawędzi ukośnego żagla. * Kluza — otwór w burcie lub nadburciu, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny. * Stenga — przedłużenie masztu. * Luk odpływowy — otwór między pokładem a nadburciem, przez który spływa woda. * Kambuz — kuchnia na statku * Saling — poprzeczne drzewce przy połączeniu masztu ze stengą. * Kai–kai — jeść lub jedzenie. * Uncja — 28.35 g. * 29,90 — skala barometru podana w calach angielskich. Cal — 25.399 mm: 29.90 — 7 * Per capita (łac.) — na głowę ludności. * Stopa ang. — 12 cali — 30.8 cm. * Funt ang. — 451,2 g. * Cetnar ang.— 122 funty — 50.8 kg. * Maorysi — pierwotni mieszkańcy Nowej Zelandii. * Kai–kanak — ludożerca. * Bukszpryt — pochyły, często poziomy, maszt na dziobie statku. * Watersztag — jedna z lin utrzymujących bukszpryt we właściwej pozycji. * Zenza — przestrzeń pod podłogą na dnie statku.