KORNELIA DOBKIEWICZOWA MIEDZIANA LAMPA NASZA KSIĘGARNIA r k KORNELIA DOBKIEWICZOWA MIEDZIANA LAMPA BAŚNIE I OPOWIEŚCI O ŚLĄSKIM SKARBNIKU ilustrował A. Boratyński NASZA KSIĘGARNIA 1969 PRINTED IN POLAND Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia", Warszawa 1969 r. Wydanie III. Nakład 30 000 + 277 egz. Ark. wyd. 8,9; ark. druk. 10,75 + 8 wkładek. Papier druk. mat. kl. III, 70 g, 82 X 104/24 (Włoc)awek). Na wkładki papier offsetowy kl. III, 120 g, 84 X 108/24 (Boraszowice). Oddano do produkcji w styczniu 1969 r. Podpisano do druku w lipcu 1969 r. Druk ukończono we wrześniu 1969 r. Skład, druk i oprawa: Drukarnia Narodowa w Krakowie. Zam. 76/69. Pruk wkładek: Zakłady Graficzne w Łodzi. A-70-1193 „Odwieczna, stara jak wydobywanie kruszców jest wiara w istnienie Skarbnika na Śląsku..." (St. Wasylewski — „Legendy i baśnie śląskie") 'S: CZERWONE I CZARNE KAMIENIE Niegdyś na ziemi śląskiej szumiała wielka puszcza. Cisy i białokore brzozy rosły tam obok modrzewi, dębów i buków potężnych, które jesienią odziewają się w najpiękniejsze złoto i purpurę. Wśród nich ciemniały sosny i świerki o pniach szarych od porostów. Dołem krzewiły się zarośla malin i leszczyn, a niekiedy spomiędzy zielonego gąszczu ukazywała swe korale kalina. Dni całe w puszczy słychać było stukanie siekier, a wesołe nawoływania drwali przeplatały się z piosnkami dziewczyn i z dziecięcym śmiechem. Z wiosek i miast okolicznych przybywali tu ludzie, pieszo i wozami, ścinali drzewa na opał, by w czasie srogiej zimy było czym podsycać ogień na palenisku. Zbierano też pilnie chrust, zbierano suche igliwie i mech. Jesienią na ścieżkach leśnych spotkać można było i starkę w grubych chustach, z wiełkim naręczem chrustu na plecach, i sta-rzyka siwobrodego, to wesołych malców wiozących susz leśny na wózkach i taczkach z wrzawą i uciechą. Puszcza użyczała wszystkim hojnie swego bogactwa. Wszyscy też starali się najpiłniej o drzewo na zimę, bo wtedy jeszcze innego opału na Śląsku nie używano. Ludzie nie znali węgla! Nie wiedzieli, że leży on w ziemi, w grubych pokładach, tuż, blisko, pod klepiskiem chaty i pod powierzchnią pola obsianego zbożem. Nie domyślali się, że niekiedy depczą po nim. Kiedy jesienne słońce złociło najpiękniej listki na brzozach, a żwawe pszczoły tłumem całym uwijały się pośród rozkwitłych wrzosów, przybiegła po chrust do lasu Hanulka sierota, ta, której chatka stała na końcu wsi, maleńka i uboga, ze strzechą przerzedzoną przez wiatry. Sama Hanulka wesoła była i pracowita jak pszczółka. Biegnąc przez las wtórowała swą pieśniczką szumowi gałęzi i ptakom, które zleciały się do kalinowych jagód. Ja, uboga sieroteczka, nie mam korali, moja matka-wyrobnica nie sieje roli... — Oto masz korale, Hanulko! — zawołał nieoczekiwanie wesoły głos i na ścieżkę wyszedł chłopak jasnowłosy, w brunatnym kaftanie i w połatanych skórzniach* na nogach Za pasem miał piszczałkę własnej roboty. * Objaśnienia wyrazów trudniejszych i gwarowych znajdują się na końcu książki. 6 ii Stał przed dziewczyną uradowany i tym, że ją widzi, i tym, że znalazł dla niej w lesie najpiękniejsze z kalinowych gron, które tak bardzo lubiła. Hanulka klasnęła w ręce z uciechy, chwyciła jagody i przystroiła nimi warkocze. — Tak rano jeszcze, a tyś już w lesie, Matyjaszku! I czegóż to szukasz po rosie? — zawołała. — Czego szukam, tom i znalazł! — zaśmiał się chłopak. — Przyszedłem ci pomóc, Hanulko, bo się tu utrudzisz sama! — No, kiedy tak, tom ci rada ze serca, Matyjaszku, ino coś tu chrustu przymało... wiesz ? — Aha, bo już tu ludzie chodzili. Trza nam iść pod jedle, tam się dość uzbiera. — To chodźmy, ino wiesz co? — No? — Ścigajmy się! Kto więcej chrustu uzbiera do południa — ty czyli ja? — Dobra, dobra, Haniś! Ino ja się nie dam prześcignąć dziousze! — Ani ja pachołkowi! Pobiegli oboje daleko w las i przez cały ranek słychać było wśród jodeł ich wesołe głosy, żarty i sprzeczki, to pieśniczkę Hanuli, to Matyjaszkowe granie. W samo południe wracały do wsi przez wrzosowiska krowy i owce w wielkim stadzie. Poganiał je Elijasz, starszy brat Matyjasza, chłopak zły i przewrotny, a do gniewu skory. Elijasz całą majętność po ojcach zagarnął, Matyjasza z gospodarki zegnał i jeszcze przed całą wsią swoim bogactwem się chełpił. Nikt w okolicy nie miał takiego stada jak Elijasz ani pól tak rozległych, ani domu o tylu izbach, w których dzień cały krzątali się słudzy. Wiedział o tym pachoł i rad był ze siebie ponad wszelką miarę. Idąc za swym stadem hardo spozierał dokoła, choć na wrzosowisku widział go tylko zając zza wielkiego jałowca i stado nakrapianych drozdów, siedzące opodal na kalinowym krzaku. Elijasz nie dbał o to, czy go kto widzi, czy nie, i raz po raz to po-czesywał ręką swe ryże włosy, to trzaskał z bata tak głośno, że drozdy zerwały się i uciekły daleko w puszczę. Przez cały ten ranek rozmyślał pachoł, jak by tu sobie jeszcze dostatku przysporzyć — bo oto we wsi zobaczył pewne modre oczy i wcale o nich zapomnieć nie mógł. — Kto talarami w karczmiczce płaci, tego dziewki bardziej nawidzą niźłi biedaka! — gadał do siebie i mniemał, że wszystkie dziewki myślą jednako. Kiedy Elijasz tak sam ze sobą rozprawiał, posłyszał tuż blisko głosy jakieś i śmiech do srebrnego dzwoneczka podobny. Patrzy, aż tu nagle na wrzosowisko wychodzi z lasu HanuiJca z naręczem chrustu zarzuconym na plecy, ta modrooJca, umiłowana, a za nią brat jego Matyjasz dźwiga naręcze dwakroć większe, mocnym sznurem związane. Hanulka się śmieje, błyszczącymi oczami na Matyjasza mile spoziera. A liczko ma rumiane takie, jakby jej zorza użyczyła swych kolorów, i warkocze długie, jasne jak len. Rozplotły się jej w lesie przy schylaniu, a wiatr swawolnik igrał z nimi, jakby prządka z jedwabną przędzą. Zatrząsł się na ten widok z gniewu Elijasz, a zawiść — zła żmija — ukłuła go żądłem w samo serce. „Już tam nie wiatr porozplatał dziousze te kosy! — myślał chłopak. — To Matyjasza, tego robierza, tego przeklętnika pewnie sprawka! Widać, jak mu dzioucha rada okrutnie!" Myśli te stokroć większą gorycz miały dla Elijasza niż ziele cie-miernika. mfc^Mr«r: Jakże to ? Hanulka, najurodziwsza ze wsi, nie jemu sprzyja, choć bogaty jest i wieś całą, kiedy zechce, może kupić. Jego to przecież miłować powinna, nie biednego grajka Matyjasza! Ślepy gniew i zawiść jadowita podsunęły pachołkowi złośliwą pieśniczkę-przymówkę, którą rzucił dziewczynie zamiast powitania: Czyś ty nie wiedziała, czyś ty nie słyszała, że jest jutro niedziela? Włosa-ś nie zaplotła, izby-ś nie zamiotła — z ciebie, dzioucho, niewiela! Hanulka wiele znała piosnek i rada śpiewała, toteż na Elijasza zaczepkę zaraz swym srebrnym głosem odpowiedziała: A cóż cię to boli? Pilnuj swojej roli! Pilnuj srebra i chaty! Do karczmiczki chodzisz i dzieweczki zwodzisz — fałesznyś jest, chocia bogaty! Słysząc te słowa Elijasz rozgniewał się jeszcze bardziej, aż mu twarz pociemniała. Trzasnął z bicza raz i drugi tak, jakby nim chciał dosięgnąć tego, kto staje na przekór jego woli. Nie rzekł już nic więcej, tylko szybciej pogonił stado drogą boczną do wsi. Zawarł się w swym domu i całą gospodarską robotę złożył na sługi. Sam do wieczora chodził gniewnie po przystrojonych izbach, potrącał stoły i ławy, z hałasem trzaskał drzwiami. Posłyszeli to dwaj jego stryjowie, Sobiepan i Sobierad, którzy bardzo Elijasza poważali, gardzili za to Matyjaszem, jako zwyczajnie biedakiem. Ledwie dziewki zniosły z kuchni i ustawiły na stole misy z jadłem i dzbany z piwem, przybyli zaraz obaj stryjowie do Elijasza, a gdy ten ich na wieczerzę zaprosił, pospieszyli z radą: — Kiedy ci Hanulka tak jest miła, jako gadasz, to ślij do niej swaty! — rzekł Sobierad. — Ino kwap się, Elijasz, byś nie stracił! — dodał przezornie Sobiepan. Elijasz pokiwał głową i upił piwa z czerpaka, potem zawołał: — Sporzej to wam radzić, stryjowie, niźli mnie słać swaty! Przeca tam Matyjasz koło niej się ciągle uwija i na piszczałce jejj gra od rana aże do wieczora... A dzioucha rada go słucha, bo widno mu przaje! — Eee! Co się tak zaraz ciepiesz, Elijasz!—zagadałnato Sobierad. Czekaj ino, a myślom daj opamiętanie... Cóż z tego, że dzioucha Matyjaszowi przaje? Że on jej tam przygrywa i pieszczone słowa gada?... Ani ją tym nie nakarmi, ani nie odzieje! Hehehe! Granie, pieśniczki i gadanie samo to nie śrybło i nie złoto! A ty, Elijasz, przeca tego śrybła i złota masz dość! Ty będziesz górą! No co? Poślesz swaty? — A ino — rzekł pachoł. — Poślę! — To obaj wraz pójdziemy do dziouchy! — krzyknął zadowolony Sobiepan. Wzięli się żwawo do wieczerzy, rozochocili piwem, a kiedy widać już było dna u mis, to i żartować sobie poczęli z Matyjasza. — Ino by piskał, głuptok! — Choćby ten ptak we krzach! — Żeby to choć kapotę jaką i skórzoki miał! A tu nic! Prawie by na weselu przy dziousze ino łatami łyskał! 10 rał: eca od mu Kiedy tak wolę dawali drwinom i gadaniu, posłyszeli przed chatą Matyjaszową piszczałkę. Wszyscy zwrócili głowy ku drzwiom. — Co zaś? — Patrzcie! Sam tu przylazł ku nam! Matyjasz stanął w progu izby. Skłonił się stryjom. — Pójdź sam, a siednij za stołem! Prawie my skończyli wieczerzać! — zapraszał Sobierad. — Dzięka wam, stryje, i tobie, bracie! — rzekł Matyjasz. — Jużem pojadł doma... Siedna tu kole pieca, bom prawie zmarzł na drodze... — Kiej tak, to siednij. Sporzej będzie gwarzyć. — O czymże gwarzyć chcecie, stryju? Stryjowie spojrzeli po sobie. Sobiepan pożuł wolno skórkę od chleba i rzekł: — Ano cóż! Pogadamy o swatach. Matyjasz popatrzył teraz na brata. — O czyich to swatach gadać mi chcecie ? — A dyć Elijasz słać będzie swaty do Hanulki i my oba do niej pójdziemy! Matyjasz poprawił pas, za którym tkwiła piszczałka, uśmiechnął się i rzekł: — Skoro taka wola Elijasza, to niech was do niej śle! Ale coś mi się widzi, że to dziousze nie po myśli będzie... — Jakoż to?! Co mi tu gadasz?! — porwał się z ławy Elijasz. — A dyć wiesz, żem najbogatszy we wsi! — Wiem, bracie, wiem! — spokojnie odpowiedział Matyjasz. — Ino wiem i to, że nie tobie przaje Hanulka... — To się jeszcze okaże! — krzyknęli w jeden głos stryjowie. — Okaże się! Bo i ja w ten sam dzień poślę do niej swaty! Niech sama powie, który z nas jej milszy! U Nie mówiąc słowa więcej, wyszedł Matyjasz z domu swego bogatego brata. Poleciały za nim drwiące słowa: — Patrzcie go! Wielki panicz! — Do dziouchy się ciśnie, a całych galot nie ma!... Sobiepan i Sobierad nade wszystko lubili gwarzyć, choć to bardziej przystoi babom-klachulom niźli chłopom lat statecznych. Wszystkie nowiny roznosili po wsi szybciej niźli wiatr jesienne liście. Ledwie zorza wieczorna przygasła za lasem, już Sobiepan przysiadł ze swym kumem na przyzbie, by mu co nieco o Elijaszu i Matyjaszu powiedzieć. Sobierad zaś pobiegł do swych córek, potem do szewca i garncarza i tak w dzień jeden zahuczało po całej wsi od rozmów, sprzeczek, rad i domysłów: kogo wybierze piękna i robotna Hanulka — bogatego czy ubogiego brata? Kiedy tuż przed zimą wymłócono w stodołach ostatnie snopy, posłali obaj bracia swaty do Hanulki jednego dnia. Choć już wiatr dął mroźny od północy, zwiastując rychłe śniegi, kowalowa raz po raz wybiegała na drogę, to posyłała swe córki, by zobaczyły, czy nie wracają swaty z małej i ubogiej chatki na końcu wsi. Przystawały u kowałowej chaty wiejskie, ciekawe klachule. — Weźmie bogatego, mówię wam, kowalowo! Będzie pierwszą we wsi gospodynią! — Oj, a mnie się widzi, że nie! Bo ten Elijasz to brumok okrutny i samochwała!... — Weźmie ubogiego, bo to pachoł szczyrego serca i każdemu przyjazny! 12 1 — W robocie pierwszy i wesół zawżdy jako ptak! A jak zagra,, to trzymajcie mię ale! Bobych już tańcowała, choć mi sześćdziesiąt minęło! — Nic to! Złoto ma wielką moc! Weźmie Elijasza! — Ale zaś tam! Matyjaszowi przaje! Weźmie Matyjasza! Kiedy się tak wadziły baby-klachule, nadeszli swatowie do kowalowej chaty, bo kumami byli obaj — i Sobiepan, i Sobierad. — No i co ? Co wam rzekła ? — nie ścierpiała kowalowa, bo już jej dech zapierało z ciekawości. Dziewuchy, kowalowe córki, przysunęły stołki przybyłym. — Ano cóż... — sapnął Sobiepan. — Wesele na Zimowe Gody. Ino dzioucha żadnego jeszcze z braci nie wybrała! W izbie zahuczało: — Jakoż to tak? Co gadacie, chłopy? Kiedyż to zaś wybierze? Sobiepan zmarszczył brwi i z miną wielce tajemniczą rzekł: — Cichajcie ino, baby! Przeca wam powiem! Dzioucha gadała, że tego z braci wybierze, który jej w dzień wesela lepszy dar przyniesie. I tyła! Terozki zaś Elijasz z Matyjaszem po one dary by najrychlej we świat iść muszą, a na Gody Zimowe z powrotem nadążyć! Wiecie terozki? Co?... Długo jeszcze Sobiepan rozprawiał z babami u kowalowej, bo i utrudził się mocno chodzeniem, i przemarzł nieco na wietrze. Bardzo mu też i ciepła chata, i grzane piwo, i samo gadanie były po myśli. Tymczasem przebiegły Sobierad, młodszy wiekiem, chudszej postaci, a stąd i prędszy od brata, podążył do Elijasza. Bogaty pachoł przygotował dla swego stryja obiad smakowity i coraz to na stole nowe ustawiał misy i nowe przynosił dzbany. 13 Zasiadłszy wygodnie za stołem, opowiedział Sobierad o tym, co słyszeli z Sobiepanem od dziewczyny. Elijasz uradowany śmiać się począł tak głośno, że zabrzęczały na stole naczynia. — To tak?! — wołał. — To wam rzekła Hanulka? No, tegom się ani spodziewał! Przeca ja jej kupię dary najlepsze za moje dukaty! I korale, i piestrzynie, i trzewiki wyszywane! I szaty, a chusty takie, jakich nie ma ani grofka w Raciborzu! Choćbym po nie za siódmą górę i za siódmą rzekę jechał, to się będę kwapić i na Gody wrócę! Oj, ten Matyjasz, oj, głuptok! Piskała jeden! Ale Sobierad tylko głową kręcił i palcem uniesionym do góry bacznie Elijaszowi nakazywał. — Bo to jeszcze różnie bywa! Dziewka, kiedy miłuje, to i samemu diabłu rada... — gadał powoli.— Widzi mi się,że lepiej będzie,żeby Matyjasz wcale nie przyszedł z darami w dniu wesela! Dziewka mu przaje, jako myślę, i jego wybrać może! Elijasz pochwycił stryja za rękę. Znów zawiść, zła żmija, ukłuła go w samo serce. — Cóż mi czynić terozki? Radźcie, stryju! — mówił. — Bo już sam nie wiem, jako się obrócić... Sobierad nalał sobie do pełna miodu, chwilę pił ze smakiem, potem otarł wąsy wierzchem dłoni i tak prawił: — Trza, widzi mi się, tak uczynić... Terozki, nim we świat pójdziecie, na nic między wami swary. Musi być z Matyjaszem zgoda. Trza go ugościć jak przystoi, coś mu posłać ze zboża i z mięsiwa, że to niby w gniewie z bratem odchodzić nie chcesz. Rzeknij mu parę słów ku pochlebieniu, przywabiaj ku sobie, jak ino poredzisz. A kiej obaczysz, że ci po bratersku przaje, to proś go, byście we świat idący doszli w kupie aże do rozstaju pod lasem... — A potem co, stryju?! — zapytał Elijasz stłumionym głosem 14 i utkwił w Sobieradzie oczy płonące z ciekawości jak^dwie pochodnie. — U rozstaju rośnie wierzba — ciągnął dalej Sobierad. — Wiesz, kajtojest? — Ano wiem! — Taka wielka, największa, a w niej u spodu od samych korzy-niów jest dziupla choćby piec głęboka... — Widziołech ta dziupla! — Ano, to dobrze. Tedy bacz dalej, co ci rzekę. Kiej ku tej wierzbie przyjdziecie, to chwyć Matyjasza i wciepnij go do dziupli, a zasuń kamieniem, co tam leży kole drzewa, by nie zbieżał. Jeśli tam Matyjasz ostanie, to i darów żadnych nie przyniesie dziousze, i Hanulka twoja będzie! Niedługo ruszyli obaj bracia w świat szukać darów dla dziewczyny. Śnieg pokrył już ziemię najczystszą bielą i szron posrebrzył gałęzie wielkiej wierzby u rozstajnych dróg. Dwaj bracia szli ku niej od strony wioski, niknącej za śnieżną mgłą. Tysiące płatków spadło na polną drogę i przysypało ślady podkutych, nowych butów Elijasza i Matyjaszowych ubogich skórzni. Matyjasz szedł przodem i grał na piszczałce, Elijasz postępował za nim. Oczy płonęły mu z niecierpliwości, zacięte usta milczały. Jeszcze dziesięć kroków... Spróchniały pień wierzby czernieje na śnieżnym tle coraz bliżej. Elijasz przebiega oczami tę przestrzeń, potem mierzy spojrzeniem plecy brata, okryte wyszarzałą na słońcu kapotą. Jeszcze z pięć kroków... Pachoł rozważa w myśli, jakby pochwycić Matyjasza zręcznie a krzepko tak, by od jednego pchnięcia znalazł się w schowku, z którego wyjść już niełacno. Bezlistna gałąź wierzby strzepnęła śnieżny pył z ramienia Matyjasza. 15 „Teraz! — myśli Elijasz. — Teraz!" I ledwie zrównali się z drzewem, zły pachoł rzucił się niespodzianie na brata i całą siłą wepchnął go do głębokiej dziupli, a wejście do niej przywalił kamieniem, jak doradził mu stryj Sobierad. — Szukaj teraz dla Hanuli darów! — zawołał drwiąco. Zahuczał wiatr. Podniosła się zawieja. Śnieg pokrył grubą warstwą wielki kamień i zawiał wysoko pień drzewa. W śnieżnej zamieci pobiegł Elijasz leśną drogą ku miastu. Ciemno i duszno było w dziupli wierzbowej, a ciasno tak, że Matyjasz wcale nie mógł się poruszyć. Zgięty i zdrętwiały trwał tak długą chwilę, rad, że nie stracił swej ciepłej czapki ani piszczałki nie wypuścił z ręki. Potem poruszył stopami, mocniej stanął na spróchniałym dnie dziupli, wyprostował się i głową wsparł o jej sklepienie. Wyprostował się znów mocniej — i oto poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, że się zapada w dół, do jej ciemnego wnętrza. Strach ogarnął chłopaka. Jedną ręką chwycił tylko mocniej swą czapkę, w drugiej ściskał piszczałkę. Spadał i spadał coraz niżej, słyszał, jak dokoła osypuje się ziemia i jak się z szumem osuwają kamienie. Nagle uczuł, że spoczywa na twardej skale, a kiedy opadła chmura pyłu, Matyjasz spostrzegł, że się znajduje w podziemnym przejściu wydrążonym w czarnej skale, jakiej nigdy jeszcze nie widział. Wstał ostrożnie i rozejrzał się dokoła. Postukał zgiętymi palcami w skałę. Zauważył, że połyskuje ona i gdzieniegdzie pokryta jest pleśnią. Stopami swymi uczuł wilgoć małego strumienia wody, który sączył się po dnie chodnika. Daleko w głębi płonęło zielone światło. Matyjasz obciągnął na sobie kapotę, poprawił pas i czapkę i śmiało ruszył w stronę owego światła. 16 Podziemne przejście rozszerzało się u swego końca w przestronną komorę o połyskliwym, krągłym sklepieniu. Tu i ówdzie na sklepieniu powrastały w czarną skałę bryłki kryształów. Migotały one jak gwiazdy na firmamencie nieba i oświetlały podziemie zielonawym blaskiem. Matyjasz powstrzymał oddech, tak piękna wydała mu się w swym wnętrzu ziemia. Lecz oto spostrzegł w głębi komnaty wielką ławę ułożoną z czarnych płyt. Na ławie siedział mąż siwobrody i bacznie spozierał na Matyjasza spod nawisłych siwych brwi. Stroiła go czarna odzież, spięta na guzy ze srebra. W dłoni trzymał siekierkę żelazną osobliwego kształtu, jakiej nigdy jeszcze Matyjasz nie widział. Gdy starzec zobaczył pachołka, ściągnął swe kępiaste brwi i skinął na niego ową siekierką, by podszedł bliżej. — Ktoś jest ? Po coś tu wlazł ? — zapytał niecierpliwie, jak tylko Matyjasz zbliżył się do jego ławy. — Prosty jestem pachołek, Matyjasz. Ubogi człek! — Tu skłonił się godnie, rozumiejąc, że ze znaczną osobą gada. — Toś pewnie skarbów szukać przyszedł tutaj pod ziemią?! Śrybła? Złota? — Nie, panie! Trafem ino do was żem wlazł... A było tak: szliśmy obaj z bratem we świat. Aż tu anim się spodział, jak brat mnie chycił i wciepnął do dziupli we starej wierzbie, co wielka jest choćby piec! Potem jeszcze kamieniem srogim mnie przywarł... A jakżem mocniej w tej dziupli się ruszył, to i dno się zapadło, bo całkiem było spróchniałe i takżem tu do was wlazł niechcący a niespodzianie. — Takiż to twój brat?! — zawołał starzyk. — I o cóż złość do cię chowa ? — O dziouchę jedną. Słaliśmy do niej swaty jednego dnia. On bogaty, ja biedny. Namawiali ją swatowie i tak, i tak. Aż dzioucha 2 — Miedziana lampa 17 rzekła im, że tego z nas wybierze za męża, kto jej lepszy dar we dniu wesela przyniesie. Więc poszliśmy oba szukać darów dla niej. Szli my aże do rozstaju, gdzie wierzba rośnie pod lasem... — Aha! — zawołał żywo stary. — Terozki mi już wcale nie dziwno, że cię tu widzę u siebie... Aha!... Ino rad bym się dowiedział — miłujeszże ty po prawdzie oną dziouchę? Matyjasz pomilczał chwilę, jakby wspominając dziewczynę lub przywołując myślami przed oczy jej obraz. — Miłuję ją jako słońce — rzekł po chwili — bo lepszej i robo-tniejszej nad nią na całkim świecie nie ma! I urodna jest, choćby kwiotek jaki... — A co zaś jej ofiarować możesz? — pytał zaciekawiony coraz to bardziej starzyk. __ Co ofiarować ?! — podchwycił żywo pachołek. — Ano wszystko, co mam! I życie całe, i szczyre serce, i ręce, które w robocie nie mdleją, i pieśniczkę, i granie! A we świecie, daleko, to może nalazłbym co jeszcze dla niej... Przeto żem i szukać poszedł!... — A jakoż brat twój? Gadasz, że bogaty? — Bogaty jest, panie! — wykrzyknął Matyjasz.— Ten ci jej nie poskąpi i złota, i kamyków najrzadszych, co to wiele pieniędzy kosztują... Są modre i zielone, i czerwone! Te mi się zdają najpiękniejsze! — Drogie kamienie, gadasz? Czerwone? — Tu siwy mąż uderzył rękami w ławę, bardzo czymś poruszony. — No! Kiej tak ma być, to i ty jej przynieś kamienie! Ino nie czerwone, tylko te czarne, co tu je wszędy widać. Bier, ile uniesiesz.. .1 pełną czapkę, i do kapoty nabierz, a tu masz jeszcze mieszek — i do niego też nałóż czarnych kamieni... Bier, ile uniesiesz, a potem niechaj dzioucha wybiera! Matyjasz podziękował przystojnie staremu za jego dar i począł zbierać owe kamienie, rozrzucone po całej komorze, a starzyk wstał 18 ze swej ławy i jął siekierką osobliwego kształtu odłupywać od ścian coraz to nowe bryłki czarnej skały. Uzbierał Matyjasz tych kamieni pełny mieszek i czapkę, nawet w połę kapoty ich nabrał, by nie pominąć żadnego. Raz jeszcze podziękował staremu, a potem zapytał: — Jakiż to z onych kamieni pożytek, panie ? Rad bym to wiedzieć, czyli z nich chatę stawiać, czyli je po polu rozsuć, by reż lepiej obrodziła? — O, nie! — potrząsnął głową stary. — Nic z tego nie czyń! Ciepnij ino te kamienie na ognisko, to obaczysz, co zaś z nich za pożytek! A kiej już to obaczysz i ludziom inszym okażesz, to i pod ziemią żadnemu z was nie wzbronię szukać czarnych kamieni! Niechaj posłużą ludziom i niechaj im dobra przysporzą! — Ino strach mi, panie, o jedno: czy się ziemia nad nami nie zawali, kiej tak w niej kopać poczniem? — I tego się nie bój, chłopoku! To ci rzekę na pocieszenie, że was ostrzegał za wżdy będę, byście się chronili w czas! Ukażę wam znakiem osobliwym, kiej się skała oberwie! Mnie posłuchają skały, bo ja rządzę nimi jako i skarbami ziemi! Matyjasz spoglądał na starego z podziwem. „Taki mocarz i taki zeń człek osobliwy, a przychylny choćby rodzony! — myślał. — I szczery!" Zapragnął poznać imię starzyka, który tak niezwyczajne miał pod ziemią władanie. — Kto zaś jesteście, panie? — zapytał. — Jako się zwiecie? Rad usłyszę wasze miano i przy ludziach je wspomnę... A starzyk odpowiedział: — Jam jest Skarbnik Zabrzeski! Strzegę skarbów ukrytych pod ziemią, co się od prawego brzegu Odry poczyna. Wielkie to są skarby i wiele dobra ludziom przyczynią, skoro je dobywać zaczną!... 19 Matyjasz nic już więcej powiedzieć nie zdążył. Skarbnik Zabrzeski znikł mu bowiem z oczu, znikła wielka komora i pachołek spostrzegł, że stoi znów w podziemnym przejściu. Przy jego końcu sączyła się szczeliną światłość dnia. Matyjasz poszedł szybko ku wyjściu z podziemia. Zbliżały się Gody Zimowe, a z nimi dzień wesela Hanulki. Do ubogiej, sierocej chaty zeszły się niewiasty i dziewki z całej wsi. Każda rada była pomóc sierocie, jak nakazywał stary obyczaj, i każda, jak mogła, sierotę obdarzyła. Ta mięsiwem, ta miodem, inna mąką i krupami. Pełno tego było w komorze, a jeszcze przybywało. Kowalowa z córkami wybieliły wraz z Hanulką jej chatę, najmniejszą we wsi, kowal strzechę poszył nowym sitowiem, a do drzwi wykuł nowe zawiasy. Garncarzówny przyniosły misy i dzbany pękate, pięknie polewane; nawet ubogi dziadek, który nigdy nie odchodził od progu Hanulki z pustymi rękami, nastrugał dla niej z lipowego drzewa i łyżek, i kubków, i czerpaków najprzeróżniejszych. Wszyscy ją we wsi lubili, bo dobra była i każdemu przyjazna. Przyszedł dzień wesela. Już w kominie ustawiono do pieczenia wielki kołacz, już strojne drużki-rówieśnice przybrały Hanulkę w suknie, te, które jeszcze jej matka w dniu swego wesela wdziewała, już grajkowie stroili swe skrzypki i dudy, kiedy do chaty przybył Elijasz, a z nim stryjowie jego i stryjny. Wszyscy odziani tak bogato, że ci, co na nich patrzyli, mrużyli oczy od kolorów materii i blasków srebrnego wyszycia. Wyszła im naprzeciw Hanulka jak stokrotka biała, a za nią rówieśnice-dziewki w modrych i różowych spódnicach, jak bławatki i głogi na polu. 20 Ale Hanulka coraz to od Ełijasza oczy odwraca i coraz to na drzwi spogląda. Nie po sercu jej Elijasz i jego stryjowie! „Przeca Matyjaszek przyjść musi, przeca mnie nie ostawi!" — myślała i żeby zyskać na czasie, zaśpiewała pieśniczkę starą, zwyczajnie, jak sierota w dniu swego wesela: Zielona trawiczko, fijołeczku modry, gdzieście to odeszli, mamuliczko dobrzy? Pomarliście, matuś, nie masz was na świecie, jakoż mi tu będzie ubogiej sierocie?... Nieradzi słuchali stryjowie tej pieśniczki, nierad był zwlekaniu i Elijasz, przeto ledwie Hanulka śpiewać skończyła, wnet się sprawili i ustawili na ławie wielką skrzynię malowaną tak, by ją wszyscy w izbie widzieli. Elijasz skłonił się przed Hanulką i podniósł wieko skrzyni. A wtedy szmer wielki przebiegł po izbie, bo czegóż tam nie było! Szaty i czepce, trzewiczki i fartuchy jedwabne we trzy półki, a wstęgi, a krezy i szlarki haftowane! Nie opisać, nie opowiedzieć, jak piękne i jak drogiej roboty! Hanulka nierada jednak patrzyła na skrzynię i nawet rogu haftowanej chusteczki ręką nie ujęła, a coraz to niespokojniej ku drzwiom spozierała. Zmarszczył się na to Elijasz, lecz nie rzekł nic. Wydobył tylko z zanadrza puzderko o wieczku rzeźbionym, otworzył je i podał Hanulce. 21 Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, a po izbie znów przeszedł szmer. — Tyle bogactwa jej przyniósł!... Patrzcie no, ludzie!... Dzioucha przeca jest biedna!... W puzderku leżały korale i pierścienie, kolce i wisiory z czerwonymi kamieniami. Skarby to były prawdziwe! Od ich blasku aż pojaśniało w izbie. Ujęła Hanulka dar weselny w ręce, ale jeno oczy jej zaszły łzami. Ustawiła go na stole i znów na drzwi popatrzyła. — Ino na dźwirze pozierasz, dzioucho! — rzekł rozsierdzony Sobiepan. — Jakbyś oślepła lub wcale oczów nie miała! Nie przyszedł Matyjasz, to bierz Elijasza, a na dary jego pojrzyj jako przystoi! — Czekajmy jeszcze! Taka była przeca mowa! — pokręciła głową Hanulka. — Nie godzi się czynić gańby Matyjaszowi! — Czekajmy! Dzioucha słowo rzekła! Niechaj się oba pachołki stawią... — szeptano po izbie. Wtedy Elijasz znów podał puzderko dziewczynie. — Nie przyjdzie już Matyjasz! Mamił cię ino, nieprawdziwie miłował. Bier mnie za męża, bom przecie godny dar ci przyniósł... Czerwone kamienie... — Bier Elijasza! — krzyknęli stryjowie. — Już tam pewno Matyjasz utonął gdzie w dunaju głębokim... Albo-li zwierz go gdzie dopadł w borze!... Pobladła na to Hanulka i zachwiała się tak, że ją rówieśnice--drużki podtrzymać musiały. W jej oczach modrych znów łzy błysnęły, kiedy na drzwi do sieni spojrzała. Nie było tam Matyjasza, tylko w sieni tłoczyła się i szeptała ze sobą gromada kobiet, strojnych w barwiste zapaski... Dziewczyna odwróciła głowę i szybko otarła łzy wierzchem dłoni. 22 — Dajcież jej wody, dziouchy! — rzekła półgłosem kowalowa. — Haniś, ostawże, nie przystoi płakać na weselu! Garncarzówna uścisnęła Hanulkę, porwała ze stołu malowany kubek i ku drzwiom kuchni pobiegła, aż zaszumiały na niej krochmalone spódnice. Ledwie jednakże otwarła drzwi, buchnął na izbę niespodzianie kłąb dymu, zawisł pod powałą niby szary obłok, potem opadał, snuł się powoli między gośćmi weselnymi, dławił oddechy, kłuł i gryzł bezlitośnie w oczy. — Co tam?! — zakrzyknął Sobierad. — Ogień w kominie wygasa! — rzekła garncarzówna i trąc oczy piąstką zaczerpnęła dla Hanulki wody ze stągiewki u drzwi. — Dorzućcież chrustu! — zakrzyknął Elijaszowy stryj. — Gdzie ta! — ozwały się z kuchni głosy gospodyń. — Ani tu suchej trzaski... Chrust przemoknięty! — Dymi a smędzi! — Kołacz nadto już wyrósł, a nic się nie piecze! — Mięsiwo twarde! Polewka nie dowrzała! Co dać na stół? — Nie moja to sprawa, lecz babska! — rozgniewał się Sobierad. — Ciskajcie do ognia choćby czepce a zapaski, by ino jadło przysposobić!... — Iz gniewem zatrzasnął drzwi. — Hej, muzyka! Obracanego! W taniec pójdźcie! — zawołał Sobiepan. — Bierzcie dziouchy! W tańcu ciepło choćby przy kominie! To przecie wesele! Ale muzyka jakoś się nie śpieszyła z graniem. — Mróz w izbie! Ręce grabieją... Grajkowie opuścili na kolana skrzypki i dudy, ucichli gniewni i zziębnięci. Stary dudarz milcząco ukazał na piec w izbie gościnnej. W nim także wygasły ledwie tknięte płomieniem suche drewka. A wtedy ktoś zagrał daleko na drodze, a zagrał tak, że wszystkim w oczach pojaśniało... 23 Elijasz spojrzał niespokojnie na stryjów. — Co to?! — To chyba czary! — szepnął Sobierad i aż głowę wtulił w ramiona. Hanulka porwała się z ławy. — To Matyjaszek! To on powraca! — wołała. Liczko poróżowiało jej z radości, oczy siały promienie. Przeskoczyła ławę, na której rozpostarły swe ciężkie spódnice obydwie stryjny. Rzuciła się ku drzwiom, aż jej suknie zafurczaty, aż się zatrzęsły złocone kłoski i kwiatki z jedwabiu na gerlandzie związanej wstążkami. W progu izby stanął Matyjasz. Wśród strojnych gości weselnych — on jeden ubrany w swoją starą kapotę brunatną, przepasaną rzemieniem... Na pobladłej od niewczasu twarzy znać było zmęczenie. Zdarte po drogach dalekich skórznie ledwie trzymały się jego stóp. Na jasnych włosach i brwiach płowych osiadły mu płatki śniegu. W ręku trzymał swą wytartą czapkę, pełną dziwnych, czarnych kamieni. Takież same kamienie wysypywał z mieszka przed kominem, na którym ledwie tliły się wśród swędu i dymu wilgotne gałązki chrustu. Wysypał i te, co przydźwigał zabrane w połę kapoty, a potem ujął Hanulkę za rękę, spojrzał jej w oczy serdecznie i rzekł: — Witaj, miła Hanisiu! Oto mój dar dla ciebie. Ani wiesz, gdziem to chodził i gdziem to go szukał we świecie! Bierz no te kamyki po jednym i ciepaj do pieca! Obaczymy wszyscy, co zaś to za kamienie! Ludzie zbliżyli się do komina ciasnym półkolem i oto oczom ich ukazał się dziw nie widziany: czarne kamienie zaczęły się palić! Trzaskały wesoło, sypały iskierkami, a potem zahuczało w kominie od żywego płomienia! — Do kuchni dawajcie! Do kuchni! — krzyczały gospodynie. — Terozki się ale nam kołacz upiecze! Sujcie co najwięcej do 24 kuchni! Oj, jakoż to ciepło od nich w izbie! Daj no jeszcze, Hanuł-ko!... Oj, jakaż to pociecha... — Terozki, Haniś, wybieraj! Jakie ci kamienie bardziej do serca przypadły: czerwone czyli czarne?! — rzekł Matyjasz patrząc prosto w oczy bratu. Elijasz opuścił głowę. A Hanulka podeszła do Matyjasza i ujęła go za rękę. Uniósłszy na chłopaka swe modre oczy, pełne teraz radości i szczęści,a, rzekła: — Dar Elijasza piękny jest i cenę ma wielką, toć prawda. Ino cóż ? Mnie by jednej służył, żadnemu więcej, gdybym go z Elijaszowych rąk przyjęła. Przeto go nie wezmę! Lepszy zda mi cię dar Matyja-szowy, bo wszystkim służyć może ku pożytkowi. Matyjasza miłowałam zawsze. Rada więc przyjmuję i dar jego, i serce. Niech przeto Matyjasz małżonkiem moim zostanie... ROZALA-PIEKARECZKA I ZŁOTOROGI JELEŃ W mieście Dobrodzieniu mieszkał w dawnych czasach możny i bogaty pan. Dziwy powiadali o nim ludzie! Jedni prawili, że co dzień mierzy czapką złote talary w piętnastu skrzyniach i przesypuje te pieniądze aż do północy, radując się i ciesząc ich brzękiem. Inni powiadali, że w łożu swym spoczywa bogacz na dwunastu pierzynach z najcieńszego puchu łabędziego, a byli i tacy, którzy pono na własne oczy widzieli, jak razu pewnego miesiąc schował się za chmurę i przez całą noc nie ukazał ludziom swej krągłej twarzy, bo lękał się, że światło jego przyćmione zostać może przez klamry i zapinki na pańskim odzieniu. 26 Dom bogacza pobudowano na rynku pośrodku miasta, a wszyscy ludzie, którzy zjeżdżali na targowisko, przystawali zawsze przed owym domem i patrzyli na niego ciekawie. Bogacz nakazał bowiem rzemieślnikom, by dom jego przyozdobili rzeźbą i pomalowali, jak tylko można najpiękniej, drogimi farbami, wśród których nie brakło ani srebrnej, ani złotej. Przechodzący przez rynek ludzie kłaniali się nisko bogaczowi, a niektórzy to nawet pozdrawiali go pochlebnym słowem, chcąc go sobie zjednać i pozyskać łaski wielmoży. A bogacz stał na rzeźbionym ganku, rękę zakładał za swój pas jedwabny, to znów poprawił czapkę z czerwonego aksamitu albo bawił się złotym łańcuchem na szyi. Na ukłony i pozdrowienia odpowiadał lekkim skinieniem, mrużył przy tym swe małe oczy, pyszny i zadowolony z siebie. Daleko na skraju miasta Dobrodzienia mieszkał ubogi szewczyk Błażek. Ten nie przechodził nigdy koło rzeźbionego ganku bogacza. Wiedział, że pan nierad ogląda ludzi prostego stanu, noszących łatane odzienie i zdarte skórznie. Wiedział, że na takich bogacz każe pachołkom wypuszczać wielkie psy. Nie litował się bowiem nigdy bogaty pan ani nad dziadem wędrownym, ani nad kaleką, wlokącym się o kiju, ani nad dzieckiem bezdomnym. Choć możny i bogaty, nigdy nie użyczył nikomu nawet okruchów ze swego stołu. Opowiadano, że najwierniejszemu słudze jako doroczną zapłatę podarował dzban obtłuczony i stare skórznie, innym zaś skąpił nawet miski cienkiego żuru i podartego kożucha na zimę. Błażek pogardzał pyszałkiem i skąpcem. Czuł, że takiego nie mógłby powitać ukłonem ani przyjaznym słowem pozdrowić. Gdyby mu zaś przyszło mówić kiedykolwiek z bogaczem, to na pewno zamiast pochlebnych słów powiedziałby mu wszystko to, co o nim 27 myśli. Omijał więc zawsze rzeźbiony ganek ze stopniami z kamienia; w dni targowe przechodzi! ulicą, która przebiegała za domem od strony podwórza, wielkich spichrzów pańskich i stodół. Na tę ulicę wychodziły okna bogaczowej piekarni, gdzie przy wielkim piecu, wylepionym gliną, i przy kadziach z ciastem krzątała się dziewka modrooka i rumiana jak zorza, Rozala-piekareczka, w białym czepcu i fartuchu wyszytym w barwiste kwiatki. Wypiekała dla swego pana chleby o chrupiącej skórce, maślane kukiełki i kołacze na miodzie z najbielszej mąki. A trudziła się przy tym bardzo, bo skąpiec żadnej nie dawał jej do piekarni pomocy. Musiała dziewka przed świtem jeszcze rozpalić wielki ogień w piecu i potem dzień cały go podsycać — to suszem leśnym, to polanami brzozowymi; tych znieść musiała do piekarni wielkie mnóstwo każdego wieczora, bo innego nie było wtedy opału. Jeszcze bowiem nie dobywano na Śląsku węgla i wcale go nie znano. Błażek przechodził koło piekarni zawsze w dni targowe. Niósł ze sobą całe pęki pięknych trzewików, ciżem i skórzni, uwiązanych do drążka, z którymi posyłał go na targowisko jego majster. Stawał pod oknem i spozierał pilnie, czy nie dostrzeże w nim rumianego liczka Rozali, a tak się jakoś zawsze przydarzało szczęśliwie, że czekał niedługo. W okienku pokazywał się najpierw czepiec ze szlarkami nad czołem, a potem cała twarz Rozali, różowa od ognia i jasna od uśmiechu. Wtedy zdawało się chłopcu, że słońce posyła na ziemię więcej swych promieni i ptaki weselej ćwierkają w gałązkach wielkiego głogu, który wyrastał opodal, tuż pod płotem bogaczowego podwórca. Bywało jednak, że piekareczka nie pokazywała się w oknie. Działo się tak zawsze wtedy, kiedy miała więcej roboty z wypiekiem chleba 28 i ledwie nadążała uwinąć się na czas, popędzana to przez samego pana, to przez ochmistrzynię, kucharza lub kucharkę. Wtedy Błażek podchodził pod okno, jak tylko można najbliżej, i dawał znać o sobie przyśpiewką, która bardzo piękna mu się wydawała: Żadna mi się nie podoba, ino Rozala... Rozala, Rozala, la, la, la, la, la, la, Rozala, Rozala... Na te słowa piekareczka stawała zawsze w oknie i przywoływała do siebie Błażka. To nakazała mu przynieść wody z podwórzowej studni, to drew narąbać, to pozamiatać sień i ustawić worki z mąką pod ścianami. Chłopiec nie spieszył się zbytnio przy tej robocie, chciał, by jak najdłużej trwała, byłe tylko zostać przy Rozali i jej życzeniom dogodzić. Bywało więc, że usługi owe trwały i do samego wieczora, a kiedy pustoszała ulica za pańskim domem, szła Rozala z Błażkiem spocząć po robocie na wielkim kamieniu pod głogiem, który krył ich swymi gałęźmi przed okiem ciekawskiej czeladzi. Tam przytuleni do siebie spożywali razem chleb, który wolno było wziąć Rozali w zapłacie za całodzienną robotę, i gwarzyli ze sobą do późna. Ubogi szewczyk nie zawsze dostawał od swego majstra należne śniadanie. Często chciwy starzec, wydając Błażkowi trzewiki na sprzedaż, niby to w pośpiechu zapominał dać mu na drogę chleba i sera. Chłopak otrzymywał śniadanie dopiero wówczas, gdy wrócił z targowiska i doręczył majstrowi uzyskane ze sprzedaży obuwia pieniądze. 29 Wiedziała o tym Rozala-piekareczka, toteż zawsze w dni targowe ugaszczała Błażka połową świeżego bochenka, o smakowicie pachnącej, chrupkiej skórce. Gdyby mały słowik, który usłał sobie gniazdo w krzaku głogu, znał ludzką mowę, to na pewno by opowiedział wiele o tym, jak bardzo miłowali się Rozala i Błażek. Nie znając ludzkiej mowy, słowik chwalił ich chociaż pieśnią za wierność i szczerość serca. Tuż za przedmieściem Dobrodzienia każdego lata szumiały na wietrze łany najpiękniejszych zbóż. Ani opowiedzieć, ani opisać, jaka tam złota kłosiła się pszenica, jakie żyto, usiane bławatkami, dopraszało się żniw! A przy tym jęczmień i owies o ziarnach podobnych okruchom bursztynu... Było to prawdziwe bogactwo okolicznych wiosek. Zdarzył się jednak raz nieurodzajny rok. Susza wypaliła trawę na łąkach i zboże na śląskich polach. Zeschły się puste, niedojrzałe jeszcze kłosy! Do wielu domów zawitał głód, a z nim — strapienie i łzy. Cicho było i smutno w Dobrodzieniu owego roku. Nikt nie zjeżdżał na targowiska z okolicznych wiosek, bo i z czymże tu jechać, kiedy w komorach puste worki, a wychudłe krowy nie dają mleka! Jedynie bogacz miał dosyć zboża, bo je sobie w spichrzach skrzętnie w poprzednich latach przechowywał. Tylko w jego domu uginały się stoły od srebrnych mis i półmisków, pełnych jadła, do którego zasiadał wraz z tłumem możnych gości. Rozala-piekareczka, jak dawniej, miała dosyć roboty. Co dzień rozpalała już o świcie wielki ogień w piecu i w kadziach dębowych rozczyniała ciasto z najbielszej mąki. Nie uśmiechała się 30 już jednak i nie śpiewała teraz piosenek — smuciła się i trapiła całym sercem, że ludziom pomóc nie może. Cóż z tego, że co dzień piecze świeże chleby i kołacze! Ani okruszyny z nich nie udało jej się podać nikomu z głodnych biedaków. Bogacz chował skrzętnie chleby do komory, a nawet samej Rozali zaczął skąpić zapłaty. — Bieda ciśnie! — mawiał grubym głosem. — Musisz i ty, dziewucho, pozaszywać spódnicę w pasie! Zbliżały się Gody Zimowe. Krzak głogu, w którym letnią porą mieszkał słowik, otrząsnął teraz na śnieg swe czerwone owoce. Rankiem stroił mu gałązki srebrny szron, a chmury wiszące nisko nad miastem Dobrodzieniem prószyły wciąż na ziemię tysiącami drobniutkich śnieżynek. Rozala-piekareczka stała przy piecu, zaróżowiona od ognia, a na stołach leżały, jak dawniej, ogromne chleby i kołacze. W mieście ruch się uczynił większy, był to bowiem ostatni dzień targowy przed Godami. Minął ranek i przeleciało szybko południe. Rozala coraz to podbiegała do okna i wyzierała na ulicę. Z targowiska poczęli wracać do wiosek ludzie. A Błażka wciąż nie było! Dobrze już po południu usłyszała Rozala wreszcie pod oknem jego przyśpiewkę: Żadna mi się nie podoba, ino Rozala! Rozala, Rozala!... Pieśniczka nie taka była jednak, jak zawsze. Dźwięczała smutno i zamiast wesołości budziła w sercu żałość. Rozala pobiegła do okna i szybko je otworzyła. Zobaczyła Błażka. 31 Stał zziębnięty i smutny, a choć targowisko przedświąteczne już opustoszało, szewczyk ciągle jeszcze zawieszone miał na swym drążku wielkie pęki trzewików i ciżem. Z żalem i smutkiem popatrzyła na nie piekareczka: były to bowiem wciąż te same pary obuwia, które Błażek wczesnym rankiem przyniósł na sprzedaż do miasta. — Rety! — zawołała dziewczyna. —Toć widzę, żeś trzewików nie sprzedał, boroczku!... — Toćże, Rozalko, nie przedałem ani pary... — westchnął Błażek. — Piękne są trzewiki, nikt to im nie przy ganił. Ino cóż! Latoś bieda na ludzi przyszła. Nie mają zboża na przedanie, bo nie obrodziło, przeto i kupować nic nie mogą... — Jakoż to będzie terozki? Majster wyzywać cię będzie! — Ano, cóż! Pójdę doma i oddam, com tu ze sobą przydźwigał... A mój majster pewnie mi na dźwierze ukaże i preczki od się wyżenie! Już mi to rankiem zapowiedział. Wiesz, dzioucho, co terozki będzie?! - — Laboga, chłopoku najmilejszy, aże mi się serce ściska, kiedy tu słucham tego, co gadasz! Jezusie, Maryjo! I jakoż to pójdziesz we świat, a mnie ostawisz? Samiuśką? Uuu!... -— Cichaj, dzioucho, cichaj i płaczków nie roń, bo nie trza! Powandruję do naszej wsi i tam się jakiej roboty chwycę... A potem z wiosną do cię wrócę... Obaczysz! — Daleko do was przeca, a tu zima, Błażku!... — Nic to, Rozaliczko, nic... kto wandruje o chłodzie i głodzie, ten nie przystaje, ino kwapi się, a drogę najdzie, by i w największym śniegu! No, Rozaliczko, ostań zdrowa! Już mi pora iść! — Czekaj, czekaj ino, miły! Bier choć ten chlebek na droga! Świeży jest. Bier a pojedz sobie, boroczku!... To mówiąc Rozala-piekareczka podała chłopcu przez okno mały bocheneczek chleba, który jej zwykle wolno było wziąć sobie jako zapłatę za całodzienną pracę. 32 I Wtedy właśnie we drzwiach stanął niespodzianie bogacz. Zobaczył Rozalę podającą komuś przez okno chleb. Jego chleb! Twarz skąpca od nagłego gniewu przybrała barwę purpury. W oczach mu pociemniało. Sapnął groźnie jak rozdrażniony dzik i skoczył do Rozali, która właśnie zamykała okno. Pochwycił ją za rękę, szarpnął silnie raz i drugi, pociągnął do stołu, na którym leżało wonne pieczywo, i ukazując na nie zakrzywionym w złości palcem, wołał sapiąc i trzęsąc się w strasznym wzburzeniu: — Haa! To tak, niewstydnico! Ładnie się tu sprawiasz, dziewucho! To miast pracować, gęby pachołkom przez okno nadstawiasz, a chlebem cudzym swych zalotników pasiesz! Ty marcho niewsty-dna!... Czekaj, czekaj, już ja ci zadam tak, że piskać będziesz jako ta mysz u kocura w garzci! Już ja ci dobrze skórę poczeszę, że ci się zalotników odechce! — Panie! — zawołała z przestrachem dziewczyna, — Posłuchajcie ino, panie! I o cóż mnie ganicie? Przeciem ino dała ten maluśki bo-cheneczek, co mi go za zapłatę zawżdy ostawiacie... Ino ten jeden, panie... A tu na stole wszystek wasz chleb ostał nietknięty... Poj-rzyjcie!... — „Ostał! Ostał!" — przedrzeźniał dziewczynę rozjuszony bogacz. — Toś taka łasa na pachołków, że i jeść nie chcesz, ino ich moim chlebem ku sobie przywabiasz, gamratko! Nie uczynisz tego więcej, bo ci już chleba nie dam! Ino to jeść będziesz, co w czeladnej izbie na stole ostanie! A na noc to cię zawrę w chlewie razem z wieprzami! Jak się raz na gnoju wyśpisz, to i do roboty będziesz pilniejsza! A teraz niech cię Klimek dobrze rzemieniem wyklupie! Hej! Klimek! Chodź ino tu! Mateusz! Chodźcie no do piekarni! Głos jego zahuczał niby grzmot w sieniach i rozległ się po całym podwórzu. Zanim jednak Mateusz i Klimek przybiegli na to gniewne wezwanie, Rozala wyrwała się z rąk bogacza i tak jak stała, 3 — Miedziana lampa 33 bez kożuszka i chustki — uciekła. Mignął tylko na zakręcie ulicy jej biały czepiec i dziewczyna znikła z oczu rozgniewanemu panu. Biegła przed siebie, pełna lęku... Mijała domy i podwórza, ulice i zaułki, a wciąż zdawało się jej, że słyszy tuż za sobą ciężki tupot Klimkowych i Mateuszowych nóg, to znów dźwięczało jej w uszach dalekie szczekanie psów, które już pewnie wielmoża kazał puścić za nią... Wreszcie dopadła skraju miasta i skoczyła przez niski płotek do jakiegoś ośnieżonego sadu, potem wybiegła na pola i pomknęła szybciej niż wiatr ku lasowi, ciemniejącemu na widnokręgu granatowo-szarym pasem. Minęła wielkie jodły rosnące tuż na skraju boru, na krzewach tarniny pozostawiła strzępy fartucha — i pomknęła ku modrzewiom, pod którymi zawsze wiosną znajdowała białoróżowe zawilce. I biegła znowu dalej, niebaczna, że zbłądzić może w coraz to bardziej gęstniejącej puszczy. Nagle ujrzała pomiędzy drzewami szarą skałę, niewysoką, opadającą z jednej strony łagodnym zboczem. Wichry i śniegi pokruszyły ją tu i ówdzie na mniejsze głazy. Rozala usiadła na jednym z nich, osłonięta przed wiatrem wielką jodłą. Odpoczywała. W lesie było cicho. Niebo zaczęło różowieć na zachodzie, od drzew padały na śnieg niebieskawe cienie. Powoli śnieżna biel zamieniała się na złoto i purpurę zorzy. Migotały pod stopami Rozali tysiące iskierek, które na śniegu zapaliły ostatnie promienie słońca. I cała powierzchnia skały mieniła się także od maleńkich kryształków tak, że wydała się Rozali odlaną ze szczerego srebra. Gdy piekareczka spoczywała na kamieniu, wpatrzona w niebo ubarwione zorzą, dojrzała nagle na wierzchołku skały wielkiego jelenia. 34 Zjawił się tak niespodzianie, jakby go zrodziły głazy. Stał wysoko, z lekko uniesioną głową, którą zdobił wspaniały wieniec rogów, siejący blask dokoła. — Dziw, jak mu się te rogi świecą! — rzekła do siebie Rozala. Tymczasem jeleń zeszedł niżej, pochylił głowę i obwąchiwał śnieg. Potem rozgrzebywać go począł kopytem, które, tak jak i rogi zwierzęcia, siało dokoła niezwyczajny blask. — Rety! — szepnęła w zachwycie dziewczyna. — Toćże on ma różki i racie ze złota! Ojej! Cóż to ja widzę za cudności... Jeleń złotorogi, choćby malowany... Ależ strojny... Ależ piękny! Nagle tuż blisko zachrzęścił śnieg. Rozala odwróciła głowę i dojrzała na ścieżce leśnej łucznika w czerwonym kaftanie, który ukryty za pniem wielkiego buku, właśnie naciągał cięciwę, by ustrzelić zwierzę. Dziewczynie żal się zrobiło jelenia. — Niechaj go, chłopie! — krzyknęła do łucznika. Porwała się ze swego głazu i jednym skokiem znalazła, przy łuczniku, trącając go mocno w ramię. Myśliwy chybił. Strzała z furkotem poleciała ku skale, lecz uwięzła w pniu młodej brzózki nie czyniąc żadnej szkody zwierzęciu. Złotorogi jeleń znikł szybko za występem skalnym, jakby go skrzydła uniosły. Łucznik zerwał z głowy czapkę, zmiął ją w ręku i cisnął z całej siły w śnieg. — Coś uczyniła sroko?! — krzyknął do Rozali. Ale dziewczyna mignęła mu tylko wśród drzew i skryła się w ośnieżonych leszczynach. — Tfu, marcha zatracona! Wszystko mi popsowałatadzioucha!... I przez nią ten mierdziogon zbieżał! Długo jeszcze warczał gniewne słowa rozsierdzony i bezradny łucznik. Spotkał go zawód nie lada! 35 Rok cały upatrywał tego jelenia w lesie przy skale. Chciał go ustrzelić, by zdobyć złote rogi. Stałby się wtedy bogaczem, żyłby w dostatku i wygodnie. A tak — wszystko przepadło! — Uuch, przeklętnica! — rzucił jeszcze półgłosem, podniósł czapkę i ciężko stąpając po śniegu, powlókł się do swej chaty na skraju lasu. Tymczasem zagościła w lesie zimowa noc. Na granatowe niebo wypłynął księżyc, krągły jak kołacz, i jaśniał nad lasem w otoczeniu tysiąca gwiazd. Błękitny mrok czaił się między drzewami i zapraszał do spoczynku. Rozalę morzył sen. Drżała z zimna w swej zgrzebnej kabotce i lichej spódniczynie pokrytej łatami. Wróciła więc pod jodłę i odgarniać poczęła spod niej śnieg, by spędzić noc pod nisko wiszącym, zielonym sklepieniem gałęzi. Wtedy spostrzegła, że zza skalnego występu pada na śnieg złocisty, piękniejszy od księżycowego blask. Zataiła dech i przywarła do pnia jodły nie spuszczając oczu ze świetlnego kręgu. — Co to? — szeptała. — Co to za dziw?... Zza występu skalnego wyszedł złotorogi jeleń, a dojrzawszy pod jodłą Rozalę pobiegł prosto ku niej, stukając o zmarzniętą ziemię złotymi kopytami. Stanął tuż przy Rozali. Dziewczyna ujrzała przed sobą wielkie oczy zwierzęcia, które spoglądały na nią łagodnie, bez lęku. Ujrzała tuż blisko wieniec drogocenny jego rogów i aż oczy przymknęła od ich blasku. — Dziw to nad dziwy! — szepnęła do siebie. — Czyli to są po prawdzie złote rożki?... t I ogarnięta przemożną ciekawością, wyciągnęła do jelenia obie ręce. Lekko, by go nie spłoszyć, pogładziła sierść na jego szyi, potem dotknęła rogów... Były ze złota! Jeleń spoglądał na nią spokojnie i nie uchylał głowy przed dotknięciem jej rąk. Po chwili mówić począł do Rozali ludzkim głosem: — Tyś mnie zratowała, dzioucho! Tobie winienem żywot... Już ten my śliweczek tu długo mię wypatrywał! Dziękuję ci pięknie, roztomiła panno, i piękniej jeszcze proszę, byś ode mnie przyjęła dary w podzięce... Wielka jest moja moc... Rzeknij ino, czego byś chciała, a wszystko ci dam! Skarbów jakich? Może drogich szat? — Nie, jelinioszku złocisty... — rzekła smutno Rozala. — Tego mi nie trza! Nic mi po skarbach i szatach! Bojam się oto mego pana i przed nim się skryłam w lesie... Nijak mi wracać do miasta! Pan mój to człek niedobry i nielitosny... Zbieżałam ze służby, bo dziś mnie. wyzywał i zawrzeć w chlewie obiecywał, i bić kazał Klimkowi, któren mocny jest choćby ten niedźwiedź... Jakoż mam się wrócić do niego?... — Sroga cię spotkała bieda, roztomiła i piękna panno, to prawda! Aleć tak ostać nie możesz przecie... Rad ci pomogę inszym sposobem... Ino jak? To mi rzec musisz sama! — Rzeknę ci, jelinioszku! Słuchaj ino! Skryj mnie tak przed mym panem, by mnie tu nie odszukał! Przenigdy! — Nie martw się, nie martw... Już ja cię tu dobrze skryję... Patrz! Mówiąc to złotorogi jeleń uderzył rogami o skałę. Od tego uderzenia słup złotych iskier buchnął aż pod niebo, a skała rozstąpiła się na dwie strony. Przed Rozalą ukazała się szeroka i głęboka szczelina, jakby chodnik wiodący pochyło w głąb ziemi. 37 Dziewczyna spostrzegła, że jest sama. Złotorogi jeleń znikł niepostrzeżenie, gdy tylko spełnił jej życzenie — w szczelinie znaleźć miała oto schronienie przed złym bogaczem. Rozala weszła do chodnika, a wtedy mała gwiazda, którą co dzień pierwszą dostrzegała na niebie, ześliznęła się po granatowym sklepieniu i zawisła tak nisko, że blaskiem swym oświetliła 3^ drogę. Dziewczyna szła coraz dalej i dalej. Chodnik wiódł przez podziemie. Przebiegał w gładkiej, czarnej skale. Takiej nigdy nie przywozili do Dobrodzienia kamieniarze. Nigdy też Rozala nie widziała jej okruchów wśród kamieni leżących na polach. W podziemiu było ciepło i dziwnie cicho. Rozala posłyszała za sobą tylko niewyraźne dudnienie zasuwających się skał... Została sama w ciemnościach. Ogarnął ją straszny lęk. Posunęła się kilka kroków naprzód, wodząc rękami po chłodnej i gładkiej ścianie. Nagle gdzieś daleko przed nią błysnęło światełko. Może to wyjście z chodnika, przez które błyska światło gwiazd? Ruszyła naprzód ku owemu światłu, lecz oto zauważyła przed sobą duży głaz, który zagradzał jej drogę. Spróbowała go odwalić na bok. Lecz zaledwie go poruszyła, kamień potoczył się z wielkim łoskotem w głąb chodnika. — Laboga! —jęknęła Rozala. — Cóżem to uczyniła?! Tymczasem łoskot stawał się coraz większy, bo w ślad za dużym kamieniem posypały się mniejsze, a wśród tego dudnienia i łoskotu dało się słyszeć z daleka czyjeś wołanie: — Heej! A. kto tam?I Kto tam skały roztrąca?! Dziewczyna przywarła do ściany, zmartwiała od lęku, i słowa dobyć ze siebie nie mogła. 38 Kamienie znów połączyły się i zadudniły gdzieś głęboko w podziemiu, a skała pod nogami Rozali zatrzęsła się, jakby uderzona potężnym młotem. Wołanie powtórzyło się znowu. — Kto tam?! Kto mnie w mym domu nawiedza?! Rozala w trwodze ogromnej znów nie rzekła ani słowa. Nieznany gospodarz podziemi odezwał się wtedy po raz trzeci: n — Jako się zowiesz? Ktoś ty?! Ktoś ty?! Czemu milczysz?! Po tym wołaniu szum i łoskot ustały zupełnie. Pod ziemią zagościł spokój i cisza. Rozalę opuścił zupełnie przestrach — głos, który posłyszała, nie był ani groźny, ani zagniewany. Toteż zawołała do gospodarza podziemi: — To ja, Rozala! Uboga dziewczyna!... — Ooo! Gadasz przecie! — zawołał ktoś już zupełnie blisko. — Kiedy mi swoje miano głosisz, to i ja ci rzeknę, ktom jest. Jam jest Skarbnik Zabrzeski! I w moim to gościsz domu! Pójdź tu, poświecę ci, byś się we ćmie nie straciła... Pójdź ino! A kwap się! Dokoła Rozali uczyniło się nagle tak jasno, jakby tuż blisko zapalił ktoś wielką latarnię. Dziewczyna posunęła się jeszcze kilka kroków w głąb chodnika i spostrzegła, że stoi u progu wielkiej podziemnej komory, z której prowadzą wyjścia do dalszych i głębszych jeszcze podziemi. Komora owa wcale niezwyczajny przedstawiała widok. Jakieś wielkie, nie znane ludziom siły rozsunęły na boki czarne skały i spiętrzyły nad nimi wielki strop; na stropie owym połyskiwały wrośnięte w czarny kamień żyły srebra i złota, pomiędzy nimi zaś, niby kwiaty, lśniły cudnym blaskiem skupione razem kryształy różnobarwnych kamieni. Pośrodku komory stał, wsparty na ogromnym, żelaznym młocie, Skarbnik Zabrzeski — sędziwy starzec, ciemno odziany. Spod 39 czapy nasuniętej na oczy wychylały się promienie śnieżnobiałych włosów. Za pasem skórzanym zatknięty miał kilof o połysku tak pięknym, jaki wydać może tylko żelazo twarde i troskliwie gładzone. U nóg Skarbnika leżały zwinięte trzy ogromne węże. Ich to oczy płonęły jak latarnie i oświetlały wnętrze komory. Na widok Rozali Skarbnik pogładził swą długą brodę, a że piękna wydała mu się modrooka dziewczyna, skłonił jej się godnie i ruchem ręki do wejścia zapraszał. Rozala przestąpiła próg Skarbnikowej komory, a wtedy węże uniosły swe wielkie głowy i zasyczały głośno. Oczy ich zabłysły czerwonym światłem. Dziewczyna cofnęła się w strachu wielkim za próg. Skarbnik spojrzał groźnie na węże i te ułożyły się znowu spokojnie u jego nóg. — Nie bój się wężów, dziewczyno, bo ci nic złego nie uczynią. Ot, stróżują tu pod ziemią razem ze mną nad dobrem, jakie tu spoczywa... A terozki to się dziwują po swojemu, jakieś tu do nas wlazła... Nikto przecie tu nie chodzi, boby się wężów uląkł i uciekł... — Wybaczcie mi, panie, czyli możny Skarbniku — rzekła nieśmiało Rozala i podeszła do starca, który znów począł gładzić swą brodę. — Skądże mi wiedzieć o was ? Zła przygoda mię tu zagnała, nic inszego, i bez to jestem u was!... Szukam poratowania w niedoli... Skarbnik ciekawie nadstawił ucha. Spod czapy patrzył na dziewczynę bystrymi oczami. Odrzucił swój młot w głąb komory, potem przysiadł na kamieniu obciosanym w kształt ławy i wskazał Rozali miejsce obok siebie. — Oho! Zła przygoda cię tu zawiodła, powiadasz... A któż cię ukrzywdził, boroczko, gadaj mi, ino prawda szczyro, to i poratowania ci nie odmówię... Rozala otarła oczy rogiem fartucha, wygładziła swą łataną spód- 40 \ niczynę i siadła na kamiennej ławie obok Skarbnika. Zaczęła mówić o sobie, spoglądając na starego oczami jak dwa skrawki nieba: — Zbieżałam ze służby u mego pana. Zły to człek a skąpy, że strach! Latoś bieda na ludzi przyszła — ni reż, ni pszenica nie obrodziły. Głód wszędy. Ludzie płaczą. A jam co dzień u pana w piekarni białe chleby wypiekała. Już mi ręce ustawały, alem robiła przecie, choć po prawdzie gańby ino dorobić się tam można, nie płaty. Dzisia mnie pan zobaczył, jakżem podała przez okno chleb jednemu pachołkowi. Głodny był, a tu zimnisko srogie! A ten chleb to mój był przecie. Płata! Pan mnie zwyzywał, zawrzeć ze świńmi obiecał, siec rzemieniem kazał, a wszystko o trocha chleba. Tom zbieżała w las. — A pachołek to kto jest? — spytał Skarbnik. — Błażek, szewczyk, sierota jako i ja — odrzekła Rozala. — Przaje ci Błażek? — Widno, że przaje, bo rad ze mną gada... Terozki mi strach wracać do pana! Zezwólcie mi ostać u was, aże panu złość minie! Tu Rozala zakryła twarz fartuchem i cicho płakać zaczęła. Staremu żal się zrobiło dziewuchy, mruknął coś raz i drugi, nawinął na palce brodę i rzekł: — Cichaj no, cichaj... Ja przecie ostać nie bronię... Jenom ciekaw jeszcze, jakeś tu wlazła... Rozala otarła oczy. — To tak było, panie — rzekła. — Uszłam do lasu pod jedle. Pozieram dokoła, a tu śnieg bieluśki we słońcu i skała wielka przede mną. Pozieram jeszcze, aż tu jelinek na wirchu stoi, a rożki mu się świecą. Złote były, i takież ratki! Ażem w ręce plasła! Taki mi się strojny a piękny wydał! Ino kiedym go ujrzała, to prawie myśliweczek weń mierzył z łuku. Żal mi było zwierza, więc jakżem wrzasła na 41 onego pachołka, jakżem skoczyła do niego a trąciła, to strzałę puścił, a w jelinka nie trafił i ten się skrył za skałę. Jak noc nastała, przyszedł zasię jelinek do mnie i ludzką mową zagadał. Szaty mi chciał dać i skarby — za to, żem go ratowała; a ja w strachu przed panem o schronienie go tylko prosiłam. Uderzył tedy rożkami w skały, szczelina wielka się stała i otom jest u was, Skarbniku... — Dziwy mi tu prawisz, dzieweczko! — rzekł Skarbnik. — Toć widzę, że serce masz szczyre, choćby z samego złota. Rada pomagasz innym, przeto i tobie pomocy nie odmówię. Ostań, jakom rzekł. Nie braknie ci u mnie niczego. Złość zasię u twego pana minie tak, jako wszystko złe przemija. Zapomni on o tobie. Terozki spocząć musisz, boś strudzona... Tu siwobrody Skarbnik skinął ręką na węże. Wysunęły się cicho z komory i znikły w jednej z ciemnych szczelin. Wróciły niedługo. Jeden z nich dźwigał na grzbiecie wielki kobierzec o wzorach najpiękniej tkanych i rozłożyły go na ziemi we wnęce, którą mu wskazał Skarbnik. Dwa inne przyniosły srebrną harfę, a kiedy dziewczyna ułożyła się na posłaniu, poczęły, ogonami trącać struny harfy. Zadźwięczały one pieśnią nieznaną, a tak miłą dla ucha, że Rozala przymknęła oczy i w zachwyceniu wielkim słuchała... Nie spostrzegła wcale, kiedy zmorzył ją sen, nie spostrzegła też, że Skarbnik spogląda na nią przyjaźnie i raz po raz daje znaki wężom, by jeszcze piękniej, i jeszcze rozkoszniej grały. Przemijały dni, a Rozala wciąż gościła u Skarbnika, który ukazywał jej w swojej podziemnej dziedzinie coraz to nowe, coraz to wspanialsze dziwy. Wędrowała z nimi długimi chodnikami ku komorom ukrytym w głębi ziemi, których ściany to czerwieniły się i złociły od miedzi, 42 tó połyskiwały brunatną barwą żelaza. Oglądała i oglądała kruszce* drogocenne, których nie brakło pod ziemią. Było tam złoto i srebro — to wrosłe w skałę jakby żyłami przypominającymi korzenie drzewa, to skupione w dziwne bryły, wypukłe lub płaskie, o krawędziach postrzępionych niby brzegi liści. Wędrowali daleko, a przed nimi posuwał się największy z wężów i oczami swymi oświetlał im drogę. Razu pewnego podczas jednej z takich wędrówek wąż odszedł gdzieś i długo nie wracał. Kiedy jednak zjawił się znów w podziemnej komorze, w paszczy swej trzymał pęk białych zawilców, które każdej wiosny znajdowała była kiedyś Rozala w lesie. Złożył kwiaty u nóg dziewczyny. Rozala porwała zawilce i przytuliła je do swej twarzy. — Kwiotki! Kwioteczki! — wołała. — To przecie wiosna na świecie! Słoneczko!... Oj, pięknie być musi na świecie, pięknie! Od tego czasu mniej ciekawiły ją podziemne dziwy. Zamyślała się często, a wtedy stawał przed jej oczami obraz Błażka, taki, akim widzia'a go po raz ostatni. Serce dziewczyny wypełniała wóczas żywa tęsknota. „Gdzież on teraz jest? — myślała. — Czy w świecie dalekim szuka chleba i dobrej doli? A może pozostał u majstra-niecnoty i jak dawniej sprzedaje ciżemki?" Tęsknota stawała się coraz boeśniejsza i przywodziła łzy do modrych oczu Rozali. Dostrzegł to Skarbnik i zapragnął czymś ucieszyć dziewczynę a smutne myśli precz od niej odegnać. Otworzy! więc kiedyś przed nią wielką skrzynię z drogimi kamieniami i rzekł: — Obacz no, Rozala, jakie tu są kamyki! Poigraj se do woli, a kiej ci się uda kiery, to i bier... Mam tego dosyć w skrzyni! 43 Rozala pochyliła złotowłosą główkę nad pięknymi kamieniami i patrzyła na nie przez chwilę z zachwytem. Potem jednakże powrócił na jej twarz znowu szary cień smutku. Brała do ręki drogie kamienie i mówiła: — Pojrzyjcie, Skarbniku! Ten kamyczek czerwony jest jako maki, co to latem między pszenicą kwitną... A ten — bławy jak modraki! Dużo ich bywa, kiedy reż na polach dochodzi... Ten zasię przezroczysty jest, choćby wodziczka w rzece. Poznał Zabrzeski, że dziewce pilno na świat. Nie rzekł nic, tylko jeszcze wspanialszymi darami począł ją niewolić, by została. Rozali wszakże marzył się rozkwitły, wiosenny świat. — Pójdę już — rzekła raz staremu. — Czas mi do ludzi... Zezwólcie odejść, Skarbniku! Skarbnik ze smutkiem pochylił głowę. — Ostań! Ostań ze mną, dzioucho! — prosi! Rozałę. — Ani mię bez ciebie moje skarby nie ucieszą, ani wężowe granie tęskności za tobą nie uleczy! Rozmiłowałem się w tobie, dzioucho... Ostań! A niczego mi żal dla ciebie nie będzie! Przecie zawżdy rankami nie wzbronię ci wyjść na skały i poigrać z jeliniem... — Jakoż ostać, kiedy tam słońce, ludzie! Nie poradzę ostać z wami, Skarbniku... Zezwólcie mi odejść, jako proszę! Skarbnik popatrzył na nią i potrząsnął głową. — Cóż czynić będziesz na ziemi — rzekł — kiej tam głód i bieda? Źli panowie, co płaty skąpią i siec rózgami każą! — Chcę ludzi ratować w tej biedzie! Pomóc im! Radzić! — Ej, Rozalo! — rzekł na to to Skarbnik. — Szczyre masz serce, inoś sama jest, a ręce twoje, dzioucho, słabe... Cóż zdziałasz, siły nie mając?... Rozala ścichła i spuściła głowę. Patrzyła na zeschłe już, poru-działe zawilce, leżące obok na kamiennej ławie... 44 — A co byś to rzekła, Rozalo — począł znów mówić Skarbnik — gdybym ja dał ludziom jeden kamień, największy z mych skarbów, taki który im po prawdzie biedę ukróci?... A dam go ino wtedy, kiedy mi rzekniesz, że ostajesz ze mną. — Jakiż to skarb, ukażcie go moim oczom?! — zawołała dziewczyna. — I ukazować go nie trza — zaśmiał się Skarbnik — bo go tu pełno dokoła! I strop, i ściany, i wszystko z niego u mnie. Czarny jest i na rękach ostawia czarny pył. Wiesz terozki, który to kamień ?... — Tak, panie, wiem... Ino to mi dziwno, jaki z tego ludzie mieć mogą pożytek? Wtedy Skarbnik podszedł do jednej ze ścian komory i uderzać w nią począł raz po raz swym kilofem. Od ściany oderwało się kilka dużych brył. Skarbnik ujął młot i porozbijał je na mniejsze, potem ułożył na środku komory niewielki stos i skinął młotem na węża, by się przybliżył. Wąż doczołgał się szybko i legł na stosie odłupanych kamieni. Otworzył paszczę, sypnęły się z niej złote iskry, a potem buchnęły czerwone płomienie. Rozpełzły się po całym stosie i objęły kamienie niby gorejące palce. Wąż cicho odsunął się w głąb chodnika. Rozala ujrzała nie znany sobie widok. Czarne kamienie paliły się i trzaskały jak smolne szczapy w bogaczowej piekarni. Dawały przy tym ciepło tak żywe i lube, że dziewczyna stanęła tuż blisko i spoglądała w zachwycie na płomień. Nie spostrzegła wcale, kiedy zatlił się brzeg jej spódnicy. Wówczas Skarbnik dmuchnął silnie na ognisko i płomienie zgasły. — No cóż ? — spytał Rozalę. — Jakoż ci się wydał czarny kamień ? Samaś obaczyła, jakie to z niego ciepło idzie i jaka światłość rozbłyska! — Możniejszy się zdaje ten kamień niżeli insze! Szczodry i lito- ściwy. Daje przecie światło i ciepła nie skąpi! — w zachwycie rzekła dziewczyna. — W srogie zimna ogrzewać się będą przy tym kamieniu ludzie, ci biedni, co to im w lasach często rąbać drwa wzbraniają i precz gonią. Zgotują sobie na nim strawę, oświecą izby płomieniem z komina. A tego kamienia jest pod ziemią moc wielka! Nie braknie go, choćby go ludzie i wieki całe dobywali! Jakoż więc będzie, Rozalo? Ostaniesz tu ze mną?... Rozala podniosła z ziemi grudkę węgla i spoglądała na nią w skupieniu. Twarz jej pobladła. Oczy wydały się ciemniejsze. — Ostanę — rzekła. — Jeśli dasz ten kamień ludziom... Światło i ciepło... — szeptała wodząc delikatnie palcami po chropawej powierzchni czarnej bryły. — Dla wszystkich ludzi!... W mieście Dobrodzieniu długo myślano nad tym, gdzie się podziała modrooka piekareczka, której piosnki słychać było zawsze w bogaczowej piekarni. Zginęła tak, jakby ją gdzie zdmuchnęły zimowe zawieje! Powoli zapomniano o niej, jeden tylko Błażek szukał jej wciąż po bagnach i po lesie, z zapalonym łuczywem chodził po jaskiniach, wołał w mrocznej kniei do utraty tchu. Szukał i w rzece, i w strugach, które wezbrały wodą na wiosnę, ale Rozali nigdzie nie było! Zdarzyło się raz, że w poranek wiosenny przyszedł Błażek aż do serca lasu, gdzie wśród modrzewi i cisów wznosiły się szare skały. Szukał i tam Rozali, a z nim razem szukali jej Pietrek i Wałek, którzy najlepiej w całym Dobrodzieniu umieli sidła zastawiać na ptaki. Obeszli skałę dokoła, potem wstępować poczęli na szczyt największy, po głazach omszałych, między którymi powyrastały już w wiosennym słońcu kwiaty. 46 Nagle Pietrek pochwycił Błażka za rękę i przysiadając za występem skalnym, szepnął: — Patrzcie no! Tam! Błażek i Wałek spojrzeli ku wierzchołkowi i dech wstrzymali w piersiach od wielkiego zdumienia. Wysoko na szczycie siedziała Rozala. Wydała się pachołkom panią możną, nie prostą dziewczyną, która uśmiechała się kiedyś do Błażka z okna piekarni. Stroiła ją lekka szata, mieniąca się bławo i złoto. Stroiły ją paciorki o barwach tęczy. Tytko warkocze zostały te same — spływały na ramiona półrozplecione na wiosennym wietrze. Rozala wiła wianek i raz po raz sięga a do wielkiego snopa kwiatów, który leżał przy niej na skale. Błażek poznał, że były to takie właśnie kwiaty, po które zawsze wiosną lubiła z nim chodzić do lasu. Tuż blisko Rozali pasł się wielki jeleń. Rogi miał niezwyczajne: w słońcu lśniły nad jego czołem jak szczerozłoty wieniec. Tak, jak przyrzekał, pozwalał Skarbnik Rozali wychodzić w słoneczne ranki na skały i cieszyć się słońcem w lesie wraz ze złoto-rogim jeleniem. — Ona to po prawdzie... — szeptał Błażek. — Po tych kosach tobym ją wszędy poznał... Rozala! — krzaknął. — Rozala! Dziewczyna nie dosłyszała jednak z daleka jego głosu. Plotła spokojnie wianek, sięgając po coraz to inny kwiat. — Rozala! — krzyknął pachołek głośniej. Posłyszał go złotorogi jeleń i uderzył z całej mocy rogami w skałę. Zadrżała ziemia, a skała rozstąpiła się na dwoje. Zwierzę uchwyciło dziewczynę za brzeg bławej sukni i pociągnęło do ciemnej szczeliny w głąb ziemi! Skały zasunęły się za nimi z głuchym dudnieniem. 47 — Rozala! — krzyknął w strasznej rozpaczy Błażek. — Rozala! Wróć! To przecie ja, Błażek! Nie poznajeszże mnie?! Nie odpowiedział mu jednak żaden głos. — To tam! To tam się straciła! — wołał Błażek do swych towarzyszy. Porwali się chłopcy i pobiegli do miejsca, gdzie zesunęły się skały. Nie pozostało ani śladu szczeliny! Na ziemi leżały tylko, jakby wyrzucone z wnętrza ziemi, dziwne, czarne kamienie... Przeszedł wiosenny słoneczny dzień, a Błażek wciąż leżał na zboczu skały, z twarzą wtuloną w szorstkie mchy. — Żałość bierze, kiedy spozieram na niego!—cicho rzekł Pietrek do Walka. — Ani wiedzieć, ani pomyśleć, jalco się ta dzioucha straciła... Wałek otarł czoło pękiem liści, poprawił rzemienie u skórzni i rzekł: — Próżne to płakanie i żałość próżna! Co się raz straciło, nie wróci... — Ano, przecie że nie wróci. Zawżdy mi Błażka żal... Przecie jej szukał i szukał biedny pachołek! — tu Pietrek westchnął smutno i wskazał na Błażka. Nie mówili już o tym więcej, bo czas był rozniecić ogień i pomyśleć 0 wieczerzy. Wałek oprawiać począł złowione w sidła ptactwo, Pietrek rozpalił z chrustu wielkie ognisko. Pod wieczór, nie wiedzieć skąd, przyleciał silny, chłodny wiatr 1 dmuchnął na tlejący chrust, rozrzucając go dokoła. Pietrek zgarnął gałęzią żarzące się głownie i obłożył ognisko czarnymi kamieniami, których wiele leżało właśnie tam, gdzie dostrzegli Rozalę i jelenia o złotych rogach. 48 Ogień zahuczał wesoło, a wtedy Wałek piec zaczął nad płomieniami nadziane na pręty ptactwo. Lecz nim skosztowali wieczerzy, dziw spostrzegli w ognisku: czarne kamienie zaczerwieniły się i poczęły huczeć płomieniem. Wszyscy trzej porwali się na nogi. Zbierali z ziemi kamienie i ciskali je w ogień. Ognisko płonęło coraz silniej, hucząc i buchając iskrami. Pachołkowie bez słowa patrzyli na nie, póki nie przygasł żar. A kiedy cichy księżyc wypłynął wysoko na niebo, ułożyli się strudzeni wkoło ognia i pogrążyli we śnie. Ledwie na wschodzie zaróżowił się świt, trzej przyjaciele zebrali tyle czarnych kamieni, ile tylko unieść mogli ze sobą, i pobiegli do wsi. Błażek podążał na końcu. Ze smutkiem obejrzał się na skałę. Czuł, że już nigdy nie zobaczy Rozali... A kiedy dotykał swymi twardymi dłońmi czarnych brył, zrozumiał, że odtąd będą mu one jedyną pamiątką po dziewczynie, którą umiłował. Czarne, chropawe bryły, zwyczajne z pozoru kamienie, a przecież dające ludziom skarb najcenniejszy: ciepło i światło. MIEDZIANA LAMPA Na zegarze kościelnym wybiła północ. Ponad miasteczkiem śląskim świecił księżyc, wokół niego tysiąc gwiazd migotało na niebie to zielonym, to błękitnym, to żółtym światłem. Na cichych ulicach leżał śnieg, nie widać było zapóźnionych przechodniów, tylko bure koty przemykały do piwnic na nocne łowy. — Bam... Bam... Bam... —bił zegar nad uśpionym miasteczkiem, a uderzenia jego liczyło chore dziecko, które nie mogło usnąć, choć przy jego łóżku czuwał troskliwie dziadek, otulał kołdrą, poprawiał poduszki i podawał wodę z malinowym sokiem. — Śpij, Pietrek, śpij! — mówił stary. — Słyszysz? Przecież to północ bije... """ 50 Chłopiec popłakiwał jednak i niespokojnie poruszał się na łóżku. Nie mógł spać. ("Wtedy to właśnie księżyc zaświecił prosto w okno izdebki i zalśnił pięknie na wielkiej lampie z miedzi, świeżo wyczyszczonej,^wiszącej na gwoździu u drzwi, Tę lampę podarował kiedyś dziadkowi nad-sztygar. Dziecko spojrzało zaciekawione. Lampę znało, bo przecież dziadek co dzień zabierał ją ze sobą na kopalnię. Ale w świetle księżyca lampa wydała się chłopcu inna, większa, wspanialsza, taka właśnie, jaką mieć powinien górnik z baśni, nie zwyczajny dziadek, Paweł Duda. j;— Starzyku! — rzekł. — Postawcie waszą lampę na stole! Nie pali się ona przecież, a tak się świeci cała od miesiąca! Aż dziw patrzeć, jak się odmieniła.i. Paweł Duda ustawił lampę na wprost okna, by światło księżyca jeszcze mocniej się w niej odbijało. — Masz oto, Pietrek... Dziwuj się... W świetle księżyca lampa przemieniła się i wypiękniają. Stała się jeszcze okazalsza, aniżeli bywa wielka, miedziana blenda, którą na dole w kopalni nosi ze sobą nadsztygar. Wpatrzył się w nią staruszek i jakby wrósł oczami, a księżyc sączył przez okno coraz to piękniejszą, coraz hojniejszą poświatę ze srebra. Wtedy przypomniał sobie Paweł Duda dziwne zdarzenie, dawne, sprzed ćwierci wieku chyba. Działo się to w kopalni, kiedy Paweł pracował na dole jako maszynista i prowadził lokomotywę ciągnącą wózki z węglem. W zdarzeniu owym występowała również lampa. Wielka, wspaniała, miedziana, jaką tylko dojrzeć można w mroku kopalni. Umyślił teraz opowiedzieć to zdarzenie choremu wnuczkowi. 4* 51 — Może chłopiec zasłucha się i zaśnie?... „. — No, Pietrek — rzekł — legnij se wygodnie, a słuchaj dobrze, co ci powiem. Jak się zaciekawisz a uspokoisz, to i senność prędzej przyjdzie. — A o czym będziecie rozprawiać, starzyku ? — spytało żywo dziecko. Chłopiec pochwycił starego za rękę i przyciągnął do siebie. Paweł Duda usiadł na brzegu łóżka. — Obaczysz, Pietruś, obączysz — łagodnie powiedział do malca. — Ino dobrze słuchaj.,%j Młodybyjem jeszcze i na naszej „Barbarze" na dole byłem maszynistą.! W chodniku przewozowym mieliśmy już wtedy szyny) a po nich lokomotywka moja przez całą zmianę to ciągnęła za sobą pełne wozy pod szyb, to znowu próżne popychała przed sobą do miejsca, gdzie ładowacze szybko wrzucali do nich węgiel. Rad byłem tej robocie, lubili mnie kamraci, bo i o wozy się starałem, i zważałem pilnie, by jakiego wypadku nie było. __-¦ __ dJadę raz chodnikiem przewozowym, a była to nocna zmiana?) Wozy chroboczą, maszynka moja zgrzyta kołami i gada po swojemu: pyk... pyk... pyk...(15okoła mrok, jak to zwyczajnie w kopalny że o dziesięć kroków widać tylko światło lampy, nie zaś samego nadchodzącego górnika. - (Baczę tedy pilnie na szyny i jadę* & Wtem jakiś górnik wyskakuje na tory i kiwa lampą, abym przy-\stanął.v Lampa ta zaś była wielka, miedziana i dawała tak silne światło, żem drgnął i zaniewidział na chwilę. Wydało mi się, że ktoś bryznął mi do oczu strumieniem ognia. Poraziła mnie światłość niezwyczajna, jakby ta od miesiąca, która teraz w izbie się srebrzy. Przystanąłem. Zgrzytnęły koła, zahurkotały wozy. 52 Wyskoczyłem co szybciej na tory; pilno mi było zobaczyć owego górnika z lampą miedzianą i zapytać go, po co on na mnie kiwa. Przeszedłem wszystkie wozy, bom je właśnie próżne odprowadzał ładowaczom do przodka, patrzę — nie ma nikogo. Wołam — nikt nie odpowiadaj Cisza taka i ćma dokoła, jakby ludziska gdzieś się przede mną umyślnie pokryli. Nie ulęknę się lada czego i to wiem, że bojaźń górnikowi nie przystoi. Ale wtedy mróz mi przebiegł po plecach. A nuż spoza drewnianych stojaków błyśnie na mnie zielonym okiem Skarbnik?^ A nuż naprzeciw mnie wystąpi teraz korowód cieni, owych ludzi, co to ich zasypało kiedyś w tym chodniku, nim ułożono w nim szyny?... Nie znaleźli ich towarzysze i tak pół wieku śpią tu snem nieprzespanym... Otrząsnąłem się z lęku i raz jeszcze spojrzałem po torach. Za wozami nie było nikogo.; — Tfu! Dziwna rzeczf,Przeciem dziś gorzały nie pił! — gadałem sam do siebie i splunąłem na stronę, bom w ustach poczuł jakąś gorycz obmierzłą. Wsiadłem znów do maszynki i ruszyłem naprzód, by na czas dostawić wozy do przodka.; Zazgrzytały znowu po szynach koła, maszynka gadać poczęła zwyczajnie — szszu... szszu... szszu... i ujechała nie więcej niż dwadzieścia kroków. Spozieram na tory, aż tu górnik znowu z ciemności wybiega, staje na torze i lampą miedzianą na mnie kiwa. Znów poraziło mnie światło aż do bólu, alem przetarł oczyska palcami i co rychlej wyskoczyłem na spąg, by tego górnika dopaść... „Czego chce? Kto zaś jest? Możem za wczas przystanął?" — huczało w mej głowie. \ 53 tJrzeszedłem wszystkie wozy. Dochodzę do ostatniego... Nie! I teraz nie ma nikogoT)Dokoła cichutko, choćby nocą w kościele. Rozgniewałem się mocno, zerwałem czapkę i cisnąłem na tory. — No, terozki, choćby was tu dziesięciu wyskoczyło ku mnie, to jadę, pierońskie ciarachy! — wrzasnąłem głośno. Nikt mi jednakże nie odpowiedział. (^Ruszyłem znowu. I po raz trzeci ów górnik wyskoczył nagle na tory i jeszcze silniej, jeszcze prędzej zaczął dawać mi znaki miedzianą lampą! Światło jej lało się strumieniem na wozy i na mnie, ze srebrnego stało się zielone, potem żółtozłote, wreszcie buchnęło niby czerwony płomień z wielkiego ogniska. Wydało mi się, że się tlą na mnie łachyf Gorąco zapierało dech... W ustach zaschło!). „ — Teraz się nie dam tobie mamić, ty marcho o szkliwa! -^- mruknąłem przez zęby>-^ Teraz jadę! Słyszysz, pieronie?) Jaaadę!... Drr...drr... chrup... chrup...—zagadały wozy. Szszu... szszu... szszu... —odpowiedziała im maszynka. rJechałem prosto przed siebie, oślepiony blaskiem miedzianej lampy^zgrzany i spotniały od dziwnego żaru, który szedł od niej. Jechałem nie bacząc, że przede mną stoi człowiek! (Jfagle światło zgasło i tylko nikłe lampy mojej maszynki oświetlały tor... —i w tej samej chwili posłyszałem krzyk, straszny, bolesny krzyk przejechanego człowieka! — Boże! ^Com uczynił! Com uczynił!— szeptałem do siebie, czując, jak żałość chłodnymi, ostrymi palcami dławi mnie za gardło, jak mi się serce rozrywa od boleści i wstydu, żem zabił człowieka! Bolesny krzyk nie cichł ani na chwilę. C,Co będzie teraz?)Przybiegną ludzie, sztygarzy... Och, cóżem to zrobił! Trza było stać, choćby do końca szychty!" Wyskoczyłem znowu na spąg. "j 54 Pobiegłem za wozy już po raz trzeci tej nocy, drżałem ze zgrozy... a czoło wystąpił mi zimny pot).. Ręce trzęsły mi się i stały się jakby niejmoje. Tam pod wozami leży krwawy strzęp! A ja... A ja to przecież uczyniłem! « Biegnę, potykam się i znów biegnęP / Świecę karbidką pod wozy, pod wszystkie po kolei, aż do ostatniego, i czuję że włosy unoszą się na mej głowie... (Pod wozami nie ma nikogo! Nikogo nie ma na torach, krzyk zaś nie milknie ani na chwilę! A człowieka nie widać! \ — Co to ? Co robić teraz ? — jęczą moje usta zesztywniałe i wykrzywione strachem. — Może to przyszła na mnie choroba... Może w gorączce jestem i zdaje mi się, że słyszę krzyk! Dotykam czoła. Nie! Zimne zupełnie... Głowa nie boli... Więc cojto? Zwidziało mi się czy jak? przeszedłem raz jeszcze wszystkie wozy! Kiedy stanąłem przy ostatnim, o kilka kroków przede mną ktoś jęknął przeciągle — raz, drugi i trzeci... a potem nic! Ucichło nagiej. f Poświeciłem lampą na tor. Nikogo! Nasłuchiwałem chwilę — | nic! / „Mamidła jakieś... Marchy!...—myślałem sobie. —A przecie robota pilna!" Wsiadłem do maszynki i ruszyłem wolniuśko, wciąż nastawiając ucha. Słyszałem tylko spokojne zgrzytanie kół wozów, które lokomotywka popychała tym razem przed sobą. Nie ujechałem jednakże daleko. Z głuchym łoskotem, z szumem przeciągłym zawalił się przede mną strop i przysypał te wozy, które szły na samym przedzie, a najdalej były ode mnie! Takem wtedy cało wyszedł z przygody, a i nikomu z ludzi w kopalni nic się nie stało. 55 Pobiegłem za wozy już po raz trzeci tej nocy, drżałem ze zgrozy... (jSfa czoło wystąpił mi zimny pot... Ręce trzęsły mi się i stały się jakby nie^moje. Tam pod wozami leży krwawy strzęp! A ja... A ja to przecież uczyniłem! i Biegnę, potykam się i znów biegngp y Świecę karbidką pod wozy, pod wszystkie po kolei, aż do ostatniego, i czuję że włosy unoszą się na mej głowie... (Pod wozami nie ma nikogo! Nikogo nie ma na torach, krzyk zaś nie milknie ani na chwilę! A człowieka nie widać!) — Co to? Co robić teraz?—jęczą moje usta zesztywniałe i wykrzywione strachem. — Może to przyszła na mnie choroba... Może w gorączce jestem i zdaje mi się, że słyszę krzyk! Dotykam czoła. Nie! Zimne zupełnie... Głowa nie boli... Więc co to? Zwidziało mi się czy jak? ^Przeszedłem raz jeszcze wszystkie wozy! Kiedy stanąłem przy ostatnim, o kilka kroków przede mną ktoś jęknął przeciągle — raz, drugi i trzeci... a potem nic! Ucichło nagiej. I Poświeciłem lampą na tor. Nikogo! Nasłuchiwałem chwilę — ł nic! „Mamidła jakieś... Marchy!...—myślałem sobie. —A przecie robota pilna!" „ ™>, Wsiadłem do maszynki i ruszyłem womiuśkoj wciąż nastawiając ucha. Słyszałem tylko spokojne zgrzytanie kół wozów, które lokomotywka popychała tym razem przed sobą. Nie ujechałem jednakże daleko. Z głuchym łoskotem, z szumem przeciągłym zawalił się przede mną strop i przysypał te wozy, które szły na samym przedzie, a najdalej były ode mnięP Takem wtedy cało wyszedł z przygody, a i nikomu z ludzi w kopalni nic się nie stało. 55 (""^Miedziana lampa ostrzegła mnie przed nieszczęściem. P — (K ten człowiek ? Kto to był, starzyku ? — zapytał mały Pietrek i ciasno przytulił się do dziadka, poruszony jego opowieścią. Słuchał cały czas bez jednego słowa, nie śmiejąc nawet głośniej oddychać. -^Nie spotkałem tego człowieka nigdy potem— rzekł stary maszynista. -t~ I nikt na dole nie miał takiej pięknej miedzianej lampy jak odJ* /$ — Ale przecież widzieliście go, starzyku ? TakL — nalegał mały. -^Widziałem go tylko raz jeden, wtedy w nocną zmianę. Potem stracił się gdzieś i tylko rozprawialiśmy o nim długo w kopalni. Ludzie mówili u nas na „Barbarze", że to nikt inszy, tylko sam ^ Skarbnik stanął wtedy przede mną i ostrzegł przed zawaleniem stropjjp Tak bywa czasem w kopalni — Skarbnik tam czuwa zawsze i ostrzega górników.) Mały Pietrek nie słyszał już tych słów. Usnął mocno, oparłszy jasnowłosą głowę na ramieniu dziadka. Paweł Duda odsunął go ostrożnie i ułożył na pościeli. Potem wziął ze stołu miedzianą lampę i powiesił na gwoździu, na jej zwykłym miejscu. Księżyc schował się właśnie za chmury. Tu i ówdzie widać było na niebie oddalone gwiazdy, pobladłe od bliskiego świtu. Miedziana lampa poszarzała teraz i jakby w oczach zmalała. Stała się na nowo zwykłą, starą lampą oliwną, jaką przed laty górnik świecił sobie przy pracy w kopalni. /CD WOJCIECHOWY UROBEK Poszedł raz górnik Wojciech Szafraniec na bytomski rynek. Rozglądał się po kramach kupieckich — tu przystanął, tam o cenę zapytał, ale nic nie kupował, bo w jego skórzanej kalecie niewiele było miedziaków, a jeszcze mniej srebra. Próżno rumiana piernikarka z Raciborza rozkładała przed nim na swym straganie koniki polewane cukrem i damy w szerokich sukniach, zdobionych migdałami. Próżno kupiec rozrzucił na ladzie chustę wełnianą w tureckie wzory i drugą jeszcze merynkę z długimi frędzlami. Wszystko to było dla Wojciecha za drogie! Wypatrywał jednak dalej na rynku upragnionych rzeczy, rad choćby oczy ucieszyć ich widokiem — w myśli kupował je i obdarzał rodzinę. 57 Do kramów licznie przybywały strojne mieszczki bytomskie, a każda przywdziała do wyjścia z domu, co miała najlepszego w swej skrzyni. Nosiły więc watówki modre i zielone, kryte aksamitem, i spódnice wełniane, układane w szerokie fałdy. Nosiły korale i fartuchy mieniste, we trzy półki. Szafraniec przystanął koło szewskiej pracowni i spozierał, jak niewiasty jedna przez drugą kupują trzewiczki ze spinkami. Pomyślał o swej żonie Kaśce. Pewnie i teraz, jak co dnia, drepce ona boso po izbie, a wkłada na nogi jego stare buciska, aby zanieść nieco karmy chudemu wieprzowi, który był całym ich dobytkiem i nadzieją. Kaśka wojowała z biedą, jak mogła — i rozumem swym, i rękami, które nie znały spoczynku. Wieczorami, kiedy Wojciech odchodził na nocną zmianę, okrywała śpiące dzieci kożuchem, a sama siadywała do późna nad kądzielą i przędła przy nikłym ogniu komina równiutkie, piękne nici dla swych bogatych ciotek ze wsi i dla ich sąsiadek. Choć robota była piękna, płaciły one Kaśce bardzo licho: to woreczkiem kaszy, to kęsem słoniny, a razu pewnego przywiozły jej mizerne, słabiutkie prosię, które do tego kulało na tylną nogę. Uradowała się wtedy Kaśka i hodować zaczęła prosię w zmurszałym chlewiku, wstając nawet do niego w nocy. Poradzić sobie jednak z biedą nie mogła. Ta kąśliwa, zła starucha, o torbie żebraczej, wracała do jej domu raz po raz i coraz częściej się trafiało, że wieczorem zamiast żuru i kaszy miała Kaśka dla swych dzieci tylko piosnki i baśnie. T Starsze słuchały chciwie i zapominały o głodzie, młodsze popłakiwały, póki sen nie przyleciał do nich na swych skrzydłach lżejszych od łabędziego puchu. 58 ¦•*» Wszystko tó Wspominał Szafraniec chodząc po bytomskim rynku i żałość wielka ściskała mu serce krzepkimi palcami. Zbliżają się Gody! Wigilijna wieczerza! A w jego domu i chleba przymało, a dzieci, jak zawsze dotąd, wymkną się cichutko po wieczerzy na dwór, by przytknąć nosy do okien sąsiadów i tylko przez cudze szyby oglądać zapaloną choinkę. — Och! — westchnął górnik. — Przecież ja bym i trzydzieści lat z kopalni na wierzch nie wyjeżdżał, byle tylko wyżenąć biedę z mego domu! I słońca bym się wyrzekł, i świata bożego, byle Kaśce i dzieciom starczyło chleba! Tymczasem ludzie powoli odpływać poczęli z targowiska, tu i ówdzie zwijano już stragany, a gwar i ruch przenosić się poczęły na dalsze ulice. Zapadał wczesny zimowy zmrok. W wielu oknach zabłysły światła, a z nieba odpowiedziały im wesołym mruganiem gwiazdy. Z otwartych drzwi gospody przy rynku buchnęło na Szafrańca ciepło, a z nim smakowita woń pieczonej gęsi, kiełbasy i boczku. Gospodzki stanął we drzwiach i wyjrzał na rynek. Po skrzypiącym śniegu zdążała rozgadana, wesoła kompania. Kupcy i rzemieślnicy bytomscy, kilku chłopów o rumianych twarzach, a za nimi sztygar Maślanka, ten właśnie, który sprawował nad Szafrańcem dozór przy robocie w kopalni. Wojciech odszedł w głąb bocznej ulicy, bo nie chciał się spotkać z Maślanką. Sztygar był dla niego bardzo nieżyczliwy. Górnicy mówili, że Wojciech Szafraniec nie ma oka u Maślanki, a stąd nie wiedzie mu się przy robocie. Nie był przecież gorszym rębaczem niż jego towarzysze, nie był mniej od nich chętnym i starannym w robocie, a najmniejszą brał zawsze zapłatę. Maślanka bowiem dawał mu co lichsze przodki: to strop zbyt 59 słaby dopraszał się starannej i długiej obudowy, to woda zjawiała się nagle w chodniku i wstrzymywała robotę. Trapił się Wojciech niemało i pięści zaciskał, nie raz i nie dwa brali go ludzie w obronę. Na niechęć sztygara żadnej jednakże znaleźć nie mogli rady. Kiedy zimowy wieczór nawiedził świat mrozem, a drzewa posrebrzył szron, ścieżką pośród olch i brzóz podmiejskiego lasu szedł na nocną zmianę Wojciech Szafraniec. Za lasem błyszczały światła kopalni. Poprzez kapotę przenikał go dokuczliwy chłód: zdawało się, że mróz liże mu ramiona językiem z lodu. Na jego brwiach i wąsach osiadł gęsto szron, ręka w łatanej rękawicy zesztywniała na uchwycie lampy. Spieszył co sił, by ujść przed mrozem. Przeciągle, jednostajnie obwieścił kopalniany buczek godzinę dziesiątą. Szafraniec wszedł w szeroką bramę kopalni. Nocna zmiana zjechała na dół i rozpoczęła pracę. W chodniku o czarnych ścianach, połyskujących tu i ówdzie wilgocią, trudzili się górnicy przy świetle żółtych płomyków lamp. Głęboko pod ziemią przystawił Wojciech drabinę do calizny, wspiął się i zaczął wybijać otwory na ładunki z prochem: najpierw cztery w górnej części calizny, potem zszedł niżej i wybijał otwory środkowe. Pracował laską — długą, okrągłą sztabą z żelaza, do której wprawił na końcu ostrze stalowe — dłutko górnicze, wykute w kopalnianej kuźni. Wybijanie otworów strzałowych niemałej wymagało zręczności 60 i sztuki; pracy tej zbywać nie można było lada jak. Wojciech Szafraniec zapomniał przy niej i o targowisku z bogatymi kramami, i o biedzie domowej, i o zbliżających się Godach. Ręce jego jakby przyrosły do laski żelaznej, oczy wpiły się w dłutko i czarną caliznę, po której ślizgało się złotawe światło lampy. Lecz oto gdzieś wysoko, prawie pod samym stropem chodnika, zarysowała się na czarnej węglowej powierzchni niewielka szczelina. Szafraniec, choć baczny zawsze i staranny we wszystkim, co czynił, nie dostrzegł jej dziwnym przypadkiem. Nie dostrzegł również strumyczka wody, który począł wyciekać z owej szczeliny, najpierw cieniutki jak przędza wełniana, potem już grubszy, jak sznur. Ujrzeli to jednak dwaj młodzi ładowacze, Józef i Hubert, przydzieleni Szafrańcowi przez Maślankę. — Dziury zamokły! — krzyknęli w jeden głos. Hubert upuścił z hałasem swe żelazne grabie, którymi zgarniał urobiony węgiel. Józek, że to niezdara był wielki, przewrócił niecki, aż zadźwięczało; żelazne były, tak jak i grabie, a służyły młodzikom do wynoszenia urobku na wózki. — Woda! A niechże ją sto pieronów!—wrzasnął Franek Miozga, młodszy rębacz, który dotąd spokojnie kończył swój chleb z omastą przysiadłszy na spągu. Wszyscy trzej, jak to młodzi, obrócili na Szafrańca krągłe gęby, oczernione węglowym pyłem, i gapili się, że mało im oczy nie wypadły. — Ruszcie się, ciarachy jedne! — zawarczał na nich Szafraniec i zszedł z drabiny na spąg, stropiony wielce, że oto ma w robocie przeszkodę. Tak właśnie zastał ich sztygar Maślanka. 61 Nosił się okazale: buty miał dostatnie i niezgorszą kapotę. Spod hełmu górniczego patrzyły na górników jego oczy małe i ciemne, przenikliwe i nie wiedzieć czemu — zagniewane. Nawet codzienne „Szczęść Boże" brzmiało w jego ustach niechętnie i zgrzytliwie. Górnicy odpowiedzieli na przywitanie. — Cóż to, Szafraniec, ręce ci odjęło? — warknął Maślanka. — Dłubiesz a dłubiesz przy tych dziurach, a kiedyż to będziesz fedrował ? — Zamokły mi dziury, panie sztygarze — wyjaśnił górnik. — Zamokły, gadasz, a czego tu patrzysz, gamoniu? No, bacz, by ci ta woda wypłaty z kieszeni nie wypłukała! A wy co? Miozga! Ino tu ślepiami błyskasz po próżnicy, a ten chleb łykasz, choćby gęś kluski! Górnicy milczeli. Niedobrze sprzeciwiać się Maślance, a jeszcze gorzej choćby słówkiem odpowiedzieć, jeśli się gniewa. Odetchnęli też z ulgą, kiedy gniewliwy zwierzchnik ruszył dalej na obchód, mrucząc po drodze i wyrzekając na górników. Strumyczek wody zatrzymał się niespodzianie, zaczął jakby wysychać, a nie minęło i pół pacierza, jak szczelina pod stropem zwęziła się w ledwie widoczną kresę, potem zupełnie znikła. — Co zaś jest? — pytali górnicy jeden drugiego. — Widno i ta wodziczka Maślanki się boi! — zażartował Miozga. — Toż wyraźnie przed nim ucieka! Wojciech znów pogrążył się w robocie, ale zaledwie skończył wybijać trzeci otwór w środkowej części calizny, kiedy Franek rzekł półgłosem: — Szafraniec! Bacz ino! Nadsztygar! O kilka kroków stał za nimi wysoki górnik w pięknych butach, a w ręku dzierżył wielką lampę, która świeciła tak mocno, że Szafraniec aż oczy przymrużył od jej blasku. 62 — Szczęść Boże! — pozdrowienie górnicze zabrzmiało tym razem przyjaźnie. — Daj Boże! — odrzekli górnicy. Nadsztygar pogadał z ładowaczami i Frankiem, potem podszedł do Szafrańca. Chwilę patrzył na jego ręce poczerniałe i żylaste, spojrzał na twarz szczupłą i oczy pełne troski. — Jakże ci idzie ? — zapytał. — Ano nietęgo sypie! — rzekł Wojciech. — Lichy przodek, zarobić tu nic nie można... Gody nadchodzą! Chciałoby się dzieciom choinkę zapalić, a tu ani na pszenną żymłę nie urobi, ani na krup-nioki. — Hm, to tak, powiadasz? Bieda w chacie, co? — A bieda, panie nadsztygarze, że świat już i niemiły! Sztygar mi zawżdy co lichsze przodki daje... — Aha! Kiedy tak, to złaź z drabiny, bierz graty i pójdź za mną... Ja ci pokażę przodek, gdzie insza będzie robota! Uradował się Szafraniec, porwał swą banię ze źdźbłami, laskę, drabinę i poszedł za nadsztygarem. Teraz przyszło mu na myśl dopiero, że człowieka tego nie zna wcale i że nigdy go jeszcze w kopalni nie widział. „Ano cóż — pomyślał — nadsztygar to przecie pan! Nie będzie on górnikom na pięty następował jako ten skisły chrzan, Maślanka, a na ręce pozierał... Ot, przyszedł sobie, zagadał, popatrzył i już mu wszystko wiadome! Widno mądry to jakiś człek! I niezgorszy wcale!" Szli długo. Pusto jakoś zrobiło się dokoła i cicho. Żaden głos ludzki tu nie dochodził. Chodnik obudowany pięknie, strop mocny, suchutko wszędzie, aż się serce raduje. Pod nogami twardy spąg, skała połyskuje, gdy pada na nią światło lampy, gładka, jakby tafla z czarnego lodu. 63 — Tu masz dobry przodek! — posłyszał nagle Wojciech głos nadsztygara. — Tu będziesz fedrował, tu zarobisz! — Dziękuję pięknie, panie nadsztygarze! — odpowiedział górnik zadowolony, ale nadsztygar odszedł już daleko i nawet blask jego lampy roztopił się w nieprzejrzanym mroku. Porwał się Wojciech do pracy. Nie zważał wcale na to, że nie ma przy nim Franka Miozgi ani ładowaczy, którzy pewnie teraz na próżno czekają na niego w dawnym miejscu ich roboty. „Oj, chłopaki! — myślał. — Ponabijam, strzelę, a potem po was skoczę i będziem fedrować! Czekajcie ino! Już nas teraz wszystkich pewna czeka nagroda, że i dziesięciu Maślanków nam jej nie odbierze!" Pokład był gruby, a węgiel — czyste dziwo! — tak piękny, że Wojciech, nim powybijał dziury, przyglądał mu się długą chwilę, dotykał nawet i gładził go ręką, by się upewnić, że nie śni, że nadsztygar naprawdę postawił go w dobrym miejscu. Odstrzelił najpierw ładunki, które założył najniżej. Skoczył szybko i skrył się do przedziny, by przeczekać bezpiecznie wybuch. Ktoś musiał być przed nim, by wydrążyć ową przedzinę, wnękę w ociosie, do której zazwyczaj chroni się górnik w czasie odstrzałów. Szafraniec jednak nie myślał o tym i nie dziwił się wcale, że go nadsztygar samego przywiódł do roboty. Dudnienie i łoskot wybuchu urzekły go dziwnie, a praca pochłonęła tak bardzo, że tylko myślał, by prędzej odstrzelić środkowe, potem najwyżej założone ładunki i biec po Franka i ładowaczy! Dymy gęstą chmurą zakłębiły się w chodniku, zachybotał pod nogami spąg, woń dusząca uderzyła w nozdrza. Szafraniec przywarł do ociosu i czekał, aż opadnie dym. Minęła długa chwila. Chmury dymu rozproszyły się pomału i górnik uczuł, że do przodka przenika świeże i czyste powietrze. 64 Skądże by tu było ? Kto zatroszczył się o niego, gdy jest sam w nieznanej, odludnej części kopalni? Na te pytania nie zdążył sobie odpowiedzieć, bo spiesznie wyszedł z przedziny i spojrzał na urobek — mnóstwo większych i mniejszych kęsów węgla piętrzyło się tak bogato, jak się to nigdy dotąd chyba nie zdarzyło w kopalni. Węgiel był czysty zupełnie, a przecież dotąd kopalnia często bywała mu macochą, tak że po odstrzale sypał obficiej kamień niżeli węgiel! Napatrzył się do woli, zabrał swą małą lampkę oliwną i ruszył z powrotem na dawny przodek, po Franka Miozgę i ładowaczy. Czy to wielkie zmęczenie, czy niecierpliwość sprawiły, że droga do nich wydała mu się nieskończenie długa. Powoli jednakże przyszedł na swe dawne miejsce. Spogląda i widzi, że na drabinie stoi jakiś górnik i wybija otwory, by zakładać w nie ładunki z materiałem wybuchowym. Postać jego i twarz niewyraźne wydały się w mroku, toteż Wojciech Szafra-niec wziął go za swego młodszego rębacza, Miozgę, i zakrzyknął: — Franek! A złaź no z tej drabiny! Pójdź ku mnie! Górnik zszedł na spąg i zbliżył się do Szafrańca. Był to jednak zupełnie nieznajomy człowiek. — Ktoś ty ? Gdzie Franek ? — spytał Szafraniec. Ale górnik, bardzo młody chłopak, przestraszył się nagle i cofnął szybko o kilka kroków. Nie spuszczał z twarzy Wojciecha rozszerzonych lękiem oczu. — Czego się boisz? — zagadnął go rębacz. — Gadajże mi, gdzie Franek Miozga i kto ciebie w tym przodku postawił? Co? Mów przecie, kiedy cię kamrat prosi! — Kamrat! — wrzasnął młody. — Piękny mi kamrat! Tyś jest Skarbnik, pieronie! Brodzisko masz jako miotła! A jej! Ludzie! Na pomoc! — i rzucił się do ucieczki. 5 — Miedziana lampa 65 — Stój! Co gadasz ? Jam jest Szafraniec, nie żaden Skarbnik! Stójże, synek! Każ to uciekasz? — wołał zdumiony Wojciech i biegł ciągle za chłopcem, chcąc go zatrzymać i uspokoić. — Skarbnik! Skarbnik mnie goni! Jezusie! Maryjo! — krzyczał dalej nieprzytomny z przerażenia młody górnik. — Gdzie zaś ? Co gadasz ? — przekonywał go Wojciech, z trudem łapiąc oddech. Tymczasem młody górnik, unoszony coraz to większą trwogą, wpadł na gromadę łudzi, którzy wyszli właśnie z bocznego chodnika. — Skarbnik! Skarbnik mnie goni! Uciekajcie, ludzie! O Jezusie, Maryjo! — wołał drżący z przerażenia. — Tam jest! O! Tam! Patrzcie, tam jest! Brodzisko ma choćby miotła! — Co gadasz, głupi ?! — odkrzyknął Szafraniec i pobiegł za nimi. Przestrach udzielił się całej gromadzie. Ludzie uciekali, popychali się, tłoczyli, przewracali jeden drugiego, byle tylko ujść jak najdalej od Skarbnika. Stłoczona, rozkrzyczana gromada wyległa na chodnik przewozowy i wpadła na sztygara. — Co się stało, chłopcy? — zapytał zdumiony. — Stójcie no, a powiedzcież, co jest?! — Skarbnik nas goni! O, tam, biegnie za nami! Uciekajcie, panie sztygarze, bo was ułapi! — Stać, głupie chłopy! Skarbników przecie nie ma na świecie! — A wy, ojciec, coście za jeden ? — zwrócił się do Szafrańca, którego właśnie dostrzegł. j — Panie sztygarze, przeciem rębacz! Wojciech się zwę! Szafraniec! Górnicy ochłonęli teraz z przerażenia. Przystanęli dokoła gromadą. — Wojciech Szafraniec? — zdziwił się sztygar.—Anim słyszał o takim! Coście to za jeden? Co robicie? — Dopierom zjechał, panie sztygarze — tłumaczył zakłopotany Ił 66 górnik. — Ale mnie nadsztygar posłał na nowy przodek. Tamem nastrzelał i chcę fedrować! Widzę, że tu ani Franka Miozgi, ani moich ładowaczy nie ma... Wszyscy obcy! A ten młody to mię jeszcze Skarbnikiem mianował! — Co to się dzieje, pieronie jasny! — zawołał sztygar. — Nic nie pojmuję z tego, co gadacie... Ale... Słuchajcie, Szafraniec! Kiedyście to zjechali? — Ano panie sztygarze, zjechałem we wtorek, w grudniu przed Godami! — rzekł Wojciech. — A kieryż to rok był? — No kieryż? W tym roku 1832 się pisało! — Co też prawicie ?! Chłopie! Czym dobrze słyszał ?! —przeraził się sztygar i aż cofnął się od Szafrańca o dwa kroki. — Przecie to już trzydzieści lat minęło, jakeście do kopalni zjechali! Terozki wiosna na polu, maj, a rok mamy 1862! — Trzydzieści lat! Wielki Boże! — wykrzyknął Szafraniec z pobladłą od przerażenia twarzą.—Trzydzieści lat! Nie, panie sztygarze... Nie! To być nie może! Trzydzieści lat?! Jakże to?! Gdzież teraz moi?! Kaśka? Dzieci? Czy żyją tam boroki? Co z nimi? Ach, Boże! Boże!... Aż wstrząsnął się Wojciech na myśl o tym, że tyle czasu był z dala od Kaśki i dzieci, od wszystkich ludzi... z piersi jego wydzierał się z całą siłą krzyk. Wojciech zamknął usta rękami, by go powstrzymać. Aż tu... O Boże! Pod palcami swymi uczuł gęstą brodę! Nigdy nie nosił brody! Chodził przecie do balwierza na rynku. Powiódł palcami po niej. Długa była, aż na piersi spływała siwymi pasmami, choćby u prawdziwego starzyka! — Tak, panie sztygarze, tak, baczę...—rzekł Wojciech strapiony. — Trzydzieści lat minęło, anim to baczył kiej... Bo to i bro- 5* 67 dzisko mi za ten czas urosło choćby miotła... Inom przeca tego węgla urobił wiela, tak wiela, jako mi się jeszcze nigdy nie przydarzyło ! Jakoż to więc będzie z tym węglem ? — No cóż! — odpowiedział sztygar. — Poślemy tam falerzy do przodka, niech wybiorą... Wojciech jednak potrząsnął głową. — Nie! Tak się nie godzę!... Com nastrzelał, to ze swymi fale-rzami wybierał będę! To dobre i starowne chłopaki! Chcą i oni zapłaty, jako i ja chcę! — Czekajcie no! — rzekł sztygar. — Kiedyście tak wiela urobili węgla, to oni nie uradzą sami... Ludzi i tak posłać musimy, a płata was nie minie... Wszystko to zliczyć trzeba, ale przódziej zebrać! Dam wam jeszcze ze dwóch chłopów, a teroz wyjedźcie ze mną, spocznijcie i nadsztygarowi się okażcie! Górnicy spoglądali przez cały czas na Szafrańca w milczeniu. A kiedy sztygar poszedł wraz z nim na podszybie, długo jeszcze gadali ze sobą, nim rozeszli się do roboty. Na placu kopalnianym miło grzało wiosenne słońce. Ściany domu, w którym mieściła się dyrekcja i biuro kopalni, skryły się zupełnie pod płaszczem dzikiego wina i chmielu. Szafraniec zerwał kilka listków i obracał je w ręku, nie mogąc nadziwić się, jak to rozrosły się maleńkie pędy, które zasadził stróż pod oknami budynku jesienią w roku 1832, kiedy to w domu Szafrańca tak srogo panoszyła się bieda. Stróża nigdzie nie było widać, a plac kopalniany zamiatało teraz dwóch pacholików, którzy na widok długiej brody Wojciecha wypuścili z rąk miotły i gęby otworzyli z podziwu, a potem co rychlej pobiegli z wieścią na sortownię i do magazynu. Dom z czerwonej cegły mniejszy się teraz wydał Szafrańco-wi; okna, o ramach zielono malowanych, otwarte były szeroko, 68 jak dawniej, tylko że widać przez nie było samych nieznajomych ludzi. Nadsztygar był też nieznajomy. Pokój miał większy teraz, dostatnio urządzony. Tylko brązowy chodnik na podłodze pozostał ten sam; wyblakły na nim trochę i przetarły się wzory. Nazwiska Szafrańca szukano długo w biurowych papierach, nigdzie go jednakże nie było. Pytano ludzi — na sortowni, w markowni, nie pominięto nawet furmanów i stróżów. Pytano także górników z dołu: nikt nie znał i nie pamiętał takiego górnika. Z portierni przywlókł się wtedy do nadsztygara starzyk Imiela, który naj dawniej ze wszystkich był na kopalni. Przystanął w korytarzu, pyknął z fajeczki raz i drugi, a ciekawie nadstawił ucha. W życiu swym widział i słyszał niemało, rozum miał też wcale nie najgorszy, to też kiedy mu powiedziano, jak to Wojciech Szafra-niec wyjechał ze sztygarem z dołu, a wcale w spisie górników nie jest notowany, pomyślał chwilę i rzekł: — Puśćcie mnie, ludzie, do nadsztygara! Niech obaczę, kieryż to ten Szafraniec... Ludziska rozstąpili się szybko i starzyk Imiela cichutko wsunął się do pokoju, pozdrowił wszystkich i bez wstępu zbytniego zapytał górnika z siwą brodą, w którym domyślił się Szafrańca: — Powiedz no, a kieryż to sztygar dał wam robota, jakeście na dół zjechali ? — Maślanka — rzekł Wojciech, — Maślanka się pisał, a wołali go Szymon... — Ehe, był taki... Ino już pomarł. A nadsztygar kieryż to był wtedy? 69 — Ano Wężyk przeca... Ten mi się widzi Józef... — Tak... Tak! — przyznał Imiela. —Był taki... I ten żyje! Na pensji jest i mieszka u córki... Jego by spytać, czyli Szafrańca pamięta! Nim buczek kopalniany obwieścił godzinę drugą, posłano ludzi po Wężyka, bo rada Imieli wszystkim wydała się słuszną. Przybył też nie zwlekając i zapytany o Szafrańca w te odezwał się słowa: — Pomnę ten dzień... Wtorek to był, tuż przed Godami, a rok 1832. Zaginął wtedy człowiek, Wojciech Szafraniec się zwał... Wieleż to było wtedy nieszczęścia w kopalni, wiele biedy! A szukania, a kłopotu z władzami, że i opowiedzieć trudno! Tyle tylko, że Wojciecha Szafrańca nigdy nie odnaleziono. Aż dziwno wszystkim było... Tak jakby go pochłonęła ziemia! — A wy, panie — zapytał Wężyka sztygar — zjeżdżaliście to na dół tego dnia? Mieliście służbę wtedy? — Nie! — potrząsnął głową stary nadsztygar. — Służbym nie miał, bom chorzał właśnie i leżał w pościeli. Wozy mię przycisły! Ale mi to wszystko powiadał sztygar Maślanka, bo to na jego oddziale był rębacz Szafraniec! Wiem tyle, co od Maślanki, bom sam nie znał tego człowieka... Zapadło milczenie. Szafraniec stał bezradny, mnąc w ręku połę kapoty. Oto wiadomo, że on, Wojciech Szafraniec, już przed trzydziestu laty zginął pod ziemią, a nadsztygara, który postawił go przy tak dobrej robocie, nikt na kopalni nie zna i nikt nie pamięta... Kto to był? Na pytanie to nie mógł Szafraniec znaleźć odpowiedzi. Opuściła go odwaga, uczuł się osamotniony, przybity i zmęczony. Co robić teraz? Gdzie się udać? Niech przepadnie nawet 70 zapłata! Ale urobek! Ten nie może zostać pod ziemią! A gruby pokład? Nie może zostać w zapomnieniu takie bogactwo! Niech służy ludziom!... — Panie nadsztygarze! — rzekł. — Co będzie z urobkiem, z onym węglem, com go nastrzelał? — Jestli on tam po prawdzie? — spytał nadsztygar. — A jest! — Kiedy tak, to go wybrać! Bierzcie ludzi i na dół! — zwrócił się do sztygara. — Płata was minąć nie może, Szafraniec, choć i po trzydziestu latach! Ino jeśli mi tu same bery gadacie, toście nie górnik żaden, a mamlas pieroński i wichłacz! Zjechali do kopalni gromadą. Długo szli za Szafrańcem, który wiódł sztygara i górników daleko, przez nieznane chodniki do odludnej części kopalni. Zdawało im się, że droga przy nikłym świetle lamp nie skończy się nigdy. Ten i ów uląkł się nieco, ale górnik, choć go czasem nawiedzi lęk, nie rzeknie i słowa o tym, nie cofnie się, kiedy już coś postanowił. Szafraniec wiódł ich pewnie za sobą, biegł nawet w milczeniu, oglądał się tylko niekiedy, czy wszyscy idą za nim. I tak przybyli do przodka, który niegdyś wskazał Szafrańcowi nieznajomy nadsztygar. Tam stanęli w wielkim podziwieniu. Węgla tak wybornego gatunku nie znajdowali dotychczas! Nie zdarzyło się jeszcze nikomu w tych stronach napotkać tak grubego pokładu! I żadnemu jeszcze górnikowi nie sypnął węgiel w takiej obfitości. 71 W ubogiej chacie siedziała na ławie siwiutka starka i przędła kądziel przy oknie. Dzieci dorosły już i dawno rozeszły się po świecie. Kaśka została sama. Aż pewnego dnia wrócił Wojciech, starzyk długobrody. Przyniósł wiele srebra i nowych papierowych pieniędzy. Starczyło na dobrą chatę, na chlewik z maciorą i prosiętami, a także na sznurowane trzewiki dla Kaśki. I pióro nie opisze, i słowo nie wygada, wiele to było radości i uciechy w ubogiej chacie! Wiele opowiadań o doli i niedoli, zapytań i westchnień serdecznych, płaczu i śmiechu na przemiany! Nie zliczy też nikt owych trudów i prac, jakich chwytała się Kaśka dla dzieci, kiedy ojca nie stało. — Terozki im dobrze, Wojciechu — prawiła starka — dorosły i rozeszły się po świecie. Dziouchy się wydały niezgorzej, chłopoki roboty dosyć mają. A ludzie im przają i szanują Szafrańców jako należy... Obaczysz ich wszystkich, bo tu zlecą, choćby te ptoki, kiej posłyszą, że ojciec doma!... — Obaczę ich... Oj, Kaśka! I dziouchy nasze, i chłopoków! — przy słowach tych Wojciech ukradkiem otarł rękawem łzy. A kiedy Kaśka postawiła na stole miskę żuru i pieczonego królika, opowiedział Szafraniec swej starce, jak to trzydzieści lat w kopalni na dole przebył, a wcale o tym nie wiedział, bo dobry dostał przodek i na grubym pokładzie pracował. — Tego mi ino żal — kończył — żem onego nadsztygara, co mię tam wtedy zawiódł, już więcej nie spotkał... Ani ludziska o nim nie wiedzą, bo inszy wtedy był nadsztygar, a inszy ku nam do przodka przyszedł. Gadałem z nim, a strojny był, a szumny, choćby jaki pan! Franek Miozga tyż z nim gadał i przódziej go obaczył niźli ja! Kajże to Franek terozki? 72 — Miozga się do Francji wybrał i tam w kopalni robił — rzekła Kaśka — a tego nadsztygara to tyż nie spotkasz więcej... — A po jakiemuż to, starko? Może spotkam? — Nie! Bo to nie człowiek był żaden, ino sam Skarbnik się tobie okazał, chłopie, i on to ciebie trzydzieści lat po kopalni wodził! I ŻABI PACHOŁ Umyślił raz Skarbnik Fontana pochodzić między górnikami, by przypatrzyć się dobrze, jak im się wiedzie w robocie. Przybrał postać żaby i przysiadł w jamce pod zmurszałym stojakiem w bocznym chodniku. Poranna zmiana zjechała właśnie do pracy. Ze swego ukrycia dostrzegł Fontana przechodzących z lampami górników. Pogadywali do siebie z cicha, ten i ów zakaszlał, inny szedł w zamyśleniu ku przodkowi. Praca górnika niemałego wymaga rozmysłu i uwagi niemałej. Wiedział o tym Fontana. Wiedział również, że nie wszystkim górnikom jednakowo wiedzie się w kopalni. 74 Jednemu to wszystko sprzyja: i sztygar mu przyjacielem, i węgiel sypie tak bogato, jakby go matka-ziemia dla tego właśnie wybrańca przeznaczyła; a kiedy przyjdzie do wypłaty, to i grosza weźmie on sporo. Wesół wraca potem do domu, a śpiewa sobie po drodze i kilofem wywija. Takiego i kupiec, i karczmarz rad przywita, a karczmareczka śmieje się do niego i do pełna szklanicę nalewa. Inny przez dzień cały nie szczędzi trudu, a ledwie na kęsek chleba bez omasty zarobi. Mocuje się z oporną skałą, a urobi tyle, co drugi przez pół dniówki. I sztygar takiego łaje, i koledzy złośliwym słówkiem zadrasną. Niewesoły chodzi taki człowiek i nierad z ludźmi przestaje. Troską się karmi aby i żałością. Takim to opuszczonym górnikom umyślił dopomóc Fontana. Gromada ludzi, która najwcześniej do kopalni zjechała, przeszła już, w chodniku objazdowym uczyniło się pusto i cicho. Fontana wyskoczył ze swej jamki i właśnie zamierzał pójść w ślad za ludźmi, aby się przypatrzyć ich robocie z bliska a niepostrzeżenie, gdy wtem z mroku wynurzyła się nowa gromada: młodzi, weseli chłopcy. Bystrymi oczami dostrzegli zaraz żabę, która już wrócić do kryjówki nie zdążyła. — Pierona! Ale to ci szykowny górnik dzisia z nami na dół zjechał! — zawołał krępy, rumiany chłopak wskazując na żabę towarzyszom. — Kaś to podział karbidka ? — pytał inny żabę, a w oczach czarnych jak tarki zapaliły mu się wesołe iskry. — Hanys, leć na przewozowy, niech ta paranaście wozów więcej 75 przycisną, bo dziś fedrunek pójdzie, aże będzie grzmiało! — wołał trzeci młodzik. — Ty się nie śmiej — rzucił ktoś z boku — bo jak się ten żabi pachoł ozeźli, to cię tak w kapa kopnie, że się nie pozbierasz! — Ja go prędzej kopnę! — krzyknął zaczepiony i już, już chciał uderzyć żabę. Wtem zza gromady rozswawolonych młodzieńców wysunął się człowiek starszy, z bladą, szczupłą twarzą. — Ostawcie gadzina — rzekł półgłosem — przeca wam ona nic nie winna! Młodzieniaszek, który chciał kopnąć żabę, obejrzał się i zastanowił. Zapanowała na krótko cisza. Górnik podszedł do żaby, zdjął z głowy skórzany hełm i włożył ją do niego troskliwie, bacząc, by nie uczynić jej krzywdy. Gwar wybuchł nagle na nowo, we wrzawie zmieszanych głosów, śmiechów i przekpinek trudno było rozróżnić pojedyncze słowa. Młodzi zataczali się od śmiechu, klepali się po plecach i poszturchiwali nawzajem w migotliwym blasku karbidek. — Żabi pachoł! — posłyszał górnik. — Żabi pachoł zjechał dzisia na dół! — Cha! Cha! Cha! I jakoż to będzie robił ten mizerok?! Górnik nie odrzekł nic na te okrzyki. Przyspieszył tylko kroku. Kiedy zaś przyszedł na przodek, zdjął kapotę, rozłożył ją na spągu i posadził na niej troskliwie żabę. Zawiesił karbidkę, wydobył z kieszeni kromkę chleba i kilka zielonych cebul. Przysiadł na klocku opodal i zaczął spiesznie spożywać swe ubogie śniadanie, którego nie zdążył zjeść w domu. IM SMZiala SpOiOjniC i nie spuszczała z górniKa swych wy- pukłych oczu. 76 — Naści, pojedz trochę! — rzekł chłop i podrobił żabie nieco okruszyn. Była głodna i zjadła wszystko. — No! — rzekł wtedy górnik. — Teraz siedź se cicho na kapocie, żabi pachole, a ja się biorę do roboty, bo już wielki czas! Żaba uniosła głowę i uważnie rozejrzała się dokoła. I nagle kilku skokami znalazła się przy górniku. — Cóż to? — zaśmiał się człowiek. — I tobie się chce roboty? — A tak! — rzekła na to żaba ludzkim głosem. — Ino przódziej powiedz mi, jakoż ci to idzie? Sypie węgiel czy nie? Górnik zadziwił się na to, opuścił świder i chwilę stał nieruchomo, dech wstrzymując w piersi. Żaba wskazała łapką na wgłębienie w ociosie i zapytała: — Tu będziesz wiertał? — Tu — rzekł górnik, czując już teraz więcej ciekawości niż lęku — ino mi się jakoś nie wiedzie... Sam nie wiem czemu... Co odstrzelę, to się kamienie aby sypią. Bieda w mym domu gości i nie* odchodzi. Niewiela biorę wypłaty. — To wiesz co? Ja ci pokażę, gdzie masz wiertać! Posłuchał górnik rady i zaraz za pierwszym odstrzałem wszystko się w jego pracy odmieniło. Węgiel sypał bogato, czysty, bez jednej bryły kamienia. Raz, drugi i trzeci ukazała mu żaba jeszcze, gdzie ma zakładać otwory strzałowe, a potem rzekła: — Nocą pracować tu będę ja, zgódź się, a tak ci urobek do rana pomnożę, jak nigdy jeszcze w tej kopalni nie bywało... No co, zgoda ? — Zgoda, żabi pachole, ale płatę weźmiemy po połowie, jako między dobrymi kamratami przystoi... Ugodzili się górnik z żabą. Cieszył się chłop, cieszył, że takiego zyskał towarzysza! 77 Wszyscy zaś dziwili się w kopalni jego powodzeniu, a Fontana, ciągle się kryjąc pod żabią postacią, nie widziany przez innych górników, co dzień pokazywał, gdzie wiercić otwory strzałowe i jak zakładać ładunki. Nocą zaś pracował sam i pomnażał urobek. Tak przemijały dni, aż przyszła wypłata. Poszedł górnik sam po pieniądze, a Fontana czekał na niego ukryty w dołku pod stojakiem, by go kto z ludzi nie dojrzał i nie ukrzywdził. Czekał i czekał, a przez cały czas wypukłymi oczami po skale wodził i nad jeszcze lepszą robotą przemyśliwał. Wrócił górnik, rad z wypłaty i wesół. — No, żabo! — zawołał.—Teraz podzielimy pieniądze! —Rozesłał swoją kapotę na spągu, sam siadł na klocku i wytrząsnął z kabzy srebrne monety; obok nich posadził żabę. — To dla ciebie, a to dla mnie! — powtarzał, rozkładając pieniądze na równe kupki. Było tego, było, aż na końcu została jedna tylko moneta. Był to nowiutki pieniądz i pięknie błyszczał. — To dla ciebie, kamracie! Bier a ciep do kabzy! — Dzięka ci! — odrzekł żabi pachoł i począł przenosić srebro do swej jamki pod zmurszałym stojakiem, bacząc, by nikt z ludzi tego nie spostrzegł. Kiedy już wszystko przeniósł i schował, a po wierzchu przysypał miałem, wrócił do górnika i rzekł: — Rad bym cię teraz nawiedził doma, człowieku! Niech twa kobieta dobrą wieczerzę uwarzy, kołaczy i żymłów napiecze, gości sprosi, a wtedy wszyscy pospołu się zabawimy, jako zwyczajnie po dobrej wypłacie bywa! — Dobrze — odpowiedział górnik. — Przychodź jutro w gościnę, a wieczerzę uwarzymy jak się patrzy! Żaba oddaliła się powoli i przysiadła w swej jamce, na srebrnych monetach przysypanych miałem. 78 Na drugi dzień właśnie wypadła niedziela. W domu górnika pięknie posprzątano, sproszono gości i nagoto-wano wiele smacznego jadła, tak by dla wszystkich starczyło. W komorze na półkach ułożyła gospodyni kołacze i strucle, a obok rumiane bułki. Górnik sam doglądał przygotowań do wieczerzy, a kiedy już stół nakryto i przysunięto ławy, wziął małą skrzynkę, postawił ją na ławie tuż przed nakryciem dla najważniejszego gościa i jeszcze po wierzchu przykrył pasiakiem. — Po co stawiasz ta skrzynka, kumie ? — zapytał go starzyk--sąsiad, który najpierwszy przybył w gościnę. Gospodyni, dzieci i jeszcze dwaj bracia górnika obstąpili go kołem i także zdziwieni gadali: — To przeca jest do śmiechu takie siedzisko szykować dla gościa! Coś ty, chłopie! — Bier no ta skrzynka i pasiak a ciep do komory! — Któż tak siednie za stołem? — Jakiegoś to cudaka zaprosił na wieczerza? — Dziwno, i tyła!... Zrozumiał górnik, że czas uprzedzić wszystkich, kogo to na wieczerzę zaprosił, przeto rzekł: — Kiej się tak dziwujecie i wiedzieć chcecie, kogom zaprosił w gościna, to wam powiem: przyjdzie tu dzisia żaba, taka zielona żaba, a wieczerzać z nami będzie. — Żaba?! — załamała ręce gospodyni. — Jakoż to jest mo-żebne, by z ludźmi wieczerzała? — Żaba! Żaba!—wołały dzieci. — A czy lubi ona kołacze? — Żaba to dziwny gość! Niewidziany!... — pokiwał głową starzyk-sąsiad. — Ale tak myślę, żeś ją przecie nie bez przyczyny do chaty zaprosił, co? — Tak, kumie. Dziwna to żaba. Naszedłem ją w kopalni, na dole, 79 nie wiedzieć skąd się tam wzięła, gadzina! Młodzi wtedy na dół zjechali i dojrzawszy żabę dalej przekpiwać a krzyczeć! Już tam jeden się na nią zamierzał, kiedym przyszedł i ją zabrał. Potem była przy mnie i ludzką mową gadała. Ukazała mi, jako mam wiertać, gdzie ładunek zakładać — węgiel sypał za każdym odstrzałem, a żaba nocą mi jeszcze urobek pomnażała. Tak oto, widzicie, do pieniędzy teraz za jej pomocą przyszedłem. Sama mi rzekła, że mię doma nawiedzi, godzi się więc ją ugościć przy stole. — Oo! Kiej tak, to niech skrzynka na ławie ostanie! — rzekła gospodyni, a starzyk-sąsiad dodał: — Niech ta żaba siednie z nami, a poje do syta. Ledwie rzekł te słowa, a żaba już na progu siedzi i mile wszystkich pozdrawia. Rozstąpili się ludzie, a górnik ujął ją ostrożnie i posadził przy stole, na skrzyneczce przykrytej pasiakiem. Rozsiadła się żaba wygodnie i wraz ze wszystkimi wieczerzać poczęła. To piwa upiła z orzechowej łupiny, to ze spodeczka wzięła okruszynę kołacza, to pochłeptała polewki z miseczki, a wszystko chwaliła, że smaczne, jak rzadko bywa. Cieszyła się gospodyni i jeszcze jej miodu kilka kropel usączyła z dzbanuszka. Żaba poczęła jej dziękować i bardziej jeszcze chwalić potrawy. A kiedy tak się gościła i wieczerzała z ludźmi pospołu, do chaty przyszedł ostatni gość, górnik, jak i gospodarz, ale człowiek gwałtowny i zabijaka, znany w okolicy, który rad do kielicha zaglądał. Kiedy zobaczył żabę siedzącą wraz z ludźmiprzy stole, śmiać się począł z gospodarza i przekpiwać, niepomny grzeczności i przyjaźni dla swego kamrata. — A toś sobie sprosił kompana! Ino terozki jeszcze wieprza 80 z chlewu za stołem posadzić! Ooo! To będzie do pary ze żabą, albo-li jeszcze capa tu przykludzić z obory! Cha! Cha! Cha!... — Cichaj no! Sameś jak cap, skoro tak wargujesz w cudzym domu! — zawołał na niego starzyk-kum. — Coś to rzekł, stary pieronie?!—krzyknął zabijaka; z całej siły zamachnął się ręką i zrzucił z ławy skrzyneczkę, na której siedziała żaba. Pogasły naraz lampy, a w izbie coś stuknęło o podłogę i zabrzęczało. Krzyknęły dzieci, a wszyscy w ciemności porwali się ze swych miejsc, potrącając naczynia na stole. Gospodarz szybko zapalił karbidkę, a gdy pojaśniało znów w izbie, poczęto szukać żaby. Zaglądano pod stół i pod skrzynie, wołano, lecz nigdzie jej nie było. Zmartwił się górnik niemało, że w jego domu gościa miłego tak obrażono, i z żalem wielkim popatrzył na niewstydnika, który owego zła był przyczyną. Pozbierał z podłogi noże i łyżki, zrzucone ze stołu w zamęcie, i podniósł skrzynkę, którą pustą ustawił dla żaby na ławie. Kiedy jednakże obrócił skrzyneczkę w ręku, wieko uniosło się samo, a na podłogę wysypały się z brzękiem srebrne monety, niby mieniąca się struga, i ułożyły w sporą górkę tuż u nóg zdumionego górnika. Pochylił lampę, a wtedy na wierzchu owej górki srebra zobaczył ten sam nowiutki błyszczący pieniądz, który dostał mu się przy wypłacie, a który przy podziale, jako ostatni, ofiarował żabie. — Aach! Co to?! Co to?! Skąd te pieniądze?! — słychać było w izbie. — Dała je nam żaba — rzekł na to górnik. — Ino to wam powiem, że pewnikiem to wcale nie była żaba! Był to sam Skarbnik Fontana, który przybrał żabią postać i tak nas obdarował. A ty, szturmierzu niewstydny — zwrócił się do zabijaki — obraziłeś Skarbnika! Bacz tedy dobrze, by ci teraz na dole nie odpłacił! PODARUNEK SKARBNIKA Koło drogi wiodącej z Zagórza do Strzemieszyc, na samym zakręcie przy starym cmentarzu, była niegdyś pustać nieurodzajna, zarosła suchą trawą, jałowcem i macierzanką. Przyganiali tam swe kozy ubodzy ludzie z zagórskich chałup, ci, którzy nie mogli się wyżywić na niewielkich poletkach, a dla rzadkich brzózek i sosen-karlic, zarastających bagnisty ł|% mieszkał dziadek Mąkosza z babką Mąłoszyną w chacie, która miała już ze sto lat, a może i więcej. Jednym kątem chata zapadała się już w ziemię, a na przegniłych PODARUNEK SKARBNIKA Koło drogi wiodącej z Zagórza do Strzemieszyc, na samym zakręcie przy starym cmentarzu, była niegdyś pustać nieurodzajna, zarosła suchą trawą, jałowcem i macierzanką. Przyganiali tam swe kozy ubodzy ludzie z zagórskich chałup, ci, którzy nie mogli się wyżywić na niewielkich poletkach, a dla których brakło pracy w pobliskich kopalniach. Pod zagórskim lasem, który w tamtych stronach poczyna się od rzadkich brzózek i sosen-karlic, zarastających bagnistą łąkę, mieszkał dziadek Mąkosza z babką Mąkoszyną w chacie, która miała już ze sto lat, a może i więcej. Jednym kątem chata zapadała się już w ziemię, a na przegniłych gontach dachu porosły zielone mchy. 82 Przez małe okienka babka Mąkoszyna ledwie dojrzeć mogła ścieżynę wiodącą ku jałowcom, tak wiele rosło pod oknami łopianów i końskiego szczawiu. Od wiosny do późnej jesieni dziadek Mąkosza pędził co dzień ową ścieżką między jałowce swą chudą kozę Baśkę, uwiązaną na długim sznurze. Baśka skubała tam suchoziele, oset i pożółkłe od słońca trawy, a dziadek chodził za nią i zbierał do króbeczki to opieńki, to bedłki, których po każdym deszczu niemało tam rosło, a czasem zerwał i zioła skuteczne w różnych chorobach. Zdarzyło się pewnego roku, że wcześnie nadeszły jesienne chłody. Rankiem na trawie dostrzegł dziadek Mąkosza siwy szron. Westchnął stary, kiedy pomyślał, jak to głodno i chłodno będzie im w chacie przez długie miesiące zimy. Kiedy wychodził ze swą kozą na paszę, babka dała mu pogięte stare wiadro i kilof, którym dziad Mąkosza odrywał bryły węgla w hrabiowskiej kopalni, nim wiek odebrał mu siły i do ziemi pochylił jego plecy. — Masz to, dziadu — warknęła swarliwie starka — a bacz, byś mi gdzie na biedaszybie węgla ukopał i do chaty parę wiader naniósł, bo się zimno robi! — Oj, babo! I gdzież to mnie staremu po drabinach do biedaszy-bów złazić! — odrzekł smutno dziadek. — Ledwie już nożyskami powłóczę! — A to mi przyczyna! Insi złażą, to i ty poleziesz! A bez węgla mi do chaty nie wracaj, bo i po łbie tłuczkiem oberwiesz, i żuru nie dostaniesz! Słyszysz, dziadu?! — Słyszę, słyszę! A toćże i umarły by posłyszał! — zamruczał Mąkosza i szybko wyszedł z chaty. Błądził długo pod lasem i po polach, wszędzie tam gdzie żółta 83 glina i łupki wyrzucane na powierzchnię wskazywały, że ludzie dobierali się do pokładów węgla, leżących płytko pod ziemią. Nie trafił jednak nigdzie na czynną kopaleńkę. Wszystkie bie-daszyby zniszczone były i zasypane. — Cóż tu robić? Gdzież się teraz obrócić? — trapił się dziadek Mąkosza. — Jakże swarliwej babie dogodzić? Już tu widać węszyli i rozgonili biedotę! Szybiki zasypali, a ludziska może i nieprędko przyjdą znowu kopać... Baśce nie w smak było chodzenie po nagich polach i wystawanie przed kopczykami łupków i śliskiej od deszczu gliny. Zabeczała żałośnie raz i drugi, szarpnęła sznurem i pociągnęła dziada Mąkoszę w jałowce na swą zwykłą paszę. Powlókł się stary za kozą i spozierał ze smutkiem na swój kilof i puste wiaderko. Baśka chodziła od krzaka do krzaka, pasła się pilnie, a że głodna była po wędrówce porannej, nie minęła żadnej kępy trawy i żadnego listka. Tak wchodził dziadek Mąkosza coraz to głębiej w jałowce, które jakoś większe i okazalsze mu się zdały od tych, które tam dotąd widywał. Grunt zapadał się tu w nieckę, wilgotniejszy był, gęściej trawą i zielem zarosły. Cała okolica dziksza była tutaj, pusta zupełnie i odludna. Baśka znów szarpnęła mocniej za sznur i pociągnęła starego ku łączce między jałowcami, gdzie widać było, mimo spóźnionej pory, liliowe kwiaty dzikiego czosnku, żółty Jastrzębiec i modrą kostrzewę. — No, tu się najesz, kozo, do syta! Prawieś trafiła w te jałowce! To mówiąc dziad Mąkosza wyjął z kieszeni kołek dębowy, wbił go do ziemi kilofem i uwiązał mocno Baśkę. Sam zaś poczłapał między jałowce, wypatrując pod nimi suro-jadek, które nawet nie uwarzone posilały z dawien dawna ubogich ludzi. 84 Patrzył dziad pilnie po ziemi, lecz surojadek nigdzie nie było. Poszedł dalej i dalej, wszędzie uważnie szukając, aż nagle dostrzegł ukryty wśród jałowców szybik, nie głębszy od wiejskiej studni. Nad szybikiem zbudowano prosty kołowrót ze skrzynią do wyciągania na powierzchnię urobku. „Niedawno tu ludzie pracują — pomyślał stary — bo drewno skrzyni i kołowrotu wcale jeszcze nie sczerniało. Pewnie też niewielu tu przychodzi po węgiel, bo okolica odludna... Ani wrona tu nie zakracze, ani łajna bydlęcego nie widać w trawie". Potrząsnął dziad wiaderkiem z uciechą i zajrzał do biedaszybu. Zejść nietrudno, bo górnicy pozostawili drabinę. Stara już, ale wytrzyma. Stęknął Mąkosza raz i drugi, opuścił do szybiku skrzynię, a sam począł złazić w dół po trzeszczących szczeblach. Niegłęboko tu było, rychło więc stanął na błotnistej glinie. Podszedł do ociosu i zaczął kilofem odbijać kęsy kruchego węgla. Ciężko mu szła robota, osłabły szybko ręce, a plecy starego jeszcze silniej pochyliły się ku ziemi. Ledwie pół skrzyni urobił, już pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Nogi drżały i tchu staremu brakło. — Och, starość, starość! — westchnął i przysiadł na skrzyni. Nad sobą widział Mąkosza kwadratowy skrawek nieba, które poszarzało i mżyło deszczem. Pomyślał o kozie, że moknie na chłodzie, a przecież czas już pognać ją do ciepłej obórki. Zrobiło mu się żal bydlęcia. Zakaszlał, splunął i począł ciężko wspinać się do góry. Wyszedł po długiej chwili z szybiku i począł wyciągać skrzynię. Jałowce osrebrzyły się kroplami deszczu i stały dokoła nieruchome, podobne do ludzi zmęczonych długą pracą. Mąkosza spostrzegł, że niewiele urobił węgla. Wygarnął go też 55 bez trudu rękami ze skrzyni na trawę i zaczął przebierać. Obok czarnych węglowych brył szarzał łupek, a było go więcej niż węgla; tego starczyło ledwie na niepełne wiadro. Zapłakał dziad Mąkosza jak bezradne dziecko. Pełen żalu nad pracą daremną począł w głos zawodzić i wyrzekać na swą starość: — Oj, biedaż mi, bieda! Słabym już i lichy jak ten wiecheć zbutwiały! Jakże tu sobie radzić, kiej siły nie ma i te oczyska już niedowidzą, że kamień do skrzyni ładuję z węglem pospołu! Jakże się teraz babie okażę?... Już mię tam ona przywita, przywita, czarcia kuma!... Jękom i zawodzeniu starego odpowiadała z daleka Baśka swym przeciągłym beczeniem. Posłyszał ją dziad, otarł oczy i wąsiska rękawem. Żałość ustąpiła miejsca gospodarskiej trosce. — Baśka! Eee! Baśka! — zawołał, zarzucił kilof na ramię i sięgnął po wiaderko z węglem. Wtem posłyszał, że w szybiku zatrzeszczały szczeble drabiny. Dziad przystanął zadziwiony i popatrzył na szybik. A wtedy z jego wnętrza powoli wychyliła się głowa, potem ramiona górnika. Mąkosza znów przetarł oczy. — Co to?! — szepnął do siebie. — Przeciem tu sam... Na dole nie było nikogo... Wyrobisko małe i ciasne nie mogło ukryć przecie drugiego człowieka! Górnik tymczasem milczący stał na drabinie, wychylony do połowy z szybiku i patrzył na Mąkoszę. — Ktoś ty? — spytał dziad. — Pustecki... Skarbnik Pustecki... Dziad cofnął się w strachu od szybu i zapadł w jałowce tak szybko, jakby mu ze trzydzieści lat ubyło. — Skarbnik! — mamrotał trzęsąc się z lęku. — Skarbnik Pustecki żyje w tym szybiku i pewnie ludzi precz odgania!... 86 — Hej, stary! A chodźże tutaj! Nie bój się! — wołał tymczasem Pustecki. Dziad wyszedł z ukrycia i stanął o kilka kroków od szybu. Ciekawość przemogła w nim lęk. A Skarbnik mówił dalej: — Posłyszałem twe wyrzekanie, dziadu, i przychodzę ci pomóc... Nie bój się, chodź bliżej i powiedz, jaka niedola cię trapi. Na te słowa stary opamiętał się zupełnie i rzekł: — Oj, niemała to niedola, niemała... Bieda w chacie! Głód człeka przyciska, kiedy bez wieczerzy co dzień spać idzie, i zimno przechodzi do kości!... Ledwiem w tym biedaszybie pół skrzyni urobił, i to z kamieniem pospołu! Ażeby drugi raz złazić na dół, to mi siły brakło, bom stary, Oj, dolaż moja, dola!... — Czekaj, dziadu — rzekł na to Pustecki.— Nie trap się o węgiel! Spuść mi tylko skrzynię, a sypnę ci węgla czystego do pełna... Porwał się dziad Mąkosza i czym prędzej skrzynię do szybiku spuścił. Nie minął i pacierz, kiedy z dołu dał się słyszeć głos: — Hej, dziadu, wyciągaj urobek! Mąkoszy wróciły siły. Rzucił się do kołowrotu i ani się spostrzegł, kiedy wyciągnął skrzynię po raz drugi. Zdziwił się tylko niemało, że tak wielka się teraz zrobiła, a lżejsza. Trzykroć większa mu się wydała od tej, którą po raz pierwszy spuszczał do szybiku. Węgiel był w niej wyborny, kęsy nieduże i niemałe, takie, by łatwo je było wygarniać na ziemię i potem w chacie dorzucać do ognia. Spieszył się Mąkosza, aż mu dech zapierało, a Pustecki tymczasem wołał na niego z dołu: — Hej, dziadu! A spuść no mi skrzynię, to ci jeszcze sypnę! I znów skrzynia skryła się w głębi szybu. Nie minął pacierz, kiedy Skarbnik znów począł wołać na dziada: — Hej, stary! Wyciągaj skrzynię! 87 Ucieszył się dziadek Mąkosza i skoczył znów do kołowrotu. Lekko mu jakoś było i dziwnie poręcznie, chociaż skrzynia tym razem pięciokrotnie większa mu się wydała niż poprzednio. Węgiel zaś w niej był tak dobrego gatunku, że i na całym Śląsku nie było lepszego! Stary wygarnął i tym razem węgiel; spostrzegł, że koło szybiku urosła już z niego spora górka. Tymczasem Pustecki znów wołał nań z dołu: — Hej, stary! A spuść no mi skrzynię! Tym razem dziad Mąkosza stanął na brzegu szybiku i odkrzyknął: — Dzięka ci, Pustecki! Już tu pod jałowcami cała góra urasta! A Skarbnik na to z dołu: — To bież do chaty po worki! I baba niech tu przyjdzie! Oboje znosić będziecie węgiel, a ja wam jeszcze sypnę tyle, że na całą zimę wystarczy! Spuść ino skrzynię! A spieszcie się i zaraz przychodźcie! I tak po raz trzeci w tym dniu zjechała do biedaszybu skrzynia. Potem dziad Mąkosza porwał z ziemi wiaderko z węglem, dopełniając je co najpiękniejszymi kęsami, zarzucił kilof na ramię i ruszył na łączkę do Baśki tak ochoczo, jak niegdyś do najpiękniejszych dziewuch w Zagórzu chadzał. Koza leniwie skubała trawę, zziębnięta i smutna. Ujrzawszy gospodarza zabeczała żałośnie raz i drugi. — No cichaj, Baśka! Cichaj! — rzekł dziad Mąkosza i poklepał bydlątko po chudym boku. — Teraz już marznąć nie będziemy w chacie! A jakby przyszły cięższe mrozy, to ciebie w sionce uwiążę i trzy razy na dzień ciepłego dostaniesz w cebrzyku. Wiesz, Baśka? Koza mądrze patrzyła na dziada żółtymi oczami i potrząsała brodą. Wtedy Mąkosza jakby sobie coś przypomniał. Pomyślał chwilę, potem odwiązał Baśkę i od jej sznura uciął spory kęs. Wrócił ku jałowcom i uciętym kawałkiem przewiązał największy z nich, ten, pod którym leżała górka węgla. — Będzie teraz znaczny i łatwiej tu z babą trafimy — rzekł do siebie, ucieszony z pomysłu. Do wieczora zostało niewiele czasu. Tylko patrzeć, jak wśród jałowców zagości chłodny, jesienny mrok. Mąkosza ruszył szybko do chaty, a obok dreptała Baśka. Baba zaświeciła już karbidkę i czekała na nich w progu. W swej ciężkiej spódnicy i chuście na ramionach wyglądała jak wielki, ciemny owad. — No co? — spytała. — Masz, dziadu, węgiel? — A mam, co bym to nie miał! — odrzekł stary i podał Mąko-szynie wiaderko. Baba przyjrzała się uważnie czarnym bryłom. — Umm! — mlasnęła z lubością, jakby przed miską skwarek. — Coś mi się ten węgiel bardzo przedni wydaje! Czyś go ty czasem nie porwał aby gdzieś z pańskiej kuchni, co? — Gdzie zaś, babo, gdzie! Urobiłem go na biedaszybie, bom przecie górnik i węgla dobywać poradzę! A to ci rzeknę jeszcze, że go mieć możemy tyle, że i na całą zimę starczy! Mąkoszyna klasnęła w ręce. Oczy jej zabłysły i jakoś milej spojrzała na dziada. — No, kiej tak, chłopie, to chodź do izby, bo żur wystygnie! Dorzucili do pieca parę czarnych bryłek, aż w chacie uczyniło się ciepło jak w letnie wieczory. Przy wieczerzy dziad wszystko opowiedział Mąkoszynie. — Jeśli tego jest tak wiele — rzekła baba — a Pustecki jeszcze 89 urobić przyobiecał, to i sprzedać co nieco nie zawadzi. Przecież ci chyba tego nie zabronił? — Nie! — potwierdził stary. — A tak, jak się zbierze groszy, to i na trzewiki sznurowane dla mnie wystarczy... Co? — Mmm... — mruknął dziad z ustami pełnymi żuru i dolał sobie jeszcze z garnka. — Może i na fartuch się zbierze,'kto to wie? — Aha! — Co zaś tam fartuch sam! Przecie nie grzeje! Chustka by się zdała na zimę, merynka, bo cieplejsza. — No... — Taka z frędzlami, jak w Zagórzu ma sztygarowa. A do tego spódnica z kamlotu, bo choć sporo kosztuje, to nie płowieje na słońcu... — Ooch, babo, babo! — zniecierpliwił się wreszcie Mąkosza. — Już ci spódnica do łba weszła i fartuch, i trzewiki, a przecie węgiel jeszcze leży pod jałowcem, jak leżał! Znieść go trzeba do szopy czym prędzej! Pustecki zaraz po niego przyjść nakazał! Bierz worki, a ja drugą karbidkę narządzę, byśmy nie pobłądzili, jak się ściemni! — Co?! — zakrzyczała baba. — Terozki chcesz nosić węgiel po takim deszczu, i to jeszcze karbidkę świecić? — A jakże, przeciem słyszał, co mówił Skarbnik! — Ej, głupi dziadu! I cóż się stanie, jak jutro rano pójdziemy! Przecie urobek z powrotem pod ziemię nie wlezie! — Tak, ino Pustecki zarozki kazał przychodzić! kominie i roztrącać z hałasem stołki, co zawsze w największym gniewie czyniła. 90 Gadała i gadała, źe wieczór blisko, źe mgła i deszcz zacina zimniej-szy od lodu, że Skarbnik przecież tego, co dał, pod ziemię nie skryje, aż ustąpił stary, babskiego swaru nie umiejąc ściszyć i swojej dochodzić woli. I Rankiem nad lasem zagórskim zaświeciło słońce. Po niebie płynęły obłoki przebłyskujące perłową i różową barwą. Drzewa strzą-snęły krople deszczu ze swych gałęzi i stały w przepychu jesiennego złota. Na obeschłej już trawie widać było uczepione nitki babiego lata; we wrzosach na skraju lasu pszczoły rozpoczęły swój codzienny trud. Rychło zniknęła poranna mgła i podeschła ścieżka wiodąca ku jałowcom. Mąkosza zabrał dwa worki, dobrze wylatane, i dwie łopaty. Stojąc na ścieżce niecierpliwie popatrywał na drzwi chaty, rychło-li wyjdzie z nich baba. Kozę trzymał na sznurze, gotowy do odejścia, ale baba nierychło wybrała się z chaty. To garnki zmywała, to cedziła mleko, to ziarno sypała czubatej kurze, to gadała do siebie i wyrzekała na biedę. Słońce stało już wysoko, kiedy przez puste pola poszli ku jałowcom. Zieleniały one gęsto na tle niebieskiego nieba, skupione koło siebie niby tłum nieruchomych ludzkich postaci. Podeszli bliżej i oto nagle oboje stanęli w miejscu, lękając się stąpić choćby krokiem dalej. Zobaczyli przed sobą równinę, na której rosły setki jałowcowych krzaków! Każdy z nich przewiązany był sznurem, tak samo, jak ów wielki jałowiec, pod którym pozostawił Mąkosza górkę węgla ubie- 91 głego wieczora! I sznury były jednakie, i sposób wiązania ten sam, tak że w owej ciżbie krzewów nie sposób było znaleźć tego, którego szukali! Zrozumiał to dziad i stał bezradny z łopatą na ramieniu i łatanymi workami pod pachą. — Oto masz, babo, nasz węgiel na zimę! — rzekł do wylękłej staruchy. — Oto twe grosze, babo, i sznurowane trzewiki, i me-rynka, i nowa spódnica! Przez twe namowy i ja nie poszedłem po węgiel od razu, bom cię usłuchał, babo — niecnoto! A trza mi było iść! Teraz już przepadło! Pustecki pogniewał się na nas! Skrył węgiel pod ziemią... Już go więcej nie obaczysz! Baśka stała opodal. Nie chciała skubać trawy, tylko patrząc na gospodarzy swymi żółtymi oczami raz po raz potrząsała brodą. Mąkosza chwycił za sznur i pociągnął kozę ku domowi. Zabe-czała żałośnie i obejrzała się jakby ze smutkiem na jałowce. 1 NIEBIESKIE ŚWIATŁO Opowiadają starzy ludzie, że niegdyś, bardzo dawno temu, była nad Białą Przemszą niewielka kopalnia. Poza nią rozciągały się szeroko bagniste łąki, na których, niby błyszczące oka, lśniły zarosłe sitowiem stawy. Dziś nie widać już ani owych łąk, ani stawów, a tam gdzie kiedyś szumiały na wietrze trzciny i kwitły tysiące kaczeńców — rosną teraz zboża, pachnąca koniczyna, len i buraki. W dawnych czasach górnicy, zdążając na ową kopalnię lub wracając po pracy do pobliskich wsi, skracali sobie drogę i nie obchodzili dokoła bagnistych łąk, tylko wydeptali sobie krętą ścieżkę wprost przez bagno, od jednej kępy do drugiej, od brzozowego zagajnika do starej olchy; ta rosła na rozstaju dróg, w miejscu 93 nieco suchszym, tak że w słoneczny czas można tam było spocząć, oprzeć się o pień drzewa, posłuchać szumu traw i ptasich głosów. Zdarzyło się raz, że ścieżką przez bagna wracał do domu młody chłopiec, który ledwie przed miesiącem rozpoczął pracę w kopalni. Cieszył się, bo właśnie odebrał wypłatę — pierwsze pieniądze, które zarobił w swym życiu. Było tego niewiele, ale chłopcu zdawało się, że w jego płóciennej kalecie leży wielka fortuna. Zaniesie ją zaraz matce, która czeka na niego w małym domku na skraju miasta. Pewnie siedzi na ławeczce koło furtki i patrzy na drogę, pewnie w kominie czeka na niego zacierka, którą tak lubi... Dniówka skończyła się o drugiej, starsi górnicy szybko mijali chłopca, rozprawiając żywo o troskach swoich, o pracy i zapłacie. Spieszyli do domów, bo i w domu niemało roboty. To poprawić dach na kurniku, to królikom trzeba zbić nową klatkę, buty rodzinie całej wy łatać, w ogródku około drzewek i grząd się pokręcić. Cóż dopiero, kiedy do tego chlew przyjdzie jeszcze wyprzątnąć i obórkę! Górnik — jak to z dawna wiadomo — rad chowa żywinę i rad koło niej chodzi. Pod ziemią długo przebywa, czarna otacza go skała, przeto jak już na powierzchnię wyjedzie, a na słońce popatrzy, to wielkiej nabiera ochoty pokrzątać się koło żywego stworzenia, przy drzewkach i kwiatach popracować... Tak oto ścieżka wiodąca z kopalni na przedmieście rychło opustoszała i chłopiec pozostał sam wśród łąk i stawów; jedynym głosem, jaki teraz słyszał, było kumkanie żab, a jedynym towarzyszem — długodzioby kulik, który właśnie poderwał się spod jego nóg. 94 Młodzieniec nie poznał jeszcze górniczych obyczajów i trosk towarzyszy swych nie podzielał. Młody był, wesoły i płochy. Srebrne pieniądze przyjemnie ciężyły w kieszeni. Przy okienku kasy jakoś niezręcznie było im się przyglądać, a przecież to pierwsza jego wypłata! Własne, zarobione pieniądze. „Jakie też one są ? — myślał chłopiec. — Nowiutkie, błyszczące czy może stare, wytarte już od długiej wędrówki poprzez ludzkie ręce?" Zapragnął przyjrzeć im się dobrze, raz jeszcze przeliczyć, pomyśleć w spokoju, co kupi za nie matce, a co sobie. Raz po raz wsuwał rękę do kieszeni i dotykał kaletki. Słońce przyjemnie grzało, dokoła pachniało wodnym zielem, na wietrze kołysały się białe kitki wełnianek. Chłopiec umyślił wtedy spocząć chwilę przy drodze, zrzucił więc swoją roboczą kapotę, rozesłał ją na ziemi tuż pod starą olchą i usiadł w cieniu chybotliwych listków. Potem wysypał pieniądze i począł je dokładnie oglądać. Wszystkie monety były nowe, nawet drobne miedziaki błyszczały jakby z prawdziwego złota. „Może starczy i na fartuch dla matuli! — myślał. — Ten modry, który nosi od święta, wyblakł już bardzo... Trzeba by koniecznie nowy!" Naraz posłyszał kroki. Ktoś szedł ku niemu od strony kopalni. Odwrócił szybko głowę i spojrzał. Ścieżką zdążał w jego stronę rosły, barczysty górnik, z kilofem na ramieniu. Twarz miał czerwoną od gorąca, wielkie usta i szybko biegające, niespokojne oczy. — O, kamracie! — zawołał. — Cóż to tak na swoje grosze po-pozierasz? Przymało ich dostałeś, co? Zdałoby się więcej! Bo to i w karczmie pohułać warto, i dziewuchom pierników nakupić miło! A tu chuda kaletka! He! He! He! 95 — Przecież niedawno pracuję... — rzekł chłopiec zmieszany. — I nie w głowie mi karczma! — To poczciwie z twej strony, chłopaku! Piękne obyczaje, naprawdę! A gdzież to pracujesz? — Wozy ciskam — odpowiedział chłopiec — w oddziale sztygara Gruszki. — Ach, tak! No cóż... Gruszka dobry człek, choć zrzęda... Hm... wiesz co? Posuń no się trochę, to ja spocznę, bo mnie plecy bolą... Mocno dziś węgiel sypał! Falerze ledwie nadążyli zebrać! Chłopiec usunął się nieco na bok i już, już schować chciał do kaletki swe pieniądze, kiedy górnik przytrzymał jego rękę i rzekł, śmiejąc się przymilnie i pilnie patrząc mu w oczy: — Czekaj no, chłopaku! Nie spiesz się kryć swoich groszy! Niewiele ich masz! Ja mam więcej! Toteż chętnie fortunę twoją pomnożę. A wiesz jak? Zagrajmy w kości, bo czasu dość mamy. Do wieczora daleko! Wygrasz ode mnie kilka sztuk srebra, boś pewnie zręczniejszy niż ja! — Ach, ostaw mnie! — wzbraniał się chłopiec. — Nie umiem grać w kości! Jeszczem ich nawet na oczy nie widział! Nie wiem, co to jest... — To i cóż! Dowiesz się zaraz... Nie przystoi kamratowi odmawiać... Gra jest łatwa i szybko wygrać można... Zacznijmy grać o ten maleńki grosik miedziany... Ten niewiele znaczy! I tak składnie mówiąc, wiele tłumacząc, a żartując przez cały czas, wydostał górnik z kieszeni niewielki kubek skórzany i kości. Ani się chłopiec obejrzał, jak rozpoczęli grać. Górnik nie szczędził pieniędzy, wykładał coraz to nowe monety, przegrywał raz po raz i wesoło się śmiał, gdy chłopiec wahał się, czy grać dalej. — Do wieczora daleko! — mówił. — A moja kaletka wciąż 96 jeszcze pełna po brzegi! Przecież wygrywasz, kamracie! Jużeś ode mnie bogatszy! Chłopiec oswoił się powoli, nabrał odwagi, rumieńce wystąpiły mu na twarz; zaczął sam przynaglać kamrata do gry, gdy wtem szczęście się odwróciło. Przeciwnik jego raz po raz teraz wygrywał. Srebro i miedziaki ze stosu, jaki dopiero co wznosił się przed chłopcem, poczęły przesuwać się na stronę górnika. — Czekaj, odegrasz się zaraz! — śmiał się szczęśliwiec. — Rzucaj raz jeszcze!... I jeszcze raz! Na czole chłopca ukazały się kropelki potu. Policzki mu pobladły. Poczuł strach. Oto ciągle przegrywa, a przecież na początku szczęście mu sprzyjało! Nie wiedział wcale, że z szalbierzem ma do czynienia, który potrafił zawsze, gdy zechce, wyrzucić więcej oczek! Co teraz? Przed nim leżą już tylko dwie srebrne monety. — Rzucaj jeszcze! Odegrasz się! — kusił nieznajomy, a w głosie jego brzmiała ukryta drwina. — Nie! Ostaw mnie! Ostaw! To przecież ostatni mój grosz! Już nie chcę grać więcej! — wołał chłopiec. — Cichaj, cichaj, mały! Tak się nie godzi! Przecież jesteśmy kamraci! Teraz moja kolej, mój rzut! Ostatnia srebrna moneta przeszła do rąk kostery. Kaletka z szarego płótna już pusta... Chłopiec czuje rozpacz i wstyd. Jakże to ? Ani się obejrzał, jak stracił cały zarobek! Z czymże teraz przyjdzie do matki? Co jej powie? Jak niemądrze i nieroztropnie uczynił! — Grajmy jeszcze!... — prosi nieznajomego, a w sercu kołacze się nieśmiało nadzieja, że może los znowu mu zacznie sprzyjać. Górnik jakby tego nie słyszał. Nie spiesząc się zbierał do mieszka ¦ Miedziana lampa 97 pieniądze, pogwizdywał i spozierał na niebo, na którym rozbłysły już pierwsze gwiazdy. — Grajmy jeszcze! Ostań, kamracie! — prosił chłopiec. Nieznajomy powstał z ziemi, spojrzał na niego z drwiną, a potem rzekł śmiejąc się chytrze i poprawiając zmięte fałdy kaftana: — Nie, kamracie! Późno już! I czas na mnie! Już tam pewnie wino rozlewają w karczmisku! Coś przegrał, toś stracił, bracie! Ale wiesz, co ci powiem? Patrz! Tam na bagnie, widzisz! Niebieskie światełko między brzeziną! Wiesz, co to jest? Błędny ognik! Tam diabeł pieniądze liczy! A te, które są z papieru, suszy przy owym ogieńku. Idź no! Poproś go, może ci co da, a mnie ostaw w spokoju... Długo jeszcze w uszach chłopca dźwięczał śmiech niegodziwego człowieka. Odszedł już dawno, jego barczysta postać jakby wsiąkła w coraz to gęstniejący mrok... Chłopiec pozostał sam. Niespieszno mu teraz było do domu. Stał pod olchą, z kapotą narzuconą na plecy. Czuł się bardzo zmęczony. Na pół dziecięce ramiona bolały nieznośnie od pracy, coś dławiło w gardle, coś ściskało bezlitośnie serce. Gorące, gorzkie łzy napływały do oczu. Gdzieś nad bagnem zakrzyczał nocny ptak. Cień jakiś przesunął się nad głową chłopca. Młody górnik przetarł oczy. Rozejrzał się i oto dostrzegł znów we ćmie niebieskie światło między brzozami, które większe mu się teraz i jaśniejsze wydało. „Diabeł suszy pieniądze na kępie!" — przypomniał sobie słowa nieznajomego. Te pieniądze, jak mówią ludziska, pogubili w bagnie ci wszyscy, którzy nadto wypiwszy gorzałki, nie mogą znaleźć drogi do domu i błądzą we ćmie po łęgach i trzęsawiskach. Niebieskie światło migało ciągle. To jaśniejsze było, jakby nasycone barwą dziennego nieba, to ciemniało, przytłumione granato- 98 wym mrokiem no:y, by za chwilę znów przyciągać oczy jasnym błękitem. „Jak on to robi? — pomyślał chłopiec. — Jak on tam suszy te pieniądze? Czy dużo ich pozbierał na bagniskach? Ach, zobaczyć to! Przypatrzyć się kusemu, jaki on jest... Straszny to bies rogaty czy może drobny, włochaty diablik, z tych, co to mają kocie ogony, a łapki nietoperzy..." O takim właśnie diabliku prawiła mu kiedyś babula w zimowy wieczór, kiedy był mały i czepiał się jeszcze jej kolan. Powoli, kryjąc się za niskie olchy i pokręcone liche brzózki, zaczął posuwać się w kierunku niebieskiego światła. Ostrożnie wymacywał stopami twardsze miejsca. Tu chrupnęła woda, tam zaszeleściły gałęzie. Daleko na bagnach ozwał się znowu głos nocnego ptaka. Niebieskie światło było coraz bliżej. Już tylko kilka kroków... Lecz oto nagle nikły dotychczas płomyk rozbłysnął szeroko i buchnął w górę snopem sinych, różowych, a potem złotoniebie-skich iskier, jakby rozdmuchał go wiatr. Dokoła pojaśniało, widać było wyraźnie białe grzybienie na pobliskim stawku, ostre liście wodnej strzałki i brunatne pałki tataraku. Na kępie jednak nie ujrzał chłopiec ani strasznego rogatego biesa, ani kosmatego diablika z łapami nietoperza. Na pniu dawno ściętej olchy siedział stary górnik, a obok tuż na ziemi stała jego lampa oliwna, pięknie wyczyszczona — ona to rzucała niebieskie światło dokoła. Hełm górniczy leżał na kolanach starego, a wiatr rozwiewał lekko jego siwe włosy, igrał z pasmami kędzierzawej brody, unosił poły ciemnego kaftana. Czy to światło lampy, czy może gwiazdy przeglądające się w po- 99 bliskim stawie nadały jego oczom tak dziwny blask, że większe się zdały, wspanialsze, o wejrzeniu głębszym i przenikliwszym, niżeli to się zwykłe spotyka u ludzi. Chłopiec cofnął się szybko i próbował skryć w zaroślach. Zawstydził się niewczesnej ciekawości. Stary górnik dojrzał go jednak i skinieniem ręki przywołał do siebie. — Czegóż to szukasz na bagnie po nocy? — spytał, a gdy chłopak milczał zmieszany i oczy krył w cieniu, siwy mąż począł mówić do niego głosem przyjaznym i dobrotliwym: — Młodyś jest, widzę, i pewnie czekają na ciebie z niecierpliwością w domu. Matka może i ojciec... A może dziewczyna gdzieś czeka przy drodze? Widzę smutek na twej twarzy! Lęk jakiś masz w oczach! Strapiony jesteś, chłopcze! Jakaż to zła przygoda wzbrania ci iść do domu i zasiąść do wieczerzy? Mów śmiało! We dwóch łatwiej znaleźć radę niżeli jednemu! Słowa te ośmieliły chłopca, zbliżył się więc do starego, a gdy ten wskazał mu miejsce tuż przy sobie na trawie, usiadł i opowiedział mu o spotkaniu z górnikiem-kosterą, nie tając najdrobniejszych nawet szczegółów. — Ach! — kończył. — Jakżem niebacznie uczynił! Jak płochy i słaby mam rozum! A teraz mi wstyd i żal... Za matczyne starania, za dobroć wielką zapłaciłem oto stratą i nierozwagą! Jakże mi teraz wracać do domu? Jakże spojrzeć w oczy matuli? — Źleś uczynił, chłopcze, to prawda — rzekł stary górnik — ale i żal twój jest niemały... Kostera podszedł cię nieuczciwą sztuką. Źleś uczynił, jak rzekłem — lecz trzeba zło naprawić. Oto masz tutaj pieniądze z mojej wypłaty. Chłopiec zawahał się i zmieszał. Onieśmielony spuścił głowę, tylko swą starą czapkę obracał w ręku i szarpał niespokojnie, 100 Dostrzegł to stary górnik, uśmiechnął się pod siwymi wąsami i rzekł: — Bierz śmiało pieniądze, chłopaku, bo ci je ze szczerego serca daję... Nie ukrzywdzisz mnie! — tu brzęknął garściami monet w obu kieszeniach. — Zanieś je matce, ale wprzód mi przyrzecz z całego serca, że się nigdy więcej przygodnej kompanii nie chwycisz i do kości ani do żadnej gry szkodliwej nie siądziesz! — Przyrzekam wam to panie, i dziękuję za pomoc — ale jakże zwrócę te pieniądze? — Czekaj i na to znajdzie się rada! — Zarabiam niewiele! Ledwie rozpocząłem pracę! — Słuchaj dobrze, co powiem — mówił starzec. — Zwróci mi pieniądze niegodziwy kostera — właśnie tyle, ile wygrał od ciebie. Niechybnie po następnej wypłacie znów pocznie namawiać cię do gry. Ale ty pamiętaj, coś mi przyrzekł, i powiedz onemu szalbierzowi, że ja chcę zagrać z nim teraz i że na niego czekam wieczorem tu na kępie. Ukaż mu miejsce, jeśli nie wie, gdziem jest! — Dobrze, panie, zrobię, jak mi radzicie! — Obaczysz, że dobrze radzę, chłopaku!... Powiedz mu jeszcze, że mam wiele srebra... Nawet o złoto zagram z kosterą! — Przebóg! Któż jesteście panie? — Górnik, jako i ty, i czas mi już na szychtę! Wiatr zaszeleścił mocniej w gałęziach brzózek, a od bagna powiało chłodem. Chmury skupiły się na niebie i skryły gwiazdy. Stary powstał i włożył na głowę hełm. Potem zszedł z kępy i ruszył ku kopalni na przełaj przez bagna. Szedł lekko, woda ani razu nie chlupnęła mu pod nogami. Zdziwił się chłopiec i długo patrzył za niebieskim światłem jego lampy, które ślizgało się po trawie, to po krzakach, to znów odbiło się w powierzchni dalekiego stawu, zamigotało w dali, aż gdzieś pod kopalnianą bramą, i znikło. A wtedy na niebo wypłynął księżyc, spokojny i cichy wartownik nocy. Osrebrzył światłem wieżę wyciągową kopalni, a w niej nieruchome koła. Chłopiec patrzył długą chwilę, lecz koła dalej trwały bez ruchu... „Nocnej szychty dziś nie ma! — pomyślał. — Na jakąże to zmianę poszedł stary?" Przyszła następna wypłata i znów, jak poprzednim razem, wracał chłopiec do domu ścieżką przez bagniste łąki, a w kieszeni brzęczały mu srebrne pieniądze. Było ich nawet nieco więcej niż za pierwszym razem. Słońce mocno grzało, a białe kitki wełnianki bujniej jeszcze rozrzuciły się pomiędzy łąkowym zielem. Chłopiec szedł wolno, mijał uważnie lusterka wody, które zostawiła na ścieżce niedawna ulewa. Spoglądał na złociejące już listki brzóz i na ostatnie niezapominajki owego lata, różowawe i drobniejsze aniżeli ich wiosenne siostrzyce. Barwny i wesoły wydaje się świat temu, kto pracuje w mroku kopalni! Pod olchą wygrzewał się na słońcu ko stera i raz po raz sięgał do swego mieszka, w którym zostały resztki śniadania: chleb z wędzonym boczkiem, rzodkiew i cebula. W mieszku znajdował się także, skrzętnie schowany, skórzany kubek do gry i kości owinięte w szmatkę. Dojrzawszy chłopca już z daleka rzucił mu górnicze powitanie, a skoro tylko młody kamrat zbliżył się do olchy, szalbierz usunął się i miłymi słowami jął zapraszać go, by podzielił z nim posiłek. 102 — Dziękuję! — rzekł chłopiec. — Spieszno mi dziś bardzo do domu... — Ani chcę słyszeć o tym, kamracie! Cóż to! Gardzisz prostym moim chlebusiem? W domu masz pewnie tłuściej sze dania? Co? No, jeżeli tak, to choć na chwilę siądź ze mną i spocznij... Chłopiec pamiętał dobrze, co mu rzekł stary górnik, usiadł więc na trawie koło szalbierza, wziął odrobinę chleba i czekał, co tamten powie. — Jedz! — zachęcał kostera. — Głodny jesteś pewnie po dniówce! Weź jeszcze boczku i cebuli... Do domu przecież daleko! Przez chwilę jedli w milczeniu, a nicpoń śmiejąc się i niby radując ze spotkania z młodym kamratem zaczął porządkować swe rzeczy. Sczyścił liściem kroplę smaru, która przywarła do kilofa, strzepnął pyłek ze swej kapoty, potem chciał do reszty opróżnić mieszek, ruszył nim i oto wypadł zeń skórzany kubek i trzy kości. — No, popatrz tylko! — zawołał niby to szczerze zdumiony. — Mam ze sobą kości! Ha! Same proszą, by zagrać choć kilka razy! Twoja dziś kolej zaczynać! Ty się musisz, braciszku, odegrać!... No! Zaczynaj! — Cóż! — zaśmiał się chłopiec. — Miłe to dla mnie zaproszenie! Ale grać dziś nie mogę... — Ani chcę słyszeć o tym, kamracie! Dlaczego? — Spieszno mi przecież do domu! — Cóż z tego? Krócej zagramy! — Nie, czas nie pozwala! Ale wiesz co? Mówił mi jeden górnik, że z tobą ochotnie zagra w kości jeszcze dzisiaj wieczorem! A lubi grać jak żaden! — To mi nowina! — zakrzyknął kostera. ¦— A któż to taki? — Obaczysz! Tyle ci tylko powiem, że to człek starszy a zamożny! 103 — Gdzież go spotkam? Powiadaj! — Tu blisko! Rad zawsze wieczorem siaduje tam na kępie, bo lubi chłodne powietrze! — I dziś także będzie? — Dziś właśnie na grę oczekuje! — Jakże go poznam? — To nietrudno! Nosi ze sobą lampę, co światło niebieskie rzuca dokoła! Siwowłosy jest i siwobrody... — Ej! Co ty prawisz?! — zaniepokoił się kostera. — Pewnie to bies, co pieniądze liczy, nie człowiek! — Skądże znowu! Górnik to jako i my z tobą, kamracie! Znaczny człek... Sam mi mówił, że ma dosyć srebra, a nawet o złoto przy grze w kości nie stoi! — Trza by spróbować! — rzekł szalbierz po namyśle. — Proszę! Spróbuj, a pewnie z nim wygrasz, jako i ze mną wygrałeś! Czas było wracać do domu. Chłopiec pożegnał nicponia, a ten nie zatrzymywał go teraz wcale. Układał bowiem sobie i obmyślał pilnie, jakich to użyć sztuczek szalbierskich przy grze w kości ze starym górnikiem, by wygrać od niego jak najwięcej srebra i złota. Wczesnym rankiem następnego dnia aż huczało od rozmów i śmiechów w izbie zbornej, w markowni i na sortowni, a nawet w stajniach i w magazynie. Chłopiec, zbyt jeszcze nieśmiały, by zapytać o przyczynę gwaru wąsatych, starszych górników, przystanął koło gromady i ciekawie nastawił ucha. Rozprawiano o nicponiu-kosterze, który wcale niezwyczajnej do- 104 znał przygody, osławił się między kamratami, ośmieszył, a ze zgryzoty wielkiej w ogóle stan górniczy zamierzał porzucić. — Tak! Tak! — prawił Jakub Oćma, który mieszkał tuż obok szalbierza i z nim razem pracował w przodku. — Powinęła się noga świszczypale! Ograł zawsze każdego, okpił, a teraz trafił na zucha, co lepszy odeń stokrotnie w grze w kości! — Co też prawicie, Oćma ? — dziwił się dziadek Szypuła z portierni. — Prawda-li to? — Szczera prawda! Taka, jak owo srebro, które od kamratów wyciągał, i zawsze był górą! A teraz stary jakiś górnik zmówił się z nim na grę wczoraj wieczorem i takiej dokazał sztuki, że nasz kamrat w galotach ino wrócił do domu! — Niemożliwe! — A możliwe, możliwe! Jak zaczął grać z tym starym górnikiem, to przegrał i kiesę, i kapotę, i koszulę, nawet kilof i buty! Na nic się zdały chytre sposoby... W galotach wrócił do domu, a baba pono chatę przed nim zamknęła! — Święty Boże! Co gadacie? — ozwały się głosy. — Ano tak! Bo jak szedł do domu, to z tej zgryzoty drogę pomylił i po szyję się skąpał w bajorze! Baba ulękła się, że strach, i do rana pod drzwiami go trzymała! Jak rozedniało, dopiero do domu go wpuściła, bo przy świetle poznała, że to jej stary wraca, nie zaś bies ani włóczęga ze świata! W gromadzie na nowo zerwał się śmiech. Sypano żartami, dodawano jeszcze od siebie do uciesznej historii, by potem śmiać się jeszcze głośniej, jeszcze serdeczniej. — Ale kieryż go tak ograł? Znacie go? Chętnie bym mu piwo postawił... — zapytał ktoś z gromady. Oćma pokiwał głową przecząco. — Nie! I nie ma na kopalni chłopa z brodą! 105 — Ani z lampą, co by niebiesko świeciła! A podobno taką miał... — To jakiś niezwyczajny górnik! Na kopalnię chodzi, szychtę odbywa, a nikt go nie widział... Diabeł to może, a może Skarbnik? Popatrzyli na siebie górnicy i domyślnie pokiwali głowami. Już tego dnia więcej o przygodzie nie było mowy. Tylko w portierni po dniówce chłopiec długo o coś wypytywał dziadka Szy-pułę. s. / -O \V lt!if, V/A , Z. -*" r s /i FRANCIKOWA PRZYGODA Pewnej niedzieli nakazał sztygar Francikowi Gruszce przyjść do kopalni na pogotowie. Wraz z drugim robotnikiem miał baczyć Francik, by w jego oddziale wszystko było w porządku. Różnie przecież zdarza się na dole. Mogą na przykład stanąć pompy, a wtedy woda zaleje kopalnię, wybuchnąć może pożar lub też zawali się strop. Zawsze, w największe nawet święto, wyznaczeni górnicy czuwają w kopalni. Francik Gruszka był to młody chłopiec, który niedawno przyjechał ze wsi i od kilku miesięcy zaledwie był górnikiem. Kopalnia zaciekawiła go i zachwyciła, to prawda, lecz w równej mierze onieśmieliła, a z początku napełniała nawet lękiem. 107 Zdarzało się, że budowacze opowiadali o tym, jak to straszy w starych wyrobiskach. Nazywali tak owe przestrzenie w kopalni, z których wybrano już węgiel. Około wyrobisk też bywa niemało roboty i starania. Trzeba je obudowywać drewnem i w taki sposób zabezpieczać przed zawaleniem. Francika Gruszkę na jakiś czas przydzielono do drzewiarki, która zwoziła budowaczom kopalniaki, i wtedy to właśnie gadali oni, że na wyrobiskach nie zawsze można pracować, bo pokazuje im się tam Skarbnik we własnej osobie. Jeśli tylko zwlekają w robocie, mylą się lub jeden drugiemu w złości przymawiają, to trzęsie skałami tak mocno, że trzeba uciekać. Różnie się Skarbnik pokazuje górnikom. To się zjawia starzy-kiem-robornikiem, to nieznajomym sztygarem, myszką nawet może się stać albo żabą. Kto się nie boi, a dobrze mu się przyjrzy, to zobaczy, że choć ludzką ma postać, ale oczy mu świecą czerwono. I lampa jego świeci inaczej: niebiesko, jasno, tak jak żadna. Kiedy się objawi, to zawsze baczy, czy jest porządek i ład w robocie, a już biada temu, kto nie zna rygoru, gorzałę nawidzi, kłóci się, plotkuje albo gwiżdże w kopalni! Temu już na pewno Skarbnik jaką niemiłą rzecz wyrządzi! Pouczali też Francika starsi kamraci, by z gołą głową po kopalni nie chodził, bo tego Skarbnik okrutnie nie lubi. A jeśliby już kiedy do Francika przyszedł i ognia do fajki poprosił, to inaczej podać ognia nie można, tylko na czapce albo na łopacie. Tak sobie Skarbnik życzy i takiej wymaga grzeczności. — A któż to jest Skarbnik? — pytał ciekawie chłopak i ostrożnie rozglądał się dokoła. — Cichaj! — karcili go górnicy. — Nie nazywaj go po imieniu, bo się zgniewa! Gadaj, że to On! 108 — Aha, terozki miarkuję... A powiedzcie mi. czy On zawżdy jest w kopalni? — Wiadomo! Zawżdy, bo to jest taki duch ziemny, co się kopalnią opiekuje, górników ostrzega, jak ma być ogień, woda czyli wielkie zawały... — I bogaty jest! Taki z niego pan, że ho! Lampę ma i tabakierę ze złota... Guziki srebrne przy kapocie i srebrny kilof, a jak kogo lubi, to nawet go tym bogactwem darzy... Owej niedzieli, kiedy Francik przyszedł na pogotowie, spokojnie było i cicho w kopalni. Starszy górnik, z którym chłopiec pełnić miał dyżur, nie przyszedł — gdzieś się pewnie zabałamucił przy domu, a może choroba go nawiedziła... Francik Gruszka, jak zawsze ciekawy kopalni, poczekał trochę na wierzchu, a widząc, że się kamrat spóźnia, zjechał na dół sam. Martwił się co prawda trochę, że idzie na oddział bez sztygara i bez jakiejkolwiek pomocy, bo wiedział, że tam może być woda, a zawsze przecież woda to żywioł ślepy, niespokojny, groźny, szczególnie pod ziemią. Odziany w długie buty, poszedł na oddział świecąc sobie lampą, którą pięknie wyczyścił na niedzielę. Przychodzi na upadową — cisza wszędzie, nikogo z ludzi... Tylko podziemne głosy i szmery, którymi zawsze gada z górnikiem kopalnia. Posuwa się w dół pochyłym chodnikiem, patrzy, a tu naprzeciw niego idzie ktoś z lampą. Świeci ona nie gorzej niż Francikowa kar-bidka, widno też na niedzielę pięknie wyczyszczona. „Załogi dzisiaj nie ma — myśli chłopiec — kto to może być ?" By lepiej rozpoznać niewiadomą osobę, przystanął Francik na chwilę i pomachał lampą tak właśnie, jak to czyni ministrant z kadzielnicą przy ołtarzu. 109 Nieznany przeciwnik też przystanął i w takiż sam sposób zaczął poruszać swoją lampą. „Oj, niedobrze! — myśli Francik. — To on prześmiewa się ze mnie, pieron ognisty! Patrzcie no, tego gizda-podciepa!" Figlarz naśladował każdy ruch Francikowej lampy. Przełożył ją z ręki do ręki, uniósł do góry, potem spuścił na dół... Najwyraźniej w świecie podrwiwał i szukał zaczepki! Francik Gruszka poczuł silny żal do opieszałego kamrata, który nie przyszedł na pogotowie i zostawił go samego w tym świecie podziemnym... Rychło jednak ów żal ustąpił w jego sercu przed lękiem — i to przemożnym lękiem, bo właśnie przypomniał sobie 0 wszystkim, co prawili budowacze... „A może to On? Skarbnik? Może zechce teraz wymierzyć mu karę za to, że przespał się wczoraj nieco podczas dniówki? Zawiedzie gdzieś do opuszczonych wyrobisk i zawali na niego skałę?..." Po plecach młodzieniaszka przeszedł dreszcz. Uciekać jednakże 1 krzyczeć to dobre dla dzieciuchów, nie dla górników, choćby niestarych jeszcze i mniej doświadczonych, takich jak on, Francik Gruszka. Obciągnął na sobie portki, poprawił pas i wtedy w kieszeni poczuł swoją maleńką fajeczkę, mieszek z tytoniem i zapałki. Nie palił wprawdzie jeszcze tytoniu, a fajeczkę nosił ze sobą tylko dla okrasy, bo tak w górniczym stanie przystoi, teraz jednakże w obliczu nie znanej sobie osoby siadł na sągu, lampę postawił przed sobą i zapalił fajkę. W odległości też mignęło światło zapałki, a lampa przeciwnika również zmieniała położenie. Powstał Francik i ruszył dalej upadową. Spoziera, a nieznajomy idzie mu naprzeciw! W Rozgniewał się teraz chłopiec, przyspieszył kroku, stanął i znów poszedł kilka kroków. Nieznajomy uczynił to samo. — Czekaj! — mruknął Francik. — Czekaj, ty pieronie! Choćbyś był nie wiem kto, nie będziesz tu błazna robić z górnika ani mu głupio wyprawiać! Albo ty karbidką w łeb dostaniesz, albo mój koniec będzie! Skoczył upadową w dół, rozgniewany nie na żarty, biegł nie bacząc na nic — cóż, kiedy nieznajomy w wielkim pędzie, widać również zagniewany, biegnie naprzeciw niego! W pewnej chwili chłopiec stąpił niezręcznie i upadł jak długi na spąg. Lampy co prawda z ręki nie puścił, ale czuł wyraźnie, jak drgnęła pod nim skała. Teraz ogarnął go ślepy strach. Porwał się na równe nogi i jął uciekać upadową do góry, byle tylko spotkać kogoś z ludzi i szukać pomocy. Wyrwał się wreszcie na główny przekop i tu poczuł się raźniej. Ale i teraz, w głównym przekopie, dojrzał znowu światło naprzeciw siebie. Obejrzał się — z tyłu nie było widać nikogo. Jednocześnie posłyszał znajomy głos. To sztygar obchodził kopalnię. — Każ to idziesz, Francik? — zapytał chłopca. — Przeca masz dyżur na czwartym oddziale! — Mam, panie sztygarze, mam — rzekł Gruszka — ino proszę was pięknie, pójdźcie tam ze mną... Będzie mi sporzej, bo ten pieron stary, Gustel, wcale na dyżur nie przyszoł! Ja żem sam w oddziale! — Idźże sam, głuptoku! Dajże mi pokój! Wystraszyłeś się nie wiedzieć czego! 111 — Nie, panie sztygarze, nie! Pójdźcie ale ze mną! Pomruczał chwilę sztygar, powydziwiał nad młodzikiem, ale że go znał i wiedział, że to nie mamlas żaden ani leń, poszedł z nim do oddziału. Francik opowiedział wszystko sztygarowi i tak doszli na upadową. Patrzą— i oczom nie wierzą! Dwaj jacyś ludzie idą ku nim, a lampy świecą im i migocą choćby wielkie gwiazdy! — Widzicie, panie sztygarze! — szepnął Francik. — Tak jest, jakem wam gadał!... Ino był jeden, a terozki jest dwóch! — Co się to robi?! — odpowiedział sztygar i przyspieszył kroku. Idą dalej z Francikiem, a dwaj nieznajomi ciągle przed nimi! — Widzicie, panie sztygarze? — Co nie mam widzieć... Dwa światła!... Kieryż to pieron tam łazi? — Hej, a kto tam?! Żadnej odpowiedzi, tylko dwie lampy wciąż idą ku nim! — Hm... I gadać nie chcą te gizdy! Ej! Czego tam szukacie, marchy pierońskie! Milczenie głuche dokoła, a dwa światła wciąż migocą jasno przed nimi. Przystanął sztygar z Francikiem i oni przystanęli, jakby tylko na to czekając. — Co zaś to jest? — rzekł sztygar niepewnie. Lęk, bliski brat ciemności, wionął na niego chłodem. Nie chcąc jednakże pokazać niepokoju przed młodym chłopcem, sztygar ruszył znów naprzód upadową i pochrząkiwał raz po raz, by odzyskać utraconą pewność siebie. Francik postępował tuż za nim. Przeszli kilkanaście kroków i oto naraz pod nogami chlupnęła im — woda... Obaj, jakby zmówieni, skierowali światło lamp pod nogi. 112 Woda! Cały przekop zalany wodą? Sztygar uspokoił się teraz i poweselał. — No co, Francik? Bojasz się to jeszcze? — Ii... Nie, panie sztygarze! Przeca tu nie ma żadnego! To nasze lampy tak się odbijały we wodzie... — Aha, głuptoku! Uląkłeś się, a sam nie widziałeś czego! — Terozki wiem już! — zaśmiał się chłopiec. — Inom baczył, żeście i wy się trocha ulękli, panie sztygarze! — Hm... Może i prawdę gadasz, Francik... Ale terozki do roboty! Zewlecz galoty i leź do wody!... Widzisz ale, pompa stanęła na zoli, trzeba ją w ruch puścić! I bez to tyła wody się nazbierało! JAK SKARBNIK PIETRKA BAŁĘ POZNACZYŁ O Pietrku Bale mówiono zawsze, że to chłopak ladaco. Roboty w kopalni nie pilnował ani trochę, a pełny kufel piwa i flaszę lubił ponad wszystko. Kiedy zaś w karczmie zeszli się górnicy na hulanie, to najwięcej sypał grosiwa muzyce, aby tylko do białego rana tańcować wa-loszka, trojaczka i obracanego, i najhojniej ugaszczał dziewczyny winem i kołaczami. Bywało, że „Pod Lipami", już dobrze po północy, Pietrek porywał do tańca krzesła i ławy, bo w zamroczonej głowie zdawało mu się, że to strojne dziewczyny-paradnice, najpiękniejsze w mieście. 114 Jeśli kamraci wyprowadzić go chcieli do domu, gniewał się Pietrek Bała okrutnie, a skory był do bitki i wszelakiego szturmowania jak żaden inny. Zostawiano go też zwykle samego w pustej sali, przy otwartych szeroko oknach. Wtedy chłodny powiew nocy, a zimą -— drobny śnieżek przywodziły Pietrka do opamiętania i przypominały o tym, że pora wracać do domu. Na ulicy wietrzysko chwytało go mocno za jasną czuprynę — bo czapkę zawsze gubił gdzieś po drodze — tarmosiło go za poły kapoty, od której często zwisał na pół oderwany w bitce rękaw i odsłaniał strzępy koszuli. A raz to podobno farorz, który o świcie z plebanii podążał do kościoła, na własne oczy widział, jak Pietrek pokrzykując głośno próbował wyrywać z korzeniami młode topole i lipki, które niedawno dopiero zasadzono wzdłuż ulicy. Mocował się z nimi, szarpał drzewiny, aż było żal patrzeć! Zawołał na Pietrka stary farorz, pogroził mu, mądrym słowem upomniał, ale świszczypała nie słyszał go wcale, bo właśnie śpiewał na cały głos ulubioną swoją pieśniczkę: A ja sobie w karczmiczce postoję, postoję... — Szturmierz! Niewstydnik! — szeptały na jego widok dziewczyny, zdążające z wiadrami po wodę do studni, która stała pośrodku miejskiego rynku. Odwracały oczy od tego chłopaka w kapocie podartej i pochlapanej piwem. Nawet słońce, kiedy Pietrek powracał z hulanki, jakoś szybko a niespodzianie chowało się za chmurę, jakby skąpiąc swych promieni temu, który wstyd przynosił całemu górniczemu stanowi. W domu u matki wysypiał się Pietrek po zabawie dobę i dwie, 115 nieczuły na jej gniew i gorzkie łzy, opuszczał dniówki, a kiedy raz przyszedł po niego starszy rębacz Waliduda, to nicpoń odwrócił się tylko na drugi bok i głośniej zachrapał. Waliduda ów, doświadczony rębacz, wiele lat w kopalni pracujący, sąsiadem był Pietrkowi. Jak mógł, tak starał się poprawić jego obyczaje. Wszystko jednakże daremnie. Pietrek Bała, jakby na przekór jego staraniom, do coraz nowej brał się swawoli. Rankiem, kiedy w kopalni obaj z Waliduda przyszli do przodka na robotę, kazał Pietrkowi stary górnik doładować wózek, który tam stał, a potem odcisnąć go na chodnik przewozowy. Pietrek nierad był tej robocie, nie kwapił się do niej, a kiedy Waliduda polecenie powtórzył, nasunął czapkę na oczy i gwiżdżąc na cały głos, a nie spiesząc się wcale, zaczął pracować. — Pietrek! Przywrzyj no ta gęba! — rozgniewał się Waliduda. — Nie wieszże to, że się nie gwiżdże w kopalni? — A bo co? — mruknął przez ramię chłopak. — A to, że jak się w kopalni pracuje, to patrzeć trza roboty i słuchać tego, co ona gada! Kopalnia wiele gada do górników! — Co mi tam prawicie za bójki!—wzruszył ramionami Pietrek.— Kopalnia gada! Pyskiem zaś czyli gębą? — Cichaj, głupi! — Eee, bery gadają, i tyła! To rzekłszy Pietrek znów zaczął pogwizdywać swoją ulubioną piosenkę: A ja sobie w karczmiczce postoję, postoję... — Czefcajże, ty marcho jedna? — rzekł wtedy Waliduda. — Czekaj, już cię tu pląta nie minie! Będziesz ty piskoł, ale ze strachu, mamlasie! Ja ci to gadam, bo wiem! Już pół kopy lat z hakiem robię w kopalni! 116 — Co wy tam wiecie, Waliduda, kiej w tym chodniku siedzicie choćby ten chrzan na polu! — zachichotał Pietrek. — To ino ci powiem, że jak kiedy spotkasz Skarbnika, to za to gwizdanie dostaniesz od niego po pysku! — Co takiego?! Od Skarbnika?! A to ci strachy dopiero! Cha! cha! cha! — śmiał się ladaco ciskając przed siebie bryłkami węgla. — Co? Może on tamoj stoi za wózkiem albo w przedzinie się kryje, albo za tym stojakiem, by mi dać po pysku? Cha! cha! cha! Takie bójki gadacie, chłopie, jakbym był małym synkiem! Mówiąc to Pietrek robił drwiące miny i podnosił głos. Waliduda zamilkł, a nicpoń doładował wreszcie wózek i odcisnął go na chodnik przewozowy, ciągle mrucząc żarciki i kpink pod adresem swego towarzysza. Po chwili wrócił do przodka. — Terozki przynieś drewna na obudowa! — rzekł stary górnik. — Idź jeszcze raz na przewozowy, bo tam ono leży na suce. Pietrkowi jakoś dziwnie rozbłysły oczy z zadowolenia, narzucił na ramiona kapotę i wziął lampę ze sobą. Po chwili zniknął w ciemności. Nie kwapił się wszakże wcale po drewno. Obudowa nie ucieknie przecież, a Waliduda też niejeden jest w przodku! Niech tam krzyknie na którego! Poradzi sobie stary! A Pietrek zmęczony był mocno zabawą, której użył dnia poprzedniego „Pod Lipami". Tańcował do upadłego! Poszedł więc do starego wyrobiska, by się przespać choćby do południa. Potem szybko już czas upłynie do chwili, kiedy pora będzie wyjeżdżać. W wyrobisku zacisznie. Nikt tu nie przyjdzie, bo właśnie niedawno sprawdzono i poprawiono obudowę. Pietrek zawiesił lampę na stojaku. Pod nogami dostrzegł niewielki klocek. Podniósł go zadowolony i parę razy podrzucił w górę. Potem legł na spągu, klocek podłożył pod głowę, a czapkę nasunął sobie szczelnie na oczy. Przeciągnął się i ziewnął szeroko. Jakże 117 mu się chciało spać! Przewrócił się na jeden bok, potem na drugi, potem spoczywał na wznak i leżał chwilę zadowolony, że udało mu się od roboty wymknąć. W ciszy podziemia posłyszał naraz kroki. Słychać było je wyraźnie. Ktoś szedł ku niemu z głębi wyrobiska. — Kieryż to pieron się tu ciśnie? — mruknął gniewnie Pietrek i uniósł głowę. Czapka osunęła się na spąg. Zaciekawiony uniósł się nieco więcej i wsparł na łokciu. Spojrzał i senność pierzchła odeń gwałtownie. Z mroku wynurzył się górnik w wielkiej czapie, która spadała mu nisko na czoło. Lampy nie miał przy sobie. Pietrek zauważył tylko, że przybyły trzyma w ustach wygasłą fajkę. „Znam go czy nie?" — pomyślał, a choć wytężył wzrok, nie mógł rozróżnić twarzy górnika. Ten stanął przed Pietrkiem, a wysokim i krzepkim wydał się chłopem. Palcem wskazującym ukazał mu lampę, potem zaś kciukiem na wygasłą fajkę. Pietrkowi jednakże nie chciało się wstać. Mało to jeszcze dreptania i dźwigania w tej kopalni, żeby pierwszemu lepszemu służyć? Podawać ognia? Jeszcze czego! — Weźcie se sami! — rzekł nieznajomemu. — Niesporo mi się dźwigać, bo mnie płeczyska bolą! Tu ziewnął głośno i splunął przed siebie. Senność nawiedziła go ponownie. Obejrzał się za swą czapką, sięgnął po nią, ale górnik przydepnął ją nogą i tak przytrzymał. W tej chwili Pietrek dostrzegł jego oczy i wstrząsnął nim srogi lęk; błysnęły czerwonym światłem. Senność uleciała natychmiast, jakby spłoszona tym blaskiem. Pietrek porwał się na równe nogi, zdjął swą karbidkę ze stojaka i podsunął górnikowi. 14 118 Ten zbliżył się wówczas do Pietrka i nie mówiąc słowa uderzył go w policzek. Uderzenie to wydało się słabe, zapiekło jednakże i zabolało chłopaka tak, jakby nie ludzka ręka, lecz rozpalony pręt żelazny dotknął jego twarzy. Zachwiał się i dłonią przycisnął policzek. W tejże chwili posłyszał mocne tąpnięcie. Spąg zadygotał mu pod nogami, w oczach mignęły dziwne światła — złote, niebieskie i zielone, brakło mu tchu w piersi, jakby pełnej palącego żaru. Pietrek padł na spąg. Leżał długo — godzinę może, a może dwie... Gdy otworzył oczy, nie było już przy nim górnika. W wyrobisku panowała cisza, a lampa jego, zawieszona po dawnemu na haku wbitym do stojaka, płonęła równym światłem. Tylko czapki nigdzie nie było widać, a klocek potoczył się o jakie dziesięć kroków i ledwie widoczny był w zasięgu światła. Chłopak uczuł przerażenie. Porwał lampę i uciekł z wyrobiska zapominając o tym, że Waliduda nakazał przynieść mu drewna. Biegł szybko do przodka, a poczuł się raźniej dopiero wtedy, kiedy zdyszany stanął przed starym rębaczem. Ledwie dech łapiąc, dygocąc i raz po raz oglądając się za siebie, opowiedział wszystko Walidudzie. Ten pokiwał głową. — Tu masz ślad, Pietrek! Czerwony znak. Musiał cię on ale fest w pysk maznąć! — Nie czułem wiela, kiej maznął — odpowiedział Pietrek — ino potem to tak zapiekło i zabolało, że strach. A zgniewał się ten górnik na mnie okrutnie! Aże mu ślepia czerwono błysły! — Ślepia? Czerwono błysły? Oj, ty głupi chłopoku! — rzekł na to Waliduda. — Śmiałeś się ze Skarbnika, a po pysku od niego dostałeś! — Od Skarbnika?! W — A jakże! Przeca, jeśli bez światła przyszoł ku tobie ze starych zrobów, to nikto inszy nie był, tylko Skarbnik sam! — Rety, Waliduda! Cóż było czynić?! — Trza mu było podać ogień na łopacie albo na czapce, kiedy prosił. Jakeś tego nie miał ze sobą, trza było lampę zdjąć ze stojaka i dać onemu, by odpalił. Ty zasię miast słuchać tego, co ci starsi gadają, tylkoś się śmiał! Nie wiedziałeś, jako by z nim trzeba! A terozki nie chodź już w to miejsce, bo się zawali! A pilnuj się, bo cię może spotkać jeszcze co gorszego! — Co zrobić ze znakiem? — zapytał Pietrek strapiony. — Jak się poprawisz — rzekł Waliduda — to ci znak z pyska sam zejdzie. Musisz terozki gorzały nie pić i po karczmach nie szturmować! Musisz się tu na dole zasłużyć Skarbnikowi dobrą robotą i słuchać starych górników... To ci ten znak zejdzie! — A jakbym kaj poszedł z kopalni na insza robota, to jakby było ze znakiem? — Ostałby ci na pysku! Musisz tylko na dole robić do tego czasu, aż się Skarbnikowi zasłużysz, bo jakbyś na wierchu robił, to nie zejdzie! Pietrek nie gadał już nic do końca dniówki i uwijał się przy robocie jak należy. Waliduda spoglądał na niego zadowolony. „Widno świszczypała do rozumu przychodzi... Może się jako poprawi" — myślał. Ale gdybyście kiedy spotkali takiego ze znakiem na licu, to pewnie będzie Pietrek Bała, którego Skarbnik tak w kopalni poznaczył. Widocznie ów Pietrek nie pozostał na dole i robotę lekko sobie waży, i dalej gorzałę pija. Tak oto dobrym sprawowaniem Skarbnikowi się nie odsłużył. m 1 - N V - KASZTANEK W zimowy wieczór, kiedy w wielu domach Zagórza pogasły już światła, po szerokiej drodze szła w stronę kopalni dziewczynka otulona wielką, kraciastą chustką. Drobne śnieżynki osiadły jej na rzęsach i na pasemku jasnych włosów, które wymknęło się spod chustki. Stopy odziane w nienowe już, za duże buciki, grzęzły w śniegu powyżej kostki. Dziewczynka niosła koszyk z wieczerzą dla swojego dziadka, stróża przy kopalnianej bramie, a mróz-niecnota ziębił jej rączki, bo malutka nie miała rękawiczek. Na pustej, szerokiej drodze wiatr podrywał z ziemi białe obłoczki śnieżynek, kręcił nimi w kółko, potem niósł dalej i rozsypywał gdzieś daleko pośród uśpionych sadów. 121 Mroźny zimowy wiatr, sprzymierzeniec zawiei, targał frędzlami chustki, jakby chciał je poobrywać i razem ze śnieżynkami unieść gdzieś daleko za zacicłiłą pustkę pola. Rozhulana wichrzyca dmuchnęła w oczy dziewczynki tak silnie, że ukryła twarz w fałdach chustki i przystanęła na drodze, jakby chciała poczekać, aż wietrzysko pozostawi ją w spokoju i poleci dalej. Psotnik próbował owiać śniegiem różową twarzyczkę dziecka, szarpnął znów chustką raz i drugi, ale dziewczynka szczelniej otuliła się przed jego lodowatym oddechem i stała nieporuszona. Wiatr zaszumiał pełen zawodu w gałęziach przydrożnych topoli i ucichł — widocznie przyczaił się i obmyślał dalsze psoty. Wtedy dziewczynka wyjrzała spod grubych fałdów chustki i naraz cofnęła się kilka kroków, zmieszana. Z uliczki za piekarnią wyszedł niespodzianie jakiś wysoki człowiek w roboczym ubraniu, takim, jakie nosił zawsze jej dziadek, Maciej Przywara. Spieszył gdzieś i omal że nie potrącił dziewczynki. Przechodził właśnie w kręgu światła ulicznej latarni, która rzucała na śnieg bladą pozłotę. I wtedy właśnie dostrzegł go wiatr, przyczajony w gałęziach topoli, i nagle zerwał się, skoczył na ziemię i zakołował śniegiem po drodze. Teraz zabawić się chciał z człowiekiem, zaszamotał się z nim, szarpnął za poły kapoty, a potem zdmuchnął mu z głowy czapkę i ze świstem potoczył ją po drodze. Człowiek rzucił się w pogoń za czapką, starał się ją schwycić, a wiatr, jakby tylko na to czekając, podrywał czapkę, unosił, a potem nagle ciskał na drogę, kręcił nią w miejscu, by znów podrzucić i unosić coraz dalej. ze t: 112 I Świstał przy tym i chichotał z uciechy, stukał w okiennice domów, na gałęziach drzew grał tak, jak na strunach. W tej walce z przekornym wiatrem człowiek przebiegł kilka razy tuż koło dziewczynki i zanim oddalił się, nietrudno było dobrze przypatrzyć mu się z bliska. Był to dziwny człowiek. Twarz miał młodą, taką jak brat dziewczynki, Wawrzek, ale przy tej młodej twarzy zupełnie siwe, jakby srebrne włosy. Gęste były, kędzierzawe, a sięgały aż do kołnierza. Wiatr rozwiewał je po czole i skroniach, osadzał na nich gwiazdki śniegu, tak jakby chciał jeszcze więcej przydać im bieli. Czegoś podobnego dziewczynka nigdy jeszcze nie widziała! „Jakże to ? — myślała. — Przecież siwe włosy zwykle mają staruszkowie!" Zlękła się trochę i poszła szybko naprzód. Niespodziane spotkanie przywiodło jej na myśl różne opowieści, które słyszała w chacie u babki, w czasie wieczornego skubania pierza, zimową porą. Kiedyś sąsiadka ich, Matyjaszkowa, opowiadała, że w Przemszy, tej, co płynie za Modrzejowem, mieszka Utopiec, który strzeże rzeki. Nosi on czerwoną czapkę turecką zwaną fezem i złoty kolczyk w uchu, a u prawej nogi zamiast stopy ma kopyto. Jak zobaczy pijanych ludzi na moście, to wychodzi z rzeki i poty stuka w deski mostu swym kopytem, aż przerażeni pijanice powpadają do wody. Kiedy indziej znowu Matyjaszkowa opowiadała o Skarbniku, któremu ludzie w różnych okolicach różne przydają nazwiska. Zwą go Pusteckim, to Zabrzeskim, to Fontaną... Skarbnik też niekiedy ukazuje się ludziom niespodzianie lub daje znać o sobie w swój własny sposób. Górnikom z „Ignacego" dał kiedyś znak, że się stropy zawalą. m Tąpał wtedy mocno, a głuchy odgłos owego tąpania był dla górników ostrzeżeniem, że się obsuwa skała. Wychodzi też Skarbnik czasem na powierzchnię. Matyjaszkowa podobno sama go widziała. Była wtedy małą dziewczynką i poszła z workiem na hałdę zbierać węgiel, a za nią inne dzieci. Skarbnik siedział na zboczu hałdy i kurzył fajkę. Popatrzył na dzieci, potem otoczył się chmurą niebieskiego dymu z fajki i — znikł. A worki jakoś dziwnym sposobem szybko napełniły się węglem. Dzieciom nie robi on nigdy krzywdy, nie trzeba się go bać, tylko mu usłużyć, jeśli tego zażąda. Matyjaszkowa opowiadała, że wtedy widać go było wyraźnie. Odziany był tak, jak wszyscy górnicy, tylko bez czapki. Włosy miał siwiutkie, a długie do ramion. I wtedy wiatr rozwiewał mu je dokoła głowy, może tak właśnie, jak teraz czynił przechodzącemu ulicą człowiekowi. Podobno Skarbnik zawsze ma coś dziwnego, niezwykłego w swej postaci i po tym go można poznać. Ten człowiek też wydał się dziewczynce dziwny. Młody, a włosy ma siwe... Kto wie, czy to zwyczajny człowiek... Może to sam Pustecki błąka się tak po pustych ulicach i szamoce z wiatrem? Dziewczynka przystanęła znów i spojrzała w jego stronę. Był już daleko. Czapkę swą podniósł i włożył na głowę. Przez chwilę widać było jeszcze jego ciemną postać na tle ośnieżonych krzewów szkolnego ogrodu, bo spomiędzy chmur wyjrzał właśnie księżyc. Potem człowiek gdzieś znikł. Może ścieżyną koło szkoły wyszedł na pola, do zasypanych śniegiem dołów, z których wybrano piasek do kopalni, i sobie tylko znaną pochylnią przeszedł do podziemi?... 124 Może obchodzi teraz zwały i płoszy złodziejaszków, którzy podkradają się tam z workami i taczkami? A może czuwa gdzieś na hałdzie nad bezdomnym nędzarzem, który tam w jamie zacisznej zrobił sobie na noc posłanie? Różnie to być może, bo różnie o nim ludzie gadają... Ale czas do dziadula! Czeka przecież na nią i pewnie podkłada teraz węgiel pod płytę piecyka w stróżówce, by przygrzać sobie na niej bańkę z kawą. Dziewczynka przyspieszyła kroku. Szła jednak zamyślona i przejęta, jakby się wszystko dokoła niej odmieniło. Na placu kopalnianym pusto było i cicho, bo daleko było jeszcze do nocnej zmiany. Maciej Przywara stał w drzwiach stróżówki i wyglądał swej jasnowłosej wnuczki. Gdy spostrzegł drobną postać w kraciastej chustce, uśmiechnął się wesoło pod siwymi wąsami i bliżej przysunął do ognia stołek, na którym zawsze siadywała. Czas był wielki na wieczerzę, a wczesny zimowy zmrok jakoś uparcie przywodził Maciejowi na myśl jego izbę z tykającym zegarem i do białości wyszorowany stół, z talerzami dymiącej zacierki. Jadł też ze smakiem, a cały czas na wnuczkę spozierał. Małgosia wydała mu się jakaś nieswoja, odmieniona jakby, inna niż zwykle. Twarzyczka pobladła i zamyślona, w oczach niebieskich brak wesołych iskierek, chustka niedbale zwisa ze szczupłych ramion. Staruszek zaniepokoił się. — Co z tobą, Małgoś? Co się stało, dziewuszko? Taka mi się nieswoja widzisz... Może co w domu? — Nie, dziadku. W domu nic złego... — To czemu masz smutne oczka? Czemu się zamyślasz? I nic 125 nie gadasz... A dziadek Maciej zawsze przecież ciekaw nowinek. Sam też lubi pogadać z wnuczusią, coś jej opowiedzieć... Dziewczynka siadła na stołku przy ogniu, splotła ręce na kolanach i chwilę patrzyła na żarzące się węgle przez uchylone drzwiczki pieca. Wielką chustkę zesunęła z ramion. Po chłodzie i wietrze na drodze cieszyło ją miłe ciepło. — Dziadku — rzekła — wy macie siwiutkie włosy i brodę, i wąsy... Babula też siwa. I wszyscy starzy ludzie... — Tak, Małgosiu! Bo jakżeby inaczej? — A ja, dziadku, kiedym szła do was, to coś innego widziałam... I to mi w myślach stoi... — A cóżeś widziała, Małgośko? — Kiedym tu szła, to na drodze widziałam człowieka. Młody był, a całkiem siwy. Włosy mu wiatr rozwiewał dokoła głowy, bo mu spadła czapka i kulała się z wiatrem po drodze. Gonił ją, a ja stałam trochę i patrzyłam... — Aha! No i co dalej? — Nigdy jeszcze nie widziałam takiego człowieka! Przecież nawet w książkach piszą, że starzy ludzie mają siwe włosy, nie młodzi. A potem to nawet bałam się jakoś, bo myślałam, że to chyba nie człowiek. Myślałam, że to może dziw jaki... Pustecki? Skarbnik z naszej kopalni? Tak mi dziwnie teraz, dziadku! Czy to możliwe, że to Skarbnika widziałam? Przecież podobno ukazuje się czasem ludziom? Maciej Przywara uśmiechnął się nieznacznie pod wąsami, potem dorzucił kilka bryłek węgla do ognia. — No cóż, Małgośko — rzekł po chwili do wnuczki — ludzie tam różności gadają nieraz o tym Skarbniku czy, jak go zwą, Pus-teckim, ale tyś go nie spotkała. To nie był żaden Skarbnik! To zwykły chłopak. Zwie się Dziemba. Wałek Dziemba. Tu na „Igna- 126 ł cym" był kiedyś na dole wozakiem. Teraz jest na sortowni. I jego to widziałaś na drodze. — A czy on ma takie białe włosy od urodzenia? — spytała dziewczynka, trochę jakby nie dowierzając. — Nie! Zawsze był ciemny. Posiwiał ze strachu naraz, w przeciągu jednej nocy, bo coś mu się przydarzyło w kopalni. — I wiesz, co to było, dziadku? — Małgosia aż uniosła się na stołku z zaciekawienia. Oczy jej zabłysły. — Wiem, bo przecież sam opowiadał! — Aha! Więc to był Dziemba, nie Skarbnik... — rzekła dziewczynka, a dziadkowi Przywarze wydało się, że w głosie swej wnuczki dosłyszał rozczarowanie. — Widzisz, dziewuszko — powiedział — niezwyczajna sprawa z tym Dziembą. Różnie też sobie ludzie tłumaczą to, co opowiada... Każdy po swojemu! Małgosia popatrzyła prosząco na dziadka swymi niebieskimi oczami. — Opowiedz mi, jak to było, dziadziu! Maciej Przywara sięgnął na półkę po blaszane pudełeczko z tytoniem, wyjął z kieszeni fajkę, napchał ją powoli, a potem puszczając kłęby dymu prawił: — Dawny jest górniczy stan na świecie i robota górnika jest zacna. A przy tej robocie są obyczaje niektóre i stare przykazania, których nigdy w kopalni żaden górnik przekraczać nie może. Pierwsza prawda — to nikomu na dole źle nie czynić. Ani narzędzi podmieniać nie przystoi, ani czyjej roboty sobie przypisywać, a już za nic nie można nikogo bić i przeklinać w kopalni. — A jeśliby jaki zły człowiek tam przyszedł i źle czynił, dziadku, to co ? — zapytała dziewczynka i przysunęła się bliżej ze swym stołkiem. 127 — Bywali i tacy, bywali u nas na „Ignacym", Małgośka! Oo! Dużo by gadać o nich! Ale tyle ci powiem, że na każdego z nich przyszła na ostatek w kopalni jakaś zła przygoda. Małgosia słuchała coraz bardziej zaciekawiona, cichutka i jakby przyczajona na swym stołku. Czerwony blask płomieni z piecyka padał na jej twarz, darzył ciepłem zmarznięte ręce i stopy w łatanych pończochach, z których zesunęły się za duże buciki. — A Dziemba... czy też komuś źle czynił? — rozległy się w ciszy maleńkiej izby jej słowa wypowiedziane prędko i niecierpliwie. — Tak, Małgośko! — rzekł stary. — Tak! I dziw, jaki ten chłop był srogi, jaki zawzięty! Mówią, że przed robotą pijał gorzałę i stąd do złości był skory i do bicia! Z ludźmi często wchodził w zwady. Zabrał go za to sztygar do roboty w przodku — posłał do wozów i wtedy się prawie z Wałkiem Dziembą na dobre zaczęło. Trzeba ci wiedzieć, wnuczko, że na dole w kopalni mamy konie. Ciągną one wozy z węglem na podszybie, po szynach. Stajnię mają też dobrą, murowaną, blisko podszybia. Ich stajnia na dole jest taka, jak wszystkie na wierzchu, tylko że nie ma okien, bo to wielka komora wybita w węglu i obmurowana. Świeci się tam zawsze jasna lampa u stropu. Wałek Dziemba został wozakiem, jak rzekłem. Miał konia —; Kasztanka. Nieduży był konik, krępy a mocny, bo takie do roboty w kopalni najsposobniejsze. Łeb miał trochę za wielki i sierść kosmatą, jak rzadko u koni. Mądra też to była gadzina jak żadna! Dziwili się ludzie niemało tej mądrości, a czasem i śmiechu z koniskiem było co niemiara. Kiedy zobaczył Kasztanek, że mu dopięli jeden wóz więcej, niźli zawsze miewał, to choćby i próżne były wozy, nie ruszył z miejsca, póki go nie odpięli! Bywało nieraz, że się wozy wykarowały na chodniku przewozowym — i tu Kasztanek sobie radził. Kiedy wozak 128 m r • a -f •i i dawał wagę, to konisko pociskało zadem wóz z powrotem na szyny. Tak we dwóch naprawiali zgodnie, co się popsuło. Kasztanek prawdziwym był towarzyszem górnikowi, choć ludzką mową nie władał. Opowiadają i dziś jeszcze po Zagórzu, że razu pewnego uratował on życie Wałkowi Dziembie. Wozy się wtedy zerwały i leciały z pochylni. Już, już, a wpadłyby na Walka, który nie uważał, bo ciosał sobie właśnie drąg do hamowania wózków, i wcale nie słyszał łoskotu. W kopalni jest głucho, tam głos każdy jakby wsiąka w węgiel. Kasztanek poczuł, czy też może poznał swoją osobliwą mądrością, że wozy się toczą na Walka, zarżał głośno i pchnął chłopaka łbem z całej siły ku bocznemu chodnikowi, by się skrył. Ledwie Wałek nadążył uskoczyć, kiedy wozy przeleciały tuż blisko z hukiem i wyskoczyły z szyn na zakręcie. Zabiłyby go niechybnie, gdyby nie Kasztanek! — Ach, dziadku! — zawołała Małgosia. — To tak, jak w ciekawej książce! W szkole opowiadał nam nauczyciel, że zwierzęta ratowały życie ludziom! Ale o takim mądrym koniu to jeszcze nam nie mówił... Kasztanek to jakiś dziw!... — Tak, wnuczko! — przerwał dziewczynce Maciej Przywara. — Ten koń to dziw! Lecz większym dziwem jest srogość i złość, jaką mu się Wałek potem odpłacał. Krzywdził okrutnie Kasztanka! — Jakże mógł, dziadku? — wyszeptała Małgosia. — A mógł, piekielnik, bo przecież zwierzę bezmowne nikomu się nie poskarżyło. Ludzie widzieli, że je za każde potknięcie bił, słyszeli, że klął okrutnie... Bronili nieraz Kasztanka górnicy, jak tylko mogli, ostro upominali Walka, a nawet towarzystwa swego odmawiali złemu chłopakowi, mówiąc, że jeśli zwierzę dręczy, to 9 — Miedziana lampa 129 ludzkiego miana niegodzien. Pomagało to jednak na krótko. Kiedy Wałek skosztował gorzały — zaczynał męczyć konia od nowa. — I co? I co z Kasztankiem? Czy Wałek Dziemba jeszcze go dalej bije? Dziewczynka bliska była płaczu, zaciskała drobne pięści, usta jej drżały. Maciej przygarnął ją do siebie i chwilę głaskał jasną głowę wnuczki. — Cichaj, Małgośko! — rzekł. — I nie trap się Kasztankiem, dziewuszko! Już Walka dawno przy nim nie ma! Mówiłem przecie, że jest na sortowni... A jak do tego przyszło, posłuchaj! . Dziewczynka poweselała i niebieskie jej oczy znów były pełne ciekawości. Przywara dorzucił do piecyka nieco węgla, zapalił wygasłą fajkę i dalej prawił: — Zdarzyło się kiedyś, że Wałek Dziemba stawił się do roboty zły jak chrzan i jak szerszeń kąśliwy. Musiał sobie tęgo gorzałą dogodzić, bo nie baczył wcale na to, co czyni. Zdało mu się, że Kasztanek leniwie ciągnie wozy. Porwał drzewce od perlika, co leżało koło szyn, i począł bić Kasztanka po nogach, po głowie, że ledwie konia nie zabił. Ten machnął ogonem jak mietliskiem i zgasił lampę, co wisiała z boku na wózku, a sam poszedł gdzieś naprzód w ciemność. Wrzasnął Wałek raz i drugi, zjeżył się gniewem jak wilk, ciskał przekleństwami — a wkoło była tylko ciemność i cisza. Cóż było czynić! Nikt nie nadchodził. Wtedy Wałek pomyślał sobie, że Kasztanek poszedł chyba do stajni, i ruszył za nim, macając ręką po ociosie. Miał jednak mocno w czubie, więc zaplątał się jakoś po drodze — tu przystanął, tam skręcił, aż gdzieś z chodnika przewozowego wy-wędrował. Idzie, idzie, a .Wołasz I sam nie Wydała ir Kasztanek. Ścia ka lampa u pu gnieździły się taj były czarne, lec Wałek stanął twem koni, któi Były wszystkie płonęły oczy. G ziemi, a lśniły t „Kasztanek! -tanek!" Na te słowa w kti niemu. Kaid każdy obwąchiw coraz ciaśnie A zęby miar. , Dziesiątki kop tały śnieżnobiałe błiwy. rżały i pi dobywać się zac Strach zjeżył c 130 Idzie, idzie, a dokoła wciąż ciemność i cisza. Jakby w kopalni zamarło życie! Długo tak szedł i błądził, aż posłyszał z dala rżenie konia. „To ten darach Kasztanek! — ryknął. — Czekaj teraz, psiawiaro! Już ja cię nauczę zamiatać ogonem!" Rżenie znowu dało się słyszeć. „Wołasz mnie? Co?! — ryczał Wałek. — No to idę!" I sam nie wiedział, jak po omacku przyszedł do stajni. Wydała mu się większa i jaśniejsza niż ta, w której stał zawsze Kasztanek. Ściany tam były posrebrzane, strop pozłacany, a wielka lampa u pułapu gorzała jak słońce. Jak w prawdziwej stajni gnieździły się tam pod stropem jaskółki i świergotały. Tylko że nie były czarne, lecz modre, zielone i żółte. Wałek stanął pośrodku i wypatrywał Kasztanka między mnóstwem koni, które tam stały nad żłobami pełnymi srebrnego owsa. Były wszystkie śnieżnej białości, lśniły im krągłe boki, czerwono płonęły oczy. Grzywy, rozczesane nadobnie, spływały im do samej ziemi, a lśniły to srebrem, to złotem. „Kasztanek! — zawołał Dziemba. — Gdzieś to się stracił? Kasztanek!" Na te słowa wszystkie śnieżnobiałe konie zarżały głośno i ruszyły ku niemu. Każdy trącał go pyskiem, z którego buchały płomienie, każdy obwąchiwał sypiąc iskry nozdrzami. Zwierały się dokoła niego coraz ciaśniejszym kręgiem i śmiały się szczerząc ogromne zębiska. A zęby miały nie końskie wcale, lecz wilcze i dzicze, i lwie... Dziesiątki kopyt biły w pozłacany spąg, dziesiątki ogonów omiatały śnieżnobiałe boki — konie rozpoczęły dokoła Walka taniec osobliwy, rżały i prychały, aż się trzęsła stajnia! Ze ścian i ze stropu dobywać się zaczął niebieski dym, dławił Walka i gryzł go w oczy! Strach zjeżył chłopakowi włosy na głowie, chwila jeszcze, a dym * 131 go udusi; konie zaś, zbite w ciasną gromadę dokoła niego, zdepczą go i rozniosą na kopytach! Rzucił się przeto oszalały z lęku między zwierzęta, prześlizgiwał wśród nich. przemykał im pod brzuchami, aż dopadł wrót stajni i skoczył w ciemność. Słyszał za sobą rżenie, a potem czyjś głos. Ktoś głośno wołał w ciemności: „Kasztanek! Kasztanek!" Zatrząsł się spąg pod Wałkiem, zakołysał strop... Łoskot!... Szum! Zgrzyty nie słyszane! Na drugi dzień znaleźli go ludzie w opuszczonym chodniku, leżącego bez życia. Pochylili się nad nim z lampami i zobaczyli wtedy, że ma wielką ranę na czole. Biegnąc w ciemności uderzył głową o kapę. Krew zakrzepła mu na włosach, które stały się w ciągu jednej nocy zupełnie siwe... Od tego czasu nie chce już pracować na dole. Boi się Pusteckiego, który, jak powiada, zawiódł go wówczas do swojej stajni i w ten sposób wywarł na nim pomstę za Kasztanka. — A czy Kasztanka także odszukali górnicy ? — zapytała z niepokojem Małgosia. — I szukać go nie było trzeba, mądrali — zaśmiał się Maciej — bo nigdzie nie chodził! Stał sobie w ciemności, parę kroków dalej przy wozach, tylko że wozy nie były zapięte. Musiał go Wałek bić wtedy, kiedy go odczepił i prowadził do przodu. Jakoś krótko potem wydali Kasztanka na wierzch. Wtedy Wałkowy ojciec wykupił go i teraz trzyma u siebie na gospodarstwie. Słychać zawsze, że bardzo rad Kasztankowi, bo też drugiego takiego mądrali między końmi trudno znaleźć! SERCE Z PIERNIKA W zagórskim lesie zbudził się wesoły marcowy wietrzyk. Musnął białe płatki zawilców, poczesał warkocze brzóz, a z wielkiego krzewu kruszyny wypłoszył motyla cytrynka, który tam zimował, ukryty pod zeszłorocznym liściem. Potem wybiegł na pole zielone od oziminy i powitał radośnie niebieską smugę dymu, który ulatywał z komina Szymkowej chaty. Na progu stał Szymek, mały chłopiec, i uśmiechał się do słońca. Wietrzyk pocałował go w różowy policzek i pobiegł dalej. Był to dzień urodzin Szymka i chłopiec, jak każdego roku, wyszedł wczesnym rankiem na próg popatrzeć, czy już jest wiosna. Była dla niego zawsze w dniu urodzin najmilszym darem. Jeśli przybyła na czas, to Szymek wiedział, że rozpoczynają się 133 wesołe i przyjemne dni. Słońce osuszy i ogrzeje ziemię, będzie można biegać boso i matka przestanie się martwić tym, że Szymek nie ma butów, a jego ojciec — ciepłej kurty na zimę. Nad rowem przydrożnym pokaże się mlecz. Można będzie ścinać go wraz z soczystymi korzonkami i wypełnić nim po brzegi największy worek. Szymkowi pilno było do zbierania mleczu, bo wiedział, że chętnie go jada Kacper, śnieżnobiały królik, którego chował razem z prosięciem w małym chlewiku za domem. Na polach i pod płotami dużo też bywało wiosną lebiody; tę zbierał Szymek zawsze dla świń nauczyciela, pana Masełko. Zdarzyło się nawet kilka razy, że lebiodę matka siekała drobniutko i dodawała do zupy. Na podwórku koło furtki dostrzegł Szymek białą stokrotkę. Była jedna, lecz dokoła niej w trawie kryło się mnóstwo okrągłych pączków na krótkich łodygach. Czekały tylko na przyzwolenie słońca, by rozchylić promieniste płatki i ukazać swoje żółte środki. Wolno poruszając skrzydłami opuścił się na stokrotkę cytrynek. Widać było, że ma pomarańczowe kropki na skrzydłach. Szymek klasnął w ręce z uciechy. Teraz wiedział na pewno, że na dzień jego urodzin przybyła wiosna — i poszedł do izby opowiedzieć o tym matce. — Szymku! — rzekła wtedy do syna Agnieszka. — Ja także pamiętałam o twoich urodzinach. Oto serce z piernika! Weź je! Dobry z ciebie chłopiec, bądź zawsze taki dla ludzi! Mówiąc te słowa, podała synowi upominek zawinięty w różową bibułkę. Szymek rozwinął ją i patrzył zachwycony. Cukiernik przybrał serce z piernika okazale — może domyślał się, że będzie ono darem urodzinowym?... Na samym brzegu obramował je listkami z białego lukru, pośrodku umieścił wielki migdał, rr. pach" Zno-i twarz? — Dc- syna. skórce. Szymek pociągną i zbożową ka«% 134 I a dokoła niego — rodzynki. Po wierzchu nasypał jeszcze trochę kolorowej kaszki, by nic nie brakło urodzinowemu piernikowi. Nieczęsto można ujrzeć taką osobliwość, a Szymek nigdy jeszcze podobnego piernika nie widział! Wieleż to musi kosztować pieniędzy taka rzecz! Przytulił się do matki i dziękował, a ona gładziła go po twarzy szorstką, ciemną od pracy ręką. Teraz zauważył Szymek, że matczyne palce są mocno pokłute igłą. Przypomniał sobie, że w ostatnich tygodniach wieczorami długo paliła się na stole naftowa lampa, a matka, kiedy ojciec poszedł na nocną zmianę do kopalni, zawsze brała z koszyka starannie zwinięty wzorzysty materiał i coś z niego szyła. — Powiedz! Pewnie wydałaś dużo pieniędzy na to serce z piernika? Pewnie nie kupiłaś sobie nowej chustki? — dopytywał. Matka pokręciła głową i uśmiechnęła się. — Nie, Szymku, nie wydałam pieniędzy wcale! Przerobiłam tylko suknię dla sklepikarki w Zagórzu. Wyszła całkiem jak nowa! Skle-pikarka ucieszyła się i dała mi za to mąki na chleb, chustkę i ten piernik dla ciebie! Przecież masz urodziny! — Aha! — rzekł chłopiec. — Wiem już teraz, dlaczego to tak długo szyłaś wieczorami przy lampie! Chciałaś mi zrobić przyjemność, mamo, tym piernikiem i świeżym chlebem, od którego tak pachnie w izbie! Moja złota, kochana mamo! Znów przypadł do matki i tulił się do niej, całował ją po rękach i twarzy. — Dobrze już, dobrze! — śmiała się Agnieszka i odsunąwszy syna, kroić poczęła na śniadanie wielki bochen chleba o chrupiącej skórce. Szymek pociągnął nosem — od komina pachniało skwarkami i zbożową kawą. Prawdziwe to przysmaki na urodziny! Matka postawiła przed nim wielki kubek z kawą, malowany 135 w róże. To jeszcze od wesela... Dar którejś z druhen. Teraz pije się z niego w domu Szymka tylko w wielkie święto. „Złota, kochana matka!" — pomyślał Szymek i w tejże chwili poczuł, że właśnie w dniu swych urodzin chciałby się jej przysłużyć czymś ważnym i trudnym, lecz jednocześnie potrzebnym i pożytecznym dla niej. Ale co by tu takiego zrobić?... Szymek pił kawę, która słodka była i jakoś szczególnie smaczna. „Pewnie koza zaczęła dawać dobre mleko, bo już chodzi na paszę" — myślał chłopak, a w głowie czuł zamęt od mnóstwa pomysłów. Można by tak na przykład zamieść podwórze! Posiać rezedę pod oknem... Można by wysprzątać chlewik i naprawić stołek. Są to jednak łatwe roboty dla małych chłopców, a on obchodzi przecież swoje dziesiąte urodziny! Zmarszczył brwi i zamyślił się, wolno żując przylepkę, a cały czas nie spuszczał oczu z piernikowego serca, które leżało na stole. Pod piecem zamiauczał kot Szczepanek, który właśnie wrócił z całonocnych łowów. Prosił o swój codzienny spodek mleka. Łasił się do Agnieszki, wyginał grzbiet i deptał w miejscu burymi łapkami w białych skarpetkach. Szymek obejrzał się na Szczepanka i rzucił mu kawałek chleba, a wtedy dostrzegł wyboje w klepisku tuż koło pieca. Wieleż to razy wiosną bawił się gliną! Lepił z niej różne rzeczy: stajnię z bułankiem, pana Masełko, swój chlewik z prosiętami i Kacprem w klatce z patyczków, ptaki i owoce. Wtedy jednak był mały! Teraz mógłby przecież wy lepić pięknie gliną klepisko w izbie, bo już jest duży i na pewno da sobie radę! W ten sposób przysłuży się matce i ucieszy ją najwięcej. 136 Zz. DiL, szkoły. Jakie w oknie swoich uc od kopalni kowej izby, ruchliwych ki Szymek wsuń swoje książki i wyszedł z iz nika i schov mógł się rozi^j U progu dom — A sprawuj W głogu prze* Rozpoczęły włai gałązek. Znikną wyboje koło pieca, a jakże miło będzie chodzić bosymi nogami po gładkiej podłodze z gliny, którą szybko wysuszy ciepło wiosennego słońca! — Mamo! — poprosił. — Pozwól mi dzisiaj iść na glinianki za kopalnię. Nanoszę gliny i wygładzę klepisko'. Zobaczysz, jak będzie ładnie w izbie! Agnieszka popatrzyła na syna znad koryta, w którym mieszała dla prosięcia ziemniaki z otrębami. Skinęła głową przyzwalająco. — Szymek! Szymek! — rozległy się za oknem chłopięce głosy. To u głogu, który rozrósł się szeroko tuż koło samego domu, czekali na Szymka jego przyjaciele, bo czas był wielki do szkoły. Jakże niepostrzeżenie upłynął ranek! Na wzgórzu, przy kościele, w oknie małej szkoły stoi już pewnie pan Masełko i wygląda na swoich uczniów. Schodzą się oni ścieżkami przez pola i szeroką drogą od kopalni „Ignacy", której wieżę wyciągową widać dobrze z Szym-kowej izby, czarną na tle błękitnego nieba, z parą niestrudzonych, ruchliwych kół. Szymek wsunął do kieszeni kromkę chleba, potem zabrał z półki swoje książki zawinięte w płachetkę i związane rzemieniem. Nim wyszedł z izby, opakował jeszcze starannie w bibułkę serce z piernika i schował je w zanadrzu. Podobało mu się coraz więcej. Nie mógł się rozstać z matczynym darem. U progu domu pożegnał go uśmiech Agnieszki i słowa: — A sprawuj się dobrze, synku, i na obiad wracaj! W głogu przed domem śpiewały raszki. I one miały swoje święto! Rozpoczęły właśnie słać sobie gniazdo wśród gęstych kolczastych gałązek. 137 Za kopalnią „Ignacy" słało się szerokie, puste pole. Nikt nie orał tam i nie obsiewał gliniastej ziemi, usianej żużlem z pobliskiej huty cynkowej i łupkiem, który wywożono z kopalni, a zrzucano na pole, gdzie się komu podobało. Nie kwitły tam żadne kwiaty, nawet wszędobylskie dmuchawce złociły tylko stoki rowów przydrożnych i miedze po drugiej stronie gościńca. Zdawać by się mogło, że to brzydki skrawek ziemi i nikomu nieużyteczny. Jednakże naprawdę tak nie było. Wiosną bowiem i latem nad owym polem unosiło się nieprzerwane granie tysięcy żab! Mieszkały one w dołach po wybranej glinie, które z czasem wypełniały się wodą i zarastały sitowiem, tworząc stawy rozrzucone bezładnie aż do pierwszych sosen zagórskiego lasu. I Szymek lubił bardzo żabie granie. Spostrzegł od razu, że jest różnogłose, i starał się zawsze podpatrzyć muzykantów, którzy nie ustawali w koncertach wysunąwszy nosy na powierzchnię wody. Ile więc razy chłopiec szedł ze swoim wiaderkiem po glinę, tylekroć przystawał nad mijanymi stawami i nasłuchiwał. Artyści w zielonych, rdzawo nakrapianych płaszczach kumkali i rechotali pełną piersią, nawoływali się w pojedynkę i gromadami. Bawiło to bardzo i cieszyło chłopca. Zawsze też latem chętnie biegał na glinianki, a nawet czasem przyprowadzał tam kozę. Glina, którą kopano na polu za „Ignacym", swą czystą, żółtą barwą przypominała królewskie złoto. Szymek umyślił poszukać owego złota i poszedł aż ku lasowi, nad wielkie wyrobisko, z którego właśnie brano glinę do kopalni. Niósł w ręku stare wiaderko, do którego już dwa razy wprawiano dno, a ramiona okrył sobie workiem, bo niespodzianie mżyć zaczął drobny deszcz. Wczesna i ciepła wiosna dotknęła swą ręką także kopalnianego 138 pola. Pod gdzie które la ter: Stawy Tego dnia nego nieba, taj żabia kapela -chłodno może Od stron y pano głinę. Szymek pos czoną kolei naa W wyroŁ chłopcy m bami. Ul śmiecheai swego w< Szymek i słuchał rękami, podobny taplały którzy r.*c — Co jeden i — Je — Kich* — P: — A w glinę pola. Pod nogami widział Szymek maleńkie kępki traw, gdzieniegdzie wyzierały z ziemi koralowoczerwone kiełki wielkich chwastów, które latem tworzą po rowach i u podnóża hałdy prawdziwy las. Stawy przystroiły się w młode sitowie i rdest. Tego dnia jednak woda w nich mętna była i szara od pochmurnego nieba, tańczyły po niej drobne krople deszczu. Milczała też żabia kapela — pewnie za wcześnie było jeszcze na gędźbę, za chłodno może... Od strony wyrobiska pod lasem słychać było ludzkie głosy. Kopano glinę. Szymek poszedł spiesznie ku wielkiemu dołowi ścieżką poznaczoną koleinami wielu taczek, ręcznych wózków i wielkich wozów. W wyrobisku pracowało trzech ludzi. Dwaj młodzi, mocni chłopcy naładowali taczki po same brzegi ciężkimi, żółtymi skibami. Uklepywali je przez cały czas łopatami, wykrzykując coś ze śmiechem do starego człowieka, który bezradnie dreptał dokoła swego wózka i szukał czegoś po ziemi. Szymek zatrzymał się chwilę nad brzegiem wyrobiska, patrzył i słuchał zaciekawiony. Stary człowiek niezdarnie grzebał w glinie rękami, poprawiając raz po raz zesuwający mu się na oczy kapelusz podobny do grzyba. Za każdym jego pochyleniem poły jego kapoty taplały mu się w rozmokłej glinie. Śmieszyło to niezmiernie młodych, którzy nie szczędzili dziadkowi przycinków. — Co tam, dziadku, tak nosem orzecie po ziemi ?! — wołał jeden i ciskał w starego grudkami gliny. — Jeszcze wam się nos zatka! Cha! cha! cha! — śmiał się drugi. — Kichać nie poradzicie! — Oj! oj! Brodę sobie przydepczecie! — A fajki i tak nie znajdziecie, boście ją nogami już dawno w glinę wdeptali! 139 •— Uważajcie ho, żeby wam zaś ten grzyb z głowy nie zleciał, bo się też straci w tym dole! Stary człowiek nie odpowiadał na kpinki, lecz dalej pilnie szukał. Zniechęceni jego milczeniem, chłopcy wbili łopaty w glinę i po chwili pchali już raźno swoje taczki ścieżką pod górę. Dziadek został na gliniance sam. Szymek odczekał, aż chłopcy wyjdą z dołu po deskach ułożonych na ścieżce, potem ostrożnie zszedł do wyrobiska. Stary człowiek przestał już szukać swojej zguby. Stał koło wózka przygarbiony, w kapocie żółtej od gliny i rozmiękłych od wody buciskach. Ręce opuścił bezwładnie... Spojrzał na chłopca wyblakłymi oczami. Szymkowi zrobiło się serdecznie żal starego. — Może teraz ja poszukam waszej fajki...—rzekł przyjaźnie. — Gdzieś tu musi być! — I zaczął bacznie rozglądać się obchodząc dokoła wózek. — Szukaj, synku, szukaj! — rzekł stary głuchym głosem. —Twoje młode oczy może prędzej zobaczą! Fajkę tę już palę trzydzieści lat! Przywykłem do niej... Gdybym ją stracił, to tak, jakbym stracił najlepszego kamrata... Szymek szukał pilnie. Odsuwał łopatką rozrzucone kęsy gliny, kilka razy zdawało mu się, że dostrzega fajkę — były to jednak tylko połamane korzenie dawno wykopanych krzaków. Staruszek poznał, że szukanie jest próżne. — Zostaw już, synku! —powiedział. — Przepadła moja fajka! Bóg ci zapłać, żeś pomógł staremu! Pójdę już! Westchnął ciężko, ujął dyszel wózka i pomału ruszył. Niesporo Szymek ujął z drugiej strony i we dwóch z niemałym trudem wyciągnęli wózek z wyrobiska na twardszą drogę. Jego rów gdzie byk> zrobdo Os było by Pc Pr pode było 901 Gdzież Króh* się teraz A Szymek roi Ujechali tak aż do stawu, gdzie Szymek wypatrywał zawsze Żabiego Króla. Droga wiodła teraz prosto ku gościńcowi, szeroka była i łagodnie opadała w dół. Gdzieniegdzie stały na niej małe kałuże wody. — Teraz poradzę już sam — rzekł stary. — Dziękuję ci raz jeszcze, syneczku! Wielką żylastą ręką chciał pogłaskać Szymka po głowie. Uniósł ją, lecz nagle cofnął — była uwalana gliną. Skinął mu więc tylko głową, potem ruszył naprzód niespodzianie żwawym krokiem. Jego zgarbiona postać wtopiła się jakby w pobliski wzgórek; umilkło również skrzypienie wózka. Szymek patrzył za nim chwilę, potem pobiegł znów na gliniankę, gdzie leżało porzucone wiaderko. Napełnił je szybko gliną. Czas było do domu — niepostrzeżenie upłynęło całe popołudnie. Niebo zrobiło się ciemniejsze, chmury nawisły niżej. Gęściej mżył deszcz. Chłopiec wracał prawie biegnąc drogą pomiędzy stawami. Pusto było dokoła i ponuro. Na gościńcu przystanął pod wielką lipą, by odpocząć nieco. Wiaderko postawił na ziemi. Pomyślał o matce, która pewnie z niepokojem go wygląda. Przypomniał sobie o upominku urodzinowym. Jakże mu się podobał! Sięgnął więc ręką w zanadrze po serce z piernika. Nie było go tam! Zgubił, nie wiedzieć gdzie i kiedy, matczyn upominek! Gdzież to się stało ? Czy nad stawem, kiedy wypatrywał Żabiego Króla? Czy na gliniance, kiedy szukał dziadkowi fajki? Łzy napłynęły Szymkowi do oczu. Oto sercem z piernika raduje się teraz może wielka żaba w koronie ze złotych much! A może leży ono na deszczu w glinie, by jutro rozkruszyć się i rozpaść pod kołami wozów! Szymek rozumiał teraz żal dziadka po utraconej fajce... 141 Z początkiem lata pod oknem Szymkowego domu zakwitł różowo krzak głogu. Gałęzie jego usiane były kwiatami tak gęsto, jak nigdy dotychczas nie bywało. Zaglądały do izby przez otwarte okno i wypełniały ją łagodną wonią. Patrzyła na ukwiecony krzew ze swego posłania Agnieszka. Niespodzianie i niepostrzeżenie zmogła ją choroba i od pierwszych tygodni wiosny zatrzymywała w pościeli. Szymkowa matka spoczywała nieruchomo i niewiele mówiła; wodziła tylko za synem oczami płonącymi w bladej twarzy, jakby czuwając nad każdym jego ruchem, jakby radząc mu wzrokiem, co ma czynić, by zastąpić w domu gospodynię. Uśmiechała się z wdzięcznością, kiedy obaj z ojcem troszczyli się o jej wygody. Często prosiła Szymka, by zerwał dla niej i podał na łoże kilka kwiatów głogu. Wtedy ujmowała je wychudłymi palcami i unosiła do twarzy bielszej niżeli płótna, którymi Szymek powlókł jej pościel. Smutno i cicho było w domu. Umilkły pieśni i wesoły śmiech, ustała żwawa krzątanina przy kominie. Szymek wylepił pięknie gliną klepisko podłogi i co dzień zamiatał je brzozową miotełką. Agnieszka jednakże nie chodziła po równej powierzchni, wygładzonej rękami syna. Nie wstawała już z łoża. Buciki matki, stare, połatane jaśniejszą skórą, schował Szymek do komory za izbą, a nim postawił je w kącie, wodził długo ręką po wytartych noskach i po ciężkiej podeszwie, niezdarnie przyszytej przez ojca, powtarzając z płaczem: — Mamo!,.. Mamo!... Kot Szczepanek wychudł teraz i także posmutniał. Coraz częściej znajdował pustym swój spodek, coraz bardziej czuł się onieśmiela lony i nieswój, widząc, że jego dobra gospodyni z pościeli nie wstaje i nic nie warzy na kominie. Śwince też łatwiej było przewracać teraz koryto, bo i ono bywało puste — mały Szymek nie zawsze nadążył na czas przygotować siekane chwasty z ziemniakami i ospą, a ojciec jego wczesnym rankiem wychodził z domu do pracy w kopalni, a wracał też nie-rychło, bo i dodatkowym zajęciem nie gardził. Chłopiec gospodarował, jak umiał. Wstawał jeszcze przed świtem, lecz oto naraz spostrzegał, że słońce jakoś bardzo szybko wychyla się zza sosen zagórskiego lasu. Ledwie wydoił kozę i uwarzył mleko na śniadanie, ledwie nanosił wody i narąbał drzewa — już słońce świeciło prosto w okna i wskazywało, że czas chłopcu iść do szkoły. A potem, kiedy wracał do domu, jaśniało wysoko na niebie nad samym domem Szymka i przypominało, że już pora na obiad i na pasanie kozy, że ziemniaki trzeba okopać, marchew poprzerywać, odrobić zadania. Nie wiedzieć kiedy upływał Szymkowi czas do wieczora i oto tylko patrzeć ojca z kopalni. I tak przez cały dzień spoglądało słońce na Szymka i towarzyszyło mu w jego pracy, aż dopóki samo nie udało się na spoczynek wieczorny za kędzierzawe od młodej dębiny wzgórze. Najważniejsza jednak dla Szymka była matka. Starał się jak najczęściej czuwać przy niej. Siadywał na stołeczku koło posłania Agnieszki i przyglądał się, jak śpi. Kiedy otwierała oczy, podawał jej to mleko, to zioła i miód. Słuchał pilnie jej poleceń, które wydawała cichnącym z dnia na dzień głosem. „Co robić ?" — pytał Szymek ojca spojrzeniem, lecz w odpowiedzi ojciec tulił go tylko do siebie, sam bezradny i pełen rozpaczy. W ubogiej chacie nie było pieniędzy na leczenie chorej. Zarobek 143 z kopalni nie starczał na drogie lekarstwa i na delikatne potrawy, które podawać Agnieszce zalecił lekarz. Jan dwoił swoje siły. Po dniówce szedł jeszcze z kosą na łąki do zamożniejszych sąsiadów, to naprawiał komuś płot albo dach na obórce, byle tylko przynieść do domu jakiś grosz jeszcze, worek ziemniaków lub skrawek słoniny... W tych dniach pełnych smutku wiele dopomógł Szymkowi pan Masełko. Kiedyś zaprzągł swego bułanka do starej bryczki i pojechał do miasta po lekarza. Innym razem przyniósł dla chorej miodu ze swoich uli, to warzyw z ogrodu, a zdarzało się też, że Szymek niespodzianie znajdował w swojej czytance papierowe pieniądze. Pan Masełko wsuwał je ukradkiem między kartki książki zwykle wtedy, kiedy chłopcu wypadło iść do apteki po lekarstwa. Wszystkiego jednakże było za mało. W domu Szymka na dobre zagościła niedola i zdawało się, że nikt jej już stamtąd nie wypędzi. Pewnego dnia poszedł Szymek z workiem na pola po chwasty dla swojej świnki. Na miedzach zrywał lebiodę soczystą po niedawnym deszczu, nad rowami znajdował krwawnik i mlecz, koło glinianek zaś dostrzegł mnóstwo dzikich konopi, które świnie także chętnie jadają. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział smukłe rośliny, kołyszące na wietrze swe szorstkie, srebrzystoszare liście. Nikt nie umiałby powiedzieć, skąd wzięły się konopie na gruncie nieurodzajnym i nigdy nie uprawianym, wśród pagórków gliniastych, między którymi lśniły niebiesko w słońcu powierzchnie stawków. Szymek chodził pośród wysokich roślin i zrywał co piękniejsze, a przez cały czas nasłuchiwał grania żab. Jak tyle razy przedtem, tak ode 144 t ł owego dnia cieszył się nim i próbował odróżnić wśród tysiąca innych głos Żabiego Króla. Tak zawędrował niepostrzeżenie aż na pustkowie za kopalnią „Ignacy", do wyrobiska, z którego wiosną brał glinę. Nad wielkim dołem rozkrzewiła się bujnie zieleń. Stoki jego bielały od rumianków i czerwieniały od kwitnącego właśnie szczawiu, a na dnie jamy słała się prawdziwa łąka z mnóstwa przeróżnych roślin, które rozpoznać i ponazywać niełatwo. Robotnicy z „Ignacego" zaprzestali już tutaj kopania gliny, znalazłszy pewnie lepszą gdzieś bliżej kopalni. A chwastom niewiele trzeba, by się rozrosły w prawdziwy las. Szymek zbiegł na dno wyrobiska i począł zrywać lebiodę. Ugniatał ziele mocno w worku, by przynieść go jak najwięcej do domu; chciał, by starczyło chwastów także dla Kuby, wielkiego łaciatego wieprza pana Masełko. Słońce mocno przygrzewało i Szymek poczuł się zmęczony długą wędrówką po polach. Na „Ignacym" buczek ogłosił godzinę drugą. Worek był już pełny i dosyć ciężki, toteż chłopiec umyślił odpocząć trochę i legł twarzą do ziemi, by oczu jego nie raziło słońce. Pachniało dokoła piołunem i macierzanką, brzęczały w powietrzu drobne muszki, od czasu do czasu nad leżącym Szymkiem przelatywały kosmate, ciężkie trzmiele. Jeden z nich opadł właśnie na kwiat białej jasnoty tuż w pobliżu Szymka — chłopiec uniósł się trochę na łokciach, by się przypatrzyć lepiej owadowi. A wtedy tuż blisko siebie dojrzał w trawie fajkę, poczerniałą już trochę od długiego leżenia na deszczu i rosie. — Ach! — wykrzyknął chłopiec. — Fajka! To chyba ta, którą na wiosnę zgubił tutaj stary człowiek! Podniósł fajkę i pilnie oglądał. Znać było po niej, że długo służyła swemu gospodarzowi. 10 — Miedziana lampa 145 — Hm...—mruczał do siebie, obracając w ręku znaleziony przedmiot. — Hm... To jego fajka! Na pewno! Ach, jaka szkoda, że nie wiem, gdzie szukać staruszka... Żałował bardzo, że ją zgubił, a teraz by się tak ucieszył! Ach, żeby to wiedzieć, gdzie mieszka stary człowiek... Ledwie wyrzekł te słowa, zaszeleściły wysokie łopiany na stoku wyrobiska. Rozchylał je starzec w kapeluszu podobnym do grzyba i pomału, ostrożnie schodził na dno jamy. Za krzakami łopianów dojrzał Szymek wielką, ciemną szczelinę — jakby tam rozsunęła się ziemia i otworzyła przejście podziemne. Siwobrody człowiek spoglądał na chłopca przyjaźnie spod wypłowiałego kapelusza. Szymek zdziwił się bardzo, że staruszek nie ma przy sobie kostura, jakim dziadkowie zwykle się od psów opędzają, lecz górniczy kilofek, tak jakby powracał z dniówki. Powitał też chłopca z daleka górniczym pozdrowieniem: „Szczęść Boże!" — Daj Boże, dziadku! — odkrzyknął Szymek powstając z ziemi. Zarzucił na plecy swój worek z chwastami i ruszył na spotkanie starego człowieka. Serce wypełniała mu radość, że oto wróci mu zgubę, której dziadek tak żałował. — Bywajcie, dziadku! — zawołał. — W sam czas przychodzicie!... Staruszek podniósł na niego wyblakłe oczy i spoglądał pytająco. — W sam czas — powtórzył Szymek. — Bo teraz, przed chwilą, w trawie znalazłem fajkę... O! Tam gdzie leżałem... Czy to nie wasza fajka? Zobaczcie... Może to ta, którą zgubiliście na wiosnę?!... To mówiąc podał staruszkowi znaleziony przedmiot. — Pokaż, pokaż no, chłopcze! — zaciekawił się dziadek, a jego oczy zabłysły i jakby odzyskały barwę. 146 Aiew pus-r- Oglądał fajkę na wszystkie strony i twarz mu rozjaśnił uśmiech. — Tak, to moja fajka, chłopaku! Anim się spodział, że ją jeszcze zakurzę! Moja stara fajczyna! Dziękuję ci, synku! — Zakurzcieją, dziadku!—prosił Szymek ucieszony.—Tu, zaraz!... — No kiedy tak, to zakurzę! Mam coś jeszcze tytoniu i krze-siwko z hubką przy sobie... Ino siądźmy na trawie! — Tu wskazał kilofkiem na niewielką brzozę, której gałęzie rzucały cień na zbocze wyrobiska. — Ja sobie pokurzę, a ty mi powiadaj, jakoż ci się wiedzie, chłopaku! Usiedli, a Szymek opowiedział staremu człowiekowi o swojej niedoli. Nie taił niczego, bo żal serdeczny i lęk o życie matki podsuwały mu coraz to nowe myśli i coraz to nowe słowa. Cieszył się, że może mówić z kimś o tym, co ugniata mu serce niby ogromna skała. Jakże bał się utracić matkę! Mówił długo i ocierał rękawem gorące łzy, których nie mógł powstrzymać; wspominał także o głogu, co rósł pod ich oknami i swoim różowym kwiatem cieszył oczy chorej. — Wielki to głóg i bardzo stary — kończył swą opowieść Szymek. — Rósł tam jeszcze za mego dziadka, co poszedł na wojnę i nigdy do domu nie wrócił. Tego roku głóg ma tyle kwiatów, jak nigdy jeszcze nie miał! Cieszy nas kwiatami — bo jak mama patrzy na nie, to się uśmiecha zawsze i taka jakby zdrowsza się wydaje... Ale to tylko wtedy, kiedy patrzy na te kwiaty! A tak leży cicho i mało co mówi... — Jakże sobie radzicie ? — spytał stary człowiek. — Staramy się o matkę, ale w domu bieda! Dla matki wiele potrzeba różności, a my przecież ich nie mamy! Nie ma rady na biedę! — Aha! To tak! U was bieda... —I staruszek w zamyśleniu puszczał dym z fajki. 10* 147 Przez cały czas słuchał uważnie Szymka i jakby przenikał go swymi wyblakłymi oczami. Dokoła niego unosiła się srebrnosina smuga, która niepostrzeżenie przysłoniła go i jakby zatarła jego obraz przed oczami chłopca. Spoza smugi dymu spłowiała odzież staruszka wydawała się Szymkowi zupełnie odmieniona, nowa i bogata. Pojawiły się na niej i guziki ze srebra. W miejscu starego rzemienia zaś zobaczył Szymek pas ze srebrną klamrą, a cieniutka, ciemniejsza smuga dymu jakby nakreśliła na niej górnicze młotki. Kapelusz w kształcie grzyba zsunął się z siwej głowy starego i przepadł gdzieś w łopianach. Teraz siedział koło Szymka zupełnie inny człowiek. Tylko oczy zostały mu te same i patrzyły na chłopca przyjaźnie, a siwa broda rozsypywała się po dawnemu na jego piersi nitkami srebra. Zdziwił się Szymek, a nawet przestraszył, widząc tę zmianę. Chciał pożegnać dziwnego człowieka i odejść do domu, bo i słońce dotąd świecące nad kopalnią „Ignacy" przesunęło się niepostrzeżenie aż ku wzgórzu, na którym stała szkoła. Stary poznał, że Szymek chce odejść, zatrzymał go ruchem ręki i rzekł: — Nie możecie zaradzić sobie w biedzie! Przeto, chłopcze, posłuchaj mej rady. Kiedy wieczorem ojciec twój pójdzie na nocną zmianę, a matka mocno uśnie, weź łopatę i przekop dobrze ziemię u korzenia głogu, skiba po skibie, byś ani kęsa nie przepuścił! Bacz tylko, by cię nikt obcy nie widział przy tej robocie! — Ojciec ma dzisiaj nocną szychtę! — wyszeptał Szymek i poczuł, że łzy obsychają mu na oczach. — To kop dzisiaj! — A potem, kiedy już przekopię ziemię? — Wtedy znajdzie się i rada! — Dziękuję wam, dziadku! Dziękuję! — zawołał Szymek. pcmr .148 ł Nie czuł już teraz lęku przed starym człowiekiem i wyciągnął do niego ręce, chcąc wyrazić mu swoją podziękę uściskiem, lecz ręce jego uchwyciły próżnię. Koło siebie widział tylko sinoszary dym, który powoli rozsuwał się po łopianach i kępach lebiody. Szymek spojrzał ku tej stronie zbocza, od której przybył starzec. Nie było i tam nikogo, nie było też szczeliny w ziemi; i ona zasunęła się jakoś niepostrzeżenie i nagle, tak jak się wyłoniła. W wyrobisku znów zaległa cisza. Tylko słońce słało ukośne promienie kołyszącym się na wietrze szczawiom, rumiankom i krwawnikom. Szymek znowu zarzucił na plecy swój worek i wyszedł z wyrobiska. Tak jak na wiosnę wracał do domu ścieżką między stawami. Zewsząd niosło się ku niemu granie żab. Przystanął na chwilę koło małego stawu i nasłuchiwał. „Żadne chyba żaby tak pięknie nie rechoczą, jak nasze, zagór-skie!" — pomyślał. Gasnąca zorza wieczorna użyczyła swej barwy wodnym strzałkom, tatarakom i płaskim liściom grążeli. Na jednym z nich coś zamigotało nagle. Może były to skrzydła ważki, a może błysnął przed Szymkiem swą koroną ze złotych muszek Żabi Król... Na kopalni „Ignacy" buczek ogłosił początek nocnej zmiany. Odpowiedział mu przeciągle „Klimontów" za lasem zagórskim, potem „Flora", wtulona między zieleń ogrodów u stóp gołono-skiej góry. Szymek siedział na stołeczku u łoża matki i patrzył na nią. Agnieszka spokojnie spała. Chłopiec nasłuchiwał chwilę jej oddechu, a spostrzegłszy, że jest równy, wstał ze stołka i przykręcił mocniej knot lampy. W izbie uczyniło się prawie zupełnie ciemno. Szymek 149 wyszedł cichutko do sieni i wziął z kąta łopatę, którą tam sobie wcześniej przygotował; jeszcze ciszej wysunął się na podwórze. Nad Zagórzem jaśniała gwiazdami letnia noc. Z pobliskich łąk dochodziła woń świeżo skoszonego siana. W dali czerniały na niebie wieże wyciągowe kopalni, w której Jan, ojciec Szymka, odbywał właśnie nocną szychtę. Głóg pod oknem wydał się Szymkowi nocą jeszcze piękniejszy niżeli w dzień. Kwiaty jego lśniły teraz od rosy i od księżycowej poświaty. Wiatr, lekki i cichy, rozniósł opadłe płatki po podwórzu i po drodze. Szymek rozpoczął przekopywać ziemię pod krzakiem. Drżały mu ręce, kiedy wbijał w nią ostrze łopaty, za każdą odwaloną grudą czuł, że serce uderza mu coraz silniej. Kopał miejsce przy miejscu, aż krople potu wystąpiły mu na czoło. Nie czuł jednakże zmęczenia ani bólu w palcach, na których poobcierał sobie mocno skórę. Oczy jego widziały tylko czarne grudy, uszy słyszały tylko chrzęst wbijanej łopaty. Księżyc wypłynął wysoko na niebo i świecił prosto na wielki krzew, jakby chciał pomóc Szymkowi przy robocie — a wtedy nagle ostrze łopaty wsparło się o jakiś twardy przedmiot. — Co tu jest?! — wyszeptał chłopiec. Sięgnął głębiej łopatą i naciskając na jej uchwyt całym swoim drobnym ciałem, podważył ów przedmiot i wygarnął go na powierzchnię. Wtedy z ust jego wyrwał się okrzyk zdumienia i radości! U nóg swoich bowiem zobaczył skrzynkę drewnianą, z żelaznymi okuciami, owiniętą w szczątki zbutwiałego płótna i oblepioną ziemią. Szymek odrzucił łopatę i usiadł pod głogiem. Niespodziane odkrycie wstrzymało mu dech w piersiach. 150 Odwrócił skrzynkę na bok — była dosyć ciężka. Zetlałe szmaty rozsypały mu się w ręku, a kiedy kozikiem zaczął zeskrobywać z niej grudki gliny, dojrzał na wieczku skrzynki jakiś głęboko wyżłobiony znak. Pamiętając jednakże o przestrogach starca, by nikt obcy nie widział go przy robocie, chłopiec wsunął skrzynkę za próg do sieni i szybko zrównał ziemię dokoła głogu. „Co to za skrzynka ? Co w niej jest ? — myślał, a ciekawość jego coraz bardziej wzrastała. — I ten znak na wieczku! Trzeba go zobaczyć wyraźnie!" Wtedy przypomniał sobie, że w obórce na półce, tuż nad klatką królika Kacpra, ojciec zostawiał zawsze starą lampę górniczą i zapałki, bo często w wolne wieczory spełniał tam różne gospodarskie roboty. W obórce nikt go z drogi nie zobaczy! Nie dowie się żaden obcy człowiek o jego odkryciu... Przyciskając do piersi skrzynkę Szymek pobiegł za dom i cicho otworzył małe drzwi z desek. Kacper obudził się i zaszeleścił w klatce sianem, którego Szymek podrzucił mu na noc. Zwabiona żółtym światłem lampy koza wysunęła zza wiklinowej przegrody swą brodatą głowę. Mądrymi oczami śledziła każde poruszenie chłopca. Wraz z nim przy migotliwym płomyku starej lampy oliwnej oglądała skrzynkę. Dziwny był to przedmiot. Zrobiono go z twardego i prawie zupełnie ciemnego drewna. Umocniono okuciami z żelaza, które podczas leżenia w ziemi silnie przeżarła rdza. Kiedy Szymek dobrze się przypatrzył okuciom, to wydało mu się, że gdzieś już widział podobne... Chyba na starym kufrze dziadka! Najdziwniejsze było jednakże wieczko. Wypukłe nieco i całe pokryte rzeźbą. Owe znaki wycięte w drewnie były to młotki górnicze i napis Szczęść Boże!, a pod nim litery B. S. i data: Rok 1860. — Rok 1860! — przeczytał na głos Szymek. 151 „Pewnie wtedy zrobili tę skrzynkę!" — pomyślał. Przypomniał sobie bowiem, że nad bramą kopalni w Zagórzu ułożono z cegieł cyfrę, która oznaczała rok wybudowania „Ignacego". Zaciekawiony Szymek obracał skrzynkę coraz to inną ścianą do światła i szukał, czy jeszcze nie znajdzie jakich znaków. Nie znalazł jednak nic więcej i już, już wsunąć miał skrzynkę za klatkę z królikiem, by z jej otwarciem czekać na powrót ojca, kiedy posłyszał, że w skrzynce coś wyraźnie zabrzęczało. Szymek potrząsnął nią silniej. Brzęknęło raz jeszcze. I naraz nie wiedzieć, z jakiej przyczyny, skrzynka otwarła się sama, a z niej posypały się na ziemię srebrne i złote monety... Potem zaś, widocznie schowany na samym dnie, wypadł stary, pożółkły papier złożony we czworo. — Skarb! — szepnął chłopiec. — Skarb! Znalazłem skarb! Wskazał go stary człowiek! Lecz skądże wiedział o nim?... Czemu postać swą odmienił tak nagle i skrył się niespodzianie, zostawiając po sobie tylko obłok sinego dymu?... Na pytania te nie umiał sobie Szymek odpowiedzieć. Monety błyszczały przed nim wśród mierzwy i siana rozrzuconego po ziemi... Wydały się Szymkowi piękne i jasne jak gwiazdy, które lśniły teraz nad jego domem. Począł zbierać pieniądze i wszystkie złożył z powrotem do skrzynki. Potem ujął pergamin i rozwinął go drżąc z wielkiego poruszenia. Pożółkłą kartę pokrywało drobne pismo; zatarły je wszakże lata i rozmyła wilgoć ziemi. Chłopiec nie umiał go odczytać, złożył więc papier i schował z powrotem do skrzynki. Rozumiał, że ten gruby, pożółkły arkusz dotyczy znalezionych pieniędzy. Jakże żałował, że nie może odczytać na nim ozdobnych, drobniutkich liter! W zamyśleniu zdjął Szymek z kołka przy drzwiach swój worek r ¦ t \ 152 na chwaty i odstawi za nim klatki. K małym Nad cej rozs) Szymekj iskrzone i większa' jego powi w nocnej przypać;. lami oj co-* — Wi a nie wie. I patrząc czym pr mu samot! bem, który krzakiem Matka zajrzeć do czorem. S2 skrzynkę o nią pak skarb rze Z daleka, granie żab. czyny po na chwasty, owinął nim cenny przedmiot, a zgasiwszy starannie i odstawiwszy na półkę lampę, wyszedł z obórki. Kacper powiódł za nim purpurowymi oczami i niespokojnie tupnął nogą w dno klatki. Koza szarpnęła się mocno, jakby próbowała wybiec za swym małym gospodarzem. Nad Zagórzem świecił teraz jeszcze piękniej księżyc i jeszcze więcej rozsypało się dokoła niego gwiazd. Szymek przystanął na progu domu i spoglądał z zachwytem w roziskrzone niebo. Zdawało mu się, że jedna z gwiazd, piękniejsza i większa niż inne, świeci prosto nad drogą przez pola, którą ojciec jego powracał zawsze z kopalni. I ta droga, i polne ścieżki tonęły w nocnej ćmie. Lecz naraz, jakby zbłąkana gwiazda, która dziwnym przypadkiem zesunęła się na ziemię, zamigotała w dali między polami ojcowa karbidka. — Wraca już tatko! — szepnął sam do siebie Szymek. — Wraca, a nie wie, com to znalazł pod głogiem! I patrząc na dalekie światełko zapragnął Szymek z całego serca czym prędzej uścisnąć ojca i pokazać mu skrzynkę. Teraz ciążyła mu samotność, przejmował go nawet lęk przed nieznanym skarbem, który całe lata przeleżał w zapomnieniu w ziemi, pod wielkim krzakiem głogu. Matka spokojnie spała w izbie, kiedy uchylił cicho drzwi, by zajrzeć do niej. Dobre musiało być lekarstwo, które jej podał wieczorem. Szymek ostrożnie zamknął drzwi i usiadł na progu chaty; skrzynkę postawił sobie u bosych nóg, a nawet lekko wspierał się o nią palcami, jakby dla dodania sobie pewności, że znaleziony skarb rzeczywiście istnieje. Z daleka, od glinianek za kopalnią „Ignacy", dolatywało ściszone granie żab. Czuły chyba długotrwałe ciepło i weseliły się z tej przyczyny po swojemu. Zapach kwitnących lip unosił się nad Zagórzem 153 i mieszał z wonią różowej mydlnicy, rozrosłej bujnie po ubogich ogródkach górników. Ojcowa karbidka zaświeciła teraz na polnej ścieżce wiodącej prosto do domu. — Tato! Tato! — szeptał chłopiec. — A chodźże już! A chodź! i dwie, cznie Kiedy obydwaj z ojcem weszli do izby, Agnieszka dalej spokojnie spała. Szymek wykręcił mocniej knot lampy i nie mówiąc słowa zdziwionemu ojcu, podszedł do stołu, odwinął z worka skrzynkę, a postawiwszy ją w kręgu światła, wskazał na nią palcem. — Cóż to jest? Co to takiego? — spytał zdziwiony Jan. — Skrzynka! Skarb!... W środku jest papier... Ojciec podszedł szybko do stołu, obejrzał skrzynkę, wszakże jej nie tykając, i zapytał: — Co to za skrzynka? Skąd ją masz? — Wykopałem spod głogu! W ziemi była, niegłęboko!... Otwórz ją, tato, i przeczytaj papier... Tam są pieniądze! Dużo pieniędzy! Jan ostrożnie podniósł wieczko, chwilę patrzył w zdumieniu wielkim na błyszczące monety, wziął jedną do ręki, potem drugą, obejrzał je ciekawie i rzekł: — Dukaty! Talary! To niedzisiejsze pieniądze! Ohohoo! Ostrożnie, wciąż szepcząc słowa zdumienia, rozwinął papier, a zbliżywszy się do lampy, zaczął powoli czytać: — Ja, Józef Mieroszewski, daruję druhowi memu, towarzyszowi broni i wybawcy, Bartłomiejowi Sosze, po wieczne czasy dom, obejście i pole, które teraz z rodziną zamieszkuje i uprawia. Dzieląc na równe części to, co posiadam przy sobie, a nie mogąc ofiarować druhowi i towarzyszowi memu więcej, bom przez wroga ścigany jest i życia niepewny, ze szczerego serca mu daję złota sztuk piętnaście to zrc cow. Ratcw widać — Lecz pi — Nie, Szy Był taki czas którego nie z Babula twoja, się u kre nocą i Wt wróci... Nasze to Przecz\uh tem schowali wiali o nich. Jan serdec; 154 i dwie garście srebra, chcąc, by się w potrzebie ratował, a mnie wdzięcznie wspominał. Pisałem w Zagórzu, w czerwcu A. D. 1863 Józef Mieroszewski W pokoju zaległa teraz cisza. Jan i Szymek spoglądali na siebie długą chwilę, jakby nawzajem śledząc wrażenie, jakie na każdym z nich wywarła treść pożółkłej karty. — No cóż! — rzekł ojciec. — To wszystko jest nasze! — Tato! — wyszeptał chłopiec wzruszony. — Bartłomiej Socha to przecież mój dziadek, a te litery na wieczku to chyba jego litery ?... — A tak, Szymku, a tak! I skrzynkę tę na pewno sam sobie zrobił! Dziadek Bartłomiej był kowalem. Tu po kopalniach pracował... A potem przyszło powstanie. Poszli inni, poszedł i on. Ratować miał podobno spod kul Mieroszewskiego, szlachcica, i oto widać ten mu się odwdzięczył! — Lecz przecież dziadek z wojny nigdy nie wrócił do domu! — Nie, Szymku! Wrócił kiedyś nocą, ale nie zastał swoich. Był taki czas w Zagórzu, kiedy szukano tu powstańców, a jeśli którego nie znajdowano, wtedy rodzina jego szła do więzienia. Babula twoja, Bartłomiejowa, musiała wraz z dziećmi gdzieś kryć się u krewnych, długo jej tu nie było... A on, ścigany, wpadł tutaj nocą i o świcie musiał uciekać! Tak ludzie potem nam opowiadali! Wtedy pewnie zakopał tę skrzynkę pod głogiem, licząc, że prędko wróci... Cóż... Nie wrócił nigdy... Nie on jeden z tych, co poszli! Nasze to pieniądze, Szymku, bo my tylko jedni zostali ze Sochów! Przeczytali dokument raz jeszcze, obejrzeli go dokładnie, a potem schowali w komodzie. Oglądali też pieniądze i szeptem rozm -wiali o nich. Ani spostrzegli się obaj, kiedy niebo zaczęło blednąc. Jan serdecznie uśmiechnął się do chłopca i rzekł: 155 — Będziemy teraz mieli czym ratować matkę! Zobaczysz, że niedługo wstanie ona z pościeli... A teraz ja napalę w kominie, ty, Szymku, idź wydoić kozę... Uwarzymy naszej matusi dobrej kawy na śniadanie!... Pośród zagórskich pól nawoływały się przepiórki, w krzaku głogu zaświergotały raszki. Tego dnia chłopiec wraz z nimi powitał wschodzące słońce. Wiele jeszcze razy chodził Szymek do wyrobiska. Zrywał tam chwasty i nasłuchiwał grania żab. Kiedy słońce mocniej przygrzewało, chronił się w cień wysokich łopianów, a zawsze wyczekiwał, czy nie pokaże się znów niespodzianie stary człowiek w kapeluszu-grzybie, z fajką, której dym odmieniał tak dziwnie jego postać! Chciał opowiedzieć mu, że matka już zdrowa i że po dawnemu krząta się po domu. Chciał podziękować za radę, dzięki której odnalazł pod głogiem skarb Bartłomieja Sochy. Nie spotkał jednakże nigdy więcej starego. Rozpytywał o niego-ludzi z „Ignacego" i z okolicy, wypatrywał go w mieście na placu targowym i pod starą wierzbą u rozstajnych dróg, zaglądał na, podwórza. Nigdzie jednak nie dojrzał starca, nie posłyszał też o nim żadnej wieści. Aż pewnego razu, powróciwszy z porannej dniówki, Jan postawił w kącie lampę, zdjął hełm i zrzucił z ramienia swą skórzaną, torbę górniczą. Nie oddał jej jednakże Szymkowi do schowania,, jak co dzień, lecz otworzył ją i wyjmując jakiś przedmiot rzekł: — Patrzcie, co dzisiaj znalazłem w usypisku na dole! Agnieszka i Szymek ciekawie spojrzeli na płaski kamień brunatnej barwy, który Jan trzymał na otwartej dłoni. Kamień miał kształt serca. Na jego brzegach rysował się jakiś 156 wzór jaśniejszy wypukłą plamk — Ach! —\ przecie moje ] popatrz, to on — Oj, pode Gdyby kto nie twój piernik w obrócił. — Mamo! -ruszek to pew wiedział o ska go pod ziemią tak bardzo! ] Mamo!... Matka r Jan nic wzór jaśniejszymi pasmami. Pośrodku widać było białą, lekko wypukłą plamkę, otoczoną ciemniejszymi cętkami. — Ach! — wykrzyknął Szymek głęboko poruszony. — Ależ to przecie moje piernikowe serce, które zgubiłem wiosną! Mamo, popatrz, to one! — Oj, podobne, i to bardzo! — zdziwiła się Agnieszka. — Gdyby kto nie wiedział, że to kamień, toby pewnie myślał, że to twój piernik wpadł pod ziemię, wysechł, stwardniał i w kamień się obrócił. — Mamo! — krzyknął znów Szymek. — Już wiem! Ten staruszek to pewno był Skarbnik Pustecki! Nie dziwno mi teraz, że wiedział o skarbie pod głogiem! Znalazł on też mój piernik i zabrał go pod ziemię. A teraz mi go oddaje za swoją fajkę, którą lubi tak bardzo! I ja mój piernik bardzo lubiłem... Ach, mamo!... Mamo!... Matka pogłaskała chłopca po twarzy. Jan nic nie mówił, tylko poważnie kiwał głową. żował na nazywał OD AUTORKI W roku 1911 mieszkał w Zagórzu koło Będzina stary człowiek nazwiskiem Wilk, który za młodu pracował jako górnik w kopalniach Zagłębia i Śląska. Nikt już nie pamięta, jak mu było na imię: Franciszek czy Jan — znający go w owym czasie ludzie pamiętają tylko, że był niezwykle zdolnym i zamiłowanym bajarzem. Niewysoki i bardzo szczupły, o twarzy pociągłej i ciemnej, spoglądał na świat czarnymi oczami spod ronda kapelusza, który kształtem swym zupełnie podobny był do grzyba. Do jego twarzy wąskiej, z cofniętą silnie brodą, i do niewielkiej głowy dziwnie nie pasowały wiechcie szpakowatych wąsów, którymi Wilk umiał poruszać w sobie tylko właściwy sposób. Wąsy te były jakby za duże dla niego i robiły wrażenie po prostu sztucznej dekoracji, która osobę jego specjalnie wyróżniała od otoczenia. Chodził zawsze zamyślony, w długiej do ziemi kapocie i z pękiem kluczy u rzemiennego pasa. Często trzymał wygasłą fajkę w ręku, jakby zapominając ją zapałić. Kiedy opowiadał, nie patrzył nigdy na słuchacza. Wzrok jego łagodniał wówczas i Wilk, mówiąc powoli, jakby gonił obłoki po niebie łub śłedził krople deszczu ściekające po szybach małych okienek w jego stróżówce. Na starość bowiem, dla braku zdrowia potrzebnego 158 ale za^T. Mc O łasid wgłębionacW^i zamieniać w s tacy, którzy p Puste urocz kowej, gliniani istotami ze św Kaczorze, o I bniku. Dzieci sluci by z jego baśt wiadał, znale: Za pomocą słucha :: ności i wił o nit i do pracy na dole, został Wilk stróżem kopalnianym —potem stróżował na osiedlu koło kopałni „Ignacy", bo tak się jeszcze wtedy nazywał dzisiejszy „Mortimer". W wolnych chwilach lubił Wiłk pomagać przy pracy w ogródkach; kiedy jednakże zobaczył dzieci, jego upodobanie do baśni brało górę nad kopaniem i rozrzucaniem nawozu. Zaczynał opowiadać przysiadłszy gdzieś na ławce lub po prostu na ziemi. Tematy bywały zawsze w pobliżu. Oto na przykład odwaliwszy łopatą kilka grud wilgotnej na wiosnę ziemi prawił, że czasem wykopać można na polach i w ogrodach jaskółki, które zimują na dnie bagien i kałuż wody. Na zimę zamarzają one i leżą pod wodą, ale zawsze budzą się na wiosnę. Mówił, że razu pewnego porwała mu się spod łopaty jaskółka, bo równając grunt w sadzie nadsztygara rozkopał małe bagienko. O łasiczce przebiegającej kiedyś przez ogród opowiedział, że we wgłębieniach jej śladów zbiera się woda, która niekiedy może się zamieniać w srebro. Znajdują ją starzy, ubodzy ludzie, ale tylko tacy, którzy przez całe życie byłi dobrzy. Puste uroczyska przy lesie, pola zarzucone żużlem z huty cynkowej, glinianki, rzekę Przemszę i hałdy wyobraźnia Wilka zaludniała istotami ze świata baśni. Prawił więc o Złotorogim Jeleniu, Srebrnym Kaczorze, o Utopcu i Żabim Królu, najchętniej jednak prawił o Skarbniku. Dzieci słuchały go jak urzeczone, a Wiłk zawsze baczył na to, by z jego baśni odnosiły dla siebie i pożytek. We wszystkim, co opowiadał, znaleźć można było mądre myśli i dobre przykłady. Za pomocą swych baśni potrafił Wilk często nauczyć młodych słuchaczy szacunku dla starszych, posłuszeństwa wobec nich i usłużności w potrzebie. Sam kochał pracę górnika, toteż w baśniach mówił o niej chętnie, zaznaczał, jak bardzo godna jest czci i poszano- 159 wania, jak niebezpieczna przy tym dla ludzi i trudna. W mroku kopalni jakże przydaje się przyjaźń i pomoc! Przeto dobrym być trzeba dla towarzysza pracy, choćby nawet było nim zwierzę. Wilk wierzył niezachwianie w zwycięstwo dobra nad złem i chętnie podkreślał to w baśniach swych i opowieściach. Przywiązywał wielką wagę do zalet człowieka takich, jak dobroć, ofiarność, wierność i stałość w uczuciach; a wiemy, że baśń ludowa w ogóle, tak jak i omawiane tu baśnie, stawiają zalety człowieka wyżej aniżeli majątek jego czy stanowisko społeczne. Za młodu Wilk pracował przez trzydzieści lat w kopalni. Było to w drugiej połowie XIX wieku i bajarz zagórski znał kopalnię dawnego typu, urządzoną sposobem najprostszym i dającym górnikowi bardzo ubogie narzędzia pracy. Nie znano bowiem wówczas większości dzisiejszych maszyn, udogodnień i wynalazków pomagających górnikom w ich pracy. W dawnej kopalni posłyszał też Wilk niewątpliwie baśnie, opowieści i podania górnicze w całym ich bogactwie, które dziś po części umniejszyło już zapomnienie. Gdzież bowiem, jak nie w mroku podziemia, krzewić się mogła bujnie górnicza baśń. Gdzież mogło być więcej sposobności do opowiadania sobie różnych dziwów, jeśli nie w gronie ludzi przez cale lata pracujących pod ziemią! Robotnicy niewiele mieli do czynienia z książkami w owych czasach. Zawodu nie uczyli się w szkołach ani na kursach, tak jak to się dzieje obecnie. Starszy górnik, na dole w kopalni, pokazywał po prostu młodszemu, jak ma pracować. Wyjaśniał mu przy tym po swojemu i różne zjawiska przyrody, zachodzące w kopalni, a pomyślne lub niepomyślne dla górnika. Stąd przez całe pokolenia utrzymywały się między nimi podania i baśnie o Skarbniku, bo przecież właśnie Skarbnik, jako duch opiekuńczy kopalni, rządzący skarbami ziemi, pomagał lub szkodził górnikom w pracy, karcił za zło, nagradzał za dobro. 160 Wiem strzygi. Ludzie górników, pracy nav.~:' wie znu Mi. ycia ¦ Wierzono też w jego istnienie w podziemiach, podobnie jak w istnienie strzygi, dziwożony, kani i Utopca na powierzchni ziemi. Ludzie tacy jak Wilk byli przedstawicielami dawnego pokolenia górników. Do kopalni przybywali oni ze wsi. Uczyli się sposobów pracy górnika, a jednocześnie przejmowali jego obyczaje, tryb życia, nawyknienia i wierzenia. Te ostatnie były jakby uzupełnieniem ich wiejskich wierzeń w rzeczy nadprzyrodzone. Wyobraźnia owych górników, pobudzona nowym otoczeniem i nieznanymi zjawiskami przyrody w kopalni, wzbogacała różnymi dodatkami legendę o Skarbniku. Stąd właśnie pochodzą jego różne nazwiska i bardzo urozmaicone postacie, w jakich się ukazuje ludziom. Młodsze pokolenie widzi w Skarbniku już tylko wspomnienie dawnego życia kopalni i dawnych sposobów pracy. Powtarza baśnie o nim, łecz uważa to za część obyczaju górniczego, który po dawnemu wysoko ceni i pielęgnuje. — Skarbnik wart jest pamięci — bo przecież też jest górnikiem i w kopalni siedzi, robotę miłuje, stan górniczy wysoko waży — mawiają i teraz jeszcze niekiedy górnicy. Do takich należy między innymi Augustyn G. z Chorzowa, jeden z żyjących współcześnie bajarzy, którego baśnie górnośląskie opracowane są również w tej książce. Jako szesnastoletni chłopiec brał on udział w III powstaniu śląskim i w równie młodym wieku rozpoczął pracę górnika. Pamięta on jeszcze wybijanie otworów w caliźnie „laską" górniczą i posługiwanie się „źdźbłami", ale zna także współczesne maszyny. Postacie takie, jak Wojciech Szafraniec, Francik Gruszka i sta-rzyk Duda, właściciel miedzianej lampy, to ludzie jakby z jego otoczenia — kamraci spotykani przy pracy na dole lub w gospodach przy piwie. Coraz liczniejsze, coraz doskonalsze maszyny wprowadzają nie- 11 — Miedziana lampa 161 ledwie z dnia na dzień zmiany i ułatwienia w pracy górnika. Czy nie spowoduje to w pamięci najmłodszego pokolenia górniczego także zmian ? Czy nie zapomni ono teraz o dziwach dawnej kopalni i o jej prostej poezji? Czy światło lamp jarzeniowych nie wygoni z niej Skarbnika? Pokaże to czas. Dziś powiedzieć można, że baśnie o nim żyją i że jeszcze są opowiadane. By stworzyć tę książkę, nie trzeba było wcale ich odgrzebywać w starych i rzadkich drukach. Wystarczyło pomieszkać ćwierć wieku na Śląsku, poznać górników i ich rodziny; wystarczyło porozmawiać z tymi, których życie upływa w kopalni. Takich zaś ludzi liczy Śląsk niemało i bardzo się nimi chlubi. AUTORKA Katowice, 1957 do NV> Do sło bery — bieda bież ^« bler.:: s- • - wvsc» bk A/ -Jej OBJAŚNIENIA WYRAZÓW TRUDNIEJSZYCH I GWAROWYCH baczyć— patrzeć, uważać, pilnować czegoś bania — ładownica, skrzynka blaszana, przeznaczona do przenoszenia w kopalni materiałów wybuchowych bania ze źdźbłami — w dawnych czasach górnik przygotowywał sobie sam ładunki wybuchowe i przynosił je do kopalni w „bani", czyli w skrzynce blaszanej. Do szmatki lub torebki z papieru zawijał potrzebną ilość prochu, a podczas wysadzania skały węglowej dołączał do ładunku źdźbło zwykłej słomy, wypełnione prochem. Przygotowawszy w całiźnie węgla otwór za pomocą „laski" górniczej, wkładał do niego ładunki ze źdźbłami i po wierzchu przybijał je gliną tak, by źdźbła nieco wystawały i dały się zapalić. Służyły więc one górnikowi za rodzaj lontów. Do obowiązków dzieci górnika należało przygotowani zapasów takich słomek; zbierały je na polach i przycinały do odpowiedriej długości bery — opowiastki, tu: głupstwa bieda szyb — wykop, z którego można wydobywać węgiel z pokładów leżących płytko pod ziemią; prowadzone „dziko", czyli bez wiedzy górniczych władz, biedaszyby stanowiły w okresach bezrobocia źródło utrzymania dla wielu górników pozostających bez pracy bier — bierz bieżać — biec blenda — dawniej: nazwa lampy górniczej. Szczególnie okazałą lampę nosił nadsztygar i w ten sposób podkreślał swe wysokie stanowisko wśród braci górniczej. Podobnie nosił on na dole bardzo piękne i szykowne buty bławy — błękitny "' 163 bójka — bajka boroczek — nieboraczek brumok — gbur budowacz —robotnik zatrudniony przy zabezpieczaniu wyrobisk obudową z drewna lub stali calizna — skały węglowe nie naruszone jeszcze robotą górniczą cap — kozioł ciżmy — obuwie uszyte z jednego kawałka skóry choćby — jak chodnik — korytarz w kopalni przebijany w pokładzie węgla chodnik objazdowy — chodnik przewozowy — łączący pochylnię z głównym (podstawowym) chodnikiem przeznaczonym m. in. do transportu węgla chodnik przewozowy — chodnik o niewielkim nachyleniu, w którym używa się kołowych środków do przewożenia urobku, ludzi i materiałów potrzebnych do pracy w kopalni ciarach — przezwisko ludowe * ciemiernik, ciemierzyca — rodzaj trującej rośliny, spotykanej na ziemiach Polski. Według średniowiecznych źródeł historycznych Słowianie zatruwali groty swych strzał sokiem ciemierzycy ciepać — rzucać * ciskać — popychać cołki — cały ćma — ciemność doma — w domu dudy — instrument dęty, spotykany przeważnie u pasterzy. Jest to worek skórzany (barani lub kozi) nadymany za pomocą rurki; w „głowie" worka przytwierdzona jest piszczałka, na której gra dudarz dunaj — gwarowa nazwa rzeki dźwierze — drzwi drzewiarka — wóz-platforma, używany na dole, a także na powierzchni kopalni do przewożenia drewna dzioucha — dziewucha dzisiok, dzisia — dzisiaj falerz — fałeszn> — farorz — p-fedrować — fedrunek gadzina — galoty — sp. gańba — tuta;. gamratka — u: garzć — gar gerlanda i pozŁ gizd — w;.: gospodzk grofka — '. hałda — i wyrzu- jedle — joc jelinek, je> kabotka — • sa kabza — tr: kaleta—jv. kaj — gdzie kamlot — s. z ludu kamrat — koic-j kania — postać; kapa — częsta i wsparta stc;: bisku e*— karbk 164 falerz — ładowacz fałeszny — fałszywy far orz — proboszcz fedrować — wydobywać, urabiać węgiel fedrunek — wydobywanie węgla gadzina — zwierzęta, zwierzę domowe galoty — spodnie gańba — tutaj: przykrość, wstyd, zawód gamratka — bezwstydnica garzć — garść gerlanda — wieniec odświętny ze sztucznych kwiatów, kłosków, piórek barwionych i pozłacanych jagód, szyszeczek olchy i listków gizd — wyzwisko o znaczeniu obelżywym gospodzki — karczmarz grofka — hrabina hałda — duże usypisko nieużytecznej skały, usuwanej z kopalni; trafiają się w tym i wyrzucone niechcący kęsy węgla, które zbiera po hałdach biedota jedle —jodły jelinek, jelinioszek—jelonek kabotka — koszula niewieścia kabza — trzos, kiesa kaleta —jw. kaj — gdzie k a ml ot — sztywny materiał wełniany używany dawniej na spódnice przez kobiety z ludu kamrat — kolega, towarzysz kania — postać z wierzeń ludowych: piękna, młoda kobieta ukazująca się na drogach kapa — częsta wśród górników nazwa stropnicy; stropnicą może być np. belka wsparta stojakiem, czyli słupem drewnianym, a podtrzymująca strop w wyrobisku górniczym; w sensie żartobliwym — gęba karbidka — karbidowa lampa górnicza 165 każ to? —gdzież to? kiej — kiedy kiery — który klacha — plotka klachula — plotkarka klepisko — podłoga gliniana w ubogich domostwach kolce — tutaj: ozdobne, wielkie kolczyki kołacz — ciasto słodkie kopalniak — okorowany i wysuszony okrąglak drewniany określonych wymiarów, używany do obudowy wyrobisk kości — rodzaj towarzyskiej gry hazardowej kopnąć w kapę — uderzyć w twarz kostera — gracz zamiłowany w grze w kości kreza — przybranie u szyi, sztywno krochmalone; ozdobny kołnierz króbeczka — koszyczek kulik — ptak błotny o długich nogach kwapić się — spieszyć się laska górnicza — sztaba żelazna (długości około 1 m 20 cm, grubości średnicy 1,5 cm), która w dawnych czasach służyła górnikowi do ręcznego wybijania otworów w caliźnie. „Laska" opatrzona była na końcu specjalnym ostrzem, tzw. dłutkiem, które można było wymieniać. Dłutka kuto zazwyczaj w kopalnianej kuźni, ładowacz — robotnik kopalniany napełniający urobkiem w przodkach wozy lub inne środki transportu łupek — rodzaj skały osadowej, dającej się łatwo łupać na drobne płytki; występuje ona często obok węgla łyskać — błyskać : mamlas — niezdara marcha — pokraka, straszna zjawa markownia — znaczkownia, pomieszczenie na powierzchni kopalni, gdzie są tablice na znaczki obecności załogi kopalnianej maszynista — tutaj: robotnik, który na dole w kopalni prowadzi „maszynkę", czyli lokomoty dniku szynach maszynka — lok< merynka — chusi mienisty — mieć mierdziogon — wyraz ten wys mydlnica — t*l nadsztygar - ? nawiedzić — oć nawidzieć — lu niecka — naczyi niej do ładca niechać czego nie mieć oka obudowa —za jest o obudo ocios — a" c: o. 0~ o- F P- pi:: pie: 166 czyli lokomotywkę, ciągnącą wózki z węglem po specjalnie ułożonych w chod- dniku szynach maszynka — lokomotywka przystosowana do pracy na dole merynka — chustka z wełny owiec merynosów mienisty — mieniący się, lśniący mierdziogon — pogardliwa nazwa zwierzęcia; w niektórych baśniach śląskich wyraz ten występuje jako imię własne diabła mydlnica — kwiat z rodziny goździkowatych, różowy, rzadko biały nadsztygar — pracownik techniczny w kopalni, starszy stopniem od sztygara nawiedzić — odwiedzić nawidzieć — lubić, miłować niecka — naczynie z drewna lub z blachy, z bocznymi uchwytami, używane dawniej do ładowania urobku niechać czegoś — porzucić coś, pozostawić nie mieć oka u sztygara — nie cieszyć się jego życzliwością obudowa — zabezpieczenie wyrobisk górniczych przed zawaleniem się; tutaj mowa jest o obudowie drewnem ocios — boczne ściany wyrobiska odcisnąć wozy — odstawić je na dane miejsce przeznaczenia, a więc na przykład odciągnąć je na podszybie przy pomocy lokomotywki; niekiedy: ręcznie odepchnąć jeden wózek oddział — jednostka administracyjna w kopalni, z określonym zakresem działania; oddziały bywają na powierzchni i na dole odstrzelić — odpalić jeden lub więcej otworów strzałowych, naładowanych materiałem wybuchowym; rozsadzić ścianę węglową oplecek — gorsecik oszkliwy — obrzydliwy pachołek — tutaj: chłopak panie — panicz paranaście — kilkanaście pieron — piorun; wyraz używany często między górnikami jako rodzaj przezwiska; przekleństwo 167 pieśniczka — piosnka piestrzyń — pierścień piskać — piszczeć, pogardliwie: grać płaczki — łzy płata — zapłata, nagroda podszybie — wyrobisko znajdujące się w sąsiedztwie szybu pochylnia — nachylone wyrobisko korytarzowe, łączące dwa chodniki na różnych poziomach kopalni podciep — odmieniec pogotowie — tutaj: dyżury górnicze w kopalni w dniach wolnych od pracy, mające na celu zabezpieczenie kopalni przed niespodziewanymi wypadkami — np. pożarem, wybuchem gazów, wodą itp. pompy — tutaj: zespół maszyn służących do usuwania wody z kopalni pozierać — spoglądać półki — części materiału, które zeszywa się ze sobą, by fartuch, spódnica lub halka były sutsze przać komuś — sprzyjać komuś, kochać kogoś przodek — miejsce w kopalni, w którym w danej chwili prowadzi się roboty górnicze przeca — przecież, jednakże przekop główny — przecznica, obszerne wyrobisko korytarzowe, drążone poziomo w kamieniu w poprzek węglowych warstw; nazwa chętnie używana przez górników, choć naukowo niepoprawna przódziej — najpierw przykludzić — przyprowadzić przyszoł — przyszedł przystawić drabinę do calizny — w czasie wybijania otworów na ładunki z materiałem wybuchowym w wyższych częściach calizny górnik zmuszony jest wejść na drabinę; stojąc na niej — pracuje puzderko — pudełko racie, ratki — racice, kopytka reż — żyto rębacz — górnik urabiający węgiel w przodku robierz — rabuś 168 robotny — pracowity rozsuć — rozsypać roztomiły — najmilszy rzyka — rzeka Skarbnik — legendarny duch, pilnujący skarbów ukrytych w łonie ziemi skórzoki — spodnie z wyprawionej miękko jeleniej skóry, odświętny ludowy strój męski na Śląsku skórznie — chodaki z grubej skóry, szyte w domu smędzić — dymić sporzej—tutaj: łatwiej, śmielej sortować — tutaj: przebierać, dzielić na gatunki węgiel za pomocą różnych specjalnych urządzeń sortownia — oddział kopalni obejmujący urządzenia do sortowania węgla spąg — potoczne: dolna powierzchnia wyrobiska, czyli spodek starka — staruszka, babcia starowny — dbały, staranny starzyk — staruszek, dziadek stojak — słup używany w obudowie do podpierania stropu stracić się — tu: zniknąć strojny—-tutaj: okazały strop — warstwy skalne zalegające nad danym pokładem węgla suć — sypać suchoziele — nieśmiertelnik suka — w gwarze górniczej drzewiarka, czyli wóz-platforma używany m. in. na dole w kopalni do przewożenia drewna potrzebnego przy robotach górniczych sypie węgiel — tak mówią górnicy wtedy, kiedy uda im się urobić dużo węgla szalbierz — oszust szlarka — rodzaj falbanki krochmalonej przy czepcu szturmierz — zabijaka, awanturnik szturmować — tutaj: wywoływać burdy, awantury sztygar — pracownik sprawujący dozór techniczny i po części administracyjny nad określonym działem pracy w kopalni szumny — tutaj: okazały, zwracający uwagę szychta — zmiana w kopalni 169 szyb — wyrobisko korytarzowe, pionowe, obudowane i przystosowane do komunikacji i transportu pomiędzy powierzchnią a podziemiem kopalni; szyb można by także określić jako „schód" do wnętrza kopalni terozki — teraz tukej — tutaj ukwapić się — pośpieszyć się urobek — węgiel lub w ogóle materiał uzyskany robotą górniczą urabiać — oddzielać skałę, tutaj: węgiel od calizny upadowa — pochyłe wyrobisko korytarzowe służące do transportu urobku z dołu do góry, do przewożenia ludzi, do wentylacji, a nawet niekiedy do wyjścia na powierzchnię ziemi usypisko lub usyp — stos, zwał urobku, z którego ładuje się do wózków wagę dawać — tutaj: przechylić w dół wykolejony wózek z jednego końca, tak aby drugi koniec uniósł się nieco i dał się wepchnąć na szyny waloszek, trojaczek, obracany — ludowe tańce śląskie wandrować — wędrować wargować — potoczne górnicze: wygadywać wiatrówka— zwierzchnie okrycie kobiet wiejskich na Śląsku wciepnąć — wrzucić wichłacz — krętacz, kłamczuch widno — widocznie wiertać — wiercić wirch — wierzch, szczyt wodna strzałka — roślina wodna, o pęku liści ułożonych w różyczkę; jej liście powierzchniowe mają kształt grocików do strzał, stąd nazwa rośliny wódz iczka — woda wozak — robotnik dołowy zajmujący się transportem urobku za pomocą wozów kopalnianych wrychle — prędko, rychło w kupie — razem wuniać — wąchać wykarować się — potoczne: wykoleić się 170 w y: wyż.. zapa zawał zbieżać zola — tutaj żymła wyklupać — tutaj: wychłostać wyrobisko — miejsce, z którego górnicy wybrali węgiel wyżenie — wypędzi zapaśnica — fartuch zawał — oberwanie się stropu w chodniku kopalni zbieżać — uciec zola — tutaj: poziom żymła — bułka SPIS TREŚCI Czerwone i czarne kamienie............ 5 Rozala-piekareczka i złotorogi jeleń......... 26 Miedziana lampa................. 50 Wojciechowy urobek................ 57 Żabi pachoł.................... 74 Podarunek Skarbnika.........'..... 82 Niebieskie światło................. 93 Francikowa przygoda............... 107 Jak Skarbnik Pietrka Bałę poznaczył........ 114 Kasztanek.................... 121 Serce z piernika.................. 133 Od autorki.................... 158 Objaśnienia wyrazów trudniejszych i gwarowych . . 163 ¦Ł f