TYTUS KARPOWICZ LATO. PO INDIAńSKU POWIEŚĆ DLA MŁODZIEŻY WYDAWNICTWO LUBELSKIE Okładka i ilustracje ZOFIA KOPEL-SZUŁC Redaktor ZOFIA WÓJCIKOWSKA i.BJSKA BIBLIOTEKA PUBI.lt'NA 1 i* 3abrru ( _ ZN. KLAS. WYDAWNICTWO LUBELSKIE • LUBLIN 1972 Wydanie XI. Nakład 30 000 + 261 egz. Ark. wyd. 10. Ark. druk. 13. Papier druk. sat. kl. V, 65 g, 32X104 cm, z Fabryki Papieru w Myszkowie. Oddano do składania 7 I 1972 r. Druk ukończono w lipcu 1972. Cena zł 15.— Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiiego 19. Zam. nr 39/72. s-5-47. W hołdzie Rodzicom Pamięci słonecznego Brunka-Daniela, którego małe stopy zaledwie dotknęły tej pięknej ziemi, a już ją musiały na zawsze opuścić. Izeńce — jego siostrze. Serdecznie wspominając mego pierwszego Wydawcę, Stanisława Arcta. Z pozdrowieniem harcerzom, zwłaszcza chłopcom, którzy nigdy nie byli w puszczy. ROZDZIAŁ I ŁOWCY UROKÓW Ciawiazdy migotały nad mrocznymi lasami, które tylko świadomość odnajdywała na prawo, na lewo, na przodzie: taka panowała ciemność. Woda była gęsta jak oliwa. Powietrze wypełniała woń dojrzałych łąk. Pierwszy w tym roku świerszcz nieustannie stroił swe prostackie skrzypeczki. Czasem jak basetla zahuczał bąk lub niby ostrzenie kosy odezwał się derkacz. Pod wiszarem nadwodnych gęstwin, we mgle — ciepłej jak para w wiejskiej łaźni — sunęła siwa łódź. Na rufie siedział stary leśnik Karpiowskiej Puszczy, Jan z Wilczych Dolin, i łopaciastym wiosłem poganiał czółno: dokładniej mówiąc — sterował, bo prąd rzeki, chociaż powolny, sam unosił łódkę w dół. Między ławką biegnącą w poprzek czółna na środku a dziobem warował przykucnięty jak do skoku Brunek Kondratowicz. Niby wyżlak: z nosem do przodu, z oczyma i uszami gotowymi do biegu na przełaj, na wszystkie strony — nawet do gwiazd i do chłodnego serca rzeki! Drżący, wzruszony, wdzięczny leśnikowi za cudowną włóczęgę podczas tajemniczej letniej nocy; pełen zazdrości, że Jan tak bajecznie wiosłuje; odurzony wonią bijącą zewsząd: z wody, leśnych gąszczy i z obłaskawionych zatok łąkowych; kipiąc pasją zdobycia tajemnic, których tyle było dokoła, czuł żywiołową radość, rwał się do szperania wśród bujnych nadbrzeżnych gęstwin, do czołgania się choćby po rosie, słowem — do Szlaku Przygody! Młodego wilka, gdy siedzi przed gniazdem i oczekuje rodziców zdobywających żer, tak samo porywa do kniei młodociane serce: on tak samo tęskni i „modli się" (jak żartował leśnik Jan) do Wolnych Przestrzeni jeszcze słabym szczekiem i nie zmodulowanym szczenięcym wyciem. Brunek obok pociągu do puszczy doznawał lęku przed jej wielką, wszędzie wyczuwalną lecz jakby przyczajoną potęgą. Las odwiedzał już dwukrotnie, była to jednak znajomość powierzchowna, podobna do tych, jakie zawiera wędrowny ptak z lotu na dużej wysokości. Teraz było co innego. Wymknął się z okna leśnictwa w aleję ogrodu. Zapach jaśminów. Ciemna zieleń drzew owocowych. Zagadkowy poblask nocy. Precz z miękkim łóżkiem! Ciocia zawsze taka „dziwna": tylko by się bała i obawiała o to przeziębienie. Pognał po rosie w poprzek sadu. Ubłagany w przeddzień leśnik Jan przyrzekł podpłynąć czółnem pod skraj parku, wziąć chłopca do łodzi i pokazać mu wiele z tych zjawisk, jakie odsłania przed sercem człowieka tylko noc lata. Obietnicy dotrzymał. Brunek, baczny na wszystko, pomyślał: — Lepiej jednak, żeby się ciocia nie dowiedziała. Ale — nie tracił rezonu — w górę uszy! Zawabiła krzyżówka. — Już kaczki dorastają — szepnął leśnik Jan. — Prędko myśliwe zaczną polować... Słowa zaszeleściły jak pokusa: Brunkowi zapaliły się oczy. Jak każdy dzielny chłopiec rwał się do scyzoryka, łódki i strzelby. 8 — Och, żeby „ta" ciotka pozwoliła mi wreszcie zapolować z dubeltką! — westchnął dramatycznie. Leśnik miał oryginalną, starą, „barzdo" starą strzelbę. Ale chłopak nie śmiał prosić. Nie miał odwagi nawet o niej wspomnieć! Już i tak zawdzięczał tyle serdecznemu starcowi. — Kiedy indziej, kiedy indziej... — powtarzał rozgorączkowanemu sercu dla otuchy. Trzciny szemrały o burtę: — Ciiicho... ciiicho. Brunek szepnął im z rozpaczą: — Kiedy indziej! Z mgieł wyszedł majak lasu. Czarne, tajemnicze korony, istna fantazja! Las był podobny do wizji gór, spiętrzonych pod niebem. Dwom wędrowcom udzielił się nastrój chwili. Jeden był stary, przeżył dużo, wszystko to, co las może ukazać przez kilkadziesiąt lat człowiekowi, drugi — zapalna dusza chłopca, otwarta na każdą radość i przygodę. Bąk huknął z rozlewu, czajka zakiwikała, gdy spłoszona przez lisa musiała poderwać do lotu biało podbite skrzydła. — Niechaj Brunek teraz nie kręci się! — ostrzegł leśnik Jan w momencie, gdy łódź zbliżała się do nadrzecznych olch. — Tu można spotkać „jedne zwierzy"... — dorzucił zagadkowo. Brunek zapanował nad sobą. Przykucnął jeszcze głębiej na dnie czółna. Jak ryś! Zaczaił się na — tajemnicę... — Och, żeby właśnie były te „jedne zwierzy"! — westchnął. Pręt łoziny smagnął go przez twarz jak bicz. Upomniał: — Nie zapalaj się, zachowaj zimną krew. Świerszcz urwał cykanie. Potężna miedziana twarz księżyca uniosła się jak tłusty Apacz nad puszczańskie uroczyska. Ożyły blaski i cienie. Kształty zwyraźniały. 9 Brunek ubóstwiał księżyc. — Ależ lśni — cieszył się — jak rozżarzona blacha. Wyraz „blacha" przypomniał chłopcu pewien epizod. Było to w jego rodzinnym mieście, rozkwitłym na rzadkiej piękności falistych terenach. W parku, zwanym Bernardynką. Rosły tam drzewa kasztanowe. Któregoś ranka, na jesieni, Brunek wyprawił się z kolegami do Bernardynki na kasztany. Zbijano je dnem starego wiadra, właśnie „blachą" o zębatych jak piła, ostrych brzegach. Brunek dość celnie „bumerangowa!" kasztany. W pewnym momencie blacha po jego rzucie tak niefortunnie spadła z gałęzi, że „rąbnęła" w głowę Stacha, kolegę z którejś tam ulicy. Chłopak skrwawił się. Brunek z kolegami „zwiał". Tym szybciej, że „ta ofiara" mieszkała niedaleko parku i była synem bardzo sierdzistego, „umiotlonego" dozorcy, a do tego — wielbiciela alkoholu. Brunek Kondratowicz wówczas nie znał jeszcze ludzkiej solidarności; uprawiał bezmyślną chłopięcą walkę na każdym kroku i o wszystko. Nie znał braterstwa ludzi i nie zastanawiał się nad odpowiedzialnością za własne czyny. Grunt to umknąć przed karą! — oto była zasada jego tamtych dni. Teraz w przebłysku myśli wzruszonej pięknem przyrody chłopak nagle odczuł żal. ...Co się stało ze Stachem? Czy bardzo ucierpiał z powodu rany, czy może umarł w złych i niehigienicznych warunkach? A przecież i on mógłby tu być i tyle widzieć! Sumienie wyrzucało: postąpiłeś nie po ludzku, nie po harcersku, bo prawdziwy harcerz to taka istota, która kocha ludzi i śpieszy im z pomocą. Dotarły do Brunka żywsze odgłosy puszczy: cały ich chór. 10 Chłopak wytężył zmysły. Wyłapał kilka naraz zjawisk: brzęczenie komarów, plusk ryby, skrzydło sowy, przesuwające się cicho, miękko jak dłoń matki, stłumiony furkot ćmy, obijającej się od czasu do czasu 0 jego zimny, naelektryzowany policzek... Otoczyła chłopca leśna noc. Kto nie był w puszczy nocą (a taki jest nieszczęsny!), nie zrozumie sensu tych słów: puszcza w nocy to kuźnia wrażeń, jakich nie da nic. Jakby ktoś szepnął nagle w samo ucho małego łowcy: — Patrz, patrz w lewo! Spojrzał. Omal nie krzyknął: — Duch sarny! Zadrżał. Podobnie — jak kipi wrzątek w kotle z hermetyczną przykrywką. Leśnik Jan nieznacznym ruchem nakazał bezruch 1 milczenie. On — władca lasu, strażnik misteriów przyrody nieznanych zasiedziałym mieszczuchom. Jakżeż mógł go nie posłuchać? Nie wiedział, że stary łowca już dawno go obserwował. Dawno szukał na jego twarzy zmian. Doświadczenie bowiem mówiło mu, że sarny nad zatoką będą na pewno; pragnął jednak, by chłopak sam dostrzegł ten objaw leśnego życia. W momencie więc gdy Brunek ujrzał sarnę, iskra radości ożywiła twarz leśnego wygi. Uśmiechnął się. — Cicho, Brunek, cicho — cuglił wybuchowość młodego tropiciela. Chłopak przybrał wyraz twarzy męski, opanowany. Leśnik cichutko przytrzymał łódź, chwytając dłonią za grupkę trzcin. Na brzegu rzeki rósł wałek leszczyny, tylko gdzieniegdzie pozwalający spoglądać przez luki w łąkę. Poszukiwacze nastrojów znaleźli jedno z takich okienek i wświdrowali się w nie oczyma. Brunek miał rację, szepcząc: „Duch sarny". 11 Zwierzę było rzeczywiście niecodzienne: niebieskie, siwosrebrzyste — oblewała je poświata wznoszącego się księżyca a kąpała mgła; koza.była podobna raczej do sennej zjawy niż do sarny w atlasie. Lelek zapaukał * — nisko, w przelocie z lasu do lasu. Sarna nawet pyska nie oderwała od smakowitej trawy, tylko zastrzygła łyżkami; ** dźwięk był dla niej „swojski", „domowy", nie mówił nic o zbliżaniu się wroga. Pasła się więc spokojnie dalej. Łowcy wrażeń korzystając z tego chłonęli oczyma leśne zagadki. Branek był wpółprzytomny ze szczęścia, więc jego myśl — rzecz jasna — nie mogła „zimno" i „trzeźwo" roztrząsać dookolnych zjawisk; za to serce chłopaka było pełne po brzegi. Jan z Wilczych Dolin natomiast już tysiące razy śledził życie puszczańskie. Obrazek z sarną był mu dobrze znany. Leśne doznania przecież składały się na jego codzienne życie: wrósł w to, były jego chlebem powszednim. Któż znał lepiej od niego chociażby szumy wiatrów? Ba! Jan, zamknąwszy oczy, umiał rozpoznać, jakie drzewo szemrze w danej chwili... Znał dźwięki leśne: wołania, śpiewy, śmiechy, okrzyki bólu, miłości, walki — zlane w jeden rozhowor puszczańskiego bytu. Znał tropy istot żywych, co krok krzyżujące się w lesie. Karpiowska Puszcza była jego królestwem, kawałkiem terenów na kuli ziemskiej jego pieczy por uczonym i najlepiej znanym. Tam stawiał Jan swoje pierwsze kroki i tam zapewne miał zakończyć ostatni swój dzień. Jak każdy motyl, którego połknął ptak czy zatopił w bruździe między grzędami deszcz, jak każdy • Lelek, ptak nocny — wabi: „Pau-pau"; stąd *• Uszy zwierząt płowych, to jest: sarn i jeleni. — paukać. 12 ptak — słowik, drozd, dzięcioł, którego porwała kuna lub sprytny żbik, jak każdy łoś, borsuk czy odyniec, zwalony .kulą myśliwca albo splotem leśnych zdarzeń. Dlatego — siłą rzeczy — nie przejmował się leśnymi nastrojami tak żywiołowo, jak wrażliwa dusza mieszczucha, pozbawionego dotąd spotkań z naturą. Jednakże był stale czujny. Prawo lasu bowiem uczyło: „Nie lekceważ w puszczy niczego, gdyż tutaj wszystko jest ważne". Na tej zasadzie opierało się całe życie puszczańskie i całe doświadczenie starego tropiciela. Brunek tak się zapamiętał w patrzeniu, że niepomny na nic wychylił się za burtę i moczył w wodzie rękawy sportowej bluzy. W pewjiej chwili łódź mocno się przekrzywiła: o mały włos, a chłopak znalazłby się w wodzie. Ale jego instynktowny odruch i czujność bystrego pomimo swych sędziwych lat Jana, który przegiął się korpusem w tragicznej chwili — ocaliły Brunka, a być może i leśnika, przed zimną kąpielą. Chłopak pomyślał ze swadą: — No i cóż? Woda ciepła... — Iz rodzajem trwogi, połączonej z uwielbieniem: — Ale on miałby wpaść do rzeki?! — obrzucił Jana z Wilczych Dolin okiem troskliwszym, niż matka swoje niemowlę. Sarna wciąż żerowała. Dokoła były: cisza, światło księżyca i pierwotne nastroje, które ściskały za, krtań. — Dlaczego tak kocham swobodę? — zrodziło się w Brunku pytanie. Komary zaczęły bzykać nad głowami. — Głodne, ale figę im dam, nie krwi! — oburzył się chłopak. — Niechaj Brunek przygląda się dobrze, na zapas — zachęcił żartobliwym szeptem leśnik. 13 Oczy chłopaka błysnęły wdzięcznością. Brunek uczuł, że tego człowieka nic nie wydrze z jego serca. Nigdy. Zapach wielu roślin uderzył w nozdrza. Wszedł w krew jako odżywczy składnik organizmu. Księżyc wspiął się nieco wyżej nad zadumaną głowę olchy. W łowcach uroków wezbrała nagła radość! Coś, czemu ciasno się zrobiło w piersi, co chciało strzelić w przestrzeń krzykiem, klasnąć w ręce, zatupać nogami o dno czółna, jak to zwykli robić Murzyni na swoich rodzinnych rzekach. — Trzymaj się, chłopcze — szepnął Jan z Wilczych Dolin, doskonale czytając w młodym sercu. I po chwili: — Chyba już pojedziem dalej. — Y... — jęknął z żalem Brunek. — Nocka krótka — motywował Jan — bardzo kró-cinka. A jeszcze tyle musim zobaczyć, no i do leśnictwa wrócić, żeby Brunek trochę pospał. Chłopak aż wzdrygnął się na myśl o powrocie. — Tak dobrze tutaj — stwierdził po raz już chyba setny. — Spanie to głupstwo — dorzucił. — Pojedzim! — zdecydował Jan — bo... jakby my natknęli się na panią leśniczową, to byłoby z nami „barzdo" źle... Oj, „barzdo" źle! — humorystycznie pogroził Brunkowi. Na wspomnienie ciotki po skórze chłopca przebiegł lekki dreszcz. Wprawdzie nie wyrządziła mu nigdy żadnej krzywdy, ale była zawsze tak „dziwnie" surowa, często zadumana i despotyczna. Brunek nie rozumiał jej. • — To jedźmy — ustąpił z rozpaczą. Kiedy łódź zaczęła spływać niżej, w oczeret, wzrok jego, przykuty do krajobrazu sarniej sielanki, wyciągał się w coraz dłuższe, boleśniejsze spojrzenie. Jakby ktoś wyśrubowywał w nieskończoność nerw z zęba. 14 Wreszcie młodość ocknęła się, odskoczyła od minionego, a zmysły zaczęły wyławiać z otoczenia coraz to nowe zjawiska... Świat przyrody wabił. Pozornie trwały: milczenie i bezruch; jednak cały las kipiał tysiącem spraw. Życie puszczy bowiein jest czytelne dla tych, którzy albo nie odbiegli odeń daleko, albo przysposabiają się do jego poznania. Pierwszego rodzaju istotą był leśnik Jan, drugiego — Brunek Kondratowicz. Obaj dobrze rozumieli mowę nocy letniej. ROZDZIAŁ II PUSZCZA WITA SŁOŃCE Już od tygodnia Brunek był „kumem" leśnej rodziny wiewiórczej. „Kochany" Jan dotrzymał słowa. Powierzył jedną z tajemnic z bogatej skarbnicy swych przeżyć młodemu sercu, które pokochało las: wspaniałą ziemię o nieskończonej ilości barw, tyle ruchów dzikich stworzeń, siłę ukrytą w roślinach stojących prosto, pnących się i pełzających u stóp zachwyconego tropiciela. Stary miłośnik puszczy świetnie wyczuwał, że jego uświadamianie nie idzie na marne; Brunek coraz silniej lgnął do serca kniei! I teraz, gdy szedł przez las w pachnący poranek lata, śpiewałby na głos, gdyby nie wiążące go specjalne ostrzeżenie leśnika: „Nie zakłócaj ludzkim dźwiękiem leśnej harmonii, puszcza zwykła przemawiać innymi językami!" Uczył się podziwiać piękno natury w milczeniu. Kwiaty wabiły jego oczy. Szmer liści przyciągał słuch. Świeżość i czystość atmosfery sprawiały przyjemność płucom. Chłopak doszukiwał się zagadek pod każdym wykrotem, w zagłębieniach ziemi, w zagięciach kory, pod każdym liściem... — Czer! czer! — zawabiła sójka. Zerwała się z ja-godników, przysiadła na sosence. Zapach leśnej, orzeźwiającej wilgoci pociągnął od gęstwiny, z serca kniei. & Z uroczyska Wilki podniosła się ogromna kula słoneczna. Zmieniła puszczę w morze złotawego światła. Przestały śpiewać drozdy. Czubate sójki cicho przeskakiwały z sosenki na sosenkę, zaprzestały szukać tłustych poczwarek. Dzięcioł stuknął w pień drzewa i umilkł. Kilkakrotnie zagruchały w świerkach leśne gołębie-grzywacze. Nastała cisza. Jedynie leciutki wietrzyk szemrał wśród paproci i rozpędzał mgły, nasycające powietrze. Srebrnomlecz-ne nitki pajęczyn chwiały się pod jego podmuchem i — odrywając się od małych choinek — leciały prosto w złoty blask nad lasem. Puszcza witała słońce. Nastała chwila ciszy — jakby kto celebrował w przyrodzie to słoneczne przebudzenie. Potem wśród olszniaków, brzeźniaków, dąbrowy, borków sosnowych, bugajów lipowych, kalinowych i leszczynowych — zaczął szeleścić, gwarzyć, płakać ze szczęścia i krztusić się z radości poranny pacierz wiatru... Drozdy, leśne grajki, zaświstały w swoje krótkie flety. Drozdy są skromne, szarordzawe, ale śpiewu ich słucha z przyjemnością wiele stworzeń. Czubate sójki odezwały się z sosnowych zagajów; głosy miały jak ochrypnięte. Na świerkach zagruchały turkawki, mniejsze od grzywaczy gołębie leśne. — Czyk! czyk! — dzięcioł rozpoczął po przerwie pracę. Ptasi drobiazg już uwijał się wśród konarów, krzewów i jagodzisk. Pociągnął skrajem dąbrowy silniejszy powiew wiatru. Dęby zaszumiały: — Chwała wszechświatu! 16 2 — Lato po indiańsku 17 Świerki, kłoniąc gałęzie ku ziemi, klony i olchy: — Cześć słońcu za jego ciepło! Brzozy rozwiały welony z witek i — lśniące, jakby w strugach deszczu czy radosnych łez — zaśpiewały: — Bądź pochwalone słońce! Ty władasz życiem świata. Drżące osiki, i te: — O słońce, ulecz nas z febry. Daj nam spokój, jaki mają inne drzewa... Przytulone do ściółki subtelne konwalie prosiły bardzo pokornie: — Czuwaj i nad naszą maleńką formą. Miękkie lilie wodne, „bieluszki" spoczywające na zielonych liściach, jak puchate pisklęta w gniazdach, powtarzały zapewne to samo co subtelne konwalie. Słońce wznosiło się triumfalnie w górę. Pośpieszało wśród mgieł, w ptaszęcym gwarze, w wezbranej fali porannych hymnów wszystkich stworzeń. Wierzchołki drzew pozostały w dole. Jak wyciągnięte ręce. Złoty ptak ulatał rozjarzony, że patrzeć nań nie było można — wznosił się w górę, wciąż wyżej... Sercem Brunka targnął wtedy żal! Gdy słońce wisiało tuż nad lasami, zdawało się być bliskie ziemi. Ale, gdy zaczęło wznosić się w niebo — chłopiec chciał krzyknąć: — Zostań! Puszcza kąpała się w rosie i blasku. Na gałęziach osiadała mgła. Ptaki zbijały dzwonne krople z liści i szpilek. Krzewy błotnej borówki, zwanej „pijanicą", miały odcień matowoniebieski. Gładkie, wilgotne listki zwykłej borówki i czernicy lśniły jak małe, srebrne półmiseczki. Brunek zapomniał o sobie. Tak całkowicie, jak dotąd nigdy w życiu. I nic dziwnego. On — jako jedno z tych istnień, występujących w dookolnej przyrodzie — zagubił się w harmonii wszechżycia nieomal kompletnie. Utonął, jak tonie w morzu swarliwy potoczek górski. Przy tym — rzecz szczególna — doznawał, że w takim stanie tkwi niesłychana radość, płynąca z odczucia wielkiej łączności między poszczególnymi gałęziami życia, między nim a wszystkim. Gdy szedł teraz przez rozjaśniony słońcem las, pełny śpiewu ptaków i porysowany wektorami ich ruchów, wezbrało w nim rozmiłowane w przestrzeni i tajemnicy chłopięctwo. Dotykał kory drzew. Muskał trawy, kwiaty, krzewy. Spijał rosę z lśniących jak blaszane języczki liści jagodników. Zaczajał się z uśmiechem na kwiczoły, sójki, motyle. Był pijany chórem życia! Promienie słońca wkradały się w najciemniejsze czeluście lasu. Jedna ich wiązka strzeliła w środek pajęczyny uczepionej odnogami za młode sosenki; zaczęła wyczarowywać w siatkach nici, operlonych kroplami rosy, wachlarze mieniących się kolorów. Inny oszczep promyków, przedarłszy się przez ciemnię świerkową, zajrzał do dziupli w starej, spróchniałej sośnie i obudził kilka młodych, rudych wiewiórcząt, które jęły mrużyć przed jego blaskiem ciemne ślepki. — Tcu, tcu! Tcu-tcu-tcu! — zacmokała nadlatująca w płynnych łukach matka. Brunek zamarł w bezruchu. Przy warował przy ziemi jak psiak, by nie spłoszyć jednego ze swoich ulubieńców, powierzonych jego opiece przez Jana z Wilczych Dolin. — Tcu — tcu! Posypała się w dół ruda sosnowa łuska. Zwierzątko okrążyło spiralą pień drzewa — raz i drugi. Smyrg-nęło z gałęzi na gałąź, aż się zakołysały pęczki igliwia, skłębionego w piękne, stalowosine pompony. Oczy Brunka uśmiechały się do małego przyjaciela. Podziwiał jego gibkość, zwinność ruchów, długi włos na końcach uszu, ogon: to sterczący do góry jak ża- 18 19 gielek, to wyciągnięty niczym lisia kita w biegu, to z fantazją ogarniający znieruchomiałe na chwilę zwierzątko, jak suty kołnierz szyję. — Tcu ¦—- tcu! — Tcu — tcu... — zawabiła wiewiórka już przy samej dziupli. Brunek zaczął się skradać za rudym tancerzem. Obserwując ruchliwą akrobatkę, myślał o śladach krwi i kosmyku rudego włosia, znalezionych przez leśnika na pniu starej sosny. Było to kilka dni temu. Jan nie mógł wówczas dociec, skąd się wzięła na drzewie krew. Snuł różne przypuszczenia, ale z żadnym z nich na razie nie zwierzył się chłopcu. Zastanowił wtedy łowcę niepokój, z jakim stara wiewiórka przyjęła jego zbliżanie się do dziupli. Postanowił dojść sedna rzeczy. Ale nie gorączkował się, wiedząc, że cierpliwością można osiągnąć najlepsze rezultaty. Była to zasada, jakiej leśnik hołdował od wczesnych dni. Brunek nie pojmował takiego podejścia do spraw życia. Jego zdaniem, nigdy nie było czasu na wyczekiwanie! Więc i teraz należało działać jak najszybciej, nim nie znikną ślady „zbrodni"! Toteż nie omieszkał czyhać w puszczy przez kilka najbliższych dni — szczególnie w okolicy, położonej u skraju pól i lasów, którędy wiodła dróżka do wsi Bo-rejszuny. Krew — to zapewne kłusownik — wykon-cypował sobie i odważnie zasadzał się w lesie o różnej porze; co prawda, tylko z finką za pasem, ale za to z miną strrrrasznie straszną! Niekiedy, w trakcie takich czat w smutnym staro-drzewiu, w mroku wieczornym — budził się w sercu chłopca lęk. Coś szeleściło w podszyciu, tliły się jakieś szmery, wieczór szeptał krokami istot o tej porze wychodzących na żer lub do wodopoju. Ale nie tylko to. Naj- 20 Ii* mocniej niepokoiła chłopca domniemana obecność złego człowieka; tej Brunek obawiał się najbardziej. Rzecz dziwna: las mniej go trwożył teraz niż kiedyś, gdy go nie znał; dziś spotykana nierzadko podłość „cywilizowanego" człowieka wydawała mu się stokroć groźniejsza niż „dzika" obecność puszczańska. Pomimo częstych wypraw do lasu Brunek nie wpadł dotąd na żaden ślad. Wczoraj, co prawda, udało się leśnikowi ustalić, że jedno z rodziców wiewiórcząt nie powraca na noc do dziupli. Ale przypuszczenie, że właścicielką owej krwi i kłaczka włosia była zaginiona wiewiórka, jiiewiele pchnęło naprzód sprawę odszukania złoczyńcy. Zaszła natomiast rzecz ważniejsza. W okolicy łączki, nad małym bagnem w gąszczu pijanie, przypadkiem natknął się Brunek na ślad ludzkiej stopy! Trop tkwił wyraźnie, jakby umyślnie wydłubany w czarnym, tor-fiastym gruncie, który pijąc wilgoć z sąsiedniej kałuży, wcale się nie rozsechł i dlatego nie zdeformował kształtu stopy. Dwie okoliczności przy tym zasługiwały na szczególną uwagę: stopa była obuta i należała albo do małego człowieka, albo do... chłopca o podobnych wymiarach jak sam tropiciel, Brunek Kon-dratowicz. Pierwszą rzeczą było wyciąć najprzód z kory, a potem z przyniesionego natychmiast kawałka tektury zelówkę o identycznej z odciskiem w błocie wielkości. Jeden jej egzemplarz chłopak ukrył w swoim kuferku równie skrzętnie, jak uczeni wzorzec metra w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag pod Paryżem, drugi — stale nosił przy sobie. Przypuszczenie, że „zbrodniarzem" była istota niewielka, może nawet w jego wieku, przyniosło chłopcu dużą ulgę i równocześnie dziwnego rodzaju przyjemność, że będzie miał do czynienia z równym sobie. 21 Zmalał lęk, a wzmogła się zawziętość, by dopiąć celu; stało się to tematem myśli każdego dnia chłopca. Z tym pragnieniem budził się co ranek, o to pytał listownie nic nie wiedzących rodziców, Bogu ducha winnych krewnych, ciotkę i szkolnych kolegów. Ze słowami o tym kładł się na spoczynek, aby jak najprędzej wstać do dalszej walki o Tajemnicę! Rozumował tak: ktoś osierocił rodzinę wiewiórczą, porwał lub zabił jedno z rodziców. On, jako harcerz, jako kandydat na prawdziwego człowieka, pomści sieroty, wyjaśni zbrodnię i ukarze przestępcę. Ażeby to było bardziej zobowiązujące, złożył solenną obietnicę, że sprawcę wykryje za wszelką cenę! Świadkiem ślubowania był las. Wielka, majestatyczna puszcza z domem wiewiórczym. Teraz już nie było odwrotu! Po tej decyzji Brunek odczuł w sobie skrzepienie sił, wiarę w powodzenie, pęd do walki. Kiedy czatował teraz pod pniem, by stwierdzić, czy nie zjawi się druga stara wiewiórka — przypominał sobie cały dotychczasowy przebieg „gonu za zwierzem", jak — naśladując leśnika Jana ¦— nazywał tropienie złoczyńcy. Słońce stało już wysoko na niebie. Brzęczały muchy. Kruki przyleciały nad bagienko, by ugasić pragnienie. Cietrzew załopotał nad sośnińcem. Kilka sójek półkuli-stymi frunięciami przemknęło wśród młodych klonów. Czer! czer! — zakrzyczały. Usiadłszy w gałęziach, wabiły sennie, cichutko: Pu-tum, pu-tum... Wiewiórka pocmokała przy otworze dziupli, zajrzała do wnętrza, zeskoczyła o kilka konarów niżej, spadla na choinę, z choiny na dąb, potem w trzech susach przemierzyła łączkę i zniknęła w gęstych zagajnikach u stóp starodrzewu. —¦ Krum! krum! — chrząknął zadowolony czarny ptak; ugasił pragnienie, a teraz przysiadłszy na skraju 22 'I polany wygładzał lśniące pióra. Obok usadowiła się jego małżonka. Drobne ptactwo — nie milknące prawie nigdy — i teraz mało sobie robiło z obecności dziennych drapieżców lotnych. Wiedziało, że syty i napojony ptak w godzinach niedalekich południa groźny nie jest. Tym bardziej, gdy się zajmie toaletą. Brunek usłyszał w .pewnym momencie cichutki szelest wśród suszu i jagodników. Wytężył oczy. Na mały wzgórek, pokrwawiony dzbanuszkami słodkich poziomek, wypełzła żmija. Złota w słońcu, prę-gowana. Ułożyła na listkach płaski łeb, jakby chcąc ochłodzić go w kropelkach dotąd zachowanej rosy. Głupie muszki brzęczały nisko-nad nią, upojone lepką wonią poziomek. Główka żmii śmignęła w przód! Jedno maleńkie życie znikło w paszczy życia większego. Znów cicho, spokojniutko leży żmija. Mruży senne oczy. Drzemie. Uderza główką! Spi. Znów chwyta! Spóźniony lis posznurował skrajem polany. Chybki, czujny, zwiewny jak mgła w podmuchu — gdzie tam — porównania brak. Widać było, że w każdej chwili gotów jest pstryknąć w gąszcz i zniknąć bez śladu. Bystry wzrok Brunka schwytał go na zakręcie małego, niewidocznego niemal przesmyku. — O, rudy Dyndała! — zachwycił się. — Pewno kończy swój łów. Wdzięczny był puszczy za okazywane tajemnice. Tym wytrwałej czatował w bezruchu za pniem drzewa. Znudziła mu się jednak postawa stojąca, skorzystał więc z omszałego pnia, który prowokował go do „klapnięcia". Spoczął w zielonym aksamicie. W luce między drzewami widział krawędź polany, wiewiórczą sosnę osypaną pstrym cieniem, dalsze pnie 23 drzew... Wszystko to zaczęło się zacierać, osnuwać niebieską mgłą; nawet błyski słońca, rozstrzelone po liściach i szpilkach. Potem dokoła „zrobiło się" jedno wielkie morze zieleni i złota, które osnuwała tylko miękka przędza melodii: trel boskiej wilgi. ROZDZIAŁ III TAJEMNICA WŁADUKA MATKI łjak długo trwał ten błogostan, Brunek nie wiedział. Rozparty w wygodnym, wypróchniałym w kształt fotela pniu usłyszał głos ludzki: Pierwsza myśl była: — To „on"! — Już chciał zerwać się na równe nogi, złapać za finkę i — huzia! Druga błyskawiczna myśl krzyknęła: — Czekaj! Nie zdradź miejsca swego pobytu, bo przegrasz sromotnie. Został. Wytężył słuch. Przez chwilę las dzwonił tylko pieśnią owadów. Potem rozległ się drżący, przeciągły, żarliwy głos starej kobiety. — A to co?! — zdumiał się Ęrunek. — Skąd tu kobieta? — .dorzucił nieufnie. Nastawiona na przygody młodość kazała mu doszukiwać się w tym przebrania, charakteryzacji; Brunek uparcie był wpatrzony w swój cel, ścigany od kilku dni. Znowu zadrżał tajemniczy głos. Nie można było jednak rozróżnić słów. Brzmienie smutku i płaczliwa tonacja tym bardziej zaintrygowały Brunka. — Nie! Nie może być, żeby to był „on". Nie może być! — powtórzył. I jeszcze raz, jakby chcąc w sobśe zabić resztki wątpliwości, dodał: — Nie może być, żeby to był „on", ten złodziej leśny. Bzykały muszki. Z daleka zawabił kruk, który za- 25 pewne odleciał z towarzyszką, gdy spostrzegł kobietę, zbliżającą się do Słonecznego Uroczyska. Brunek wstał cichutko z pnia. Miał przed sobą parawan krzewów, sięgający brody. Bezpiecznie spojrzał pod stopy sosny. Na małej wypukłości, w cieniu sąsiednich drzew, z podniesionymi w prośbie rękami, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w górze, z żarliwym wyrazem ust — klęczała stara, osiwiała, żebraczo ubrana kobieta. Profil miała suchy, łagodny, z bezzębnym zarysem brody. Nogi bose. Ręce chude i sterane, jak gałęzie szukające w gęstwinie światła i ciepła. Z głębi rozżalonej duszy westchnęła: — Boże mój! Chwilę milczała; odsiadła w tył, na suche pięty, i zdawała się odpoczywać; po krótkiej przerwie jęła coś szeptać niedosłyszalnie; kiwała się, jakby drzemiąc. Zielony dzięcioł krzyknął z dębu; po chwili jego dziób zakołatał rozgłośnie w przestrzeni. Mysikróliki przeszyły dwiema błyskawicami gęstwinę, jak dwie igły, ciągnące za sobą nitki szybkich przelotów. Żaba rechotnęła w bagienku. Starowina kiwnęła się głębiej, ocknęła, przysunęła się bliżej do sosny stojącej obok, przysiadła na mchu, oparła się plecami o drzewo. — Boże mój! — westchnęła ponownie. — Tyle lat chodzę po świecie szukając swojego syna! Już ja wszystkie łzy wypłakała. Nogi mnie osłabli. I jeść nie mam co. Chodzę tak od wojny do dnia dzisiejszego. Ludzie mówią, że ja durnowata, „abiźjana" *; że synek mój już dawno w ziemi zgniwszy. Ale ja nie wierzę!!! — Małpa — gwarowe. 26 mą 1 iv i I; m 1 •'. ' ^ M '. pewne odleciał z towarzyszką, gdy spostrzegł kobietę, zbliżającą się do Słonecznego Uroczyska. Brunek wstał cichutko z pnia. Miał przed sobą parawan krzewów, sięgający brody. Bezpiecznie spojrzał pod stopy sosny. Na małej wypukłości, w cieniu sąsiednich drzew, z podniesionymi w prośbie rękami, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w górze, z żarliwym wyrazem ust — klęczała stara, osiwiała, żebraczo ubrana kobieta. Profil miała suchy, łagodny, z bezzębnym zarysem brody. Nogi bose. Ręce chude i sterane, jak gałęzie szukające w gęstwinie światła i ciepła. Z głębi rozżalonej duszy westchnęła: — Boże mój! Chwilę milczała; odsiadła w tył, na suche pięty, i zdawała się odpoczywać; po krótkiej przerwie jęła coś szeptać niedosłyszalnie; kiwała się, jakby drzemiąc. Zielony dzięcioł krzyknął z dębu; po chwili jego dziób zakołatał rozgłośnie w przestrzeni. Mysikróliki przeszyły dwiema błyskawicami gęstwinę, jak dwie igły, ciągnące za sobą nitki szybkich przelotów. Żaba rechotnęła w bagienku. Starowina kiwnęła się głębiej, ocknęła, przysunęła się bliżej do sosny stojącej obok, przysiadła na mchu, oparła się plecami o drzewo. — Boże mój! — westchnęła ponownie. — Tyle lat chodzę po świecie szukając swojego syna! Już ja wszystkie łzy wypłakała. Nogi mnie osłabli. I jeść nie mam co. Chodzę tak od wojny do dnia dzisiejszego. Ludzie mówią, że ja durnowata, „abiźjana" *; że synek mój już dawno w ziemi zgniwszy. Ale ja nie wierzę!!! — * Małpa — gwarowe. 26 m zaprzeczyła rozpaczliwie, jak człowiek, który boi się utracić ostatnią nadzieję. Odsapnęła chwilę i ciągnęła dalej: — Ja raz miała taki sen: Stoję w lesie, patrzę. Smutno mnie jak nigdy. A tu „wawiórki" skaczą, noszą szyszki. Kwiatuszki paaachną. Słońce grzeje — tak ja wsunęła się do cienia i stoję. Stoję i płaczę. „Szak" wiadomo: matka. Łzy ciekno i ciekno. Chociaż śpię, wiem, że nie ma mojego Właduka; że po nim tylko ludzi „jakiści" dół w lesie nazywają Właduka Jamą... — przerwała, by odpocząć. Wsparta przygarbionymi plecami o potężne drzewo — podobna była do maleńkiej karlicy; ot, kłębu-szek suchych korzeni, wyprysłych nagle spod ziemi. Wymowny obraz niemocy: w rozigraniu cieni na polanie wyglądała jak plamka smutku. Chrząknęła kilkakroć, poprawiła chustę na siwych włosach i kończyła starczym zawodzeniem: — Kiedy ja tak stoję i płaczę, coś mnie mówi: Podnieś głowę, spoglądnij! Patrzę ja, a „tut" przede mną „jakaści" postać. Przyglądam się ja — jakby Antoni, mój mąż-nieboszczyk, świeć Panie jego duszy. __ Wtedy ja jego błagam: Antoni, drogi mój, powiedz ty mnie, gdzie nasz chłopiec?! Gdzie nasz syn?! A on nic nie mówi, tylko patrzy na mnie smutno jasnymi oczami. A potem podnosi prawą rękę i pokazuje ot, w tę stronę. — Tu starowina wskazała drżącym ramieniem na południe i ciągnęła. — Na ostatek przemówił: _ (jdź tam, moja biedna Teklo, idź za jezioro!" Ja odwracam głowę, ale nijakiego jeziora nie zobaczyła. Patrzę z powrotem, a już Antoniego nie ma! Wtedy zapłakała ja gorzko jak ostatnia sierota. Staruszka odpoczywała kilka minut. — Chodziła ja po lesie, owszem, znalazła jezioro, ale syna do dziś jak nie ma, tak nie ma! Może na 28 tamtym brzegu? Ale jeziora nie obejdziesz, takie błoty i gąszcze, a łódki nie mam. Nie ma nikogo, kto by mnie przewiózł na tamta strona! A może „on" na jakiej wyspie! Złożyła błagalnie ręce.. — A tak chciałoby się na stare lata przy synku odpocząć. Pacierzy spokojnie poszeptać, a potem kości swoje złożyć cichyńko do mogiłki... Ach, Jezu mój! — załkała; wezbrała w niej starość i osamotnienie. Brunek głęboko się wzruszył. Pierwszy to raz stykał się z bólem człowieka z tak bliska. Nie znał dotąd prawdziwych tragedii ludzkich. Życie jego upływało do tej pory w dostatku, między domem, boiskiem, szkołą i kinem. Wprawdzie widywał czasem ubogich, ale to ich ubóstwo najczęściej podawane było przez otoczenie w wątpliwość, z dodatkiem: „włóczęga, domokrążca". Teraz zetknął się z płaczem człowieka jak najbardziej bezpośrednio. Wysłuchał dziwnym zbiegiem okoliczności zwierzeń znękanego serca. Odczuł w duszy obok smutku jakąś dziwną dumę, że to on, a nie kto inny, był świadkiem tak bardzo osobistych wyznań, do tego — istoty kilkakroć od niego starszej. W gruncie rzeczy był niezłym chłopcem; za mało jednak miał dotąd okazji do rozwijania w sobie cech dodatnich. Chciał wypaść z ukrycia, po dziecięcemu przytulić tę smutną kobietę do piersi jak matkę, pocieszyć ją, ucałować jej chude ręce! A przecież nie dawniej jak wczoraj z niechęcią spoglądał na spocone i brudne ręce wieśniaczki, która przyniosła do leśnictwa kury na sprzedaż. Spojrzał znów na „Właduka Matkę". Podniosła zębaty kostur, suchy jak ona. Nagięła pod głowę kępki wrzosów — sprężyste jak materacyki. Stęknęła. Naznaczyła krzyżem śniade czoło, chude ramiona i pierś, 29 a potem — miejsce pod drzewem. Dziwny uśmiech zagościł w jej jeszcze mokrych oczach. Ułożyła się pod olbrzymią sośnicą do snu. Wyraz pogody rozpłynął się po całym jej obliczu: rozszerzał się wolno, lecz wszechwładnie jak kręgi po tafli leśnego jeziorka, wreszcie niezmącony spokój ogarnął całą postać usypiającej staruszki. Brunek zamyślił się. Już go zaczynała pochłaniać tajemnica Właduka Matki. Najprzód chciał zapytać nieznaną kobietę o szczegóły całej historii, ale przypuszczając, że wszystko wypłakała pod sosną, a do tego widząc jej znużenie — dał temu spokój. — A jeśli nie spotkam jej więcej? — zapytał siebie niespokojnie. — Co wówczas z tego, chociażbym i zbadał tajemnicę matki i syna? — Ale natychmiast przypomniał sobie, że kiedyś napomknął mu leśnik Bag-dziun z Czarciego Koła o jakiejś „durnowatej" kobiecie, co „po lesie łazi i łazi". O niej zapewne mówił. A więc jeśli zajdzie tego potrzeba, odszuka kobietę za pośrednictwem leśnika. To zadecydowało. Przy tym w pęd młodości do przygód wplotła się złota nić z serca: dobroć. Brunek pomyślał: — Dlaczego nie mam dopomóc Właduka Matce? Przecież mam tyle wolnego czasu. — I ucieszył się na myśl, jak to będzie dobrze otrzeć staruszce zapłakane oczy. Dziwnie wierzył w powodzenie swoich poczynań: nieobliczalnie, młodo-cianie! Wymknął się jak najciszej z krzewów. Zbliżył ku starowinie. Spała z dłonią wplecioną w kostur. Pszczoła kołysała się obok na wrzosie. Babuleńka dyszała równo, spokojnie. Twarz jej była pomarszczona, ale łagodna i okraszona tym dziwnym, nie uciekłym dotąd uśmiechem. Las milczał. Żywica — wonna jak samo życie — 30 ciekła strugami miodu wzdłuż tęgich pni sosen. Mrówki żwawo uwijały się po wygiętych korzeniach drzew. Brunek przeciągnął chlebak do przodu. Wydostał zeń kilka potężnych kromek, suto nasmarowanych masłem, parę plastrów wędliny, kawałek podsuszonego sera, który tak bardzo lubił. Ułożył wszystko na mchu obok Właduka Matki, obrzucił jasnym spojrzeniem jej sierocą postać i — jakby ogrzany uśmiechem staruszki — przepadł w głębinach kniei. 1 ROZDZIAŁ IV LEŚNIK JAN Z WILCZYCH DOLIN I LIS DYNDAŁA Puszcza szumiała nad głową Jana z Wilczych Dolin: od kolebki do późnych lat nieustannie opowiadała mu swe barwne dzieje. Olbrzymie drzewa kipiały co wiosnę sokami. Gałęzie ich osypywał różnobarwny kwiat i miliony liści. Lato hodowało rzesze ptaków. Chmurne jesienie grzmiały potężnym, prastarym chorałem wszystkich lasów świata. Przywoływały echa lat minionych, strasznie odleg- ; łych, kiedy to cieniste, nie naruszone siekierą czło-wieka knieje przemierzał wielki zwierz. Któż powie, że w śpiewnych melodiach leśnych wiatrów nie ma tonów smutku? Tęsknoty za tym, co bezpowrotnie (> przemija? . '¦';> Zielona księga natury od dziecka uczyła leśnika j wnikać w życie przyrody, kochać spokój, promienie ; słońca, zwierzęta i ptaki, dziwny blask księżyca, na- [ stroje pór roku. W puszczy dowiedział się o potędze praw przyrody, ale i o sile człowieka, który może zmieniać jej oblicze. Zimą wiatr jęczał w resztkach brązowego okrycia olbrzymich drzew. W jego dębowej psalmodii słychać było różne odgłosy. Ciche gwizdanie narastało w prze-* ciągły płacz: zasilony wyciem wiatru w zagajnikach przechodził w akordy pełne tragedii, potem — w głuche grzmienie, podobne do hurgotu skał na osypis- .32 kach. Czasem miało się wrażenie, że to nieukojone wycie wilków tuła się po pustkowiach, jak zapowiedź groźnej śmierci. Żona leśnika mawiała, że to... zawodzą tak czyśćcowe dusze. Ciemność burzliwej nocy zimowej potęgowała grozę nastrojów. Ileż to takich godzin — kipiących zadymką zza białych szybek — spędził leśnik Jan z żoną w samotnej chałupie na Wilczych Dolinach? Chata, chociaż otoczona dębami, niby gwardią siłaczy, robiła wrażenie, że nie wytrzyma naporu i pryśnie lada chwila jak mydlana bańka lub domek z kart. Podczas takich burz smutno bywało starzejącym się, bezdzietnym mieszkańcom Wilczych Dolin. O, bo to już nie były te dawne dni, kiedy młodym sercem lub dufną w swą siłę pięścią atakowało się wszystko! Przeminęły chłopięce lata Jana pod surową lecz sprawiedliwą ręką ojca, znanego myśliwca, też leśnika, człowieka wolnego, też Jana z Wilczych Dolin. Przeleciały szybko jak niebieskie grzywacze, czerwone gile, barwne skrzydła zimorodka; jak skoki zajęcze po przymarzłej grudzie lub szybkie racice jelenia. Poleciały wiatrem przez leśne gęstwiny, kwietniki łąk, nad topielami bagnisk — wśród łowów i rybactwa nad jeziorami — pod niebem najczęściej pogodnym i błękitnym jak sama młodość. Za nimi w ślad przeminęły i lata późniejsze: dzień ślubu i wesela, śmierć matki, zgon ojca i wiele innych miłych, jak i ciężkich przeżyć. Został leśnikiem, tak jak było w jego rodzie „od wieków" — z ojca na syna. Dzieci nie miał, dlatego martwił się coraz częściej, jak pozostawi las bez opieki. Kto tak wiernie jak on będzie chronił Karpiowską Puszczę przed kłusownikami i złodziejami drzewa? Od pierwszych dni swojej służby wypowiedział im iku 33 walkę na śmierć i życie. Dzięki doskonałej znajomości terenu i puszczańskich spraw zawsze dotąd był górą. Kłusowników po okolicznych osadach nie brakowało. Mieli strzelby, przemycane przez nieuczciwych kupców, albo „przychowane" z czasów wojny karabiny 0 spiłowanych lufach. Już niejedną przeprawę miał Jan z tymi złoczyńcami. Po którejś z takich potyczek nosił przez trzy miesiące postrzał w lewym ramieniu. Dużo sił, zdrowia 1 czasu kosztowało go ściganie leśnych włóczęgów, ale nie ustępował. Jego gorliwość w tropieniu przestępców miała swoje uzasadnienie nie tylko w obowiązkowości wobec pracodawcy, ale jeszcze w większym stopniu — w umiłowaniu kniei. Był nie tylko strażnikiem lasu, ale i jego kapłanem. Znał wartości przyrody i nie pozwalał na ich trwonienie. Początkowo, w młodości, przypuszczał, że wkraczanie człowieka w las jako hodowcy roślin i zwierzyny jest bezużyteczne a nawet szkodliwe. Często wtedy mawiał: „Las sam żyje. Niechaj żyje, jak chce!" Ale zmniejszanie się stanu zalesienia w okolicy i wciąż uszczuplany zwierzostan doprowadziły go do innej konkluzji: „Jak już ludzie w las »zamieszali się«, to i ludzie muszą lasowi pomagać!" Zasada była dobra. Na niej oparł swoje pogadanki z Janem leśniczy Karpi. W ciągu kilku lat Jan z Wilczych Dolin bez trudu przyswoił sobie niemało wiedzy leśnej. Użyteczność owej teorii stwierdził w terenie. Podbudował ją własnym doświadczeniem. Teraz miał już jasno wytyczoną drogę leśnej służby. Zasiewał, hodował, użytkował, pielęgnował zwierzostan, odświeżał krew w łowiskach, stosował odstrzał. Żona jego, Maria, z domu Stadkiewiczówna, była jak i wszystkie jej siostry z osady Pod Odryną bar- dzo łagodną kobietą i skrzętną, pracowitą gospodynią. Razem pędzili życie wyjątkowo zgodne i harmonijne, mierzone ruchami słońca i zegarem pogody. Chatę mieli niewielką, spod rzęs słomianej strzechy zapatrzoną oczyma okienek w mroczne głębiny puszczy. Obok — ogród warzywny z kwiecińcem o różnobarwnych, wieśniaczych, jaskrawych kwiatach. Tuż sadzik z jabłoniami, gruszą i wiśniami. W oborze kilKa krów, stadko owiec i świniaka; konia na pastwisku; psa Łajkę pod chatą. Dziwna to była rasa; w opisywanej okolicy mnożyła się tylko na Wilczych Dolinach, a wywodziła swój ród ze słynnych łajek syberyjskich, psów do wszystkiego. Niedaleko, na skraju sadu, pod lipą rozdzwonioną od pszczół, barwiły się kłody kilku uli, podobne do kolorowych larw. Tuż, z wierzejami na oścież otwartymi, wypełniająca się tegorocznymi zbiorami — szarzała stodoła, gumno. Ciągnął od niej aromatyczny zapach łąkowego siana. Osada na Wilczych Dolinach pławiła się właśnie w nastrojach południa. Tylko co spadł na polanę, biegnącą długim klinem w stronę odległych Dawciun — gruby, rzadki deszcz. Jak szybko i niespodziewanie nadleciał, tak szybko i odszedł. Zostawił po sobie wilgotne lśnienie na trawach i świeżość w powietrzu. Jan z Wilczych Dolin stanął właśnie na progu chałupy. Łajka zamerdała ogonem. Stadko gołębi wyleciało ze strychu pod niebo, okraszone buziakami biało-szarych obłoków; obłoki bardzo szybko uciekały na prawo, na prawo. Od soczystej łąki galopem przyha-sała do obejścia sarna. ¦— Duszka! Chodź tutaj miła, chodź! — przywabił starzec. 34 35 Sarna przytknęła czarne wilgotne chrapki do suchej, opalonej ręki leśnika. Utkwiła miłe ślepia w niebieskim wzroku człowieka, który okazywał jej tyle łagodności. Jan pogłaskał ją po zgrabnej szyi. Maszerując po ogródku warzywnym bociek Bękart podniósł głowę i spokojnie przyglądał się temu obrazkowi. Łajka zbliżyła się do swego pana. Duszka odskoczyła na kilka kroków, potem — jakby się drocząc — zatoczyła koło i przytknęła nos do wyciągającego się ku niej pyska psa. Aż młody jastrząb, żółtodziób, załopotał z zachwytu skrzydłami w wielkiej klatce pod oknem. Ktokolwiek z młodych Łowców Przygód zabłądziłby w krainę Wilczych Dolin, rzuciłby z zachwytem: — Istna bajka! Nagle — jakby wydana z metalowych piersi — gdzieś z głębin lasów, spoza nich, zza łąk, od Wzgórz Balingródzkich — odezwała się południowa pieśń dzwonu. — Dan — dan... Dan — dan... — kołatała się tonacja. Lasy stały w przeźroczu czystego powietrza. Widoczność była nadzwyczajna. Owady grzmiały jak wieczny rozhowor wodospadów. Chciałeś zapytać: Gdzie ten deszcz, co był? — Dan-dan... Dan-dan... — leciała spiżowa melodia. Duszka szczypała na skraju łączki trawę. Jastrząb utopił żółte oczy w szmaragdzie cienistej kniei i tęsknił dzikim sercem do wolności, która jest klejnotem wszystkich stanów na świecie. Łajka okręciła się w kółko, jakby w pogoni za własnym ogonem, i legła pod przyzbą, w cieniu budy. — Dan — dan... — wołał dzwon. 36 I Na próg wyszła żona leśnika Jana, Maria, już mocno posiwiała. — Na Anioł Pański dzwonią — stwierdziła drżącym głosem. — Ano już — potaknął leśnik. Zakreślili krzyże na czołach, piersiach i ramionach. Knieja milczała. Bękart wzleciał na strzechę, zarzucił głowę na plecy i zaklekotał z całego serca. Kilka sójek, migając turkusowymi lusterkami skrzydeł, przemknęło z jednej połaci lasu do drugiej. — Czer-czer... — zawabiły. — Ti-ti-ti-ti—ti-ti-ti-ti-ti-ti — krzyknął, jak południowy sygnał, czarny dzięcioł. — Już czas na obiad — przypomniała Maria. Utarła nos w ciemny fartuch i poszła przodem. Za nią podążył Jan. Minąwszy sień, znalazł się w izbie. Usiadł ciężko na ławie pod kluczem obrazów, uczepionych pod pułapem i przyozdobionych ludowymi „wierzbami", palmami z Kwietnej Niedzieli. Stadko much bzykało nad wiśniową komodą z lustrem i kilkoma fotografiami. Wypchane ptaki zdawały się rwać do lotu z sękatych gałęzi umocowanych w różnych punktach ścian. Gołębiarz omal-omal nie skoczył na miskę potrawy, wnoszoną właśnie przez Marię. Małżonkowie zjedli najpierw chłodnik z kartoflami, rodzaj barszczu z pociętych łodyżek buraczanych w kwasie chlebowym; zagęszczały go płatki świeżych ogórków i śmietana. Potem kwaśne mleko, też z kartoflami. Wszystko zagryzali wonnym razowcem. — Czy ty wiesz, Marynia — odezwał się leśnik — że ja znów nie mam spokoju przez tych złodziei? — No? — zaniepokoiła się kobieta. — Ano tak! Raniutko, po wschodzie słońca, zaszedłem nad brzeg jeziora. No i czy wiesz, co znalazłem? 37 — Gadaj! — zaciekawiła się żona. — Ziemię ktoś wygniótł, wygniótł, aż strach. Poszukawszy, znalazłem pakuły konopiane i podarty mech. Chyba że od śrutów... — Aaa! — zmartwiła się Maria. I dodała: — Uważaj, żebyś nie „naleciał", bo mogą postrzelić! — Krwi dużo było na trawie i w zaroślach. Ja myślę, że „oni" dziką świnię zabili. Nie tak dawno nadszedłem na maciorę z warchlakami. — Ach, prawda! — przypomniała sobie Maria — toż ja dzisiaj w nocy słyszałam jakiś huk; jakoś daleko, cichutko, jak przez sen. — To kłusowniki, żeby ich diabli! — zaklął w zdenerwowaniu strażnik lasów. — No, a śladów nie znalazłeś? Leśnik pokręcił zabobonnie głową. — Tu i zagadka! Chociaż długo krążyłem koło tamtego miejsca, nie mogłem niczego znaleźć. Jak kamień w wodę! Ty rozumiesz? — Nie może być! — strwożyła się Maria. — Nie może być — powtórzyła w zamyśleniu. Zapanowała chwila dusznej ciszy. Bzzzz... — jęczała na lepie mucha. Przez otwarte okienko kłaniał się słonecznik. Wróble hałasowały na strzesze i w gałęziach dębów, oplatających chałupę. Dalej, na skraju sadziku, na lipie, gwizdała dźwięczne „fiu-fiu-fiu" żółta wilga. Łyżka Marii przestała uderzać o dno misy. — Januk... — odezwała się tajemniczo. — Niby co? — mruknął sennie. — Powiedz mnie, czemu na jezioro nie mógł uciec? — Kto?! — Ten kłusownik. — Co tobie? — oburzył się Jan. Już dawno nie zdarzyło mu się to wobec żony. — Czemuż to? — obruszyła się. — W wodzie tylko ryby i żaby siedzą, nie kłusowniki — zaprzeczył. — Człowieku, któż by w wodzie siedział? Czy myślisz, że „oni" łódki nie mogą mieć? Leśnik zamyślił się. — Czekaj! — żachnął się, jakby bojąc się utracić wątek własnych rozważań. — Łódkę mogą mieć — twierdziła swoje kobieta. — Zaraz — powiedział niecierpliwie, widocznie coś sobie przypominając. — Już nieraz szedłem ja, szedłem śladami i stawałem, jak przed murem, przed wodą. Trop się licho wie, gdzie... — A co? Czy ja nie mówiła — ożywiła się Maria. — Widzisz... — Może to i tak... Może tak i będzie — medytował Jan. Robił wrażenie człowieka, który przypomina sobie nie wyjaśnione fakty z przeszłości i dopiero teraz, po zdobyciu niezbędnych danych, zaczyna je należycie rozumieć. — Nieraz mnie ginęła zwierzyna. Nie mogłem ani rusz odnaleźć. Chyba to tak i będzie. Chyba, że to tak — powtarzał, marszcząc czoło. Skończyli obiad. Otarli usta, przeżegnali się, westchnęli. Maria uprzątnęła stół. — Trzeba będzie łódkę dostać od leśnictwa i poszukać... No, żeby wreszcie dopaść tych drani! — mruknął zawzięcie stary Jan. — Tylko uważaj, bo wody dobrze nie znasz! No i za „bardzo" się nie pchaj, bo kłusowniki nie żartują. — Wezmę ze sobą psiuka: on bardzo chytry. — Weź, weź! — poparła troskliwie żona. Zdjął z kołka strzelbę ¦— oczywiście starą, gwoździkami nabijaną, i torbę, oczywiście borsuczą — przy- 38 39 krył kapeluszem siwe włosy, życzył Marii: „Zostań z Bogiem", cmoknął na Łajkę i pokołysał się starym, ale jeszcze wytrawnym krokiem łowcy w kierunku cienistego rębu puszczy. Za nim zakreśliła serdeczna ręka kobieca znak krzyża: — „Niechaj ciebie Pan Bóg i" ma w swojej opiece Nieco wcześniej, u wylotu nory wygrzebanej w piaszczystym zboczu Złotej Góry, odległej o trzy kilometry od Wilczych Dolin — wygrzewał się na słońcu najstarszy lis w okolicy, Dyndała. Promyki słońca przeciekały przez szpilkowie i ulist-wienie drzew, stojących na straży zagubionego w głuszy uroczyska. Zieloność mieniła się w światłocieniach. Stadka złocistoszafirowych, pięknych w kolorycie muszek melodyjnym brzęczeniem błonek kołysały do snu starego zbójnika. Drzemał. Zmrużył szpary powiek, przykrył ślizgające się jak żywe srebro źrenice i marzył. Lisy też mają swoje chwile nastrojów i „godziny myśli". Oddech jego był spokojny i równy pomimo starych lat. Rytm serca dzwonił w klatce żeber tętnem wprawdzie wolniejszym niż w szczenięctwie, ale jeszcze silnym i nie zużytym. Czuwał, na poły drzemiąc. ...Oto tak samo świeci słońce i pogodna zieleń pogłębia ciszę. Drozd, szary sygnał świtu, leje młode pieśni. Pachnie kwiat wilczego łyka. Przylaszczki nie-bieszczą się na zboczu. Gałąź sosny skrzeczy jak ten ptak czarno-biały, który często lubił porywać z ma- I łych pazurków zdobycz, przyniesioną przez wielkich i mądrych rodziców. Słychać szczekanie młodości... Gdzie? Co? To przecież on sam szczeka przy jamie. ...Myszkuje skrajem pól. Noc mruga gwiazdami. Czasem gasi co któreś oczko i zrzuca je, snujące za sobą biały blask, jak włosek rzęsy — w dół, ku ziemi. Pachnie siano od łąki. Zaskrzypiał derkacz, któż go odnajdzie w mrocznej łozinie. Tfu! Lelek-kozodój za-paukał nad drogą. Mały jeż zwinął się w kłującą piłkę i buczy jak samowar. Zawiodło polowanko na stado cietrzewi uśpionych na wrzosach — cóż robić? Posznurował * ku wsi. Jedna tylko chata błyszczy łzą okienka. (Skądże lis może wiedzieć, że tam matula-wieśniaczka czuwa przy swym chorym Staśku?). Doleciała silna woń kury. Coś łechce w nozdrza. Serce żywiej uderza. Kurnik prymitywny, stary, nadgniły. Obleciał dokoła. Obniuchał **. Oparł łapy o deskę: skrzypnęło. — ...Ko-ko-ko! — wrzasnęły kury. Ukręcił łebek jednej, drugiej... (A po co krzyczy?). Podyndał truchcikiem w las. Kot-kot-kot-kot-ko-dak...! — darł się przerażony wielki kurnik nocy. Wytężył uszy. Pokręcił nimi jak kot — jakby chcąc wyłowić dalekie gdakanie kokoszek. Wiedział, że kiedy odpoczywają oczy, słuch musi pracować podwójnie. * Pobiegł, wybijając trop w pojedynczy sznur; słów. łow. ** Obwęszył; gwarowe. 40 41 W ciszy huczały owady. Dzięcioł kołatał w pień. U stóp zbocza wśród pokrzyw pisnęła mysz. Dyndała nie raczył nawet podnieść powiek. Pfy, myszka — dziś zając dla niego myszką! ...Oto wynurza się z gąszczu jakaś głowa. Oczy uśmiechnięte, ale razem złe i kusicielskie. Kryzy włosów ozdabiają jej wyraz. Kto to być może? Jakże mógł nie poznać. Przecież to ona, Rudka, towarzyszka życia. Matka kilku pokotów, które rozbiegły się jak młode cietrzewie po okolicznych lasach. Śmieje się do niego... Czego ona właściwie chce? Przecież odeszła już z zielonej kniei na zawsze! Pies leśnika, ten stary łotr, niewyczerpany i chytry, zgonił ją na Wilczych Dolinach i wżarł się pyskiem w jej szyję. Tak, wie na pewno: już nie ma Rudki, nie ma! Ale czego ona tu chce, czego? Może ostrzega, tak jak wówczas na jesieni, gdy zasnął zmoknięty pod zwałem drzewa? Kto wie — trzeba uważać. ...Rozwarł powieki. Przestrzelił wąskimi oczyma tajniki, gąszcze, zakamarki, plan dalszy i bliższy. Nic. Słońce opiera się na średnim konarze sosny. Mysi-królik skacze z gałązki maliny na pęd pokrzywy. — Czuuu-waj! czuuu-waj! •— zakwilił bystry jastrząb, ptasi bandyta. Zatacza kręgi wysoko nad puszczą. Może coś widzi? E... co tam, zmęczenie klei oczy. Błogi jest sen w półcieniu. ...Śniegi lśnią. Jezioro. Przerębla — toporem chłopa wycięta. Księżyc świeci. Drzewa milczą, nie śpiewa żaden ptak. Kuna śmignęła wzdłuż pnia starego drzewa. Oho! żeby ją dostać... Zimno, jeść się chce! Ma w żołądku tylko głupiego gila i zapóźnioną myszkę. To samo, co kropla w jeziorze. Cichuteńko skrada się, pełznie: brzuch tuż nad lodem, łapy sprężone, przygięte. Rybki lubią podpływać do przestrzeni uwolnionej spod lodu — o tym wie dobrze. Nieraz tam upolował smaczny kąsek. Oto znajduje się nad samym brzegiem. Penetruje, wbija śmierć oczu w topiel. Trrrach! Co to?! Poderwał się na równe nogi. Uskoczył, jak wyrzucony z procy, w bok. Och... las jest zaciszny i święty. Skąd te zmory? Mrówki sznurują po wysypanych przez siebie ścieżynach. Pod ich stopkami szeleści cichutko dębowy liść. Słońce opiera brodę na dolnej gałęzi sosny. — Czuuu-waj! Czuuu-waj! — krzyczy myszołów. Słońce pójdzie w zachód. Nocny łów był za mały, by nasycić długość całego dnia. Zawarkocze nocą żołądek. Organizm wstanie ze snu nie w rozkwicie tężyzny. Więc na łów, w senne lasy, na moczary, na łąki, ku polom... Na łów, na łowy! — Na łóóów... Na łóóóóów! — zakwilił drapieżny ptak. Dyndała ściekł błyskawicą w leśne czeluście. Żaden listek nie drgnął, nie zaskrzypiała najmniejsza gałą-zeczka. Starym, znanym przesmykiem — przez skraj pokrzyw, leszczyniec, brzegiem bagienka, w poprzek sarniej ścieżyny — posznurował, że hej! 42 43 Sośnińce zapachniały żywicą. Kilka motyli pofrunęło ku dziewannom, wykwitającym nad piaszczystą rozpadliną spośród grupy głazów. To Siwy Kamień, ulubiony kraj zajęcy; tuż, obok, niżej kłębił się wielki jak jezioro chojniak — zbity i sprężysty, niby szczecina czarnego zwierza. Nad maleńką polaną, bagatelizując przyziemnego wroga, przefruwała nisko nad wrzosem sikorka. Lis mrugnął okiem. Zapaliła się w nim iskierka wspomnienia o sławnych łowach. I tupet: — Ba, cóż tam? I dzisiaj potrafię. Podrzucił głowę, kłapnął zębami: jest! Nawet nie zdążyła pisnąć; tak prędko zaszedł jej dzionek w ciemnicy jego żołądka. Zaczyna się już starodrzew. Należy wytężyć oczy, uszy i węch, bo tu daleko widać, gorzej słychać, a butwa kazi powonienie i tuszuje wszelki zapach życia, które tędy szło, pełzało, biegło lub skakało. Wiewiórki przekomarzały się cmokaniem. Na konarach gnijących drzew pasły się dzięcioły — pstro-kacze, kowale, zięby i sikory różnego gatunku. W pewnym momencie Dyndała natrafił na ślad zająca. Skręcił w bok, zakluczył, przyśpieszył tempa rozpędzonych łap, puścił się skrótem po linii prostej, wyminął kilka drzew — starych, włochatych od mchów ¦— nagle, jakby stwierdziwszy dawność tropu, zawrócił, przedyndał własnym szlakiem aż do punktu wyjścia — i zwolnionym, wytrawnym krokiem dalekobieżnych zwierząt posznurował głębiej w starodrzewną puszczę. Słonko zaczęło już kłaść ukośnie promienie: cień się wydłużył. Sroka wyleciała na szczyt osiki. Cichutko pisnął w podszyciu małych choinek jarząbek. Łapka Dyndały zawisła w bezruchu nad jagodni-kiem czernicy: — tak nagle przystanął. I Znów zabrzmiał cichy gwizd. Jak flet, wyższy. I znowu. Lis ocenił, że odległość nieduża. Jął się skradać z całym mistrzostwem. Trzeba było go wtedy widzieć! Bardzo żałuję, żeście wy, młodzi Łowcy ze Szlaku Przygody, nie byli świadkami tego podchodzenia. To była szkoła! Nagle: frrr... — zaburczały jak odległy grzmot krótkie skrzydła. Rdzawa kula, przebiwszy zielone wiszary, usadowiła się na konarze, o kilkadziesiąt kroków od żerowiska. Lis zmartwiał. Po jego pysku przeleciały smugi żalu, cień zawodu, błyski wściekłości. Hm... — jakby się uśmiechał gorzko, cynicznie. — Któż zgadnie, co w danej chwili może strzelić do łba głupiemu ptakowi? Poderwie skrzydła i — łap powietrze. Obniu-chał miejsce żerowania. Nie ma co mówić: słodka woń. Jeszcze nawet jedno pióreczko poniewiera się pod jagodnikiem czernicy. Maleńki trop pęta się po wzgórkach kęp, na których pachnie jagodą. Ale dość, dość tego, bo potężny apetyt rozsadzi mu żołądek, albo pożre cały świat wraz z tym przeklętym ptakiem, zapewne już drzemiącym w dalekiej gęstwinie. — Tsssss...! — zasyczało ostrzeżenie. Żmija uniosła główkę. — Ach, to ty, łotrzyco! — byłby szczeknął, gdyby nie znał prawa lasu: „Chowaj milczenie, jak własne serce". — To ty przegnałaś mój podwieczorek? W złości prychnął na nią spod wąsów śliną — na znak lekceważenia, mało! pogardy. Równocześnie dał susa w górę, przesadził uderzającą nań głową żmiję, opadł daleko za nią na elastyczne łapy i pośmigał na dalszą włóczęgę. Znowu starodrzew. Coraz bardziej ukośniały błyski 44 45 słońca. Sójki zasiadły do snu na konarach wielkiej sosny. Czy być może? Coś się rusza. Tam, na wolniejszej nieco przestrzeni. Z lekka błotnisty grunt, butwiejące rośliny, opodal bulgoce leśna rzeczułka. Właśnie niedaleko jej brzegu wałęsa się jakiś ptak. Jest dosyć tęgi, ma stosunkowo długie nogi, upierzenie rdzawe. Od czasu do czasu wbija w butwę i w czarny tłusty grunt długi dziób i zdaje się badać nim jak sondą jego zawartość. To przecież słonka, ta z bekasów. Mięsko ma smaczne. Pociekła ślina po trójkątnym pysku Dyndały. Ach, żeby prędzej dobrać się do słodkiego móżdżku. Prędzej! Wprawdzie wiatr ciągnie od niego, ale może ptak nie poczuje. Zresztą, za późno już na omijanie dokoła. Sunie za pniem. Na lewo ma starodrzew i na prawo też, z tą różnicą, że na prawo drzewa są arcypotężne, a pośród nich dwa najgrubsze w puszczy dęby. Jakoś groźnie wyglądają. Ale, co znowu? Zna przecież ten zakątek jako bardzo bezpieczny. Już tylko siedem, sześć, pięć kroków dzieli go od zwierzyny. Zbiera łapy, pręży kitę, napina łuk kręgosłupa. Oczy się jarzą, uszy do przodu. Grrrruch!... — poleciało przez puszczę echo strzału. Pofrunął żywy ptak. Zwierz zakotłował się w skoku: skoziołkował raz, drugi, trzepnął łapami, prychnął nosem i legł na czarnym gruncie, nad strużką. Zza dębu wypadła Łajka. Chwyci pyskiem za gardziel czy nie? 46 __ Stój! — rozkazał Jan z Wilczych Dolin. Pies legł posłusznie obok zdobyczy. Przypłaszczył uszy tuż przy samej czaszce: znał dobrze swego pana — jego serce i jego rękę. W lesie zapanowała cisza. Za chwilę przerwał ją łopot skrzydeł jakiegoś ptaka. Jan z Wilczych Dolin podniósł lisa, obejrzał. — To „On"! Dyndała — szepnął z akcentem radości pomieszanej z żalem. — To „On" — powtórzył. Łajka zaskomliła cichutko. Leśnik zgromił ją spojrzeniem. Po chwili doszeptał: — Długo sznurował po lesie. Oj, długo. Niejednemu stworzeniu zabrał życie, aż przyszła kryska na ma-tyska... — Kryska-na-matyska... Kryskanamatyska... — sze-pleniła i bulgotała struga. — Tak jak na każdego człowieka i na każde stworzenie przyjdzie czas —• doszeptał w zamyśleniu Jan. — Przyjdzie czas... Przyjdzie czas — szemrała struga. Słońce chyliło się coraz wyraźniej ku zachodowi. Rozdzwoniły się na szczytach olszyn dwie wilgi. Drobne ptaki napełniły uwijaniem się i szczebiotem wszystkie gąszcze. Leśnik ukrył lisa w znanej sobie dziupli dębowej. Nadzwyczaj wiernie asystowała przy tym obrzędzie Łajka: przylipski jej wzrok nie mógł się oderwać od dziupli, znajdującej się ponad dosięgalnością jej skoku. Dwa grzywacze przecięły niebieskimi nićmi lotów przestrzeń międzykonarową. ROZDZIAŁ V KRZYK NAD JEZIOREM Trzeba tu uzupełnić, że Jan Wilczych Dolin był tego dnia zaraz po obiedzie w Karpiach. Łodzi jednak nie dostał, gdyż wszystkie trzy popłynęły z nabiałem, owocami i jarzynami w dół rzeki do odległego miasteczka na targ, mający się odbyć dnia następnego. Zawrócił więc ku puszczy. Przebrnął przez kilka głuchych uroczysk i podążył mimo wszystko — w stronę owego jeziora, o którym rozprawiał z żoną przy obiedzie. W leżącej po drodze starodrzewnej połaci lasów spotkała łowcę znana już nam przygoda z Dyndała. Chociaż strzał w okolicy Jeziora Św. Franciszka nie wróżył pomyślnych czat u jego brzegu na kłusowników, leśnik Jan tam skierował teraz swoje kroki. Kto wie? — rozumował. — Może akurat kłusownicy zastawiający w tej stronie paści na zwierza, usłyszawszy huk strzelby z tej strony, od Uroczyska Dębów — dadzą drapaka za leśny cypel, za półwysep, gdzie brzeg jest bardziej dostępny i skąd można z mniejszym trudem przemknąć się łodzią przez oczerety na szerszą wodę? Dziwne, że dotychczas nigdy mu nie wpadło do głowy szukać złoczyńcy na wodzie. Ach, prawda. Przecież tam, za cyplem, jest wspaniały zakamarek, grota roślinna, bezpieczna i zaciszna. Dach zaś ma tak gruby, że deszcz nie przebija listowia. Był 4 — Lato po indiańsku 49 tam. Kiedy to on tam był? U, sporo czasu. Jakoś się zaniedbało. Do zagubionego ustronia wiedzie — tak mu się zdaje — o wiele krótsza, zamaskowana ścieżka. Ale czy ją odszuka? Tyle czasu, „bracie ty mój!" A jednak odnaleźć musi, inaczej przegra walkę z kłusownikami. To nic, że ścieżynka „zarosła" krzewami, trawą i jagodnikiem, że zawaliły ją wyrwy i wykroty drzew, że zwierz wydeptał obok inne szlaki. Odszukać trzeba! Tego wymaga życie lasu i spokój jego starych, strażniczych dni. Tak rozważając dążył przez zbite chaszcze. Rzucał na boki oczyma, nie puszczał Łajki od nogi i parł wciąż naprzód. Pies był mądry. Pomimo że nie wiedziony na smyczy — trzymał się ciągle w pobliżu., Mało tego! Zdawał się szukać zatartego szlaku równie gorliwie jak człowiek. A przecież nie był z nim tutaj; nie istniał wtedy jeszcze na świecie. Ale za to którędy go niosły stalowe uda i sprężyny łap podczas bladosinych nocy księżycowych, wiedział tylko on sam. Pan jego spał wtedy po ciężkich trudach dnia pod cichym szmerem dębów za oknem. Maria również. On zaś, potomek Sieroty, syberyjskiej suki, zaprawionej w nocnych gonitwach po wiecznych śniegach Północy ¦—¦ porwany niewywytą tęsknotą, pędził przez sto przeszkód w tchnące tajemnicą przestrzenie. Już takie miał wagabundzkie, wilcze serce! Szlaki jego nocnych eskapad często się zbiegały z tą zagadkową dróżką, pełną przedziwnych woni i podniet. Łajka nie wiedziała, że według gawęd ludowych — był to przesmyk, którym przed wojną, i jeszcze dawniej, chadzała nie spotykana tu już dzisiaj zwierzyna. Że ryś, potężny kot o płomiennych ślepiach, wędrował tędy — to jeszcze nic. Że „dzikie świnie" buchtowały gwizdami szlak — to drugie nic. Zwierz ów był wielki, rogaty, a umieli go określić tylko 50 staruteńcy łowcy, których nieliczna grupka wciąż z roku na rok malała. Łajka spostrzegła niecodzienność w ruchach swego pana; widziała, że leśnik czegoś uparcie szuka; zwierzęce doświadczenie podsunęło jej nozdrzom ów zatracony przesmyk. Wkrótce więc, po wspólnych trudach, natrafiła r.asza dwójka na tak gorliwie ukrytą przez przyrodę nitkę starej drożynki. Ależ cóż z tego? Nić ta rwała się co chwila, kluczyła, pętała się wokół topielisk, zwałów pni i kamieni, obrosłych zielonym, wilgotnym mchem. Jakieś ptaki zrywały się spod nóg. Zatupotał w czeluściach krzewów dzik. Chrr! Chrrr! — pogroził i uciekł. Tylko woda chlupotała coraz dalej i dalej. Zaczęły bzykać, zapowiadając zachód, komary. Cale ich roje oblepiały czoło, twarz, uszy, ręce. Bardzo solidarnie akompaniowały im drobniutkie, zjadliwe, miękkie jak aksamit muszki. Istny kraj febry, malarii i stu diabłów! Kilka krakw poderwał do góry prawie przytknięty do ich gniazd nos psa; tak twardo tkwiły na spóźnionych, a może już drugich, lęgach. Powieka lasów, o cienkich rzęsach brzozowych i łozinowych witek, już dotykała dolnej części czerwonego od dziennych trudów słońca — gdy Jan z Wilczych Dolin zbliżał się do groty roślinnej. Jednego nie przewidział: głębokich rozlewów od strony, z której nadchodził. To miało opóźnić jego znalezienie się na cyplu o trzy średnice słonecznej tarczy. Kiedy wreszcie przebrnąwszy przez zbitą gęstwinę, porastającą wokół bagno, dotarł cichaczem do brzegu Jeziora Sw. Franciszka, już zapadła noc. 51 Niebo na zachodzie gorzało ostatnią czerwienią. Istna łuna od pożaru. W górze świszczały kacze skrzydła. Stado spóźnionych wron ciągnęło ku wysokopiennym borom. Na wschodzie wykwitły gwiazdy. Czasami zawiewał od trzcin, oczeretów i szeleszczących, wysokich traw wodnych chłodnawy wietrzyk; wtedy wszystko szemrało. Niekiedy zalegała absolutna głusza; wówczas słychać było plusk kaczek, zapadających na żer w rozlewy. Jan z Wilczych Dolin zaczaił się w miejscu, które pomimo wilgotności — mogło służyć za najdalej w rozlewisko wysuniętą dostępną dla człowieka zasadzkę na tych, którzy zbliżali się od strony wody albo chcieli uciekać z lądu łodzią. Zakątek był dobrze wybrany. Praktyczność tego posunięcia nie dała na siebie długo czekać. Znowu zapanowała cisza. Jarzyły się wysoko konstelacje. Kilkanaście gwiazd spadających zdążyło już przestać błyszczeć w przestworzach: przez jedną sekundę wlókł się za nimi, jak za sercem tęsknota, świetlny warkoczyk — a potem wszystko nikło w ogromnej przestrzeni. Przemijały na niebie światy, a na ziemi chwile. Leśnikowi zaś wlokły się minuty jak kulawe psy. Nagle Łajka zaniepokoiła się. Wiatr uderzył w ocze-rety: rozległ się szum, pobiegł daleko i szeroko — przeszedł w szmer, szelest, w szeptanie. Pomarszczyła się nawet pokryta roślinnością woda. Kwaknęły kaczki. Szafirowoszare, bardzo długie obłoki spełzły ku zachodnim skrajom niebios. Czy to wiosło plusnęło? Może stare ucho leśnika poplątało odgłosy? ...Szumią trzciny. Las na brzegach i na cyplu zaczyna się kołysać. Wiatr dmie coraz silniej. Plusk! Nie, to nie omyłka. Coś atakuje. Coś zbliża się przez gęstniejącą co chwila ciemność. Skrada się jakaś tajemnica. Jan z Wilczych Dolin drży. Kurczowo ściska w dłoniach wierną strzelbę. Och, jak trudno opanować grzmot serca nawet w starej, doświadczonej piersi. Pies przyciska się do nogi, jakby pod naporem sił pełznących od jeziora; tajemnicze stwory suną przez topielisko, szuwarowe gęstwiny, grząskie błoto. Ciemno! Gwiazda nie rozświetli nocy. Jej nikły blask może tylko na jedno jedyne mgnienie odciągnąć uwagę strwożonego człowieka; a potem? Znów zaczai się na jego świadomość lęk, niewiedza, mrok. Szszszu... Szszszuuu... —¦ słychać czyjeś przedzieranie się przez wodną dżunglę. — Kto to? Kto to może być? ¦— niepokoi się staruch. Jego wzrok na próżno wierci ścianę mroku. Węch nie orientuje łowcy. Ucho nie może wyizolować z ogólnego rozhoworu drzew, krzewów i oczeretu — zagadkowych dźwięków. Coś zabielało pośród trzcin, skąd ciągnął szmer. — Niechaj jeszcze podlezie — panuje nad sobą leśnik. Przysuwa się. — Stój! W ciszy szumi tylko oczeret. Coś wolniutko zaczyna się cofać. — Stój!!! — Jan z Wilczych Dolin chce przekrzyczeć wietrzną noc. —¦ Kto tam?! — rzuca z nieokreślonym dreszczem. Odpowiada mu przyśpieszony plusk -— jakby nóg czy wioseł. Coś kotłuje się w trawach, trzeszczą trzciny, krzaki, trość; bulgoce woda; coś gwiżdże, parska, jęczy, „hudzi"... Jeszcze raz rozpaczliwie grozi: 52 53 — Stój, bo strzelam! Pies, zamiast atakować, kuli się do nóg, jak przed „diabelską" siłą. Szum oddala się. Czyż sprawca ujdzie? Czyż zniknie po to, by ciągle zabijać bezkarnie zwierzynę?! Leśnik zagrzmiał na postrach ze strzelby: raz, drugi. Plusk w wodę! Potem mrożący krew w żyłach okrzyk: — Hauuuuu — kirajjj! ... Hauuuuu — kiraj! Równocześnie sypnął się na wszystkie strony deszcz sęków, czarnego jak smoła błota i drobnych kamieni; opadał z pluskiem na wody. Zaszemrało w krzewach — coraz bliżej, znowu coraz bliżej. — Hauuu — kirajjj! — niesamowicie zawyła posępna noc. Włos zjeżył się leśnikowi na głowie. — Chyba to „czort" idzie! — wzdrygnął się w niewypowiedzianej, zabobonnej trwodze. Chyłkiem — jak łoś — podyndał przez bagno. Przebrnął zatokę, zanurzając się po pas w wodzie i błocie; nie było czasu wracać przez cypel. Wydostawszy się — strasznie zdyszany — na skraj suchego lądu, na chwilę przystanął, odetchnął, spojrzał w tył, naznaczył Jezioro Sw. Franciszka znakiem krzyża i — zapominając o nabiciu strzelby i lisie, śmiertelnie nudzącym się w dębowej dziupli, popędził co sił w starczych nogach najkrótszą drogą, na przełaj, do chaty. Za nim podyndała wierna Łajka z ogonem pod brzuch. ROZDZIAŁ VI SZARY CIEŃ Wykołysał go na świerkowej gałęzi wiatr w Uroczysku Paśbiszcze. Czas zmienił pióra, pisklęce usunął, wyostrzył nowe, a potem słoneczne promienie nadały jego młodzieńczej, na karku szarobrunatnej szacie zalotny połysk i dzikie piękno. Straszna trwoga przed upadkiem na gdzieś tam widoczną w dole, nieznaną ziemię — nauczyła młodego jastrzębia lotu. Chaos gałęzi, fale listowia, pnie omszone, daleki po-świerk drobnych ptaków, które — nie wiedzieć dlaczego — z dala omijały rodzicielskie gniazdo, to byli towarzysze jego pisklęcych, pierwszych chwil. Zaglądało też często, nawet bardzo często, do jastrzębiego uroczyska słoneczne gorące spojrzenie. Ono mu w pis-klęcą, drobną, ledwie opierzoną pierś tchnęło pierwsze leśne tęsknoty, potrzebę ciepła i światła, nieposkromioną chęć lotu — het, w górę, pod czysty dach nieba! Przyszedł wreszcie czas, kiedy młody ptak nabrał sił i odwagi; wzleciał wtedy nad zielone gąszcze rodzinnej puszczy. Fruwał, polatał, próbował skrzydeł jak umiał, zawracał, a potem wzbił się do góry, wciąż wyżej! Upoił się szerokim widokiem, nie ogarnioną przestrzenią, potęgą dziwnych nastrojów —¦ wrażeń ptaka, który z ubogiej cieśni rodzinnego gniazda wyleciał „na swobodę". 55 To była młodość szarego ptaka. Żeby nie przedłużać zbytnio leśnej opowieści o ptasim zbójniku, pozwólmy upłynąć szybko trzem wiosnom i dwom jesieniom. Jastrząb w tym czasie rozrósł się wspaniale: tęgi dziś był w karku, ciemnosiwy na grzbiecie, z czarno prążkowanym w poprzek gorsem popielatej koszuli. Zawadiackiego uroku dodawał mu sprężysty ogon, z wierzchu szarosiwy, naznaczony niewyraźnie kilkoma ciemnymi pręgami. Dzisiaj czuł się krzepki — jak nigdy. Nie bał się w lesie nikogo. Przeciwnie — on, Szary Cień, zmora puszczańska, wzbudzał wszędzie popłoch i zmuszał wszystko do ucieczki. Do walki i krwiożerczych łowów miał odpowiednią broń: tęgi, zakrzywiony dziób i silne, ostre jak haki szpony. Rozbójnicze oko zawsze płonęło jaskrawo pomarańczową tęczówką: jarzyło się zaraniem przyczajonego w nich mordu. Pomimo wszystko — rozkosznie było śledzić bystrą, bojową sylwetkę tego ptaka, gdy silną piersią ślizgał się w powietrzu, wirażował wśród wierzchołków drzewnych albo — gdy bił zwierzynę. To była naprawdę dzika, nieokiełznana moc! Leśnik Jan nieraz widywał jastrzębia z daleka podczas swoich obchodów w okolicy Paśbiszcza. Pewnego razu zeszedł ptaka w olchowym młodniaku, w czasie krótkiego spoczynku przed upałem. Podrzucił broń. Nie zdążył szarpnąć za cyngiel: szybki ptak zniknął w szaleńczym zwrocie w gęstwinie kopulastych olch. Innym razem natknął się na drapieżcę wśród pni pasieki. Ptak operował pod wikłaniną malinowych krzewów niebieskopiórego grzywacza. Zostawił z wiel- kopańska Janowi resztki ze swej uczty i lekceważąco, ciężko, jakby rozumiejąc, że leśnik jest tym razem bez broni, poleciał wolniutko nad pasieką, nad leśnym duktem, nad sośniakiem, wyprysłym na wzgórzach — w stronę starodrzewnego, spokojnego lasu nad rzeką. Wiedząc, jakie krzywdy wyrządzał łowisku ten krwiożerczy rabuś, Jan z Wilczych Dolin coraz zacieklej ostrzył nań zęby. Od pewnego czasu bez strzelby nie wychodził z domu. Ale, rzecz dziwna: z bronią nigdy nie mógł zejść na strzał tego chytrego ptaka; z daleka wymykał mu się z gajów lub z dębów czy grusz, samotnie stojących wśród pól na miedzach, i ¦— leciał długo, celowo, by wreszcie zginąć z oczu w postaci nikłej plamki, zlewającej się z kolorytem nieba. Jastrząb lubił też czasem zawracać w stronę linii lasów i tam szukać schronienia przed czyhającym nań zawziętym człowiekiem. Jan z Wilczych Dolin nie był jedynym prześladowcą drapieżnika. Mieli nań apetyt również inni okoliczni leśniczowie i gajowi. Do najbardziej doświadczonych spośród nich należał brodaty Bagdziun. U niego można było zasięgnąć wielu wiadomości o Szarym Cieniu. ...Szedł sobie Bagdziun któregoś dnia wiosennego leśną drożyną. Strzelbę niedbale przewiesił przez ramię. Kiwał na boki głową w takt własnym długim krokom: w tym sennym marszu odpoczywał po rannym obchodzie rewiru. Na świecie był maj. Pełno w puszczy słońca, śpiewu ptaków, woni świeżych kwiatów, co — jakby śmiejąc się radośnie — pokazywały spod krzewów swe barwne płatki — zęby. Od czasu do czasu wabił dudek, jakby meldując: Tu-tu, tu-tu! Daleko, nad duktem, 56 57 biegnącym w leśne ustronia ¦— cicho ukazał się kruk i wolnym lotem skierował się w stronę rzeki. Od ziemi biła woń. Radość ożywiała myśliwca. Bagdziun był na swój sposób filozofem: lubił dłużej pomyśleć nad tym i owym; nie znał metod, brał rzecz po prostu, bez bawełny, samą w sobie, jak czuł. Jego charakterystyczną twarz o kudłatej brodzie ozdabiał wyraz nieustannej ufności. Nie znosił pesymistów. Cieszył się swoim zawodem. Cenił życie proste, czuł się zadowolony, że las wypełnia mu każdy dzień i że on jest puszczy potrzebny. Właśnie dochodził do gęstego uroczyska Ducht. Znajdował się jeszcze wśród wysokich, gęstych świerków. Przed nim zaczynały się zwartą falą młode jel-niaki, skłębione pod piaszczystym pagórkiem ze sterczącą tu i ówdzie sosną. Obok nich, niziutko, przy ziemi krzewiły się bogate jagodniki, wrzos i kępiny ślicznie rozkwitłego „bahunu". Opodal, wśród zieleni młodych traw, lśniło małe bagienko. Leśnik już-już miał wyjść na wzgórze. Nagle coś klasnęło o gałęzie. Zaszumiały nad głową pióra. Machnął się jakiś ptak — wielki, szary. Zginął w gąszczu, pod wzgórzem. Doleciał żałosny kwok — raz, drugi. Myśl, jak błyskawica, zrzuciła z ramienia broń. Obchwycił ją tęgo rękami — naprzód! Chyba to „On"! — No, koniec tobie, bratku. Dość! — szepnął zawzięcie Bagdziun. Cichutko obszedł wzgórze skrajem puszczy: gąszcze piekielne, nic nie widać, ciasno, trudno się obrócić. Psiakrew! Wyjrzał zza pni drzewnych — nic. Jeszcze kilka kroków naprzód. O, coś tam się kotłuje... — Cie piorun! — Pękła z hukiem pod stopą sucha gałąź; nie ma chwili do stracenia: prawie równoczesny podryw ptaka i strzał padającego w gąszczu leśnika. 58 — Wisz, piekielnik! — zaklął, gramoląc się z suszu i gęstego młodniaku. Wylazł na wzgórze jak mógł najszybciej. Daleko' nad halizną, wachlując ciężko skrzydłami, uciekał jastrząb. — Diabelska siła! — burknął leśnik. — Znów poszedł; ale chyba tak i padniesz, kochaninki — ścigając okiem koślawy lot ptaka, mruczał do siebie ¦— paaad-niesz niedługo... U stóp wzgórza, na szarordzawym tle skromnego gniazda, w wysokich jagodnikach, znalazł doświadczony leśnik osiem całych i kilka zmasakrowanych, białych, w burordzawe plamki jaj — zabite nadzieje ambitnego hodowcy, który pragnął rozmnożyć w swoim ostępie książęcego brodacza, głuszca. Opodal, w gęstwinie odurzających wonią krzewów „bahunu", za palisadą młodych świerczków, na pokrowcu pierza, leżała z wyszarpanym skrzydłem i rozbitym łebkiem wierna matka — głuszyca, która do ostatniej chwili pozostała na gnieździe. Nie spełniły się słowa Bagdziuna: „Padniesz niedługo". Drapieżny ptak wyzdrowiał. Nadal mordował, siał postrach, nie dopuszczał nikogo na strzał. Rozkoszą jego zbójnickich dni były loty — śmiałe, szerokie, dumne. Czy to o wiośnie, czy latem, czy na jesieni — lubił szybować pod wysokim sklepieniem nieba. Szczególnie zimą, gdy pola skrzyły się miriadami śnieżynek, wzbijał się wysoko. Hej! Wiatr latał po białym świecie: hulał wśród pól, po leśnych haliznach, świszczał nad długą, białą smugą wijącej się przez puszczę rzeki. Jak ten wiatr polatał w górze jastrząb: szybował, 59 zataczał koła. Podniebna rozrywka rozgrzewała mu krew, podniecała rozbójnicze żądze. ...Oto skołtunione chmury rozpędził wiatr — śnieżycę zwiało na lewo w daleki kraj, a tutaj strzeliły na grube śniegi świetliste bicze słońca. Zalśniły w bladych promieniach srebrne pióra Szarego Ptaka. Tęczówka nabiegła krwią, śledząc w natężeniu białe polne pustkowia z pstrocizną drobnych krzaków, w których szukał kryjówki zbiedzony szarak albo zgłodniała, zziębnięta kuropatwa. Tylko wytężyć wzrok, tylko zlustrować swoje tereny! On dzisiaj panem życia i śmierci tych nędznych przyziemnych istot! ...Tam, niedaleko dębu na miedzy, co jeszcze pomimo psiej szarpaniny wiatrów zatrzymał strzępy liści na swoich konarach, kłębki jakieś toczą się w stronę smugi krzewów. Toczą się — uciekają co sił na kostniejących z głodu i trwogi nóżkach. Zwinięte skrzydła, głowa w dół, i strzelił w niziny świszczącą bombą lotniczą szybki jak piorun ptak! Na polach żałobna smuga cienia. Serca zamarły w chudych piersiach ptaszęcych. Oko złapało ostatni błysk słońca. Ściobnęły ostre szpony w suchy kark! Kołatka dzioba spadła na zdrętwiały z trwogi czerep ¦— zatrzeszczała kość. Wachlarze skrzydeł uniosły z pola zabójcę w ciemnię leśną, gdzie nikt nie przeszkodzi w uczcie, gdzie jest cisza i nawet tułacz-wiatr nie gwiżdże swoich zimowych arii. Tam zeżarł ofiarę, otarł dziób o śnieg i poleciał spocząć na znanym sobie drzewie, stojącym na skraju lasu i łąk z wysokim ostrowem w środku. Przymrużył senne, posępne oczy -— drzemał. 60 Po pewnym czasie z głębi lasu wyjechały chłopskie sanie i skierowały się na ukos przez łąkę, w stronę starego drzewa. Mocno, „podhumorzony" Bagdziun wracał właśnie z „chrzcin", z niedalekiej osady. Mruczał coś do siedzącego na przodzie chłopaka, kiwał się, uśmiechał do niego serdecznie, czasami ręką, która chwiejnie trzymała się w powietrzu, wskazywał na linie lasów . lub zakreślał na niebie dziwaczne łuki. Jastrząb spał w najlepsze z wtuloną pod skrzydło głową. Leśnik — jakby instynktownie przeczuwając potrzebę milczenia — przestał nagle rozprawiać. Koń szedł cicho po miękkim śniegu; nie miał na szyi jan-czarów ani żadnego dzwonka. Dojechano tak na daleki strzał do skraju leśnego z drzewem, na którym spał Szary Cień. Bystry chłopak spostrzegł nieruchomego ptaka. Złapał za rękaw leśnika, szepcząc: ¦— Jastrząb! Bagdziun jął wyciągać z grochowin strzelbę. Tymczasem sanie podjechały bliżej. Lekkim ruchem lejców chłopak zatrzymał konia. — Będzie nasz — pomyślał leśnik. Nagle koń parsknął. Wyprysła spod skrzydła głowa ptaka — przerażone oko zalśniło: śmierć czy życie?! Skok w górę, w dół — przy akompaniamencie dwóch strzałów i — znów poleciał w dalekie przestrzenie żywy, cudem czy jakąś diabelską mocą ocalony ptak. Młody ogier porwał z kopyta. Leśnik machnął się nosem w brzeg sań i runął głową w śnieg. Chłopak również wyleciał jak z procy. — Ot, cholera, diabeł chyba, nie jastrząb! — zaklął Bagdziun. Odpowiedział mu szaleńczy chichot gramolącego się ze śniegu chłopaka, znakomicie ubawionego tą całą przygodą. 61 zataczał koła. Podniebna rozrywka rozgrzewała mu krew, podniecała rozbójnicze żądze. ...Oto skołtunione chmury rozpędził wiatr •— śnieżycę zwiało na lewo w daleki kraj, a tutaj strzeliły na grube śniegi świetliste bicze słońca. Zalśniły w bladych promieniach srebrne pióra Szarego Ptaka. Tęczówka nabiegła krwią, śledząc w natężeniu białe polne pustkowia z pstrocizną drobnych krzaków, w których szukał kryjówki zbiedzony szarak albo zgłodniała, zziębnięta kuropatwa. Tylko wytężyć wzrok, tylko zlustrować swoje tereny! On dzisiaj panem życia i śmierci tych nędznych przyziemnych istot! ...Tam, niedaleko dębu na miedzy, co jeszcze pomimo psiej szarpaniny wiatrów zatrzymał strzępy lisci na swoich konarach, kłębki jakieś toczą się w stronę smugi krzewów. Toczą się — uciekają co sił na kostniejących z głodu i trwogi nóżkach. Zwinięte skrzydła, głowa w dół, i strzelił w niziny świszczącą bombą lotniczą szybki jak piorun ptak! Na polach żałobna smuga cienia. Serca zamarły w chudych piersiach ptaszęcych. Oko złapało ostatni błysk słońca. Sciobnęły ostre szpony w suchy kark! Kołatka dzioba spadła na zdrętwiały z trwogi czerep — zatrzeszczała kość. Wachlarze skrzydeł uniosły z pola zabójcę w ciemnię leśną, gdzie nikt nie przeszkodzi w uczcie, gdzie jest cisza i nawet tułacz-wiatr nie gwiżdże swoich zimowych arii. Tam zeżarł ofiarę, otarł dziób o śnieg i poleciał spocząć na znanym sobie drzewie, stojącym na skraju lasu i łąk z wysokim ostrowem w środku. Przymrużył senne, posępne oczy — drzemał. 60 Po pewnym czasie z głębi lasu wyjechały chłopskie sanie i skierowały się na ukos przez łąkę, w stronę starego drzewa. Mocno „podhumorzony" Bagdziun wracał właśnie z „chrzcin", z niedalekiej osady. Mruczał coś do siedzącego na przodzie chłopaka, kiwał się, uśmiechał do niego serdecznie, czasami ręką, która chwiejnie trzymała się w powietrzu, wskazywał na linie lasów lub zakreślał na niebie dziwaczne łuki. Jastrząb spał w najlepsze z wtuloną pod skrzydło głową. Leśnik — jakby instynktownie przeczuwając potrzebę milczenia — przestał nagle rozprawiać. Koń szedł cicho po miękkim śniegu; nie miał na szyi jan-czarów ani żadnego dzwonka. Dojechano tak na daleki strzał do skraju leśnego z drzewem, na którym spał Szary Cień. Bystry -chłopak spostrzegł nieruchomego ptaka. Złapał za rękaw leśnika, szepcząc: ¦— Jastrząb! Bagdziun jął wyciągać z grochowin strzelbę. Tymczasem sanie podjechały bliżej. Lekkim ruchem lejców chłopak zatrzymał konia. — Będzie nasz — pomyślał leśnik. Nagle koń parsknął. Wyprysła spod skrzydła głowa ptaka — przerażone oko zalśniło: śmierć czy życie?! Skok w górę, w dół —- przy akompaniamencie dwóch strzałów i — znów poleciał w dalekie przestrzenie żywy, cudem czy jakąś diabelską mocą ocalony ptak. Młody ogier porwał z kopyta. Leśnik machnął się nosem w brzeg sań i runął głową w śnieg. Chłopak również wyleciał jak z procy. — Ot, cholera, diabeł chyba, nie jastrząb! — zaklął Bagdziun. Odpowiedział mu szaleńczy chichot gramolącego się ze śniegu chłopaka, znakomicie ubawionego tą całą przygodą. 61 Szary Cień długo wychodził „obronnym szponem" ze wszystkich leśnych opresji i ludzkich zakusów na jego bandyckie życie. Podłoże uporu i przebiegłości tkwiło w umiłowaniu przezeń życia. Jastrząb po swojemu kochał wstawanie ze spoczynku na gałęzi drzewa, loty pod niebem, uderzanie na zwierzynę, miłość majową, sycenie się drżącymi jeszcze mięśniami i gorącą krwią, tylko co wykipioną z umierających serc istot, dla których prawo natury pisało: „Koniec". Wielki las był jego ojczyzną. Poranne jutrznie i cynobry zachodów w jego kraju, w jego włościach, zakwitały w szczególnej krasie. Tędy pomykał długoskoki tchórz — zając. Tu rysowała się w gęstwinie płowa butelka grzbietu leśnej kozy, sarny. Tutaj jazgotały młode liski. Tu kwiliły, piszczały, gwizdały i skrzeczały całe roje piskląt drozdów, sójek, turkawek, grzywaczy, kaczek, jarząbków, cietrzewi, głuszców... Było z czego żyć. Nic to, że czasami zalatywał nad jego dziedzinę sąsiad Ostrodziób. Gdy powtarzało się to za często, Szary Cień uderzał nań piersią i tatarską szablą dzioba — siły miał dość. Zresztą: cóż tam? Sam lubił wypuszczać się „w gości". Bo czyż nie jest przyjemnie oglądać het z wysoka nowe, nieznane okolice, nowymi pejzażami „czarować" lubujące się w przestrzeni bystre oczy? Któż temu zaprzeczy? Może wy, rozmiłowani we włóczędze po cudach świata, mali Bracia ze Szlaku Przygody?! Dni Szaremu Cieniowi leciały jak dyktatorowi, nad którym nie ma pana. Roku tego, o którym mówi moja opowieść, ptak osiągnął pełnię tężyzny, bojowości i drapieżczych ambicji. Dla zaspokojenia swego głodu potrzebował dziennie bardzo dużo zwierzyny. Nic więc dziwnego, 62 że przetrzebił marcowe pokoty zajęcze, że zdziesiątkował w czerwcu stadka młodych cietrzewi-farbowików i głuszców, że ubił na skraju puszczy i łąk troje ma-' lutkich sarniąt w przeciągu jednego miesiąca.; nie wspominam już nic o jarząbkach, dzikich i domowych gołębiach (w tym pięć Jana z Wilczych Dolin), 0 sójkach i drozdach, leśnych wirtuozach. Tylko wiatr roznosił po gąszczach barwne, piękne piórka. Tylko mrówki „ogryzały" kosteczki. Tylko drobniejszy ptak-padłojad połykał jaki-taki pozostały ochłap. To wszystko. Życie kniei tętniło dalej: rodziły się nowe osobniki, nowe pokolenia, by za dzień, dwa, trzy, miesiąc, rok / umrzeć w zielonym wielkim domu lub w białej pustce zimy. Krótkie i bolesne są dni niektórych istot, a długie i górnolotne innych. Do tych ostatnich należał Szary Cień. Znali go okoliczni leśnicy i myśliwi, a każdy z nich „zaginał nań parol"; nic z tego! Próżne jak dotąd były wysiłki Bagdziunów i Janów z Wilczych Dolin. ROZDZIAŁ VII ZWYCIĘŻA MŁODOŚĆ Przybyły do ciotki na wakacje Brunek Kondrato-wicz został wciągnięty przez leśnika Jana do spisku na życie potężnego rozbójnika. Od tej chwili marzeniem chłopca stało się: uwolnić las od okrutnego drapieżcy. Przy tym zrodziła się w nim śmiała myśl o współzawodnictwie ze starymi weteranami puszczy. Uprzedzić, prześcignąć w sprycie i wytrwałości myśliwych i leśników — oto były bodźce, ostro dopingujące młodociane ambicje. Idąc za ich głosem, często koczował po lesie. Coż z tego, kiedy jeszcze nie miał „porządnej" broni, tylko — flower. Ciotka obawiała się dac mu strzelby. Czego tu się było lękać? Przecież nie udławi się luifą od dubeltówki. Ach, jakże by się z nią grzecznie obchodził, jakby „się cackał''! Jak z niemowlęciem (którego co prawda nigdy nie miał). Na widok zrozpaczonej miny chłopca przesadruie troskliwa ciotka mawiała: „Posłuszeństwo lepsze mi! nabożeństwo". Brunek nie widział w tym wielkieggJ sensu. Ale, trudno, na razie musiał skryć bunt ma samo dno serca. Nadal odwiedzał las tylko z fiowereen w żądnej przygód ręce. Podczas jednej z takich wypraw, nazajutrz po przygodzie leśnika Jana nad brzegiem Jeziora Sw. Franciszka — Brunek znalazł się w okolicy ujścia Msai- czanki, malowniczej strugi wpadającej do odnogi jeziora. Już ód pół godziny czatował cierpliwie w cieniu rozłożystej białej wierzby. Wiedział z własnego doświadczenia (jakże cudnie dlań brzmiało to „z własnego doświadczenia"!), że Szary Cień lubi właśnie tędy przelatywać na kaczy łów. Widział go tu dwa razy — sam nie spostrzeżony, bez broni. Dziś po raz pierwszy zapadł na czaty z flowerem. Czekał, słuchał, wyglądał. A nuż nadleci! Przysiadłszy na pochyłym pniu, zamaskowany przez gęste krzaki i cienie padające od sąsiednich drzew nadbrzeżnych, rozmyślał: jak to wczoraj, późnym wieczorem, wracało się z targu w trzy łodzie z dalekiego miasteczka, Balingródka. Jak gwiazdy nieustannie mrugały i mrugały, a szczyt szafirowego czerepu aż się skrzył od ich mgławicy. (Leżał na dnie łodzi i patrzył w przestwór do syta). Jak ludzie, dobrzy, prości ludzie, o głosach niskich, powolnych, o twarzach ciężkich i jakby niedokończonych w rysunku, o siwych i niebieskich łagodnych oczach — flegmatycznie wiosłowali, goniąc czółna w górę rzeki, ćmili machorkowe cygaretki lub fajki i wymieniali od niechcenia różne tajemnicze „wodne" gadki... Ta-a-kie tajemnice! Jak wiatr zrodził się nagle w przybrzeżnych oczeretach i pobiegł po wodzie rozległym szumem. Oczy mu się wtedy zaczęły kleić pod ciężarem sennych powiek. Spłynęły skądś kuszące każdego chłopca sny o arcydzikiej, pierwotnej dżungli afrykańskiej. Pełno w niej było czyrykań, gwizdów, sapań i ryków różnego ptactwa i zwierza. Przyćmiła ją mglistą zasłoną duszna noc tropikalna. Zapalił się na podzwrotnikowym niebie płomienny Krzyż Południa. Oto 64 5 — Lato po indiańsku 65 dżungla kołysze go swoim rozhoworem: raz jest on łagodny jak obietnica, raz straszny jak śmierć* Raptem ryknęła nad chłopcem potworną morda hipopotama...! Niesamowity, nigdy i nigdzie nie słyszany wrzask: „Hauuuu-kirajjj! Hauuuu-kirajjj!" Przypomina: jak zerwał się ze snu na dnie łodzi; jak zbili się wszyscy — wiosłownicy i on — w struchlałą grupkę, jak się pytali, żegnali, klęli i nie wiedzieli, co robić. Co potem było? Ach, wstyd się przyznać. Bali się chwycić za wiosła. Spłynęli z wodą. Tak, woda ich zniosła w dół. Co to mogło być? — zastanawiał się Brunek z resztką nieokreślonego lęku; dotychczas nie mógł się go pozbyć. Obrzucił okiem niebo; jeszcze daleko do zachodu, o, daleko. Zlustrował las i pokryte oczeretem wody; nieufnie, ze złością, że czai się tam coś, czego ani towarzysze wczorajszej wyprawy, ani on sam nie są w stanie wykryć, a nawet określić. Psiakrrrew! — zaklął i nieomal równocześnie pomyślał, że mało jest czynności językowych równie głupich jak klęcie. A więc do tajemnic lasu dochodzi jeszcze jedna: „Krzyk nad Jeziorem Sw. Franciszka". Ale pomimo że tych tajemnic jest dużo, pomimo że on sam jest bardzo młody i nie taki silny jak kłusownicy, i nie tak dobrze uzbrojony — zdobędzie je! Psst! Niech się uspokoi myśl, by raka nie zadrżała, gdy nadleci szary rozbójnik. A jednakowoż — czy nie żal kierować lufy ku jego mocnej piersi? Bandyta, to fakt. Nabił tyle zwierzyny, co żaden jastrząb na przestrzeni ostatnich — jak powiada Jan — „dwadziestu lat" — to prawda. Ale czyż przez to samo nie wzbudza podziwu i... miłości? Tak, miłości. Bo Brunek kocha bystrość, dzielność, rozmach, moc. 66 Tu przypomniały mu się słowa Jana z Wilczych Dolin: „Jastrząb to szkodnik, proszę Brunka. Jego nie trzeba żałować. Za dużo niszczy. Jak ludzie w las zamieszali się, tak i ludzie muszą dla lasu dopomóc". Pobudzony tą myślą chłopak jeszcze dokładniej maskował się w gęstwinie, jeszcze bystrzej bił oczyma niebo. Komarów nie było ani na lekarstwo; słońce prażyło jak pod równikiem. Jezioro wzywało do kąpieli. Pokusa wielka, ale on, kandydat na zwycięzcę w szlachetnym turnieju o uwolnienie tysięcy istnień od śmierci w okrutnych szponach, opanuje się — i pozostanie na stanowisku. Cierpliwość jest to skupienie się, by tym skuteczniej potem wystąpić — przypomniał sobie powiedzenie ojca. Czekał. Tylko chór owadzi grzmiał jak potężna, ściszona oddalą pieśń aeroplanów. Hhhuuuuuuuuuu... — brzmiał chorał bez końca. Gwizd skrzydeł, chlupot wody, wzruszenie, skurcz mięśni rąk, obchwytujących łożysko i szyjkę floweru. Kaczki zapadły na wody tuż, niedaleko. Chłopak stwierdził z ulgą i radością, że był dobrze ukryty: krzyżówki nie dostrzegły go. Pluskały się w wodzie, wśród dość gęstej roślinności, czasami nurzały się do pół korpusu, ważąc się jak lalki wańki--wstańki *, by zdobyć pożywny kąsek; niekiedy, zresztą bardzo rzadko, wabiły: — Kwe, kwe... Minęło tyle czasu, ile trzeba słońcu na przebycie drogi długości dwóch średnic własnej tarczy. Brunek drgnął: usłyszał dalekie, bardzo dalekie kwilenie drapieżnego ptaka. Minęło znów tyle samo chwil, mierzonych rytmem niecierpliwego młodego serca. * Zabawka, która po przechyleniu sama powraca do pozycji pionowej. 68 Nagle kamień jastrzębia przebił przestrzeń, zawartą w granicach górnych powiek Brunka i tafli wodnej! Uderzył jak grot włóczni w kaczy kark! Nie dziw, że tylko dwie krzyżówki zdążyły znurko-wać. Zatrzepotała się pod szponami ofiara. Zakwok-tała upiornie. Raz, drugi, trzeci — uderzył Szary Cień w głowę i kark ptaka, między skrzydłami. Nie odrywał odeń ani na chwilę haków swych cytrynowych nóg. Kaczka szamotała się na wodzie, wiła, zataczała kółka, ósemki, trójki. Jastrząb jeździł na niej jak potworny Tatar na oszalałym, półdzikim koniu. Wreszcie poderwał do lotu potęgę skrzydeł. Zaczerpnął powietrza raz: ciężko. Drugi — unosi się... Ej, czyż ucieknie w wolne przestrzenie, by siać bez końca strach i mord? Czyż nie powściągnie go żadna siła, żaden ślub, żadna tęsknota serca? Nie! To niemożliwe! Przecież jest młodociana dusza, która chce, by zielony las żył w spokoju. By pisklęta ptasie mogły bezpiecznie mrużyć ślepia pod działaniem słonecznej pieszczoty. By pstry koźlak sarni mógł beztrosko rozkraczać po przesmykach swe kołkowate nóżki, a maleńki, paskowany warchlak starej maciory pokwikiwać radośnie wśród nadbagiennych chaszczów. Jest serce, które tego tak bardzo pragnie. Drżąca lufka floweru uderzyła muszką we wspaniale uskrzydloną pierś Szarego Cienia. Gdzieś na dnie ambitnego serca krzyknął głos: — Brunek zwycięży wszystkich myśliwych i leśników! Trzask! — krótko, po fotoreportersku klasnął sztu-cerek. 69 Jastrząb zawachlował lotami*. Mocował się chwilę nad wodą. Ciężar ofiary ściągnął go w dół. Oklapł na tafli. Wzdrygnął się jak od zimna. Ucichł. Promienie siekły żarem powietrze. Kaczki zapewne gdzieś umknęły — nie było ich widać ani słychać. Owady huczały. Serce w Brunkowej piersi tłukło się i tłukło. Z radości, z żalu, ze zwycięstwa, ze wzruszenia, od upału, z powodu jakiegoś dziwnego smutku (jednak szkoda zabijać!), ze strachu: „a nuż to nie Szary Cień!" Tłukło się i wtedy, gdy zrzucił drelichy i lazł w bagno po zwierzynę. I wtedy, gdy ją oglądał. I gdy się kąpał. I gdy pędził na nogach wiatru na smaczny, pachnący już na odległość obiad. ROZDZIAŁ VIII * Skrzydłami. STARY PRZYJACIEL W białych powojach i strugach czerwonej fasoli tonął domek profesora etnologii, Bonifacego Gieysztora. Jaskółki lęgły się pod okapem. W budkach w sadzie mieszkały całe gromady ptasie. (Wiele musiał natrudzić się profesor, by odgonić od małych piskląt nieproszonego gościa, wiewiórkę; zwierzątko miało niespotykany apetyt na jego ptaszki). Domek ozdabiał zaciszny ganek z trzcinowym fotelem i widokiem na piaskowej barwy ścieżynę, na sad, rozkwiecony o wiośnie, a później rumiany i złocący się owocem, na wioskę o szarych i pobielanych ścianach chałup, okrytych słomą, wyżej zaś, za ogrodem — na strzelistość dwóch drewnianych wieżyc kościelnych. W sąsiedztwie, na topolach, boćki miały swe szerokie, płaskie gniazda. Za domem, w tyle — był nieduży ogródek, kwieciniec pełny róż, nasturcji, tulipanów, goździków, georginii i różnego drobnego pospólstwa, roztęczonego w słońcu w dziesiątki barw. Poniżej — kładła się równią pochyłą zielona łąka, o odcieniu jasnego szmaragdu. U jej kresu, w małej dolinie bełkotał cicho polny ruczaj, ozdobiony kępami olch, czuwających nad obu brzegami. Dalej biegły pola. Już w srebrne od rosy poranki, pełne ptaszęcych gwizdów i próbnego brzęczenia pszczół, wylatujących z profesorskiej pasieki — jak drugi rój — mruczał 71 w sadzie głos profesora Bonifacego. Podśpiewywał, chodził po ścieżkach, pieścił oczyma ciemny, intensywny błękit nieba, świeżość roślinnej zieleni, nasłuchiwał odgłosów wsi. Były w nich dźwięki ptaków, pokwikiwanie świń, gęganie gęsi, kwak kaczek, ludzkie nawoływania, ryk bydła idącego na paszę i piosnka dziewczęca, i poła-janka parobczaka, szczekanie „psiuka", pianie trzaskającego na płocie skrzydłami koguta, donośne gdakanie kokoszek-kumoszek... Codzienny chór wiejskiego życia. Brzmiał on ulubioną symfonią w uchu profesora Bonifacego już rok dziewiąty... nie — dziesiąty! Tak, na pewno dziesiąty, to jest od momentu, kiedy profesor wrócił z ostatniej wyprawy naukowej do krajów tropikalnych. Bonifacy należał do tych uczonych, którzy — pochodząc ze wsi — nigdy z nią nie utracili kontaktu. Mało tego! Na miejscu ojcowskiej chałupy postawił sobie domek i osiadł w nim na stare lata. Mawiał: „Bez rodzinnej wioski to jak bez serca. W niej złożę na spoczynek swoje kości". Po powrocie do Kiemieliszek miał jeszcze w sobie sporo energii; głos jego „hudział" — jak mawiała Barbara, staruteńka „jak świat" siostra profesora. Okoliczni chłopi przyjęli Gieysztora, jak przyjmują stęsknieni rodzice syna, wracającego ze studiów z dalekiego miasta: z radością i uwielbieniem. Dzisiaj Gieysztor liczył sobie dziewięćdziesiąt dwa lata; nie dziw więc, że drżał mu „nieco" głos przy porannym śpiewaniu „przebojów" sprzed... siedemdziesięciu laty; nie dziw, że trzęsły mu się ręce według określenia ogrodnika — „jak gałązki na wietrze". Obowiązki swoje wypełniał z uśmiechem i sumiennie. Okazywał przy tym wiele dobroci i serdeczności nie 72 tylko swoim współpracownikom i najbliższemu otoczeniu, ale wszystkim ludziom, z którymi się zetknął. Za to był kochany przez całą okolicę. Chłopi widzieli w nim powiernika, rozjemcę w sporach, lekarza, nauczyciela. Wykazywał na każdym kroku, iż „życie gromadne jest — jak zwykle mawiał — małpim życiem, dopóki się nie oświeci nauką, nie rozgrzeje ideą i nie ulepszy się w pracy dla wspólnego dobra". Kultura, jaka zapanowała w gminie kiemieliskiej, była w lwiej mierze jego dziełem. Jakby za trudy i dobroć, ofiarowane ludziom, natura obdarzyła Gieysztora znakomitą równowagą ducha, radosną wiarą w lepszą, nieomal doskonałą przyszłość świata, głębokim zrozumieniem życia i entuzjastycznym, wprost młodzieńczym umiłowaniem piękna. Profesor Gieysztor był człowiekiem i uczonym w najszczytniejszym tych słów znaczeniu. Życie jego — to jedna transmisja czynu: od dni pastuszka, uganiającego boso za bydłem z batem w dłoni, do sędziwych dni dzisiejszych, uwieńczonych znakomitymi w skali światowej osiągnięciami w dziedzinie etnologii porównawczej. ...Twoja młodość, lata szczytne i dumne, pełne nadziei i ofiar — minęły w dalekich krajach na obserwacji zwyczajów i obyczajów kolorowych ludów. Oto wiśniowe gaje, a w nich bałąkają dzwonki spiczastych pagód i ciągną sznury żółtych wiernych. Słyszysz szmer ich słomianych sandałów? Czujesz woń fajki, nieodstępnie tkwiącej wówczas w twoich zębach? ...Nie znane, pierwszy raz widziane porty. Dziwne miasta, pełne zgiełku kolorowych ludów. Aromat podzwrotnikowych wysp. Gorące morza Południa pluszcza o bogate brzegi, okryte bujną roślinnością. Z turku- 73 sowych wód wynurzają się zielone żółwie wysp. Ileż tam napotkałeś języków, ile kultur! ...Podzwrotnikowa noc. W granacie nieba płonie Krzyż Południa. Leżysz w dżungli na plecach — sam, bez sił. W głowie kotłuje się straszny ból. Pytasz drętwiejącym językiem, rozpaczą ostatniej myśli: — Losie, czyż przyjdzie odejść, tak mało dla ludzi zdziaławszy!? Okrutna gorączka hawajska. Kto to tak szepcze? Kto rozpala stare serce? — dziwi się nieraz zadumany badacz. Czujny, żurawi umysł nie chce panować nad najgłębszą liryką: — Odeszło wszystko w przeszłość! — odpowiada nieutulona tęsknota. — Echo różnobarwnych etapów życia wraca w dzisiejszym dniu. Głos matki, kołyszącej dziecko, świst hebla, przesuwanego żylastą ręką ojca po wonnych deskach — najbardziej wyraziście odzywają się dziś, u kresu życia. Wspomnienie jest wrzącą tęsknotą za przeżytym fragmentem życia. To kipiel poniżej bujnej grzywy wodospadu. I dziś stary człowiek rozmawiał podobnie z tym, co odeszło. Chodził po sadzie, nucił murzyńskie melodie, przekomarzał się z wilgą, uwijającą się na gałęziach jabłoni, i myślał o dawnych dniach. Serce jego musiało być zawsze pełne życia: ludzi i przyrody. — Fiu-fiu — zagwizdał udatnie do wilgi. Przeciągnął ręką po bielonym pniu gruszy. — A nie zapomnij o dobrych gruszkach — zażartował. Pochylił głowę nad notatnikiem. Mruczał jakieś nazwy. Z budki wyleciał szpak. Przysiadł na sęku. Jął syczeć, cmokać i świstać do słońca. Piórka jego lśniły jak jeden cud. Profesor obrzucił go zachwyconym spojrzeniem. Czuło się w nim wprost bałwochwalczy kult prostych kształtów piękna. — No, poranną arię — zachęcił ptaka. Szpak, widać, nie był w ciemię bity; wręcz przeciwnie, był mądry „jak stary szpak": przekrzywił łepek, strzelił ciemnym oczkiem, rozpoznał znaną sylwetkę, cmoknął raz, drugi, jak chrząkający na scenie śpiewak i z całą siłą „uderzył w struny". Świstał, naśladował bulgot strugi, telękał. — Brawo, bis — dopingował go raźny starzec. — A teraz jazda po żer dla dzieci! Wstydź się. Tak późno w tym roku wysiedziałaś pisklęta. No, jazda! Szpak trzasnął skrzydłami, poderwał się do lotu i pośmigał w stronę pastwisk, rozciągniętych w pobliżu zakrętasa polnej drogi. — Powodzenia! Kilka pszczół zakołysało się na kwiatach różowej dzięcieliny; szukały smakowitej słodyczy. Co chwila któraś odlatywała — tylko brzęk błonek snuł się za nimi jak monotonny pośpiew cichnących kamertonów. Pracowite owady były ulubieńcami profesora. Przecież to dzięki nim płonęły w jego kandelabrach pachnące, masywne świece. Był to jedyny zbytek, na który sobie pozwalał. Lubił płomień świec; bez świec i kwiecia — mawiał — smutno jest w domu; nie ozdobi go prawdziwie ani martwy brąz, ani zimny marmur, ani księżycowe światło elektryczne. Ogień jest symbolem żywotności, i w przemianach, których piorunem w materii dokonuje, w grze jego barw, w gorącu, w wiecznej ruchliwości — kipi życie. W pobliżu uderzył dzwon. Nad miasteczkiem wznosiło się słońce. Kiedy opierało wielką tarczę na odpowiedniej gałęzi jabłoni, profesor Bonifacy udawał się do cieplarni (koledzy-naukowcy żartowali: „Gieysztor latem bawi się w Miczurina"). Lepszego zegara nie potrzeba mu 74 75 było. Co tydzień to inna gałąź;. Oryginał. Jeszcze ni razu nie spóźnił się na oznaczony czas. A dziś? — Słońce jeszcze nisko — stwierdza. Wędruje więc etnolog dalej po ścieżkach sadu. Zastanawiają go nowe otworki i m#łe ziemne pagórki, posiekane ospą drobnych wklęsłości. Pełno ich było na dróżkach: to robcta konsekwentnych, uparcie przywiązanych do życia mrówek. Aż trudno je było miłośnikowi przyrody omijać. Powrócił szpak. Przysiadł nzx sęczku, przy budce. W dziobie trzymał wijącą się wstążkę glisty. Pogapił się, pomedytował. — Do dzieci! — przynaglił go profesor. Ptaszek zanurzył się do połowy w otworze budki: pisk, skwir, wrzawa — zakotłowało się wewnątrz małego domku. — Czek, czek! — zawołał przybyły z sąsiedniego lasu dzięcioł-pstrokacz. — Odwiedzaj nas częściej, miły znachorze — zażartował profesor. W pewnym momencie spostrzegł przez lukę w krzewach jakiś ruch — jakby coś szybko zsunęło się z parkanu w gąszcz. Udał, że tego nie dojrzał. Poszedł okólną wąską ścieżką. Jednakowoż, gdy zbliżył się do miejsca, gdzie spodziewał się kogoś zastać, nagle przystanął i krzyknął: — A wyłaź, murzynie, a wyłaź! Szurnął laską po krzaku. Z gąszczu, jak niepyszny, wygrzebał się Brunek Kondratowicz; ponoszony zwyKłą u chłopców skłonnością do psikusów, „zasadził się" na kochanego profesora, jak stryjek na głuszca. Podbiegł teraz do starca nieco zawstydzony, ale już z odradzającym się humorem. Profesor capnął go za ucho, a laską jął całkiem serdecznie okładać po karku. 76 — Któż to widział tak kpić ze starego podróżnika? Na pewno chciałeś ucapić nie mytą kończyną za połę mego płaszcza. Co? Ja ci pokażę, „murzynie australijski" — rzucił swoim powiedzonkiem. — Co tam w Karpiach? — pytał. — Jak się czuje pani Zacharewiczowa? Może przyjechał już pan Hipolit? — Ciocia zdrowa — uśmiechnął się chłopak. — Serdecznie pana pozdrawia, a tatuś ma przyjechać lada dzień. I mama też. — Niech natychmiast do mnie wpadają, gorąco zapraszam. A swej cioci, pani Elżbiecie, przekaż ukłony. — Dziękuję. Starzec badawczo spojrzał na chłopca. — Co, zachciało ci się mikroskopu? — Strasznie — przyznał się, z miejsca rozszyfrowany chłopak. — Nie nabroiłeś? — targował się staruch. ¦— Czuję się jak ptaszek. — Hę? —¦ Zdaje mi się — poprawił się układnie Brunek. — Co ci się zdaje? — Że nic. — Co nic? — Nic nie nabroiłem. — Zupełnie? Dzięcioł zawabił ostrzegawczo: — Czekaj! Czekaj! Brunek zawahał się. — Zabiłem... — szepnął niepewnie. — Co...! — żachnął się profesor Bonifa-cy. — Kogoś zabił? — Szarego Cienia — odparł z nutą żalu, ale i jakiejś dumy chłopak. 77 __ Kogo? Kogo?! — zdziwił się starzec. — Co ty pleciesz? — Szarego Cienia, jastrzębia, który tłukł w lasach karpiowskich zwierzynę. — Aaa... — odetchnął z ulgą uczony i osrożył się: — Jak to było? Po coś to zrobił? Brunek zaczął się tłumaczyć, że to było tak i tak.., Powoli znikał mars z czoła profesora, brwi wróciły na swoje miejsce, wygładziły się policzki, oczy ła\ godniej spoczęły na szczerej twarzy chłopca. Przy^ pomniały się sędziwemu profesorowi jego własne wy% prawy nocne z ojcowskiej chałupy. ...Siano pachnie. Derkacz, psianoga, skrzypie i skrzy^ pie. Jakby wzywał: „Chodź-tu! chodź-tu!" Ojciec^ kłusownik ma strzelbę, kuszącą jak nic na ziemi Wisi, chytrze zawinięta w stary płaszcz. Łaps! Niesie., Drzwi skrzypnęły. „Bońka! Bońka! — krzyczy oj,_ ciec. — Czy to ty łazisz po nocy?" „Bońka" odpowiad^ sennym głosem: — Ja śpię. — Wyciekł za okno nib^ strumyk księżycowego światła, który już dość ma ząs duchu w niskiej chacie. Chyłkiem, milczkiem, z^ gumnami pośmigał ku łąkom z rozlewem, gdzie kaczk. kwaczą... — Brunek! — Słucham pana profesora. — Mikroskop dzisiaj w cieplarni. Chodź. Brunek dał susa przez agrest. Poszli ścieżką na sadu. Gieysztor mruknął: — Słońce wsparło się już na trzeciej gałęzi błoni. Brunek znał zegary starego oryginała. Milcząc, p jęty, kroczył wolno obok niego, chociaż nogi podrywaj go do galopu. 78 Na ich spotkanie wyszła przybudówka wśród białej spirei. Kiedy zniknęli za chwilę w jej wnętrzu, wokół tylko ćwierkały wróble, brzęczały pszczoły i ostro wirażowały pośród drzew nad gontowym dachem chyże łódeczki piszczących jaskółek-egipcjanek. ROZDZIAŁ IX CYGANIE N astało lato. Rozczapierzona sosna zabarwiła się właśnie pożogą zachodu, gdy przyjechali na mocnych, okrytych płóciennymi budami wozach i rozłożyli się małym obozem u jej stóp. Przygarnęła ich: skrzydłami konarów, rzucającymi siaki-taki cień, osłaniała ich \v upalne dnie; w czas słoty usiłowała chronić od srebrnych i siwych deszczów; szumiała im — zapatrzona w gwiaździste niebo — w letnie noce. Oni jakby zrozumieli dobroć. Nie tknęli żadnego jej konara; nie zerwali nawet pęczka igliwia. Przeciwnie — ich małe, czarne od słońca dzieci, co dzień, ucząc się chodzić, głaskały drobnymi racjami jej chropawą skórę; sosna-starucha była podporą tych maleństw, ich pierwszą nauczycielką i czułą opiekunką. Spaleni słońcem nomadzi pędzili całe tygadaiie między wzgórzem, okrytym białym piaskiem, a rruczajem w zacisznej kotlinie. Śpiewały im na szczytne;! drzew ptaki. Pomimo spóźnionej pory, ciągnąc pad wieczór z liściastej, ciemnej puszczy, chrapały czas^nm słonki. Rozdobruchane słońce świeciło w pogodne d*ii i, Gwiazdy przyjaźnie mrugały w ciepłe noce. Cyganie przybyli z Bieszczad, by prz ełflsoczować lato w Sosnowym Uroczysku Kurpiowskiej puszczy, a potem znowu ruszyć dalej. Tak od przyjścia na świat aż do śmierci. Zawsze. Precz z ograniczonym obrębem! Dalej w świat i — dalej. Na coraz nowe szlaki, przez wzgórza i doliny, wzdłuż rzek, przez najgorsze choćby wertepy. Coś ich kusi, coś gna w nieznaną dal, porywa duszę. Życie „cygańskie", nomadzkie widzi się im najlepsze, jedyne. Tułaczy wiatr — to ich brat. W słońcu się grzali, ćmili fajki. Chodzili za chlebem po siołach. Mężczyźni drutowali garnki. Niewiasty szły wróżyć z kart; czasem ściągnęły coś z płotu; tu i ówdzie szczuto je psami, ale jaki-taki kęs zawsze do obozu przyniosły. Biedny jak Cygan — mawiali karpiowscy chłopi. Wieczorami trzaskały w półcieniu ogniska. Wokoło leżeli Cyganie. Śmiali się. Nucili swoje dumki. Nie darmo mówi czterowiersz: „Cygan bez ziemi, Cygan bez chaty — Zawsze zdrów, wesół, Zawsze bogaty". Z przechwałką wspominali starca, który konając, niby nic, nucił cygańską dumkę. Rokrocznie rozbijali swój obóz w Uroczysku Wielkiej Sosny w lasach karpiowskich. Leśnictwo nie przeszkadzało im. Że trochę suszu spalili lub jaki grzyb czy jagodę wynieśli z lasu — to co? Zwierzyny nie kradli, bo długiej broni nie mieli, zaś na wny-karstwie się nie znali. Sprawdził to leśnik Jan z Wilczych Dolin, a i brodaty Bagdziun z Czarciego Koła był tego samego zdania. Ze strony administracji leśnej mieli więc nomadzi wolną rękę; po kilku zaś „sezonach" niezakłóconego pobytu — jakby przez kurtu- 80 6 — Lato po łndiańsku 81 azję — jęli każdorazowo meldować w Karpiach swój przyjazd i odjazd. Wszystko więc było w porządku. Rzecz inna, że czujny Jan z Wilczych Dolin stale miał ich na oku. Już tak „tradycyjnie", z ojca na syna, nie miał do Cyganów zaufania. Często więc krążył w okolicy Uroczyska Wielkiej Sosny, sam nie spostrzeżony. Opisywanego lata przyłączył się doń chętny, zapalny, skory do „leśnych usług" Brunek. Cyganie — to tajemnica — wykoncypował. — Wielka, wędrująca tajemnica — powtarzał, snując się zwyczajem Jana wzdłuż skraju puszczy po olszynce, okrywającej zielonym futerałem krętą strugę; zaczajał się w okolicy ścieżek, którymi Cyganie ciekli „na żer" do okolicznych wiosek, czatował. Nieraz, jak prawdziwy Indianin, leżał na brzegu gęstwiny, kryjąc się za ostatnimi gałęziami i wbijał oczy w życie cygańskie. Czarny dzięcioł krzyczał gdzieś w tyle. Ognisko dymiło od mokrych gałęzi. Smagłe, suche i ciemne, albo nalane, oliwne, okrągłe twarze czerwieniły się w kolisku ognia, błyskały bielą zębów lub oczyma pełnymi iskier; nosiły na sobie jakieś dziwne znamię, niesamowite piętno melancholii, nastrój niezatartego smutku. — Skąd może być w nich ten smutek? — zadawał sobie nieraz pytanie Brunek. — Dlaczego nie hałasują tak, jak zebrana na podwórzu przed chatą rodzina wieśniacza? Leżą, milczą, palą fajki, zamieniają krótkie zdania, najczęściej luźne słowa. Ale za to aż roi się między nimi od spojrzeń: ostrych, przenikliwych, szybkich lub sennych i omdlałych, czasem złowrogich i zjadliwych. Nawet oczy dziecięce pełne są tych iskier. Głosu tylko tyle, ile dźwięków ma cygańska pieśń — najczęściej tęskna, ściszona. I to lasy zaraz ją wessą w swoje zielone głębiny, wchłoną. 82 międzydrzewnymi lukami, że nie wstrząśnie już powietrzem tak silnie, by ucho tropiciela na skraju boru mogło ją podchwycić. Może dlatego — myślał Brunek ¦— Cygan jest smutny, że zasłuchało się jego ucho w przemijanie? Jeszcze jeden ciekawy, wprost zdumiewający rys. Oni, ci tułacze, wcale się nie liczą z czasem. Potrafią bezczynnie przeleżeć całe dnie, ba, tygodnie i miesiące. Gapią się na zieleń drzew, odwróciwszy się na wznak — na niebo: to błękitne, to pełne spasionych obłoków, raz malowane cynobrem zachodu, raz ożywione jutrzenką. Słuchają śpiewu ptaków i bijących z kniei nawoływań, wabienia, gróźb dzikich zwierząt... Profesor Bonifacy kiedyś powiedział: „Może, leżąc tak w cieniu cywilizacji, z dala od wysublimowanych form życia, instynktownie kontemplują młode kipiące impulsami pierwsze dni świata?" Trudno pojąć duszę Cygana. Tyle nieb było jej dachem. Co wieczór inne ognisko. Tyle ziem obejrzały cygańskie oczy; ogarnęły pożądaniem tyle dóbr, nagromadzonych na przestrzeni stuleci przez ludy osiadłe. Ileż dudnień kół ich wozów przetoczyło się po gościńcach i leśnych korzeniach? Nomadzki pochód przez świat to wielka sieć poszukiwań. Jakże Brunek zazdrościł Cyganom tej swobody. Wzgórza i doliny, drogi i wertepy kusiły. — Cóż jest ciekawszego nad nieustanną wędrówkę? Taki był zew Wolnych Przestrzeni. Brunek Kondra-towicz słuchał go z młodocianą zachłannością, która szuka rozwiązań. Leżał w chaszczach — jakby na granicy cywilizacji i dni koczowniczych — i nasłuchiwał. Serce jego biło wówczas równo, spokojnie, bez nerwowych drgnień „miejskich". Czyż nie warto więc 83 zamieszkać w puszczy, by całe życie spędzić wśród pięknej przyrody? Ha wędrówce, łowach i rybactwie? A kto tymczasem „pchnie naprzód bryłę świata"? — dopadło Brunka hasło kolegi szkolnego. Czy można uciec w leśne zacisze, gdy tyle jest do zrobienia wśród ludzi? — zdecydowanie przemówił w nim instynkt społeczny. Zdało się Brunkowi, że z gęstwin puszczy wychyla się profesor Bonifacy, mruga doń hoffmanowskimi oczyma, uśmiecha się i mówi: ... Ognie nomadów romantycznie strzelają węgielkami. Strzelały wczoraj, przedwczoraj i tysiąc lat temu. Piosenka nomadów błąkała się już w gajach dorodnych paproci, pamiętających dzień, kiedy węgiel kamienny rósł, kwitł i był istnieniem. Czasy — kiedy kamień miał serce? Tak... W łzie bursztynu może się zakląć echo dawnych dni. W umarłej kości można wyczuć potęgę czynu, ongiś związanego z mięśniem, wolą i myślą. W pieśni — odszukać już dawno strawioną przez czerwy gardziel ludzką. W budowlach, rzeźbach, strojach, zwyczajach — całe wymarłe kultury. Poszukiwanie jednak to nie wszystko. Myśli „skierowanej wstecz" za mało jest człowiekowi. I dlatego trzeba „z żywymi naprzód iść". ...Wszystko — każdy rytm życia: myśl, czyn, słowo, uczucie, wiedza, doznanie, przeżycie, doświadczenie — wszystko to narasta w świat doznań psychicznych, w wielki gmach, który należycie urządzić jest zadaniem człowieka. Urządzić tak, by najpełniej służył i tobie, i ogółowi. Kto tak mówi do mnie? Kto? — pytała zdumiona dusza młodziutkiego człowieka. Myśli zdawały się rozsadzać czaszkę. Ciche nastroje leśne, cygańskie dawały tło do rozważań. — Kto do mnie odzywa się vv ten sposób? Czego chce? Niech się wyraża jaśniej! — wykłócał się, szamotał, walczył. Nieraz w' godzinach takich „burz" Brunek udawał się po ratunek do swego „starego przyjaciela", etnologa Gieysztora. Częstokroć przychodziła mu z pomocą sama przyroda. Gdy ożywiał się w puszczy ptasi świergot, kiedy bogate gamy barw przyciągały wzrok chłopca, jego niepokój roztapiał się w epickim nastroju przyrody; jakby bryg poszukiwacza docierał po sztormie do zielonego atolu, oblanego nieskazitelnie spokojnym turkusem nieba i oceanu. Zdawało się wtedy Brunkowi, że nigdy go nie napotkała żadna burza. Oszołomiony chłopak pytał: — Gdzież to dziwne męczeństwo myśli? — Ale i to zaciekawienie gasło w upale jak oczy pod sennymi powiekami. Którejś takiej godziny, nazajutrz po odwiedzeniu profesora Bonifacego, Brunek trwał na stanowisku w pobliżu obozu cygańskiego. Postanowił wykorzystać znajomość ze starym Cyganem, którego spotkał cztery dni temu na jagodach, o dwa kilometry od Uroczyska Wielkiej Sosny. Ucieszył się na tę myśl. Czuł się dumny, że może porozmawiać z człowiekiem „wolnym", tułaczem, nomadą; imponowało to chłopcu jako poszukiwaczowi przygód. Jednakże nie zaprzestał obserwacji z ukrycia. — Dobre jedno i drugie — osądził. Brunek nigdy dotąd nie pomyślał, że bezpieczniej byłoby zabierać ze sobą na takie wyprawy broń; może tylko za pierwszym razem, gdy leśnik doprowadził go pod obozowisko i odszedł. — Zresztą, z flowerem? Ciotka strzelby jak nie dawała, tak nie dawała. Jednakże nie rozstawał się nigdy z fińskim nożem, tkwiącym w pochwie za pasem. 85 — Szkoda, że nie mam mądrego, silnego psa — pomyślał machinalnie — przyjemniej byłoby włóczyć się po lesie. Muszę wychować sobie drugą Łajkę — pozazdrościł Janowi z Wilczych Dolin. Ześliznął się ze skraju puszczy w dół; zamierzał jeszcze dzisiaj przeciąć spory szmat lasu i odwiedzić leśnika Bagdziuna w Czarcim Kole. — Dość późno — stwierdził — ale pośpieszę się, by zdążyć z powrotem do Karpi, nim noc zapadnie. Gdy się nieco oddalił od obozu Cyganów, przyśpieszył kroku. Mech chłonął szmer jego stóp. Gęstwina przysłaniała ruchy. Minął po kwadransie Dubniak, uroczysko ulubione przez sarny, przemierzył sośniaki, panoszące się na wzgórzach, zbiegł wreszcie ku nizinom, porosłym starymi lasami. Kiedy brnął przez wrzecionowatego kształtu łąkę, z olbrzymiej brzozy zerwały się dwa kruki; leniwie, ciężko, jakby lekceważąc nieuzbrojonego chłopca. — Takie same kłusowniki, jak i Szary Cień — pomyślał Brunek. W konarach piszczały sikorki. Trzmiel przysiadł na wysokim kwiecie i niezgrabnie przebierał łapkami. Zerwał się wiatr. — Ciekawe — pomyślał chłopak. — Przed pół godziną, kiedy leżałem pod obozem, wiatr ledwie-ledwie muskał najdelikatniejsze listki. A teraz? Podmuchy wzrastały. Ciągnął rzeźwy, chłodnawy posmak przestrzeni. Były w nim: powiew od zimnej strugi, woń butwy i obfita wilgoć przesycona perfumami nie „siedmiu", ale tysięcy kwiatów polskich; zapachy liści nagrzanych słońcem i bagien leśnych, oddechy cienistych uroczysk, tchnienie rozpalonych do niedotknięcia, do sparzenia bosej stopy — pagórków. To była rozkosz wchłaniać w pierś otoczenie rozpylone w woń. Brunek pił leśne powietrze jak marynarz pije zapach morskiego wiatru. Wiatr bowiem — szczególnie ten znad oceanów i puszcz — pachnie jafc najlepsze wino.' Ogarnęła chłopca tęsknota za żaglem. Zapewne to owe podmuchy — nieujarzmione, tułacze, młode co do sił a stare w czasie — to chyba one wzywały młodego sportowca do dalekich wędrówek. Wiatr zna melodie różne: dumy, nokturny, dytyramby, psalmy. Wycie jego to gromki marsz i szloch przestrzeni. Wiatr zna wszystkie gędźby świata: gwizdy granitów szlifowanych na szczytach gór, całe gamy szelestów liścianych, wszystkie dźwięki natury i wszystkie audycje ludzkie — bo wiatr to Wieczny Koczownik na falach eteru. Gdy wytęży w pogoni za Tajemnicą białą nadzieję żagla, gdy rozrzuci wióry piany jak przodująca strugarka; gdy zaśpiewa odę o poszukiwaniach niespokojnego ducha; kiedy obróci sztag ku nieznanym lądom lub wyspom; gdy gna szkuner w podzwrotnikową noc fosforyzującym szlakiem bonity; kiedy pod ironicznym drżeniem Zorzy Polarnej wpędzi stateK między zwały lodu — pisze żywoty najdzielniejszych serc świata. „Szukajcie prawdy jasnego płomienia, Szukajcie nowych, nie odkrytych dróg" — logicznym zbiegiem przypomniały się Brunkowi słowa „przerabianego" w szkole poety. Dwa lata temu była okazja wyjazdu na harcerski obóz żeglarski. Ale cóż? Zachorował właśnie i fnusiał pozostać w domu. Od owego czasu już kilkakrotnie, silnie i uporczywie jak morski przypływ, uderzał w wyobraźnię chłopca zew wodnych przestrzeni. Ale jeszcze nie nadarzyła się nowa sposobność. W tym 86 87 roku na wiosnę odezwała się w chłopcu ponownie tak silna tęsknota za żeglarką, że chodził po domu jak więzień. Nie udało się i teraz. Nic to, w przyszłości przezwycięży przeszkody. Pojedzie na drugi rok, ale tym razem już na pewno! ROZDZIAŁ X i I PODSŁUCHY Uwagę Brunka przyciągnął jakiś swąd. Zastanowił się: co to być może? Na pożar lasu tu za mokro: rzeczka, łąka, bagno. Dym z ludzkiego ogniska. Skądże znowu? Wprawdzie Czarcie Koło z osadą Bagdziuna niezbyt daleko, ale po co by tu leśnik palił ogień? Zawęszył intensywniej, pamiętając jednak, że przeforsowanie nosa odbiera mu na pewien czas zdolność rozpoznawania woni. — A to co? — Doszedł jeszcze jeden strumyczek specyficznego wyziewu. — Coś mi przypomina — głowił się chłopak. — Już wiem, przecież to zniekształcony przez inne zapachy swąd machorki. Pociągnął nozdrzami. — Tak, wyraźny swąd machorki. Hm, hm... Czy Bagdziun pali? Oczywiście, jaki by leśnik, a do tego myśliwiec pierwszej klasy, nie palił? Czy machorkę? Oczywiście! A więc — rozumował Brunek — to albo leśnik, albo... albo ktoś inny. Ale kto? Zbadajmy: od tego są nogi, ręce, uszy, oczy, węch. Czym prędzej wsiąkł jak najciszej w gąszcz. — Dym leci z wiatrem, więc kierunek wiadomy. To dużo znaczy. Jednak trzeba zwracać uwagę i na boki. Bardzo pięknie. A jeżeli to Bagdziun i jeśli raptem nadbiegnie nań spłoszony przeze mnie na przykład lis? Zdarzyć się może. Bagdziun wygarnie śrutem — i Bru- 89 nek Kondratowicz wykopyrtnie się bez oka albo zgolą trup. Co wtedy? — zaniepokoił się. — Głupie pytanie. Wtedy nic. Jednak życie jest „fajne"! _ ogarnął żarliwym spojrzeniem zieloną knieję. Wiatr szumiał w liściach. Wprawdzie tłumił krok młodego tropiciela, ale i osłaniał tajemnicą poszukiwany obiekt. Po kilkunastu minutach wysiłków, wnosząc z wyraźniejszego zapachu ogniskowego dymu, do celu już nie było daleko. Brunek zdwoił, mało, potroił ostrożność. Uwziął się na „przeciwnika" i postanowił dopiąć swego. Zatrzymał" się przy grubych osikach. Dalej grunt nieco się wznosił, tworząc na szczycie pochyłości pagórek. Miejsce było zaciszne i zatracone w głuszy kompletnie. Wzgórze należało już do rejonu Czarciego Koła. Brunek przez chwilę wypoczywał. Zbierał podświadomie siły, nie wiedząc, że postępuje jak doświadczony traper, dla którego przykazaniem jest: „Wystąp na pole walki w pełni sił". Przykucnąwszy pod pniem drzewa oglądał nie znaną sobie okolicę. Wprawdzie chaszczą przesłaniały widok, ale zawsze coś niecoś wpadło chłopcu w oko. Słońce dążyło ku lasom na nocleg. Wiał silny wiatr. Prżały gałązki, kołysały się łapki, szamotały liście. Puszcza kipiała od wiatru. Dlatego trzeba było bardzo wytężać wzrok, by nie dać się zaskoczyć. Brunek uczuł w piersi lęk. Pierwotne otoczenie. Drzewa: dziady, giganty, potwory —- owłosione mchem, porcjami i lianami chmielu. Wilgoć. Cień. Na pniach rozkładają się ciepłe, lepkie jak krew smugi pierwszej czerwieni. Ptaszki nie nucą. Trup, trup! — zawołał Złowieszczy kruk. Kto to? To tylko gałąź zaskrzeczała na wietrze. Cicho serce! Cicho młode, harcerskie, nieulękłe sejrce. 90 Brunek przezwyciężył chwilę słabości i jął się czołgać pod górę. — Wwwyy... — zajęczał wiatr. Przejmujący szmer pobiegł po liściach coraz dalej i dalej. Stop! — wsłuchał się Brunek. Doleciał go warkot rozmowy. Czekał. Na zboczach wzgórza znowu hałasował tylko wiatr. Chłopak posunął się naprzód. Jeszcze, jeszcze. Żadnego ludzkiego głosu. Natomiast dym miał woń tak wyraźną, jakby ognisko było tuż. Zabrzmiała rozmowa. Brunek, korzystając z szumu wiatru, rozsunął gałęzie, wpełznął pod leszczyny i, robiąc małą lukę, spojrzał. Polanka była nieduża. Na środku płonęło, a raczej tliło się ognisko. Dokoła niego leżały na trawie cztery ciężkie postacie. Z ubrań podobni byli owi ludzie do chłopów, ale bystre, chytre i szybkie ich spojrzenia mówiły co innego. Ćmili machorkowe cygaretki, których woń zwabiła Brunka. Prawdopodobnie tylko co ukończyli posiłek, bo jeden z nich jeszcze ocierał rękawem gębę. W ognisku i opodal poniewierały się trzy butelki, widocznie po samogonie; obok — ogryzione kości. Trudno było na odległość stwierdzić, czyje to były kości: sarnie, dzicze, czy po prostu wołowe lub wieprzowe. — Co to za ludzie? — zastanawiał się. — Skąd się tu wzięli i jakie mają zamiary? — Posłuchajmy. Język wygada wszystko. Wielki, niesłychanie rozrośnięty w barach brodacz, którego towarzysze nazywali „Czarnym", mruknął: — No więc, mówię wam, jak zrobim. Tylko mordy trzymajcie wszyscy na „dwadziestu" spustach! — pogroził. 92 — No ¦—¦ burknął blady, o twarzy bardzo szczupłej Staluk. — Czekaj, Czarny — odezwał się osobnik nazwany Lisem. —- Radzę jeszcze raz rozpowiedzieć dokumentnie, co który musi robić, żeby nie było pomyłki. Brunek Kondratowicz wytężył słuch. — Coś się święci — ucieszył się. — Ach! — strzeliła myśl. — Może to nareszcie ci poszukiwani kłusownicy, których tak pragnie wytropić Jan z Wilczych Dolin. No i ja. Z wrażenia ściszył własny oddech. Wiatr szumiał. Wrony kracząc przeleciały nisko nad puszczą. Czerwony filc zachodu obciągał sylwety leśnych przedmiotów. Coraz później. Nie zdąży dziś już być u Bagdziuna i wrócić do domu na kolację. Chyba prosto stąd poleci do ciotki. Leśnika odwiedzi kiedy indziej. No pewnie, że tak. Któż z jego rówieśników postąpiłby inaczej? Tu coś się decyduje — szepnęła mu intuicja. — Temu „człowieku" to musisz wlewać do głowy jak wiadrem do beczki — obruszył się na Lisa kosooki Waga. — Czekajcie! — warknął Czarny. — Nie ma czasu na języki. Słuchaj, Waga. Jak tylko zrobi się trochę ciemniej, pójdziecie z Lisem i Stalukiem rzeczką w dół, do łąk. Za krzakami parsknął koń. — A! — zdumiał się Brunek — Czyżby mi się przesłyszało? Jeźdźcy? Z daleka? Koniuchowie? To dziwne. Ale, cicho! Co mówi teraz Czarny, zbliżając grubą, mięsistą twarz do pochylonych ku sobie kamratów? — Łąkami, olszniakiem dojdziecie do rzeczki naprzeciw domu profesora. Tam zaczekajcie, aż przyjdę. Wtedy już... ¦— tu zatoczył drapieżnie ręką wokół szyi — wtedy już, cne, che, che... 93 — He, he, he, he... n^ zarżeli, zaskrzeczeli, zaszczekali jakimś złowrogim pechem wszyscy czterej. Brunek zadrżał. Czy^ zamach na profesora? Twarze, oczy, gesty a przede wszystkim słowa tych włóczęgów, koczujący^ w okolicy Czarciego Koła, nie wróżyły nic dobreąQ przez serce chłopca przebiegł nagły lęk, jak dresz^' wiatru przez brzozowy gaj. Gdyby tak któremuś z tych zbirów przyszło teraz do głowy wstać i prwć sią w moją stronę? — pomyślał i zadrżał powt;órnie _ Mam tylko myśliwski nóż. Jestem sam, a ic^ cZterech. Draby ogromne, zbudowane jak byki. TVl]f0 staluk słabszy. Zdeptaliby mnie z piaskiem i liść^ zmietliby z tego pagórka bez śladu. Bez echa. Br^, Tyle wokół wypróchniałych drzew, dziur, zakama^ów j jam_ Co znaczy wtłoczyć tam czterdzieści sied^ kilogramów zmasakrowanego ciała? Mrówki prędko się ^iną: potrzeba pokarmu i hi--etia lasu to grunt. B^ Ale dość histerii! Czarny rozejrzał si^ dokoła, wstał. W piersi Brunka --tfłiarło serce. -- Co, już idziesz? _ spytał Waga. Czarny nastawił uc^a ku gęstwinie. ¦— Idziesz już? — ^tórzył Waga. -v- Idę — odparł ^omiro mężczyzna. Aż dziw, jak był zbudowany. Bru^ pomimo miotającej nim nawały różnych uczuć j myśli, spojrzał na tego, który zdąWał się być dow^cą> z 'podziwem. Taką musieli mieć powier2chowno^ć siynni my§iiwi i odkrywcy nowych lądów. — Idę — powtórzy czarny — bo muszę jeszcze zaczaić się na Gęsiej 5zy;jc€ na tego starego z Wilczych Dolin. Potrzep mnie strzelba, a on ma nadto dobrą, oj nadto... —. jarzyły mu się oczy, jak chłopcu, gdy wspomina c^ s}odkdm sztucerku imieninowym. 94 — Coś nowego! — notował w pamięci Brunek. —¦ Chce zaczaić się na Jana na... Gdzie? Na Gęsiej Szyjce. Dobrze, dobrze... Co dalej? — Ty, Czarny — odezwał się mrukliwy Staluk — Powiedz ty mnie, a jak będzi potem? Co zrobim? — Kiedy? — mruknął sennie dowódca bandy. — Jak załatwim... — Staluk powtórzył poprzedni ruch Czarnego, gdy ten mówił o domku profesora. — A... — dowódca jakby się zawahał. — Aha, co będzi potem? Co każdy z nas będzi robił? Jak zamelinuim się? — wszyscy natarczywie zarzucili go pytaniami, uparcie ich nurtującymi. Czarny usiadł. W jego spojrzeniu, przypadkiem rzuconym w kierunku kryjówki Brunka, błysnęła iskra chytrości. Szybko, przez mgnienie, przeplótł ją rys drapieżności. Cieniem pogardy przemknął przez grube rysy uśmiech, który natychmiast stał się wzbudzającym zaufanie, nieco żartobliwym grymasem, jaki się spotyka na twarzach rutynowanych watażków. — Co potem? — odpowiedział leniwie, niedbale, jakby mówił o nic nie znaczącym drobiazgu. — Potem? Podzielim się. — No dobrze, ale z nami co? — zapytał żywiołowo Waga. Dwaj pozostali wbili oczy w twarz Czarnego. On, udając, że nie jest świadom ich nastrojów, z miną nadal obojętną na wszystko, mruczał sennie: — Ty, Waga, od razu, z miejsca, wracaj do chaty i — ani szep! Chwytaj za pług i ryj ziemię... aż znowu nie zjawię się: wtedy może znów cokolwiek wyszpe-kuluim. A Lis niechaj czym prędzej wraca łódką do miasteczka; pewno ludzi już z butami czekajo? Szewc... che, che, che... — zarechotał cynicznie. — No, a ty Staluk —¦ mądry, dołączysz się do cygańskiej bandy 95 z miedźwiedziem; to dla ciebie nie pierwszyzna — dorzucił ze specyficznym akcentem. __ A ja, to już sobie radę dam, nie biedujcie — zakończył surowo, jakby nie radząc mieszać się w jego sprawy. Brunek wiedział dość. Pozostawać na wzgórzu dłużej — znaczyło przegrać sprawę. Dobrze. Ale co robić? Cóż innego, jak tylko gnać pędem na tę Szyjkę, (jak jej?) na... Gęsią Szyjkę, by ostrzec Jana z Wilczych Dolin. Ostrzec! — W jaki sposób? O to mniejsza; na miejscu się zobaczy. Chłopak przygotował się do wycofania z kryjówki. Wiatr ciągle szalał, ba, coraz gwałtowniejszy. Słońce już na pewno zapadło za lasy, bo cienie stały się gęstsze. Brunek uczuł zimno; dopóki leżał ekscytowany rozmową, paliła go wewnętrzna gorączka. Teraz ziąb poszedł mu po kościach i ścierpłych mięśniach rąk i nóg. Zatęsknił do forsownego biegu, który tak bardzo rozgrzewa. — Wezmę konia — oznajmił Czarny i obszedłszy leżących, wyprowadził z krzewów chude, ciemnej maści zwierzę. — Nawet niezły kłusak — pomyślał Brunek. ¦ Watażka mruknął: — Zostawię jego na Żurawinowym Błocie. Ty, Staluk, jak będziesz nocko wracać do bandy, weź jego sobie za te piniądze, co ja tobie dłużny. Będziesz mógł sprzedać Cyganom. Ja też jego od Cyganów kupił. — Chciałby forsy — burknął Staluk. — Co, z palca tobie wyłamię? — obruszył się Czarny. — Weź konia — obejrzał lejce i uzdę. — A... porwana, psiamać! — zaklął. — Kto ma rzemień albo drut? 96 EOZDZIAŁ XI ZA CENĘ ŻYCIA! Brunek postanowił wygrać na czasie. Wycofał się się jak najciszej. Wiatr i cienie mu dopomogły. Minął gaik olszyny, wytropił jakimś psim węchem idący w las przesmyk i puścił się nim, na chybił-trafił, na przełaj, ku Gęsiej Szyjce; był tam kiedyś z leśnikiem Janem. Kiedy oddalił się o dobry kawał od wzgórza ze zbójcami, pobiegł pędem. Miał w tym wprawę; nie darmo co drugi dzień trenował bieg po alei pod leśniczówką. Dwa kroki: wdech, dwa kroki: wydech, dwa kroki: wdech, dwa kroki: wydech... Płuca i serce pracowały rytmicznie, silnie, z potęgą niezużytej młodości. Lęk o własną skórę ucichł. Natomiast myśl o niebezpieczeństwie, wiszącym nad Janem z Wilczych Dolin i nad profesorem, nie dawała mu spokoju. Goniąc przez las — jak pierwotny posłaniec afrykański — chłopak rozważał, borykał się z myślami, szukał sposobów ocalenia dwóch drogich sobie ludzi. Gdy w czas ostrzeże leśnika, sprawa przybierze inny obrót. I to na pewno. Zaczają się wówczas we dwójkę: Jan z Wilczych Dolin i on, Brunek Kondra-towicz — na Gęsiej Szyjce i obezwładnią Czarnego, wezmą do niewoli olbrzyma, zwiążą go, zakneblują mu usta, żeby nie dał znać towarzyszom. Konia jego przywiążą za cugle do gałęzi. Tymczasem kamraci Czarnego, choćby i doszli do olszynki pod domem pro- 1 — Lato po indiańsku 97 fesora, nie doczekają się dowódcy i — zwiną chorągiewkę. Zresztą on, Brunek Kondratowicz, uprzedzi złe zamiary, podskoczy konno na zbójeckim kłusaku albo na ogierku Bagdziuna (bo z Gęsiej Szyjki nie tak daleko do leśniczówki) i da znać policji (bo przecież niedaleko domku profesora jest posterunek), i wyłapią ich wszystkich jak myszy. — Ale... — tu zrodził się w chłopcu dziwny odruch żalu — jak to, nie dokonają tego, co zamierzyli u ogniska? Więc tajemnica nie rozegra się do końca? ¦— Bałwan! — warknął zły na siebie. — A życie ludzkie? Zagęścił rytm biegu. Ciemniało. Na ziemię spływał mrok. Ale co może robić teraz na Gęsiej Szyjce leśnik Jan i skąd o tym wie ten zbir? Może Jan będzie szedł w odwiedziny do leśnika Bagdziuna, do Czarciego Koła? — W nocy? Skąd wie o tym Czarny? Skąd? — trudziła się myśl chłopca. Las nieco się przerzedził: na szczęście! Brunek zdążył już rymnąć w gęstwinie ze dwa razy: potknął się 0 korzenie. Po jednym takim upadku musiał porządnie rozcierać stłuczone kolano. Ale niedługo było tego raju; znowu przyszedł gąszcz. Chłopak chcąc nie chcąc musiał zwolnić biegu. Po pewnym czasie — mimo wiatru i łomotu serca — dobiegło bystrych uszu chłopca dudnienie końskich kopyt. — To on! — zelektryzowała Brunka świadomość. Pognał co sił. Po kilku minutach jednak uczuł, że niedługo poprowadzi bieg zwycięsko. Relację serca 1 płuc potwierdziło ucho: tętent brzmiał coraz bliżej. Nagle strzeliła chłopcu do głowy bystra myśl: — Czarny zapewne zwolni tempo, gdy zacznie zbliżać się do Gęsiej Szyjki. Nie zechce przecież być usłyszany przez leśnika; postara się więc o to, by jak najciszej podjechać do owego zakątka. Tak. Ale do Gęsiej Szyjki jeszcze daleko, można śmiało dudnić kopytami po lesie, tym bardziej że las huczy od wiatru. — Trzeba przeczekać w ukryciu, aż przejedzie; Czarny dąży tą samą wąziutką ścieżyną. Potem ruszę w ślad za nim. Dopóki głośno pojedzie, to możliwe. Ale później, gdy tętent umilknie, gdy Czarny zostawi konia opodal Gęsiej Szyjki (co bardzo możliwe, bo wygląda na chytrego) — to idąc tropem zbira, mogę łatwo wpaść w jego łapy. —• Jaka szkoda, że nie mam konia — zamarzył. — Czyż to nie ironia? — żachnął się. — Po błoniach leśnictwa w Karpiach ugania ich cała trójka, wypoczęta, bezczynna, a ja tu, tak bardzo potrzebując, w tak groźnej będąc sytuacji, nie mam ani jednego wierzchowca. Płuca i serce ostrzegały coraz wyraźniej, a kopyta dudniły już niedaleko. Brunek zadecydował- Nie mógł przecież narażać się na to, by go przeciwnik dostrzegł. Zasadził się w krzakach, czekał. Buch-buch, buch-buch, buch-buch... — dudniły kopyta. Zaszeleściły rozpierane gałęzie. Nadjechał Czarny. Już mija kryjówkę chłopca, już... Oczy bystro obrzucają gęstwiny. Nozdrza wciągają łapczywie powietrze. Usta w pół otwarte; pobłyskują w nich zęby. Rysy grube. Jedną ręką trzyma cugle. Prawa oparta na boku. Co robi ta ręka? Zdaje się Brunkowi, czy też to prawda: prawica złoczyńcy oparta jest na kolbie dużego rewolweru, tkwiącego za pasem, od tyłu, pod krótką marynarką, z lufą w kieszeni. 98 99 _ Eh, żebym tak miał broni - uwierzył w siebie czatownik. - Mógłbym sam go rozbroić, ja, szczeniak. A tak? Jeździec minął chłopca. Ulga spłyną w napije ^Y^^eg _ Prt! — Czarny nagle osadził Konia. Zarzucił 'cugle na gałąź - tuż, niedaleko. W Brunku zamarło serce. Mimowolnie si^nął wała ręką młodzika tam, gdzie **L*^L sztylet. Ścisnął zęby. - Tu! - ^^^ szcze-myśl. _ Tu koniec twojej przygody, harcersKi Czarny wielkimi krokami przebił giej stronie ścieżki i skierował się olbrzymi dąb. v _ A mo- — Nowa tajemnica — ratował się BruneK. że wybieg? Ale po co, po co? Czarny pochylił się przy drzewie. Uderzył w pień. Obmacał. Już było mroczno, a nawet miejscami ciemna B nek zdołał jednak dostrzec, że zbir P*ałJ^ d ,_ pli, że grzebał po dnie zagłębienia, ze potem^: cią wyciągnął dłoń zwiniętą w pię, czymś YP na W TDewnei chwili wydało mu się, ^ " j ŁlTa^ brzęczek monet. ***L" ^ ną butelką o drzewo. Ale to chyba Czarny pchał po raz trzeci ramię do dłużej nie czekał. Jednym skokiem ^er^ał się z ziemi, chwycił eugL, wskoczył na totfa. uderzył piętami, ^ tuż nad karkiem zwierzęcia i — V°zi Ga- Ta-ta-ta=h... - Trrr... Trrr! — doleciało 100 łęzie, chaszcze, gęstwiny, leszczyniaki, krzewy kalin — poleciały, poskakały bokami, zasłoniły wszystko, co zostało w tyle. Koń szedł dobrze. Fale gorąca uderzyły Brunkowi w uszy, w twarz. Przed chwilą zamarzł w nim lęk śmierci, a teraz kipiał wulkan krwi. Oto leci, pędzi, gna — on, jeździec przygody. Spisał się całkiem dzielnie: wytrącił z siodła (wprawdzie z podłego, ale z siodła) — człowieka, do którego należał ten koń. Wróg pozostał i z każdą sekundą jest coraz dalej i dalej. Nie zdąży wyrządzić krzywdy Janowi z Wilczych Dolin, bo on, Brunek Kondrato-wicz, wyprzedzi zbira, jego własnym kłusakiem przybędzie na Gęsią Szyjkę i zapobiegnie złu. Ach, ach! Jak dobrze. Ta-ta-tach... Ta-ta-tach... — dudni las. Koń parska, wyrzuca głową, już zaczynają chlapać pierwsze płaty piany. Trudno. Życie człowieka, życie „takiego" leśnika jest bardzo drogie. A jeśli na przykład popręg „nawali" — to co? Albo sęk bodnie szydłem w oko? Tfy, ohydna jest taka rana i ból. Ale śpieszyć trzeba. Trzeba. Ta-ta-tach... Na szczęście poszerzyła się dróżka. Przez wiatr, przez szum liści koń pognał jeszcze szybciej. Aż dziw, jak widział drogę. Z każdą chwilą ciemniało. Zaraz, za chwilę, wychynie grupa dębów i łączka w kształcie gęsiej szyi. Tam odszuka Jana z Wilczych Dolin. Wszystko mu opowie... Razem obronią profesora. Jeszcze tylko przesmyk w gęstwinie... Przes-myk! Zwęził się szlak. Pośliznął na bagienku koń. Pochylił się, zawisł na mgnienie w powietrzu. Runął z jeźdźcem na zwalony pień. Na widły gałęzi. Na sztylety sęków. — Oj! — jęknął Brunek. Uczuł straszny ból w głowie, w oku, w nodze. Mrok spadł na jego świadomość. 102 ROZDZIAŁ XII ZBÓJCY vJuż dawno „żniejka" zawiesiła na lewym ramieniu sierp i, ciężko westchnąwszy, skierowała bose stopy ku chałupie. Dawno chłop, obrzuciwszy okiem pozostałe łany zbóż, mruknął: — No, chwalić Boga, mniej zostało do końca niźli do początku — i biorąc za kosę, pobrzękiwał do odejścia. Wietrzysko, które zerwało się na zachód słońca, rozszalało się teraz na dobre. Na niebie zakwitła wieczorna łuna. Podłużne, szczerbate chmury prędko zmieniały jej barwy — aż wyczerpawszy płomienny kolor palety, jęły spowijać się w rudawą mgłę, nieuchwytną i podobną do mroku. Ryk bydła, zgrzyty i piski studziennych żurawi, ludzkie nawoływania, piosenki — porwane przez wiatr na fragmenty — nie dawały dzisiaj obrazu wieczornego życia „wsi spokojnej". Dzwon już przebrzmiał. Było coraz ciemnej. Jeszcze gdzieś na szosie zawarkotał wóz. W powietrzu, nad głową melodyjnie zadzwoniły kacze skrzydła. Sy-sy-sy-sy-sy-sy-sy-sy-sy... — wibrowała znana dobrze łowieckiemu uchu melodia. Kłaki chmur zgęstniały, jęły się zbijać w gromady, w gęstą ciżbę, wreszcie utworzyły jedną czarną zasłonę. Szła noc. 103 Brzegiem ruczaju, wzdłuż olszyny, pętającej się nad rowem, skradali się trzej bandyci. Przyroda im dopisywała: ciemności jak smoła, wiatr zagłuszał wszelkie odgłosy, żaden koniuch nie chciał pozostać w taką noc na pastwisku: bo „tak wieje, jakby kto powiesił się". Waga — jako tubylec — prowadził; znał dobrze okolicę. Idąc za wskazówkami Czarnego, wiódł grandę środkiem pól, nad rzeczułką. Szlak ten prawdopodobnie dlatego został wybrany, że wszystkie drogi biegły odeń z dala; nikt z przechodniów nie mógł się znaleźć na trasie zbirów. Wszyscy trzej szli milczkiem. Bo i po co gadać? Wywnętrzać się z niepokoju, z narastającego strachu, odbierać innym „zadufanie" we własne siły i okazywać „tym durniom", że się jest tchórzem? Więc zamknęli gęby na „trzy spusty" — i żując jak ciężkie woły gruboskórne myśli — sunęli naprzód. Nie wiedzieli, nie byli godni wiedzieć, że profesor Bonifacy siedział o tej lipcowej godzinie przy otwartym oknie i po swojemu marzył. Z ogrodu biły jaśminowe wonie; wiatr ich nie rozpylał, przeciwnie — zganiał ku domowi. Przyłączyły się do nich smużki zapachów innego kwiecia: goździków, nasturcji, groszków, georginii, maciejki. Profesor pił aromat letniego wieczoru pełnymi płucami. Mało! Całą duszą. Gdy ogarniał świadomością i zmysłami całe otoczenie, a równocześnie uczestniczył w życiu uczuciowo, wtedy dopiero stawał się zdolny do syntetyzowania. Zdawało się, że osobowość jego to jeden wielki płomień przyjaźni ze światem. Odczuwał to w kontakcie z nim nieomal każdy człowiek. To się udzielało bez słów, jak zapach lub barwy kwiatów. Gieysztor mawiał: — Wszystko, co jest czyste, wolne i pełne miłości — stanowi jedno. Ptaszki ogrodowe już dawno skryły się w zacisznych gniazdach i budkach, które przygotowała im życzliwa ręka profesora. Zmrużyły ślepia, wtuliły głowiny pod skrzydła i spały snem sprawiedliwych. Kot zasadził się na mysz za beczką, ustawioną pod rynną; wypoczywający starzec widział w ciemnościach jego rozpalone oczy. W krzakach skrzyły się świętojańskie robaczki. Chciało się pytać samego siebie: — Człowieku, czego ci jeszcze brak? Trójka zdążających ku profesorskiemu domowi łotrów nie wiedziała nic o nastrojach myśliciela; daleka była od jego stanu psychicznego. Przebywszy nieduży most na rzeczce, przyśpieszyła kroku, by minąć kilka „cieplic", wiejskich łaźni, małych, słomą krytych, osmolonych zabudowań, jeszcze czarniej-szych niż dookolna noc. Akurat przemykali się pod tylną ścianą jednej z takich lepianek, gdy nagi, biały w ciemnościach człowiek wyskoczył zza węgła z wiadrem w ręce. Wpadł na zbirów. — A tu kto? — krzyknął trwożnie. Chwilę milczeli. — Do policji idzim — przeinaczając głos, burknął wreszcie z cyniczną bezczelnością Lis. — A ty kto? — dorzucił, nie zatrzymując się. — Franuk Emilian — niechętnie odparł chłop i zapytał, nim odeszli: — Skąd wy? — Z Malarki — zełgał Lis, usiłując przekrzyczeć wiatr. Uszu oddalającej się trójki dobiegł jeszcze z innej łaźni piskliwy śmiech zirytowanego wyrostka, widocznie siłą łechtanego pod pachy ku uciesze starszych. Franuk, zaczerpnąwszy -wiadrem wody z torfianki, zawrócił do cieplicy. 104 105 W piątej z rzędu łaźni aż huczno było od wrzawy, śmiechu, piskliwych pokrzyków. — Baby... — mruknął z obrzydliwym wyrazem twarzy Staluk. Pochylił się ku ziemi. Poszukał kamienia. Zamachnął się krótkim, grubym ramieniem. Cisnął! Huknęło głucho o bierwiona. Piski zamarły. Trójka słuchała, z cicha rechocząc; czuła się ubawiona. Zakipiała wewnątrz łaźni wrzawa jak jeden bunt. Skrzypnęły drzwi. — A tam jaki idiot? — odezwał się głos starej kobiety, obawiającej się jednak opuścić łaźnię. — Durne baby! — huknął Staluk. Towarzysze zawtórowali mu chichotem. — Sam durny jak but — odskrzeczał niewieści głos. Znów zarechotali i posunęli dalej. Ogarnia ich nagle rubaszna, nieomal zwierzęca wesołość. Lekceważyli teraz wszystko. Kroczyli głośno, wyprostowawszy karki. Gryźli się słowami, próbowali M/ymie-niać grube kawały. Było im wszystko jedno. „Zadufali" — pod jakimś wewnętrznym nakazem •—- w powodzenie własnej wyprawy; a raczej — w przypływie bezmyślności przestali się liczyć z jej niepomyślnym rezultatem. Pochłonęła ich wyłącznie chwila bieżąca. — Ty, Waga — mruknął Lis — dawaj wó«dki, na-piim się. — Trochę później — mitygował zaczepiony. -—• Co później! Teraz chce się — upierał się lis. — Dawaj, dawaj — przyłączył się Sta.lak. — W gardle zaschło. Warto poszmarować. — Poczekamy na Czarnego — spróbował >dwlec pijatykę zastępca watażki. — Czarnego diabli nie wezmą — wytłumacerf Sta- luk. — Na pewno teraz chleje koło dziupli samogonę jak krowa wodę. Znam ja jego. — Czy ty dajesz, czy nie? — osrożył się Lis. Waga sam.był nie od tego, tym bardziej że zaczęto nań nastawać. Wyciągnął z kieszeni kapoty litrówkę-pełną samogonki. Cmoknął ustami, wybił korek, przytknął szyjkę do ust i chlał bez końca, aż Staluk obruszył się. — Czort jego. Wszystko wypije. Dawaj mnie! Dorwał się do butelki. Cmokał, łykał, aż Lis warknął zazdrośnie: — Dasz ty mnie, czy nie? Wyrwał z ręki Staluka litrówkę i przyssał się do niej jak ośmiornica. Kiedy przyszło do drugiej kolejki, okazało się, że Lis nie miał nawet w czym wąsów umoczyć. Toteż szczeknął niewybredną połajanką i rozbił butelkę o pień olchy. Zagryźli suchą kiełbasą z razowcem. Lis zgrzytał zębami. Minęło zaledwie kilka minut, a już popadali sobie w rozchwiane ramiona. Zaczęli się ściskać, obcało-wywać, ślinić i opluwać. — Mój ty Waga, Waguszka... Durak. Całuj ty mnie. Żeby jego wilcy. Staluk, weź tę rękę, nie ściskaj tak. Czy ty słyszysz? Jaki ty durny, jaki ty durninki... — dziwił się Waga. — Ja teraz chciałby położyć się i pospać — żalił się Lis. — Zdur-niał czy co? — upomniał go Waga. — Puśćcie mnie, puśćcie, żeby was cholera! Ach, wy... Nie ściskajcie! Tak sobie — pijani i niepomni na echo w okolicy — skracali drogę ku domowi profesora. A już nie było daleko. Zaraz olszynka miała się skończyć. Zbliżyli się do jej skraju nie bez wypadków. Lis wpadł po pas do rzeczki, Waga zaś wleciał w jakiś dół i „nad-wichnął" sobie kostkę. 106 107 Usiadłszy pod ostatnimi drzewami — jak to było umówione z Czarnym — czekali. Z nudów, pod wpływem pijackich nastrojów, zaczęli próbować głosów, nucić, podśpiewywać. Udało się im nawet „wyciągnąć" trio fragment melodyjnej wiejskiej piosenki: „Cztery sery, dzban maślanki". Ale na zakończenie zgrzytliwie sfałszowali i ryknąwszy, umilkli. — Ot, Waga, nie umiesz zakańczać — bełkotnął dydaktycznie Staluk. — To ty zawył jak wilk — odepchnął zarzut Waga. — Nie ja! — zaprzeczył Staluk. — To kto? — obruszył się Waga. — Lis. Lis akurat chrapnął, oparłszy się ramieniem o pień drzewa. Dwaj jego towarzysze zarżeli śmiechem. Szarpnęli śpiącego za barki. — To ty! — krzyknęli prawie równocześnie. Lis rozwarł przerażone powieki. Wbił oczy w ciemność. Ujrzał nad sobą ledwie-ledwie widoczne sylwetki i dwie pary szklistych oczu. — Nie ja! — ryknął w przerażeniu, aż dotykający jego ramion odruchowo odskoczyli na boki. — To nie ja. Nie ja! — broniąc się rozpaczliwie, wymachiwał rękami. Pod wpływem resztek zbrodniczej świadomości czy pod nakazem wracającego otrzeźwienia oprzytomnili go ostrym szturchańcem. — Milcz, bo przy łapią nas — upomniał Staluk. Wzmianka o czyhającej grozie była wiadrem zimnej wody na zapij aczone łby i przywołała na myśl cel wyprawy. Umilkli. Wiatr huczał w olszynie i w niedalekiej alei, obiegającej dokoła ogród doświadczalny profesora. W jego domu zgasło właśnie ostatnie widoczne dotychczas światełko: to zapewne staruszka, profesorska siostra, skończyła swoje sążniste pacierze, wykłó- ciła się z bratem, by pozwolił zamknąć okno, „bo nocka bardzo wietrzna", i kładł się na spoczynek, gdyż „jutro znów zerwie się raniutko jak ptaszek" — i sama podreptała w zacisze snu. — No, a Czarnego jak nie ma, tak nie ma — niecierpliwił się Waga. — Czort jego wie — zaklął Lis. — Może jemu co. przytrafiło się? — zaniepokoił się. — Może... kto jego wie — mruknął zamyślony Sta-* luk. — Albo... — nie domówił. W złoczyńcach zrodziła się nieufność do prowodyra.. A nuż „kiwnął" ich, wystawił na niebezpieczeństwo, a tymczasem sam coś innego kombinuje. „Kto jego wie?" — powtarzali w myśli. Nigdy nie ufali Czarnemu całkowicie. Raczej trzymał ich grozą swojej osobowości: wolą, okrucieństwem, zimną krwią, chyt-rością, siłą fizyczną, zdolnością ujarzmiania podobnych sobie indywiduów. Nigdy ¦— postępowaniem ujmującym lub przyjaznym. „Kto jego wie?" — W tym zdaniu zamykał się i brak zaufania, i oczekiwanie na różne, może wręcz niebezpieczne niespodzianki. — Chyba że nie z własnej winy — próbował bronić nie tyle autorytetu dowódcy, ile własnego spokoju przed wewnętrznym lękiem — chwilowy wódz bandy, Waga. Myśl o konieczności dbania o siebie na własną rękę do reszty wszystkich otrzeźwiła. Kalkulowali, medytowali w ciężkich mózgach, co robić? Czarny już musiałby być. Nocka krótka. Zaraz zacznie „światleć"; nie będzie można dokonać napadu. A pieniążków u profesora po ostatniej przesyłce pocztowej na mi-czurinowskie szczepy owocowe jest — według Czarnego — „dużo, a dużo!" Pieniążki dobre na wódkę i na machorkę. Licho jego wie, gdzie ten Czarny! — wściekali się na dowódcę. 108 Już zapiał pierwszy kogut: wyraźnie brzmiał jego w przerwach między poszumami silnego wiatru. — Ale wieje — odezwał się Lis. — Ktoś powiesił się — mruknął Waga. — Dureń! — rozzłościł się Staluk; bał się posępnych -myśli, jak człowiek o nieczystym sumieniu. Chciał odeprzeć napomknienie Wagi. Nic nie pomogło: robak niepokoju i w nim się zalągł. Źle jest z bandą, gdy coraz więcej obwiesi traci w niej ducha. Pies szczeknął w otchłaniach nocy, a potem zajazgo-tał ostro, jak borsuk zewsząd zaatakowany przez jamniki. Opodal przeszli jacyś ludzie, dzieląc się głośno niewybrednymi wrażeniami na temat podłej drogi i smolnych ciemności. Jak przyszli, tak oddalili się — niewidoczni i zapewne mało widzący. , __ nOj Waga — poderwał się Staluk. — Nie mo- żym dłużej czekać. Trzeba nam iść samym! Zwrócił się do towarzysza. __ Ty, Waga, tutejszy... Sam mówiłeś, że chodził do profesora po lekarstwy, jak syn zaniemógł; ty wiesz, jak tam trafić... No, prowadź nas, biatku. Waga i Lis oparli się. — Jeszcze zaczekami. Może nadejdzi... __ Nie ma czasu! — ostrzegł Staluk. — Bo prze- grami; nic nie dostanim i jeszcze nas przyłapio. Napotkał już słabszą opozycję. Przeczekał więc chytrze jeszcze chwilę. — No, wstawaj, Waga, i ty, Lis. Idzim — warknął wreszcie z groźbą w głosie. Wysunęli się spod olszyn w mrok odkrytej przestrzeni. W huraganie nie słyszeli dudnienia własnych stóp. — Ty, Lis, masz „cokolwiek"? — .zapytał Staluk, obmacując własną kieszeń. 110 ¦— Mam — zabrzmiała odpowiedź. — O... — Lis pokazał młotek. ¦— Dla mnie, ot, jakiego gołąbeczka wystarczy — podsunął pod rękę Staluka zimne ostrze rzeźnickiego sztyletu okrutny Waga. Przeszli po kładce na drugą stronę rzeczułki, wspięli się pochyłością łąki ku granicy uprawnych krzewów owocowych i wśliznęli do rozkwieconego ogrodu. Domu nie było jeszcze widać, ale Waga obiecywał, że „zaraz będzi". Bandyci nie czuli ani woni kwiatów, ani uroków drzemiących w tym zakątku. Niespostrzeżenie podpełzli jak węże pod dom. Waga wskazał palcami na okna, poszeptał coś na ucho Lisowi, potem Stalukowi. Sam skręcił na lewo, Lis na prawo, Staluk pozostał w kącie, w załamaniu ściany domu i werandy, niedaleko beczki, za którą z wieczora czatował na myszy kot 0 jarzących się oczach. W złowrogiej godzinie silny wiatr jął szastać i wyć obłąkańczo w koronach potężnych drzew, w alei otaczającej rynek miasteczka. Ze wsi i od dzielnicy z urzędem pocztowym, apteką 1 posterunkiem policyjnym nie dolatywał żaden odgłos, wszystko spało. Niekiedy tylko tam i ówdzie szczeknął pies. Staluk bił się z myślami. Waga powiedział, że za tyrn oknem albo za sąsiednim śpi profesor. Właśnie Staluk siedzi „w kuczki" pod jednym z nich. Oba zamknięte. Wleźć przez to pierwsze z brzegu — będzie brzęk, przez sąsiednie — to samo; a za którym na pewno profesor śpi, nie wiadomo, nie wiadomo... Czy nie lepiej więc zaczekać, aż dwaj kamraci dobiorą się do „środka"? Nie! Oni zagarną wszystko sobie. Obej-feie więc werandę i z drugiej strony wśliźnie się do w*iętrza. Już tam wyczuł słaby haczyk od wewnątrz — 111 i to tylko jeden. Pociągnął za listwę — raz, drugi. Już! Śrubka wyszła ze spróchniałego uszaka. Nawet skrzypu nie było. Dobrze, że wieje ten wiatr. Posłuchał, poczekał. Nic. Nie, nie nic! Coś jakby szemrze — ciągle, stale... Przecież to chrapanie. Skradał się ku śpiącej ofierze. Zaświecić latarką, czy nie? Po co? I tak trafi do profesora; toż on chrapie jak chłop po chrzcinach. Szep — szep... — zaszeleściły w sąsiednim pokoju ciężkie buciory. — Może, czort jego, niechaj śpi? — Przyszła na zbira chwila opamiętania. — Zabiorę, co ma, i zwieję. — Tu zawahał się: — A jak obudzi się i narobi krzyku, albo od razu w plecy wpakuje kulkę, co tedy? — Czort jego! — zaklął we wściekłej duszy. Przysunął się do łóżka. Wyciągnął rękę. Wyczuł po obecności oddechu bliskość śpiącej głowy. Zamachnął się. Nagle coś stuknęło w sąsiednim pokoju, jakby sprzęt domowy, potrącony nogą, jakiś głos krzyknął „kto?", rozległo się przekleństwo, odgłos zwarcia dwóch ludzi, coś grzmotnęło o podłogę! Szamotało się, rzucało, klęło. Staluk poznał głosy wspólników. Nie wierząc uszom, pchnął cicho drzwi, łysnął światłem latarki. W drugiej ręce trzymał rewolwer. Wzdrygnął się uderzony potwornością widoku dwóch splątanych ze sobą ciał towarzyszy. W piersi Lisa tkwił rzeźnicki sztylet, wbity po samą rękojeść; w czaszce Wagi czerniał otwór, zadany ostrym młotkiem. Myśl jak błyskawica: — Oni po ciemku na siebie naskoczyli. — Durni, psia ich mać! — zaklął. Fala szału uderzyła Stalukowi do mózgu. Zawrócił. — Gdzie profesor? — szepnął do wpół otwartych drzwi. Ścisnął szczęki, bo czuł, jak dzwonią zęby. — Jego mnie trzeba! — Wybuchła w przestępcy wściekłość. Postąpił jeden krok, drugi, trzeci. Zaraz 112 wejdzie do „jego" sypialni. Rozwali ten stary, spróchniały łeb. On winien wszystkiemu. Szszsz... -— coś przesunęło się za drugimi drzwiami. Staluk wzdrygnął się. Przystanął. — Chyba już się obudził — pomyślał. — Może czeka ze spluwą? — Nie! Nie pójdzie dalej. Za to tu przeszuka. Z łotrow-ską bezczelnością obmacał wszystko, co napotkał po drodze. Wyyy... Wyyy — jęknął na dworze wiatr. Czasu jeszcze jest dużo. E... raczej nie. Już »tak, jakby świetlało". Trzeba śpieszyć. Nie! Zadławi tego starego łotra. Za wszystko. Za towarzyszy. Zabije, zadusi, zadusi — zacisnął palce jak szpony. A forsę sam zabierze, sam jeden. Che-che-che. Jął się skradać ku drzwiom, za którymi usłyszał wpierw szelest. Schylił się, przytknął oko do dziurki od klucza. Nagle skrzyżowały się w sąsiednim pokoju strumyki świateł, zapewne rzucone z latarek przez okna z przeciwka. Co by to mogło być? Zgasły. Coś zatupotało pod oknami. Nie ma żartów — oprzytomniał Staluk. Którędy uciekać? Przez dawne okno? Nie. Najlepiej wymknie się werandą, drzwi na pewno zamknięto tylko na zasuwę lub haczyk. Otworzy łatwo. Już tam jest. Odczepił hak. Z tyłu, do pokoju wskoczyły jakieś nogi. Zdało mu się, że dom jest dokoła otoczony. Odgadł to instynktem tropionego zwierza. Zesunął się ze schodków w kwiaty. Przygiął ku ziemi. Odczołgał się ku większej gęstwinie. Wyprostował się, by poderwać nogi do szybkiego biegu. Eh, poleci... Żeby prędzej stąd w leśną głębię! Silny prąd światła uderzył go w plecy. — Stój! — krzyknął głos. Staluk padł w krzewy. Światło momentalnie zgasło. 8 — Lato po indiański! 113 Za to jakieś stopy dudniły coraz bliżej. Zbir odczołgał się w bok. Puścił się znowu pędem. Krzewy się kończą, a z tyłu dudni. Latarka znów szpera w gęstwinie. Strzelić czy nie? Strzeli. __ Buch! —- latarka zgasła. Wiatr wyje. Staluk zerwał się na nogi. Gna pochyłością ku olszynie. Światło ukłuło go w plecy jak celny oszczep. — Stój!!! Nie usłuchał. Przyśpieszył kroku. Zaraz olszyna... Z rozpędu dał susa przez ruczaj. Nagle dostał w skroń oszałamiający cios! Upadł. Nadbiegający policjant dopomógł zaczajonemu koledze skuć łotra w kajdanki. BOZDZIAŁ XIII SERCE vJakiś ciężar gniecie mózg. Oszołomienie. Ciemno. W uszach dzwoni. Zerwać z tym! Dość bezwładu! Próżny wysiłek. To coś, ten jakiś balast — uniemożliwia każdy ruch. Zerem jest wola i jej instrukcje. Mięśnie nie chcą działa! A nuż? A może? Próbować warto ciągle, byleby się tylko udało w końcu wyrwać ze stanu tej niezrozumiałej niemocy. Więc? Brunek z trudem podniósł powieki. Co to? Biało i niebiesko. Rozstrzelone promienie słoneczne. Ale co to jest, że on tak słabo widzi, jakby patrzał jednym okiem? Uniósł z trudem rękę. Dotknął. Och, przecież ma bandaże na prawym oku! Dotychczas spoglądał tylko lewym: i to świat wydał mu się tak wspaniały. Raptem ból zakręcił się pod czaszką, od strony lewego oczodołu. Chłopak zmrużył oczy. Ból nie na żarty. Przeleżał chwilę spokojnie. Dzwoneczki w uszach nieco umilkły. Wówczas zmysł słuchu wyłowił z przestrzeni inne dźwięki. Brunek rozpoznał w tych odgłosach ptasią orkiestrę. Widocznie był ranek. Dobrze, ale dlaczego on tu leży? Skąd mu to przyszło? E, czy to ważne? Przecież to zapewne daleka, 115 bardzo daleka przeszłość. Czy budził się już z tej ociężałości? — uderzyło go pytanie. — Czy myślał o tym, co minęło? Zaraz! Ale o czym? Dlaczego on tu leży? Przecież musiało zajść coś ważnego, coś bardzo ważnego, coś bardzo ważnego... Boże, on nie jest w stanie nic przypomnieć. Nie pamięta nic! Zamknął powieki. W ciszy śpiewały za oknami ptaszki. Jedno okno było do połowy otwarte. Ćwierkał na nim wróbel. Jak to było? Jak to było? Ta-ta-tach! Ta-ta-tach! Ta-ta-tach! — przegalopował z dala, za oknem jakiś koń ¦— jak zesłanie. Ach, prawda. Przecież to wtedy jechałem konno. Kiedy „wtedy"? Właśnie — konno... konno. A skąd koń? Właśnie! Koń... Ach, czterech zbójów, ten... ten... Czarny! Ucieczka, leśnik Jan! I kto jeszcze, kto jeszcze? Profesor Bonifacy! O, tak. Czy żyją?! Pustka. Czy żyją? Może nie warto budzić się z ociężałości? Czy żyją? Może już nie ma Jana z Wilczych Dolin ani profesora! Czyż warto żyć bez tych kochanych ludzi? A rodzice — ich nadzieje? Wytężył słuch. — Fiu-fiu... Fiu-fiu... Czerech. Fiu-fiu... — śpiewała wilga. Krzyczał dzięcioł. Wróble napełniały wrzawą powietrze. Wtórowały im sikorki i zięby. Gdzieś jakby zadzwoniły kosy. Ktoś zaśpiewał zwrotkę polki. Głos jakiegoś starca zawołał: „Antek, Stach, idzim do pracy!". O, wspaniałe życie! — ożyła w chorym wiara. Dlaczego nie ma żyć Jan z Wilczych Dolin i profesor Bonifacy? — galopowała w chłopcu ufność. — A czemu mają żyć tamci nikczemnicy? Może jest akurat odwrotnie? A może w ogóle nic się nie stało? Żeby ktoś 116 nadszedł, zapytałbym... E, co tam! Spróbuję wstać sam. Poruszył się na łóżku, jęknął. Ból w boku i w nodze. Co to? Noga sztywna! W gipsie?! Dotknął ręką. — W gipsie — stwierdził z rozpaczą. — Ależ się poharatałem. Nowa fala zwątpienia. Może wszystko na próżno? I jeszcze sam zostanie kaleką... Nie! to być nie może.. Tamci dwaj żyć muszą! On tego pragnie całą siłą, młodości. Cichutko otwarły się drzwi. Wsunęła się biała postać lekarza. Siwy, suchy sta-, rzec. Za nim rozpalone oczy matki i zastygły smutek w twarzy ojca. Kochani, najbliżsi. Całują go we trójkę. Mówią doń we trójkę. Śmieją się, gestykulują, głaskają po twarzy — wszystko we troje. Trójka — to niezły stopień, o wiele lepszy niż dwójka — myśli machinalnie Brunek. Odwzajemnia się obiema rękami, jak tylko może. Śmieje się, chociaż sprawia mu to ból. Dziwna rzecz: śmiech może sprawiać ból. Usiłuje mówić, chociaż zdaje mu się, że zapomniał używać języka. Wyrazem oczu dopowiada ogromną resztę. Nie słyszy pytań zadawanych przez całą trójkę. , ' — Żyją? — woła. — Kto? — pytają się zdziwieni.. . , .,._ ,-, — Leśnik Jan z Wilczych Dolin.?! . , ¦ • ; — Żyje... — dziwią się. : ¦-. ,:•¦„...;v ;- - ¦. ; ; Iskra' nadziei rozpala się w oczach Brunka.. ¦- -y — A profesor Bonifacy?! • -', •" -'¦'•' ¦¦-• "¦¦"> — Żyje. < ¦ ,-.^V;. ..--:C *"- —;- "—-^ m mu równocześnie Fala krwi oblewa chłopcu policzki. Żyją obaj. Radość: więc zwyciężył. Ulga. Stary lekarz myśli: czy nie za dużo naraz wzruszeń na tak osłabiony organizm? Przecież tak wielki był upływ krwi. Szepce coś na ucho rodzicom. Żyją! Ży-ją... Żżż...ży-ją... — jak to wspaniale brzmi — rozbija Brunka radość. Trzyma w dłoniach ręce ojca, matki, doktora. To on podniósł ze śmiertelnej choroby matkę, gdy — przyjechawszy na wypoczynek do ciotki — zapadła dwa lata temu na zapalenie płuc. On wyleczył ojca z niebezpiecznego pogryzienia przez narowistego ogiera. „Dooobry człowiek" mawiają o nim wszyscy. Teraz 0 niego dba tak żarliwie. Brunek już wie, gdzie jest. W Balingródku, w miasteczku, które było końcowym punktem jego handlowej wyprawy w wieczór „Ha-ukiraj". Dobrze jest stwierdzić, gdzie się jest. Ale... — (zawsze się znajdzie jakieś „ale") — ale on leży w łóżku, „nikczemnieje", „pasożytuje", podczas gdy letni ranek kipi jednym wielkim chorałem życia 1 pracy. Boże, wyrwać się ku wolnym kniejom, łąkom, polom, bielutkim w upale szosom! Niech serce się cieszy, usta śpiewają, oczy... ach, oczy! Jedno jest przysłonięte bandażem. Co będzie? Nic to — wyzdrowieję! Niech więc oczy patrzą, nogi bieg... Cóż ¦— co to? Dlaczego język myśli się potyka, co mu jest, durniowi? — Prawda, noga w gipsie. Kaleka! W duszę Brunka napływa bezbrzeżna gorycz. On, młody, pełny nadziei i wiary — ślepy, kaleka? Za to oni żyją — argumentuje młodociana miłość człowieka. Rozum szepcze: I cóż z tego, jeśli ty ślepiec, kaleka! Co to? Co to jest? Brunek zapada się gdzieś... Daleko, u szczytu studni 118 dzwoni miękki flet wilgi. Czyjeś wargi szepczą naj-tkliwiej słowo: „Synuś". Ból w oczach ojca. Lekarz-starzec pochyla się, drży. Gdzież ulatuje czucie i myśl? — Dlaczego wszystko, co żywe, ode mnie ucieka? Kiedy otworzył powtórnie powieki, w twarzach ro-'dziców dostrzegł rozpacz; w oczach starego lekarza — rozdarte poczucie słabości. Naraz rozbłysła w nich radość! Pochylili się ku niemu, ich postawa była jednym pytaniem: — Jak się czujesz? Lepiej ci? Co ci było? Czegoś, synku, zemdlał? Co się stało? Chłopaczku?... Brunek skrzepił się w tym kolisku serc. Jednak z owej ciemnej nieświadomości przy wlókł się za nim smutek: myśl o kalectwie. Może nawet nie myśl. Osad goryczy. Ale ta rozterka uciszyła się pod wpływem troskliwości bliskich. Uśmiechnął się. —- Już mi dobrze, dobrze — wyszeptał. — Jakże się cieszę, że jesteście ze mną i że tamci żyją. Tylko... —¦¦ tu zasępiony wskazał ręką na war życia za oknem, — Nic, synuś, będziesz wkrótce zdrów! — w mig , odgadła jego udrękę matka. ;; . 7-r- Nie minie miesiąc, a będziesz znowu hasał skroś puszczy — dorzucił z otuchą ojciec. — Gdzie tam! Jak dobrze J?ójdzie,, trzy tygodnie wystarczy — pocieszył lekarz. /' -'¦-.-•'¦/¦_ . , ; , — Jak się czuje profeso^ Bonifacy? —¦ wyrzucił Brunek cisnące się mu na usta pytanie. i — Bardzo dobrze. Był tu — oznajmił ojciec, ! — Był?! — uradował ^się chłopak. ,; ; ¦:.. :— A jakże! Godzinami przy tobie siadywał.:.-;Był i leśnik. V" , — Jan z Wilczych Dolin?! . .>' '. . ;— Tak. Było kilku twoich kolegów, nauczyciel, 120 sporo sąsiadów i chłopów, z okolicy — dopowiedziała matka. — Kochają ciebie, chłopcze — odezwał się z miłym uśmiechem lekarz. Brunek uczuł w piersi szczęście. — Jak dobrze jest t— myślał — gościć w sercu przywiązanie, przyjaźń, serdeczność, miłość innych ludzi. To dopinguje do rzeczy dobrych. I wcale nie zaślepia; odczuwam nawet jakiś wstyd: czy zasłużyłem na to? Jakże mnie to wszystko zobowiązuje. ...-.¦ Z odległej kuchni doleciała smakowita woń kotleta. Chłopak chce powiedzieć, że czuje się wyśmienicie, i że... połknąłby teraz pieczonego wołu — taki jest głodny! , Za oknami świergolą ptaszki. Słońce dyszy żarem: promienie jego padają na podłogę ukosem, już zbliżo^ iyni do pionu. Ziemia dymi parą drżącą nad horyzontem; Brunek ie o tym dobrze, chociaż w tej chwili tego nie widzi. - Ale jak to było? Jak? — raptem pyta sam sieie. — Spadł z konia. Co potem? Kto go znalazł? Czy bandyci.byli w doniu profesora? Może zabici? Zabici?... Szkoda. Żal życia! - Ptaszki ćwierkają. Rano mgły kłębią się nad łąkami. W południe huczy pieśń owadzia. Wieczorem grzywacz klaszcząc układa skrzydła do snu. Dla wszystkich ludzi, dla wszystkich istot żyjących jest życie. Zabici?... Ale ja temu nie winien. Nie, ja tego nie chciałem! Błogi jest nastrój, który przychodzi. Zasnuwa się jakimś tiulem pokój i najmilsze postacie, i głosy ptaków. Wszystko spowija się w niebieskozłotą przesłonę. — Spać — szepcze leniwymi ustami. Cichutko, cichuteńko wypływają z pokoju kolorowe plamy. — Sen to zbawienie chłopca — cieszy się lekarz. 121 Oczy rodziców podchwytują jego radosną nadzieję. Brunek zasypia. Płyną minuty, kwadranse, godziny... Dzień przechodzi przepisane fazy. Śpiewają i milkną ptaki. Kwit-nią i pachną kwiaty. Rośliny stoją w bezruchu zdrętwiałe w upale, szeleszczą zaś na wieczornym wietrzyku. Brzęczą pszczoły. Kurz wznosi się za wozem jak biały warkocz. Poci się nad sierpem wieśniaczka, nad kosą jej mąż, a przy układaniu „ościstych" snopów — chłopak. Kraśnieje w sadzie jabłoń. Ogródek przejrzewa: żółknie jak banan. Wrony lecą na nocleg ku lasom. Śpiewa skrzydło krakwy. Zorza ogrzewa rumieńcem stygnące barwy nieba. (W wygwieżdżoną noc silniej odezwie się ludzka tęsknota, przykuta do ziemi). Czosnek księżyca pręży się nad widmem omglonych lasów. Parują wody. Obraszają się łąki, leśne polany i halizny. Płyną minuty, kwadranse, godziny... Już nowy poranek dosiada traktora, kutra czy samolotu. Bije uni-sono tysiąc wczesnych syren fabrycznych i tysiąc ptasich gardziołków. Salut życiu! Kwiaty, trawy, zioła i liście drzew lśnią w rosach. Snują się mgły. Słońce szeroko zalewa świat. Wszędzie ruch i nadzieja! ROZDZIAŁ XIV OPOWIEŚĆ JANA Z WILCZYCH DOLIN Kiedy Brunek obudził się, dobiegło już południe. Uczuł się rześko, młodo; zachciało mu się zerwać z łóżka i gnać na swobodę. Odruchowo spojrzał w lewo. — Jan! Kochany Jan z Wilczych Dolin — wybuchnął radosnym zdziwieniem. — Chłopaczku. Dziecię ty moje — rozczulił się starzec. Oczy jego zalśniły drobnymi ognikami. Sucha, spalona twarz w ramie siwych, kędzierzawych włosów przybrała wyraz huby brzozowej, wystawionej nad jeziorami na młodzieńczy wschód słońca. Śmiał się po swojemu; całym sobą — jak drży nad puszczą dojrzała letnia burza. — Chłopaczku... — powtórzył. Przysunął się bliżej; dotykał Brunka rękami, jakby chcąc się przekonać, czy chłopak jest żywy, delikatnie przesuwał palcami po kocu. — Zdrów Jan, zdrów? — pytał troskliwie chłopiec. I dziwnym było to wzajemne dbanie o siebie tych dwóch ludzi o różnych „poziomach", zawodach, latach. — Proszę lepiej powiedzieć, jak Brunek czuje się. Cóż ja, stary grzyb, wiadomo. — Ja dobrze. Ale co było z Janem? Co było z Janem wtedy, gdy spadłem z konia?! 123 — Nic, proszę Brunka. Ja stałem na Gęsiej Szyjce. Przyszedłem tam, żeby doczekać się kłusowników... — Jak to? Dlaczego tam? — zdziwił się Brunek. — Ach, prawda, Brunek nie wie, że ja w tamten dzień znalazłem kartkę przyczepioną do drzewa, przy stecce, którą zawsze śpieszę raniutko do lasu. — No i co? I co? — zaciekawił się chłopak. — Co było na kartce? — Było napisane, żebym przyszedł po zachodzie słońca na Gęsią Szyjkę, jeśli chcę przyłapać kłusowników. . i — Oh! co za chytry łotr — mruknął pod adresem Czarnego Brunek. Leśnik nie zrozumiał. Opowiadał dalej. — Brunek wie, jak mnie dopiekło do żywego te wybijanie zwierzyny; miałem ja tego aż nadto! Chciałem zabrać ze sobą Bagdżiuna, ale nikogo w jego chacie nie zastałem, a psiuka nie było, bo Marynia wyszła z nim do miasteczka. Dlatego poszedłem sam. Stanąłem. Stoję. Wiatr wieje. Stoję i szepczę pacierze wieczorne: nie marrruję czasu. Raptem cości jakby zastukało o ziemię. Du-du, du-du... Pomyślałem sobie: „No, jedzie, zaraza. Ja tobie pokażę!" Przygotowałem strzelbę i już będę celować... Brunek wzdrygnął się. — Niechaj Pan Bóg strzeże; co "by to było, żeby ja wtedy strzelił! Niechaj Pan Bóg strzeże — powtórzył staruch drżąc na całym ciele. "Wyciągnął konary rąk i pogłaskał nimi uśmiechającego się chłopaka. — No, ale ja gadam i gadam, a Brunkowi chyba jeść chce się — przypomniał w samą porę leśnik. Podreptał ku drzwiom; akurat się uchyliły. Wszedł doktor Dobrski. W oczach jego było zadowolenie. — Dzień dobry, chłopaczku — przywitał Brunka. — 124 Połknąłbyś nawet mnie starego, co\ \zez plecy, W sosie chrzanowym czy z musztard ^ wciąg- — I tak, i tak! ¦— krzyknął Brui S *§, «go-umieram z głodu. \ jj & % V — Powoli, powoli, dostaniesz wszys ** wał go lekarz. Znalazły się zaraz kleik było to wszystko, mdłe i nie sycące V wyostrzonego przez szereg dni. \ Brunek krzywił się, tęsknił za mięsem, choćby za wyrzucanym zazwyczaj z rosołu ścięgnem, choćby za kosteczką wróbla, choćby za tycim — tycim kawałeczkiem. Trudno! Trzeba. Rzekomo dla zdrowia. Wychłeptał kleik, zlizał doszczętnie kaszkę. — Mało — stwierdził z rozdzierającym żalem. — Później, Brunek. Nieco później — śmiał się doktor. Brunek stłumił w sobie bunt. Lekarz ma rację. Co z tego, że chwilowo sobie ulży, jeśli potem odchoruje to z naddatkiem? Trudno — mitygował się po swojemu. — Ale za to posłuchać opowiadań Jana z Wilczych Dolin można? —• zwrócił się do doktora Dobrskiego. — Owszem, tylko nie wolno za bardzo się przejmować, bo... to cecha słabych bab — uśmiechnął się lekarz. : — Dobrze, oczywiście —- godził się na wszystko Brunek. —'¦ No, to proszę Jana... — zwrócił się do uśmiechniętego leśnika. Ten nie lubił „mielenia" językiem, ale „jak Brunek chce"... — Kiedy ja tak stałem na Gęsiej Szyjce — podjął opowiadanie— nadleciał ktoś na koniu. Ciemniało: nie widziałem,: kto. Coś raptem przewróciło się, jęknęło, stęknęło, prychnął koń. I już sam wiatr tylko huczał i huczał. Poczekałem trochę, postałem. Myślę, jak by 125 — Nic, proszę Brunka. Ja stałem na Gęsiej Szyjce. Przyszedłem tam, żeby doczekać się kłusowników... — Jak to? Dlaczego tam? — zdziwił się Brunek. — Ach, prawda, Brunek nie wie, że ja w tamten dzień znalazłem kartkę przyczepioną do drzewa, przy stecce, którą zawsze śpieszę raniutko do lasu. — No i co? I co? — zaciekawił się chłopak. — Co było na kartce? — Było napisane, żebym przyszedł po zachodzie słońca na Gęsią Szyjkę, jeśli chcę przyłapać kłusowników. — Oh! co za chytry łotr — mruknął pod adresem Czarnego Brunek. Leśnik nie zrozumiał. Opowiadał dalej. — Brunek wie, jak ninie dopiekło do żywego te wybijanie zwierzyny; miałem ja tego aż nadto! Chciałem zabrać ze sobą Bagdżiuna, ale nikogo w jego chacie nie zastałem, a psiuka nie było, bo Marynia wyszła z nim do miasteczka. Dlatego poszedłem sam. Stanąłem. Stoję. Wiatr wieje. Stoję i szepczę pacierze wieczorne: nie marnuję czasu. Raptem cości jakby zastukało o ziemię. Du-du, du-du... Pomyślałem sobie: „No, jedzie, zaraza. Ja tobie pokażę!" Przygotowałem strzelbę i już będę celować... Brunek wzdrygnął się. — Niechaj Pan Bóg strzeże, co by to było, żeby ja wtedy strzelił! Niechaj Pan Bóg strzeże — powtórzył staruch drżąc na całym ciele. Wyciągnął konary rąk i pogłaskał nimi uśmiechającego się chłopaka. — No, ale ja gadam i gadam, a Brunkowi chyba jeść chce się — przypomniał w samą porę leśnik. Podreptał ku drzwiom; akurat się uchyliły. Wszedł doktor Dobrski. W oczach jego było zadowolenie. — Dzień dobry, chłopaczku — przywitał Brunka. — 124 Połknąłbyś nawet mnie starego, co? — zażartował. — W sosie chrzanowym czy z musztardą? '; — I tak, i-tak! — krzyknął Brunek. I dorzucił — umieram.z głodu. — Powoli, powoli, dostaniesz wszystko —- temperował go lekarz. Znalazły się zaraz kleiki i kaszki. Podłe było to. wszystko, mdłe i nie sycące wcale apetytu, wyostrzonego przez szereg dni. Brunek krzywił się, tęsknił za mięsem, choćby za wyrzucanym zazwyczaj z rosołu ścięgnem, choćby za kosteczką wróbla, choćby za tycim — tycim kawałecz-ykiem. Trudno! Trzeba. Rzekomo dla zdrowia. Wychłeptał kleik, zlizał doszczętnie kaszkę. — Mało — stwierdził z rozdzierającym żalem. — Później, Brunek. Nieco później — śmiał się doktor. Brunek stłumił w sobie bunt. Lekarz ma rację. Co z tego, że chwilowo sobie ulży, jeśli potem odchoruje to z naddatkiem? Trudno — mitygował się po swojemu. — Ale za to posłuchać opowiadań Jana z Wilczych I Dolin można? —- zwrócił się do doktora Dobrskiego. — Owszem, tylko nie wolno za bardzo się przejmować, bo.., to cecha słabych bab ,— uśmiechnął się lekarz. — Dobrze, oczywiście — godził się na wszystko Brunek. —• No, to proszę Jana... — zwrócił się do uśmiechniętego leśnika. Ten nie lubił „mielenia" językiem, ale „jak Brunek chce"... — Kiedy ja tak stałem na Gęsiej Szyjce — podjął opowiadanie — nadleciał ktoś na koniu. Ciemniało: nie widziałem,: kto. Coś raptem przewróciło się, jęknęło, stęknęło, prychnął koń. I już sam wiatr tylko huczał i huczał. Poczekałem trochę, postałem. Myślę, jak by 125 w 11 : tu przekonać się, co to? Bałem się podchodzić. Jeszcze w łeb strzeli, kto jego wie? Potem pomyślałem: niechaj będzie, co chce, pójdę. Obszedłem wkoło, przybliżam się. Koń prycha, i słyszę, jak trawę skubie, czy może wody poszukuje wśród krzaków. Wyszedłem na brzeżek lasu i rozglądam się. No i trafiłem na Brunka... Wyciągnął do chłopca ręce. — Biedninki ty mój. Leżał połamany, skrwawiony, rzucony na przeklęty pień drzewa — oburzył się na przyrodę, co bardzo rzadko mu się zdarzało. — Leżał cichutko. Ani szep! Ja myślałem, że już nie ma mojego gołąbka, mojego polownika — głos mu się załamał, w starych twardych oczach, które niejedno widziały — zakręciła się mgła. Nie chciał okazać słabości. Strząsnął rękawem leśnej kurty natrętną wilgoć. — Dobry, kochany Jan! Dobry, kochany Jan z Wilczych Dolin — szeptał Brunek. — Wtedy — opowiadał dalej leśnik — wtedy ja nachyliłem się, popróbowałem wziąć Brunka na ręce; ale cóż, wiadomo, starzeję się — nie mogłem: ciężko! Spróbowałem od nowa — Brunek żalił się z bólu jak ptaszek. A potem, obudziwszy się ze swej słabości, zaszeptał mocno, wyraźnie: „Prefesora Bonifacego chcą zabić dzisiaj, gdy pociemnieje! Niechaj kto poleci na policję! Niechaj przestrzeże. Niechaj! Niechaj"! Ja myślałem, że Brunek z potłuczenia tak majaczy; mało i słuchałem. Znowu usiłowałem podnieść; złość mnie chwyciła: co? tu mój Brunek, leśny synek umiera, a ja, staruch, nie mogę jemu dać pomocy! Niedoczekanie twoje! — pomyślałem. Zapomniałem o kłusownikach, o wszystkim. Przytrzymałem konia, który, rzecz dziwna, sam przyszedł do ręki. Podprowadziłem do pnia; położyłem Brunka na jego wierzchu, gdzie było sze- 126 roko i dosyć równo. Przewiesiłem strzelbę przez plecy, wlazłem na konia, schyliłem się, ledwo — ledwo wciągnąłem Brujka,' położyłem na końskim grzbiecie w poprzek i trzymałem rękami pod brzuch. Cmoknąłem — pojechaliśmy. Do Bagdziuna nie było „barzdo" daleko. Boże, mój Boże, ile Brunek wycierpiał się. Już kiedy brałem Brunka na konia, to Brunek jęczał, krzyczał, żalił się. To potłuczona noga i bok, widać, tak „boleli". Brunek słabnął i odżywał, słabnął i odżywał. Oko puchło. Dobrzy że dmuchał wiatr i nie było komarów; na dobitkę jeszcze by pogryźli. Moje ręce „słabieli", ale trzymałem. Koń — mokry, widać, od dłuższego galopu, szedł ciężko. Dróżka była ciasna. Brunek czepiał się za krzaki to nogami, to głową; ja pilnowałem, jak mogłem, ale jakżeż tego w lesie wystrzeżesz się? Raz po razie, kiedy Brunek przychodził do przytomności, zaciskał zęby i jęczał, a potem krzyczał: „Prefesora Bonifacego chcą zabić zbójcy dzisiaj, jak pociemnieje! Niechaj kto poleci na policję! Prędzej!". Ciemno było. Ale oczy Brunka tak „świecili" jak u wilka. Widziałem, że twarz robi się coraz bledsza i bledsza. Chciałem pośpieszyć. Biłem konia nogami, ciągnąłem za kantar — mało pomagało! Ale i nie można było prędzej jechać, bo Brunek o4 razu boleśniej zaczynał krzyczeć. Ciągnęliśmy się teiy, jak mogli, coż było robić? A tu mnie coś mówi do ucha: — „Jan, leć prędzej, bo ktoś goni! Uciekaj! Jan, uciekaj!" Leśnik na chwilę przerwał opowiadanie. Odsapnął, bo w puszczańskim życiu nie był przyzwyczajony do gawędziarstwa. Las rządzi się prawami, które najczęściej w mil«czeniu są stosowane. W głosie objawia się w nim jedynie miłość, walka i śmierć. Doktor JDobrski i Brunek czekali na dalszy tok gawędy. V krotce Jan z Wilczych Dolin ją podjął. — Jechali my tak, jechali. Brunek coraz częściej 127 przykazywał, żeby ten „kto^oiwiek" pamiętał O pre-iesorze Bonifacym. Aż mni e znów jakiś głos zaczął szeptać: „Jan, ty uważaj, t?o Brunek wie, co mówi. Jan, ty uważaj!" Dobili my wreszcie do chaty Bag-dziuna. Światełko zamruga-ło jak Oko Opatrzności; zapaliło się pomiędzy drzew/ami. Brunek zasłabł przy zdejmowaniu z konia, no i moje ręce też „byli" do szczętu zdrętwiałe. Jakiś poi? znalazł się na twarzy, jak nigdy. Ale nic — dojechali rny cało do leśniczówki. Czym prędzej założyli konia Bagdziuna, otulili Brunka poduszkami i sian-em, okryli i ja pojechał z Brunkiem do pana „docfrtora". Przyjechali my tutaj, do Balingródka i od razu — Jak mówił pan „doch-tor" ¦— na stół! Długo Bfunek leżał bez życia, oj, długo! A teraz dobrze jest- Niechaj naszemu „doeh-toru" Pan Bóg zdrowie da! Toż to on zrobił, nasz „znachor" najlepszy. Niechaj jemu Pan Bóg błogosławi! W spojrzeniu Brunka, sterowanym na Dobrskiego, mieściło się wszystko. Zdawało się, że chłopak zaraz Wyskoczy z łóżka. — To nie moja zasługa -—powiedział lekarz wyraźnie wzruszony — nie. To młodość. Ho, gdyby to mnie koń tak przywalił, już bym się nie podniósł, nie. Tylko młodość. — Chwała Bogu, że już po wszystkim — zakonklu-dował leśnik. — O, tak — potwierdził lekarz. — Proszę Jansi! — zaciekawił się chłopak. — A jak było z profesorem Bonifacym? Kto go ocalił? Czy zbójcy napadli na jego doniek? _ Aha... zaras: opowiern, zaraz — dążył do końca opowieści Jan z Wilczych Dolin. — Kiedy kładli my Brunka do wozu, Brunek zakrzyczał: „Prędzej leć do prefesora Bonifacego!" "tftedy my, naradziwszy się 128 z Bagdziunem, wsadzili na „tamtego konia" Bagdziu-nowego chłopczaka, który ma piętnaście lat i jest zręczny jak kot, i powiedzieli jemu, żeby czym prędzej leciał do miasteczka na posterunek. Sprytny Józiuk przepadł w ciemności. No i — nie uwierzy Brunek ¦— przyleciał on w samiutką porę. No, może trochę za późno — zamyślił się nad czymś. — Może trochę za późno — powtórzył. ¦— Ale chyba że tak chciał los. — Dlaczego trochę za późno? — rzucił niespokojnie Brunek. — Bo... bo... — tu leśnik zawahał się i spojrzał na doktora Dobrskiego. Spotkał w jego wzroku aprobatę. — Bo zbóje już włamali się do domku prefesora. — Ach! — zaniepokoił się Brunek. — I co? — zapytał z pośpiechem. — I co? Leśnik Jan ciągnął: — I może nasz prefesor nie byłby ocalawszy, żeby nie poszedł po schodkach na górę, do tego pokoiku, gdzie wiszą wielkie „potografie" jego ojca i matki. Zgasił lampkę i siedział w ciemności, dumając... Pan prefesor mówił, że często tak chodzi „na górę" rozmyślać o rodzicach i dzieciństwie. Ale to razo, jak mówił, coś jemu po prostu kazało tam iść. Już takie musi sądzenie — pokiwał głową. — Naprawdę dziwne — szepnął chłopak. Doktor milczał, pogrążony w zadumie. — Kiedy tak pan prefesor siedział — ciągnął leśnik — nagle usłyszał, że ktoś na dole strzelił i rozległy się jęki i stukanie. Wtedy, nie paląc lampki, zaczął schodzić na dół. Pod drzwiami przystanął: usłyszał czyjeś ciche kroki. Położył rękę na klamce. Tylko: „błysk"! — zapalili się pod oknami lampki. Ktoś poświecił do środka. Jakaść głowa wsunęła się do pokoju: prefesor chciał zapytać: „Kto", ale poznał komendanta 9 — Lato po indiańsku 129 policji. Tamten położył palec na usta, wskoczył do pokoju, szepnął, że w budynku bandydy, polecił pana prefesora swojemu kolegu, a sam popędził za bandy dą. Bandyda uciekał i strzelał do komendanta. Komendant złapał jego w olszniaku z pomocą swego zastępcy; on tam czatował nad rzeczką. — Schwytał? — zasępił się Brunek. — Tak... To był Staluk — dodał leśnik. — A... — zamyślił się Brunek. Ogarnął go żal. Było w tym uczuciu zrozumienie twardej funkcji prawa i domieszka młodocianej myśli: „Czemu tak niespryt-nie zorganizowali?" — i posmak pogardy: „Cóż to za przygoda, za tajemnica, jeśli tak szybko, tak łatwo została rozwikłana?" Ten tok myśli przerwało niecierpliwe pytanie: — A co z innymi?... — Lisa i Wagę znaleźli nieżywych w domku pana profesora; sami się pozabijali. — Jak to?! — To chyba było tak — informował stary tropiciel. — Zbóje rozeszli się w ogrodzie w trzy strony, żeby z trzech stron powłazić do środka i nikomu z prefesorskich nie pozwolić dać znać policji. No i chyba jeden wpadł po ciemku na drugiego. Z przestrachu jeden walnął młotkiem, a drugi nożem rzeź-nickim przepruł pierści tamtemu. Ot i cała historia. — Jakie to straszne — szepnął Brunek. — Sami siebie ukarali, sami siebie — stwierdził leśnik. — A co z Czarnym?! — nagle uprzytomnił sobie Brunek brak wzmianki o zbójeckim dowódcy. — Czyżby i ten? — dorzucił w myśli. — Z jakim „czarnym"? — nie zrozumiał leśnik Jan z Wilczych Dolin. 130 — Z kim? — zdziwił się doktor Dobrski. Przez twarz jego przeleciał cień niepokoju: czyżby gorączka? — Jak to! Czarnego nie było? — Kogo? — strwożył się lekarz. — Czwartego! Ich dowódcy! — Nie -— zaprzeczyli obaj. — Nie wpadnięto na czwarty ślad — dodał doktor Dobrski. — A co, był taki? Skąd ty wiesz? Ach, prawda, my nic nie wiemy, skąd ty, chłopaczku, dowiedziałeś się o zamiarze napadu na dom profesora. Tak byliśmy tobą zajęci, że nic nas poza tym nie interesowało. Przed operacją i po, w ciężkim, chorobliwym śnie często wołałeś: „Prędzej! Ratujcie profesora Bonifacego! Ratujcie Jana z Wilczych Dolin!" Dziwiłem się, jak mocno może utkwić w ludzkiej woli jakieś pragnienie, jakaś zgroza czy postanowienie, jeśli podświadomość człowieka, który najwidoczniej coś silnie przeżył, woła o tym bezustannie pomimo śmiertelnego zagrożenia organizmu. Jeśli więc nie czujesz się zmęczony, Brunku, to opowiedz nam... ¦— zwrócił się do chłopca. ¦— To ulży tobie i nam rzecz wyjaśni. Pozostanie wówczas tylko zaliczyć wszystko do przeszłości i — zapomnieć 0 tej całej ponurej tragedii. Brunek opowiedział własne przeżycia od momentu opuszczenia czatów pod cygańskim obozem do strasznej chwili upadku z konia. Mówił rzeczowo, skromnie, nie uwypuklając własnego bohaterstwa: odbiegła gdzieś chętka do ciągłego „koturnowania" siebie, do czego był skłonny na równi z kolegami dwa lata temu, 1 rok, i nawet jeszcze pół roku temu. Teraz wszelka sztuczność i zakłamanie zbladły wobec dynamiki, piękna i realizmu zdarzeń prawdziwych. Dla oddania prawdy bowiem potrzebny jest język prosty, czyste serce i miłość w duszy; dlatego Brunek opowiadał 9* 131 dzieje pamiętnego wieczoru w puszczy skromnie i szczerze. Doktor Dobrski i Jan z Wilczych Dolin — wspari-szy głowy na rękach, wpatrzeni to w okno, roześmiane od słonecznych promieni, to w kwiaty za nim, to w twarz bladego chłopca, to w jego fosforyzujące młodością oko (drugie było jeszcze pod bandażem) — słuchali na tle ptaszęcych głosów i brzęczenia pszczół jego bohaterskiej opowieści. To nic, że wypadły z niej w ustach Brunka żywe kolory i dumne momenty. To nic. Ich, pilnych obserwatorów przyrody i znawców życia, nic zmylić nie mogło. Ich serca i myśli dopowiedziały sobie całą olbrzymią resztę. Przejęci do głębi — Uczony i prostak, kierowani jednym odruchem -— uściskali chłopca z całej duszy. Jaskółka zaćwiryljała tuż za oknem. Wróble toczyły na okapie batalię: słychać było tupot ich małych łapek, jak dudnienie kopyt mikronowych koników kawaleryjskich. Pod sufitem brzęczała mucha. — Gdzie może bj7Ć Czarny? — głośno wyraził swą myśl Brunek. — Wprawdzie wspomniał on o jakiejś bandzie cygańskiej, ale, jak wynikało z jego słów, nie on to, a Staluk nniał z nią uciec do wielkiego miasta. — Możliwe, że właśnie Czarny sam, wobec przegranej swych kolegów, wykorzystał tę okazję —¦ odezwał się doktor Dobrski. — To tylko wiadomo — dorzucił leśnik ¦— że do tej pory nikt takiego człowieka w naszej strome nie spotkał. Zamyślili się wszyscy trzej. Czarny, jego obecność w okolicy, jeśli jej nie opuścił, to ciężar, to chmura, która nadal będzie przesłaniać pogodę każdego dnia. Jak temu zaradzić, jak rzecz wyjaśnić, co przedsięwziąć? 132 — To dziwne — stwierdził Brunek — że Czarny ulotnił się z domku pana Bonifacego jak kamfora. Doprawdy nikt go nie widział? — wyraził powątpiewanie. • — Nikt! Mówiono o „trzech zbójach". — Hm, hm... — mruczał zaaferowany leśnik. — A może Czarny — odezwał się Brunek — w ogóle nie wziął w napadzie udziału? Może zniechęcił się „ucieczką" konia, (bo przypuszczam, że mnie nie dostrzegł) i właśnie dlatego nie przyszedł na skraj olsz-niaku? Wyczuł, co się święci... — I to być może — poparł przypuszczenie Brunka doktor. I dorzucił: ¦— Mogło się też zdarzyć, że celowo wysłał Staluka na profesora, by uciec z bandą do miasta. Może już za dużo nabroił w tutejszej okolicy i bał się dłużej w tych lasach pozostawać. Przez myśli Jana i Brunka przewijały się podobne przypuszczenia. Czy to czasem nie on był tym groźnym kłusownikiem, tym rutynowanym zabójcą zwierzyny i złodziejem drzewa? Ach, jak dobrze, jeśli go już nie ma! A jeśli jest? Jeśli został i tym zacieklej — wyparty ze świata ludzi — zacznie nastawać nie tylko na życie lasu, ale i na ich własne... Co wtedy? Trudno, trzeba będzie wydać walkę. Zresztą, nie „wydać", bo już została wypowiedziana. Ale — stoczyć, i to: na śmierć i życie. — Jako jedyne na teraz wyjście trzeba poinformować policję o Czarnym; trzeba zapoznać ją z tym wszystkim, co ty wiesz o wspomnianym człowieku — zakończył doktor Dobrski. I jakby zgadując niechętne temu myśli Brunka, medytującego czy w ogóle warto ścigać „tego czwartego", który możliwie, iż czynnego udziału w zbrodni nie wziął, dodał: — Cóż robić? Trzeba. Dla bezpieczeństwa ludzi, którzy chcą spokojnie żyć i pracować, wypada usunąć istotę bruż- 133 dżącą w normalnym układzie życia społecznego. Tego wymaga prawo. ¦— Hm, hm... — mruczał Jan z Wilczych Dolin. Brunek milczał. Zadzwoniły na drodze kopyta. Doktor wyjrzał oknem. •— Rodzice z profesorem Bonifacym — oznajmił wesoło. Skierował się ku drzwiom. Brunek uczuł w piersi przypływ gorącej fali radości. Oto za moment wejdą najdroższe istoty, najbliższe serca: matka, ojciec i ten trzeci człowiek, do którego tak dziwnie przylgnęła jego dusza. Dla którego nie wahał się pędzić przez groźną noc, wystawić się na kalectwo i nawet na niebezpieczeństwo śmierci. Już słychać głosy na ganku. Już śmiech brzmi w sąsiednim pokoju. Uchyliły się drzwi. Wszedł siwy, pełny pogody Gieysztor. Tyle przecież w życiu widział i przeżył, a wzruszony do ścisku gardła szepce: — Mój obrońca... Mój mały, kochany obrońca! rozdział xv WIELKIE TAJEMNICE OSTROWU siódmym jeziorem, za siódmym przesmykiem, którym tylko łoś — zabytek dawnych dni — mógłby się przedrzeć, za siódmą wysepkę, pełną błotnego ptactwa, kędzierzawych i soczystych roślin wodnych i rybiej łuski (pozostałej po krwiożerczych biesiadach wydry), za siódmym drzewem, na którym płaskie gniazdo usłały czaple — żył od szeregu lat niesamowity człowiek, którego pozwólmy sobie nazwać Tułaczem. Nad przeszłością jego nie zastanawiał się nikt, bo nikogo z ludzi nie miał w swoim otoczeniu. Był sam — jeden, jak słup na rozdrożu. Domem jego były las i jezioro. Żywił się zwierzyną, rybą i leśnymi owocami. Broń miał z dawnych lat, z czasów wojny: karabin o nieco skróconej lufie i flintę — dwururkę; amunicji dostarczał Tułaczowi co parę tygodni handlarz Dygas, sprytny chłop, zdążający co pewien czas na targ do Balingródka, w którym prowadził szpital doktor Dobrski. Odbywało się to w ten sposób, że ostrożny Tułacz, przebrnąwszy przez wszystkie wertepy, oddzielające go od uczęszczanego traktu, zaczajał się na kupca przy drodze, za każdym razem gdzie indziej, a kiedy ten nadjeżdżał, zjawiał się nagle, dobijał targu, polegającego na wymianie skór, zwierzyny, ryb i leś- 135 nych owoców na chleb, słoninę, machorkę i amunicję — i zaczekawszy, aż handlarz odjedzie, znikał jaK duch w gęstwinie puszczy. Za chatę służyła samotnemu myśliwcowi dawna kuźnia, nie wiadomo przez kogo i kiedy zbudowana; ściany jej, rzecz ciekawa, były dębowe. Kiedyś, ongiś -— opowiadał jeden z najstarszych wędrownych dziadów —• w kuźni tej kuto kosy za płomiennych dni chłopskiego powstania. Opowiadał, że tu „miał swoją kwaterę powstańczy naczelnik — Bóg jego wie, jaKi?"; okoliczni ludzie, zapytani o to, tylko kiwali głowami. Pustelnik oporządził chatę: opatrzył dachem z nowych, narąbanych ze świerka gontów, uszczelnił ściany, dorobił drzwi, wykopał opodal loszek na zwierzynę, zastępujący piwnicę. W konarach dębu zawiesił zamaskowane gniazdo obserwacyjne. Okienko przyczajonej na Ostrowie chałupy wybiegało na jeziorne przestrzenie i zalesione cyple: z wód i półwyspów nie można było kuźni dojrzeć, gdyż ca-lutka tonęła w gęstwinie kwiecia i drzew. Szczególnie jedliniak, opasujący ją dokoła, był sprężysty i zbity. Wieczna jego zieleń cieszyła oko mieszkańca w okresach, kiedy inne drzewa były nagie i smutne. Jak się znalazł Tułacz na wyspie i dlaczego — nie wiedziały o tym nawet czuwające nad brzegiem sosny. Ej, czyżby? Drzewa z pewnością były świadkami takiego oto dnia: Deszcz lał jak z cebra. Od puszczy rozlegał się huk strzałów. Z oparów wypełzał senny ranek. Do Ostrowu dotarła dziurawa łódź, pełna wody, zabarwionej czerwienią. Wywlókł się z niej strudzony, osłabły człowiek. Nawet nie obejrzał się w męce na czółno. Poczołgał się w głąb puszczy, jak biedny, skrwawiony 136 postrzałek. Za nim, na obroszonych liściach i źdźbłach, pozostawała farba, niby za ciężko strzeloną zwierzyną. Znikł w sercu wyspy, w chałupce, o której dzieckiem słyszał z legend ludu, a dokąd trafił nieomal cudem, jakby istniała moc czuwająca nad cierpieniem. Tyle widziały drzewa. Co potem było? Potem — drzewa długo, o... długo nie widziały człowieka. Dniami leżał w chacie. Czym się żywił i jak żył — nie wiadomo. Wypełzał tylko do małej kry-niczki chłeptać wodę jak spragniony wilk i obmywać w niej pulsujące, rozognione gorączką groźne rany. Któregoś dnia odwiedził zatoczkę, do której przyniosły go koleje losu. Wiatry i fale wepchnęły łódź wysoko na piach, dlatego ocalała. Była to jedyna o tej porze roku komunikacja z lądem. Wiosło uwięzło w krzakach. Zatkał więc Tułacz kołkami i szmatą dziury w dnie. Wsiadł w czółno i poprowadził je słabą jeszcze ręką. Dokąd? — skądże mogą wiedzieć drzewa wyspowe? Dość, że wróciwszy, przywiózł ze sobą sporo różnych artykułów. Były tam żywność i odzienie; broń i amunicja zajmowały w łodzi specjalne miejsce. Od czasu tej wyprawy nastały dla Ostrowu i człowieka dni nowe, zupełnie inne niż dotąd. Człowiek zaczął władać wyspą. Jedynie przez pierwsze tygodnie, dopóki nie był zdolny do dalszych wędrówek, Tułacz polował nad zatoczką i na bliższych wodach. Później terenem swoich wypraw myśliwskich uczynił okolice dalsze: rozległe, ożywione ptactwem wody, aż po kresy Jeziora Sw. Franciszka, i kompleksy lasów — karpiowskich, szysz-kowskich, balingródzkich i jeszcze dalszych, które zlewały się w jedną potężną puszczę, pełną zwierza, wolności i wszelkiej tajemnicy. Miłośnikiem lasu i polowania Tułacz był od dziecka, 137 °1 wiejskiego pastuszka. Oko miał doskonałe, rękę IWną, zimnej krwi więcej niż w żyłach tysiąca miesz-c*uchów. Jak każdy dziki myśliwiec nie uznawał terminów ochronnych: polował cały okrągły rok. Zwie-r*ąt nie męczył; jeśli zastawiał paści, to natychmiast ^dające śmierć, a na dobicie postrzałka amunicji ni fyni nie żałował. Dlaczego nie chciał wrócić „do ludzi"? Czy znienawidził ich zakłamanie i egoizm? Czy zawiedli jego Czucia i nadzieje, pokrzyżowali najlepsze plany? ¦^ może w entuzjastycznych godzinach młodości zadali w nim zwątpienie? Niewiarę we wszystko? Wiosny spędzał w czeremchowym gaju, pełnym S:)owików. Lata pod krzyżownicą śmigłych, dzwonach, kolorowych skrzydeł błotnego ptactwa. Barwne, _ tpiące złotem i krwią, (które są symbolami potęgi 1 śmierci) jesienie — w zadumie, czekającej w sercu Puszczy na paskowatą mordkę borsuka — jaźwca. Zi-^ly, srebrne jak starzec a jasne jak dziecko — w zasłuchaniu w subtelny szmer osypujących się z drzew s\iieżynek, gdy serce łomotało w potężnej piersi, py-Vjąc: „Kiedyż wyskoczy ten dzik?" Płynęły lata pod dachem nieba — w słońcu i burzy, ^ ciszy i walce, a noce w bezwzględnej samotności, n pytać go ciekawie swoim ciepłym dotykiem: „Kim jesteś i co tu robisz?" Takie same pytania zadawały wi^fry i roz-świergolone ptaszki. Trzmiel, mruczący w })(?szukiwa-niu słodyczy, i motyl, cicho mrugający yarwnymi skrzydłami. Któregoś późnego wieczoru letniego, gdy i>^as ważył się na granicy nocy i dnia, a lipy obficie dymiły leśnymi perfumami niby ogromne kuliste k>c?pidła — Tułacz siedział w Czeremchowym Zakątku, jyliedziany księżyc wybrnął właśnie z chaosu gęstwią i gorzał na niebie jak wojenne oblicze indiańskiego Y<°dza. Lelek paukał nad wodami w pogoni za ćmą. Fo>hukiwała sowa. Kwakały w szuwarach kaczki, od2y/wało się różne ptactwo błotne i huczał „durnowaty" pąk. Czasami, jak wielki biegnący coraz dalej i da|^j po łanach oczeretu zryw wiatru, budziło się rech<^arde żab, 139 intensywniało, zaborczo wypełniało całą noc. Opary, mgły, zawoje, dymy — kłębiły się nad wódami, jak w dniach młodości świata. Pluskały setki ryb. Komary bzykały nad powierzchnią jeziora. Na szafirze pełno było gwiazd. W atmosferze odczuwało się nieokreśloną wibrację temperatur, ruchu wiatrów, zapachów; wrażliwa psychika Tułacza miała niesłychane pole do popisu. Samotnik milczał. Omszone kamienie nie słyszą! Potworne, grube pnie drzew milczą. Zwierzęta nie filozofują — pędzą prymitywne życie, kierowane popędami i instynktem. Nic ich nie obchodzi historia wszechświata ani cierpienie ludzkie. Jak dobrze byłoby otworzyć usta do drugiego człowieka! Trzask! — klasnął w oddali sztucerkowy strzał. — Ratunku! Ratunku! — w wołaniu zadrżała zgroza. Potem cisza. Przerwał ją lelek, wrzeszcząc: — Pau-pau! Pau-pau! — Tonę! Ratunku! — powtórny dziki krzyk. Tułacz zerwał się bystro pomimo miniętej pięćdziesiątki. Dopadł zatoki. Odcumował czółno. Zepchnął na szerszą wodę. Popłynął co sił w kierunku, który mu dyktowało ucho. W szybkim postępowaniu zapomniał o broni. Uświadomił to sobie dopiero w pobliżu miejsca wypadku. Na szczęście, głos wzywającego pomocy wydał mu się niegroźny. Tułacz nadpłynął w samą porę. Bagnisko przy skraju cypla chłonęło w swe piekielne wnętrze jakiegoś człowieka, który coraz słabiej się broniąc i coraz rozpaczliwiej wołając o ratunek, szedł na dno. Oczywiście, miłosierny myśliwiec nie mógł wiedzieć, że tym człowiekiem był młodzieniec w wieku Brunka Kondratowicza, Kazik Huk ze wsi Lipówka, którego rodzina nazywała Kaziuciem. Chłopak kupił 140 sobie dwa lata temu flower, za pieniądze zarobione na korepetycjach, i ukradkiem wypuszczał się z nim podczas wakacji i świąt w lasy lub na pokryte wiszarem błotnych roślin jeziora. Szukał z dala od miejskiego zgiełku wypoczynku, radości i swobody. Dożywiał przy tym dziczyzną swą biedną rodzinę. Dzisiaj tak samo: skuszony pogodnym popołudniem utonął w puszczy. Gdy dotarł do jeziora i brnął przez cyple, zapragnął zasadzić się na kaczki. Zapadł późny wieczór. Właśnie strzelił do jednego z ptaków a usiłując go podnieść pośliznął się na kępie i wpadł w topiel. Tułacz dostrzegł głowę o rozkołtunionych włosach i rozpaczliwie poruszające się ręce. Co prędzej dopchnął jak najbliżej czółno. Trudny miał szlak — bagnisty, o gęstej mazi. Pośpieszył na dziób łodzi i wysuniętym daleko wiosłem sięgnął dłoni tonącego. Chłopak „przyssał się" do drąga jak ośmiornica. Krzyk umilkł. Zaczęła się teraz gwałtowna męka wydobywania się z lepkiej kaszy błota. Kaziuć stwierdził potem, że urodził się po raz drugi. Wyciągnięty z topieliska — uczuł potężne zmęczenie: zwalił się z nóg na dno łodzi. Ciężko dyszał. Był zlany śmiertelnym potem. Zsiniałe usta szeptały: — Dzięki! Dzięki! Nagle przypomniał: ¦— Ale szutcerek! Sztucerek i — kaczka. — wskazał na nieduże oko wodnej powierzchni. Rzecz dziwna: zaufał swemu wybawcy. Dostrzegając wioślarza, pomyślał: „Może to leśnik?" Ale groza sytuacji ukróciła wahanie. Trudno. Najprzód ratować życie. Potem się zobaczy, co dalej. Od tej — pamiętnej dla obu ludzi — nocy zawiązała się między nimi głęboka przyjaźń. Podłożem jej był jednakowy stosunek do przyrody. Razem w kniei sycili oczy cudami świata. Razem 142 ścigali zwierza. Razem śmigłe leszczynowe wędy zarzucali na jezioro i zapuszczali w głąb „buczę", samo-łapki wodne. Nikt z ludzi nigdy ich dokładnie nie widział: byli jak dwa duchy puszczy i jezior. Znali schowki po lasach, kryjówki,, dziuple, zapadliny, wą-doliska, jamy powojenne, nieprzebyte gąszcze, wyspy na topieliskach, „orle gniazda" w konarach potężnych drzew. Umieli w czas schronić się przed atakiem lub ujść przed pościgiem prześladowcy, czy uchylić skutki nagłego spotkania z człowiekiem, który przez zwykłą choćby ciekawość zechciałby się zainteresować ich trybem życia; dowodem tego był ów pamiętny dla leśnika Jana z Wilczych Dolin i Brunka Kondratowicza, powracających z handlowej wyprawy, późny wieczór nad Jeziorem Sw. Franciszka z potępieńczym wrzaskiem „Haukiraj!" Mało tego! Dwaj dzicy łowcy byli odważni do ostateczności i nad wyraz sprytni. Sprawili sobie przyrząd „do piszczenia", który wydawał jęk, straszliwszy niż syreny pociągów elektrycznych, a w zgodnym działaniu z gardzielami ludzkimi — momentalnie podnosił włosy na głowach ludzi, szczególnie — małej wiary... Tułacz i Kaziuć z czasem stali się bardzo groźnymi kłusownikami Karpiowskiej Puszczy. Ile sztuk zwierzyny — czworonożnej i lotnej — legło pod nakazem ich strzelb, któż to policzy?! — Rzecz dziwna: w swym bezprawnym kłusowaniu, w „polowaczce" po lasach, stanowiących własność państwową, wcale nie widzieli zbrodni. Sposobem rozumowania pierwotnych myśliwych nie żądali, by ludzie jako hodowcy wkraczali w świat leśnych zjawisk; nie widzieli więc racji, dlaczego by z dóbr lasu miał korzystać ktoś bez nich. Twierdzenie to odwracali: dlatego i my nie będziemy przeszkadzali w łowach myśliwym związkowym ni leśnikom. 143 Drugim zacofanym ich poglądem było: Każdą zwierzynę można bić w każdym czasie. To godziło we współczesne prawo łowieckie, które umożliwia zwierzętom spokojny rozwój, wzrost i wydanie potomstwa. Tkwiło jednakże w dzikich łowcach niezłomnie przynajmniej to racjonalne postępowanie: nie bili zwierzyny dla przyjemności i nie rozrzucali po lasach i wodach postrzałków. Ze zwierzyny bowiem całkowicie żył Tułacz, a Kaziuć „dokarmiał" mięsem własną rodzinę, zrujnowaną przez ojca-pijaka. Co więcej! Za sprzedane sztuki zbierał złotówki, by opłacać na jesieni wydatki związane z nauką w gimnazjum. A co do postrzałków — dwaj myśliwi pociągali za spust tylko wtedy, gdy byli w stu procentach pewni rezultatu; zresztą, Tułacz miał oko niezawodne, Kaziuć zaś pod jego wprawną ręką zaczął się wkrótce zbliżać do podobnej doskonałości. Wielką, wprost nie spotykaną pomocą we wszystkich wyprawach dwóch przyjaciół była łajka, nazwana przez Tułacza Struną. Ten szlachetny • pies północnych niżów europejsko-azjatyckich, o sierści burej, wytrwałych łapach i krępej budowie, rozmiłowany w wielkich przestrzeniach i ściganiu leśnych mieszkańców — był stworzeniem, które już trzykrotnie ocaliło życie swemu panu: gdy tonął w grzęzawisku; gdy był przeorany przez gwizd odyńca-samotnika: gdy uciekał od ekspedycji ścigających go zaciekle leśników. Struna miała ślepia płonące jak dwa węgle. W ślepiach tych Tułacz niezmiennie czytał wypróbowaną wierność. Otrzymał ją szczenięciem w dowód przyjaźni od Jana z Wilczych Dolin ojciec Tułacza sporo lat temu. Nie więził jej sam ceniąc swobodę. Ba! Puszczał psa nocami w lasy: „Niechaj polata jak i ja młodzikiem będąc". 144 Którejś takiej kłusowniczej wyprawy natjkn&ł się na łajkę Tułacz. Chciała uciekać, ale rany po skarży na warchlaki, w obronie których wsiadła jej na kark sierdzista maciora, i silny upływ krwi uczynily ją tak słabą, że tylko zaschłym warkotem gardła odpowiedziała na odważną pieszczotę jego ręki. Odtąd pies, nazwany Struną, przeszedł zą niewiedzą dotychczasowego właściciela do rąk jego sy^a. O tym, kto był poprzednim posiadaczem Struny, dowiedział się Tułacz grubo później od Dygasa, który nie znał przeszłości Tułacza, a tym samym nie wiedział ° jego pokrewieństwie z byłym właścicielem suki. Łajka długo tęskniła za swoją przeszłością. Z psiej pamięci bowiem — jak to błędnie nieraz ludziorn się widzi — nie tak szybko ulatniają się wrażania minionych dni. Łajka kochała siwego pana, który podawał jej strawę ręką drżącą, suchą, porysowaną żyłami. Dlatego często siadywała na Wzgórzu Ostrowi§ckim i sączyła dziwne żale; księżyc ich słuchał, gwia^y i puszcza. Dlatego w księżycowe noce wykradała Lię przez bagniska, cyple, topiele. Płynęła przez głębimy- Sznurowała ścieżynami — ku wiosce, śniącej i^g. kresach lasów swój nieomal pierwotny, słomą kry^y, kopie-niacki sen. Dlatego podbiegała pod sam tyr* *, wbijała zielone oczy w maluteńkie szybki ubogiej lepianki 1 — nawykiem psiego serca — dotykała czerwony?11 kwiatem języka suchej, żylastej ręki starca. Ale dojrzewanie jej sił witalnych i kipiąca potrzebą ruchu młoda krew, ale zew wolności i pogoni za tym, co ucieka lub — zmuszone — uciekać będzie; al przewlekłe łkanie. Odpowiedziała jej po chwili od Wilczych Dolin Łajka starego Jana; widocznie j^śnik docierał już do swej starej sadyby. I cudny to był czas,, kiedy -_ ^poprzez mglistość widoków, przez zawoje o;parów i posLwiatę dążącego w dal księżyca — lała się dwugłosową ^sknota za wolnością... Kaziuciowi, gdy -wprost na(.dludzkim wysiłkiem uniósł jeszcze raz powieki, zdało5 s^> ze to Psi Pys^ potrącił dźwięczną krgawędź księz;ycowej blachy i wywołał to niesamowite echo. 12 — Lato po indiańsRu 177 ROZDZIAŁ XX DUCH PUSZCZY Następny dzień spędził Brunek według — rozkazu ciotki — na „obowiązkowym kurowaniu się". W drugim dniu kary za „nieestetyczny wygląd" chłopak musiał konać z nudów nad „papierkami administracyjnymi". Pani Elżbieta nie chciała nic słyszeć o jego wyjaśnieniach. Dwa dalsze dni były bardzo pracowite, tętniące pulsem robót polnych; ich gorączkę przerwał wyjazd matki Brunka. Przy żniwach chłopak ścinał zboże konną żniwiarką, gdyż traktor się zepsuł, a maszynista wyjechał do powiatu w sprawie reperacji lokomobili, niezbędnej na okres zbliżającej się młocki. Piątego dnia od pamiętnej nocy z Kaziuciem, kiedy w leśnictwie wydzwoniono koniec przerwy obiadowej, Brunek — na zlecenie pani Elżbiety — został zastąpiony przez syna maszynisty, Michałka. „Posłuchanie" u ciotki odbyło się nadspodziewanie miło: w wyniku pozwoliła chłopcu korzystać ze starej strzelby swego brata. Jakże się ucieszył! Omal ciotki nie udusił. Pomaszerował starym trybem w las. Czasu miał dużo. Szedł sobie dla urozmaicenia i tak przepięknej trasy brzegiem strugi, biorącej początek w głębi puszczy. Gapił się na szafirowe ważki, bzykające nad samotnymi łodyżkami wodnych roślin, na lśniące łby 178 i grzbiety żab, wygrzewających się nad samymi brze^ gami. Przy tym nasunęło mu się zupełnie trafne porównanie: żaby, skierowane zadartymi pyszczkami od rzeki ku międzyleśnym łąkom, wydawały mu się po-' dobne do małych, zielonych działek polowych. Wyglądały długonogiego wroga. Czuwały, by — zrobiwszy błyskawiczny obrót o 180° — dać celny strzał w... wodę! Właśnie między plamami zieleni zawachlował biało-czarnymi skrzydłami bociek, maciuś, sykacz, klekotka, ozdoba wsi. Dudek przemknął nad strużką. Polatywały motyle. Brzęczały trzmiele, pszczoły i muchy. Zając pokicał ~w głąb łąki, pod krzewy łoziny. Od chojniaków zawabił melodyjnie jarząbek. Brzęczenie tysięcy owadzich Honek wypełniało upalną, duszną atmosferę letniego dnia. Brunek, korzystając z wolnego czasu, rozważał sprawę kłusownictwa w lasach karpiowskich i okolicznych. Rozmawiał przed chwilą z ciotką na ten temat. Jeśli chodzi o Kaziucia, słysząc o nim same superlatywy, powinszowała Brunkowi dobrego przyjaciela. Jednak dorzuciła: — Będę musiała sama go poznać. Co do Tułacza — powiedziała — zadecyduję wkrótce. — A więc to nie Czarny był tym, który pustoszył las — myślał Brunek. — Są nimi: Tułacz, dziwny człowiek (o którym, jak się okazało, sam Kaziuć mało wie), no, i... mój waleczny przeciwnik z pamiętnej nocy. Ci dwaj drzewa nie biorą: sam Huk to powiedział, a nie ma żadnych podstaw, by mu nie ufać. Drzewo rąbią zapewne chłopi z okolicznych wiosek: tego materiału zawsze im w gospodarstwie za mało. Co do Kaziucia — nie trudno będzie go przerobić na współczesnego myśliwego. Ale nie wiadomo, czy Tułacz zgodzi się dobrowolnie na ograniczenie jego stosunku do lasu? 12* 179 Co prawda, już w tym kierunku apostołuje Kaziuć, ale czyż można przewidzieć, jaki będzie rezultat? Ciekaw jestem, co to za człowiek. Taki samotny, mądry, niesłychanie obyty z życiem lasu; Kaziuć nie ma dlań słów podziwu. Przecież to „on" potrafił przez dziesięć lat „nabijać w karafkę" wszystkich okolicznych leśników i myśliwych. On, po prostu — zjawa, legenda, duch puszczy; traper to, wygnaniec czy dobrowolny więzień lasów i jezior? Tyle cudów opowiadał o nim Huk — wprost niesłychane! Opowieści przyjaciela dotyczą pobytu Tułacza w tutejszej puszczy. A co robił on „przedtem", kim był, jaką rołę odegrał w życiu ludzkim, społecznym? Dlaczego schronił się w sercu lasów? Czyż nie ma w nim żadnego podobieństwa z nami. Z Kaziuciem, ze mną, z tysiącami innych kolegów?" Skręcił w prawo, w stronę Wilczych Dolin. Postanowił odwiedzić dzisiaj zaścianek Jana. Pod wpływem piękna natury w serce jego wstąpiła ufność. Wierzył, iż da się unormować sprawę kłusownictwa. Po „zdobyciu" Kaziucia czuł w sobie dumę, ale nie upajał się nią do tego stopnia, jak wtedy, po strzale do Szarego Cienia, gdy udało mu się uwolnić od nieuchwytnej zmory leśne życie, a przy tym wygrać turniej z tyloma łowcami i gajowymi. Cieszył się teraz, że likwiduje mordowanie zwierzyny, że ocala zwier zostań Karpiowskiej Puszczy, i przez to sprawia radość Janowi z Wilczych Dolin, którego w miarę wieku coraz bardziej prześladował koszmar myśli o wrogach lasu. Owszem, Brunek uświadamiał sobie to wszystko i radował się, że jest na coś przydatny, ale już nie ponosiła go dawna próżna duma i fałszywa ambicja. Wyrósł z tego. Kiedy wstąpił na sosnowe wzgórze, uszu jego doleciało hukanie. 180 — Widocznie chłopcy wiejscy — pomyślał. Uszedł z kilkadziesiąt kroków i, dostrzegając wśród drzew zbliżających się, przystanął w gąszczu za pniem grubego drzewa. Szli drożyną: Mieczuk i Wićka z Dawciun, znał ich — bywali w leśnictwie w sprawie drzewa. Dookoła stał wysoki, ciemny las. Powietrze pachniało żywicą. Pszczoły brzęczały na leśnych dzwonkach. Czasami motyl mignął między zielenią. Chłopcom było wesoło. Śmiali się, śpiewali piosnki, szczypali się nawzajem w zadki, hukali — aż echo dudniło w dalekich głębinach puszczy. Brunek oburzył się na taki brak uszanowania dla życia lasu, lecz zaraz się zreflektował — rzecz charakterystyczna, obecność w puszczy chłopów nie w takim stopniu płoszy zwierza co obecność „miastowych". Gdy chłopcy mijali pień grubej, chropowatej sosny, wiewiórka zrzuciła na nich wyłuszczoną szyszkę; spadła akurat Mieczukowi na głowę, odbiła się jak groch od bębna i potoczyła na murawę. Roześmieli się obaj z „dowcipasów" zwierzątka, wypatrzyli je na wysokim konarze i klaskaniem dłoni chcieli spłoszyć. Ruda akrobatka nastawiła uszy, przekrzywiła główkę, pochyliła ją w dół i patrzyła się ciemnymi oczkami na rozbawionych łobuzów. Nie bała się — nic a nic. Ba, okazywała najwyraźniejszą chęć do wspólnej zabawy. Poszli dalej. W ciemnię leśną, między olbrzymy dębowe, między białonogie brzozy, w wiszar zielonej leszczyny. Po drodze to czarną jagodę uszczknęli z bujnego krzaczka, to znaleźli na wzgórzu dojrzewającą borówkę — aż zagubiło ich oko wśród cieni i świateł. 181 T Ku wieczorowi szedł dzień. — Tak... — myślał Brunek. — Już i wakacje dobiegają końca. Przelatują dni i noce, radości i smutki. Przez te ostatnie miesiące przeżyłem niemało. Nic to, że sporo się wycierpiało. Może to nawet dobrze — pomyślał dojrzale — bo w nieszczęściu pogłębiłem siebie i swój stosunek do ludzi, przyrody i świata, a przez to wszystko — do zadań życia. Szary Cień, zmora puszczy — już nie istnieje. „Tajemnica Zamordowanej Wiewiórki" — wykryta. „Wieczór Hauuu-kirrrajjjj" — wyjaśniony. Kłusownictwo — zlikwidujemy. Co to jeszcze? Coś bardzo ważnego. Ach, prawda. Właduka Matka ciągle szuka syna. Potwierdził to Kaziuć; spotkał ją ostatnio w Gwoździkianach. Przecież słyszałem jej skargę; los dał mi poznać tajemnicę cierpienia i miłości ludzkiego serca. A czy zrobiłem coś dla tej nieszczęśliwej kobiety? Czy wniosłem radość w jej stare, tułacze dni? Bezopornie odbiegłem za tym, co bardziej syciło moją ciekawość. Czy to było etyczne? Dlaczego nie mam uczynić w młodości tyle dobrego, na ile stać najlepszego na świecie chłopca? Tak rozmyślając znalazł się na skraju puszczy i obszernej polany, w olszniaku, pochylonym nad strugą. Nastawił ucha. Melodyjne drżenie ptaszęcego głosu samotnie marzyło w ciszy pogodnego przedwieczerza. Było ci«ho, cichuteńko. Z kęp^r olch, rosnących nad strugą, wypływał dźwięczny trel i drżąc krótką kaskadą miękkich tonów, w chwilę potem wygasał w pozłotawym cieniu. Chłopiec odczuł w nim prócz kilku innych nastrojów — dominantę nieokreślonego smutku. To śpiewała wilga. Wilga jest złotym grajkiem, który uduchawia świty i Wschody, a łagodzi zachody i zmierzchy. 182 Prześliczna jej piosnka, krótka, prawie rytmiczna, wciąż powtarzająca się, jednak z przedziwną delikatnością odcieni niemal zawsze inna —• od czasu do czasu uderzała perlistym deszczem po liściach drzew, staczała się z nich na kępy paproci, z paproci zagłębiała się w kieliszki leśnych dzwonków usypiających na skraju halizny, zdawała się spływać na kępki niezapominajek. Wyszedł na Wilcze Doliny. Zagroda Jana stała w ciszy pod słomianym dachem. Pnie sadu wyraźnie bieliły się na tle ciemnej zieleni. Słońce chyliło się nad granatowe błamy lasów. Zapewniam was, Młodzi Łowcy Przygody, że wspaniałe jest zbliżanie się wieczoru przy końcu lata u skraju Kar-piowskiej Puszczy, nad polaną Wilczych Dolin. Chłopak szedł wolnym krokiem, by nie pomijać żadnego z uroków: pragnął wszystko zbadać własnymi zmysłami, wyśledzić do najdrobniejszych szczegółów, przeżyć, wchłonąć w siebie na własność, na zawsze. I bywa w życiu młodych taka chwila, kiedy — wglądając w serce życia — niezmiernie mocno poczują przemijanie i niechybny kres wszystkiego. Brunek doznał tego u wrót do Wilczych Dolin. Ze strzechy doleciał klekot bociana Bękarta. Czarny dzięcioł krzyczał w dali, nad skrętem rzeczki, rąbiącej ściany puszczy na dwoje. Młodzieniec wytężył oczy. Zdało mu się, że coś się poruszyło pod białymi pniami sadu. — Tak, to Maria — stwierdził. — Pochyla się nad czymś... Obok ktoś siedzi. W czym? W jasnym fotelu; tak, zapewne w tym wiklinowym, który przyniosłem na początku lata od ciotki dla wygody Jana. Czyżby Jan? Nie na obchodzie rewiru jak zawsze o tej porze: dlaczego? Coś tknęło Brunka w serce. 183 Jął zbliżać się szybkim krokiem. — Pa-an!... Pa-an!... — ujrzawszy go, wybuchnęła łkaniem Maria, topiąc twarz w dłoniach. — Ciiicho... Ciiicho, Marynia — doleciał słaby szept starca. Brunek zaczął biec. — Co się stało?! — wybuchnął. — Czy jaki wypadek? — znając świetne zdrowie leśnika, nie dopuszczał myśli o innej słabości. — Może lekarza? Maria załkała stłumionym szlochem. Jan z Wilczych Dolin objął chłopca spokojnym spojrzeniem. — Normalna rzecz, Brunek — wyszeptał. — Przybliża się dzionek do zachodu... Na cóż tu dochtor? Brunek nie zrozumiał. Brwi jego ściągnęły się. Napotkał spojrzenie pogodne jak dojrzały wieczór sierpniowy i — jak on — nieodparte. — Jak to?! — jak gdyby nagle przejrzawszy cały sens zdarzenia, wyrzucił surowo. Zabrzmiało to jak protest. W miękki, jakby współczujący flet zagwizdała wilga. Tuż niedaleko, nad łękiem strugi, wygiętym ku chacie, by dać wodę jej mieszkańcom; w gałęziach kruchej, zapomnianej, właśnie cień rzucającej na polankę olszyny. Leśnik obrócił głowę: słuchał. Wilga wkładała w śpiew cały kunszt dojrzałego grajka leśnego. Ale trel jej w uchu Brunka zabrzmiał jak... nokturn. W cieniu już wstawała pierwsza rosa. Wzmogła się wrażliwość leśnika. Nastroje wieczoru podniecały jego wyobraźnię. Zdawało mu się, że jakaś siła unosi go w kraju najpiękniejszych marzeń młodości. Raptem. —• fala tęsknoty. Żona, dom na Wilczych 184 Dolinach, Karpiowska Puszcza. Ach, jakiż żal tego wszystkiego! Słońce dochodziło kresu wędrówki; rzucało jeszcze ciepłe, czerwone promienie na polanę, na starców. Podtrzymywana przez ręce Marii bielutka głowa leśnika, widziana od strony Brunka, znalazła się w centrum słonecznej tarczy. Duch puszczy — odruchowo pomyślał chłopiec. Rysy leśnika wyostrzyły się. Cień smutku zmarszczył wydmę czoła. Oczy gorzały blaskiem wielkiej chwili. W Brunku kotłowały się myśli i uczucia. Pytał szeptem Marię, leśnika, sam siebie: co to jest, czy Jan nagle poczuł się chory, co oznacza w ogóle ta słabość? Chłopak był zaskoczony. Wstrząsnęło nim przekonanie Jana: „Zbliża się dzionek do zachodu". Męczył się w ogniu przywiązania do szlachetnego człowieka, który mu otworzył oczy na wielkie, kipiące serce Przyrody. Przez mózg jego przelatywały wspomnienia chwil, wspólnie z Janem przeżytych, by za moment zmroziła je myśl o śmierci. Nagle dostrzegł na twarzy starca wzmożony wyraz niepokoju. Natychmiast pochylił się nad nim. — Brunek...? — wyszeptał z trudem Jan. — Słucham, słucham. — A co z kłusownikami?! — wyrzucił dręczącą go myśl wierny swym strażniczym ideałom leśnik. Chwila ciszy. Bzykały w niej nad pasieką pszczoły, zapadające z opóźnieniem na nocleg. Uganiając się nad szczytami drzew piszczały ostatnie jaskółki. Łajka kilkakroć obiegła osiedle z widocznym niepokojem i obwęszywszy Jana legła pod pniem jabłoni, z dala, w cieniu, tyłem do zachodu. Trwała tak bez ruchu — skuta niesamowitą surowością — jak Sfinks. 186 Brunek chwycił się pytania leśnika jak tonący brzytwy. Mówił wszystko, co wiedział o Kaziuciu. i Tułaczu. Opowiadaniem swym pragnął przynieść ulgę Janowi i sam znaleźć choćby chwilowe zapomnienie. Ale na próżno chłopiec usiłował szukać w roztrząsaniu spraw Karpiowskiej Puszczy trwalszej odskoczni. Nie opuszczała go myśl: Czymże są te sprawy wobec zbliżającego się nieszczęścia. Raptem Brunek umilkł. W osłupieniu spostrzegł, że z twarzy starca znikł smutek. — Ach! Tułacz, Tułacz... — jakby coś sobie przypominając, powtórzył leśnik Jan z nieokreślonym uśmiechem. — Czy nie jest to czasem ten... Jakże jemu? Czy to nie Właduk? — Kto taki?! — zawołał Brunek, wiążąc wiadomość ze znanymi już sobie szczegółami. — Właduk, który, młodym będąc, chodził jak i Brunek do szkoły, a potem zbrzydził sobie te miastowe życie; przepadł gdzieś. Ludzie widzieli jego ostatnio razo, jak porucznikiem partyzantki bił się z najeźdźcą niedaleko Jeziora Sw. Franciszka. Potem to już jego nikt nigdzie nie spotkał; tylko dół w lesie nazywają do dnia dzisiejszego Właduka Jamą, bo tam on często zalegał z oddziałem... — Ach! — zdumiał się Brunek, zaskoczony wyjaśnieniem. — To chyba on został tym najdzikszym kłusownikiem, chyba że on — zamyślił się leśnik. — No, ale to człowiek dobry. Wiesz, Brunek co? — zwrócił się do chłopca z nagłym przypływem energii ożywionej nadzieją. — Niechaj Brunek poprosi naszą panie, żeby Właduk mógł objąć po mnie moje miejsce. On da radę; tak będzie najlepiej. Dla niego i dla Puszczy — dodał z przekonaniem. 187 — Co też Jan mówi! Co Jan mówi? — odpychał Brunek myśl o śmierci swego przyjaciela. Maria spoważniała. Znikł z jej twarzy wyraz lęku i kobiecej skłonności do lamentowania. W boleśnie ściągniętych rysach osiadła zaduma i nieodparte oczekiwanie. Zmarszczki lśniły od łez. Włosy miała siwe, ręce chude, suche i ciemne od słońca. — Przyrzekasz?! — w zmęczonym głosie starego strażnika puszczy zabrzmiało twarde żądanie. Brunek uczuł w krtani dławienie. — Przyrzekam! — przejął na siebie odpowiedzialność. Nagle zdało mu się, że tym słowem już wykreślił kochanego człowieka z listy żyjących. Ostry żal przeniknął mu serce. Oczy Jana przesunęły się na skraj łąki i boru. Krwawe słońce. Znowu piosenka wilgi. Spojrzenie wróciło na żonę. — Marynia — ręka jego spoczęła na siwej głowie. — Pamiętaj o mnie, ale nie smuć się. Na co? Módl się do Boga, trochę popracuj dla zabicia czasu, kochaj puszczę, pani leśniczowa ciebie nie opuści. A mój Brunek rozweseli... Chłopak chwycił rękę staruszki. — Już niedługo — wymówiła w zamyśleniu Maria. — Da Bóg, prędko połączym się na zawsze. Niedługo, Jaś -— powtórzyła z pełnym przekonaniem. Brunek nagle uczuł, że przebywa na jakiejś granicy, między czymś a czymś, w powietrzu, w cieniu drzewa, czy pod szelestem pędzącego wodospadu. Czyżby taka była rubież życia i śmierci...? Sarenka Duszka dotknęła pyszczkiem twarzy starca. Wielkie jej oczy były jakby zdziwione i smutne. Gęsi gęgały pod progiem chaty. Kury sadowiły sfę w sieni pod wielkim piecem; słychać było wyraźnie 188 klaskot ich skrzydeł. Pszczoły już nie bzykały. Jaskółki umilkły w kulach i wrzecionach gniazd. — Brumek... zawsze bądź sprawiedliwy, pracuj solidnie i kochaj ten pięęękny świat — łagodne słowa zabrzmiaiły jak testament. , Chłopa&k przytulił twarz do piersi Jana z Wilczych Dolin. Obiecywał, przysięgał! W duszy czuł wdzięczność, rozspacz, pustkę. — Zblliża się dzień do zachodu — pobiegł borem szept wiiatru na liliowych skrzydłach wieczoru. Wyszedł z jflednych, jeszcze żyjących ust, a rozpłynął się szeroko, rozprzestrzenił i zjednoczył ze wszystkim. Przedzzwoniły nad głowami, nad owocem sadu śmigłe, kropolowate skrzydła krzyżówek, mknących od-'. wiecznie,, co roku tak samo. Słońces już do połowy skryło się za granatowy pas Starych ; Pasiek. Las wokoło pociemniał. Wydłużyły się cienie drrzew, krzewów — i było jakoś mroczno. — AcHh, Marynia, Marynia — wstrząsnął się jak od zimna leeśnik. Ręka jflego poszukała rozpalonych, wiernych dłoni sta-, ruszki. Ii II Niebieiesko. Liliowo. Już fioletowo. Szaro. Ciemniało. Rechot żiżab na niskim, podmokłym wirażu łąki. Łajka zwinęła , się w kłębek u stóp pana. Było bardzo ciepło, ale dawsał się wyczuć lekki podmuch ciągnący od polany. — Zintnno tobie? — szepnęła Maria. — Może do chaty? — Niee — zaprzeczył oczyma. — Tu... w lesie. Jak ojciec, i . jak dziad — dorzucił już jakby z jakiejś odległości. . Ponad i siły zdało się Brunkowi to oczekiwanie ich 189 trojga na wielką chwilę, o której nie byli w stanie nic powiedzieć, a której zbliżanie się czuli wszyscy drżeniem dusz najdokładniej. Ostatni rąbek słońca zapadł za lasy. Co to? Wilga. Mgła zasnuła Wilcze Doliny. Olszynka niżej zgięła się nad czarną wodą. Osada leśnika i Karpiowska Puszcza zapadały w przepaść nocy. Ptasia piosenko — poruszająca wrażliwe membrany ludzkich odczuwań — gdzie jesteś? Ach... przecież wilga już wysnuła z duszy Jana ostatnią nić melodii i splotła ją w ciepły ton zjednoczenia się z nastrojami i prawem odwiecznej puszczy. ROZDZIAŁ XXI N AD WODOSPADEM Brunek Kondratowicz chc Jził przez tydzień — według określenia ciotki — „jTfk struty". Przełamywał w sobie myśli i uczucia. J>r^ptrawiał ostatnie zdarzenia; właściwie samo „życie" W konstruowało i dobudowy wało jego światopogląd. C uł wyraźnie, że zachodzą w jego psychice bardzo dołiic2 łe zmiany. Był pod przemożnym wrażeniem śmierci ^/liskiej istoty: wśród jego uczuć dominował smutek. A^e zdarzały się momenty bladego zadowolenia; było /° wtedy> §dy chłopak wnikliwie opanowywał m:yślt to, co przeżywał sercem i duszą. Chwile te stanowi^/ w ciężkim okresie jedyne przystanki jakiej takdej^ulgi. Jakby w poszukiwaniu kontaktu, choćby drobnych lecz namacalnych konkret ów ^wiążących g0 z niedaleką przeszłością — błąkał się: p< Wilczych Dolinach i ich okolicy, po Uroczysku CW, cznienia, w którym pochowano, obok ojca i dzLadj* rozmiłowanego w przyrodzie człowieka. Bywał w ' piejscach, gdzie wspólnie rozniecali ogniska -w ciei=nn<* i chłodnawe noce; gdzie zaczajali się na z"wierzaą i na stokroć gorszych od niego, okrutnych iłusov^ni,,1|ów; gdzie razem pchali łódź, grzęznącą wśrród geąsz°;y wodnych roślin; gdzie snuli myśli, zrodzone w ^akfitkach Karpiowskiej Puszczy a przemierzające s:zyl;.jiej niż wiatr olbrzymie przestrzenie świata? gdzieś zapieniali ze sobą spostrze- 191 żenią, uwagi i oszczędne, „na sposób leśny", gesty i spojrzenia... O, tak. Mnóstwo było tych „wspólnych" miejsc, tych ścieżek, tropów, śladów! Wiele — przeżyć, wspomnień, opowieści. Brunkowi zawsze dotąd się zdawało, że przeżyje z leśnikiem całe swoje życie, z nim dozna w puszczy najbardziej wzniosłych radości. Że on, ten dobry Jan z Wilczych Dolin, pozostanie na zawsze nierozerwalnie, wprost organicznie związany z jego sercem i myślami, z całą psychiką, z każdym jego dniem. Ani przez moment nie dopuszczał możliwości rozłąki. Tymczasem śmierć zadała temu kłam! Oderwała pół serca, pół mózgu, pół duszy. I cóż się stało? On, Bru-nek Kondratowicz, dalej istniał, czuł i rozumował, a starego leśnika już nie było. Nie do pomyślenia, wprost nie do pojęcia! Urwało się wszystko. Przeszło. Czyż przeminie na zawsze? Czyżby więc wszystko było snem, złudą? O, dajcie mi konkrety, jawę, rzeczy namacalne, zjawiska, które można dotknąć, zbadać, stwierdzić! —• krzyczało młodociane rozczarowanie. Za chwilę inna myśl kpiła z ironią; — Chy! A czym to, pędraku, chcesz stwierdzać i badać realizm, konkretność •— na podstawie czego? I czy w ogóle jest jaki konkret, pewny w stu procentach? Jakiż to? Chy! chy! Brunek toczył ostrą walkę z siłami działającymi poza jego osobowością. Pomocną mu w niej była przyroda sierpniowych i wrześniowych dni. Tak się złożyło, że władze szkolne aż o cały miesiąc przesunęły termin rozpoczęcia nauki z powodu epidemii tyfusu. Przyroda pierwszych dni wrześniowych w szczególny sposób akcentuje przemijanie. Wskazuje na to sam koloryt jesiennej szaty. W scenografii srebrnych poranków i w pogodnej harmonii czerwonosiwych wie- 192 czorów snuje się nad wrzosami, smęci się na jedwabnych nitkach babiego lata — nastrój tego, co dojrzewa, sypie nasiona d odchodzi. Przez wnikanie w atmosferę zjawisk, przez szukanie koniecznych, spójników między istnieniem a jego zmierzchem i zachodem -— osiągnął Brunek Kondratowicz pewien spokój. Kaziuć był mu w tych gorzkich dniach przyjacielem ponad wszelką miarę. Tułacz, którego poznał i którym na równi z Hukiem się zach-$ wycał —• również. % Młodzieniec jął się zastanawiać, czy ów dziki myśli-4 wiec z Ostrowu nie był czasem „dalszym ciągiem" ł Jana z Wilczych Dolin? Tkwiły w nim przecież pierwiastki nad wyraz pokrewne tym, jakie składały się na psychikę leśnika. U Tułacza doszły jeszcze elementy wiedzy ludzkiej, ogromnie poszerzające horyzont myśli, chociaż siła moralna, motoryzująca działanie Jana, wcale nie pozostawała w tyle za Tułaczową. „Odwieczny kłusownik" __ jak nazwał samotnika profesor Bonifacy — ogarniał świadomością wszystko, co możliwe na tym świecie; był to umysł zadziwiająco jasny, otwarty, trzeźwy i chwytający piękno jak najdoskonalszy artysta. Tajemnicy swojej przeszłości — pomimo próśb obu młodych przyjaciół — zdradzić nie chciał, i nie zdradził. Czasami tylko, jak gdyby w małych ale skondensowanych dawkach, wyrzucał z siebie porady, przestrogi, ogólniki, przypuszczenia, najwyraźniej opierające się na jego własnym doświadczeniu. Nagabnięta o niego przez Brunka ciotka wzdrygnęła się, jak człowiek uderzony prądem; załopotała w powietrzu rękami, blady rumieniec przebiegł przez jej śniade policzki, usta mimowiednie wyszeptały: — Ach... to „on" żyje?! Potem chłopak spostrzegł, jak twarz ciotki nagle 13 — Lato po indiaiisku 193 1 zgasła, ściemniała, zastygła. Na natarczywe pytania nie odpowiedziała więcej, jak: „Pochodzi z ludu, myśliciel, artysta, był na uniwersytecie, wielbił sprawiedliwość i przyrodę, walczył o wolność". Potem z pewnym ociąganiem się przystała na projekt Jana z "Wilczych Dolin, przekazany jej przez Brunka. Potem wolno, ciężkim, nieomal starczym krokiem — czego nigdy u niej nie było — zeszła po schodach ganku i skierowała się rudoszarą ścieżką, ku plantacji późnych róż, leżącej tuż za domem, pod ogromnymi lipami. Brunek uczuł w owej chwili, że coś zgasło na zawsze w jego otoczeniu. Coś, co zostało nie domówione, nie wykonarie, nie dożyte do końca. Podbiegł z nagłym wzruszeniem do ciotki i przytulił twarz do jej kurczowo zaciśniętej na piersi ręki. Chwycił okiem w jej spojrzeniu wyraz zamykającego się na zawsze w trumnie duszy smutku. Został na ścieżce. Zawrócił. Odtąd nigdy nie wspomniał przy ciotce o Tułaczu, którego okoliczni chłopi nazywali Władukiem. Któregoś dnia przypomniał sobie, że już za długo, stanowczo za długo, egoistycznie za długo zwlekał z oddaniem syna poszukującej matce. Po niedawnej rozmowie % Tułaczem utwierdził się w przekonaniu, że Kobieta, zwana Właduka Matką, była w istocie matką samotnego myśliciela z Ostrowu. Dopingowany więc wyrzutami sumienia Brunek natychmiast wyruszył konno ria objazd okolicznych wsi, na poszukiwanie, przetrząsnął Dawciuny, Karolinki, Borejszuny, Gwoź-dzikiany... Nic a nic. Owszem, była, chodziła, ale przed miesiącem, przed dwoma, a może i przed trzema. Pozostawała jeszcze na drodze Lipówka. Brunek wątpił, rżeby tam co było, bo nic mu o obecności w tej wsi Wł*aduka Matki nie wspominał Kaziuć, chociaż został przecież wtajemniczony w historię staruszki. Wypadło młodemu tropicielowi przeciąć lasy w poprzek, wzdłuż pętającej się wśród gąszczy zatartej ścieżyny. Jechał sobie młodzieńczo. Z twarzy jednak dotąd nie zeszła bolesna zaduma, zapatrzona w świeżą mogiłę. Las był cichy. Nie dzwoniły ptaszęce głosy. Nie wabiły się zwierzęta. Tylko strużka zawarczała nie- * kiedy na zakręcie polanki, gdy koń w swoim marszu zbliżył się do jej wstążki. Gołąbek, czarny psiak Bag- dziuna, poszczekiwał leniwie od leśniczówki. Po raz już któryś nawróciła myśl, nieustannie radująca serce chłopca. Oto Właduk zgodził się zostać leśnikiem, następcą Jana z Wilczych Dolin; a więc z niesamowitego kłusownika, z dzikiego łowcy — stać się prawowitym opiekunem i przyjacielem życia tego samego lasu, który dotąd jedynie niszczył. To sukces nie lada. To spełnienie przyrzeczenia wobec Jana! Jechał lasem. Czasem strzemię brzęknęło, zadzwoniło o pień, gałąź lub garb drzewa. Czasami lotna, nerwowa Pchełka parsknęła srebrzyście, dzielnie, młodo. Tłuste drozdy — kwiczoły i paszkoty — podrywały się z jagodni-kowych paśników. Niebem, między kolorującymi się już wierzchołkami drzew — płynęły twarde w rysunku obłoki przedjesienne. Brunkowi —• drogą pokrewieństwa zjawisk — przypomniały się nastroje jeziorne i przedziwna litania czy apostrofa, wyszeptana wówczas przez młodzieńczą tęsknotę. Myśl odskoczyła ku dzieciństwu, przehuśtanemu pod różowymi kwiatami wiśni. I pacholęctwu, rozbrykanemu w pogoni za scyzorykiem, flowerem, pędzlem i koniem. Lata, miesiące i dni ostatnie przyszły same. Ach, leśnik Jan z Wilczych Dolin! Strzemię dzwoniło... Krzyknął dzięcioł. Na niebie zaszumiała ptasia hu- 194 195 saria. Rozwaichlowało się powietrze. Ogromna zamieć bocianów wybijała się ku odwiecznym przelotom. Brunek bodnął konia ostrogą, by wyjechać na prze-stronniejsze miejsce. Czemu to, gdy stanął na skraju polany i zapatrzył się w czarno-białe gęstwiny ptasie, w sercu jego zagościł żal? Przeciął potężny błam lasów. Nawet nie spostrzegł się, kiedy ka>ń przyniósł go w ustronie Właduka Matki. Pchełka cieniutko stąpała po leśnym mchu. Było nawet gorąco. Sójki nawoływały się w gęstwinie. Czerwieniły się jarzębiny, złociły orzechy, czerniły się granatowe owocki kilku krzewów. Liście brzóz żółkniały całymi kiściami. Czuć było w atmosferze, w nastrojach, w całym otoczeniu przedwstępne tchnienie jesieni. Ilekroć dotąd chłopak zbliżał się do sosny, gdzie ongiś ujrzał staruszkę, zawsze odczuwał pewien rodzaj niepokoju. -— Może dziś ją tu spotkam? — myślał wtedy o Właduka Matce. Tym razem tak samo. Koń — jakby czują-c nastroje jeźdźca — stawiał kopyta lekko, bezszelestni co ją otacza lub jest mijane w biegu. Dlatego echo młodych dni trwa ioe wspomnieniu człowieka nadzwyczaj silnie i rzutuje na całe życie. Szlachetna młodość nie lubi samochwaloy; czyn przedkłada nad pieśń'. Ale chętnie słucha bohaterskiej sa9i o dokonaniach innych ludzi. Toteż gdy zapada zmrok i strzela w niebo ognisko miody ch tropicieli — nieodstępnym 9taje się głos, który mówi o poszukiwaniu Wielkiej Pfzygody godnej człowieka. Dzisiaj jest kolej na mnie. Czynię to z radością, ufny, że — nim ^śniecie — serca Wasze zapłoną pragnieniem pędu tak silnie, iż nazajutrz zerwiecie się jeszcze dzielniejsi do dalszej Walki o lepsze oblicze świata! Wilno, rok 1935 SPIS ROZDZIAŁÓW Rozdział I. Łowcy uroków....... Rozdział II. Puszcza wita słońce..... Rozdział III. Tajemnica Właduka Matki . Rozdział IV. Leśnik Jan z Wilczych Dolin i lis Dyndała.......... Rozdział V.. Krzyk nad jeziorem..... Rozdział VI. Szary Cień....... Rozdział VII. Zwycięża młodość..... Rozdział VIII. Stary przyjaciel..... Rozdział IX. Cyganie........ Rozdział X. Podsłuchy........ Rozdział XI. Za cenę życia!...... Rozdział XII. Zbójcy........ Rozdział XIII. Serce......; • Rozdział XIV. Opowieść Jana z Wilczych Dolin • Rozdział XV. Wielkie tajemnice Ostrowu . ¦ Rozdział XVI. Biały żagiel ...-•• Rozdział XVII. Dzikie łowy...... Rozdział XVIII. Walka........ Rozdział XIX. Leśne ognisko ..¦¦•• Rozdział XX. Duch puszczy.....• Rozdział XXI. Nad wodospadem ¦ Słowo od Autora . 208 I tli e « U