JULIAN MAJKA KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA, KRAKÓW BAŚNIE I LEGENDY GÓRNIKÓW WIELICKICH JULIAN MAJKA BAŚNIE I LEGENDY GÓRNIKÓW WIELICKICH jlfl IKRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA, KRAKÓW Opracowanie graficzne FRANCISZEK BUNSCH Redaktor MARIA BRONIOWSKA Redaktor techniczny MARIA WYRWA Korekta WANDA GONDEK Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza w Krakowie, 1984 ISBN 83-03-00664-9 Krajowa Agencja Wydawnicza Kraków, ul. Sławkowska 32 Wydanie II, poszerzone. Nakład 100 000+350 egz. Druk: Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19 Zam. 122/84 R-8/3057 Cena zł 50,------Y%— na SFOZK OD AUTORA Są ludzie, dla których zwiedzanie wielickiej kopalni soli jest głębokim przeżyciem. Niby patrzą jak inni i widzą to samo, co wszyscy, a przecież ich doznania nie kończą się na strefie czysto poznawczej. Już po obejrzeniu kilku pierwszych wyrobisk stara kopalnia bierze ich psychikę w niepodzielne władanie. Chłoną atmosferę podziemi nie tylko zmysłami, lecz niejako całą duszą. Nie mogąc zaś pomieścić w sobie wewnętrznego uniesienia, dają mu upust, wołając raz po raz: Cudowne! Pre-krasnyje! Merveilleux! Meraviglioso! Wunderbar! Wonderful!... Postanowiłem więc opisać piękne górnicze baśnie. Dedykuję je wszystkim tym, którzy, podobnie jak ja, są pod urokiem starej, wielickiej kopalni. Realizacja zamysłu nie była wszakże całkiem prosta. Przed stu laty Oskar Kolberg naszkicował króciutko opowieść o Bie-liczce, tudzież o korowodzie górników-duchów, udających się na jakąś uroczystość podziemną. Nieodżałowanej pamięci prof. Alfons Długosz, niestrudzony badacz przeszłości wielickiej kopalni, zrekonstruował w swych opracowaniach dwie legendy, mające ścisły związek ze starą kopalnią: tę o pierścieniu księżnej Kingi i tę o Skarbniku. Wszystkie te cztery baśnie opowiedziałem tu własnymi słowy. Pozostałe powstały z luźnych, tu i tam zasłyszanych fragmentów. Nie bez znaczenia były dla mnie słowa zachęty i życzliwe uwagi dyrektora d/s technicznych obu kopalń — Wieliczki i Bochni — dra inż. Aleksandra. Batki oraz cenne wskazówki historyka, mgra Józefa Piotrowicza, tudzież fachowa wiedza moich Kolegów z działów geologii i górnictwa — zwłaszcza mgra inż. Bogusława Struga — za co im serdecznie dziękuję. Oczywiście, że można to było zrobić inaczej, może zręczniej. Napisałem, jak potrafiłem najlepiej, biorąc za spoiwo pozbieranych fragmentów mój własny sentyment dla starej kopalni. Specyficznym stylem mej narracji starałem się naśladować tutejszych górników-rzeżbiarzy: dzieła ich rąk są proste, niekiedy wręcz nieporadne, a przecież na swój sposób piękne. Bo taki już jest ten niezwykły, podziemny świat!... Julian Majka LEGENDA > CUDOWNYM PIERŚCIENIU CZYLI SKĄD SIĘ WZIĘŁA SÓL W WIELICZCE Wszyscy wiedzą, że w Wieliczce sól kamienna znajduje się głęboko w ziemi. Od dawna ludzie zadawali sobie pytanie: skąd ona się tam wzięła? Dzisiaj odpowiedź na to daje nauka o budowie Ziemi: złoża soli są pozostałością po morzu, które przed milionami lat zalewało ten obszar. Ale w średniowieczu fakt ten jeszcze nie był znany, wytłumaczenie dała więc urocza opowieść — legenda o księżnej Kindze. Księżna Kinga żyła z górą siedemset lat temu. Była córką króla Węgier, Beli IV, a została małżonką księcia krakowskiego i sandomierskiego, Bolesława, zwanego Wstydliwym. Zaślubiny ich odbyły się w 1239 roku. Podanie głosi, że młoda królewna długo i starannie przygotowywała się do wyjazdu nad Wisłę. Uczestniczył w tym cały dwór królewski. Rozumiano bowiem, że jej ślubna wyprawa, tak jak i jej panieński posag, winny być godne córy walecznych Arpadów, którzy koronę węgierską dzierżyli od przeszło trzech wieków... Ostatecznie o wszystkim decyduje ojciec. On zaś rozumował w następujący sposób: — Dam mojej córce w posagu szkatułkę złota i skrzynię srebra, nie licząc jej osobistych klejnotów. Jej mąż, a mój zięć, Bolko, będzie mógł powiększyć swoją drużynę, uzbroić ją lepiej i dopomóc mi pokonać wojowniczych Czechów, a to z kolei ostudzi wojenne zapały innych, mniej pewnych sąsiadów. Pomysł wydał mu się tak słuszny, że postanowił niezwłocznie zakomunikować go córce. Kinga wysłuchała ojca z należnym szacunkiem, ale — o dziwo! — bez większego zachwytu. Dziękując mu za troskliwość, dodała: — Twój bogaty dar, ojcze, ukontentuje z pewnością księcia Bolesława i jego wojów. Ale ja — wybacz mi, proszę, moją śmiałość! — chciałabym zabrać ze sobą coś, co mogłoby ucieszyć wszystkich moich poddanych, nie tylko wojów... Zaskoczyło to króla, więc zapytał: — A cóż by to mogło być, moje drogie dziecko? Zaś Kinga na to: — Nie znam ja krainy, do której jadę, ani jej mieszkańców. Zezwól przeto, mój ojcze, że zapytam o zdanie twoich uczonych doradców!... Mądrzy dostojnicy węgierskiego dworu zebrali się na naradę i po długiej debacie taką dali odpowiedź: — Najlepszym podarunkiem dla twoich przyszłych poddanych byłaby... sól! Kraj ich jest piękny i bogaty, ale cierpią na brak soli. A potrzebują jej wszyscy, zarówno biedni, jak i bogaci. Sól nadaje smaku wszelkiemu jadłu, może również służyć za lekarstwo... Słysząc tę odpowiedź, królewna Kinga ucieszyła się bardzo. — To jest właśnie to! — zawołała z zachwytem i pobiegła zanieść odpowiedź ojcu. Okazało się wszakże, że sprawa nie będzie ani łatwa, ani prosta. Miał ci on wprawdzie w odludnej krainie Maramures, u źródeł Cisy i Samoszu, kilka solnych sztolni, którymi z tamtejszych wzgórz dobywano kruchową sól kamienną, ale... — Jedna garść dla każdego, ani nawet dwie — roz- 8 ważali oboje — nie rozwiąże sprawy. Trzeba by co najmniej po garncu... Ale to da w sumie chyba z tysiąc beczułek soli, a może i więcej. Jakże je przewieźć, jak zabrać ze sobą? Od tej pory kłopotliwe myśli spędzały królewnie sen z powiek. Jak zrobić, żeby starczyło dla wszystkich?... Wreszcie postanowiła modlić się o natchnienie. I oto pewnej bezsennej nocy posłyszała głos z nieba: — Weźmij twój pierścień zaręczynowy i wrzuć go do solnej góry! Kiedy nazajutrz opowiedziała o tym ojcu, ten zadecydował: — Pojedziesz tedy do Maramures i którą sztolnię sobie wybierzesz, będzie twoja!... Wybrała oczywiście tę, z której dobywano sól najprzedniejszej jakości. A kiedy stanęła u wylotu sztolni, wśród zbrojnego orszaku, który jej towarzyszył, zapanowała uroczysta cisza. Ona zaś, ściągnąwszy z palca swój złoty pierścionek zaręczynowy, spojrzała w niebo, po czym wyrzekła pamiętne słowa: — Ja, Kinga, królewska córa, biorę sobie ciebie, solna góro, na własność jako ślubny posag! Następnie pochyliła się nad sztolnią i gestem pełnym wdzięku upuściła swój pierścionek w ten sposób, że mała obrączka potoczyła się wartko po pochyłości sztolni i niebawem zniknęła we wnętrzu solnej góry... W kilka tygodni potem węgierski orszak zdążał/do Krakowa. Z Wawelu wyruszył mu naprzeciw książę Bolesław wraz ze swoim dworem. Spotkanie było umówione w małej osadzie o nazwie Wieliczka (niektórzy twierdzą, że była to Bochnia...). Gdy umilkły okrzyki powitania, królewna Kinga znów posłyszała znajomy głos z nieba: — Tutaj! Każ kopać!... Więc kazała kopać otwór u podnóża tutejszych wzgórz. Nie była to pochyła sztolnia, lecz duża pionowa studnia, zwana potem szybem. Wybór miejsca okazał się bardzo trafny, albowiem już na głębokości kilkunastu łokci znaleziono pierwszy okruch kamiennej soli! A kiedy wyniesiono go na świat i obmyto, spostrzeżono ze zdumieniem, iż wewnątrz przejrzystej solnej bryły lśni zaręczynowy, cudowny pierścień królewny!... I tak dokonano owego doniosłego odkrycia. A potem, im głębiej kopano, tym więcej znajdowano soli. Z biegiem czasu starczyło jej dla wszystkich mieszkańców krainy nad Wisłą i starcza jej po dziś dzień — tak właśnie, jak tego pragnęła węgierska królewna. A co stało się z pierścieniem? O dokonanym odkryciu powiadomiono oczywiście natychmiast księcia Bolesława i jego małżonkę. Jeszcze tego samego dnia przybyli oboje, w otoczeniu dworu, by na miejscu zobaczyć wszystko i wysłuchać relacji naocznych świadków. Cudowna bryła soli długo wędrowała z rąk do rąk. Wreszcie uradowana księżna poleciła podobno wydłubać zręcznie swój pierścionek, nie rozbijając samej bryły soli. Sól zabrała ze sobą na krakowski zamek, a pierścień — za zgodą małżonka — ofiarowała górnikowi, który wydobył go z szybu. Na pamiątkę... Podarek był iście królewski; ze szczerego złota! Toteż górnik ów, imieniem Klemens, przyniósłszy go do domu wiele się nagłowił, gdzie by go dobrze schować przed okiem złodzieja. Długo naradzali się z żoną Małgorzatą, wreszcie wpadli na zgoła niezwykły pomysł. Mieli mianowicie sześć urodnych córek. Tyle, ile jest dni roboczych w tygodniu. Postanowili, że dla każdej z nich dadzą sporządzić podobny pierścionek. Posiadali w domu dwa małe pieniążki złote i dwa nieco większe srebrne. Wyszukali uczciwego złotnika w Krakowie i na własnych oczach kazali mu stopić razem i swoje cztery pieniążki, i pierścień Księżnej Pani, a ze stopu odlać sześć ślicznych 10 obrączek z niebieskim oczkiem. W ten sposób nikt już nie był w stanie ograbić ich z cennego podarku. A potem, wydając kolejno swoje córki za mąż, przykazywali im, by nigdy nie wyzbywały się pamiątkowego pierścionka, lecz przekazywały go z kolei swoim córkom, przetapiając go ewentualnie, jak to byli zrobili oni. W ten sposób cudowny pierścień księżnej Kingi stał się pomału dziedzictwem wszystkich wieliczanek. Wiele z nich dzisiaj już nic nie wie o tym, pierścionek wszakże po matce, choćby nawet i skromny, nie szczerozłoty, cenią sobie ponad wszystko. A tej czy owej jeszcze dziś niekiedy się zdaje, że jest udzielną księżną... ,ON" CZYLI SKARBNIK ...Szedł stary Tomasz a z nim niemłody Wojciech ciemnym, długim chodnikiem. Wokoło ani żywej duszy. Ciężkie ich buty stukały po spągu, a światło kaganków pełgało po ociosach skalnych. Przed nimi — tama, zwyczajna, drewniana, regulująca ruch powietrza. Idą i milczą, bo i o czym tu gadać? Im bardziej zbliżają się ku tamie, tym wyraźniej słyszą, że z tamtej strony masywnych drzwi ktoś idzie im naprzeciw. Już są przy tamie. Tomasz popycha drzwi wolną ręką, ale tama nie puszcza. Wojciech — przekonany, że z drugiej 11 strony ktoś ją przytrzymuje dla żartu — przystawia się mocno ramieniem do drzwi i, naciskając, mówi głośno: No... No!... Po tamtej stronie — cisza. Ale oto oporne drzwi puszczają nagle. O mało co obaj nie upadli. Równocześnie świsnęło im coś koło uszu, dmuchnęło mocno, kaganki pogasły. Drzwi za nimi zamknęły się z hukiem, echo poniosło się grzmotem daleko w ciemność. Przystanęli, wyciągnęli krze-siwka, zapalili kaganki. Kiedy zaczęli iść znów w swoją stronę, usłyszeli najwyraźniej, obaj, że z drugiej strony tamy też się ktoś oddala... Gonić go? — Wiadomo przecież, że to nie ma sensu. Byli już nieraz tacy, co to uparli się, że muszą Go osaczyć, złapać. Wyprowadził ich, każdego z osobna, na takie odległe pustki, że nie mogli znaleźć powrotnej drogi. ...Bywało też i tak, jak zaraz opowiem. W grupie górników, którzy w jednym wyrobisku od wielu miesięcy razem pracowali, pojawił się nowy, z przydziału sztygara. Niedoświadczony i nieśmiały. W pierwszych dniach matuch-na, jak to zwykle bywa, dawała mu do roboty wyborne śniadanie: pajdę świeżego razowego chleba, kawałek grubej wędzonej słoniny, dwa duże jabłka i manierkę polewki ze suszonych śliwek. Rano, skoro dotarli do miejsca pracy, poskładali swoje rzeczy w małej komórce obok, gdzie mniej się prószy. Poszli do roboty. Po ósmej — przerwa na śniadanie. Wracają do komórki i każdy chwyta za swoje śniadanie. Siadają potem w kółko na belkach, na klockach, gdzie komu popadnie. A ,,nowy" stoi i ma głupią minę. Jego śniadanie znikło gdzieś bez śladu. Została jeno polewka. Jedni uśmiechają się, inni głucho milczą. Wreszcie któryś powiada: — Trzeba się z nim podzielić. Nie może człowiek na głodnego tyrać! Żaden z nas nie zrobił tego, ani jego śniadanie samo się nie zjadło. 12 Inny zaś dodał: — Opowiadał mój dziadek, że za jego czasów też się to trafiało. Musiał to On być... Ą skoro to zrobił, to znać, że ,.nowego" zaraz zauważył i wziął sobie okup!... Za to, chłopie, możesz być pewny, że się już tobą będzie opiekował! ... Zaś Michałowi, temu z Krzyszkowic, zdarzyło się raz coś całkiem innego. Odbijali z synem i drugim chłopakiem ostatni kłapeć w kącie komory. Zachodzić w kącie do ociosu, to zawsze niezręcznie. A do tego sól w tym miejscu była jakaś niedobra: niby dość miękka, ale wichrowata. Zauważyli to już przy ciupaniu szramy na kliny. Skoro je założyli i posułtami zaczęli pobijać, kliny albo robiły wyrwy na brzegu szramy, albo właziły całe jak do masła, nie dając rysy pęknięcia. Pogłębili więc szramę i poszerzyli. Założyli inne kliny, szersze i grubsze. Zaczęli pobij ać je równocześnie dołem i górą. Ocios nie puszczał. Zmęczyło ich to. Usiedli, żeby odsapnąć. Podcięli kłapeć lepiej od dołu, od spągu. Do końca dniówki zostały chyba dwie godziny; trzeba się spieszyć! Na drętwe kliny poleciał grad ciosów. I nagle — trrrach! Głaz, owszem, puścił, ale jak paskudnie! — Górą — do końca, a dołem — łukiem na ukos i do tego płytko. Zamiast regularnego kłapcia, równego jak szafa, zsunął się na spąg nieudolny złomek i tu pękł w kilkoro. Załamało ich to na chwilę. Tyle roboty, a zamiast bloku pierwszej jakości, leży przed nimi kupa nędznego, drobnego urobku... Zaczekali, aż przyjdzie sztygar odebrać robotę. Przyszedł. Popatrzył i załamał ręce. — Oj wy, niezguły! — I już chciał ich zwymyślać, kiedy dostrzegł wśród gruzu coś bardzo ciemnego. Poświecił bliżej, schylił się i podniósł z ziemi małą, sczerniałą szyszkę, potem — drugą, trzecią... A kiedy pogrzebał w soli, wydobył jeszcze 13 dwa spore orzechy. Podbiegli wszyscy ku niemu i poświecili. Na dłoni sztygara leżały czarne, zwęglone owoce. Spojrzeli po sobie z zabobonnym strachem, bo oto sprawa stała się jasna: natrafili przypadkiem na schowek Skarbnika!... Od czasu do czasu porwie On komuś jego śniadanie, a takie owoce jada na przysmak... No cóż? — Mieli wyjątkowego pecha. Byleby nie mścił się za to na nich!... Sztygar zabrał owoce, a im powiedział: — Na dziś wystarczy! Jutro się to posprząta. ...Przy jednym z szybów było dwóch ,.piecowych": wąsaty Marcin i łysy Tomera. Bili próbne chodniki, szukając nowych gniazd soli. Takie chodniki były oczywiście i wąskie, i ciasne. Świeże powietrze z biedą tam docierało. Toteż było w nich duszno, i jak w piecu gorąco. Pracowali we dwóch, na zmianę: gdy jeden kopał, drugi wywoził urobek na taczkach. Najczęściej do najbliższej starej komory. Bywało, że nieraz kopali miesiąc. Piec wydłużał się, a soli nie było. Trzeba było zaniechać w nim roboty i brać się za nowy, w innym kierunku, w którym, niestety, mogło być tak samo. Za znalezienie nowego gniazda soli była wyznaczona specjalna nagroda. Zauważono, że od jakiegoś czasu dostają ją najczęściej wąsaty Marcin i łysy Tomera. Ludzie zaczęli szeptać, że chyba mają konszachty z samym Skarbnikiem. Wzięto ich sobie na oko i co się okazało! Stwierdzono, że na jesieni wychodzą znacznie wcześniej do roboty, idą koło ogrodów i po rowach zbierają opadłe w nocy gruszki i jabłka. Zbierają je do woreczków, niosą do kopalni i tam, w pomysłowych kryjówkach, kładą do siana. Po co? — W tych samych konopnych woreczkach nieśli kiedyś z domu orzechy, jeden — włoskie, a drugi — laskowe. Co z nimi tam robili, trudno było podpatrzyć. Znajdywano potem tu i tam po kilka łupinek. A gdzie reszta? 14 I tak pomału sprawa się wyjaśniła: wiadomo, że On lubi owoce, a zwłaszcza orzechy! — Nie wiedziano wszakże, że bardzo lubi je też stary, doświadczony sztygar Maciej, który często zagląda do znanych mu kryjówek, a im udziela dodatkowych wskazówek... Przekonanie, że On istnieje, towarzyszyło górnikom solnym od niepamiętnych czasów. Nazywano go Pusteckim, Skarbnikiem, albo po prostu mówiono On i wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Wiedziano też dość dobrze, czego On nie lubi: nie cierpi przemądrzałych i nieuczynnych, nie znosi przeklętników ani pustelników, złości się, kiedy ktoś pluje na sól albo ją zabrudza... No i zbyt zuchwałych wyprowadza na odludne pustki. Bywało też, że „przeciął komuś drogę": wyłaniał się nagle w głębi chodnika z jednej ściany, przekraczał go chyłkiem w poprzek, jakby się dokądś spieszył, i niknął w drugiej ścianie naprzeciw. Był to dla górnika znak bardzo niedobry: wróżył rychłe nieszczęście. Według przestrogi starszych należało wtedy jak najspieszniej wycofać się z chodnika i zawrócić do swoich towarzyszy pracy, by pośród nich ,,ukryć się przed okiem niedobrego losu". Nie zdarzało się raczej, żeby ktoś z obecnych twierdził, iż go sam na sam, oko w oko spotkał, albo z nim rozmawiał. Najczęściej powoływano się na świadectwo starszych: „...opowiadał mój dziadek, że kiedy jego ojciec do kopalni chodził..." Wyglądało też na to, że pilnuje soli. Ale dlaczego, po co? Aż kiedyś, za czasów zaboru austriackiego, „przyjęło się" do kopalni obce, ogromne chłopisko. Zwano go pospolicie: Kula, bo chodził o kuli. Przylazł jednego dnia z dalekiej wojennej tułaczki pod zamek zupny i tak długo prosił, aż go przyjęto. Nie, nie na górnika — był przecież kaleką. 15 Nogę.r po kolano, urwało mu podobno gdzieś w Italii... Góromistrz ulitował się nad nim i kazał mu chodzić za dzikimi wodami, a w nocy spać przy koniach, w stajniach w kopalni. Kula wyglądał na pozór groźnie: był wysoki, a przy tym kudłaty, ze zwichrzonego zarostu na twarzy sterczał długi nos, a ponad nim błyskały czarne, wielkie oczy. W rzeczywistości Kula miał dobre serce, nie stronił od ludzi. Wnet też przygarnął bezpańską psinę, białego w czarne łatki kundla. Zawiesił mu u szyi jakieś swoje na wojnie zdobyte medale, które pobrzękiwały z cicha. I odtąd chodzili już po kopalni obaj: pies zwykle z przodu, stary Kula za nim, a stukot drewnianej kuli i brzęk medali już z dala oznajmiały, że nadchodzą. A zachodzili wszędzie, bo stary wojak był chłopem sumiennym i przy tym nie bał się niczego. Pewnego razu przydarzyło mu się coś dziwnego. Obaj z psiną ułazili się tego dnia niemało, więc kiedy przyszli na stare ,,Gawrony", usiedli, żeby odsapnąć. I wtedy właśnie objawił mu się On. Nie jako duch, ale jako żywy, prawdziwy rycerz polski z dawnych, dawnych czasów. Powiedział mu, że pilnuje soli. Jest jednym z chrobrych, tatrzańskich rycerzy, strzegących narodowych skarbów. Zaborca sól kradnie i na niej się bogaci. A przecież już wnet powstanie niepodległa Polska! Trzeba, żeby górnicy wiedzieli i pamiętali o tym... I zaraz potem — jak twierdził Kula — rycerz odszedł w głąb kopalni i przepadł. Nie dowierzano Kuli, gdy to opowiadał, a mimo to wieść o spotkaniu obiegła wszystkie szyby. Przepowiednia rycerza — jak wiemy — sprawdziła się istotnie. Ale gdzie On się podział, czy jest tu nadal, tego nikt dokładnie nie wie... OJDOLA, CÓRKA TRUDGÓRA CZYLI SKĄD SIĘ BIORĄ NAROSTY SOLNE Pomiędzy bracią gadki krążyły, że po kopalni ktoś chodzi; chodzi i wzdycha, czy nawet płacze, a czasem tęskno zawodzi. Stąpania kroków żaden nie słyszał, tak lekko wionie chodnikiem; jej zwiewne szaty matowo świecą, jak świętojańskim ognikiem. Urody lica nikt nie opisze: nikt go nie dojrzał ni razu; spotkania z ludźmi skrzętnie unika, chyba z jakiegoś zakazu. Rzecz jedna pewna — mówią naoczni — nie widać z ruchów starości; kibić jej wiotka, wysoka w miarę, chociaż nie pierwszej młodości. W kopalni nowej nigdy nie bywa, po starej tylko się snuje; samotny wodziarz, wód dzikich strażnik, on ją czasami widuje. 2 — Baśnie i legendy... 17 Niekiedy siedzi w skalnym zaułku i swoją tęskną pieśń nuci; lecz nim człek dojdzie, ona go słyszy: ucieknie i już nie wróci. „Bieliczka", „Płaczka" z dawna ją zwano, albo po prostu „Ojdola"; bo ktoś posłyszał jej westchnień słowa ,,Oj dolo, doloż ty moja!"... Tyle wiedziano o Bieliczce, dopóki nie nadszedł dzień, w którym dowiedziano się — i to od niej samej — dużo, dużo więcej. A było to tak: Michała Grabowskiego mało kto znał z nazwiska. Ale gdy się powiedziało: Michał-Cudek, wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Z zawodu był bednarzem: robił beczki na sól, a także kadzie, cebry, konewki potrzebne do solanki. Mówiono o nim, że ma „zmyślne" ręce. Brał do ręki na przykład kawałek lipowego drewna, oglądał go uważnie, a potem wychodziło z tego co sobie umyślił: ptaszek, wiewiórka, pocieszny skrzat, albo coś innego jeszcze. A wszystko było jak żywe, jakby miało duszę. Stąd zapewne ów przydomek — Cudek. Michał lubił zjazdy do kopalni. „Działa" górnicze, tj. wyrobiska, gdzie pracowano, były rozproszone po różnych rejonach kopalni. Wędrował więc od „działa" do „działa", oprawiając napełnione solą beczki i gwarząc przy okazji z górnikami o tym, co się gdzie zdarzyło. Nic dziwnego przeto, że z czasem umiał opowiadać o kopalni dużo ciekawych rzeczy. W rejonie szybu Leszno, usytuowanego w dzielnicy Klasnę, kilka „dział" było blisko siebie. Beczki napełnione solą odstawiano do wielkiej, dawniej wyeksploatowanej komory „Między Kasztami", skąd — po oprawieniu — przetaczano je do szybu Daniłowicza, albowiem w szybie Leszno nie było kieratów, a tylko schody dla górników. Zdarzało się niekiedy, że beczek do oprawy uzbierało się 18 tam sporo. Wtedy Michał zostawał dłużej na szychcie, żeby podgonić robotę. Otóż pewnego popołudnia, kiedy pracował tam sam jeden, przyszła do niego Bieliczka. Jak i kiedy tam weszła, nie wiedział, bo był zajęty robotą. Zauważył ją siedzącą opodal, w półmroku, na oprawionych beczkach. W pierwszej chwili przestraszył się. Nie przerywał wszakże pracy, a tylko spod oka obserwował ją, czekając, co będzie dalej. Zjawa była śliczną i całkiem jeszcze młodą kobietą. Z ubioru można było sądzić, że wyszła sobie na spacer w pogodny dzień zimowy i tu zaszła przypadkiem, żeby sobie podumać. Sam jej strój zresztą był biały jak śnieg i jak on puszysty. Spod białego kołpaczka wystawały włosy, czarne jak u Cyganki. Natomiast cerę miała nie śniadą lecz jasną, jak płatki polnej róży. Ciemne, gęste brwi, złączone nad kształtnym nosem i długie rzęsy dopełniały jej niezwykłej urody, przygaszonej jakąś smutną zadumą. Bednarz zauważył to wszystko na pierwszy rzut oka. A kiedy znów popatrzył w jej stronę, spostrzegł, że Biała Pani nie jest sama. U jej stóp kuliły się w cieniu jakieś małe, białe stworzenia, puszyste jak niedźwiadki. Czuł, że nie tyle dama, co jej białe misie patrzą ciągle na niego, że przyglądają się bacznie zwłaszcza jego robocie. W pewnej chwili, gdy odstawił na bok oprawioną beczułkę i miał się zabierać do następnej, Biała Pani poruszyła się i — bez żadnego wstępu — całkiem po prostu powiedziała: — Sprawnie wam to idzie, Michale!... Bednarz stropił się bardzo (bo skąd mogła znać jego imię?), ale zachował się przytomnie. Zdjął czapkę z głowy, ukłonił się nisko: — Ano, dziękować Bogu!... odparł spokojnie, ocierając pot z czoła. — Chodźcie, usiądźcie, odpocznijcie trochę — powiedziała zachęcająco, wskazując mu beczkę leżącą naprzeciw siebie. A jak tylko usiadł, onieśmielony, dodała: 19 — Chciałabym porozmawiać z wami. Potrzebuję waszej pomocy... ale żebyście nie byli stratni, moje skrzaty będą za was robić... To mówiąc, skinęła na puchate stworzenia i spoza beczek wygramoliło się ich kilkanaście naraz. Były bardzo pocieszne: z postaci, z ruchów — istne białe niedźwiadki. Tylko twarze, ręce i stopy miały ludzkie — jak zwykle skrzaty. Zabrały się żwawo do roboty, atakując trzy beczki naraz. Biała Pani przyglądała się chwilę jak im to idzie, a potem zaczęła opowiadać: — To są moi poddani, moje Solilubki. Ilu ich jest — sama dobrze nie wiem. Bronią soli przed wodą, a poza tym robią, co im rozkażę. Są zresztą chętne, nie lubią próżnować... Ja zaś — podjęła po chwili — jestem córką Trud-góra i Morskiej Fali... Historia nasza sięga bardzo odległych czasów, kiedy was, ludzi, nie było jeszcze na świecie, a były tylko rośliny i niektóre zwierzęta. Światem rządziły potężne siły przyrody, które kształtowały dopiero przyszłe oblicze Ziemi. Mój ojciec Trudgór i moja matka, niestrudzona Fala, pracowali właśnie nad kształtowaniem tego tu obszaru, mając pod rozkazami całą armię gnomów. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że bardzo dawno temu istniało tutaj morze. Rzeki i strumienie nieustannie niosły z gór żwiry, muły, piaski, a wśród nich również maleńkie drobinki soli. Ambicją ojca było, żeby to wszystko poukładać jakoś w regularne warstwy. Moja matka, pracowita Fala, wspomagała go, roznosząc to wszystko tam, gdzie on przykazał. Resztę robiły gnomy. Znam te sprawy tylko z opowiadań ojca. Matkę straciłam, zanim potrafiłam wymawiać jej imię. Nadeszły bowiem bardzo ciężkie czasy. Klimat na świecie zmienił się zupełnie, przestały padać deszcze, a słońce i suche, gorące powietrze wypiły z czasem całe nasze morze. Matka skonała wraz z ostatnią falą... Wyschnięte morze zostawiło po sobie gruby osad soli. Ojciec zrozumiał, że jest to cenniejszy od innych minerał. Kazał go schować, to jest przykryć tym 20 wszystkim, co ze wszech stron, a zwłaszcza z gór, nanosiły wiatry. Pod dużym ciężarem nadkładu i w wielkim gorącu sól ta powoli całkiem skamieniała. Potem przyszły nowe nieszczęścia. Wrogie siły zaatakowały złoże. Zmienił się ponownie klimat, jęły padać deszcze, spękały warstwy osadów niegdyś ułożone, po-przesuwały się i spiętrzyły jedne ponad drugimi. Ten sam los spotkał również pierwotny osad soli. Natłukło się przy tym mnóstwo solnego druzgotu, wiele zabrała woda... Dzielna armia gnomów pod rozkazami Trudgóra walczyła na wszystkich frontach: chodziło zwłaszcza o to, ażeby wszystką sól zgromadzić możliwie w jednym miejscu, otoczyć ją nieprzepuszczalnymi iłami i uchronić przed wszędobylską wodą. Nastały nowe czasy. Liczyliśmy je od momentu, kiedy pod ziemią pojawili się pierwsi ludzie-górnicy. Nasze gnomy sądziły najpierw, że ludzie drążą swoje szyby i chodniki po to, żeby wpuszczać tu nimi wodę deszczową. Więc jęły im przeszkadzać w pracy. I tak przy drążeniu pierwszego szybu poruszyły „kurzawkę", która raz po raz zamykała szyb gęstym błotem. Wnet jednak mądry Trudgór zebrał wszystkie starsze gnomy na odprawę i — pamiętam to dobrze — powiedział: — Nie brońcie ludziom dostępu do' soli! Oni jej potrzebują i bardzo ją sobie cenią. Dodają jej po szczypcie do swego jedzenia. Widziałem ponadto na własne oczy, że górnicy walczą skutecznie z wodą... Od tej pory uważaliśmy ludzi za naszych sprzymierzeńców. Lubiłam nawet patrzeć z ukrycia na ich mozolną pracę: byli bardzo silni, choć z pewnością mniej pomysłowi od naszych gnomów. I bardzo, a bardzo strachliwi!... Ilekroć chciałam im się pokazać, uciekali w popłochu. Bali się nawet malutkich skrzatów! Więc Trudgór przykazał, żeby ich nie płoszyć. Tu Biała Pani zamyśliła się na chwilę. Bednarz wykorzystał ten moment, by popatrzeć, jak skrzatom idzie 21 _^ Chciałabym porozmawiać z wami. Potrzebuję waszej pomocy.•• ale żebyście nie byli stratni, moje skrzaty będą za w i(izie, a potem zaczęły opowiadać: __ To są moi poddani, moje Solilubki. Ilu ich jest — sarrigi dobrze nie wiem' Bronią soli przed wodą, a poza tym robią, P° im rozkażę. Są zresztą chętne, nie hbią próżnować .. Ja zaś — podjęła pc> chwili — jestem córką Trud-gór<} i Morskiej Fali... Historia nasza sięga lardzo odległych (;zasow. kiedy was, ludzi, nie było jeszcze na świecie, a były tY11^ rośliny i niektóre zwierzęta. Światem rządziły potnżn6 siłY przyrody, które kształtowały dopiero przyszłe oblecze Ziemi. Mój ojciec Trudgór i moja matka, niestrudzona Fala' pracowali właśnie nad kształtowaniem tego tu ^bs?aru' rnając pod rozkazami całą armię gnomów. Trzeba waffl bowiem wiedzieć, że bardzo dawno temu istniało tu%j (norze. Rzeki i strumienie nieustannie aiosły z gór żwjry, muiyr piaski, a wśrod nich również maleńkie drobinki soli' Ambicją °ica było, żeby to wszystko poukładać jak^oś w regularne warstwy. Moja matka, pricowita Fala, wspor>iagaia g°- roznosząc to wszystko tam, gdzie on przykazał. Resztę robiły gnomy. Znam te sprawy tylko z opowiadań ojca. Matkę straci-łai^i, ianim potrafiłam wyrnawiać jej imię. Nadeszły bowiem ba rdz0 ciężkie czasy. Klimat na świecie zmienit się zupełnie, pr,^estały padać deszcze, a słońce i suche, goi|ce powietrze wypiły z czasem całe nasz^ morze. Matka skonała wraz z ostatnia falą- Wyschnięte morze zostawiło pc sobie gruby o%ad soli- Ojciec zrozumiał, że jest to cenniejszy od innych minerał. Kazał go schować, to jest przykryć tym wszystkim, co ze wszech stron, a zwłaszcza z gór, nanosiły wiatry. Pod dużym ciężarem nadkładu i w wielkim gorącu sól ta powoli całkiem skamieniała. Potem przyszły nowe nieszczęścia. Wrogie siły zaatakowały złoże. Zmienił się ponownie klimat, jęły padać deszcze, spękały warstwy osadów niegdyś ułożone, po-przesuwały się i spiętrzyły jedne ponad drugimi. Ten sam los spotkał również pierwotny osad soli. Natłukło się przy tym mnóstwo solnego druzgotu, wiele zabrała woda... Dzielna armia gnomów pod rozkazami Trudgóra walczyła na wszystkich frontach: chodziło zwłaszcza o to, ażeby wszystką sól zgromadzić możliwie w jednym miejscu, otoczyć ją nieprzepuszczalnymi iłami i uchronić przed wszędobylską wodą. Nastały nowe czasy. Liczyliśmy je od momentu, kiedy pod ziemią pojawili się pierwsi ludzie-górnicy. Nasze gnomy sądziły najpierw, że ludzie drążą swoje szyby i chodniki po to, żeby wpuszczać tu nimi wodę deszczową. Więc jęły im przeszkadzać w pracy. I tak przy drążeniu pierwszego szybu poruszyły „kurzawkę", która raz po raz zamykała szyb gęstym błotem. Wnet jednak mądry Trudgór zebrał wszystkie starsze gnomy na odprawę i — pamiętam to dobrze — powiedział: — Nie brońcie ludziom dostępu do' soli! Oni jej potrzebują i bardzo ją sobie cenią. Dodają jej po szczypcie do swego jedzenia. Widziałem ponadto na własne oczy, że górnicy walczą skutecznie z wodą... Od tej pory uważaliśmy ludzi za naszych sprzymierzeńców. Lubiłam nawet patrzeć z ukrycia na ich mozolną pracę: byli bardzo silni, choć z pewnością mniej pomysłowi od naszych gnomów. I bardzo, a bardzo strachliwi!... Ilekroć chciałam im się pokazać, uciekali w popłochu. Bali się nawet malutkich skrzatów! Więc Trudgór przykazał, żeby ich nie płoszyć. Tu Biała Pani zamyśliła się na chwilę. Bednarz wykorzystał ten moment, by popatrzeć, jak skrzatom idzie 21 robota. — Dobra jest! — pomyślał. Zrobią, jak widać, nawet i to, co by mu zostało na jutro... Córka Trudgóra zaś, po chwili zadumy, westchnęła głęboko, po czym podjęła przerwany wątek opowiadania: — Nie posłuchałam ojca! Pomimo że mnie bardzo kochał... To on nadał mi moje pierwotne imię: „Udana". Że niby byłam jego udaną córką, jak udane było nasze pierwotne złoże... (— I miał rację! — przemknęło bednarzowi przez myśl. — Takie stworzenie!...). Potem górnicy nazwali mnie po swojemu „Bieliczka", ,,Ojdola", albo nawet „Płaczka"... Bo też napłakałam się w moim nieszczęściu dużo... A było to tak: Los zrządził, że pewnego dnia, w jednym z większych wyrobisk, wśród zespołu kopaczy pojawił się rosły i bardzo urodziwy chłopiec. Dostrzegłam go — pamiętam — w chwili, kiedy prostował obolałe plecy i rękawem ocierał spocone czoło. Wlepiłam w niego oczy i dech mi zaparło. Opanowało mnie nieznane mi dotąd uczucie, którego nie umiałam nazwać. Opanowywało mnie zwłaszcza wtedy, gdy przybierałam ludzką, dziewczęcą postać. Od owego dnia wszystko inne przestało być dla mnie ważne. Postanowiłam nawet, gdy zajdzie potrzeba, wyrzec się wszystkiego i pozostać na zawsze zwykłą dziewczyną... Górnicy wołali na niego ,,Stachu!", a miejsce, gdzie pracował, zwali między sobą „Grzmiące". Bo też grzmiało tu mocno, zwłaszcza gdy kilof lub młot imał w swe ręce taki, jak on, osiłek. Huk ten niósł się daleko, aż do naszej rezydencji — pałacu zbudowanego z najpiękniejszych kryształów soli. Wtedy nie mogłam usiedzieć na miejscu i same nogi niosły mnie w tę stronę. Wreszcie któregoś dnia postanowiłam — mimo zakazu ojca — ukazać się Stachowi. Wykorzystałam ku temu okazję, kiedy nosił drewniane stemple z odległej komory. Widać spodobałam mu się, bo nie uciekł, lecz z wyraźną przyjemnością porozmawiał ze mną. Od tej pory spotykaliśmy się, ilekroć było to możliwe. Stach opowiadał mi 22 o waszym cudownym, zielonym świecie, nakrytym lazurową kopułą nieba, a ja — o naszym podziemnym królestwie. Niekiedy przynosił mi pod kapotą prawdziwe, żywe kwiaty! Podobały mi się bardzo te wasze kwiaty. Były drobniutkie, najczęściej białe, bo takie właśnie rosły u niego w ogródku... Niestety, nasza sielanka nie trwała długo. Jednego dnia Stach przyszedł na spotkanie bardzo zmartwiony. Powiedział mi, że u was na świecie rozgorzała wojna i że on wraz z kilkoma innymi młodymi górnikami musi pójść na boje. Było to nasze ostatnie spotkanie. Płakałam, jak nigdy. Nie przypuszczałam, że szczęście ludzkie może być tak zawodne... Stach na pocieszenie obiecał mi, że skoro tylko skończy się wojna, niezawodnie wróci i znów będzie zjeżdżał na dół do roboty. Od tej pory czekam na niego. Czekam i tęsknię, tęsknię nieustannie... Mówiąc to, Oj dola westchnęła głęboko, a po jej policzkach potoczyły się perły dziewczęcych łez... — Ojciec — mówiła dalej — radził mi, bym wyrzekła się raz na zawsze ludzkiej postaci, a z nią — tęsknoty. Wynajdywał też dla mnie przeróżne zajęcia, ale nie na wiele to się zdało. Wreszcie ja sama umyśliłam sobie, że będę zdobić wnętrze kopalni kwiatuszkami z soli. Bo przecież mój Stach wróci kiedyś do mnie, gdy skończy się na świecie ta okropna wojna. A jeśli kopalnia będzie wyglądała tak ślicznie, jak wasz świat, pozostanie ze mną... Najpierw zdobiłam miejsca szczególnie mi miłe, miejsca naszych spotkań ze Stachem. Potem stroiłam wyrobiska, w których on niegdyś pracował, chodniki, którymi chodził. A w końcu ,,sadzi3am" moje solne kwiaty wszędzie, dokąd zagnała mnie moja tęsknota. Z biegiem czasu nauczyłam się układać z soli nie tylko kwiaty, ale i inne ozdoby, jak na przykład kunsztowne piramidy z maleńkich, pustych wewnątrz kryształków. Wiele z tych ozdób przykrył już 23 szary pył stuleci, wiele zniszczyła woda, sporo zabrali ludzie... Ostatnio przyszło mi na myśl, że mogłabym cały rejon starej kopalni, przyległy do mej rezydencji, zamienić w taki mały podziemny świat, podobny do waszego. Żeby mój Stach, kiedy wróci, czuł się tu dobrze. Dlatego chciałabym choć jeden raz zobaczyć na własne oczy, jak tam jest naprawdę. Cała trudność w tym, że nam — stworom podziemi — nie wolno wychodzić na świat. Już próbowałam nieraz: jakaś niewidzialna siła spycha nas w dół, w głąb ziemi i przytrzymuje. Mam wszakże pomysł: jeśli wy, Michale, weźmiecie mnie na rękę i wyniesiecie do góry, to się chyba uda... Mówiąc to, Ojdola spojrzała na bednarza z gorącą prośbą w oczach. Michał poskrobał się po głowie i po namyśle odrzekł: — Unieść, to was, Pani, chyba uniosę... Nasz świat jest najpiękniejszy, kiedy świeci słońce. Tylko co na to powiedzą ludzie?... — Już i o tym pomyślałam. Nie pojedziemy wyciągiem kieratowym, gdzie zawsze ktoś jest, tylko wyjdziemy po schodach. Ja, zobaczycie, nie jestem ciężka. I najlepiej będzie zrobić to dziś, zaraz... Pracowite skrzaty dokończą robotę, a my chodźmy... Bednarz nie sprzeciwiał się już więcej. — Teraz, w czerwcu, świat o zachodzie słońca jest istotnie piękny — pomyślał. Otrzepał ubranie z pyłu, ręce wytarł w spodnie i poszli w stronę szybu. U dołu schodów bednarz wziął Ojdolę na lewą rękę — bo w prawej niósł kaganek — a ona objęła go, jak dziecko, za szyję i zaczęli wspinać się po schodach. Istotnie Ojdola była bardzo lekka; ważyła chyba tyle, ile jej odzienie z puchu. Michał szedł powoli, przystając co kilka zakrętów (schody w szybie biegną zygzakami) dla nabrania oddechu. Gdy uszedł ponad ćwierć drogi (a wszystkich schodów 24 było około czterystu), poczuł, że coraz mocniej bije nie tylko jego serce; również serce Ojdoli tłukło się coraz głośniej. — Przejmuje się biedactwo — pomyślał. Bednarz znał dobrze szyb Leszno, którym wychodzili i swoje siły umiał rozłożyć. A mimo to, im bliżej powierzchni, z tym większym trudem pokonywał schody. W końcu uzmysłowił sobie, że to Ojdola staje się coraz cięższa, chociaż jakoś inaczej, niż zasypiające na ręku dziecko: była nadal puszysta i zwiewna, a mimo to ciężka. — Aha! Chyba ją coś na dół rzeczywiście ciągnie... — przypomniał sobie Michał. Ale już niedaleko. Jeszcze z pięć zakrętów, zaraz zacznie być widno. Zatrzymał się, lampę postawił na schodach, Ojdolę przygarnął mocno obu rękoma do siebie i ruszył ku górze. Na kolejnym zakręcie Ojdola ciążyła mu już tak, jakby była ulepiona ze zbitego śniegu. Dyszała przy tym ciężko, a jej ciałem raz po raz wstrząsały dreszcze. Ale oto już widno. Jeszcze tylko jeden zakręt, jeszcze tylko kilka stopni. Ojdola ciążyła mu już niczym beczka soli. Lecz Michał nie dawał za wygraną. Jeszcze moment, a ich głowy zrównają się ze zrębem szybu. Już widać wpadające przez okiennice szybowej klety promienie zachodzącego słońca. Michał zdobywa się na najwyższy wysiłek i robi następny krok w górę. W tym momencie promień słoneczny pada na ich głowy, oślepia oczy, nawykłe do ciemności. Równocześnie bednarz' czuje mocne szarpnięcie w dół. Postać dziewczyny rozsypuje mu się w rękach na drobną, białą jak śnieg sól, która z szumem sypie się w dół po schodach i znika w czeluści szybu. Nie ma już ciężaru! Nie ma też białej dziewczyny. Rozsypała się, przepadła!... — Szkoda! — myśli sobie Michał, usiadłszy zdyszany na ostatnim stopniu. — Nie zobaczyła, biedactwo, naszego świata! Pomimo, że tak bardzo tego pragnęła! Szkoda... Od tej pory Bieliczka przepadła bez wieści. Ale narosty solne, misterne i piękne, nadal po starych wyrobiskach to tu, to tam się krzewią... '6 w 25 KRASNOLUDKI SĄ W KOPALNI iać wiec wprosił się do kopalni za j s kał' kitem u jakiejś wdowy, która mu prała bieliznę i wa- rzyła trawę,' a sypiał na sianie w kopalni przy swoich to i było co koło nich robić, wyczuje, że to to. więc noszenie wody dzień w dzień po dziesięć razy, i orzv iego kalectwie, dawało mu się we znaki. P Od jakiegoś czasu Wojtek zaczął odnosić wrażenie, 26 że w jego stajni oprócz niego „urzęduje" ktoś obcy. To uprząż na konie ktoś za niego z pyłu solnego wyczyścił, to żłoby starannie posprzątał albo siano spod kopyt pozbierał, to znów konewki na wodę czysto wyszorował. A niemal zawsze działo się to w nocy, kiedy spał przy swoich koniach. Zaciekawiło to Wojtka i postanowił czuwać jednej nocy. Skończywszy obrządzanie zwierząt, Wojtek wylazł na swoje — jak mówił — ,,wyrko", ułożył się na posłaniu tak, żeby widzieć stajnię, nakrył się kożuchem i udawał, że śpi. Konie chrupały jakiś czas siano, hurkotając łańcuchami od uzdy o krawędź żłobu, a potem jeden po drugim kładły się z ulgą na suchą ściółkę. Cisza i własne znużenie uśpiły Wojtka. Jak długo spał, nie wiedział. Musiał wszakże spać czujnie, bo w pewnej chwili posłyszał jakiś szelest. Ocknął się, patrzy i nie wierzy oczom: na krawędzi długiego żłobu przysiadły, po dwa z każdego końca, jakieś kudłate stworzenia, z ruchów podobne do małpiąt, a z twarzy do ludzi. Wybierały ze żłobu garściami resztki obroku, wydmuchiwały z dłoni sieczkę i plewy, a owies zajadały ze smakiem, wypluwając łuski zupełnie jak chłopaki, kiedy jedzą ziarna słonecznika. Równocześnie kilka innych małpek grzebało w resztkach siana pod żłobem. — Krasnoludki chyba, czy co? — pomyślał Wojtek. Wyciągnął po cichutku spod kożucha rękę i ostrożnie podkręcił knot u stajennej latarni. W miarę jak robiło się jasno, krasnoludki kurczyły się jakoś w sobie, aż stały się małe, jak krety. Pochowały się przy tym przezornie i jedynie ich czarne ślepka świdrowały Wojtka z uwagą. Gdy się podniósł na swoim posłaniu, stworzenia rozbiegły się po kątach i przepadły. — Trzeba je będzie oswoić — powiedział sobie Wojtek, po czym przygasił światło, naciągnął kożuch i niebawem zasnął. Od tej pory zaczęła się Wojtkowa z krasnoludkami znajomość. Przynosił im w kieszeni to trochę pszenicy, to otrąb, 27 to kaszy z prosa, a czasem ziarna słonecznika. Maluchy wnet przestały się kryć przed nim — ba, zaczęły mu asystować przy każdym zajęciu. Była ich spora gromadka — osiem, dziewięć — a nie zawsze przychodziły jedne i te same. Mowy ludzkiej nie znały; porozumiewały się kiwaniem głową, potupywaniem nogami, a także mlaskaniem warg i mrużeniem oczu. Rozmawiały po prostu całym swoim ciałem. Z czasem Wojtek połapał się w ich gestach i minach, zaczął je naśladować, co maluchy kwitowały piskami radości. Same były bardzo pojętne, ruchliwe, sprytne i chętne do posług. Jednego wieczoru krasnale, widząc jak Wojtek nosi i nosi wodę na nosidłach, posiadały na snopkach słomy i długo, długo nad czymś debatowały. Kiedy Wojtek przyniósł od szybu kolejne dwie konewki, maluchów w stajni nie było. Wróciły nad ranem, gdy już obrządzał konie. Były zmęczone, zadyszane, ale uradowane. Przyniosły skądś cztery spore bębenki, jakich górnicy używali na wodę pitną dla siebie. Bębenki były pełne dobrej, świeżej wody. Wojtek zapytał ich na migi, skąd tę wodę mają. Gestami i mlaskaniem chciały mu to wytłumaczyć, ale że nie mógł zrozumieć, jęły go ciągnąć dokądś za rękawy i nogawki. Z trudem wytłumaczył im, że owszem pójdzie z nimi, ale muszą zaczekać, aż trybarze zabiorą konie do pracy. Szli bardzo długo krętymi chodnikami, mniej więcej w kierunku wschodnim. Wojtek, mimo sztywnej nogi, stawiał wielkie kroki. Krasnale biegły przed nim wielce podniecone. W pewnym miejscu zboczyli z głównej drogi i weszli w ciasny chodnik pnący się zakosami w górę. Chyba już dawno nikt tędy nie chodził, gdyż od stropu zwisały tu i tam długie sople z soli, o które Wojtek zawadzał głową. Za jednym z kolejnych zakrętów chodnik był tak zgnieciony, że Wojtek musiał położyć się na brzuchu, by przeczołgać się pod zawaliskiem. Wnet potem przedostali się na podłużną szerzynę. Było tu niewielkie wgłębienie w spągu, coś w rodzaju niecki, starannie na dnie i po brzegach wyle- 28 pione gliną. W ścianie zbudowanej nie z soli, a z iłu, tkwiła wprawiona rynienka z kory, którą spływała do niecki, ciurkając z cicha, czyściuteńka woda. Wgłębienie mogło pomieścić co najwyżej ze dwie konewki wody. Toteż przelewała się ona przez rowek w brzegu, wpływała do drugiego korytka, a o parę kroków poniżej wpadała w szczelinę i ginęła z oczu. Wojtkowi nie były dziwne podziemne źródła — wszak w kopalni wszędzie ich pełno. Idąc za pierwszym odruchem, Wojtek spróbował wody. Spróbował i zdziwił się mocno: woda była zimna, czysta i zupełnie nieś łona... Krasnale wlepiły w niego swoje skrzące ślepka i bacznie śledziły, co on robi. On zaś napuścił wody do bębenka, przyłożył sobie jego dziobek do ust i pił — ku uciesze skrzatów — smakując, jakby to było piwo. Następnie napełnił wszystkie cztery bębenki, przewiesił je sobie przez plecy, bo dla krasnali były stanowczo za ciężkie i ruszyli w drogę powrotną. Już niedaleko stajni krasnale odmeldowały się i poszły sobie za swoimi sprawami. W pobliżu szybu „Seraf" Wojtek napotkał sztygara. Przystanął, pozdrowił go wedle zwyczaju, robiąc mu wolne przejście. Ale oku sztygara nie uszedł fakt, że kulawy Wojtek po obu bokach niesie po dwa bębenki. Zatrzymał się i zapytał Wojtka skąd i dokąd idzie. Chcąc nie chcąc Wojtek opowiedział po prostu, że odkrył w kopalni czystą, „słodką" wodę, a bębenki wypożyczył, żeby wszyscy mogli spróbować, jaka jest dobra. Napomknął też, że drogę wskazały mu skrzaty, ale sztygar puścił to mimo uszu. Poczciwy Wojtek ani nie przypuszczał, jak poważnego dokonał odkrycia. W kopalni pracowało kilkadziesiąt koni i dostawa dla nich pitnej wody stanowiła nie lada kłopot. Okazało się, że znalezione źródło ma sporą wydajność, a znajduje się w rejonie komór „Tarasy". Nie minął rok, a w ich pobliżu urządzono w pustych komorach duże stajnie, w których zmieściły się również konie, obsługiwane przez Wojtka. Ow kręty, pnący się w górę zakosami chodnik, któ- 29 rym prowadziły go niegdyś dobre duszki kopalni, poszerzono i podwyższono, a spąg odcinkami wymoszczono dylami, ażeby konie mogły tamtędy wygodniej przechodzić. I tak powstał pierwszy odcinek znanej wszystkim w kopalni „końskiej drogi", wiodący od stajem do wodopoju u „słodkiego źródła". ...Maćkowi z Lednicy, trybarzowi, stale ginęła fajka względnie kapciuch. Nigdy oba razem, lecz albo fajka, albo kapciuch. A wiadomo, iż aby zakurzyć, trzeba mieć i jedno i drugie... (W czasach, kiedy górnicy używali do świecenia kaganków z otwartym płomieniem, wolno było oczywiście palić w kopalni.) Przyjeżdża więc Maciek ze swoim koniem do wyrobiska i czeka, aż mu załadują na sanie ciężki bałwan czy beczkę. Siada na czym bądź i sięga do kieszeni: kapciuch jest, a fajki nie ma. — Gdzie się zaś bestyja podziała? — myśli sobie, ale nic nie mówi, żeby się inni nie śmiali z niego. Zajeżdża potem z ładunkiem pod szyb i znowu czeka chwilę. — Przydałoby się zaćmić! — Sięga odruchowo do kieszeni. Tym razem fajka jest, a kapciucha nie ma!... — Macieju, dajcie zakurzyć! — mówi Franek szybowy. — Jakże ci dam — odpowiada Maciek — skoro despetniki znów mi kapciuch porwały. — Nie szkodzi! — śmieje się Franek. Wy nie macie, ale wasz Gniady ma!... — I od boku konia, jeno z drugiej strony, odpina kapciuch i dwoma palcami wyciąga z niego sporą szczyptę tytoniu. Maciek nie lubi częstować tabakiem (bo każdy winien mieć, co mu potrzebne!), ale rad jest. że się zguba znalazła. Kasper, zwany ,,Prowda" (bo w rozmowie często wtrącał siłowo „prowda"), miał za żonę Apolonię, która po weselach za kucharkę chodziła. Kiedy nadchodził czas 30 wesel, Kasper nie przynosił do roboty jedzenia, jak zwykle, w kieszeni, a w sporym rondlu owiniętym w babską chusteczkę związaną w cztery rogi. Za słodkim ciastem nie przepadał, to kołaczem czy rogalikami kolegów czasem poczęstował. Ale kiszki, kiełbasy czy mięsiwa nie dał nigdy nikomu ani powąchać. Odchodził na bok, uwalniał swój rondel z chustki i przemieniał się w warczącego brytana. Pewnego razu, gdy zjechali rano do roboty i szli do przodków, z Kasprowego rondla niósł się przyjemny zapach. Kroczył wprawdzie ostatni, ale że szli w pięciu gęsiego, i to z prądem powietrza, więc zapach ów dolatywał ich z tyłu i co tu dużo mówić — łykali ślinę. Wreszcie Lolek Gabrysiów nie wytrzymał i mówi: — Kasper, a cóż wam kobieta dziś naszykowała, co tak ładnie pachnie? — A cóż by? — odpowiada Kasper — „ątróbka!". — To dacie spróbować, co? — przygaduje Lolek. — Ee! — mówi z niezadowoleniem Kasper — nie uwierzycie, prowda, ale same kości!... Za parę dni z Kasprowego rondla znowu pachniało wątróbką... Koledzy — zdawać by się mogło — przeszli nad tym do porządku dziennego. Tylko kiedy nadeszła pora na śniadanie i Xasper odszedł na bok ze swoim rondlem, z ogromnym zdumieniem stwierdził, że tym razem rzeczywiście w naczyniu były same kości!... Rozeźliło go to tak bardzo, że już do końca dniówki nie powiedział do nikogo ani słowa, choć koledzy zastanawiali się głośno, czy krasnoludki jadają ,,ątróbkę", czy tylko skórki i okruszyny chleba. ...Zwano ichi „pokutnikami". Pracę mieli nie tyle ciężką, co bardzo niebezpieczną: wypalali „saletrę". Saletra — wiadomo — zmieszana z węglem drzewnym i z czymś tam jeszcze tworrzyła materiał wybuchowy. Ale tu nie chodziło o taką saleetrę, lecz o gaz metan, który pojawiał się niekiedy w wyrcobiskach nie dość przewietrzanych i zapaliwszy się od płomienia kaganka — powodował — niczym 31 saletra — śmiercionośny wybuch. Dzisiaj wiadomo, że metan, bezbarwny i bezwonny, kiedy go jest w powietrzu od 5 do 14% — tworzy z nim mieszaninę piorunującą. Ale w owych czasach o składzie powietrza, czy o własnościach gazów niewiele jeszcze wiedziano. Do wypalania „saletry" dobierano ludzi rozważnych, sprytnych, a równocześnie gotowych na wszystko. Idąc do akcji, przywdziewali specjalną opończę z kapturem, która chroniła nieco przed płomieniem ciało i głowę. Za narzędzie służył im długi, lekki drążek z umocowaną na końcu drzazgą łuczywa. Gaz metan, mocno stężony i sprężony, wypełniał (i nadal wypełnia) niektóre naturalne szczeliny pośród złoża. Stamtąd przeciskał się do wyrobisk, gdzie — jako bardzo lekki — gromadził się, warstwą mniej lub więcej grubą, pod samym stropem. Doświadczenie uczyło, że jeśli go tam podejść cichutko, nie powodując ruchów powietrza i podpalić — to buchnie jasnym płomieniem i na tym się skończy. Trzeba było oczywiście umieć to robić. Więc wypalacz ,,saletry", wkraczając do akcji, klękał już w chodniku dojściowym, żegnał się nabożnie, zapalał od kaganka łuczywo na kiju i, czołgając się po spągu, wsuwał się ostrożnie do podejrzanej o gazy komory. Tu podnosił swój ,,znicz" coraz wyżej i wyżej, a gdy się nic nie działo, szukał nim ,,saletry" pod stropem, przesuwając płomyk to w prawo, to w lewo. Głowę starał się przy tym trzymać nisko, z twarzą zwróconą raczej ku ziemi, by w razie czego uchronić ją przed oparzeniem. Towarzyszący wypalaczowi pomocnik leżał tymczasem w chodniku, również z twarzą przy ziemi, czekając czy i kiedy w komorze huknie i dmuchnie. Obok siebie miał konewkę z wodą, żeby oblać kolegę, gdyby ten stracił przytomność lub zaczął się palić. Cała operacja odbywała się pod nieobecność w komorze innych górników. Dla wypalaczy była to zawsze praca wielce ryzykowna, ale dla kopalni konieczna: tropiąc systematycznie „saletrę" 32 i niszcząc ją, unikało się wielkich i niespodziewanych wybuchów. Toteż na wypalaczy patrzono z szacunkiem, chociaż dla żartu zwano ich „pokutnikami", jako że podczas akcji czołgali się po ziemi jak pokutnicy. Opowiadają, że kiedyś był tu wypalacz Ambroży. Mocny był jak niedźwiedź i ruszał się jak niedźwiedź. Tylko ręce miał „babskie"; kilof, siekiera czy piła zaraz robiły na nich bolesne bąble. Więc zgłosił się do wypalania gazów. Okazało się, że nadaje się do tego jak mało kto, bo posiadał, jak byśmy to dziś powiedzieli, refleks. Wnet też nabrał w podchodach ogromnej wprawy. Niejednego już w międzyczasie poturbowało, a on zawsze wychodził cało. Kiedy pytano go, jak mu się to udaje, odpowiadał, że ma znajomość z dobrymi duszkami kopalni. — Człowiek — mawiał Ambroży — nie czuje „saletry" nosem. Ale dobre duszki dają pozór na wszystko, zaś „saletrę" czują jak my tabakę: gdy pojawi się w wyrobisku — kichają. Ja to słyszę, a wtedy wiem, co i jak trzeba robić... Ambroży nie lubił przezwiska „pokutnik". Żeby nie czołgać się na brzuchu sporządził sobie niziutki wózek — grubą deskę na czterech drewnianych kółkach — siadał na niej okrakiem i odpychając się piętami, wjeżdżał powolutku do akcji, mając do dyspozycji obie ręce wolne do manewrowania kijem z zapalonym łuczywem. Niestety, pewnego razu dobre duszki zawiodły. Ambroży wjechał sobie dość śmiało na środek wyrobiska, a podnosząc tykę zadarł głowę do góry i... potężnie kichnął! W tej samej chwili całą przestrzeń komory wypełniły na moment płomienie, rozległ się potężny huk aż wszystko zatrzęsło się w posadach!... Zwabieni hukiem nadbiegli górnicy z pobliskich wyrobisk. Ambroży i jego pomocnik leżeli na spągu nieprzytomni, z uszu ich i nosa sączyła się krew. Zabrano ich do górniczego szpitala: nie zginęli, ale do pracy w kopalni już nie wrócili nigdy. 3 — Baśnie i legendy... 33 ...O Pietrku Leśniaku mówiło się, że ma ręce stworzone do siekiery. Najlepiej widać to było, kiedy ciosał belkę. Inny machał siekierą jak cepem, u niego zaś ostrze migało szybko i cięło trzaski równe, równiusieńkie. Był pomocnikiem cieśli, wyborowego majstra, któremu zlecano trudniejsze roboty: budowę lub naprawę kieratów, wznoszenie kunsztownych wspornic czy konstrukcję barier i mostów nad przepaściami. Pietrek był „cięty" do takich właśnie robót, ale równocześnie trzymały go się figle. Ci, co z nim pracowali, wiedzieli, że ilekroć ciosa zawzięcie lub wierci świdrem, a przy tym nuci sobie coś pod nosem albo przekłada wystawiony koniec języka z jednego kąta ust w drugi — to znak, że myśli nad nową psotą. Specjalnością jego było np. ,.zamykanie" bluzki. Brał kawałek soli, duży jak pięść, wkładał do jednego rękawa, naciągał na to drugi rękaw, a potem tak je poprzeplatał, że trzeba było dużo się namozolić, żeby bluzkę ,,odemknąć". Zaś nade wszystko lubił drugich straszyć: zachodził cichaczem do pracującego na osobności, wspinał się po kaszcie od tyłu i ukryty w pomroku zaczynał głośno dyszeć, kwilić jak maleńkie dziecko, albo naśladować sowę--pójdźkę, która po nocach woła ludzi na tamten świat... Kiedy indziej zastawiał na przechodzących pułapki albo namawiał ,,nowych" do wypraw na dalekie stare pustki, a potem nie dość że sam znikał, to jeszcze napędzał im strachu, naśladując np. pochrząkiwanie świni. Aż wreszcie „przyszła kryska na Matyska". Pewnego razu majster posłał go z konewką po wodę do odległego jeziorka. Przyszedłszy na miejsce, Pietrek postawił lampę na spągu, zanurzył konewkę w wodzie, a kiedy ją wyciągał, posłyszał na jeziorku plusk. — Ki diabli? — pomyślał i w pośpiechu konewkę postawił na brzegu. Chwycił lampę, poświecił w stronę, skąd dochodził plusk wody i kompletnie zdębiał: po drugiej stronie jeziorka coś się w wodzie kąpało. Wyskakiwało z wody prosto do góry, machało niezdarnie w powietrzu rękami i nogami, po czym spadało do 34 wody, by po chwili znów wyskoczyć nad wodę. Pomimo odległości i mroku Pietrek rozpoznał, iż jest to nagi człowieczek, mały, ale z pewnością stary, bo miał brodę i wąsy. Ogarnął go zwierzęcy strach: krzyknął nieludzkim głosem, porwał lampę, pół wody z konewki wychlapał i pognał ku swoim. Oni zaś, skoro powrócił blady i zadyszany, ani mru-mru. Każdy zajęty był bardzo swoją pracą i ani na niego spojrzał. Nawet nie prowadzili zwykłej między sobą pogwarki. Toteż i jemu niezręcznie było opowiadać, jakiego najadł się strachu. Dopiero majster, zajrzawszy do konewki, spytał: — A co to? Jeziorko wyschło, czy co? — Wtedy Pietrek nie wytrzymał i opowiedział wszystko, jak było. A koledzy zamiast przejąć się jego opowiadaniem, aż się ze śmiechu za brzuchy trzymali. Jedynie majster zachował poważną minę. — Trzymają się ciebie figle — powiedział — diabli cię ciągle gdzieś noszą, to i dobrze ci tak. Ale nie dodał, że to on sam doradzał, jak zrobić z drewna taką kukłę--krasnala, żeby ruszała rękami i nogami. Podobne opowieści można by snuć bez końca. Pojawiające się w nich krasnoludki nie były nigdy złośliwe. Bywało, owszem, że robiły górnikom psikusy, wyciągając np. knot z lampy lub odnosząc gdzieś na bok narzędzie akurat w danej chwili potrzebne. Najczęściej jednak pomagały odnaleźć coś zgubionego w ciemnościach kopalni, przestrzegały przed grożącym niebezpieczeństwem, zatykały iłem szczeliny, którymi woda usiłowała przedostać się do wyrobisk, a jeśli kogoś polubiły, to pracowały za niego, kiedy pragnął się przespać po „zarwanej" nocy. Słusznie więc chyba zrobił Stefan Kozik, przedstawiając swoich krasnali w komorze „Kunegunda" jako wykonujących roboty górnicze. Wyglądają przy tym zupełnie jak żywe. Bo też podobno są to istotnie żywe, prawdziwe skrzaty: na dzień, na okres zwiedzania, zastygają w bezru- 3 35 chu, żeby nie płoszyć dzieci. T* mają przykazane. Natomiast po służbie robią, co im się podoba. Tak czy owak: krasnoludki są w kopalni, a zwą się -jak im przystoi — Soli łubki I- TAJEMNICZA BARBÓRKA barbórkowe" odbywają sie pod ziemią/po południu w przeddzień górniczego Na program składają się zwykle trzy zasadnicze a to uroczysta akademia, spotkanie z Jubilatami taneczne. SkTl^ZSe^ Długo rozpytywałem w>ród starych górników, jak to jest i gdzie by to mogło b/ć. Zawsze przecież jest kilku 36 takich, co to więcej od innych wiedzą. Jedni uśmiechali się i wzruszali ramionami, inni przytakiwali, ale nic bliższego nie umieli powiedzieć. Wreszcie złapałem trop, który prowadził do... sąsiedniego pokoju, do sztygara Franciszka. Był to człowiek mądry, ludzki, dobry organizator, cieszył się ogólnym szacunkiem i poważaniem. Nigdy bym nie przypuszczał, żeby to właśnie on... Ale nie uprzedzajmy faktów. — Było nie było — powiedziałem sobie — muszę z nim kiedyś o tym porozmawiać. Okazja nie kazała długo na siebie czekać: zbliżała się właśnie doroczna „Barbórka", a sztygar Franciszek miał obchodzić swój wtórny jubileusz, 35-lecie swej służby w kopalni (pierwszy jubileusz obchodzi się po 25 latach pracy). Niedługo potem miał odejść na emeryturę, bo właśnie kończył 55-ty rok życia. Rzecz zrozumiała, że w takich okolicznościach człowiek mięknie i jest bardziej skłonny do wynurzeń i wspomnień. I nie zawiodłem się. A oto opowieść sztygara Franciszka: Była okupacja. Armie hitlerowskie, gdzieś daleko na wschodzie, grzęzły w ogromnych śniegach. Okupant zarekwirował w mieście wszystkie futra. Był trzaskający mróz, a my zjeżdżaliśmy do kopalni, by o kromce kwaśnego „przydziałowego" chleba i o flaszce kiepskiej, nie-słodzonej kawy „hakować" całą szychtę. — Schnell, schnell, verfluchte Kerle! — Szybko, szybko, przeklęte typy! — rozlegało się wokół... Byłem wtedy jeszcze młody, bardzo młody. Zbliżał się właśnie dzień 4 grudnia. O święcie oczywiście nie mogło być mowy. Tak się złożyło, że w wigilię „Barbórki" wypadła mi służba na drugiej zmianie, po południu, do godziny dziesiątej wieczór. Kazano mi, pamiętam, po zordy-nowaniu moich ludzi, zlustrować rejon grot kryształowych, od III do I poziomu, od dołu do góry. Od jakiegoś bowiem czasu działy się tam niedobre rzeczy: słychać było silne tąpnięcia, pojawiał się gaz metan, przybrały na sile wycieki wody. 37 Część moich ludzi pracowała na poziomie IV, a część na III, jakiś kilometr na wschód od grot kryształowych. Zanim ich rozprowadziłem i zadałem robotę, upłynęła blisko połowa szychty. Na lustrację starych wyrobisk wyruszyłem chyba dobrze po piątej. Do rejonu grot, usytuowanych — jak wiadomo — między poziomami II a III, na głębokości około 100 m, podchodzi się od dołu najprościej ,,Kanałem Leopolda". Jest to upadowa, czyli pochylnia, w której lewą stroną chodnika biegnie kanał — koryto zbite z grubych desek, obrośniętych białymi narostami soli. Korytem tym ściekają dzikie wody z rejonu grot do rząpia na poziomie III. Upadowa przebiega wśród ogromnych, starych komór. Wszędzie naokoło piętrzą się potężne kaszty i wysokie wspornice, zbudowane z masywnych pni jodeł, świerków i sosen. Górotwór, naruszony przez nadmierną w tym rejonie eksploatację, jest tu rzeczywiście niespokojny: od czasu do czasu wśród majestatycznej ciszy podziemi rozlega się trzask zgniatanych kloców i odmienny nieco łoskot pękających wzdłuż wspornic. Niekiedy słychać też złowieszczy hurkot kamieni, sypiących się poza drewnianą obudową ściany... W takich sytuacjach człowiek kieruje się nie tylko rozumem, ale też — jak zwierzę w opałach — instynktem. Krążąc ostrożnie pomiędzy kasztami pogrążonymi w ,,egipskich" ciemnościach, zatrzymywałem się od czasu do czasu i snopem silnego światła sztygarskiej lampy omiatałem wokoło uskoki stropu, boczne ociosy skalne, kaszty i wspornice, notując skrzętnie w pamięci zauważone zmiany. Przechodząc z jednej pustaci w drugą, piąłem się coraz wyżej. Czy się bałem? — Nie, nie odczuwałem żadnego strachu, bo już tu nieraz bywałem przedtem. Chociaż tym razem odniosłem wrażenie, jakby coś niezwykłego gdzieś tam się czaiło... W pewnej chwili znalazłem się u dołu długich, stromych, drewnianych schodów, zbudowanych przy jednej 38 ze ścian obszernego szybiku. Dochodzi się tymi schodami do wyrobisk bezpośrednio sąsiadujących z obu grotami. Puściłem smugę światła do góry po schodach i wówczas wydało mi się, że tam, na górze, ponad schodami, coś się poruszyło. — Złodziej! — przemknęło mi przez myśl. Skrada się do kryształów, albo je już niesie!... — Jest tam kto? — zawołałem głośno, a pogłos od ociosów wzmocnił mój głos co najmniej trzykrotnie. — Chodźcie, chodźcie, sztygarze! — posłyszałem z góry. Głos ów wydał mi się na tyle normalny i jakby znajomy, że nie zwlekając zacząłem piąć się po schodach do góry, patrząc pod nogi, żeby nie pominąć szczebla. Skoro doszedłem do ostatnich stopni, podniosłem wzrok do góry i... o mało nie runąłem w przepaść. Dobrze, że była poręcz!... O parę kroków przede mną stał On we własnej osobie. Poznałem go od razu, choć strój miał na sobie galowy, górniczy, a nie szarą opończę. Bo co do reszty, to wszystko się zgadzało: krępy, mocno zbudowany staruch, o czerstwej twarzy z długą srebrną brodą i takimże wąsem. W czarnym galowym stroju, z naszywkami w złocie (jak u wysokiej Władzy) wyglądał bardzo dostojnie, a górnicza czapka ze złotym pióropuszem, nasadzona na siwe kędziory i zawieszony u pasa złocony kilofek przydawały mu jeszcze więcej dostojeństwa. Mimo jego realnych kształtów znać było, że jest to duch, a nie człowiek. Stał tak jakoś lekko na spągu, jakby nic nie ważył... Odruchowo chwyciłem oburącz lampę, żeby poświecić wprost na niego. W mig zreflektowałem się wszakże, że to nie wypada. On zaś stał nieruchomo i patrzył na mnie, jak patrzy Władza, gdy zdybie kogoś na gorącym uczynku. Zasalutowałem do daszka hełmu i powiedziałem jak trzeba: — Szczęść Boże!... — Szczęść Boże! — odrzekł, skubiąc z wyraźnym za- 39 kłopotaniem brodę. I zaraz dodał, wymawiając powoli, dobitnie słowo po słowie: _ Niepotrzebnie was tvi przyniosło dzisiaj, sztygarze.... Ale skoro jesteście, to fU zostańcie!... Albo najlepiej chodźcie zaraz ze mną! To rzekłszy, odwrócił się i poszedł naprzód. Idąc za nim zauważyłem, że nie m* przy sobie żadnego światła, a mimo to porusza się p,o ciemku całkiem swobodnie. Uszedłszy parę kroków w głąb komory, przystanął i za- pytał: , . , _ Pamiętacie, sztygarze, jakie to jutro święto* ^ — Oczywiście, że pałętam: nasza „Barbórka", panie (dyrektorze! — chciało mi się powiedzieć, ale na czas ugryzłem się W język). A .on, chyba wyczuwszy moje wahanie: — Skarbniku! — dorzucił wyjaśniająco. Na takie oświadczenia nogi moje stały się nagle jak z gumy Wiedziałem przecież, przeczuwałem, a mimo to... — Sam Trudgór — budowniczy tutejszego solnego złoża! Legendarny Skarbnik!... Myśli, jak krótkie błyskawice jawiły mi się w głosie. Dobrze, że wrodzona ciekawość przemogła we mnie* zabobonny strach! Więc, 3ak Pdyby nigdy nic, zauważyłem: — Tym razem święta nie będzie. Wojna, okupacja... _ Wiem o tym — 'odparł Trudgór. Ale to u was, tam na świecie. Tu, u nas pod ziemią, nic się nie zmieniło. Będzie jak zawsze, jak Foradawny obyczaj każe: jubileuszowy'wielki zlot górnikćbw, którzy tu przed stu, dwustu, trzystu i więcej laty zeakończyli służbę. Warn, żywym, nic do tego!..- Zresztą, o s-iWOim czasie każdy tu przybędzie. I wy też, sztygarze!... Naa razie czeka was jeszcze długa, żmudna służba... Tu stary Trudgór jakoby się zamyślił. Ja mu nie przerywałem, wi^c po namyślą mówił dalej: — Sygnałem zlotowyym są zawsze dzwony na „Anioł Pański" dzwoniące wieeczorem po całym kraju, wszyscy przecież spoczywają na miejscowym cmentarzu. 40 W tej chwili duchy już się gromadzą u wlotów do starych szybów. Za pół godziny zabrzmi zlotowy gong, który wezwie ich tutaj, za ten czas pokażę wam, sztygarze, groty — przygotowane na przyjęcie Gości. To rzekłszy, dostojny starzec sięgnął ręką po swój złocony kilofek, a odszukawszy jakieś sobie znane miejsce na solnej ścianie postukał tam piętką kilofka, jakby nadawał krótką depeszę alfabetem Morse'a. Na ten znak w całym wyrobisku wokół zabłysło zaraz mnóstwo większych i mniejszych świecących kostek. Kostki te tkwiły pośród szarej soli, wszędzie, ale to wszędzie. Świeciły własnym światłem, jasnym, przejrzystym, ale nie jaskrawym: można było na nie patrzeć nie mrużąc oczu. Trudgór kazał mi zgasić lampę, a wówczas efekt świetlny stał się jeszcze wspanialszy. Mrok w powietrzu nadal pozostał mrokiem, więc staliśmy obaj jakby pośród nocy, mając nad sobą i wszędzie wokoło, ba, nawet pod stopami, firmament nieba inkrustowany tysiącem gwiazd mniejszych i większych. Trudgór, widząc moje zdumienie, pozwolił mi opamiętać się nieco, po czym podprowadziwszy mnie na środek wyrobiska zaczął objaśniać: — To kryształy soli tak świecą. Na powitanie Jubilatów. „Barbórka" jest wielkim świętem, nie tylko górników żyjących. Równocześnie jest świętem wszystkich, którzy tu przez wieki całe w mozole pracowali. Oni wprawdzie odeszli, ale ich trud pozostał zamknięty w krysztale soli. Każdy z nich ma tu swój kryształ. A że górnicy nadal pracują, więc i kryształy nadal rosną... Nie każdy, jak wiecie, jednako się przykłada i nie każdy jednakowo długo pracuje, to i kryształy są różnej wielkości i nie wszystkie jednako świecą... Kryształy spotkać można wszędzie, po całej kopalni, rozproszone po licznych szczelinach i zakamarkach. Ich skarbiec główny jest wszakże tutaj. Niestety, chciwa ręka żyjących wciąż je stąd wykrada!... To na przykład wyrobisko powstało na miejscu zrabowanych kryształów. Wy- 41 wieziono ich stąd, zwłaszcza pod rządami zaborców, całe wagony. Dobrze, że chociaż groty ocalały!... Tak mówił Trudgór. Słuchałem go uważnie, a w uszach ni stąd ni zowąd zabrzmiała mi zasłyszana w dzieciństwie melodia pieśni. Śpiewał ją pod zamkiem zupnym, w dzień wypłaty górników, wędrowny dziad. Pieśń, o Skarbniku i o jego skarbcu... Gdy górnik umiera, jego trud zabieram, zanoszę go tam na schowanie: spoiwem kryształu stanie się pomału; w kopalni na wieki zostanie!... Tymczasem Trudgór prowadził mnie wąskim chodnikiem, przebitym poprzez pokład świecących kryształów, w kierunku groty. Pierwsza grota — jak wiadomo — przypomina swym kształtem rotundę o średnicy do ośmiu i wysokości do pięciu metrów. Od góry zamyka ją półokrągłe sklepienie z licznymi wgłębieniami. Okólną caliznę groty tworzy ciemny zuber, tj. mieszanina iłu, piasku i ziaren soli. Na tym ciemnym, niezbyt zwartym podłożu narosły setki i tysiące dużych i małych kryształów najczystszej próby. Bezbarwne i jak szkło przejrzyste sześciany i prostopadłościany posklejane z sobą już to krawędziami, już to wierzchołkami, tworzą zwartą, wręcz fantastyczną inkrustację ścian wewnętrznych groty. Od dołu, jak ręką sięgnąć, kryształów nie ma: w latach wojen i zamętu zerwały je i zabrały chciwe, barbarzyńskie ręce... Mimo to grota jest nadal fascynująco piękna. Drzwi do groty — o zgrozo! — stały szeroko otwarte. Widać, że Trudgór rządzi się tu jak u siebie. Wszedłem za nim do środka, nie śmiejąc o nic pytać. Tego, co zobaczyłem, nie da się opisać. Stanąłem, pamiętam, jak wryty i nie wiedząc dlaczego ściągnąłem hełm 42 z głowy. Tak bajecznie iluminowanej groty jeszcze nie widziałem i chyba nie zobaczę nigdy... Każdy kryształ lśnił własnym, bezbarwnym światłem. Stawał się przez to jakby większy, okazalszy, a równocześnie jakiś nierealny i stokroć piękniejszy. Od świetlistego stropu szedł ku ziemi seledynowy brzask, siejąc się w powietrzu. Wypełniona nim grota wydawała się i obszerniejsza, i o wiele wyższa. Istna świątynia Piękna!... Niestety, niebawem miałem się przekonać, iż człowiek, taki jaki jest, nie jest stworzony do długotrwałego zachwytu. Wnet bowiem zabolało mnie w karku, od długiego zadzierania głowy... Zaś Trudgór, widząc, że raz po raz opuszczam głowę i patrzę w dół, pośpieszył wyjaśnić: — Ławy i siedzenia są w drugiej grocie. Tam więcej miejsca. Tu odbędzie się tylko powitanie Gości, no i rzecz jasna, sprawdzenie obecności. Chodźmy teraz tam, gdzie odbędzie się biesiada duchów!... Ci, co tam byli, wiedzą, że druga grota jest obszerną pieczarą o bardzo nieregularnych kształtach. Właściwie nie ma tu ścian, a tylko strop, cały w uskokach i gzymsach, spływa ukośnie do samego spągu. Mnóstwo tu wnęk, zaułków, półotwartych szczelin. A wszystko zbudowane jest z ogromnych brył ulepionych z kryształów. Tworzą one u stropu potężne nawisy, a poniżej sterczą każdy na swój sposób. Gdzie spojrzeć wokół, wszędzie lity kryształ. Ile go stąd wyrabowano, trudno określić. Również i tutaj wszystko świeciło spokojnym, opalizującym, samoistnym światłem. — Pałac z lodu! Lodowy pałac! — przemknęło mi przez myśl. Patrzyłem z zachwytem dokoła, ale oto moją uwagę zaprzątnęło coś innego. Otóż w najwyższym miejscu wnętrza — a spąg tu jest raczej nierówny, spadzisty — stało w naturalnej wnęce wyniosłe karło z drewna, niczym nie malowane. Obok niego w półkolu — kilka taboretów, a dalej, poniżej — ławy, ławki, półki, przystawki, stołki, zydle. Wszystko z białego drewna, wprost spod struga. 43 Nie widząc nigdzie żadnego stołu, ośmieliłem się zapytać: — Jak to? To biesiady nie będzie? Trudgór popatrzył na mnie, uśmiechnął się i odparł: — Musicie wiedzieć, sztygarze, że wam, żyjącym, co innego w głowie, a tym, którzy odeszli z życia, co innego trzeba. Nam wystarczy samo spotkanie. A będzie tak miło, że opłaci się przybyć tu nawet z zaświatów!... A potem, kiedyśmy zawrócili i wyszli, dodał: — Wiem, iż chętnie zostalibyście z nami, ale tego się nie da zrobić. Po prostu: nie wolno! Staniecie sobie jeszcze na chwilę tam w wyrobisku, gdzieśmy się spotkali — gdzieś z boku, żeby nie przeszkadzać — i zobaczycie korowód przybywających gości. A zaraz potem wracajcie do swoich ludzi! I możecie im opowiedzieć coście tu widzieli i słyszeli: ku pokrzepieniu serc! Szczęść Boże! — Szczęść Boże! — odpowiedziałem z należnym szacunkiem. — I bardzo, bardzo wam dziękuję, panie Skarbniku! — zawołałem za nim, bo on szybkim krokiem już oddalał się w kierunku pierwszej groty. Za punkt obserwacyjny obrałem sobie ciemny zaułek pomiędzy kasztami, mając w polu widzenia i całe wyrobisko i wszystkie trzy dojścia. Czekałem chwilę ukryty w mroku: poświata od kryształów zupełnie wystarczała. Równo z godziną siódmą odezwał się w mrokach podziemi daleki gong. Jakby dzwon Zygmunta... Jedno potężne: Booommm!... Wszystkie kryształy, wszystkie światła wokoło rozbłysły jeszcze jaśniej. Niemalże równocześnie w prowadzących tu chodnikach zaczęło się coś dziać, coś poruszać, choć głosów żadnych ni kroków nie było słychać. W powietrzu wisiała nadal absolutna, uroczysta cisza. Ale oto już są, już się zbliżają, już idą! Każdym chodnikiem sunie gęsiego pojedynczy rząd chłopów. Wszyscy w galowych strojach górniczych. Na czapkach sztygarów kołyszą się białe pióropusze, w prawej ręce — sztygarska laska 44 paradna. Tu i tam miga pozłocisty pióropusz — zapewne inżyniera. Prości górnicy mają zielone pióropusze, niektórzy — czerwone. Domyślam się, że są to ci, co zginęli tragicznie. Każdy na prawym ramieniu trzyma srebrzysty kilofek. W lewych, opuszczonych w dół rękach niosą mosiężne lampy. Wszystkie lampy są zapalone i do taktu kroków kołyszą się miarowo. Wygląda to wspaniale, bo rzędy idących są długie. Chyba po sto chłopa i więcej. Idąc, wszyscy milczą. Nie spieszą się i nie ociągają. Doszedłszy do wyrobiska, gdzie drogi ich zbiegają się, górnicy podnoszą lampy w górę na wysokość twarzy — na znak powitania. Uśmiechają się znacząco jedni do drugich, ale nadal milczą. Rozmawiać będą zapewne potem. Pojedyncze dotąd rzędy łączą się sprawnie w potrójny szereg, który kieruje się wprost do pierwszej groty. Już pierwsi doszli i zniknęli w środku. Za nimi znikają inni, następni. Ale oto przechodzą ostatni i również znikają w grocie. Światła wokoło nieco przygasają... Ja zaś czuję, że świat cały kołysze się wraz ze mną. To od tych lamp górniczych, rozkołysanych świateł. Słyszę, jak drzwi do groty skrzypią, zamykane. Dolatuje mnie jeszcze poważny, dobitny, w miarę serdeczny głos Trud-góra: — Bracia górnicy! Witam was... I już nic więcej nie dosłyszałem. Wiem teraz, że trzeba mi odejść, jak przykazał Trudgór. Ale ciągle nie mogę oderwać się od miejsca. Nareszcie chwytam oddech, przy-tomruieję i ruszam w drogę powrotną. Rzecz może dziwna, ale przez cały ten czas nie czułem straclhu. Choćby i ów korowód duchów: jak gdyby sami swoi!!... Ale przeżycie było, i to bardzo silne. Szczególnie mocnio utkwiły mi w pamięci niektóre powiedzenia Trud-góra-Skarbnika: — Trud ich nie ginie, lecz zostaje tutaj;... — Czeka was sztygarze, długa mozolna służba!... 45 — Możecie im powiedzieć coście widzieli i słyszeli; ku pokrzepieniu serc! Na koniec dodam, że na kryształy solne od tej pory zupełnie inaczej patrzę. Są to, owszem, regularne kostki czystej, przeźroczystej soli, ale nie tylko!... WIEKOPOMNA LASKA — Czy wiecie na co sztygarowi potrzebna jest laska? — Do podpierania? Dla fasonu? — Nie. Nie tylko! — A może nie bardzo wiecie jak ona wygląda? — Posłuchajcie więc: Otóż laska sztygarska musi być... przede wszystkim solidna. Musi mieć odpowiednie drzewce, staranne okucie i przepisową rękojeść. Drzewce powinno być w miarę lekkie, a równocześnie mocne, odporne na przetrącenie, tak, jak stylisko u siekiery, a więc z jesionu względnie akacji — politurowane, aby słoje drewna były widoczne. Okucie u spodu laski, dawniej mosiężne, dziś jest z nierdzewnej stali. Sam szpikulec u dołu, mocno osadzony w drewnie, ścięty bywa na końcu tępo, żeby nie przebić buta, nie skaleczyć nogi. Ale uwaga: w kopalniach ,,gazowych" zlikwidowano w ogóle dolne okucie — laska jest „bosa" — ażeby przy stuknięciu nią o kamień nie krzesać iskier! Rękojeść laski dawniej robiono z mosiądzu; obecnie sporządza się ją, podobnie jak okucie, z nierdzewnej stali. Kształt jej jest dosyć prosty: z jednej strony — krótki obuszek, z drugiej — dłuższy, niekiedy o spiczastym dziobie. Wysokość laski musi być oczywiście dostosowana do wzrostu sztygara. Tak wygląda laska robocza noszona na co dzień. Istnieją ponadto laski paradne — do munduru galowego — o rękojeści zdobnej w motywy górnicze. Takie ozdobne laski wręcza się niekiedy dostojnym gościom kopalni. Nadają się potem świetnie do dekoracji ściany w biurze, a nawet w gabinecie ministra. Albowiem laska sztygarska, chociaż w niczym nie przypomina berła ni pastorału, jest symbolem władzy, władzy górniczej. Od dawien dawna. Prostemu, zwykłemu górnikowi nigdy nawet na myśl nie przyjdzie, żeby ją sobie sprawić, bo to nie pasuje: wszyscy by go wyśmiali. Natomiast każdy, kto zjawi się w przodku z taką laską w ręku — wiadomo: władza! Choćby hełm miał nie żółty, nie biały, ale zwyczajny, brązowy. A teraz inne pytanie: — Kiedy laska sztygarska przestaje być symbolem? — Otóż jest nim tak długo, dopóki sztygar dzierży ją za rękojeść. Z chwilą gdy ją ima za drzewce — staje się narzędziem, instrumentem kontroli. Sztygar — wiadomo — odpowiada bezpośrednio za bezpieczeństwo w miejscu pracy, za życie swoich ludzi. Ściany i stropy bywają zdradliwe: ocios poci wpływem powietrza wentylacyjnego wietrzeje, kruszeje; górotwór gniecie, więc ściana pęka; od litej dotąd calizny odstanie tu czy tam cienka płaskura. Trzeba ją wykryć zanim spadnie na głowę albo ubije nogi. Więc sztygar idzie na kontrolę: świeci, rozgląda się uważnie, chwyta laskcę za koniec drzewca, podnosi ją i stuka, stuka mocno obiuszkiem u rękojeści. Ocios zdrowy — odpowiada rzetelnie, dzwoni; ocios odparzony, odspojony, zsuchowaciały — jest głuchy, odzywa się niemrawo. W tym 46 47 przypadku należy go uważnie zbadać: wbić w chore miejsce szpikulec rączki i pociągnąć. Trzeba, rzecz jasna, mieć się na baczności, ażeby w razie czego uskoczyć na czas... Skoro już dokładnie wiecie, jak wygląda laska szty-garska, co symbolizuje i do czego służy, opowiem Wam o jednej z nich, i to całkiem osobliwej. Słyszałem o niej od sztygara Toporka. Tylko, że znowu muszę zacząć od czegoś innego. Otóż według sztygara, ściany każdego wyrobiska mają swoją pamięć!... Tak, tak: nie ,,uszy", ale właśnie pamięć!... Tłumaczył on to tak: Na świecie wszystkie głosy: stuki, dźwięki, okrzyki rozchodzą się w powietrzu, rozpraszają, giną. Co innego w kopalni. Kiedy górnicy kują solną ścianę,'stukot kilofów niesie się od ściany do ściany, od spągu ku stropowi, i nie znajdując ujścia — wsiąka w solny ocios. Podobnie warkot świdra wiertarki, huki odstrzałów, walenie młotem, ba, nawet pogwarki górników i nawoływania. Wszystko, co powoduje drgania, jest notowane ,,w pamięci" ociosu. Mało tego. Istnieje podobno możliwość, żeby po latach „obudzić" ocios i zmusić go do mówienia tego, co zapamiętał... Sposób, jak to zrobić, stanowi wszakże niepisany sekret, przekazywany z pokolenia na pokolenie górnicze. Wraz z jakąś bardzo starą, tajemniczą laską sztygarską. W każdym pokoleniu górników jest tylko jeden, jedyny człowiek, rodowity górnik albo z dziada pradziada sztygar, który zna sekret i posiada ową tajemniczą laskę. Kto to taki — tego nikt nie wie i nie śmie wiedzieć. Ma on przy tym gwarancję, że jeśli dochowa tajemnicy, nie zginie tragicznie. Skoro zbliża się dla niego czas odejścia na emeryturę, musi on wyszukać sobie odpowiedniego następcę, człowieka wypróbowanego, godnego zaufania, by w ustalony sposób przekazać mu laskę razem z sekretem: jak ewentualnie obudzić ocios. W każdej starej komorze istnieje podobno tzw. „punkt ostatniego razu", to jest miejsce, w którym padł ostatni cios kilofa, kończący tu robotę. Ażeby obudzić ocios i zmu- 48 sić go do przemówienia, trzeba umieć odszukać ów punkt i postukać w niego ową laską sztygarską. Zapytacie zapewne: — Czy udało się komuś kiedykolwiek tdokonać tego? Otóż to samo pytanie właśnie postawiłem i ja sztygarowi Toporkowi. I wiecie, co odpowiedział? — Posłuchajcie: Był tu niegdyś stary lampiarz Kazimierz. Przepracował w kopalni całe życie. Najpierw swą młodość — przy różnych pośledniejszych robotach; potem swój dojrzały wiek — jako kwalifikowany górnik strzałowy (nawet przytępiło mu słuch przy tym); a kiedy doszedł do pięćdziesiątki, przeniesiono go do lampiarni. Bo trzeba wiedzieć, że lampa u górnika — zarówno ta od świecenia, jak i ta od wykrywania gazów — to bardzo ważna rzecz. Dlatego obok każdego szybu, którym górnicy zjeżdżają i wyjeżdżają, istnieje lam-piarnia. Wracając z dołu, każdy górnik zostawia tu swoją lampę i ewentualnie zgłasza, co jej brakuje. Lampiarza x7,qct., by na drugi dzień lampa była w porządku. Odkąd sztygar Toporek nastał do kopalni, chętnie od czasu do czasu pogwarzył sobie z lampiarzem. I tak z czasem powstała między nimi zażyłość. Pewnego razu Kazimierz, chcąc zrobić młodemu sztygarowi przyjemność, obiecał mu, że zaprowadzi go kiedyś w pewne „niesamowite miejsce". Umówili się więc na któryś dzień i pojechali. Zanim jednak wyszli z lampiarni, stary Kazimierz chwycił się nagle obu rękoma za nogę tuż nad kolanem i zaczął kuleć. — Postrzykło mnie, choroba! — powiedział, mrużąc oczy z bólu. — No to może nie pojedziemy dziś, skoro was tak boli... — zaproponował sztygar. — Eee, zaraz mi przejdzie — odparł Kazimierz, kuśtykając. — To przynajmniej weźcie sobie moją laskę — rzekł sztygar, podając mu ją. I wyszli. Sztygar poszedł ku windzie, a Kazimierz, zanim zamknął lampiarnię na klucz, jeszcze się po coś wrócił. Po co, 4 — Baśnie i legendy... 49 tego sztygarowi nie powiedział. Ale właśnie chyba w tym momencie pokombinował coś z laską... . Zjechali na I poziom, gdzie starych komór jest ponad dwieście. Szli długo, skręcając raz w prawo, raz w lewo. Lampiarz prowadził. Po dobrej pół godzinie weszli do nie znanej dotąd młodemu sztygarowi komory. Właściwie były to dwa bliźniacze wyrobiska, sięgające dwudziestu metrów, połączone przekopem na całej wysokości. Wyrobiska różniły się znacznie między sobą kształtem. Spąg pierwszego z nich przypominał niedbale narysowany kwadrat o boku do 30 metrów, a posadzka drugiego była połamanym prostokątem o wymiarach około 40 na 20 m. Strop, który ginął w mroku, trzymał się mocno. Zwłaszcza w wyrobisku pierwszym, gdzie niemal pośrodku wznosił się potężny, czworograniasty filar z soli, pozostawiony tu właśnie gwoli zapobieżenia zawałowi. Ściany w obu wyrobiskach były bardzo charakterystyczne. Nie płaskie, lecz całe w schodkach, w uskokach poziomych na jednej ścianie, pionowych na pozostałych: zwyczajne ślady starej roboty kopaczy. Skoro tylko, świecąc lampami, oglądnęli sobie podłużne wyrobisko, przeszli do tego bardziej kwadratowego. W przekopie, wysoko ponad głowami, przebiegał drewniany mostek, przerzucony od ściany do ściany; widocznie kiedyś był do czegoś potrzebny, bo ze spągiem łączyły go mocne, drewniane schody z poręczą. Stary lampiarz miał trudności z chodzeniem; młody sztygar natomiast nie mógł oprzeć się ciekawości i wbiegł na mostek, żeby popatrzeć z góry. Widok stamtąd był oszałamiający: smugi światła, dobywające się z ich lamp reflektorowych, krajały czarny jak smoła mrok wyrobiska, kładąc się jasnymi kołami na uskokach skalnych. W czasie, kiedy sztygar spoglądał z góry, stary Kazimierz podszedł, kulejąc, do owego filaru w środku komory, szukał jakiś czas czegoś na jego ścianach, przyświecając sobie z bliska. W pewnej chwili zawołał: uwaga! I postukał w filar sztygarską laską. 50 stukanie młotów pobiiaiacwh vi Y Ciosy kilofów- "oc drzewa, ciosaL SSfi g o?, lu°ddfS ^ ^ ™™o ^ był odważny włosv 8*o?y ludzkle. Sztygarowi, Wnet wszakże przyszedł do s h ' Y Y * P°d hełmem-w odgłosy rozmów7 Nttl^l1 ^ ^-hiwać ¦* s^wa, które nie łączyły 7ę wTcl T° ^^ wnioskował tylko że L I , zrozumiałe zdania w się rozkazujący tón P°?T °dZyWki ^ików wybija —t było ci^ieZą~n aPkeoWnieokZtylara- SłyChaĆ ^> wista!, dudnienie bałwanot ZzotT" ^ Wiś dnia, kiedy by-lismy sami, zaproponowałem: — Panie sztygarze, pan tój opowie, ja napiszę; potem pan przeczyta i ewentualnie -_ gdyby coś było nie tak _ poprawi, po czym rzecz wydamy wspólnik Wielu turystów upomina się o takie publikacje. — Nie, nie zgadzam się. Ani osobno, ani wspólnie! — powiedział stanowczo. — Ale dlaczego? — nie Ustępowałeś- — Po prostu dlatego, że moi koledzy-sztygarzy, i nie tylko oni, nazwaliby mnie „bąjarzeni"r aipo jeszcze gorzej Sztygar-bajarzL. Słyszy pan już to ogóine cha-cha!? -Czy nie dosyć, że za młodu hazwano mrtie „Toporkiem"? Zapytałem go więc jak d() tego doszło. — To zwykła historia. W moich rodzinnych stronach na siekierę mówiło się i mówi: toporek. Więc kiedy w początkach mojej służby w kopali powiedziałem raz i drugi: wez toporek! - czy: podaj tGporek! moi ludzie podchwycili to i potem już nikt nie mówił o mnie* inaczej. — Nie gniewał się pan o to? — spytałem. — Nie. Nawet mi to poniekąd imponowało. Gorzej byłoby, gdyby mnie nazwali na przykład siekierą, czy „sikiyrą", jak tu wymawiają.. Dla mnie „toporek" brzmi całkiem dobrze, nawet jakoś tek po górniczemu. I wie pan co? — Jeśli panu tak bardzo zależy na* opublikowaniu którejś z moich opowieści, niech mnie p